9

Zbuntowana

Dziś okiem widzę beznamiętnym

Machiny owej samo tętno;

Byt, co rozważnie tchnieniem dyszy,

Co w podróż w stronę śmierci wyszedł [...]

William Wordsworth, Zjawiskiem była mi uroczym[8]

 

Gdy zamieszanie wokół narodzin dziecka przycicha, dociera do mnie, że zostałam matką. Jakoś do tej pory nie uświadamiałam sobie tego, bo byłam zbyt zajęta, by nawet o tym pomyśleć. W głębi ducha przepełnia mnie lęk, bo nie czuję się jak matka – czyż mogę być aż takim potworem, który patrzy na własnego syna i kompletnie nic nie przeżywa?

Im bardziej staram się poczuć więź z dzieckiem, tym bardziej jej nie odczuwam. Nie rozumiem, jak mogę darzyć miłością to pokraczne stworzenie, które na przemian płacze i śpi w moich objęciach. Co, jeśli nie mam w sobie miłości, którą mogłabym mu dać? Czy to możliwe, że doświadczenia własnego dzieciństwa przetrąciły mnie emocjonalnie na tyle mocno, że pozbawiły mnie umiejętności kochania? Pół biedy, że nic nie czuję do mężczyzny, którego poślubiłam na drodze arbitralnie zaaranżowanego małżeństwa. Ale niemożność nawiązania więzi z własnym dzieckiem to już całkiem inna historia.

Zawsze myślałam, że kiedy zostanę matką, wreszcie poczuję, jak to jest kochać kogoś całą sobą i bez ograniczeń. Teraz jednak, mimo że odgrywam rolę troskliwej mamy, boleśnie odczuwam pustkę w swoim sercu.

Część mnie obawia się przywiązać za bardzo. Ostatnio myślę o tym, by odejść od Eliego i porzucić życie, jakim zawsze żyłam. Co, jeśli pewnego dnia postanowię nie być chasydką? Wtedy będę musiała oddać także i dziecko. Nie zniosłabym tego, gdybym pokochała Icka i musiała go opuścić. Wykonuję rodzicielskie obowiązki, ale karmiąc i przewijając syna, nawet kołysząc go do snu nocą, staram się chronić tę część siebie, która chce się zaangażować w macierzyństwo, ale także w głębi duszy pozostać nietknięta.

„Cóż to za teatr, bycie młodą matką”, myślę sobie, gdy kolejna obca osoba na ulicy zatrzymuje się, by pogaworzyć do dziecka. Przyklejam do twarzy dumny uśmiech i gram swoją rolę, jak wszyscy oczekują, ale wewnątrz mam pustkę. Czy naprawdę nikt nie widzi, że ja nic nie czuję? Czy nikt nie dostrzega, że jestem zimna i zdystansowana?

Latem wracam na Williamsburg, by odwiedzić Bube i pochwalić się dzieckiem. Wkładam długą perukę ułożoną w loki i ładną sukienkę, którą kupiłam w sklepie Ann Taylor i kazałam przedłużyć, by zakrywała kolana. Mimo to jest bardzo obcisła – podoba mi się, jak łuki moich bioder zaokrąglają się pod cienkim bawełnianym materiałem.

Popychając wózek, który dostaliśmy w prezencie, idę przez Penn Street i nagle słyszę, jak chłopiec, góra sześcioletni, szepce do kolegi z podwórka: „Far was wekt zi du, di szikse?” – „Dlaczego ta gojka tutaj chodzi?”. Uświadamiam sobie, że to o mnie. Jestem zbyt dobrze ubrana, by pasować do jego wyobrażenia na temat chasydzkich kobiet.

Starszy kolega szepce do niego pospiesznie:

– To nie gojka, to Żydówka. Tylko wygląda jak gojka.

– Nie może być! Żydówki tak nie wyglądają!

Pełna niedowierzania odpowiedź młodszego chłopca daje mi do myślenia. Uświadamiam sobie, że to prawda: w naszym świecie Żydzi nie wyglądają jak goje. Wyglądają inaczej.

Pamiętam, jak jako małe dziecko latem bawiłam się na ulicach. Lepka od potu pod wieloma warstwami odzieży przykucałam na ganku kamienicy i bezczynnie wysiadywałam tam z innymi dzieciakami z sąsiedztwa, popijając mrożoną sztucznie barwioną oranżadę, i gapiłam się na przechodzących ludzi. Za każdym razem, gdy szła nieskromnie ubrana kobieta, deklamowaliśmy wyliczankę: „Wstyd, wstyd, mała... Goła, goła baba...”.

Ta prześmiewcza wyliczanka była rytuałem tak zakorzenionym w naszej dziecięcej świadomości, że nigdy wcześniej nie zastanawiałam się nad tym, co znaczy, pamiętam jednak powszechną niechęć, jaką budzili w nas obcy, i jak odmienni i lepsi czuliśmy się, różniąc się od nich. Byliśmy zjednoczonym, monolitycznym patrolem policji obyczajowej. Mieliśmy też aparat przymusu: czasami rzucaliśmy w obcych przedmiotami – może nie kamieniami, ale żwirkiem albo śmieciami. Naszą ulubioną rozrywką było wylewanie wiadrem wody z okien na pierwszym piętrze na niczego niespodziewających się przechodniów. Gdy tamci podnosili głowy, zszokowani i wściekli, my już zdążyliśmy skryć się w środku i śmialiśmy się do rozpuku.

Minęły lata i role się odwróciły. Teraz to ja chodzę williamsburskimi ulicami i słucham, jak dzieci naśmiewają się ze mnie – nie na tyle głośno, bym się zatrzymała i skomentowała ich brak szacunku, ale dość wyraźnie, by płonęły mi policzki. Kiedy to się stało? Kiedy zostałam odrzucona? Nagle nie przynależę już tutaj: jestem obca.

Najmniejszy nawet krok ku niezależności ma konsekwencje. Trudno mi nawet wyobrazić sobie, co też powiedzieliby ludzie z mojej dzielnicy, gdyby znali moje plany na przyszłość.

 

Przestałam chodzić do mykwy. Gdy jeszcze chodziłam, denerwowałam się tym tak, że na tydzień przed terminem zaczynał mnie boleć żołądek. Najbardziej nienawidziłam pytań tych kobiet, które muszą wiedzieć wszystko o nie swoich sprawach: w którym momencie cyklu jestem, czy poroniłam, czy próbuję znowu zajść w ciążę. I te spojrzenia: jeśli mam na twarzy makijaż albo lakier na paznokciach, gapią się, jakby były lepsze ode mnie tylko dlatego, że same nie okazują zainteresowania takimi głupstwami.

Teraz w wieczór mykwy wychodzę na kilka godzin, zabierając z sobą jakiś magazyn do czytania, żeby się nie nudzić. Czasami po prostu parkuję przed Starbucksem przy szosie 59 i przyglądam się, jak żydowskie dziewczyny z neoortodoksyjnych rodzin uczą się do egzaminów.

Prawo mówi, że jeśli nie chodzę do mykwy, Eliemu nie wolno mieć ze mną stosunku, ale on nigdy się nie waha – nie wiem więc, czy siła jego pożądania przerasta religijne lęki, czy nawet nie podejrzewa, że mogę go zwodzić w tak straszliwy i niewybaczalny sposób. Tora mówi okropne rzeczy o kobietach takich jak ja: nazywa mnie Jezabel, podłą uwodzicielką, która wciąga za sobą w grzech swojego męża. Jeśli zaszłabym w ciążę, dziecko byłoby nieczyste przez całe swoje życie. Ale nie zajdę w ciążę, bo biorę tabletki antykoncepcyjne i nie zamierzam ich nigdy odstawić.

Eli lubi grę wstępną bardziej niż ja. Zanim dojdzie do stosunku, chce całować i dotykać, czuć się kochany. Ponieważ jednak bez przerwy się kłócimy albo nie odzywamy do siebie, moment przed seksem zwykle nie jest szczególnie romantyczny.

– Dlaczego nadal tego chcesz, skoro wiesz, że udaję? Czy naprawdę wydaje ci się, że to autentyczne okazywanie uczuć, skoro dopiero co kłóciliśmy się przy kolacji?

Eli zaczyna sprzątać kuchnię, gdy ja powinnam być w mykwie, żebym po powrocie była zadowolona, że nie muszę krzątać się przy domowych obowiązkach. Musi uważać, że jestem bardzo nieskomplikowana, skoro oczekuje, że mniej prac domowych mnie uszczęśliwi i uczyni uległą.

Tak więc całujemy się przed. Ale niedługo. Ja zaczynam gryźć, z powodów których sama nie rozumiem. On próbuje mnie nauczyć, jak się całować powoli – ale mnie nie podobają się te ślimaczące się, niezgrabne pocałunki i to, że jego zarost drapie mój podbródek i skórę nad wargami. Gryzę jeszcze przez moment, potem Eli poddaje się i przechodzi do następnego etapu.

On chce, żeby doświadczenie trwało tak długo, jak to tylko możliwe. Ja chcę, żeby jak najszybciej było po wszystkim. On wie i nie obchodzi go to.

 

Zaczynam się zastanawiać, czy nie stałam się ateistką. Kiedyś wierzyłam w Boga; później nadal wierzyłam w Niego, ale go nienawidziłam, teraz myślę sobie, że może wszystko to jest przypadkowe i nieznaczące. Bez wątpienia żadna kara nie spada na tych ludzi, którzy po prostu żyją swoim życiem i nie są chasydami.

Wypożyczam z biblioteki film dokumentalny o gejach ortodoksyjnych Żydach, którzy próbują pogodzić swą seksualność z wiarą. Osoby, które się w nim wypowiadają, mówią o tym, że chcą być jednocześnie Żydami i gejami, i jak trudno im przychodzi pogodzić te dwa sprzeczne aspekty własnej tożsamości. Ja zaś nie mogę się nadziwić, jak mogą chcieć należeć do wspólnoty religijnej, która jest tak nietolerancyjna i opresyjna. W napisach końcowych jest lista osób, z którymi rozmawiano na potrzeby filmu. Rozpoznaję na niej nazwisko swojej matki. Rachel Levy. Co więcej, gdy przewijam do początku, widzę ją przez moment w jednej scenie, gdy schodzi z chodnika przed domem i mówi: „Odeszłam z Williamsburga, bo jestem lesbijką”.

Czy gdy Chaja mówiła, że matka zwariowała, właśnie o to jej chodziło? Jestem zdumiona. Najgorsze, że domyślam się, iż wszyscy poza mną wiedzieli. Czy to znaczy, że wsadziłam głowę w piasek? Nigdy nie przemknęło mi to przez myśl.

Przed świętem Szawuot wyszukuję jej adres i zamawiam wielki bukiet, żeby jej go wysłać na święta, z dołączoną kartką. Nie jestem jeszcze gotowa, by z nią rozmawiać, ale chcę wykonać jakiś miły gest, coś, co sama chciałabym, żeby moja córka zrobiła dla mnie, gdybym miała córkę.

Dzwoni do mnie kilka dni później, ale nie odbieram, więc nagrywa się na sekretarce, dziękuje za kwiaty. W jej głosie pobrzmiewa radość zaskoczonego dziecka, ale pod nią kryje się dorosły o grubej skórze.

