4

Niższość moich stosunków

Czyż mogłaś oczekiwać, iż będę się cieszył z niższości twoich stosunków w świecie, iż będę sobie gratulował krewnych, których usytuowanie o tyle jest gorsze od mego?

Jane Austen, Duma i uprzedzenie[5]

 

Ledwie trzymam równowagę, stojąc na wąskiej listwie z tyłu ławki w synagodze – na wysokich obcasach, z jedną ręką uwieszoną na belce pod sufitem, a drugą wspartą na ramieniu kobiety przede mną, równie niepewnie balansującej. Udało mi się wcisnąć do pierwszego rzędu ławek satmarskiej synagogi w noc Simchat Tory. Jak wszyscy pozostali zgromadzeni w szulu, czekam, aż satmarski rabbi we własnej osobie pojawi się piętnaście metrów poniżej. Wyglądam przez dziurki w ogrodzeniu z ciasno poukładanych desek, biegnących wokół przeznaczonej dla kobiet wąskiej galerii obiegającej synagogę, by spojrzeć choćby przez chwilę na mężczyzn tańczących na dole. Zastanawiam się, co też by się stało, gdyby cienkie panele załamały się pod ciężarem napierających na nie kobiet i ich gromada spadłaby w przepaść poniżej. Ależ byłby skandal, gdyby mężczyźni i kobiety wymieszali się w tym świętym miejscu, w taką świętą noc. Na myśl o tym nie potrafię powstrzymać chichotu. Stojąca przede mną kobieta w średnim wieku odwraca się i mierzy mnie surowym wzrokiem.

Pierwszy raz w życiu uczestniczę w uroczystościach i nie jestem pewna, czy to coś, co lubię. Ścisk na galerii jest przytłaczający. Z całego miasta zjechały się tysiące kobiet ubranych w najlepsze odświętne ubrania: mężatki z głowami nakrytymi białymi jedwabnymi chusteczkami, młode dziewczęta w świeżo ukrochmalonych garsonkach, z nienagannie zaczesanymi kokami. Wszystkie tłoczą się i przepychają jak szalone, próbując dojrzeć, jak rabbi tańczy. Ja i moje przyjaciółki, ledwie czternastoletnie, nie mamy szans przeciwko mężatkom w konkurencji o najlepsze miejscówki – ale godność traci teraz na znaczeniu: nie mamy nic przeciwko choćby najbardziej dziwacznej pozycji, jeśli tylko miejsce gwarantuje widok.

Zostały jedynie dwie minuty do północy.

Wydaje mi się to bez sensu, gdy obserwuję moje przyjaciółki – zwijają się, wyciągają szyje, żeby widzieć lepiej. Co za bezsens – po co inwestować tyle wysiłku, by przez maleńką dziurkę popatrzeć na starca kołyszącego się ze zwojem w ramionach? Nudzę się, szyja mnie boli, a rabbi nawet jeszcze nie przyszedł. Poniżej gromada mężczyzn w szalach modlitewnych kłębi się jak wzburzone morze: przemieszczają się powolnymi strumykami, kolebiąc się na boki w tańcu. Synagoga już dawno przepełniła się ponad przewidziany prawem limit bezpieczeństwa, ale policjanci w radiowozach zaparkowanych nieopodal siedzą wygodnie za kółkiem w demonstracyjnej pozie stróżów porządku. Niewykluczone, że zapłacono im, by siedzieli cicho. Co chwila ktoś mdleje z gorąca i słychać głosy wzywające Hatzolah. Obserwuję, jak jakiś mężczyzna zrzuca szal modlitewny i woła o nosze – ofiara zostaje odtransportowana do jednego z bocznych pomieszczeń. Kobiety wokół mnie wiercą się niecierpliwie, ciągle czekając na rabbiego. Dla nich to dopiero gra wstępna, preludium dla wzniosłego momentu, gdy rabbi zatańczy ze swoją boską narzeczoną Torą.

Wiem, że nawet, jeśli nie udziela mi się powszechny entuzjazm, muszę wyglądać na zaangażowaną w to, co się dzieje. Jeśli nie zamierzam zanurzyć się w boskiej ekstazie, jak usprawiedliwię to, że przepycham się do przodu? Ważne, żeby mnie tu widziano. Nie ma na Williamsburgu kobiety, która przepuściłaby szansę zobaczenia dorocznego tańca satmarskiego rabbiego.

