6

O co warto walczyć

Nie chcę o nic walczyć. Chcę po prostu być i robić swoje, bez niczyjego pozwolenia.

Pearl Abraham, The Romance Reader

 

Nidda – powiada instruktorka nauk przedmałżeńskich – dosłownie tłumaczy się jako „odrzucona”, ale – jak spieszy mnie zapewnić – nie znaczy dokładnie tego samego. To słowo, którego używa się na oznaczenie „damskich dni”, dwóch tygodni w miesiącu, kiedy kobieta w myśl prawa rabinicznego uważana jest za nieczystą. Tego mnie teraz uczą na tych naukach, zasad nidda.

Poprosiłam, by instruktorka wytłumaczyła mi ten termin. Z początku nie chciała dać mi odpowiedzi, ale naciskałam. Im dłużej słuchałam, jak wyliczała zalety nidda z punktu widzenia życia małżeńskiego, czułam, jak krew uderza mi do głowy. Sam termin „odrzucenie”, nawet jeśli odnosi się do nieczystości, jest upadlający. Nie jestem brudna.

Instruktorka mówi, że w czasach budowy świątyni jerozolimskiej kobietom nie wolno było wchodzić na jej teren z uwagi na niebezpieczeństwo – gdy zaczną menstruację, zbezczeszczą Świątynię. Nigdy przecież dokładnie nie wiadomo, kiedy kobieta zacznie menstruację. Kobiety mają bardzo nieregularne cykle, podkreśla instruktorka. I dlatego tak ważne jest, by mieć na siebie oko, jeśli podejrzewasz, że możesz dostać okres – ciągnie dalej.

Kobieta staje się nidda, czyli „odrzucona”, w chwili, kiedy pierwsza kropla krwi opuszcza jej łono. Gdy kobieta jest nidda, jej mąż nie może jej dotykać, choćby nawet tylko podając jej talerz z jedzeniem. Nie może patrzeć na żadną część jej ciała. Nie może słuchać jej śpiewu. Kontakt z nią jest zakazany.

Takich rzeczy uczą mnie na naukach przedmałżeńskich. Za każdym razem, gdy wychodzę z brudnobrązowego blokowiska, gdzie mieszka moja instruktorka, czuję przymus dzielenia kobiet widzianych na ulicy na dwie kategorie: te, które wiedzą to wszystko, i te, które nie wiedzą. Ja jestem pośrodku, dopiero zaczynam wyczuwać tętno, jakim bije serce mojego świata; o wielu rzeczach nie mam jeszcze pojęcia. Nie mogę się powstrzymać od obrzucania oskarżycielskim wzrokiem pobożnych mężatek, popychających wózki dla bliźniaków wzdłuż Lee Avenue. Nie przeszkadza wam to? – chciałabym je zapytać. – Nie przeszkadza wam, że bycie kobietą oznacza bycie brudną? Czuję się, jakby wszystkie kobiety w moim życiu mnie zdradziły.

Nie spodziewałam się, że to takie skomplikowane. Małżeństwo miało być proste, miało polegać na tym, że w końcu zbuduję własny dom. Miałam być najlepszą gospodynią, kucharką i żoną.

Gdy okres dobiegnie końca, opowiada nam instruktorka, kobieta musi odliczyć siedem dni czystych, sprawdzając dwa razy dziennie z użyciem bawełnianej szmatki, czy krwawienie kompletnie ustało. Po siedmiu „białych” dniach musi iść do mykwy i zanurzyć się w rytualnej kąpieli, by na nowo być czystą. Tak mówi instruktorka. Jakoś nie mogę sobie wyobrazić, że wszystkie moje zamężne krewne tak robią.

Gdy jesteś czysta – zwykle przez dwa tygodnie w miesiącu – wszystko jest w porządku. Niewiele jest zasad, których muszą przestrzegać kobiety, gdy są „czyste”. I to dlatego, twierdzi instruktorka, żydowskie małżeństwa trwają dłużej od innych. Więź między mężem i żoną jest w ten sposób nieustannie odnawiana – zapewnia mnie. Nigdy nie popadają w nudę. (Czy chce przez to powiedzieć, że to mężczyźni nie popadają w nudę? Nie powinnam o to pytać).

Mężczyźni pragną tylko tego, czego nie mogą dostać – objaśnia instruktorka. Potrzebują regularnych okresów odmowy i satysfakcji. Nie wiem, czy chcę myśleć o sobie w taki sposób – jak o przedmiocie, który raz jest dostępny mężczyźnie, raz nie i służy do tego, by sprawiać mu przyjemność.

– Chcesz chyba wyjść za mąż, prawda? – pyta zirytowana instruktorka w odpowiedzi na moje wątpliwości. Plączę się niezręcznie, bo co mam powiedzieć? Jeśli odpowiem inaczej niż twierdząco, zrobi się afera. Wszyscy się dowiedzą.

– Oczywiście. Oczywiście, że chcę wyjść za mąż. Nie wiem tylko, czy zapamiętam wszystkie te zasady.

Pokazuje mi białe szmatki używane do inspekcji. To małe kwadratowe gałganki obszyte na okrętkę na postrzępionych brzegach; wszystkie mają na rogu mały ogonek z tkaniny.

– A to po co? – pytam.

– Żeby wyciągnąć, jeśli utknie w środku – mówi instruktorka. Szmatki spoczywają lekko na śliskim obrusie z ceraty, trzepocząc nieznacznie z każdym powiewem letniego wietrzyku od kuchennego okna. – Musisz sprawdzać dwa razy dziennie, rano po obudzeniu, potem przed szkja, zachodem słońca. Jeśli zapomnisz, musisz zapytać rabbiego, czy możesz zacząć od początku. Jeśli sprawdzisz któregoś dnia i nie będzie krwi, ale wystąpi plamienie, musisz zanieść szmatkę do rabbiego, żeby orzekł, czy to koszerne, czy nie. Jeśli poplamisz bieliznę, ją także musisz zabrać do rabina. Albo posłać męża, żeby zapytał. Kiedy wreszcie masz czternaście czystych szmatek na dowód swoich wysiłków, możesz iść do mykwy i obmyć się, by być czystą i świeżą dla swojego męża. Za każdym razem, gdy wracasz z mykwy do domu, to jakbyś na nowo była panną młodą. – Moja instruktorka promienieje, mówiąc o tym, oczy rozszerzają się jej z przesadnej radości.

Kilka razy wcześniej przechodziłam koło mykwy, nie mając pojęcia, co to za miejsce. Znajduje się w dyskretnym gmachu zajmującym większość Williamsburg Street, z widokiem na autostradę Brooklyn–Queens. Mężczyźni wiedzą, że powinni unikać przechodzenia tamtędy wieczorem, ale budynek nie mieści się na szlaku prowadzącym do czegokolwiek, więc i za dnia panuje tam spokój. Jak się dowiaduję, kobiety chodzą do mykwy wyłącznie pod osłoną ciemności, by nie zwracać na siebie uwagi. Obsługę mykwy stanowią starsze kobiety, już po menopauzie. Zasadą jest, że ktoś musi zaświadczyć, że jesteś rytualnie czysta.

Po raz pierwszy idę do mykwy jako panna młoda na pięć dni przed ślubem. Już biorę przepisane mi pigułki antykoncepcyjne, pozwalające regulować cykl tak, bym nie dostała okresu przed ślubem. Jeśli to nastąpi, będziesz nieczysta i małżeństwo nie zostanie skonsumowane. To by była katastrofa – twierdzi instruktorka. Dziewczyna, która jest nieczysta w dniu ślubu, nie może trzymać swego chassana za rękę po ceremonii zaślubin, a wtedy całe miasto wie, że jest nieczysta. To wstyd, którego nie sposób się pozbyć. Panna młoda nie może nawet nocować w tym samym mieszkaniu w noc poślubną i musi ciągle być pod okiem szomer, strażniczki, przez cały okres nieczystości aż do rytualnej kąpieli.

Czuję się niekomfortowo na myśl o rozbieraniu się przy innej, obcej kobiecie z obsługi mykwy. Mówię o tym instruktorce. Zapewnia mnie, że mogę mieć na sobie szlafrok przez cały czas inspekcji, a kiedy zanurzę się w kąpieli, nikt nie będzie patrzył aż do momentu, kiedy już będę w wodzie, a potem, gdy będę wychodzić, przytrzymają szlafrok przede mną jak kurtynę, gdy będę stąpać po schodkach.