Słuchając chrapliwego nagrania, nie mogę się nadziwić, że ta kobieta jest moją matką. Ta kobieta, tak kompletnie inna ode mnie, wydała mnie na świat. Nie czuję zupełnie nic. Zastanawiam się, czy to tylko ja jedna nie jestem zdolna do emocjonalnej więzi z kimkolwiek, nawet jeśli jestem z tym kimś spokrewniona.

 

Jesienią, kiedy udaje mi się wreszcie zrzucić dość kilogramów po ciąży, a Icyk zaczyna sypiać, nie budząc się przez całą noc, zaczynam rozglądać się za uczelnią. Zrobię wszystko, by nasze życie było lepsze. Hannah, ortodoksyjna Żydówka, która mieszka obok, poradziła mi, żebym zainteresowała się programami dla dorosłych – młodej matce takiej jak ja łatwiej będzie uczyć się w tym trybie studiów. Ona sama dostała dyplom z Ramapo College w New Jersey i program zajęć bardzo jej odpowiadał.

Wynajduję uniwersytety niedaleko nas – Pace, Sarah Lawrence, Bard i Vassar. Wszystkie mają program studiów zaocznych. Ściągam z internetu formularze aplikacji, ale do Sarah Lawrence można zadzwonić i umówić się na rozmowę kwalifikacyjną, więc zaczynam od tej szkoły. Kobieta, z którą rozmawiam, jest spokojna i zupełnie niezaangażowana. Mówi mi, żebym przyszła w pierwszy poniedziałek marca, bo jest już za późno, by ubiegać się o miejsce w jesiennym semestrze.

Przygotowuję eseje z wyprzedzeniem, najpierw pisząc je ręcznie, potem na komputerze. Pierwsze dwa są autobiograficzne. Myślę sobie: to jest moja działka. Muszę wykorzystać to, co mam. Nie wspominam Eliemu, że staram się o przyjęcie na studia, mówię mu za to, że chcę zrobić kurs biznesowy, ale nie sądzę, by mnie przyjęli. On się nie sprzeciwia. Jestem pewna, że myśli sobie: kto by tam przyjął chasidiszer do gojowskiej szkoły?

Dzień, w którym jadę do Sarah Lawrence, jest pochmurny i mokry od deszczu padającego kolejną dobę. Gałęzie dębów, zwieszające się na betonowe alejki kampusu, są ciężkie od świeżo rozwiniętych liści. Studentki, odziane w kalosze, z elegancko udrapowanymi skórzanymi plecaczkami i pewnymi minami, spacerują grupkami po soczystozielonych trawnikach. Zostawiam samochód na głównym parkingu i ze spuszczoną głową przechodzę na drugą stronę Wrexham Road, kierując się pod adres, który podano mi przez telefon.

W krótkiej czarnej peruce i długiej spódnicy wyróżniam się bardziej, niż się spodziewałam: tu wszyscy chodzą w dżinsach. Pewnie gdybym mogła nosić dżinsy, nie wkładałabym już niczego innego. Tak bym chciała wyrzucić wszystkie spódnice i do końca życia chodzić w spodniach.

Na rozmowie kwalifikacyjnej Jane jest bardzo konkretna.

– Chcielibyśmy panią przyjąć – mówi – ale wszystko zależy od talentu pisarskiego. To jest szkoła dla pisarzy. Nie ma egzaminów ani stopni, przygotowuje się tylko prace pisemne i je ocenia. Byłoby z naszej strony okrucieństwem przyjąć panią bez pewności, czy w najważniejszym wymaganym zakresie da sobie pani radę na odpowiednim poziomie.

Kiwam głową ze zrozumieniem.

– Oczywiście. Doskonale rozumiem. – Wręczam jej swoje trzy starannie przygotowane eseje i pytam, kiedy mnie poinformuje o tym, czy się dostałam, czy nie.

– Dostanie pani zawiadomienie pocztą za kilka tygodni – odpowiada.

No i rzeczywiście, dwa i pół tygodnia później przychodzi list na kremowej papeterii z nadrukowanym logo Sarah Lawrence. „Z wielką przyjemnością zawiadamiamy, że została pani przyjęta w ramach programu kształcenia ustawicznego w Sarah Lawrence College”. Noszę list w ręku przez calutki dzień, wyobrażając sobie siebie jako studentkę Sarah Lawrence, może nawet w dżinsach i pasującym do nich żakieciku z J. Crew.

W końcu dzwonię do matki, żeby jej powiedzieć, że mnie przyjęto. Chcę, żeby wiedziała. Wiem, że nie pochwala faktu, że żyję pośród chasydów – i myślę, że w ten sposób mogę dać jej sygnał, że chcę czegoś więcej. Słyszę dumę w jej głosie, kiedy mi gratuluje – ale także nieme pytanie, czy wybór Sarah Lawrence ma związek z moją seksualnością. Matka mówi tylko:

– Słyszałam, że to szkoła bardzo przyjazna gejom.

Mam ochotę jej powiedzieć, że te rzeczy nie są dziedziczne.

Eliemu mówię – zajęcia z biznesu. Nauczą mnie księgowości i marketingu, i podobnych rzeczy. Będę mogła gdzieś dostać dobrą pracę albo może kiedyś otworzyć własny biznes. Eli chce tylko wiedzieć, ile czasu to będzie zajmowało i czy będę w domu o stosownej porze, żeby jak zawsze odebrać Icka ze żłobka i ugotować obiad.

W kwietniu szkoła organizuje dni otwarte, żebyśmy mogli poznać profesorów, którzy będą prowadzić zajęcia dla dorosłych w czasie letniego semestru. Już po przestudiowaniu programu wiem, że chcę chodzić na zajęcia z poezji, bo zawsze pragnęłam umieć czytać, rozumieć poezję i rozmawiać o niej oraz o sławnych poetach. Nigdy jednak nie poznałam nikogo, kto znałby się na tym.

James, profesor od poezji, ma zgrabnie przycięte szpakowate włosy, sterczące nad wysokim czołem, ledwie widoczną szczerbę między przednimi zębami i smukłe, szczupłe ciało opakowane w dandysowski, dziergany na drutach sweter i dżinsy, w jakich ludzie jeżdżą konno po Nowej Anglii – a przynajmniej tak to sobie wyobrażam. Wygląda dokładnie jak osoba, która czyta poezję. Gdy mówi, jego głos jest spokojny i gęsty jak miód spływający z łyżki – idealny do czytania wierszy.

Na koniec pytam Jamesa, czy to ma znaczenie, że nigdy wcześniej nie studiowałam poezji, albo czy mogę się jakoś przygotować, ale odpowiada mi, że wiele osób, które przychodzi na jego zajęcia, nic nie wie o poezji.

– W tej dziedzinie jest więcej ignorancji, niż przypuszczasz – mówi z lekkim uśmiechem. Czuję się, jakbym była uprzywilejowana, tylko dlatego że mogę z nim rozmawiać.

Zamawiam w bibliotece The Norton Anthology of Poetry. W pierwszy poniedziałek czerwca wkładam moje najcieńsze beżowe rajstopy i niebieskie espadryle od Prady, które znalazłam na wyprzedaży, zawożę Icyka do żłobka i przez most Tappan Zee, rozciągnięty ponad rzeką Hudson, jadę do hrabstwa Westchester. Słońce iskrzy się jasno na powierzchni wody i dachów wzdłuż brzegów rzeki. Tafla betonowej szosy migoce odbita w moim lusterku wstecznym. W samochodzie klimatyzator mruczy, zalewany głośnym dźwiękiem europopu płynącego z głośników. Otwieram okno i wystawiam ramię na zewnątrz, w letnie powietrze. Kiwam głową i postukuję palcami o kierownicę w rytm muzyki. Wciągam torbiasty brzuch, wciąż zwisający po ciąży, starając się dostrzec swoją dawną talię w cieniu bawełnianej bluzy z długimi rękawami.

Sala wykładowa ma małe lukarny, przez które kwadraty słonecznego światła padają na wielki okrągły stół – ale gdy profesor rozpoczyna zajęcia, siedzi nas przy nim tylko troje. Nigdy nie przypuszczałam, że grupa będzie tak mała.

James przedstawia się i prosi, by każde z nas powiedziało kilka słów o sobie. Mój jedyny kolega z grupy to facet w średnim wieku o imieniu Brian, śniadej twarzy i ciemnej skórze. W jednym uchu ma kolczyk, chude ramiona zwisają mu z rękawów koszulki z jakimś dzikim nadrukiem. Opowiada coś o tym, jak podróżował z kimś o nazwisku Mick Jagger i o programie MTV, ale ja nie mam pojęcia, o czym mówi – poza tym, że lubi muzykę i palenie. Brian co jakiś czas przeprasza i wychodzi na zewnątrz na dymka. Zastanawiam się, co z nim jest nie tak, że nie może wytrzymać godziny bez papierosa.

Ja niewiele mówię o sobie, poza tym, że jestem chasydką. James zwraca się w moją stronę z wyrazem zaskoczenia i zaciekawienia na twarzy.

– No proszę – mówi. – Mój teść jest chasydem. Nie urodził się w tej społeczności, ale później zdecydował się przejść na chasydyzm.

– Do których chasydów należy? – pytam. Są węgierscy, noszą sztrajmele, są Rosjanie, ci noszą czubate filcowe kapelusze i odsłonięte frędzle.

– Wydaje mi się, że jest lubawiczerem.

To rosyjski odłam.

– Och – odpowiadam – ja jestem satmarką. To całkiem co innego, choć trudno wytłumaczyć.

Nie mogę pojąć, jak ktoś mógłby zrezygnować z życia na wolności na rzecz zamknięcia się w zakazach i ograniczeniach. Zastanawia mnie, co naprawdę myśli James o swoim teściu.

Zajęcia zaczynamy od czytania wiersza Williama Wordswortha pod tytułem Anegdota dla ojców. James czyta go na głos. Zauważam, z jaką rewerencją traktuje słowa – słychać to w sposobie, w jaki je wypowiada. To sprawia, że i ja słyszę je inaczej, każde słowo staje się całym kosmosem znaczeń. Język Wordswortha jest kwiecisty, ale rymy są dokładne i równe, a każda zwrotka gęsto wypełniona nimi jak mała poduszka na igły. Historia o ojcu spacerującym z synem wydaje się prosta i jasna; zaczynam myśleć, że w gruncie rzeczy poezja nie jest aż taka skomplikowana. James prosi nas, byśmy odnaleźli sekret w wierszu o chłopcu, który woli zielony brzeg morski od lesistych wzgórz na farmie z prostego powodu – na brzegu nie ma wiatrowskazu. W wierszu budzi to wielką radość ojca, który mówi: „Och gdybym mógł nauczyć cię / Choć ćwierć tego, czego ty mnie uczysz!”.

– Co tak porusza ojca w wyborze, którego dokonuje chłopiec i w jego wytłumaczeniu? – pyta James. – Czy naprawdę wiatrowskaz jest dostatecznym uzasadnieniem tego wyboru?