Mężczyźni śpiewają pieśni bez słów. Na Simchat Torę śpiewa się ich siedem – prymitywne melodie połączone ciągiem nic nieznaczących sylab. Jednak te pieśni mają klasyczne żydowskie brzmienie, wyrażają czyste, zwierzęce uczucie, zbyt intensywne, by znaleźć wyraz w jakimkolwiek języku. W tę noc słowa nie są potrzebne. Tysiące mężczyzn unoszą ramiona w górę ku niebiosom i tupią rytmicznie w kamienną posadzkę, śpiewając Oj joj-joj-joj, jej tiri rej tiri rej tiri rej oj joj i Aj jaj-jaj-jaj, aj-di-rirara aj-di-rirara... Sama niemal daję się temu ponieść, porwana potęgą zlewających się w jedno głosów. Przez moment wydaje się, jakby ten porywający śpiew zacierał granicę między niebem a ziemią. Nie widzę już zwykłych ludzi; otaczają mnie święci, każdy grzech jest na moment wymazany do czysta. Tylko ja jedna wciąż jestem śmiertelna i omylna. Może mimo wszystko zaczyna docierać do mnie splendor tego święta w całej jego glorii? Może mój opór wynika tylko z ignorancji, z braku boskiego światła, które wszyscy inni wydają się widzieć? Mam wrażenie, że to może być właśnie ta noc, gdy wreszcie zrozumiem swoje miejsce, swoje przeznaczenie, na zawsze złączone z losem mego ludu, i strząsnę kurz zwątpienia, który oddzielał mnie od niego.

Przyszłam z piątką przyjaciółek, członkiniami najbardziej ekskluzywnego kręgu w naszej dziewiątej klasie. Królowa pszczół także jest tutaj – Miriam-Malka (samo wymówienie tych dwojga perfekcyjnych imion rozpływa się po języku jak fala zabarwiona odrobiną zazdrości); Miriam-Malka, z zachwycającymi kasztanowymi włosami i głębokimi dołeczkami w policzkach. Jestem przekonana, że samo to królewsko brzmiące imię zagwarantowało jej wysoki status. Ta unikalna kombinacja dwojga imion, niedzielona z żadną inną dziewczyną na Williamsburgu. (Ja jestem jedną z pięciu dziewczyn o imieniu Dewojre w naszej klasie, a w całej szkole są prawdopodobnie setki moich imienniczek. Pospolitość mojego imienia nijak mnie nie nobilituje). Patrząc, jak bez wysiłku zawisła na belce sufitu, z jedną stopą wspartą na krześle, a drugą o brzeg przegrody, jak spogląda przez najwyżej umiejscowioną dziurkę w ogrodzeniu, pożądam tej pewności, którą ona ma w sobie. Miriam-Malka przynależy tutaj, to jej naturalne środowisko.

Miriam-Malka to szycha, powala dobrocią; każdy chce się z nią przyjaźnić, więc przebiera w towarzyszkach jak w ulęgałkach; mam szczęście być częścią jej wspaniałego dworu, ale jeśli chcę zostać w kręgu jej najbliższych, muszę nieustannie udowadniać, że na to zasługuję. Przyszłam tu dziś, nie żeby zobaczyć rabbiego, ale by pokazać jej, że jestem jak inne dziewczęta w naszej grupie, że nic mnie tak nie ekscytuje jak wyprawa do zatłoczonej synagogi w wieczór Simchat Tory.

– Ćśśśśś, rabbi przyszedł! – szepce podekscytowana kobieta i daje mi kuksańca w bok, żeby mnie uciszyć, mimo że nic nie mówiłam. W galerii dla kobiet natychmiast zapada cisza. Próbuję znowu wyjrzeć przez przegrodę, ale inne kobiety odpychają mnie, próbując się dostać do tej samej dziurki. W końcu muszę posłużyć się kolanem, by wepchnąć się w tłum z przodu. Na dole morze mężczyzn rozstępuje się, robiąc przejście dla rabbiego i nieco miejsca z przodu. Cały tłum rozpycha się, stojąc za szeregiem gabbaim, silnych studentów jesziwy, stanowiących osobistą ochronę rabbiego. Gabbaim splatają ramiona, tworząc ludzki łańcuch wokół rabina, chroniący go przed naporem falującego ku przodowi zbiorowiska. Każdy chce dotknąć reb Mosze, uścisnąć mu rękę, ucałować frędzle jego modlitewnego szala barwy kości słoniowej, który spowija jego głowę i ciało – albo tylko spojrzeć w jego święte oczy, załzawione wskutek podeszłego wieku. Widzę go: drobny i przygarbiony, przyciska zwój mocno do piersi, leciutko kołysząc się pośrodku małego prześwitu w tłumie. Z mojej perspektywy jest maciupeńki jak mrówka w falującej masie mężczyzn – zgarbiona postać emanująca starczą kruchością: wydaje się wręcz nieważny. Niemal namacalny szacunek, wibrujący w powietrzu wypełniającym synagogę, nadaje temu drobnemu, słabowitemu starcowi blask wiecznej chwały. Gdy tak wielu ludzi skupia na nim swą niezachwianą wiarę, rabbi niejako z musu nabiera boskości; ja jednak jestem pod wrażeniem nie tyle samego rabbiego, ile rozmodlonego tłumu, któremu przewodzi, i ogromu oddania, i czci, jaka go otacza. Prawie czuję potrzebę przyłączenia się do nich, tylko po to, by być jedną z nich, czuć, co oni czują – ale ten człowiek w dole jest zbyt zwyczajny, by wzbudzić we mnie absolutną, niezachwianą i gorliwą wiarę.