Całe życie jednak żyłam w przekonaniu, że nawet meble nie powinny oglądać mej nagości. Nigdy nie ścierałam pary z lustra w łazience. Nigdy tam nie patrzyłam. Coś tu jest nie tak.

Przez pigułki, przepisane przez położną, budzę się w środku nocy, trzymając się za brzuch i czując fale nadchodzących mdłości. Próbuję zjeść trochę krakersów albo tost i wymiotuję małe kupki nasiąkniętych pełnoziarnistych okruchów. Położna mówi, że z czasem to przejdzie i że mogę odstawić pigułki zaraz po ślubie.

Przez tygodnie przed ślubem co rano walczę z nawracającymi nudnościami, by zebrać dość siły i wyruszyć na zakupy do posagu.

Bube i Zajde są za starzy, by mieć energię na planowanie mojego ślubu, więc Chaja zajmuje się większością przygotowań. Kupujemy pościel w sklepie Bracha przy Division Avenue, a porcelanę w domu towarowym Wilhelma nieopodal. Wybieram śliczny obrus marki Villeroy & Boch, który będzie pasował na malutki stolik ze sklejki, zbudowany na wymiar, by zmieścił się w maleńkiej kuchni w mieszkaniu, które wynajęliśmy. Będę mieszkać na piątym piętrze gigantycznego apartamentowca przy Wallabout Street, w niegdysiejszej przemysłowej części Williamsburga. Okolica pełna jest pustych magazynów i opuszczonych loftów; o każdej porze przez ulice wciąż przejeżdżają wielkie ciężarówki.

Mieszkanie ma dwadzieścia metrów kwadratowych, aneks kuchenny, salon-jadalnię i malutką sypialnię. Kupujemy dwa wąskie pojedyncze łóżka, bo szersze się nie zmieszczą; Szajnda ciągle uważa, że powinny być szersze. Mówi, że to wygodniejsze, kiedy karmi się niemowlęta. Sklep Regal Furniture w Borough Park robi materace na zamówienie. Salon ma mały balkonik wychodzący na Lee Avenue. Gdy na niego wychodzę, po obydwu stronach widzę rzędy identycznych balkonów, prowadzących do identycznych mieszkań, wszystkich zamieszkałych przez młode małżeństwa. Po mojej lewej młody mężczyzna pali papierosa. Cyces, frędzle chałata, powiewają mu nad czarnymi spodniami; białą koszulę, wyciągniętą na wierzch, znaczą żółte plamy. Zauważa, że mu się przyglądam, gasi papierosa i wraca do środka.

Czasami idę do mieszkania, gdzie powinnam układać rzeczy w szafkach i przygotowywać wszystko, ale tylko siedzę w salonie i włączam Hilary Duff na stereo, bardzo cicho, żeby sąsiedzi nie słyszeli, że słucham gojskiej muzyki. Przesuwam palcami po powierzchni drewnianych klepek podłogowych i myślę o tym, jak to będzie móc mieszkać tutaj cały czas, gdy nie trzeba wracać do domu na Penn Street.

Przynoszę tu teraz swoje książki i ukrywam je w szafce łazienkowej. Bube zachodzi w głowę, co też tak długo robię w nowym mieszkaniu, skoro większości mebli jeszcze tam nie dowieziono. Zwijam się w kłębek na gołej podłodze i czytam, i tym razem to wyjątkowo zakazana lektura – coś, z czym nie chciałabym dać się przyłapać w domu. Mindy powiedziała mi o tej powieści: pożyczyła mi swój egzemplarz, gdy skończyła czytać. Tytuł brzmi Czytelniczka romansów i traktuje o religijnej żydowskiej dziewczynie takiej jak my, która chce czytać książki i nosić kostiumy kąpielowe. Ale to nie wszystko, autorka też była ortodoksyjną Żydówką, która, jak to mówią, „zeszła z derechu”, odstąpiła od ścieżki wiary. Zeświecczyła się. Mindy mówi, że zna matkę autorki, która prowadzi sklep z artykułami do haftowania w środku miasta. Nosi chustę na głowie i tak dalej. Mówią, że w ogóle nie rozmawia z córką.

Mimo że to ponoć powieść, czyta się ją jak zapierający dech w piersiach, surowy kawał reportażu, bo historie opowiedziane w książce są tak autentyczne i na czasie, że mogłyby przydarzyć się mnie. Jestem pewna, że autorka musiała czerpać przynajmniej częściowo z własnych, intymnych doświadczeń. Tak jak ja bohaterka wchodzi w aranżowane małżeństwo. Odkrycie, że jej mąż jest człowiekiem o słabej woli i marnym intelekcie, wprawia ją w przerażenie. Ostatecznie rozwodzi się z nim, ale ląduje z powrotem w rodzinnym domu. W moim świecie to ostateczna klęska. Dlaczego w ogóle wraca do świata, z którego próbowała uciec? Myślała, że zamążpójście da jej niezależność, że rozwód naprawdę uczyni ją wolną. Może jednak ani dla niej, ani dla żadnej z kobiet takich jak my nie ma ścieżki ku wolności?

Odganiam czarne myśli. Mój przyszły mąż nie jest ani słabej woli, ani marnego intelektu. Będzie dzielny i silny, i razem będziemy robić wszystko to, czego nam zawsze zabraniano. Wyzwolimy się z tego szaleństwa.

 

Oprócz nauk przedmałżeńskich Chaja zapisała mnie także na lekcje haszkafy. Mają mnie przygotować do małżeństwa, ale nie zajmują się jego prawnymi aspektami. Mają raczej przygotować nas emocjonalnie do życia w udanym związku. To zajęcia grupowe, w których uczestniczy ponad tuzin przyszłych panien młodych. Przed rozpoczęciem każdej lekcji dziewczyny w chichoczących grupkach sadowią się na sofach i porównują biżuterię albo opowiadają sobie o wyprawach na zakupy.

Kobieta prowadząca te zajęcia to rebecin, żona rabina. Stojąc przed pośpiesznie ustawioną od frontu białą tablicą, poleca nam znaleźć sobie miejsce wokół wielkiego dębowego stołu. Na zajęciach prezentuje nam scenariusze zawierające różnorakie wyzwania stojące na drodze do małżeńskiego szczęścia, a my zgadujemy, jakie rozwiązania wobec nich zastosować. Kto zgadnie poprawnie, otrzymuje w nagrodę pełne uznania spojrzenie nauczycielki. Szybko uświadamiam sobie, że tak naprawdę ona cały czas mówi o tym samym problemie, prezentowanym w różnych wersjach, i że jest dla niego tylko jedno rozwiązanie. Nazywa je kompromisem – ale mnie bardziej przypomina to kapitulację.

Postacie w jej przykładach są niezmiernie oficjalne: trudno mi uwierzyć, że jakiekolwiek prawdziwe pary odnoszą się do siebie w ten sposób, jakby byli sobie kompletnie obcy. Oczywiście, są tacy, którzy z trudnością przezwyciężają nieśmiałość, ale przecież uczucie nowości w końcu się zaciera! Nie potrafię wyobrazić sobie, że rebecin i jej mąż ciągle obchodzą się ze sobą jak z nowiutkimi urządzeniami gospodarstwa domowego, do których nieustannie potrzebna jest instrukcja obsługi. Dziewczyny najwyraźniej bez wahania kupują te jej wytyczne. Próbuję je wybudzić z tego automatyzmu. Czy nie widzicie – mam ochotę krzyczeć – jak zaślepiły was pierścionki i nowa pościel? Kompletnie nie rozumiecie, o co tu naprawdę chodzi! Ostatecznie dostaniecie tylko szafki pełne nowiutkich rzeczy i zdalnie sterowanego męża.

Przepełnia mnie samozadowolenie. Ja z pewnością nie będę mówić do męża w taki chłodny, pełen szacunku sposób, jaki zaleca nauczycielka. Eli i ja będziemy się nawzajem traktować jak istoty ludzkie. Nie będziemy musieli stąpać wokół siebie na paluszkach. Opowiada nam się, że dwie płcie to jak dwa różne gatunki stworzeń, na zawsze skazane na wzajemne niezrozumienie – ale tak naprawdę jedyne prawdziwe różnice między kobietami i mężczyznami w naszej społeczności są nam narzucane z zewnątrz. W głębi ducha wszyscy jesteśmy tacy sami.