Z początku nie wiem, o co chodzi, ale James wyjaśnia, że w wierszu – w przeciwieństwie do powieści, gdzie różnie z tym bywa – nic nie jest przypadkowe. Jeśli więc coś przykuwa naszą uwagę, z pewnością znajduje się w tekście z jakiegoś powodu. To pierwsza i najważniejsza lekcja dotycząca poezji. Ten wiersz, tłumaczy James, jest o naturze dziecka i o tym, czego dorosły może się od niego nauczyć na temat nieistotności rozumowania: jedyne, czego życie od nas wymaga, to byśmy słuchali instynktu, emocji. Nie wszystko wymaga wyjaśnienia.

Nigdy nie spodziewałam się, że nauczę się z tego wiersza, że należy cenić instynkt bardziej niż logikę, emocje bardziej niż intelekt. Teraz jednak, gdy patrzę wstecz na swoje dzieciństwo, widzę, że zawsze ufałam swoim przeczuciom, nawet gdy logika wyraźnie nakazywała powściągliwość. Cokolwiek odważnego dokonałam w życiu, zawdzięczam uczuciom, a nie racjonalnemu myśleniu. Tak się składa, że nawet to, iż jestem teraz w Sarah Lawrence, jest rezultatem tego, że kilka miesięcy wcześniej poddałam się impulsowi. To prawda, nie wiem, jak długo będę mogła tu zostać ani co da mi taka edukacja, ale ufam temu, czego nauczyłam się w dzieciństwie, i postanawiam nie racjonalizować swojej decyzji.

Ten wiersz jest odzwierciedleniem pragnienia Wordswortha, by odejść od racjonalizmu i intelektu na rzecz emocji i romantyzmu, które zaczęły objawiać się w poezji jego czasów. James mówi, że Wordsworth był pierwszym wielkim romantykiem. Podnoszę rękę, by zadać pytanie.

– Jak to możliwe – pytam – że tak kwiecisty mężczyzna żyjący w takich czasach mógł czuć się komfortowo, a jego męskość na tym nie ucierpiała? Czy romantyzm nie jest cechą kobiecą?

James śmieje się z mojego użycia słowa „kwiecisty”.

– Nie sądzę, by ktoś określił Wordswortha takim mianem – mówi z uśmiechem – ale rozumiem, skąd to pytanie. Mogę powiedzieć tylko tyle, że w tamtych czasach poezja należała do domeny mężczyzn. Niezależnie od tego, jakkolwiek „kwiecisty” by był, Wordsworth ciągle parał się męskim zajęciem. Nikt nie postrzegał tego jako czegoś kobiecego. Możemy porozmawiać o tym więcej, kiedy usiądziemy we dwoje na indywidualnej rozmowie, będzie to nasze cotygodniowe spotkanie po zajęciach, podczas którego będziemy rozmawiać o twojej pracy i badaniach.

Jakie to wspaniałe, myślę sobie, móc przyjmować własną męskość za coś tak oczywistego, że nie ma czegoś takiego jak obawa utracenia jej. Czy linie podziału istniejące w mojej społeczności zarysowały się dlatego, że z jakiegoś powodu taki strach się pojawił? Być może w świecie, gdzie kobiety mają więcej swobody poza społecznością, męskość nagle przestaje być wartością, którą można utracić.

Na indywidualnej rozmowie po zajęciach James pyta mnie, czy czytałam poezję w jidysz.

– Nawet nie wiedziałam, że jakaś istnieje – mówię zaskoczona.

– Och, było mnóstwo poetów piszących w jidysz, większość z ich poezji przetłumaczono na angielski. Może ciekawe byłoby dla ciebie przeczytać obie wersje i zobaczyć, jak to wypada w przekładzie.

W drodze do domu myślę o tym, jakie to niezwykłe, że profesor w Sarah Lawrence tyle wie na temat mojego małego światka. Spodziewałam się kompletnej ignorancji.

*

Icyk wyciąga do mnie swoje pulchne rączki, gdy tylko widzi mnie w drzwiach żłobka. Jego twarz rozjaśniona jest uśmiechem, gdy mnie rozpoznaje. Jego szczęście daje mi poczucie absolutnej wyjątkowości. Nijak nie rozumiem, dlaczego mnie tak uwielbia, ale po raz pierwszy w życiu czuję się naprawdę kochana. Śmieje się nieustająco i zawsze patrzy z wyczekiwaniem, czy będę cieszyć się wraz z nim. Nie potrafię powstrzymać uśmiechu. Często patrzę na niego i zastanawiam się, jak to się stało, że jest tak idealny: z całą pewnością to nie moja zasługa. Czasami wydaje mi się, że dostałam to dziecko na znak, że mimo wszystko nie tkwię w potrzasku.

Jednak mimo że Icyk jest taki cudowny, to, co dzieje się między mną i Elim, boli mnie i rozprasza. Nasze małżeństwo jest najeżone konfliktami i zawsze któreś z nas jest naburmuszone. Nasze kłótnie wybuchają całkiem niespodziewanie i cichną w równie nieprzewidywalnym momencie.

Piątkowa noc to czas, gdy Eli i ja musimy uprawiać seks. W Talmudzie napisano, że wędrowny kupiec musi mieć stosunek z żoną co sześć miesięcy, robotnik trzy razy w tygodniu, a badacz Tory w każdy piątek wieczór. Ponieważ chasydzi uważają się przede wszystkim za uczonych w Piśmie, trzymają się tej dyrektywy. Ja nie przepadam za tym, bo po szabasowej kolacji zawsze czuję się przejedzona i zmęczona. Eli i tak chce uprawiać seks, nawet jeśli byliśmy wobec siebie bardzo chłodni ledwie chwilę wcześniej. Nie mogę pojąć, jak potrafi oddzielić seksualną intymność od charakteru naszej relacji.

Ostatnio Eli krytykuje sposób, w jaki przygotowuję jedzenie. Uważa, że nie dość uwagi przywiązuję do zasad kaszrut, żydowskich reguł dotyczących diety. Czasami przez nieuwagę kładę nóż do mięsa na nabiałowym blacie – ale wiem, że to nie jest złamanie prawa, a zaledwie powód do narzekania. Musiałabym włożyć ten nóż do gorącej nabiałowej, na przykład kremowej, zupy, żeby naprawdę złamać prawo. Mówię Eliemu, że każdy rabin zaleciłby mu cenić wyżej szalom bajis, spokój w domu, niż prawa kaszrut. Jego krytyka prowadzi do sprzeczki, a potem kompletnie psuje szabasowy posiłek, nad którym tak się napracowałam – bo zamiast, jak na dobrego żydowskiego męża przystało, pochwalić moją kuchnię, stara się tylko wynajdywać potknięcia. Gdy piątkowa kolacja dobiegnie końca, czasem mogę odmówić seksu, bo jest też prawo, że mężczyzna nie może uprawiać seksu z żoną, jeśli się z nią kłócił. Najpierw musi przeprosić – a Eli nie zawsze chce mnie przeprosić.

Kiedy się nie złości, Eli jest bardzo spokojny. Wszyscy myślą, że taki miły z niego mąż, bo gdy jesteśmy między ludźmi, przynosi mi szklankę wody, „na wypadek gdyby ci się pić chciało”. W domu sama muszę chodzić po wodę.

Drobiazgi wprawiają go w gniew – na przykład szafka kuchenna, która nie chce się domknąć, bo gdy rano spieszyłam się do szkoły, wstawiłam do niej pudełko z płatkami nie w tę stronę. Wtedy trzaska drzwiami albo rzuca książkami o podłogę – potem nawet jednak nie pamięta, że się wściekł.

Tuż przed drugimi urodzinami Icka postanawiam nauczyć go korzystać z ubikacji. Moje przyjaciółki mówią, że to za wcześnie, ale ja czytałam, że to właśnie najlepszy wiek, żeby spróbować, bo im starsze dziecko, tym trudniej zmienić jego nawyki. Moje sąsiadki mają dzieci trzy- i czteroletnie, które ciągle chodzą w pieluchach.

Zostaję w domu z Ickiem przez kilka tygodni. Pierwszego dnia trzymam go cały dzień w łazience, jak długo tylko mogę, czytam mu książeczki o korzystaniu z toalety. Kiedy wreszcie odwraca to na moment jego uwagę i wypuszcza mały strumień, patrzy na mnie z buzią w podkówkę, zszokowany tym, co zaszło, a ja entuzjastycznie biję mu brawo.

Jednak mimo że już raz tego dokonał, skłonienie go, by zrobił to znowu, okazuje się o wiele trudniejsze. Gdy po powrocie z pracy Eliego proszę go, by zmienił mnie na godzinę, Icek kręci się i wyrywa, próbując zejść z klozetu. Mówię Eliemu, by nie dał mu zejść, dopóki nie zrobi, co trzeba.

Po kilku minutach słyszę płacz dochodzący z łazienki. Gdy otwieram drzwi, by zobaczyć, co się dzieje, widzę, jak Eli trzyma Icka za ramiona i potrząsa nim ze złością.

– Przestań natychmiast! – mówię, widząc lęk na twarzy synka. – Oszalałeś? On ma dwa latka! Wydaje ci się, że zacznie się załatwiać w łazience, jeśli go wystraszysz? Wszystko popsujesz!

Po tym incydencie nie pozwalam Eliemu uczestniczyć w nauce korzystania z toalety. Nie daję mu też kąpać dziecka, bo jeśli Icyk zacznie się kręcić i próbować wywinąć ojcu z rąk, Eli wpadnie w szewską pasję. Kiedy się to dzieje, Eli robi dziwne rzeczy – na przykład mocno popycha Icka, mimo że mały ledwo co wyrósł z niemowlęctwa. Doprowadza mnie to do wściekłości i zawsze straszę, że zadzwonię na policję, ale nigdy tego nie robię.

Jedyny raz, gdy zadzwoniłam na policję w Ramapo, był wtedy, gdy jeden z naszych sąsiadów z ulicy przejechał koło mnie z opuszczonymi oknami, krzycząc: „Co z wami, Żydzi? Dlaczego nie możecie być tacy jak wszyscy?”, a Icyk zaczął płakać.

Jednak policjant nie uwierzył mi, bo, jak powiedział, zna tego człowieka od wielu lat i wie, że tamten nigdy by czegoś takiego nie zrobił.

Policji nie podoba się, że w Airmont mieszkają chasydzi. Kiedy przychodzą wybory, zawsze pędzimy do urn i zakreślamy na liście te nazwiska, które rabini nam przykazali, wybierając polityków, którzy pozwolą nam naginać przepisy o zagospodarowaniu gruntów i administrować funduszami i środkami wedle naszych planów i na naszą korzyść. Nie mam pretensji do gojów, że nas nienawidzą. Chciałabym tylko móc im powiedzieć, jak bardzo odmienna i osaczona się czuję w tym kostiumie, w tej roli.