Po trzecim tańcu wychodzę, mimo że będą jeszcze cztery, zanim uroczystość dobiegnie końca o wschodzie słońca. Jest już wpół do czwartej nad ranem, a ja nie najlepiej funkcjonuję o takiej porze. Mam dość zapaśniczych walk z innymi kobietami o miejsca, na których wcale mi nie zależy. A jeszcze muszę znaleźć drogę w ciemności. Żegnam się z przyjaciółkami, mamrocząc coś przepraszająco o babci, która niby czeka na mnie na zewnątrz – ale w tym hałasie i tak nic nie słyszą. Schodzę po tych samych schodach, z których, jak wieść niesie, zepchnięta została jedyna córka pierwszego rabina. Zginęła na miejscu; umarło też dziecko w jej łonie, które gdyby się urodziło za kilka tygodni, miało zostać dziedzicem satmarskiej dynastii i zająć miejsce przez wielu od dawna pożądane. Nienawidzę schodzić sama po tych schodach. Czuję jej obecność – obecność Rojze, jedynej i ukochanej córki rabina, stojącej za mną ze swym wielkim, ciężarnym brzuchem, spoglądającej na mnie tymi charakterystycznymi, teitelbaumowskimi oczami. Jej ból żyje we mnie. W przeciwieństwie do innych, ja nie umiem zapomnieć. To zdarzyło się, gdy społeczność satmarska była jeszcze młodziutka, praktycznie niewarta, by o nią walczyć. Teraz synowie urzędującego rabina użerają się o nią jak dzieci o plastikowy tron. Gdzież jest teraz ta braterska miłość, którą Bóg przykazał Żydom, gdzie się podziała w społeczności, co chce zwać się świętą? Zajde mówi, że w Europie nikt nie śmiałby walczyć o tytuł rabina. Co więcej, ludzie, którym oferowano ten zaszczyt, często odmawiali. Człowiek prawdziwie godzien bycia rabbim winien być skromny, nie powinien zabiegać o władzę czy uznanie. Dziś jednak rabini jeżdżą cadillacami prowadzonymi przez szoferów i budują sobie prywatne rytualne łaźnie tuż przy swych okazałych siedzibach. Są celebrytami chasydzkiej kultury. Dzieciaki wymieniają się kartami z wizerunkami rabinów i przechwalają pokrewieństwem z nimi. W Purym, czyli podczas święta przebierańców, przylepiają sobie sztuczne brody z białej waty, wdziewają płaszcze ze sztucznego futra i chodzą, podpierając się lśniącymi drewnianymi laskami. O czym więcej może marzyć dziecko, gdy dorośnie, jak tylko o zostaniu rabbim? Czy choćby żoną rabbiego?

Szybko idę do domu ciemnymi ulicami Williamsburga. Z wyjątkiem kilku zabłąkanych Lubawiczerów, chasydów z Crown Heights, na ulicy prócz mnie nie ma nikogo. Ledwie docieram do domu, magia pryska: cała noc wydaje się zaledwie małym jasnym punkcikiem w środku coraz bardziej dostrzegalnego pasma rozczarowań. Ten moment niepewności to pestka w porównaniu do sztywnej jak stalowy drut siatki cynizmu, która oplotła już moją świadomość.

Nie mam zamiaru być żoną rabina. Nie chcę, jeśli oznacza to, że mam żyć jak moja Bube, zawsze posłuszna woli swego męża. Pożądam władzy, ale nie po to, by dyrygować innymi: chcę być panią samej siebie.

W szkole w poniedziałek nikt nie wydaje się pamiętać Simchat Tory. Przez następny rok nie zobaczymy rabbiego na oczy, nie pozwolą nam też wejść do synagogi. Szul nie jest dla dziewczynek. My modlimy się w domu albo w szkole, nie ma znaczenia gdzie ani jak. Tylko modlitwy mężczyzn mają swój rytuał – i tylko one się liczą. My zaczynamy szkolny dzień jak co dzień, przez pierwsze pół godziny recytując modlitwę z naszych siddurim, hebrajskich modlitewników. Jakoś tak wyszło, że nigdy nie nauczyłam się czytać ani mówić po hebrajsku wystarczająco biegle, by nadążać za oszalałym tempem, w jakim wyśpiewuje ją reszta klasy, więc ruszam tylko ustami i od czasu do czasu wydaję jakiś dźwięk, żeby wyglądało, że się modlę. Gdy byłyśmy młodsze, używałyśmy różnych melodii do różnych modlitw, to pomagało mi zapamiętać słowa. Odkąd ukończyłyśmy dwanaście lat, nie wolno nam śpiewać. Modlitwa bez melodii jest dla mnie wyprana z wszelkiej radości. Zachowuję pozory ze względu na bacznie obserwującą nauczycielkę, ale całkiem nie mam już do tego serca.

