Prolog

W przeddzień moich dwudziestych czwartych urodzin przeprowadzam wywiad z moją matką. Spotykamy się w wegetariańskiej restauracji na Manhattanie, która reklamuje się jako ekologiczna i korzysta ze świeżych, lokalnych produktów. Z przyjemnością myślę o prostej kuchni, jaką tu obiecują, mimo że ostatnio bez opamiętania zajadam się wieprzowiną i owocami morza. Kelner, który nas obsługuje, wygląda demonstracyjnie nieżydowsko ze swymi rozczochranymi blond włosami i niebieskimi oczami. Traktuje nas jak księżniczki, ponieważ znajdujemy się na Upper East Side i jesteśmy gotowe wyłożyć sto dolarów za lunch składający się głównie z warzyw. Wydaje mi się ironią, że nie wie, iż jesteśmy nietutejsze, i odruchowo akceptuje naszą obecność. Nie przypuszczałam, że to się kiedykolwiek zdarzy.

Zanim się spotkałyśmy, powiedziałam matce, że chcę jej zadać kilka pytań. Pomimo że ostatnio spędziłyśmy razem więcej czasu niż wtedy, gdy byłam nastolatką, do tej pory unikałam rozmów o przeszłości. Może nie chciałam wiedzieć. Albo może nie chciałam się przekonać, jak wiele z informacji o matce, którymi mnie karmiono, było nieprawdą – a może właśnie prawdą. Tak czy inaczej, upublicznienie historii mojego życia wymaga uczciwości, i to nie tylko z mojej strony.

Dokładnie rok temu na dobre odeszłam ze społeczności chasydzkiej. Mam dwadzieścia cztery lata i wciąż całe życie przed sobą. Przyszłość mego syna kipi miriadami możliwości. Czuję się, jakbym przybyła na start wyścigu tuż przed rozpoczynającym go wystrzałem. Patrząc na moją matkę, dostrzegam, że mamy wiele wspólnego, ale różnice między nami są jaskrawsze niż kiedykolwiek. Gdy odeszła, była starsza niż ja teraz – i nie zabrała mnie z sobą. Jej losy świadczą o tym, że walczyła bardziej o poczucie bezpieczeństwa niż o szczęście. Marzenia unoszą się nad naszymi głowami jak chmury: moje są większe i bardziej kłębiaste niż jej, wiotkie cirrusy zawieszone wysoko na zimowym niebie.

Odkąd pamiętam, zawsze chciałam od życia jak najwięcej – pragnęłam wszystkiego, co tylko mogłam dostać. Tym różnię się od tych, którzy potrafią poprzestać na małym. Nie mieści mi się w głowie, jak ludzie, mając tak nieskończone możliwości, mogą zadowolić się małymi pragnieniami, mieć ograniczone i ciasne ambicje. Nie znam matki na tyle, by rozumieć jej marzenia, wiem jednak, że dla niej są wielkie i ważne, i chcę to uszanować. Jakkolwiek wiele nas różni, mamy ze sobą coś wspólnego, jest między nami nić porozumienia: obie zdecydowałyśmy się na zmianę na lepsze.

Matka urodziła się i wychowała w Anglii, w społeczności niemieckich Żydów. Jej rodzina była religijna, ale nie chasydzka. Była dzieckiem z rozbitego małżeństwa, wspomina więc dzieciństwo jako lata, w których czuła się zagubiona, niedopasowana i nieszczęśliwa. Mówi mi, że miała niewielkie szanse na zamążpójście, a tym bardziej dobrą partię. Kelner stawia przed nią talerz frytek z polentą z czarnej fasoli. Matka nadziewa frytkę na widelec.

Między kęsami jedzenia opowiada, że gdy nadarzyła się jej okazja poślubienia mego ojca, wydawało się jej to spełnieniem marzeń. Jego rodzina była zamożna i zdesperowana, by jak najszybciej znaleźć mu żonę. Jego rodzeństwo czekało, kiedy się zaręczy, bo dopiero wtedy mogło zacząć żyć własnym życiem. Miał dwadzieścia cztery lata – stanowczo za dużo jak na dobrego żydowskiego chłopca, który nie powinien już być kawalerem. Im byli starsi, tym mniejsza stawała się szansa, że w końcu się ożenią i odejdą z domu. Rachel, moja mama, była dla ojca ostatnią szansą.

Mama wspomina, że wszyscy wokół niej byli wniebowzięci, że tak jej się ułożyło. Miała wyjechać do Ameryki! Obiecano im nowiutkie, w pełni umeblowane mieszkanie. Rodzina ojca zaoferowała pokrycie wszystkich kosztów! Czekały na nią ładne ubrania i biżuteria, no i gromada szwagrów i szwagierek, już spragnionych jej towarzystwa.

– Więc byli dla ciebie mili? – pytam, mając na myśli moje ciotki i wujków, którzy, jak pamiętam, z niejasnych dla mnie powodów zawsze patrzyli na mnie z góry.

– Z początku tak – odpowiada mama. – No wiesz: byłam nową angielską zabawką, szczupłą, ładną panną ze śmiesznym akcentem.

Uratowała ich wszystkich, tych młodszych. Gdyby nie ona, zestarzeliby się jako stare panny i wieczni kawalerowie. Z początku byli więc wdzięczni, że oszczędzono im tego losu i że ich brat znalazł żonę.

– Zrobiłam z niego mężczyznę – mówi mama. – Dzięki mnie zawsze wyglądał porządnie, jak mensz. Nie potrafił sam zadbać o siebie, wszystko robiłam za niego. Dzięki mnie wyglądał schludniej. Nie musieli się już tak za niego wstydzić.