Odkąd przeprowadziłam się do Airmont trzy lata temu, społeczność się rozrosła. Kiedyś to była mała grupka chasydzkich rodzin, które przywędrowały z takich miejsc jak Williamsburg czy Kiryas Joel, gdzie zasady życia są zbyt radykalne i sztywne, by mogli tam być szczęśliwi. Kilka młodych par takich jak my – żony w długich perukach z naturalnych włosów i dżinsowych spódnicach, mężowie pijący piwo i palący marihuanę na pokerowych wieczorkach. Ktoś, kto na Williamsburgu zostałby obwołany łachmaniarzem, w tej nowej, rozrastającej się i zróżnicowanej społeczności hrabstwa Rockland był zaledwie jeszcze jednym lekko wykolejonym chasydem. Różnica między życiem na Williamsburgu i życiem w Airmont polega na tym, że tutaj można łamać zasady, jak długo nie mówi się o tym głośno. Można żyć w spokoju swoim życiem tak długo, jak człowiek nie zwraca na siebie uwagi. Ja jeżdżę samochodem, lakieruję paznokcie u nóg na czerwono, czasem wymykam się do kina – ale nikt nigdy nie zauważa tego, gdy człowiek ogranicza się do własnego kawałka ziemi i się z niczym nie wychyla. Ale to nie wystarczy. Eli uważa, że niezależnie od tego, ile mam swobody, zawsze znajdę powód do narzekania. Twierdzi, że jestem niezdolna do bycia szczęśliwą.

Problem w tym, że ledwo przezwyciężam jedno ograniczenie, zaraz pojawia się za nim następne. Nic nie poradzę, że nieustannie myślę o tym, jak wielu rzeczy nigdy nie będę w stanie doświadczyć. Nie mogę znieść świadomości, że spędzam cały swój żywot na tej planecie i nie mogę robić wszystkiego, o czym marzę, tylko dlatego że mi nie pozwalają. Nie sądzę, by ta wersja wolności kiedykolwiek mogła mi wystarczyć, jeśli nie obejmuje wszystkiego. Myślę, że nie będę mogła być szczęśliwa, dopóki nie osiągnę pełnej niezależności.

Usadzam Icka w wózku i idę do synagogi, by spotkać się z Elim po wieczornej modlitwie. Gdy mężczyźni wysypują się ze środka, gapią się na mnie bezczelnie, jak stoję w swojej obcisłej czarnej sukience i czarnych szpilkach. Ładnie ubrana osoba natychmiast zwraca na siebie uwagę. Tu mężczyźni nie wbijają wzroku w ziemię, gdy widzą przechodzącą kobietę. Ale nie są wcale lepsi – zamiast tego wygłaszają nieprzystojne komentarze i sprośne dowcipy. Ich poziom oświecenia nie pozwala na więcej.

Moja sąsiadka Chawi, która mieszka dziesięć minut drogi piechotą od nas, przy tej samej drodze, układa dla mnie perukę. Właśnie kupiłam od niej swoją pierwszą perukę długości maxi – jest z dziewiczych ludzkich włosów, które nigdy nie oglądały żadnej chemii, więc opada falami miękko na moje ramiona. Ilekolwiek by jednak przycinała i jakkolwiek fachowo by układała peruki wokół mojej twarzy, ciągle widać ostrą linię, która zdradza od razu, że to nie moje włosy. Nikt by z pewnością w to nie uwierzył.

Czasami, gdy idę do centrum handlowego i zabieram Icka w wózku, czuję, że jego blond loczki, niebieskie oczy i amerykańska twarz nienaznaczona jeszcze pejsami zbliżają mnie odrobinę do innych ludzi tutaj. Jego śliczna buzia i pulchne ciałko sprawiają, że wszyscy zatrzymują się, żeby nad nim pogruchać. Ja stoję obok, w peruce i długiej spódnicy, i udaję, że jestem jak wszyscy.

Zaczęłam zdejmować perukę w szkole, choć własne włosy pod spodem zawsze mam trochę zmatowiałe. Gdy mam na głowie perukę, czuję się niezręcznie, podobnie jest ze spódnicą, ale nie mam żadnych normalnych ubrań i do tej pory zbyt się bałam, że mnie ktoś zobaczy, żeby wybrać się na zakupy. Idę do sklepu T.J. Maxx w White Plains i nerwowo przebieram w dżinsach na wieszaku, nie mogąc zrozumieć różnic między kolorami, krojem i kształtem kieszeni. Wybieram wytartą na biodrach parę z dużym haftem w kształcie brązowych pętelek na tylnych kieszeniach. Przymierzam. Są odrobinę za długie, ale do butów na obcasie będą w sam raz. Nie mogę się nadziwić, jak inaczej wygląda moje ciało w dżinsach – jest takie krągłe, tak pełne siły.

Gdy w środę przyjeżdżam na zajęcia, zdejmuję długą czarną spódnicę w samochodzie. Pod nią mam dżinsy. W sali wykładowej moja koleżanka Polly piszczy podniecona:

– O matko, nosisz dżinsy? Czy to seveny?

– Co?

– Marka. Seveny, nie?

– Nie wiem. Kupiłam je w T.J. Maxx za piętnaście dolarów. Kolor mi się podobał.

– Świetna cena za parę sevenów. Super wyglądasz!

Gdy zaczynamy zajęcia, nie słyszę nic z tego, co mówi profesor, bo cały czas gapię się na swoje nogi i wygładzam palcami materiał. Gdy wychodzę z budynku, ogrodnicy pracujący na zewnątrz pogwizdują na mój widok; automatycznie spuszczam wzrok, zła na siebie, że przyciągnęłam uwagę. Myślę sobie: to na pewno nie zdarza się innym dziewczynom, które chodzą w dżinsach.

W domu upycham spodnie pod swoim materacem, żeby Eli nie znalazł. Nie wiem, czy zdołałabym się z tego wyłgać.

 

Polly to moja nowa najlepsza koleżanka z Sarah Lawrence. Ma lśniące blond włosy, dołeczki w policzkach, gdy się uśmiecha, ubiera się ładnie i z ożywieniem dyskutuje na każdy temat. Jest jak postać żywcem wyjęta z książki, którą czytałam, gdy byłam młodsza. Co ja bym dała, żeby mieć włosy tak złote jak ona, oczy tak błękitne, zęby tak śnieżnobiałe. Gdy pierwszy raz przedstawiałam się jej, powiedziałam, że jestem chasydką – popatrzyła na mnie i roześmiała się, jakby usłyszała dowcip. Potem jednak zrozumiała, że nie żartowałam, i przeprosinom nie było końca – ale ja się nie gniewałam. Pochlebiało mi, że Polly nie zauważała mojej odmienności. Myślała, że moja peruka to prawdziwe włosy.

Gdybym miała taki nos jak Polly, moje życie byłoby inne, jestem pewna. Zawsze decydująca jest kwestia nosa. Bube mówi, że tak Hitler odróżniał Żydów od nie-Żydów. Ze mną z pewnością łatwo by mu poszło. Mój los jest dla mnie nierozerwalnie związany z moim nosem. Życie Polly pasuje do jej nosa, co ma sens. Dobre rzeczy zdarzają się ludziom o zadartych nosach.

 

W styczniu Polly zabiera mnie w swoją okolicę na Manhattanie i idziemy do restauracji. Polly uwielbia jeść: była szefową kuchni, zanim wraz z mężem założyli wytwórnię czekolady. Mówię sobie: zjem wszystko prócz ryby i mięsa, i nawet jeśli to jest niekoszerne, nie będzie tak źle. Gdy przychodzimy, zauważam, że sufit jest taki wysoki, bo ludzie są długonodzy, z nosami uniesionymi do góry – jestem zafascynowana i jednocześnie trochę onieśmielona takim otoczeniem. Nawet kelner jest zabójczo przystojny; chodząc, zgrabnie kołysze biodrami.

– Gej – bezgłośnie mówi do mnie Polly za jego plecami. Kiwam głową, że niby rozumiem, zastanawiając się, jakim cudem mogła go tak szybko zidentyfikować.

Szef sali podchodzi do nas, by zapytać, czy wszystko w porządku, a Polly flirtuje z nim bez cienia wstydu, dogadując mu z powodu jego dziwnie ułożonych włosów. Przyglądam się zawstydzona, odwracam wzrok. Gdy mężczyzna odchodzi, Polly pochyla się do mnie podniecona.

– Ty, no gapił się na ciebie jak nie wiem! Nie zauważyłaś?

– Czego nie zauważyłam? – pytam zaskoczona.

– Eee, nic. Z czasem się nauczysz.

Jak to: gapił się? Po co? Ukradkiem spoglądam na wysokiego, ciemnowłosego mężczyznę stojącego przed restauracją. W moim odczuciu wygląda pospolicie, jak każdy inny goj. Z ich gładko ogolonymi policzkami i krótko przyciętymi włosami wszyscy wyglądają jak identyczni kosmici. Taki facet na pewno nie zainteresowałby się kimś takim jak ja, z tym moim żydowskim nosem. Tacy faceci interesują się kobietami takimi jak Polly.

Gdy przynoszą jedzenie, jest ono prześlicznie podane i wygląda piekielnie egzotycznie. Nie mogę się powstrzymać, żeby nie złamać własnych reguł – w końcu zjadam kawałek czegoś, co wygląda jak pastrami z indyka, ale Polly mówi, że to prosciutto, czyli wieprzowina. Przepraszam i wychodzę do łazienki, spodziewając się wymiotów – moje nauczycielki zawsze mówiły, że to właśnie się dzieje, jak ktoś zje chazer.

Żadnych sensacji w żołądku. W lustrze łazienki widzę siebie, w peruce i bluzce z długimi rękawami, i jestem niemal zaskoczona własnym obiciem – jakbym spodziewała się wyglądać z zewnątrz równie szykownie jak wszyscy inni goście restauracji. Uciszając uczucie małości, które zaczęło rosnąć we mnie na widok własnego odbicia, odchodzę od zdradzieckiego lustra i idę z powrotem do restauracji, trzymając plecy wyprostowane aż do bólu. Wracam do stolika i próbuję innych potraw. Jem tak żarłocznie, jakbym wróciła z wojny. Spring rolls z jagnięciną, carpaccio wołowe, ceviche z łososia – ależ dziwne rzeczy jedzą ci goje! Nie rozumiem idei surowego mięsa albo ryby, ale i tak próbuję. Mówię Polly:

– To zabawne, większość chasydów, którzy schodzą ze ścieżki prawa, idzie tylko na burgera w McDonald’s. Ja tymczasem próbuję zakazanej kuchni dla smakoszy.

– I tak to się powinno robić – odpowiada Polly. – Jak już grzeszyć, to z biglem.

Podoba mi się jej stwierdzenie. To właśnie ja – elegancka buntowniczka. W drodze powrotnej zatrzymujemy się w sklepie z okularami słonecznymi. Kupuję parę w szylkretowych oprawkach, jakiegoś projektanta, o którym Polly mówi, że jest super. Gdy zakładam je i patrzę w lustro, wyglądam jak supermodelka.

Spoglądam na Polly i zastanawiam się, czy kiedyś będę miała tyle pewności siebie, co ona.

– Nie chcę dłużej być chasydką – oświadczam nagle po wyjściu ze sklepu.

– No to nie bądź – mówi Polly. – Nie musisz.