Teraz nauka zaczyna się na serio. Mimo że oficjalnie rok szkolny rozpoczyna się we wrześniu, ten miesiąc jest tak usiany świętami – włącznie z Rosz Haszaną, Jom Kippur i Sukot – że dni szkolne to tylko krótkie przerwy między nimi. Jest połowa października; następne święto to Pesach, dopiero wczesną wiosną. Nawet perspektywa całego sezonu pełnego dni szkolnych nie psuje mnie i moim przyjaciółkom przyjemności myślenia, że wreszcie jesteśmy w szkole średniej – a to oznacza znaczny awans, jeśli chodzi o wpływy i przywileje.

Nasza nowa klasa jest duża, a jej białe ściany przecinają płaszczyzny kafelków; inni mówią, że to dlatego, że była to kiedyś łazienka, którą zamieniono na szkolną pracownię. Pozostały elementy hydrauliki: poobcinane rurki sterczące z różnych miejsc na ścianach. Kiedyś mieściła się tu publiczna szkoła należąca do Wschodniego Dystryktu PS16, ale gdy okolicę całkiem opanowali satmarowie, szkolna rejonizacja całkiem straciła sens. Pusty budynek przejęła Zjednoczona Satmarska Akademia Teologiczna i zamieniono go na prywatną szkołę żeńską.

Ten wielki neogotycki gmach – z którego strącono wszystkie gargulce, ogłoszone przez rabinów pogańskimi bałwanami – rozciąga się na przestrzeni całej przecznicy i mieści ponad osiemdziesiąt sal lekcyjnych. Minęło prawie pół wieku od zakupu budynku, który szybko znacznie się przepełnił; wiele pracowni podzielono ściankami działowymi na mniejsze, klasy liczą od trzydziestu do czterdziestu uczennic. Nasza klasa – w której jest trzydzieści siedem osób – jest jedną z najliczniejszych w tym roczniku, więc dostała nam się jedna z największych sal lekcyjnych, z tylnym pomieszczeniem do gry w kugelach, rodzaj haceli, w której rzuca się pięcioma metalowymi kośćmi w różnych kombinacjach. Nie jestem w tym zbyt mocna, zwykle odpadam po góra trzech rundach.

Gdy moje koleżanki z klasy przygotowują książki i przybory do następnej lekcji, ja patrzę przez okno. Nigdy wcześniej nie byłam po tej stronie budynku. Z okna klasy widać kładkę nad autostradą Brooklyn–Queens oraz maleńki trójkątny budynek pomiędzy pasmami zjazdu z BQE, gdzie mieści się biblioteka publiczna. Dostojny budynek z czerwonej cegły stoi samotnie, obrośnięty ze wszystkich stron dzikim winem i otoczony kutym ogrodzeniem. Wejście jest od Division Avenue, powyżej autostrady. Trzy poziomy szerokich kamiennych stopni prowadzą do wielkich drzwi w gotyckiej oprawie. Wiem, że satmarskie uczennice, które muszą przechodzić obok biblioteki, obchodzą ją od tyłu. Mało kto chodzi ulicą od strony wejścia. Mamy zakaz wchodzenia do biblioteki.

Zajde mówi, że angielski jest trucizną dla duszy. Jeśli zacznę go używać zbyt często w mowie i piśmie, splami to moją duszę tak bardzo, że nie będzie ona dłużej otwarta na boskie oddziaływanie. Zajde upiera się, bym mówiła w jidysz, języku moich przodków, który Bóg pochwala. Ale jidysz to nic więcej jak mieszanina niemieckiego, polskiego, rosyjskiego, hebrajskiego i garści innych dialektów. Wiele z nich niegdyś uchodziło za języki równie bezbożne jak angielski. Odkąd nagle jidysz stał się językiem prawych i sprawiedliwych?

Zajde o tym nie wie, że ja już nawet nie myślę w jidysz. Te książki, które on uważa za zdradzieckie, stały się mymi najbliższymi przyjaciółmi. Już uległam zepsuciu, tylko dobrze się z tym kryję. Teraz, spoglądając na bibliotekę z okna klasy, zastanawiam się, czy może dziadkowa przepowiednia się spełniła – czy książki powoli zobojętniły moją duszę na boskie wezwania, które są tuż obok. To by tłumaczyło, dlaczego nie poruszył mnie taniec rabbiego w Simchat Torę. Wszyscy inni pozostali czyści, niesplamieni – ale mnie słowa zbezcześciły, zamknęły mi oczy i uszy na wszelką świętość.