Chaja nieustannie dopytuje o moje postępy. Nagle najdrobniejsze wydarzenia z mojego życia budzą jej entuzjastyczne zainteresowanie. Wydzwania do Bube i zawsze prosi mnie do telefonu. Jak mówi, specjalnie dla mnie wybrała te dwie nauczycielki – wiedziała, że będą idealne dla mnie. Moje usta same układają się w ironiczny uśmiech, gdy to słyszę; w odpowiedzi mruczę coś twierdząco. Idealne? Jak taka zgrzybiała starucha może być idealna? Czy ciotka nie mogła znaleźć kogoś młodszego, energiczniejszego, mocniej stojącego na ziemi? Nie przestaje mnie zaskakiwać, jak niewiele Chaja o mnie wie, zważywszy na to, jaki kawał czasu spędziła na kontrolowaniu mojego życia.

 

Na każde święta i specjalną okazję dostaję prezent od rodziny mojego przyszłego męża. Zawsze jest zapakowany w ładny papier, z dołączonymi kwiatami albo bombonierką. Najpierw sznur dużych lśniących pereł, schowany w niewielkiej kompozycji ze sztucznych owoców na święto Tu Bi-Szwat, Nowy Rok Drzew. Ja sprezentowałam już przyszłemu mężowi bogato zdobioną srebrną szkatułkę na etrog, którą będzie co roku nosił do synagogi w każde święto Sukkot. Zapakowałam ją w drewnianą skrzynkę, którą pomalowałam sprayem na złoto i wypełniłam liśćmi paproci, cytrynami i drobnymi upominkami dla jego sióstr i braci. Obdarowywanie się prezentami jest wielowiekową tradycją, każdym zaręczynom towarzyszy intensywna wymiana podarunków, w której narzeczone i teściowe konkurują ze sobą o to, kto da komu najbardziej prestiżowy dar i w najbardziej wymyślnym opakowaniu.

W Purym wysyłam teściowej dwadzieścia miniaturowych czekoladek kubeczków ułożonych w rzędzie na srebrnej tacy, a do tego butelkę drogiego wina i dwa kryształowe puchary, wypełnione warstwami mlecznej czekolady i musu czekoladowego. Zawijam wszystko w przezroczysty celofan i dekoruję gigantyczną srebrną wstążką. Ktoś z krewnych zawiezie pakunek do Kiryas Joel, upchnięty ciasno między siedzeniami, żeby się nie przewrócił. Przyszłemu mężowi wręczam także jego własną megilę, fragment Pisma, który odczytuje się na głos dwa razy w święto Purym, starożytny przekaz opowiadający historię królowej Estery. Zajde zapłacił za nią skrybie tysiąc sześćset dolarów. Pergamin, zwinięty w rulon, spoczął w luksusowej skórzanej tubie, wykonanej specjalnie, by przechowywać taki dokument. Wsunęłam go do szklanego wiaderka na lód wraz z butelką szampana i cukrowymi kryształami, wyglądającymi jak kostki lodu. Cieszę się, że mogę posyłać narzeczonemu ładne prezenty; wiem, że chłopcy porównują megile i szkatułki na etrog, które dostają w prezencie, że pokazują je z dumą w synagodze. Miło jest myśleć, że Eli będzie dumny, że obsypujemy go tak wartościowymi przedmiotami. Zajde jest bardzo hojny, gdy chodzi o przyszłego zięcia. Nigdy nie widziałam, by wydawał pieniądze z taką radością. Jakby każdy grosz odkładał na tę właśnie okazję.

Zajde mówi, że w Purym da mi zadzwonić do mego chassana, by życzyć mu wesołych świąt. Pozwala mi skorzystać z telefonu w kuchni, który ma bardzo krótki kabel; wiem, że mam jedynie parę minut na wymianę uprzejmości, ale i tak jestem podekscytowana, że usłyszę głos Eliego. Parę tygodni temu jego siostra przysłała mi zdjęcie: Eli przysiada na nim obok prezentu, który mu posłałam, uśmiechając się słodko. Nie byłam w stanie powstrzymać się od spoglądania na jego odsłonięte ramię i mostek, które widać na fotografii. Próbowałam wyobrazić sobie, jak wygląda pod tą luźną białą koszulą, ale bezskutecznie. Nawet nie pamiętam brzmienia jego głosu, więc cieszę się, że go usłyszę. Spróbuję go zapamiętać, by po świętach móc w myśli odtwarzać go wciąż na nowo.

Wpierw Zajde dzwoni do moich teściów, by złożyć życzenia, potem oddaje mi słuchawkę, bym mogła porozmawiać z teściową.

– Otrzymaliśmy śliczny prezent od ciebie – mówi teściowa formalnym tonem. – Był pięknie zapakowany.

Prezent dla mnie jest w drodze, ale nie będę o niego pytać. Ciekawe, czy dostanę broszkę czy zegarek?

Teściowa mówi mi, bym poczekała, i prosi do telefonu Eliego.

– A guten Purim – mówi wesoło. Niemal słyszę przez telefon jego nieśmiały uśmiech.

Dodaje, że Purym to jego ulubione święto. Przebierańcy, muzyka, alkohol – czego tu nie lubić? To jedyny dzień w roku, gdy wszyscy sobie folgują.

– Czy już dostałeś mój prezent? – dopytuję. – Czy smakowało ci wino? Wybrałam je specjalnie dla ciebie.

– Tak, dostałem, dziękuję. Jest piękny! Ale ojciec zabrał wino; nie da mi go wypić. Mówi, że jak dla niego za mało koszerne. Wiesz, jaki on jest, kupuje tylko wina z certyfikatem satmarskiego rabina. Nic poniżej mu nie wystarcza.

Jestem przerażona. Gdy kupowałam wino, był ze mną dziadek. Zajde to święty człowiek, o wiele bardziej świątobliwy niż ojciec Eliego. Jak mój przyszły teść śmie sugerować, że Zajde nie jest dość czujny w kwestii zakupów? Ubodło mnie to do żywego. Eli przerywa niezręczną ciszę.

– Też ci coś wyślę – mówi. – Niedługo przyjdzie. Pomogłem złożyć to do kupy, choć głównie to moje siostry wszystko zrobiły. Tak czy siak, mam nadzieję, że ci się spodoba.

Udaję chłodną obojętność. Wydaje się niestosowne przejawiać zbyt wielką ekscytację prezentami. Zajde daje mi niecierpliwy znak i żegnam się, nagle świadoma, że wszyscy w pokoju słuchają.

– Pomyślności w Purym, Eli – mówię, niedbale wymawiając sylaby jego imienia, aż nagle uświadamiam sobie, że to pierwszy raz, gdy wypowiedziałam je do niego na głos. Nagle mam dziwne uczucie intymności, ale zanim zdołam coś powiedzieć, kliknięcie odkładanej słuchawki po drugiej stronie rozprasza to wrażenie.

Mój prezent purymowy przybywa po południu, doręczony przez specjalnego kuriera aż z Kiryas Joel. Pewnie utknął w korkach, dlatego dojechał tak późno. Wszyscy wiedzą, że w Purym nie sposób dojechać na Williamsburg. Ulice są zablokowane przez furgonetki pełne biesiadników i pijanych ludzi. Kurier z wielką paczką, krzykliwie owiniętą i obwiązaną purpurową rafią, ledwo wdrapuje się po schodach. Wewnątrz jest olbrzymie ciasto w kształcie skrzypiec, ze strunami z lukru i nawet ze smyczkiem oraz czekoladkami w kształcie nutek. Na dołączonej kartce jest napisane: „Oby twa przyszłość była słodka jak dźwięk skrzypiec”. Chcę zobaczyć, co jest w czarnym aksamitnym pudełku spoczywającym niewinnie na korpusie instrumentu. Wysuwam je delikatnie spod jadalnych strun i otwieram, by znaleźć w nim ciężki, złoty zegarek; grube ogniwa bransolety połyskują, cyferblat obramowany brylantami wygląda jak aureola. Wszyscy tłoczą się wokół mnie, żeby zobaczyć. Zapinam zegarek na ręku, zsuwa się ciężko w dół mojego szczupłego nadgarstka.

– Musisz go zabrać do jubilera, żeby dopasował – mówi Bube.