W głowie mi się jednak nie mieści, jak mogłabym być kimś innym. To jedyne życie, na jakie mi pozwolono. Nawet jeśli chciałabym zostawić to wszystko, jak znajdę inne, nowe życie, którym mogłabym zastąpić stare?

 

Im Icyk jest starszy, tym bardziej martwię się o jego przyszłość. Gdy skończy trzy lata, zacznie nosić pejsy i chodzić do chederu, szkoły, w której codziennie od dziewiątej do czwartej po południu chłopcy uczą się Tory. Nie jestem w stanie znieść myśli, że te loki i szal modlitewny, który będzie musiał nosić, mogą zniszczyć jego dziecięcą perfekcję. Nie jestem w stanie znieść, że nagle to mężczyźni będą mieć najważniejszy wpływ na jego życie, podczas gdy ja zostanę odsunięta na dalszy plan.

Jak mogę skazać swojego syna na życie w małości i ograniczeniu? Jak mogę pozwolić, by uwięziono go w chederze czy jesziwie na resztę dzieciństwa, podczas gdy ja korzystam z okazji, by poszerzyć własne horyzonty? Coś tu się nie zgadza. Nie mogę dłużej myśleć, że mogłabym go zostawić w tym ciasnym, dusznym życiu, gdy ja sama tak bardzo pragnę żyć swobodnie.

Jednak obydwoje jesteśmy w potrzasku. Nie mam dokąd pójść, nie mam środków na to, by zmienić tę sytuację. Zamiast uciec, prowadzę sekretne podwójne życie, ukrywając myśli i opinie zamknięte w tej części mózgu, którą zarezerwowałam dla swojej nowej, buntowniczej tożsamości.

Na zewnątrz przestrzegam koszeru, ubieram się skromnie, udaję, że szczerze mnie obchodzi bycie pobożną chasydką. W środku pragnę wyrwać się ze wszelkich okowów, zburzyć wszystkie bariery, wzniesione po to, bym nie mogła zobaczyć, poznać, doświadczyć.

Moje życie to sekrety, z których największym jest moje prawdziwe „ja”, a priorytetem stało się skrywanie go przed Elim. Gdy byłam młodsza, spisywałam swoje przemyślenia w dzienniku, ale po wyjściu za mąż przestałam, bo martwiłam się, że Eli może go znaleźć i przeczytać – i w ten sposób mnie przejrzeć. Teraz skupiam się na tym, by nie zdradzić się ze swoimi nowymi odkryciami; nie chcę zostawić na widoku żadnych obciążających dowodów, które mogłyby zdradzić, jak wielka zmiana dojrzewa we mnie.

Tyle myśli kłębi się w mojej głowie, że pisanie staje się koniecznością. Decyduję się pisać anonimowy blog – mogę publikować notatki online, pisać osobisty pamiętnik w internecie. Bardzo pilnuję, żeby nie można mnie było wyśledzić. Tytułuję blog „Chasydzka feministka”. Główną inspiracją dla niego są badania, jakie prowadzę w Sarah Lawrence: publikuję fragmenty zainspirowane feministycznymi lekturami na wykładach z filozofii oraz eseje napisane przy okazji zajęć z teatru i pisarstwa.

Pierwszy post, jaki zdecydowałam się napisać, był o problemach ze skonsumowaniem mojego małżeństwa. Nigdy szczerze się nikomu nie przyznałam, jak długo trwało moje dziewictwo po ślubie, tym bardziej nie wzięłabym pod uwagę możliwości zrobienia tego publicznie – ale tydzień wcześniej odbyłam rozmowę telefoniczną, za sprawą której zmieniłam zdanie. Zadzwoniła do mnie nieznajoma kobieta z Williamsburga. Powiedziała, że moja ciotka Chaja dała jej mój numer. Jej córka, która niedawno wyszła za mąż, od ośmiu miesięcy nie może skonsumować małżeństwa – i spytała, czy mogłabym coś doradzić.

Ta prośba mnie zaskoczyła, bo zawsze myślałam, że to ja jedna mam problem z seksualną sprawnością swojej pochwy – że jestem wybrykiem nie tylko w społeczności chasydzkiej, ale w ogóle. A tu proszę, jest matka zmartwiona tym, że córka nie jest sprawna seksualnie, na dodatek bez wyraźnego powodu – i starająca się za wszelką cenę znaleźć jakąś odpowiedź i pomoc. Dzielę się z nią wszystkimi poradami, jakie mi przychodzą do głowy – mimo że sama nie zaczęłam jeszcze rozumieć, dlaczego musiałam przejść przez to wszystko, co mnie spotkało.

Dziwnie jest publikować – oczywiście anonimowo – historię swojego niesprawnego organu w miejscu, gdzie każdy może ją przeczytać. Ledwo dodaję post, pojawia się deszcz komentarzy – większość z nich od osób takich jak ja: zbuntowanych chasydów, czasem byłych chasydów, nowych ortodoksów, a nawet nie-Żydów. Nie wiem, jak wszyscy ci czytelnicy odkryli mój mały blog, mój okruszek cyberprzestrzeni – ale najwyraźniej wszyscy mieli wiele do powiedzenia.

Niektórzy nie wierzyli. Nie mogli pojąć, jak dziewczyna może przejść przez pokwitanie, nie zauważając swojej waginy. Inni współczuli. Jeszcze inni opowiadali o podobnych doświadczeniach. Czytelnicy dyskutują między sobą, używając mojego bloga jako forum – a dla mnie obserwowanie tej wymiany zdań jest niesamowitym doświadczeniem. W pewien sposób daje mi to poczucie, że jestem w centrum czegoś wielkiego, a przy tym bezpieczna za ekranem komputera, gdzie nikt mnie nie widzi i nie może rozliczyć mnie z tego.

„Jak zatrzymasz dziecko?” – pytają czytelnicy. „Jeśli żyjesz w społeczności religijnej, mowy nie ma, żeby pozwolili ci zabrać dziecko z sobą” – mówią. W jednym z komentarzy czytam: „Jestem prawnikiem i wiem z całą pewnością, że czegoś takiego nigdy nie udało się zrobić”.

Ostrzegają, że żaden sąd rabinacki nie pozwoli mi zabrać z sobą syna. Choćbym nawet przestrzegała wszystkich przepisów, i tak nigdy nie uznają mnie za wystarczająco pobożną, by być rodzicem dla swojego dziecka. Czytelnicy cytują przykłady, podają nazwiska kobiet, które próbowały – ale ich komentarze nie budzą we mnie strachu. Wiem, że jestem inna niż tamte kobiety, że mam coś, czego one nie miały. Nie wiem, jak ani kiedy to się stanie, ale pewnego dnia będę wolna, i Icek wraz ze mną. Będzie mógł pójść do prawdziwej szkoły i czytać książki bez obawy, że ktoś go nakryje. Podświadomie już zaczęłam się żegnać z ludźmi i rzeczami ze swojego życia, jakbym przygotowywała się na śmierć, mimo że nie mam żadnego planu. Czuję tylko w głębi serca, że nie jest mi przeznaczone zostać tutaj.

Po raz ostatni odwiedzam Bube i Zajde w marcu 2009 roku, w święto Purym. Ciągle nie wiem, czy kiedykolwiek zdołam naprawdę odejść, ale myślę, że na wypadek, gdybym to zrobiła, będzie mi łatwiej, jeśli przetnę więzy wcześniej niż później.

Dom, w którym dorastałam, obraca się w ruinę. Nie wiem, czy Bube i Zajde nie mają już pieniędzy, czy brak im energii, by dopilnować napraw, jakich wymaga utrzymanie takiego budynku. Smuci mnie, że pozwalają rozsypać się takiej pięknej kamienicy o bogatej historii. Jaki to znaczący zbieg okoliczności, że właśnie gdy fundamenty mojej wiary praktycznie walą się w gruzy, fundamenty domu mojego dzieciństwa także się rozsypują. Przyjmuję to za kolejny znak, że już dawno temu weszłam na tę ścieżkę i że wytyczyła ją siła znacznie większa ode mnie. Bóg chce, bym odeszła. Wie, że nigdy nie byłam do tego przeznaczona.

Farba w korytarzu się łuszczy, linoleum na schodach w wielu miejscach kompletnie się przetarło. Bube chce sprzedać dom deweloperowi, który już złożył siedmiocyfrową ofertę, ale Zajde jest zbyt dumny, by zrezygnować z kontroli nad najlepszą inwestycją swojego życia. Zastanawia się, jak tu odwrócić sytuację na swoją korzyść.

Od razu widzę, że z wieloma rzeczami nie będę musiała się żegnać, bo przestały istnieć. Bube i Zajde mojego dzieciństwa postarzeli się strasznie. Bube nie ma już tej pełnej życia energii, którą miała kiedyś – chodzi powoli i z trudem, zdezorientowana. Zajde jest jeszcze bardziej roztargniony, niż był, a gdy mówi, w jego głosie brak werwy i dawnej precyzji. Wszystko, co lubiłam w domu mojego dzieciństwa, obróciło się w perzynę.

Podczas uroczystego purymowego obiadu pojawia się mój ojciec – z przekrwionymi oczami, widać, że pijany. Widzi mnie i podchodzi do mnie. Przełykam ślinę, spodziewając się długiego powitania. On jednak przewraca się na mnie i zawisa w dziwnym niby-uścisku, opiera swoje ramię o moją szyję. Jest ciężki, a uścisk staje się coraz mocniejszy. Prawie mnie dusi, odór alkoholu jest tak gęsty, że ledwie mogę oddychać. To, że jest brudny, sprawia, że i ja czuję się brudna – umazana tym lepkim brudem, którego nie sposób wyczyścić. Będę szczęśliwa, uwalniając się od obowiązków wobec niego. Nigdy nie rozumiałam, dlaczego muszę odgrywać rolę córki dla człowieka, który nie próbował być dla mnie ojcem.

Eli przygląda się całej scenie bez słowa. Ten jeden jedyny raz, gdy chciałabym, żeby zachował się jak mężczyzna – może chociaż odciągając uwagę ojca – zostawia mnie samą sobie. Potem patrzy na mnie z rozdziawionymi ze zdziwienia ustami, ale pilnuję, by moja twarz nawet nie drgnęła.

Dziwnie jest przyglądać się stołowi – aż poskrzypuje pod ciężarem półmisków z wędzonym mięsem i karafek z winem – i wszystkim zgromadzonym przy nim ludziom, których nazywam rodziną. Ciotki, wujowie, cioteczne rodzeństwo i dalsi krewni już za rok mogą być jedynie mglistym wspomnieniem. Oczywiste jest, że moja obecność jest dla nich czymś naturalnym, że dziś nie różnię się od nich – wydana za mąż, z dzieckiem na ręku i ciężką peruką na głowie. W gruncie rzeczy jestem związana z tym miejscem. Jednak prawdę mówiąc, wszystkie te pewniki są w umyśle – jeśli mój umysł nie da się spętać, jeśli moje marzenia się nie skurczą, żadne bariery nie zagwarantują, że poddam się bez hałasu.

Zastanawiam się, co o mnie powiedzą, gdy odejdę. Czy będą udawać, że są w szoku, czy też pokiwają konspiracyjnie głowami i powiedzą, że od początku wiedzieli, że mam nierówno pod sufitem, bo czegóż więcej można się było spodziewać po takim dziecku jak ja, od urodzenia nadpsutym?