Ostatni raz zakradłam się do zakazanego gmachu jako dziesięciolatka – a jednak nawet w tym wieku uświadamiałam sobie, jak ważne jest, by nikt mnie nie zobaczył. Biblioteka była prawie pusta. Cisza sprawiała, że wielkie pomieszczenia były niczym jaskinie. Nieśmiało rozglądałam się dokoła, nie będąc w stanie otrząsnąć się z przytłaczającego wewnętrznego poczucia, wypływającego z absolutnej świadomości, że Bóg patrzy. Teraz boję się tam wrócić, zbyt wiele mam do stracenia. Mój z trudem budowany status społeczny ległby w gruzach. Jeśli Miriam-Malka by się dowiedziała, nie przeżyłabym tego. Nie mam zamiaru cierpieć przez ostatnie trzy lata szkoły z powodu głupiej nieostrożności. Myślę sobie, że jak nic mogę zjeść ciastko i mieć ciastko.

Teraz jeżdżę miejskim autobusem do oddziału biblioteki w Mapleton, pół godziny od domu. Niewielkie szanse, żeby tam ktoś mnie przyłapał, więc czuję się bezpieczniej, nie spieszę się z przeglądaniem półek, zanim podążę do biurka bibliotekarzy. Moja karta biblioteczna jest nowiutka, z białego plastiku z nadrukowanym logo biblioteki. W domu chowam ją między materacem a ramą łóżka, skrywając bezpiecznie przed wzrokiem innych. Książki w miękkiej okładce też mogę tam schować; te w twardej oprawie wciskam za komodę.

Nagła cisza w klasie wytrąca mnie z rozmarzenia. W drzwiach stoi pani Friedman, która prowadzi popołudniowe zajęcia. Czeka na rozpoczęcie rytualnego powitania, którym mamy okazać jej szacunek. Cała klasa staje na baczność w ławkach, gdy wchodzi nauczyciel. Stoję przy oknie, a nie jak powinnam, przy ławce. Nauczycielka chrząka znacząco, patrząc na mnie z oczekiwaniem. Wracam na swoje miejsce, policzki mnie palą. Już od początku jestem na cenzurowanym.

Pani Friedman należy do satmarskiej arystokracji; jej panieńskie nazwisko brzmi Teitelbaum, przez pradziadków jest spokrewniona z samym rabbim. Szczęściarzy takich jak ona, którzy mają w rodzinie jakieś bliskie rabinackie koligacje, nazywa się rebbisz. Ciasno związana na głowie chusta, spadziste ramiona i twarz bez śladu makijażu nadają pani Friedman świątobliwy wygląd. Cała klasa, gotowa do lekcji, zastyga wyczekująco z długopisami nad kartką. Królewska prezencja nauczycielki wymusza kompletne posłuszeństwo.

Derech eretz – pisze kredą na tablicy pani Freidman wielkimi hebrajskimi literami. Na popołudniowych zajęciach będziemy się uczyć o kodeksie honorowym. Nauczycielka zapewnia nas, że do czasu ukończenia szkoły posiądziemy wiedzę na temat poprawnych zachowań, jakich oczekuje się od nas w każdej interakcji możliwej w chasydzkiej społeczności.

– Pierwsza zasada derech eretz: do starszych należy zwracać się zawsze w trzeciej osobie. Macie mówić na przykład: „pani nauczycielka”, „pani dyrektorka”, nigdy na „ty”.

Zajde jest starszą osobą. Czy to znaczy, że mam zacząć się do niego zwracać w trzeciej osobie? Jak to ma wyglądać? „Czy Zajde chce cytryny do herbaty?” A co z Bube? Nie mogę mówić do niej w trzeciej osobie, to takie bezosobowe. Na mój gust, cały ten kodeks honorowy służy stwarzaniu dystansu między nami a ludźmi, których kochamy; używając trzeciej osoby, powoduję, że różnica wieku staje się bardziej istotna w relacji niż osobiste i rodzinne więzy. Zupełnie mi się to nie podoba. Perspektywa celowego dystansowania się od tych nielicznych osób, które są mi bliskie, jest nie do zniesienia. Mechanicznie przestaję słuchać już po pięciu minutach; twarz nauczycielki zasnuwa mgła, jej poruszające się usta nie wydają dźwięku. Gdy rozbrzmiewa dzwonek, mam wrażenie, że wszystko to trwało góra kilka sekund – a przez ten czas ja urządzałam swój wymarzony zamek, w którym kiedyś zamieszkam, zapełniając go luksusowymi welwetowymi kotarami, biblioteczkami z dębowych desek i szafami, z których każda jest bramą do magicznego królestwa takiego jak Narnia. Gubię się w pełnych bogactw labiryntach własnego umysłu.