Bransoletka jest o kilka ogniw za szeroka. Spoglądam na kawał obcej biżuterii na swoim ramieniu. Nigdy nie miałam zegarka wartego więcej niż dziesięć dolarów. Ten jest zbyt ostentacyjny – koperta ma co najmniej centymetr grubości, cyferblat błyszczy od klejnotów układających się w różne wzory, a bransoletka z misternie splecionych złotych ogniw przesuwa się dziwacznie przy każdym moim ruchu. Jak dla mnie, biżuteria powinna być dyskretna i kobieca, powinna zwracać uwagę na osobę, która ją nosi, nie na samą siebie. Ten zegarek to bardziej osoba niż ozdoba.

Mimo to dumnie wystawiam nadgarstek, by ciotki i kuzynki mogły go zobaczyć: wszystkie achają i ochają, zgadując, ileż też ten zegarek mógł kosztować. Nagle postanawiam sprawdzić, czy coś wygrawerowano na kopercie – ale gdy zaglądam, nic nie znajduję. Gdy kupiłam zegarek dla Eliego, kazałam wygrawerować na nim jego imię. Nikt inny nie będzie mógł go nosić. Ale to stosowne. Ten zegarek nie został wykonany z myślą o mnie, a przynajmniej nie tak, jak zegarek Eliego, który starannie wybrałam wedle własnego gustu, tak by pasował do niego. Ten zegarek jest dla nieistniejącej dziewczyny, jaką moja teściowa wyobraża sobie, że jestem. Ona spodziewa się dziewczyny, jakiej wszyscy szukają: mdłej jak owsianka pod grubą warstwą biżuterii. Dziewczyny, która obwiesza się sznurami pereł, by dodać sobie czaru, bo bez nich jest pospolita jak kamyk.

Nie potrzebuję tego zegarka ani pereł. Teraz miło je mieć, ale wyobrażam sobie, że kiedyś rozstałabym się z nimi bez trudu. Byłoby mi przykro stracić coś, co starannie wybrano, by pasowało do mnie. Te prezenty jednak kupiono bez chwili namysłu nad tym, jaka właściwie jestem. Gdy wiele lat później rozstanę się z nimi, przyjmę to z ulgą. Będę czuła się lżejsza bez bagażu z przeszłości.

 

W najgorszym możliwym momencie wybucha nowy skandal. Rabini ogłaszają tymczasowy zakaz handlu perukami, bo okazuje się, że większość włosów, które producenci wykorzystują do wyrobu szajtli dla chasydzkich mężatek, pochodzi z Indii, gdzie w świątyniach kobiety golą głowy, składając swoje włosy w ofierze. Dla chasydzkich kobiet świadomość, że odnoszą jakąś korzyść z bałwochwalstwa, jest niewyobrażalną zgrozą. Rabini mówią, że to dzieło szatana i kara za to, jak folgują sobie nasze kobiety. Ich zdaniem fakt, że mężatki paradowały w pięknych perukach z naturalnych włosów, wywołał gniew Boży; przez kobiecą próżność wszyscy daliśmy się oszukać i zwieść szatanowi. Wciąż te same gniewne nagłówki krzyczą z pierwszych stron gazet w jidysz, które przychodzą do nas do domu, a towarzyszą im zdjęcia rabbich w synagogach we wszystkich zakątkach Brooklynu, gniewnie wznoszących pięści w świętym oburzeniu.

Sąd rabiniczny orzeka: koniec z prawdziwymi włosami. Od tej pory wolno sprzedawać i kupować tylko peruki z syntetycznych włosów. Tylko one będą dostępne do czasu, aż społeczność znajdzie godne zaufania źródło naturalnych włosów, które nie ma związku z bałwochwalstwem.

Przeklinam tę niespodziewaną komplikację, która pojawia się tuż przed moim ślubem. Dlaczego nie mogli z tym poczekać? Teraz zamiast pięknych jedwabistych peruk, jakie dostaje każda dziewczyna przed zamążpójściem, Zajde kupi mi tylko te tanie, sztuczne – wiem, że wyglądają paskudnie, mają ten plastikowy połysk w niczym nieprzypominający prawdziwych włosów i nadają się do użytku przez nie dłużej niż sześć miesięcy. Nawet jeśli peruki znów staną się koszerne, nie ma mowy, bym miała dość pieniędzy, żebym sama mogła sobie taką kupić. Peruka z ludzkich włosów potrafi kosztować ponad trzy tysiące dolarów.

Gdy Chaja zabiera mnie do perukarza, żeby wziąć miarę, siedzę naburmuszona w obrotowym fotelu fryzjerskim, z niechęcią spoglądając na proponowane mi modele.

– Ja tam tęsknię tylko za jednym, za wiatrem we włosach – mówi szajtelmacher, nakładając peruki na styropianowe głowy manekiny. – Poza tym to o wiele wygodniejsze. Nie muszę czekać, aż włosy wyschną ani spędzać długich godzin na układaniu ich. To wielka ulga.

Z moimi włosami nigdy nie było wiele roboty – zaraz po wyjściu spod prysznica wysychają w miękkie, gładkie pasma. Mimo to denerwuję się, jak będę wyglądać w nowych perukach, które mogę zamówić w dowolnym kolorze i przyciąć na zamówienie. Wybieram trzy: jedną na szabas, trochę dłuższą, żeby pasowała do mojej tradycyjnej białej chusty, którą nosi się w piątkowy wieczór zawiniętą na peruce i zawiązaną na karku. Pozostałe dwie są krótkie i praktyczne, jak te, które noszą kobiety w mojej rodzinie; Zajde nie pozwala nosić peruk dłuższych niż do ramion.

Tego wieczora przed satmarskim szulem płonie wielkie ognisko. Przy akompaniamencie zachęcających okrzyków tłumu mężczyźni znoszą tam peruki swoich żon i ciskają je w ogień. Policja ustawiła dookoła bariery, by trzymać zbiegowisko z dala od jezdni i by zapobiec zamieszkom. Krzyki niosą się jednak aż do świtu, a dziennikarze, ku ogólnemu oburzeniu, pstrykają mnóstwo zdjęć.

Gdy nazajutrz rano Zajde przynosi do domu „The Wall Street Journal”, ognisko jest na pierwszej stronie. „Wczoraj płonęły biustonosze, dziś peruki” – głosi nagłówek. Jakkolwiek nie rozumiem do końca, co to znaczy, wiem, że jest prześmiewczy. Zajde czyta i potrząsa głową z niezadowoleniem.

– Czy musieli robić ognisko? Żeby wszyscy goje widzieli, co robimy? Nie można było po cichu? Ech, ci ludzie zawsze muszą się nakrzyczeć – gniewnie pomrukuje do siebie.

 

Chaja dzwoni, żeby zaprosić mnie na lunch do swojego nowego domu przy Bedford Avenue. Z Chają lunch to nigdy nie jest po prostu lunch; to pretekst do rozmowy na niewygodny temat, więc zaproszenie wprawia mnie w niepokój. Ubieram się ładnie na tę okazję: wkładam jedną z nowych jedwabnych bluzek i wsuwam jej poły pod granatową ołówkową spódnicę. Mieszkanie Chai jest na parterze w jednym z tych nowych apartamentowców wyrastających w niegdyś przemysłowej części Williamsburga. Budynek ma elegancką ceglaną fasadę i korytarze wyłożone marmurem. Wydaje się bardziej pasować do stylu życia Chai niż to stare mieszkanie, na ostatnim piętrze kamienicy, w której się wychowałam. Kuchnię wypełniają rzędy mahoniowych szafek, ale kafle na podłodze i ścianach są z jasnobłękitnego łupku. Jej nowy dom składa się z wielkich, właściwie pustych pokojów, umeblowanych niewieloma sprzętami. Siadam przy długim szklanym stole, na którym Chaja przygotowała elegancki lunch – bez wątpienia wszystko zrobiła sama, i to dzisiaj rano.

Przesuwam jedzenie widelcem po talerzu, Chaja rozpoczyna pogaduszkę. Nie mogę się doczekać, aż wreszcie powie, o co chodzi, żeby skurcz żołądka wywołany oczekiwaniem wreszcie ustąpił. Dlaczego zawsze musi tak kręcić? Dlaczego musi z tym zwlekać, aż zrobi się dramat, zamiast dać mi święty spokój? Zachowuje się, jakby wiedziała, że zadaje mi męki, i jakby sprawiało jej to przyjemność.

Wreszcie Chaja odkłada widelec, sięga po szklankę z wodą i mówi:

– No więc twoja matka dzwoniła.

Tego się nie spodziewałam. Sięgam po swoją wodę i popijam, siorbiąc lekko dla przełamania krępującej ciszy. Jeśli Chaja chce zobaczyć moją reakcję, nie dam jej tej satysfakcji.