 

Kobiety studiujące na kursach dla dorosłych w Sarah Lawrence chodzą na lunch po zajęciach. W większości są białe, zamożne i po trzydziestce, mogą wydawać pieniądze na astronomicznej wysokości czesne i torebki od Prady. Ja jestem anomalią: dwudziestojednolatka z małym dzieckiem, która za każdym razem wciąga na siebie w samochodzie tę samą parę dżinsów, podczas gdy jej włosy dopiero się przyzwyczajają do światła dziennego.

Jak się przekonuję, świecki świat jest równie materialistyczny jak mój. Pamiętam dziewczynę, z którą chodziłam do szkoły jako dziecko – nosiła buty od Ferragamo i garsonki od Ralpha Laurena, przerobione tak, by prezentowały się skromnie. Dziś łaknę takich samych symboli statusu jak wtedy, tyle że teraz rozumiem, co te symbole zapewniają: rodzaj szacunku, jakiego mnie świat jakoś nie okazuje.

Okazjonalnie, gdy mam czas, towarzyszę koleżankom z klasy w tych lunchach. Słucham cicho, jak opisują swoje życie: kosztowne wakacje, zmartwienia związane z prywatnymi szkołami, do których chodzą ich dzieci, narzekania na wysokie ceny karnetu na siłownię, i zastanawiam się, czy kiedykolwiek będę tak uprzywilejowana, by mieć takie problemy: męża, który za długo pracuje, dom za wielki, żeby móc go utrzymać, lot do Europy, który jest wykańczający nawet pierwszą klasą.

Rzecz jasna ktoś taki jak ja nie ma przed sobą prawdziwej przyszłości. Jeśli odejdę i pozbędę się widocznej części chasydzkiej tożsamości, jakie życie mnie czeka jako nie-Żydówkę? Samotna matka, walcząca, by wychować dziecko w najdroższym mieście na świecie, bez wsparcia rodziny, bez męża, który wynosiłby śmieci, bez choćby dolara oszczędności przy duszy i nawet bez talonów z pomocy społecznej na jedzenie.

Obiecuję sobie teraz, że jeśli odejdę, nie zostanę kolejną rodziną żyjącą z pomocy społecznej, jak te kobiety ze świata, który opuszczam, wydające na świat więcej gąb, niż są w stanie wykarmić, wymieniające kupony WIC[9] na gotówkę w Żydowskiej Unii Kredytowej.

Polly, której blond włosy opadają teraz na opalone ramiona, zwierza mi się, że też wyrosła na pomocy społecznej, w biednej, zapuszczonej części stanu Utah, z matką, która została świadkiem Jehowy, i ojcem, który w dygocącej pięści zaciskał zwykle działkę koksu.

– Ty? – pytam z niedowierzaniem. – Wyglądasz na kogoś, kto ma wszystko, czego można chcieć.

– Dopiero jakieś siedem lat temu zaczęłam być taka – odpowiada Polly. – Po tym jak otworzyliśmy wytwórnię czekolady, jakby spadł na nas deszcz pomyślności. Ale zawsze wiedziałam, że nadejdzie mój czas. Tak długo czekałam na swój kawałek szczęścia, na swoją nagrodę, całymi latami przyglądając się innym, uprzywilejowanym ludziom, którzy pławili się w luksusie. W końcu to nastąpiło, ale czas, który musiałam przeczekać, wydawał mi się wiecznością.

Mam dopiero dwadzieścia parę lat. Kto wie, co może się zdarzyć w ciągu następnych dziesięciu? Nawet jeśli będę musiała przeżyć dekadę biedna i nieszczęśliwa, przynajmniej jest szansa, że i mnie przytrafi się taki cud, jaki przydarzył się Polly, która zasłużyła na szczęście. Czy naprawdę mogę się odwrócić plecami od takiej szansy?

– Musisz to sobie powtarzać – mówi rozsądnie blond piękność. – Ja przez lata wbrew wszystkim przeciwnościom wierzyłam, że kiedyś mnie to spotka. Do dziś budzę się co dzień z przekonaniem, że najlepsze jeszcze przede mną. Jeśli w to uwierzysz wbrew wszystkim przeszkodom, to się stanie. Tak działa kosmiczna potęga.

Mimo że Polly także odwróciła się od religii, ma jednak własny system wierzeń, którego się trzyma. Czy ktokolwiek może przetrwać bez wiary, jakkolwiek ją nazwiemy? Najwidoczniej bez względu na to, jak kto idzie przez życie, potrzebuje wiary, by przetrwać i by odnieść sukces.

W jakiej dziedzinie chciałabym odnieść sukces? Czy naprawdę chcę zrezygnować z siebie, by żyć tak jak te wszystkie kobiety? Czy te gospodynie domowe tak bardzo różnią się ode mnie? Z wyjątkiem oczywistych różnic – większe domy, lepsze ubrania – wydają się tkwić w potrzasku tak samo jak ja. Wszystkie poszłyśmy do Sarah Lawrence z tego samego powodu – by znaleźć drogę ku czemuś bardziej satysfakcjonującemu.

Mnie para dżinsów czy designerskie okulary nigdy nie dadzą poczucia spełnienia. Owszem, takie rzeczy są miłe, ale ja chcę coś osiągnąć, pozostawić po sobie w tym świecie jakiś ślad. Krater wielki jak góra, jak napisałam w aplikacji o przyjęcie na studia. Może zawsze z trudem będę wiązać koniec z końcem, ale życie w luksusie nigdy nie było moim celem. Jeśli luksus jest grzechem, jak to mawiał Zajde, to dlatego że prowadzi do wygodnictwa i lenistwa, rozmiękcza kości i osłabia umysł. I przede mną zdarzali się buntownicy. Gdy dorastałam, było paru takich, którzy otwarcie łamali przepisy i wszyscy o nich mówili. Gdzie jednak są ci buntownicy dzisiaj? Nikt nie wie. Odchodzą, by móc bywać w nocnych klubach, pić alkohol, używać narkotyków i robić, co chcą, bez ograniczeń, ale takie życie nie dostarcza menuchas hanefesz, wewnętrznego spokoju. Zajde zawsze mi mówił, że ten wewnętrzny spokój to najważniejsze, co człowiek może osiągnąć w życiu, że w nim tkwi tajemnica szczęśliwości. Nie wydaje mi się, by dziadek kiedykolwiek czuł, że osiągnął ten stan, ale może zbliżył się do niego. Jak powiadał, każdy ma swoją drogę. Dokąd ja muszę wyruszyć, by znaleźć swój własny wewnętrzny spokój?

Zajde poświęcił życie dążeniu do harchawas hadas, rozszerzenia umysłu. Jakże ja mam rozszerzyć swój umysł w świecie tak ciasnym, na zewnątrz i wewnątrz?

 

Gdy wczesną wiosną 2009 roku Eli spędza tydzień w podróży, po raz pierwszy jestem sama w domu. Jeśli nie dam sobie rady przez tydzień, nie ma mowy, żebym mogła rozważać niezależne życie, więc staram się zebrać wszystkie siły, by mi się udało. Zawsze trochę się wstydziłam swoich lęków nocnych – gdy zapada ciemność, byle hałas czy trzask przyprawia mnie o szczękanie zębami i leżę, nie śpiąc aż do świtu, tuląc się do kołdry.

Część mnie myśli, że z powodu tych lęków sobie nie poradzę. Jestem przekonana, że jako kobieta jestem krucha i zawsze będę potrzebować, by ktoś się mną opiekował, zwłaszcza dlatego że mam dziecko. Zastanawiam się: jak zajmę się synem bez nikogo do pomocy, jeśli zachoruję? Czy na serio jestem skłonna poświęcić bezpieczeństwo, jakie mam teraz, tylko w imię wolności?

Jednak już w szabasowe popołudnie, kiedy siedzę na trawniku w otoczeniu sąsiadek i słucham bezsensownych plotek, przypomina mi się, jak ziejącą dziurą jest moje życie, jak wielki głód strawi mnie od środka, jeśli go nie zaspokoję. Wydaje mi się, że wolę być samotna i przestraszona niż znudzona. Że także i kosmos o tym wie. Myślę, że zostałam stworzona do czegoś innego niż to tutaj.

Ostatnio przesiaduję godzinami między bibliotecznymi regałami i myślę o swojej przyszłości. Patrzę na książki poustawiane na półkach, wspominając, jak będąc dzieckiem, tęskniłam za przywilejem czytania, ile ryzykowałam, by zdobyć wiedzę, jak radość lektury zawsze była ważniejsza niż strach. Kiedyś zachwycało mnie, że ci autorzy uważali, że mają niezbywalne prawo mówić, co myślą, w każdy sposób, jaki uznają za odpowiedni – że wolno im przelewać na papier najbardziej intymne myśli. Dla mnie nie było dnia, w którym nie czułabym potrzeby zachowania tajemnic.

Jestem taka zmęczona wstydzeniem się swojego prawdziwego ja. Jestem wyczerpana tymi latami spędzonymi na udawaniu pobożnej i upominaniu samej siebie za odwrócenie się od wiary. Chcę być wolna – nie tylko fizycznie, ale w każdy inny sposób. Chcę mieć wolność, która pozwoli zdefiniować, kim naprawdę jestem, i zaprezentować światu moje prawdziwe oblicze. Chcę znaleźć się na bibliotecznej półce obok innych autorów, dla których prawda jest wrodzonym prawem.

Polly wysyła mojego bloga wszystkim znajomym pracującym w wydawnictwach, a ja czuję determinację, by spróbować każdego kontaktu. Dostałam już e-mail od agenta literackiego; jestem przytłoczona ogromem tej szansy i przerażona tym, że może się ulotnić. Jak mogę udowodnić, że warto mnie publikować?

Jadę na Manhattan, by spotkać się z Patricią, której biuro znajduje się przy eleganckiej ulicy na Upper East Side. W samochodzie zdejmuję długą, czarną spódnicę z dzianiny i odsłaniam nowe spodnie, kupione w The Limited. Pod swetrem z długimi rękawami mam jedwabną bluzkę z krótkimi, w malutkie kwiatuszki. Gdy wysiadam z samochodu i odbieram kwit od parkingowego, czuję, jak chłodna, miękka tkanina spodni opływa moje łydki, okrywając czarne pantofle na szpilkach. Moje obcasy stukają głośno i pewnie na chodniku, mój krok wydaje się długi i swobodny, kiedy chodzę w spodniach. Patrzę na swoje odbicie w oknach wystawowych na Madison Avenue: wyglądam w nim na niemożliwie wysoką i pełną siły. W niemodnej spódnicy nigdy tak się nie prezentuję.

Na rogu ulicy, na której miałyśmy się spotkać, widzę już Polly rozmawiającą ze szczupłą brunetką przy stoliku na zewnątrz kawiarni. Podchodzę i mówię dzień dobry. Polly jak zwykle wita mnie z entuzjazmem, ale Patricia sprawia wrażenie, jakby nie miała pojęcia, kim jestem. Po chwili dociera do niej, że naprawdę jestem tą chasydką poszukującą agenta literackiego – i otwiera usta z wrażenia.