Choć pogodziłam się z tym, że raczej nie wkroczę do baśniowego świata przez ukryte przejście z tyłu szafy, ciągle mam nadzieję, że przede mną wspaniała przyszłość – jeśli nawet nie w świecie fantastycznym, to przynajmniej w innym niż ten tutaj.

 

Po suchym lunchu w ponurej, pozbawionej okien stołówce wspinam się na trzecie piętro do klasy. Następna lekcja to mój ulubiony angielski. To słowo to eufemizm oznaczający ten krótki czas, który każdego dnia poświęcamy na świecką edukację, wymaganą przez rządowe przepisy. Na tych lekcjach jestem gwiazdą.

Moje nowe nauczycielki angielskiego to „nowoczesne dziewczyny”, import z Borough Park. Żadna nie studiowała, broń Boże – ale zdały prawdziwą maturę. Te „nowoczesne dziewczyny” są lepiej wykształcone, niż jakakolwiek satmarska absolwentka mogłaby sobie wymarzyć – wychowały się w dużo mniej restrykcyjnym chasydzkim środowisku. Wśród satmarów uchodzi ono za nie do końca prawdziwie żydowskie. My, satmarskie dziewczyny, nie musimy ich naprawdę szanować – z racji ich nadmiernie świeckiego wykształcenia i zbyt pobłażliwego stosunku do kwestii religijnych. Jeśli ktoś przeskrobie coś na lekcji angielskiego, kara nigdy nie będzie tak surowa jak za podobne wykroczenie na lekcji jidysz.

Panna Mandelbaum jest wysoka, ściąga jasnożółte włosy w koński ogon. Ku ogólnej konsternacji używa błyszczyku do ust (widzę wyraźnie, że kolor jest zbyt różowy jak na wazelinową pomadkę). W uśmiechu odsłania dwa rzędy zębów i obscenicznie duży kawałek górnych dziąseł. Mówi głosem tak chropawym, jakby nie spała całymi nocami, a jej gwałtowne ruchy zdradzają nerwową potrzebę przypodobania się innym. Uczy nas literatury i czytania ze zrozumieniem. Dziś na lekcji rozdaje nam egzemplarze pięciostronicowej noweli, z której większość została wykreślona czarnym flamastrem szkolnego cenzora.

Przebrnięcie przez ten tekst ciągnie się bez końca, bo wszystkie dziewczynki są kiepskie w czytaniu. Prócz tych cotygodniowych czytanek w ogóle nie ćwiczą, więc wiele z nich czyta na poziomie czwartoklasistek. Ja, mimo że uwielbiam czytać, nie znoszę tych zajęć z literatury, bo przeczytanie tekstu zajmuje mi dwie minuty, a przez resztę godzinnej lekcji muszę czekać, aż reszta klasy się z nim upora.

Wyłączam się na dziesięć minut, aż panna Mandelbaum zauważa, że wyglądam przez okno – z podbródkiem opartym na ramieniu, machając nogami. Podczas gdy Frimet z wysiłkiem brnie przez kolejne słowa, rozdzielając je niezgrabnie na sylaby, które wydukane na głos, w niczym nie przypominają brzmienia oryginału, nauczycielka gestem nakazuje mi, bym wróciła do lektury i podążała za resztą. Wykonuję gest w zaimprowizowanym języku migowym mający komunikować, że już przeczytałam całość. Z jej pełnego nagany spojrzenia wnioskuję, że podejrzewa mnie o kłamstwo – zakłada, że jestem durna, że nie potrafię czytać i tylko udaję, że już przeczytałam. Panna Mandelbaum nakazuje Frimet, by przerwała.

– Twoja kolej, Dewojre.

– Dobrze. Gdzie skończyłyśmy?

Rusze, siedząca przede mną, odwraca się, by wskazać mi właściwe miejsce w tekście. Począwszy od nienaturalnie oderwanego fragmentu, zaczynam czytać historię o chłopcu, który miał psa. Po dwóch zdaniach podnoszę wzrok, by uchwycić pełne szoku spojrzenie panny Mandelbaum. Jako przybysz z Borough Park nie spodziewała się, że trafi na uczennicę, która potrafi względnie dobrze czytać – a co dopiero płynnie, szybko i ze znakomitym wyczuciem frazy. Jestem pewna, że zastanawia się teraz, jak to możliwe i skąd u mnie taka znakomita angielszczyzna.

Reszta klasy wie już, że jestem w tym dobra, więc z satysfakcją obserwuje zmieszanie nauczycielki. Lubią słuchać, gdy czytam, bo moje wyraźne, żywe, pełne ekspresji interpretacje sprawiają, że lekcja nabiera uroku. Jednak panna Mandelbaum jest zirytowana.

– Cóż, jak widać, ty nie musisz ćwiczyć czytania, ale inne dziewczęta owszem. Każdy musi mieć swoją kolej.