Jedyne uczucie związane z ojcem, jakie pamiętam, to wstyd. Gdy go znałam, zawsze był niechlujny i brudny, do tego zachowywał się dziecinnie i niestosownie.

– Co dzisiaj myślisz o ojcu? – pytam. – Jak sądzisz, co z nim było nie tak?

– Och, nie wiem. Przypuszczam, że był psychicznie chory, miał urojenia.

– Naprawdę uważasz, że to wszystko wyjaśnia? Nie wydaje ci się, że był po prostu upośledzony umysłowo?

– Cóż, był raz u psychiatry, zanim się pobraliśmy, i ten psychiatra powiedział mi, że jest niemal pewien, że twój ojciec cierpi na jakieś zaburzenia osobowości, ale ponieważ pacjent odmówił współpracy i dalszych badań oraz nie pojawił się więcej, nigdy nie zostało to stwierdzone.

– No nie wiem – powątpiewam. – Ciotka Chaja powiedziała mi kiedyś, że w dzieciństwie zdiagnozowano u niego niedorozwój. I że jego IQ wynosiło sześćdziesiąt sześć. Niewiele się z tym da zrobić.

– Ale oni nawet nie próbowali! – upiera się mama. – Powinni byli go jakoś leczyć!

Przytakuję.

– No więc z początku byli mili. A co stało się potem?

Pamiętam, jak moje ciotki obgadywały matkę za jej plecami, mówiąc okropne, nienawistne rzeczy.

– Cóż, gdy już kurz opadł, zaczęli mnie ignorować. Robili, co chcieli, nie informując mnie o niczym. Spoglądali na mnie z góry, bo byłam z biednej rodziny, podczas gdy oni wszyscy urodzili się zamożni, bogato się wydali i żyli w całkiem innym świecie. Twój ojciec nie był w stanie zarabiać, ja też nie, więc twój dziadek nas utrzymywał. Ale był skąpy, wyliczał nam na jedzenie absolutne minimum. Twój zajde[1] był bardzo sprytny, ale nie rozumiał ludzi. Kompletnie bez poczucia rzeczywistości.

Do dziś czuję ukłucie w sercu, gdy ktoś źle mówi o mojej rodzinie – jakbym musiała ich bronić.

– Za to wiem, że twoja bube zawsze mnie szanowała. Nikt jej nigdy nie słuchał, ale była z pewnością inteligentniejsza i bardziej otwarta, niż ktokolwiek był skłonny przyznać.

– Och, pełna zgoda! – jestem uradowana, że przynajmniej jednego członka rodziny postrzegamy tak samo. – Mnie też tak traktowała: szanowała mnie nawet wtedy, gdy cała reszta uważała, że jestem wielkim utrapieniem.

– Tak, cóż... ale nie miała żadnej władzy.

– To prawda.

Ostatecznie matka nie miała nic, co by ją tam trzymało. Ani męża, ani rodziny, ani domu. Za studenckich czasów „żyła”, miała poczucie sensu i kierunku, w którym zmierza. Jak nie ma po co zostać, to się odchodzi – tam, gdzie można się na coś przydać, gdzie czuje się akceptowanym.

Kelner podchodzi do stolika z czekoladowym brownie z wetkniętą w nie świeczką.

– Sto lat, sto lat – śpiewa cicho matka, przez moment jej wzrok spotyka mój. Opuszczam oczy, czując, jak się czerwienię.

– Zdmuchnij! – nalega mama, wyjmując aparat.

Chce mi się śmiać. Idę o zakład – kelner pewnie myśli, że jestem jak każda inna dziewczyna obchodząca urodziny z mamą. Że co roku idziemy świętować na mieście, tak jak dzisiaj. Czy przyszłoby mu do głowy, że matka przegapiła większość urodzin mojego dzieciństwa? Jak ona to robi, że zachowuje się jak gdyby nigdy nic? Nie czuje się z tym niezręcznie? Bo ja i owszem.

Obie pochłaniamy nasze brownie, a gdy kończymy, matka milknie i wyciera usta. Mówi, że chciała mnie zabrać ze sobą, ale nie mogła. Była bez grosza. Rodzina ojca groziła, że jeśli spróbuje mnie wziąć, zgotują jej piekło. Mama mówi, że najgorsza była Chaja, najstarsza z ciotek.

– Gdy przychodziłam cię odwiedzić, traktowała mnie jak śmiecia, jakbym nie była już twoją matką, mimo że cię urodziłam. Jakim prawem? Nawet nie była z naszej krwi.

Mama wspomina, że Chaja wyszła za najstarszego brata ojca i natychmiast zaczęła się rządzić. Zawsze musiała wszystkimi dyrygować, wszystko ustawiać, wszędzie wtrącać swoje trzy grosze.

Gdy matka na dobre odeszła od ojca, Chaja zaczęła dyrygować także mną. Zdecydowała, że będę mieszkać u dziadków, że pójdę do satmarskiej szkoły, że poślubię dobrego chasydzkiego chłopca z pobożnej rodziny. Ostatecznie jednak to właśnie Chaja nauczyła mnie, jak wziąć swój los we własne ręce, jak stawiać twardo na swoim jak ona, jak nikomu nie pozwalać się unieszczęśliwiać.

To Chaja przekonała zajde, by pogadał ze swatką, mimo że miałam ledwie siedemnaście lat. To ona w rzeczywistości nią była, to ona zadecydowała, za kogo mam wyjść za mąż. Chciałabym obarczyć ją odpowiedzialnością za wszystko, przez co przeszłam – ale jestem na to za mądra. Wiem, jak działa nasz świat; wiem, że potężny prąd pradawnej tradycji potrafi porwać ludzi i ponieść ich z sobą.

 

Nowy Jork,
sierpień 2010

 
F 16