– Zupełnie inaczej sobie ciebie wyobrażałam – mówi, wpatrując się we mnie szeroko otwartymi oczami. – Wyglądasz tak efektownie!

– Cóż, to wina Polly. Sprowadziła mnie na złą drogę. – Uśmiecham się, w cichości ducha zachwycona, że Patricia potwierdza, iż mogę wpasować się tutaj, że wyglądam jak wszyscy inni. Z radością myślę że tu, na Upper East Side, wreszcie wiem, jak to jest nie wyróżniać się, tak jak zawsze się wyróżniałam.

Polly wyciąga rękę w stronę moich włosów i trzyma ją przez chwilę tuż nad nimi.

– Masz na głowie perukę? – pyta przyciszonym głosem. – Nigdy nie wiem.

– Nie, to moje prawdziwe włosy. – Śmieję się. – Peruka została w samochodzie. – Bawi mnie, że Polly nie potrafi odgadnąć; peruka jest gęsta i z lokami, a moje prawdziwe włosy są delikatne i proste.

– Jesteście jak Betty i Veronica – mówi Patricia, uśmiechając się do nas obu.

– A kto to? – pytam naiwnie.

– Mój Boże, nie wiesz nawet, kto to są Betty i Veronica? Z Archie Comics?[10] – pyta Polly. Mimo że od naszego poznania upłynęło trochę czasu, wciąż nie dowierza, gdy kompletnie nie łapię odniesień kulturowych.

Patricia mówi, że kolejny krok to przygotowanie oferty wydawniczej. To jak tekst promocyjny, który ma zareklamować moją książkę. Taka oferta ma sprzedać pomysł. Jeśli wydawca podchwyci go, ja napiszę książkę. Wracam do domu z postanowieniem spędzenia każdej wolnej chwili na pracy nad ofertą. Przygotowanie dobrej oferty może zająć nawet rok, a minimum trzy miesiące – ja jednak postanawiam, że przygotuję najszybciej napisaną ofertę w historii. Jeśli ta książka to mój bilet ku wolności, chcę go dostać tak szybko, jak to tylko możliwe. Za bardzo wyrosłam z mego starego świata, by móc tam powrócić.

Ósmego września 2009 roku zostaję do późna w kampusie Sarah Lawrence, spędzając czas z koleżankami. Perspektywa porzucenia dotychczasowego życia dodaje mi energii. Wprawiłam w ruch co trzeba, teraz muszę tylko zrobić pierwszy krok. Wiem, że stanie się to niedługo. Mogę czekać już tylko na to, by Eli przebrał miarkę, a może na jakiś znak – lecz jeśli tak, to od kogo? Z drugiej strony to idiotyczne, żebym uważała się za tę dziewczynę z Williamsburga, dla której wszystko jest duchowym przesłaniem.

W tym rozchwianiu decyduję się wysępić od kogoś pierwszego w życiu papierosa. Bardzo się staram powstrzymać kaszel, bo wiem, że nowicjusze tak właśnie reagują, a ja chcę uchodzić za bywałą w świecie i naturalną. Wciągam więc w usta odrobinę dymu i trzymam tak przez sekundę, zanim wypuszczę cienką smużkę – więc dym nawet nie dociera do płuc.

Stoję tak przed biblioteką uniwersytecką, z papierosem dyndającym nonszalancko pomiędzy dwoma palcami, i przyglądam się przechodzącym ludziom, spieszącym w różne strony. Ich krok jest tak pełen determinacji, że aż im zazdroszczę. Też chcę chodzić z taką świadomością celu w każdej chwili. Chcę patrzeć w przyszłość z takim samym poczuciem pewności i przekonaniem, że mam do niej prawo, jak te kobiety i mężczyźni, którzy spoglądają w moją stronę, ale nigdy nie patrzą mi wprost w oczy.

Mam na sobie dżinsy i sweter w serek, długie, proste włosy ześlizgują mi się z ramienia i zwisają z boku jak szeroka, ciemna wstążka. Muszę wyglądać dokładnie tak samo jak inni tutaj. Wreszcie mam to błogosławione poczucie anonimowości, przynależności – czy to nie to samo? Czy ktokolwiek potrafi mnie przejrzeć i dostrzec nerwową radość, skrytą pod nonszalancką pozą?

Jestem taka szczęśliwa, że mogę być częścią tego miejsca! Chce mi się krzyczeć do ogromnych, strzelistych dębów strzegących wejścia do kampusu. Chcę się kręcić jak bączek z rękami w górze i brykać po trawniku. Nigdy więcej nie będę tą zawstydzoną dziewczyną w peruce i spódnicy, boleśnie niepewną siebie. Będę normalna, tak normalna, że nikt się nigdy nie domyśli. Zapomnę o tym, że byłam inna.

Powrót do Airmont zajmuje mi godzinę, więc wyjeżdżam, zanim poczuję się zbyt zmęczona. Szosy są ciemne i puste. Wrzucam do odtwarzacza płytę ze składanką, którą dostałam od znajomej ze szkoły. The Pierces grają cicho, gdy zjeżdżam z mostu Tappan Zee i skręcam na autostradę stanową. Nagle słyszę głośne puknięcie i zanim zdołam się rozejrzeć, tracę panowanie nad kręcącym się szaleńczo samochodem. Od strony szosy słyszę pełne protestu popiskiwanie, a samochód wiruje tak szybko, że nocne kolory rozmazują się na przedniej szybie. Trzymam się kurczowo kierownicy, napinając oparte o nią ramiona. Widzę, jak przednia szyba rozbija się spektakularnie przy zderzeniu, gdy samochód uderza w barierkę i przewraca się niezgrabnie. Każde uderzenie powoduje nowy impuls bólu przenikający moje naprężone ciało. W ostatnich kilku sekundach uświadamiam sobie, że umrę, i myślę, że to świetny moment, by zakończyć życie: umrzeć, stojąc na progu wolności. Bóg jednak istnieje i teraz mnie ukarze. To ostatnia myśl, jaka przebiega mi przez głowę, zanim wszystko ogarnia ciemność.

Budzę się i zajmuje mi chwilę, zanim sobie uświadamiam, że wiszę głową w dół i dotykam nią betonu. Samochód jest zmiażdżony, więc nie mogę otworzyć drzwi. Przy drzwiach od strony pasażera leżą rozsypane odłamki rozbitej szyby. Powoli odpinam pasy i zaczynam macać ręką w poszukiwaniu torebki. W miarę jak wzrok przyzwyczaja się do ciemności, dostrzegam, że zawartość torebki się rozsypała, a w moim blackberry odpadła kulka do sterowania. Staram się wykombinować, jak obsługiwać telefon bez niej, ale jestem w zbyt wielkim szoku, bym mogła zadzwonić. Nagle uświadamiam sobie, że jeśli zostanę w samochodzie dłużej, auto może wybuchnąć, muszę się stąd wydostać. O północy na drodze panuje cisza, od czasu do czasu słychać tylko szum pędzącego samochodu. Nikt się nie zatrzymuje. Łapię portfel, telefon i kluczyki i powoli zaczynam się wyczołgiwać z samochodu. Pełznąc na brzuchu w ciemności, czuję, jak potłuczone szkło kaleczy mi dłonie i kolana. Gdy wreszcie wywlekam całe ciało na chodnik zasłany odłamkami z rozbitego samochodu, oklepuję się, jakby upewniając, że jestem cała i zdrowa. „Nic mi nie jest – powtarzam sobie raz za razem, próbując dodać sobie otuchy. – Nic mi nie jest”. A potem, pytająco: „Czy na pewno nic mi nie jest?”. Nie mogę przestać powtarzać. Po kilku minutach ktoś mnie zauważa, opartą o barierkę, i się zatrzymuje.

Policja pyta, czy piłam, a ja śmieję się histerycznie, bo zawsze miałam słabą głowę – oni jednak myślą, że chichoczę, bo jestem pijana, i traktują mnie opryskliwie. Wszystko mnie strasznie boli, ale nie mogę się skupić na ich pytaniach głównie dlatego, że zastanawiam się, dlaczego żyję. Dlaczego przydarzył mi się ten wypadek, skoro nie było mi pisane w nim zginąć?

Przyglądam się z drogi, jak odholowują zgnieciony wrak samochodu. Obserwowanie, jak znika, to jak żegnanie się z własnym, pobijanym ciałem. Spoglądam na siebie: moja skóra wydaje się całkiem nowiutka, jakby zdarto starą, a nowa odrosła na jej miejscu. Moje nowe bioniczne członki jakimś cudem zostały nietknięte po wypadku, który powinien był złamać mnie na pół.

W drodze do szpitala nie mogę myśleć o niczym innym. Wypełnia mnie paląca dezorientacja. Nie rozumiem, co to znaczy. Czemu coś takiego przydarza mi się zaledwie parę dni przed momentem, w którym miałam na dobre rozstać się z przeszłością? To miałoby sens tylko wtedy, gdyby wypadek miał mi uniemożliwić zrobienie tego, co postanowiłam. Czy powinno mnie to przestraszyć tak, bym posłusznie się wycofała? Spoglądam na swoje ciało i nadziwić się nie mogę jego zdolności przetrwania czegoś tak przerażającego. Zatrzymuję wzrok na własnych członkach, jak gdyby w moich żyłach krążyła magiczna krew. Jakież to nieprawdopodobne, żyć, kiedy powinno się było umrzeć.

Wypadek wydarzył się z wybiciem północy, gdy data zmieniła się na 09.09.09. Dziewiątka – tak mi powiedział kabalista. Dziewięć, liczba śmierci i odrodzenia, końca i początku – to miał być znak, na który powinnam mieć baczenie. Pewnie zawsze będę postrzegać ten dzień jako moment, który rozdzielił moje życie na dwie części.

Gdy Eli przychodzi odwiedzić mnie w szpitalu, jestem na niego wściekła. Od dawna mi mówił, że opony w samochodzie są za cienkie, ale nie zgadzał się na ich wymianę. Twierdził, że go na to nie stać.

– Ale na to, by mnie stracić, to cię stać? – pytam gorzko. – Icyk mógł być w tym aucie.

Eli nie ma jednak najmniejszych wyrzutów sumienia. Odmawia przyjęcia odpowiedzialności za wypadek. Nie chcę go więcej oglądać na oczy. Mówię mu, żeby wracał do domu, że zadzwonię po przyjaciółkę, żeby ze mną była. Nie chcę go więcej widzieć.

Czy w takim razie to mógł być znak boski? To oderwanie się od przeszłości, którego pragnęłam, wyraźne oddzielenie starego życia od nowego? Być może fakt, że żyję, jest cudem, na który czekałam, wiedząc, że kiedyś mnie spotka. Dopiero teraz, gdy przeszłam przez najgorsze, naprawdę mogę się czuć niezwyciężona. Nie będę dłużej zdenerwowana ani niepewna. Nie mam przeszłości, do której pragnęłabym przylec – ostatnie dwadzieścia trzy lata należały do kogoś innego, kogoś, kogo już nie znam.