Cała klasa wzdycha, gdy Esti zaczyna czytać – jak zawsze, ledwo słyszalnym głosem. Szepcze, żeby nie było słychać, jak się myli. Panna Mandelbaum nakazuje jej czytać głośniej – my jednak uśmiechamy się pod nosem, wiedząc, że nic z tego nie będzie. Esti udaje, że jest bardzo nieśmiała, kuli ramiona i oblewa się pąsem z nadzieją, że nauczycielka ustąpi. Pozwalam sobie na tajemniczy uśmieszek. To jeszcze nie koniec.

Panna Mandelbaum wyznacza kolejne dziewczęta, za każdym razem prosząc, by czytały głośno i wyraźnie, ale wszystkie robią dokładnie to samo co Esti. W końcu nie ma innego wyboru jak poprosić mnie, bym czytała dalej, co robię z ostentacyjną przyjemnością. Reszta klasy chowa twarze w dłoniach, by ukryć rozbawienie. Tak to zdobywam sobie pewną szczególną popularność. Nie mam zamiaru być w tym roku na angielskim pilną uczennicą. Wyskoki na lekcji jidysz uczyniłyby mnie wyrzutkiem, ale bezczelne zachowanie na angielskim nadaje mi status bohaterki, choć może i nieco niesławy. Nic z tego, czego mogłabym się nauczyć, nie jest warte rezygnacji z odrobiny radości i wdzięcznej publiki.

Gdy rozbrzmiewa końcowy dzwonek, łapię torbę i zbiegam przez cztery poziomy schodów, zeskakując po trzy stopnie – aż wreszcie jestem wolna. Na Marcy Avenue aż gęsto od uczennic wracających do domu. Szepczą między sobą, schodzą na krawężnik, gdy z naprzeciwka nadchodzi mężczyzna. Większość mężczyzn unika przebywania na ulicy o tej porze, gdy wszystkie dziewczęta Williamsburga nagle są wolne, odesłane do domu, by pomóc matkom w przygotowywaniu obiadu i opiece nad młodszym rodzeństwem. Jak zawsze wracam do pustego mieszkania. Bube pojechała do domu starców pomagać karmić pacjentów, więc zaszywam się w swoim pokoju, by nieniepokojona czytać przez godzinę. W tym tygodniu pod materacem mam zwykle Małe kobietki – wydanie w miękkiej okładce, bo łatwiej je ukryć. Jak na razie nie mogę zdecydować, czy Jo jest chłopcem, a Laura dziewczynką, czy może odwrotnie – a może to dwóch chłopców? Lubię Jo.

Wydaje się, że upłynęło zaledwie kilka minut, gdy słyszę ciężkie kroki dziadka na schodach. Szybko ukrywam książkę z powrotem pod materacem, naciągając prześcieradło, by nie wyglądało, że ktoś przy nim grzebał.

Jestem grzeczna, jestem grzeczna, jestem grzeczna...

Zmieniam wyraz twarzy, przybierając minę, jak myślę, odpowiednią dla grzecznej dziewczynki – skromną, pustą, bez wyrazu. Czasem boję się, że Zajde – ze swoimi błękitnymi oczami, świetlistą białą brodą i przenikliwą intuicją, którą Bóg go obdarzył, przejrzy mnie na wylot, dostrzeże, co skrywam za starannie nałożoną maską. Serce by mi pękło, gdyby się dowiedział, kim jestem naprawdę. Nie jestem aidel maideł, skromną dziewczyną, na którą tak bardzo starał się mnie wychować.

 

Moje nowe pończochy mają z tyłu grube brązowe szwy. Gdy idę ulicą, wszyscy widzą, że jestem uczennicą gimnazjum – tylko my nosimy pończochy ze szwami. Kiedyś obowiązywało to od dziesiątej klasy, ale rabbi zdecydował, że dziewiątoklasistki są zbyt dojrzałe, by nosić gładkie, ciemne pończochy. Nauczycielka tłumaczy mi, że szew jest po to, by nikt nie myślał, że moja noga w cielistej pończosze jest goła – ma zaznaczać, że to nie przerażająca goła skóra, tylko niewinna dzianina. Nijak nie rozumiem, dlaczego ktoś miałby pomylić pończochę z moją skórą, zważywszy na to, jak białe są moje nogi w porównaniu z brudnokawową pończochą.

Mimo wszystko myślę, że moje kostki wyglądają zgrabnie i wiotko w nowych pończochach i brązowych półbutach identycznych jak te, które noszą wszystkie inne dziewczyny. Nie mogę uwierzyć, że jestem w szkole średniej. Jeszcze tylko trzy lata nauki. Za cztery mogą już mnie wydać za mąż.

Zdaje się, że wszystkie nauczycielki w szkole mnie znają, a przynajmniej słyszały o mnie – nawet te, których nigdy wcześniej nie poznałam. Zwracają na mnie szczególną uwagę, bo nie mieszkam z rodzicami.