– Chce przyjść na ślub.

Wzruszam ramionami.

– Dlaczego ni z tego, ni z owego chce się pojawić na moim ślubie? To bez sensu. Od lat jej na oczy nie widziałam.

– Cóż, ona twierdzi, że to jej prawo. No wiesz, może myśli, że mogłaby cię odwieść od zamążpójścia czy coś takiego. Jest zdolna do podobnych rzeczy.

– Jeśli przyjdzie, będzie katastrofa. Wszyscy będą się na nią gapić i komentować.

Przyniesie wstyd mnie i rodzinie Eliego. Przecież ona wygląda jak gojka!

Chaja odstawia szklankę i wydyma usta.

– Ale czy nam się to podoba, czy nie, ona i tak się pojawi. Jeśli się zgodzimy, przynajmniej możemy stawiać warunki. Mogę dopilnować, żeby włożyła perukę i długą spódnicę, będę stać przy niej cały czas i uważać, żeby zachowywała się przyzwoicie. Jeśli zrobi coś niestosownego, zadbam o to, żeby wyszła.

– Cóż, w takim razie wygląda na to, że nie mam wyboru.

Zastanawiam się, dlaczego Chaja chciała, żebym przyszła, skoro już podjęła decyzję. Nie zależy jej na mojej opinii.

 

Na tydzień przed ślubem po raz ostatni idę na nauki przedmałżeńskie. Nadszedł czas na tę szczególną, owianą tajemnicą lekcję, na ten moment, o którym szepcą panny młode, ale nigdy nie wdają się w szczegóły. Jestem jednocześnie ostrożna i zaciekawiona. Interesuje mnie, co też takiego instruktorka może mi powiedzieć, czego własna rodzina nie ma odwagi przede mną wyjawić. To musi być coś poważnego, smakowitego i krępującego, sekret tak tajemny, że tylko jej jednej, wybranej przez wspólnotę na nauczycielkę wszystkiego, co ma związek z małżeństwem, wolno o tym mówić.

Przysiadam nerwowo na brzegu krzesła i rozglądam się po obskurnej kuchni, szukając jakichś wskazówek dotyczących tej tajemnicy, jak i osobowości gospodyni. Próbuję znaleźć coś, co wyjaśni, dlaczego to ona została wybrana na przewodniczkę po tych mrocznych sekretach. Na stole w kuchni leży mnóstwo zastanawiających szkiców – wyglądają jak rysunki konstrukcyjne, choć nie tak staranne – są w pewien sposób niepokojące przez swoje powtarzające się przypadkowe motywy. Jest połowa sierpnia, a w mieszkaniu nie ma klimatyzacji, powietrze jest ciężkie, gęste, zastałe i przypada go niewiele na nas obie. Obrus jest brudny i poplamiony, staram się go nie dotykać.

Gdy wreszcie instruktorka siada naprzeciw mnie i zaczyna wykład o świętości małżeństwa, moja niecierpliwość się wzmaga. Nie mogę się doczekać, aż dojdzie do czegoś ciekawego, żebym wreszcie mogła sobie stąd pójść, wyjść z tej ciasnej kuchni pachnącej starym potem i kiszonką. Kiedy tak siedzę przy jej stole, zaczynam rozumieć, kim ona jest, jakim życiem już przestała żyć, jak zazdrości mi mojej młodości. Wyczuwam, jak bardzo brzydzi ją moja niefrasobliwa egzystencja, mój promienny czar panny młodej; wyczuwam, że chciałaby je zdławić jak najprędzej. Gdy zaczyna mówić o świętym miejscu w łonie każdej kobiety, skóra mnie świerzbi od jej spojrzenia.

Ciała kobiety i mężczyzny zostały stworzone jak pasujące do siebie kawałki układanki, mówi instruktorka. Słucham, jak opisuje przedsionek i jego ściany, prowadzący do drzwiczek otwierających się do wnętrza łona, do mekor, czyli, jak go nazywa, „źródła”. Nie potrafię sobie wyobrazić, jak ten cały system może się mieścić. Instruktorka próbuje wyjaśnić, jak to jest z tym wejściem prowadzącym do „źródła”, jak to wkracza się w nie, co demonstruje, wkładając palec wskazujący jednej dłoni w pierścień z kciuka i palca wskazującego drugiej i wykonując idiotyczny, posuwisty ruch. Zgaduję, że ten ruch odnosi się do momentu, gdy kawałki układanki wskoczą na swoje miejsca. Ciągle jednak nie potrafię sobie wyobrazić, gdzie jest to miejsce, to wejście w moim własnym ciele. O ile wiem, to, skąd się siusia, nie jest aż tak elastyczne. W końcu przerywam jej.

– Yyy, ale ja tego nie mam – mówię, chichocząc nerwowo. Jestem pewna, że nie mam takiego otworu, a jeślibym go miała, z pewnością nie jest dość duży, by zmieścić coś wielkości tego grubawego palca, czy cokolwiek to jest, co on ma reprezentować.

Mierzy mnie skonsternowanym wzrokiem.

– Ależ oczywiście, że masz. Każdy ma.

– Ale naprawdę nie mam! – W tym momencie zaczynam się na serio denerwować. Zaczynam kwestionować samą siebie. Czy to możliwe, że przegapiłam to wejście, o którym mówi instruktorka? Jak mogłam nie zauważyć dziury we własnym ciele?! Wpadam w panikę. Co jeśli trzeba będzie odwołać ślub, bo panna młoda urodziła się bez „źródła”? Łzy frustracji napływają mi do oczu; jeszcze raz upieram się, że nie mam tej tajemniczej części ciała, którą tak obrazowo mi opisała. Chciałabym, żeby wreszcie przestała wykonywać takie ruchy: wydają mi się obsceniczne i obraźliwe. – Nie mam tego, o czym pani mówi. Chyba urodziłam się bez tego. Jak mogłabym mieć coś takiego i nie zauważyć? Myślę, że wiedziałabym o tym, gdybym miała tam dziurę!

– Słuchaj, może wydaje ci się, że nie masz, ale masz – mówi z westchnieniem instruktorka. – Przysięgam ci, że nie urodziłaś się z żadnym strasznym defektem. Może wcześniej nie zauważyłaś tej dziurki, ale jeśli poszukasz, to ją znajdziesz.

Nie mam zamiaru szukać, ani w tym domu, ani z nią w sąsiednim pokoju, ale przestraszyła mnie, a może raczej wywołała u mnie lęk wiszący nad głową jak topór: co to będzie, jeśli mój straszliwy defekt dostarczy powodu do publicznego skandalu? Robię więc, co mi przykazano. Idę do łazienki, urywam z rolki kawałek papieru toaletowego i zawijam wokół wskazującego palca. Z wahaniem macam się tam dokładnie w poszukiwaniu jakiegoś wgłębienia, zaczynając z samego tyłu i przesuwając się powoli ku przodowi. Nic. Jeszcze raz. Poza naturalną dolinką, której kształt mój palec delikatnie obrysowuje, nic nie otwiera się dalej. Myślę sobie, że może ten kawałek układanki umieszczony na mężczyźnie, który musi dopasować się do mojego, nie wchodzi głębiej. Może to wystarcza, by złożyć na ołtarzu mego łona to, co ma tam być dostarczone.

Wychodzę z łazienki, nieśmiało kiwając głową. Może faktycznie znalazłam tę dziurę. Jeśli tak, odkrycie ma posmak zdrady. Jak coś równie ważnego mogło ukrywać się przede mną przez tyle lat? Dlaczego zmuszono mnie do odkrycia go w tak gwałtowny sposób? Czy to znaczy, że do tej pory nie powinnam była mieć mekor, ale teraz, gdy wychodzę za mąż, nagle robi się w porządku, a nawet „święte”? Stoję przed instruktorką niepewna i wściekła.