Nazajutrz podpisuję kontrakt na spisanie wspomnień osoby, która już nie istnieje, kogoś, kogo będę chciała uczcić w tym ostatnim geście przypomnienia. Moje dwie tożsamości wreszcie się rozdzieliły. Zabiłam tę drugą, zamordowałam ją brutalnie, ale miałam prawo. Ta książka to będzie jej ostatnie słowo.

 

Zanim na dobre opuszczę Airmont, Eli i ja idziemy do religijnego doradcy rodzinnego, by zobaczyć, co możemy zrobić z naszym małżeństwem – czy raczej z tym, co z niego zostało. Eli uważa, że odwiedzając doradcę, pokazuje mi wreszcie, że zależy mu na poprawie stosunków między nami, ale jest za późno. W głębi serca już wiem, że więcej nie wrócę.

Mimo to robię, czego ode mnie oczekuje. Opowiadam doradcy o pierwszym roku naszego małżeństwa i o tym, jak Eli mnie porzucił, bo nie mogłam odbyć stosunku, i jak nigdy nie stanął w mojej obronie, gdy jego rodzina mnie źle traktowała. Mówię, że nigdy nie będę w stanie mu tego wybaczyć.

Doradca, który był jedynie rabinem, a nie terapeutą, powiedział Eliemu, że powinniśmy iść do specjalisty.

– Wasze problemy to więcej niż zwyczajne, powierzchowne konflikty, które zdarzają się w małżeństwach – mówi rabbi. – Wy nie kłócicie się o to, kto ma wynieść śmieci albo kto nie okazuje dość miłości. Nie wiem, jak pomóc wam przezwyciężyć coś takiego. To poważny problem.

Potem Eli zwraca się do mnie i mówi:

– Powinniśmy się po prostu rozwieść, no nie? Mało prawdopodobne, żeby to kiedykolwiek miało działać.

Wzruszam ramionami.

– Możemy wziąć rozwód, jeśli tak chcesz.

 

Wypożyczam maleńką białą kię i upakowuję w nią tyle rzeczy, ile tylko się zmieści. Sadzam Icka w foteliku samochodowym i zauważam, że spogląda dokoła na pudła i worki na śmieci, które poupychałam w każdą wolną przestrzeń. Nic nie mówi, wkłada tylko kciuk do ust i zasypia, gdy tylko wyjedziemy na autostradę. Kiedy utykamy w korku na Tappan Zee, kurczowo chwytam kierownicę i w jednej chwili odżywa we mnie wspomnienie wypadku sprzed ledwie paru dni.

Zanoszę swój pierścionek z brylantem i niektóre ze starych prezentów ślubnych do jubilera w Westchester, który daje mi za nie górę banknotów. Przyglądam się, jak pakuje do torebek ostatnich pięć lat mojego życia, jakbym miała kiedyś po nie wrócić, i pytam, co z nimi zrobi.

– Prawdopodobnie przetopimy – odpowiada.

Oddycham z ulgą. Myśl, że te przedmioty nie pojawią się na czyimś nadgarstku czy szyi, że znikną na zawsze, sprawia mi radość. W ogóle nie powinnam ich była mieć.

Na początku trochę mi smutno z powodu niektórych rzeczy, które muszę zostawić. Łatwo było się rozstać z biżuterią, ale dużo trudniej jest zapomnieć o naczyniach i pościeli, które z takim zaangażowaniem wybierałam pięć lat temu, o przyjaźniach, nad zbudowaniem których tak się napracowałam, o całej dalszej rodzinie, której częścią niegdyś byłam. To dziwne i nowe, gdy trzeba nagle radzić sobie, mając tak niewiele. Cicha panika ogarnia mnie na myśl, że posiadam ledwie parę rzeczy, które trzymają mnie w miejscu. Poczucie braku korzeni wrzyna się w moje mięśnie jak wyczerpanie następujące po intensywnym ćwiczeniu. Tęsknię za uczuciem przywiązania do czegoś. Dryfowanie bez celu i bez balastu rozpala w mojej duszy ogień czystego przerażenia.

Po tym, jak odeszłam, zmieniłam numer telefonu i nie podałam nikomu nowego adresu. Nie mogłam ryzykować, że mnie wytropią. Potrzebowałam trochę czasu dla siebie – by się urządzić, by poczuć stabilizację. Jednak pierwsze, co zauważyłam, to to, że w tym nowym miejscu nawiązała się bliskość między mną a Ickiem. Musimy poznać siebie nawzajem, w tym obcym świecie, w którym nie znamy nikogo więcej. Czuję, jakby nie pozwalano mi naprawdę być matką, aż do teraz, gdy nikt nie wtrąca się w relację pomiędzy mną a synem.

Pierwsze, co robię, to uczę Icka angielskiego. Czytamy razem książki i oglądamy Ulicę Sezamkową. Szybko się uczy i jestem wdzięczna, że mogę to dla niego zrobić, gdy wciąż jest na tyle mały, by łatwo się przystosować. Strach mnie ogarnia na myśl, co by mnie czekało, gdybym była zmuszona zostać dłużej. W kilka tygodni Icyk staje się całkiem inną osobą, mówi czarującą dziecinną angielszczyzną. Śpimy w podwójnym łóżku, które kupiłam po odejściu, a przed zaśnięciem prowadzimy urocze rozmowy. On martwi się o mnie – domyślam się po tym, jak obsypuje mnie spontanicznymi komplementami.

– Masz ładne włosy – mówi, zauważając, że teraz noszę je odkryte.

Wiem, że wysiłek, jaki wkłada w to, by pomóc mi czuć się dobrze, wynika ze zrozumienia, że przechodzę przez coś trudnego. Świadomość, że o tym wie, łamie mi serce. Myślę, że jest za mały, by być tak spostrzegawczy i tak się martwić naszą sytuacją.

Icyk nie zapytał jeszcze o tatę. Raz tylko, zjechawszy radośnie ze zjeżdżalni na placu zabaw, spojrzał na mnie z zainteresowaniem i zapytał poważnie:

– Ty i tatuś już się nie kłócicie, prawda?

– Nie, już nie – mówię z uśmiechem. – Mamusia jest teraz szczęśliwa. A ty?

Icyk szybko potakuje skinieniem głowy i biegnie przyłączyć się do innych dzieci bawiących się na drabinkach. Nowa, pozbawiona pejsów fryzura sprawia, że Icyk wygląda jak każde inne amerykańskie dziecko. Czuję głęboką satysfakcję, patrząc, jak dobrze się dopasował, i wiedząc, że mój syn może czuć się swobodnie w relacjach z innymi ludźmi – coś, czego ja nigdy nie miałam.

 

To wstyd sprawiał, że przez pierwszy rok trzymałam się tak daleko od Williamsburga, jak tylko mogłam. Za każdym razem, gdy zauważyłam znajomy chasydzki strój po drugiej stronie ruchliwej ulicy, aż mnie skręcało w środku, jakby mnie ktoś obcy zauważył. Nie mogłam znieść wspomnienia przeszłości. Szybko odkryłam, co naprawdę myślą o chasydach ludzie z zewnątrz, którzy mieli z nimi do czynienia: różne osoby wprost mówiły mi, że chasydzi są natrętni, niegrzeczni, niehigieniczni – nie przypuszczając nawet, że mogę wziąć taką krytykę do siebie. Byłam zbyt przestraszona, by przyznać się przed kimkolwiek, skąd przyszłam. Prawda ostatecznie zawsze wychodziła na jaw, a momentowi, w którym to następowało, zawsze towarzyszyła panika.

Mija bardzo dużo czasu, zanim wstyd osłabnie. Co zaskakujące, pod nim kryje się duma. Gdy wreszcie powróciłam na Williamsburg jako ta nowa osoba, owinęłam się szalem i założyłam ciemne okulary, by mnie nie rozpoznano, ale spacerowałam po obrzeżach swojej dawnej dzielnicy pełna zadziwienia, jak bardzo odległe wydaje mi się miejsce, które kiedyś było jedynym domem, jaki miałam. Gdy wreszcie spojrzałam na swoje dawne życie z dystansu, nagle przeszłość wydała mi się niezwykle kolorowa i egzotyczna. To, co kiedyś zdawało się najbardziej nieznośną wizją monotonnej codzienności, przeobraziło się w bogatą i tajemniczą historię. Przez całe dzieciństwo marzyłam o podmiejskiej scenerii stereotypowego amerykańskiego wychowania, bo nic nie było bardziej odległe i obce w owym czasie. Później jednak odkryłam, że amerykańskie dziewczęta, którym zazdrościłam, przez całą młodość pragnęły czegoś innego, unikalnego, doświadczeń, które zdefiniowałyby je jako odmienne – i że walka o znalezienie takich doświadczeń była dla nich nieskończenie frustrująca. Te dziewczyny spoglądają na mnie z jakąś zazdrością, bo pomimo wszystkich trudności moje życie naznaczyło mnie tatuażem odmienności i wyjątkowości, którego nijak nie da się usunąć.

To właśnie przechodząc przez niedawno odnowioną Kent Avenue, pomyślałam sobie, jak zgrabnie odwróciły się role. Krajobraz mego dzieciństwa zmienił się drastycznie. Zamiast zaniedbanych magazynów, stoją tam apartamentowce z połyskliwego szkła, hipsterzy w obcisłych dżinsach pochylali się nad kierownicami rowerów przemykających obok. Uświadomiłam sobie, że wszystkie marzenia mego dzieciństwa się spełniły. Kiedyś stałam tu, na brzegu rzeki, pragnąc przenieść się na jej drugą stronę. Długo pragnęłam wkupić się w ten świat zawrotnych wysokości i zapierającego dech w piersiach blasku i odrzucić jakąkolwiek więź z Brooklynem. Wciąż nie lubię odwiedzać Brooklynu, żadnej jego części, z tego właśnie powodu. Jeśli spędzam tam zbyt wiele czasu, zaczynam czuć się jak w potrzasku. Przyjeżdżam jednak, ciągnie mnie tam dreszcz emocji związany z rozkosznym wspomnieniem i satysfakcją, gdy pomyślę, że tak nieprawdopodobne zakończenie mojej opowieści czyni ją tym bardziej cudowną i baśniową. Sam Roald Dahl nie wymyśliłby tak fantastycznej podróży. Uwolniłam się od swojej przeszłości, ale nie pozbyłam się jej. Doceniam chwile i doświadczenia, które mnie ukształtowały. Ta opowieść to moje życie.

Któraż dwudziestoczteroletnia dziewczyna może powiedzieć sobie, że wszystkie jej marzenia się spełniły? Czegoż więcej mogłabym pragnąć od życia? Są dni, gdy przepełnia mnie poczucie przeogromnej wdzięczności, że zaszłam tak daleko, dalej, niż spodziewałam się w najśmielszych oczekiwaniach. Jakkolwiek ekscytacja próbowaniem nowych rzeczy blednie, w miarę jak się je powtarza, entuzjazm płynący z bycia wolną nie przestaje mnie satysfakcjonować. Za każdym razem, gdy tego doświadczam, czuję nową radość sączącą się przez moje ciało jak syrop. Nie chcę nigdy utracić choćby odrobiny tego cudownego uczucia.

 
autor