 

Czuję lekkie ukłucie w sercu, gdy wspominam ten dzień. Chcę być kobietą, która zna siebie, swoje ciało, swoją moc – ale ten moment podzielił moje życie na dwie części. Zanim przyszłam na nauki do instruktorki, byłam tylko dziewczyną – a potem stałam się dziewczyną z mekor. To było nagłe i szokujące odkrycie, dowiedzieć się, że moje ciało zostało stworzone do uprawiania seksu. Ktoś zaprojektował kawałek mojego ciała specjalnie do czynności seksualnych. Dorastając na Williamsburgu, byłam skutecznie odizolowana od czegokolwiek, co w jakiś sposób miało związek z seksem. Jesteśmy istotami duchowymi, cielesnymi naczyniami na dusze. Myśl, że teraz przez całą resztę życia nieustannie będę musiała dokonywać konfrontacji z częścią własnego ciała, o której nigdy wcześniej nawet nie myślałam, a nawet zupełnie nie miałam ochoty myśleć, jest kompletnym przeciwieństwem aseksualnej skromności, w jakiej żyłam aż do teraz. Przywykłam do takiego stylu życia i czułam się w nim wygodnie; teraz moje ciało buntowało się przeciw niemu. Ten bunt wkrótce miał pozbawić mnie szczęścia i zasiał nasiona destrukcji, które w końcu zniszczyły moje małżeństwo.

 

Pięć dni przed ślubem pora iść do mykwy. Chaja mnie tam zabiera. Złapałam dziwaczny letni katar, od którego gardło mnie drapie. Spędziłam cały dzień, pijąc szklankami mocną, miedzianego koloru herbatę Lipton, na której napisy są po flamandzku – bo Bube uważa, że cokolwiek pochodzi z Belgii, jest bardziej autentyczne.

Chaja mówi mi, co z sobą zabrać: prawie wszystko jest dostępne w mykwie, ale lepiej jest mieć własny szlafrok (ciotka twierdzi, że te ich są za krótkie), szampon i mydło. Wręcza mi torbę z drogerii Walgreens, w której jest gąbka na kiju.

– Żebyś mogła sięgnąć w mniej dostępne miejsca. Inaczej zrobią to za ciebie. Nie chcę, żebyś się czuła skrępowana.

Zdegustowana wzruszam ramionami. Słyszałam, że niektóre pobożne kobiety pozwalają kąpielowym, żeby je umyły, ale nie ma mowy, żebym ja dała przyzwolenie na dotykanie przez jakieś obce staruchy.

Do mykwy jedziemy gojisze taksi. Nie możemy prosić Towjego, by nas zawiózł, bo mężczyźni nie mają prawa wiedzieć, że kobiety chodzą do mykwy. Nie możemy też pójść tam piechotą, bo z tyloma torbami wyglądałybyśmy zbyt podejrzanie. Zastanawiam się, czy nasz portorykański kierowca zdaje sobie sprawę ze znaczenia miejsca, do którego nas dowozi, i czy często wzywają go na takie kursy.

Budynek jest z żółtej cegły i stoi pod dziwnym kątem, bo ten kwartał ulicy ma kształt trójkąta. Wchodzimy od strony bocznego zaułka. Przyciskamy dzwonek i przyglądamy się, jak najeżdża na nas mała kamera. Wreszcie rozlega się brzęczyk i ciężkie, stalowe drzwi otwierają się na jasno oświetlony korytarz. Stoi w nim biurko, za którym siedzi podstarzała recepcjonistka, najwyraźniej znudzona. Jej twarz jaśnieje, kiedy wchodzę.

– Kalla! – mówi, zauważając moje odkryte włosy. – Mazeł tow! To taki szczególny dzień. Zawołam ci naszą najlepszą kąpielową, zajmie się tobą. – Jej twarz aż drży z podniecenia; przez cały czas, gdy mówi, ani na moment nie spuszcza ze mnie wzroku.

Podsuwa mi wielką tacę pełną przeróżnych obcinaczy i utensyliów do manikiuru.

– Wybierz sobie, co ci się spodoba – mówi do mnie. Jakby oferowała mi wybór między srebrem a złotem, brylantami a perłami. Ciągle spogląda na mnie głodnym wzrokiem, nawet nie mrugając. Jej wiotkie brwi wyginają się w szare łuki ponad bladymi oczami.

Zupełnie mi to obojętne. Łapię małe cążki i zauważam, że metal jest wyszczerbiony i podrapany. Ciekawe, ile kobiet go używało. Odkładam cążki z powrotem na tacę.

– Och, przyniosłam własne.

Słyszę za sobą odgłos otwieranych drzwi i odwracam się. W drzwiach stoi smagła kobieta, podwinięte rękawy jej kwiecistej podomki odsłaniają wiotkie ramiona. Nosi szpicel, jak moja teściowa. Przyjmują tu do pracy tylko bardzo pobożne kobiety.

– Mamałe – mówi do mnie słodkim, pochlebnym tonem.

Od razu widzę, że jej szeroki uśmiech jest sztuczny, a sposób, w jaki nonszalancko skłania głowę na bok, patrząc na mnie, świadczy o poczuciu wyższości. Myśli, że jest lepsza ode mnie, bo moja rodzina nie nosi szpicli, tylko peruki. Zauważam to wszystko w tym jednym momencie, zanim – wciąż z nadskakującym uśmiechem na twarzy – otoczy mnie ramieniem i da znak Chai drugą ręką, żeby sobie poszła.

– Pani może tutaj poczekać, pani Mendlowitz. Zaopiekuję się pani córką jak trzeba, proszę się nie martwić. – Chaja nie wyprowadza jej z błędu, nie mówi, że jestem jej siostrzenicą; to wymagałoby od niej za dużo gadania, w przedpokoju, z obcą osobą, która nie musi wiedzieć.

Pani Mendelson (przedstawia mi się, gdy tylko przechodzimy za podwójne drzwi do wielkiego lobby, zastawionego aksamitnymi leżankami i wielgachnymi bukietami sztucznych jedwabnych kwiatów) prowadzi mnie w głąb długiego, marmurowego korytarza, dyskretnie oświetlonego delikatnymi kandelabrami i kinkietami. Korytarz rozdziela się na wiele małych przedsionków, ale mijamy je wszystkie, bo jak tłumaczy pani Mendelson, mam iść do specjalnego pomieszczenia zarezerwowanego dla panien młodych. Gdy tam docieramy, nie pamiętam nawet, którędy szłyśmy i jak stamtąd wrócić, co mnie nieco przeraża, bo pokoik jest wielkości szafy w ścianie (ciekawe, jak wyglądają te dla zwykłych klientek) i trochę strach pomyśleć, że jestem tylko taką maleńką kropką na mapie, małą osobą w malutkim pokoju – otoczoną setkami innych kobiet w innych maleńkich pomieszczeniach, kobiet, które dają się ponieść fali wydarzeń.

– Wiesz, co robić, mamałe? – pyta protekcjonalnie kąpielowa, stojąc przede mną z rękami na biodrach, ze stopami rozstawionymi lekko, by zaznaczyć swoją władzę. Chce powiedzieć, że może nie pamiętam wszystkiego, czego mnie nauczono o mykwie, ale tak nie jest: czytałam o tym, zanim przyszłam, a pamięć zawsze miałam doskonałą. Posyłam jej więc w rewanżu szeroki i sztuczny uśmiech, by wiedziała, że wiem, co kombinuje, i że nie pozwolę jej traktować mnie z góry.

– Oczywiście, że wiem: miałam świetną instruktorkę. Ale i tak dziękuję! – mój głos brzmi jasno i cicho, drży w nim zdenerwowanie.

– Znakomicie, mamałe – daje za wygraną. – W takim razie przyciśnij guzik na ścianie, jeśli będziesz mnie potrzebować. – Przy wannie błyszczy czerwono panel z przyciskami. Na jednym napisano „Pomoc”, na drugim „Gotowe”. Jest też mały interkom. Kiwam głową.

Gdy kąpielowa wychodzi przez drzwi na drugim końcu pomieszczenia, szybko rozpakowuję torbę i wyjmuję akcesoria, które z sobą przyniosłam. Odkręcam krany, czekam, aż wanna się napełni, i zaczynam od góry listy rzeczy do zrobienia. Zdjąć soczewki kontaktowe, schować do pudełka. Zmyć makijaż, wyczyścić uszy, przetrzeć zęby nicią dentystyczną, krótko przyciąć paznokcie. W wannie dwa razy myję włosy i rozczesuję je. Starannie przemywam wszystkie miejsca wokół przegubów i zagięć skóry, jak mnie instruktorka uczyła – upewniając się, że żaden paproszek nie został mi między palcami nóg, w pępku ani za uszami. Zagięcia skóry są bardzo ważne. „Nic nie może stać pomiędzy tobą a wodą – ostrzegała mnie instruktorka. – Jeśli znajdziesz coś później, bardzo prawdopodobne, że było tam, zanim poszłaś do mykwy, będziesz musiała wrócić i zacząć od początku”. Nie chcę do tego dopuścić, więc upewniam się, że w myśl prawa jestem czysta.

Gdy kończę się moczyć, palce mam ciemne i pomarszczone jak suszone daktyle, wychodzę z wanny, zawijam się w swój nowy błękitny szlafrok z grubej frotté i przyciskam guzik „Gotowe” na panelu. Natychmiast słyszę głos pani Mendelson chrypiący przez interkom – jakby tylko czekała, żeby przybiec truchcikiem, gdy nacisnę guzik.

– Tak szybko, mamałe?

Nie odpowiadam. Przychodzi moment później, ślizgając się po podłodze w kapciach.

Widzi mnie w szlafroku, siedzącą bezczynnie na brzegu klozetu, i z irytacją macha rękami.

– Nie, nie, mamałe. Nie mogę cię sprawdzić, jeśli masz na sobie szlafrok, co ty sobie myślisz? To nie tak się robi. Musisz siedzieć w wannie!

Policzki mi płoną. Rozkrzyżowuję nogi. To idiotyczne. Dlaczego niby mam siedzieć w wannie? Moja instruktorka wyraźnie powiedziała, że będą mnie sprawdzać ubraną. Próbuję coś powiedzieć, ale z gardła nie wydobywa się żaden dźwięk. Twarz kąpielowej jest surowa, ale w jej ruchach widać też odrobinę triumfu, gdy niecierpliwie zagania mnie do wanny, mówiąc:

– Nie mam czasu czekać, mamałe. Muszę dziś obsłużyć masę dziewcząt. Nie bój się, skarbie, czy instruktorka nie powiedziała ci, co robić? Pamiętasz, czego cię uczyli, prawda?

Prowokuje mnie, próbując udowodnić, że ma rację, że nie pamiętam, ale ja przysięgam, że tak nie jest. Ciągle przepowiadam sobie wszystko w myślach, nie mogąc uwierzyć, że zapomniałam o czymś takim, ale w mieszkaniu instruktorki zawsze było tak gorąco, że może w pewnym momencie przysnęłam – nie wiem. To okropne, ale widzę, że nie mam innego wyjścia, jak robić, co mi każe, więc zrzucam szlafrok i w sekundę jestem już w wannie, siedząc z kolanami pod brodą. Skóra mnie piecze, czuję, jak gęsia skórka pojawia się na ramionach. Pani Mendelson klęka przy wannie. Ma na twarzy wyraz takiej satysfakcji, że nie mogę pozbyć się uczucia, iż zwyciężyła – że chciała wygrać, że w tym jej moc. Napełnia mnie to gniewem i poczuciem bezradności. Czuję, że łzy pieką mnie w kącikach oczu, ale bardziej niż kiedykolwiek staram się zachować kamienny wyraz twarzy, pokazać jej, że mnie to nie obchodzi, że nie ma na mnie wpływu, że jestem twarda jak stal i że nie da się mnie do niczego zmusić wstydem.

Światło jest tak białe. Moja skóra wygląda na niemal błękitną; woda zaciera kontury mojego ciała, palce pod jej powierzchnią wyglądają na grube, a sponad lustra wody na nieproporcjonalnie chude. Mięśnie mam napięte i sztywne, kolana ciasno upchnięte pod oplatającymi je kurczowo ramionami – fizyczne napięcie powstrzymuje od okazywania emocji, podczas gdy kąpielowa sprawdza, czy nie mam łupieżu na głowie ani świerzbu na skórze.

– W porządku, mamałe, jesteś gotowa. Włóż szlafrok i kapcie, zabiorę cię do mykwy.

Nawet się nie odwraca, kiedy wychodzę z wanny. Teraz w ogóle na nią nie patrzę, moje zaciśnięte usta są wąskie jak kreska, nozdrza się rozszerzają. W głowie mój mózg zdaje się gorący i spuchnięty, naciska od środka na oczy.

Trzymam się jej ślepo w korytarzu, bo oczy mam zamglone od wstrzymywania łez. Lądujemy w niewielkim pomieszczeniu z małym niebieskim basenem. Tę część pamiętam: zdejmuję szlafrok i podaję go jej, schodzę do wody po schodkach, starając się nie poruszać zbyt szybko, choć wiem, cały czas czuję, że mi się przygląda – nie chcę, by dostrzegła, że jestem choćby trochę zawstydzona. Nikt mnie nie zrani. Nieważne, co zrobią, nie mogą mnie zranić. Jestem jak ze stali.

Woda przynosi ulgę. Widzę hebrajskie błogosławieństwo wypisane na wyłożonej kafelkami ścianie po mojej lewej. „Dzięki Ci, Haszem, że uświęciłeś mnie swym przykazaniem, bym zanurzyła się w wodzie” – mruczę pod nosem. Zanurzam się raz i wynurzam, by usłyszeć, jak kąpielowa mówi „koszerna”; potem jeszcze dwa razy, upewniając się, że przez sekundę unoszę się w wodzie, nie dotykając stopami dna, jak jest wymagane. Sprawdzam, czy aby włosy nie wystają i czy ciało ułożone jest tak, by woda mogła dotrzeć wszędzie. Po trzecim zanurzeniu krzyżuję ramiona na piersi, jak powinnam, i głośno wypowiadam błogosławieństwo. To wszystko, skończyłam.

Wchodzę po schodkach przodem do niej. Trzyma szlafrok tak, jak instruktorka opisywała, ale widzę, że jej wścibskie czarne oczy zaglądają za kołnierz – i w tym momencie nienawidzę jej bardzo, a łzy, które powstrzymywałam, wylewają mi się z oczu. Wkładam szlafrok i czuję, jak łzy płyną i płyną, i płyną, i staram się być cicho, i przejść za nią tak, by nie zobaczyła – ale zapominam, że obyczaj nakazuje jej pocałować mnie w policzek. Gdy kąpielowa zwraca się w moją stronę, by mnie pobłogosławić, widzi, jak łza wypływa mi z oka i toczy się po policzku. Kąpielowa patrzy na mnie szeroko otwartymi oczami.

– Mamałe, szefałe, bubełe, co się stało, skarbie, kochanie, koteczku? Co się dzieje? Co mogę zrobić? – teraz rozczula się nade mną, co tylko pogarsza sprawę. Słyszę, jak z gardła wyrywa mi się głośny szloch, nieopanowany lament dziecka, któremu odebrano niewinność.

– Oj, szefałe, nie szkodzi, że jesteś trochę przejęta za pierwszym razem, nie szkodzi, ale nie musisz płakać, mamałe. Powinnaś być szczęśliwa: to powinna być najszczęśliwsza noc w twoim życiu!

Wierzyć mi się nie chce, że jej zdaniem płaczę na skutek jakiegoś duchowego objawienia. Zwariowała czy co? Ale z drugiej strony, czemu nie: niech myśli, że to z wielkiej pobożności, że jestem jakąś frimme, zbzikowaną dewotką, którą świętość tego durnego basenu kompletnie powaliła.

Czeka na mnie, gdy ubieram się pospiesznie, a potem eskortuje z powrotem do poczekalni, gdzie siedzi Chaja i rozmawia z kobietą obok. Zauważa moje zaczerwienione oczy i ponurą minę, ale pani Mendelson znowu uśmiecha się promiennie i mówi:

– Oj, pani córka to taka fajnen madeł, taka czysta duszyczka, takie święte dziecko. Trochę ją to przytłoczyło, to doświadczenie, ale wie pani, jak to bywa za pierwszym razem... – Kiwa głową jak kukiełka; przyglądam się, jak jej głowa rusza się raz w dół, raz w górę. Przez moment nie widzę nic więcej jak tylko szybkie skinienia jej głowy. Czy to roztrzęsienie, wcześniej niewidoczne, świadczy o wyrzucie sumienia czy może lęku?

Chaja wsuwa jej do ręki napiwek, bierze mnie pod ramię i wyprowadza.

– Tak źle było? – pyta.

Milczę. Ciotka wie, jak to jest, sama to robiła i wciąż robi, nie muszę jej odpowiadać.

Miałam jednak rację co do zasad: po tym, jak już wyszłam za mąż, żadna kąpielowa nie kazała mi nigdy siadać w wannie – tylko ona. Później myślałam sobie, że pani Mendelson specjalnie była taka okrutna: może próbowała mnie zahartować albo – jeśli uważała, że to, co robi, jest lepsze z punktu widzenia religijnej ortodoksji – zradykalizować. Nigdy nie przyszło mi do głowy, że tamtego wieczora zrobiła, co zrobiła, kierując się bardziej mrocznymi, osobistymi pobudkami. Wiele lat później policja aresztowała pracownicę mykwy, która molestowała wszystkie panny młode, nad którymi miała pieczę – ale ta historia była tak szokująca, że nikt w nią nie wierzył. W końcu, jeśli kobieta ci mówi, że masz być posłuszna, bo Bóg tak nakazał, zanegujesz to? To jak kwestionować Boga.

Taksówka wciąż czeka na zewnątrz. Wślizguję się na chłodne skórzane siedzenie, Chaja zamyka drzwi za sobą. Gdy stoimy na światłach przy Marcy Avenue, nagle uświadamiam sobie, jak niestosowna jest jej obecność przy mnie. Chaja zajmuje w tej chwili miejsce mojej matki, towarzysząc mi w rytuale uważanym w naszej społeczności za najważniejsze wydarzenie między matką a córką. Jakie ma prawo zajmować to miejsce, skoro nasza relacja w niczym nie przypomina tej między matką a córką, a jedyny powód, dla którego tu jest, to chęć dopilnowania, bym się poprawnie zachowywała i nie przyniosła wstydu rodzinie?

– Co poszło nie tak? – pytam.

– Co masz na myśli? – mówi Chaja słodko, zwracając się ku mnie ze znudzonym uśmiechem. Pomarańczowe światło lampy ulicznej maluje pasy na jej twarzy.

– Z moją matką. Co poszło nie tak?

Samochód rusza gwałtownie i twarz Chai, odsunięta od światła lampy, zapada w cień.

– Załamanie nerwowe. Oszalała po tym, jak cię urodziła. Nie mogliśmy jej pozwolić się tobą opiekować. Trzeba ją było wysłać do szpitala.

– Myślałam, że po prostu mnie porzuciła.

– Cóż, na jedno wychodzi. No wiesz, mogła wziąć się w garść i być dla ciebie silną matką. Ale wybrała inaczej.

Jak to, czy osobie szalonej można po prostu powiedzieć, by wzięła się w garść? – zastanawiam się. Nie zdołam jednak odpowiedzieć, bo taksówka podjeżdża pod mój dom i Chaja otwiera drzwi, żebym mogła wysiąść, zanim ona pojedzie dalej do swojego domu.

 

Chaja idzie ze mną do gemachu, gdzie mogę wybrać i wypożyczyć suknię ślubną. Jest tylko osiem letnich sukien w moim rozmiarze, wszystkie obsypane dżetami i cekinami, z girlandami tiulu i koronek oraz mnóstwem błyskotek. Wygląda to, jakby ktoś rozebrał na kawałki kilka sukien ślubnych i zszył je w jedną. Wybieram najprostszą, która i tak jest wymyślna, z koronkową spódnicą, okalającą moje kostki ostrymi skosami, i szeroką talią, przepasaną taśmą ozdobioną klejnotami. Ale przynajmniej góra jest prosta i biała, a wysoki gorset jest skośnie wycięty pod szyją tuż ponad mostkiem. Kobieta z wypożyczalni zapisuje datę mojego ślubu. Mogę trzymać suknię przez dwa tygodnie, ale muszę ją zwrócić na czas, oddawszy wcześniej do pralni. Niesiemy suknię do domu w wielkim worku na śmieci, uważając, by nie wlec go po chodniku. W domu suknia układa się w pionie pod własnym ciężarem; gdy spoglądam na nią tuż po obudzeniu, wygląda jak intruz, który wślizgnął się nocą do pokoju. Jej obecność jest przytłaczająca, mam wrażenie, że mnie zdominuje, że zniknę i zgubię się w jej obfitych fałdach.

W ostatni piątek przed ślubem wślizguję się do łóżka tuż przed północą. Ulice za oknem są ciche, cudownie wolne od hałasu ruchu ulicznego w ciągu tygodnia; blask latarni rzuca równe pasiaste cienie na ściany pokoju. Gdy zasypiam, pościel jest wciąż chłodna, a mój sen oświetla blady blask dwóch szabasowych świec, migoczących pomarańczowymi płomieniami – które rosną i rosną, aż widzę tylko jeden wielki ogień. Widzę Bube i moje ciotki, Chaję i Rachel, pochylone nad wielkim garnkiem, mieszające w nim nad moją głową. Uświadamiam sobie, że siedzę wewnątrz garnka, że debatują nade mną jak nad jakąś wymyślną świąteczną potrawą. Otaczają mnie ścianki z nierdzewnej stali, są niemożliwie wysokie, twarze jaśnieją daleko nade mną. Babcia i ciotki marszczą czoła w skupieniu i furii; płomienie strzelają ciągle w gniewnej ciszy ponad ich głowami. Jak to możliwe, że nie widzą, że się pali? – zastanawiam się. Mieszają coraz szybciej – i słyszę, jak mieszając, rozmawiają o mnie, o wszystkich moich złych uczynkach, i o tym, jak nigdy nie daję im powodu do dumy. Dotąd nie słyszałam, by rozmawiały o mnie tak otwarcie. Jasne, zawsze czułam ich niechęć, jej ledwie wyczuwalny powiew, którego nie potrafiłam określić, ale ani razu nikt nie zadał sobie trudu, by wyartykułować, co jest jej powodem. Zawsze zakładałam, że przypominam im o niedoskonałości tamtej rodziny. Skoro nic nie dawało się zrobić w kwestii mojego pochodzenia, czy miało jakieś znaczenie, jak się zachowuję?

– Ale tym razem wyjdzie jak trzeba – mówią. Pot skrapla się na czole Rachel i spływa z niego, gdy ciotka miesza drewnianą łyżką wywar, który ze mnie gotują. To jakby dostały drugą szansę, by zrobić mnie lepszą, jakby pojawiło się nagłe i cudowne rozwiązanie zadawnionego problemu mojego niskiego i podłego statusu. Mimo wszystko mogą ze mnie zrobić sukces i na zawsze zakończyć smutną sagę, którą uosabiam.

Upieką mnie. Słyszę, jak się kłócą, na jak długo mnie wstawić do pieca, żebym się udała. Rozgrzewają piekarnik do dwustu dwudziestu stopni i wlewają mnie do aluminiowej foremki. Idealny biszkopt musi się piec tylko przez trzydzieści pięć minut, by osiągnąć doskonały balans między waniliową pulchnością a zwiewną puszystością, mówi Rachel. Gdy się upiekę, pozwolą mi wyjść z pieca. Ciągle je widzę przez zamazaną szybkę w drzwiczkach piekarnika, jak stukają palcami w cyferblaty zegarków na przegubach. Leżę, zastanawiając się, czemu tak naprawdę nie czuję gorąca. Mam za to poczucie bezpieczeństwa, ukryta w ciepłym, bezpiecznym piecu, z dala od ich okrutnych, wyrachowanych spojrzeń. Rozbrzmiewa brzęczyk minutnika, drzwiczki piekarnika się otwierają i czuję, jak wysuwam się na zewnątrz wraz z rusztem. Spoglądam na nie, mając nadzieję zobaczyć uśmiechnięte twarze, ale zamiast tego widzę otwarte z wrażenia usta. Oto jestem, pieczone prosię, z rumianą skórką i małym czerwonym jabłuszkiem w pysku. Nawet ja sama jestem porażona tak skandalicznym rozwojem wypadków.

Budzę się przed czasem, w pokoju wciąż panuje ciemność. Widzę przed sobą gniewną twarz Rachel, otoczoną przez jaskrawo pomarańczowe płomienie, z furią mieszającą swą drewnianą łyżką. Czuję tęsknotę do bycia pięknym biszkoptem i piekące upokorzenie, wynikające z obnażenia mojej prawdziwej natury.

Odwracam się na bok, odgarniam włosy ze spoconej szyi i próbuję zdystansować się od tego okropnego, szokującego obrazu – spoglądania na samą siebie i dostrzegania prawdziwego oblicza mej zdrady. Na pewno nie tym jestem. Tak naprawdę dobra ze mnie dziewczyna i sprawię, że wszyscy będą ze mnie dumni. Jeśli to mi się uda, cały mój wstyd zostanie na zawsze zmazany. Gdy zostanę szczęśliwą, posłuszną kurą domową, nikt więcej nie będzie krytykował mojej rodziny.

 
F 238