Jestem jedyną dziewczyną w naszej klasie, która mieszka z dziadkami. W podobnej sytuacji jest tylko Rajza Ruszy Halpern: wychowuje ją ciotka, bo jej rodzice zmarli, gdy była mała. Za jej plecami wszyscy przezywają ją nebach albo rachmanus – czasem myślę ze zgrozą, że i o mnie mogą tak mówić. Żałosna sierota, dziecko z ochronki, totalne zero.

Proszę, niech mnie pani nie traktuje jak dziecko z ochronki – mówię nauczycielce, która po lekcji podchodzi do mnie, pytając, czy mam z kim porozmawiać. Moja odmienność otacza mnie jak aureola. To nie do wytrzymania.

Moje koleżanki podrosły. Ich starsze siostry już się zaręczają. Wszyscy wiedzą, że z racji braku rodziców trudniej będzie mi wydać się za mąż, a to czyni mnie inną. Ta inność jest jak nowiutki, dorodny słoń w salonie – wszyscy czują się z nią niezręcznie.

Moje przyjaciółki plotkują, że w domu Esti Oberlander mieszka jej dwudziestojednoletnia siostra. Utknęła w domu rodziców, czekając, aż jej brat się ożeni, a gdy wreszcie nadszedł czas, że można ją było swatać, była już o trzy lata za stara, by ktoś ją brał pod uwagę. Nawet jeśli pochodzi z rodziny tak porządnej jak Oberlanderowie, którzy mają forsy jak lodu, dwudziestojednoletniej dziewczynie niełatwo jest się wydać za mąż.

Mnie też nie będzie łatwo, mam rodziców odszczepieńców, którzy staną na drodze mojego zamążpójścia. Muszę udawać, że nie poznaję ojca na ulicy, nawet jeśli energicznie macha do mnie z naprzeciwka i drepce w moją stronę na cienkich nogach, ubrany w poplamioną kawą koszulę, niezgrabnie naciągniętą na brzuch. Moja matka otwarcie żyje jak gojka, więc któż może gwarantować, że i mnie podobne szaleństwo nie strzeli do głowy? Nie ma innego wytłumaczenia, dlaczego ktoś miałby odrzucić Boga i jego lud, by żyć jak ona, jak tylko kompletne szaleństwo.

Przynajmniej nie jestem w kolejce do zamążpójścia za siostrami, co kazałoby mi czekać. Wiem, że Zajde zacznie szukać kandydatów, jak tylko skończę szesnaście lat, i nie będzie długo czekał.

 

Kto nie ma korzeni, nie ma i spuścizny. Wartość człowieka jest definiowana wartością jego przodków. Każdy pracuje na dobre imię swoich dzieci. Kto mnie zechce, skoro nie mam nazwiska, które warto byłoby przekazać następnemu pokoleniu?

Matka była nieobecna, odkąd pamiętam. Jej zagadkowe zniknięcie, zaskakujące zejście ze ścieżki przodków, wywołało spory skandal. Brzemię jej odstępstwa spoczywa teraz na mnie.

– Dlaczego istnieje zło? – pytam Bube. – Czy pochodzi od Haszema?

– Nie, to nie Haszem jest jego sprawcą. Tylko szatan – odpowiada Bube, wycierając naczynia ściereczką w biało-czerwoną kratę, ja wstawiam suche do szafek. – Wszystko, co złe, jest dziełem szatana.

Czy to diabeł sprawił, że mój ojciec jest powolny na umyśle, że jest jak drażliwe dziecko, niezdolny zadbać o siebie, a co dopiero o mnie? Czy to szatan wrzucił mnie, niechcianego podrzutka losu, w ramiona dziadków, i tak już wyczerpanych wychowywaniem własnych dzieci? Nie rozumiem. Czy Haszem nie ma kontroli nad wszystkim? Jak szatan może robić swoje pod Jego rządami? Haszem z pewnością stworzył szatana, skoro stworzył wszystko inne. Dlaczego pozwolił się narodzić takiej potworności? Dlaczego jej nie powstrzyma?

– Hitler miał kurze stopy, wiesz? – mówi Bube. – To dlatego nigdy nie zdejmował butów. Żeby nikt nie zobaczył, że z niego tylko szajd, zjawa. – Babcia oskrobuje przypalone dno żeliwnej patelni z resztek smażonego kurczaka. Jej ręce są poznaczone odciskami od wielu lat prac domowych.

Nie wierzę, że ten świat jest tak nieskomplikowany, że źli ludzie są napiętnowani fizycznymi deformacjami. To nie tak. Źli ludzie nie różnią się wyglądem od nas. Nie da się poznać prawdy, zdejmując im buty.

W szkole uczą nas, że Bóg zesłał Hitlera, by pokarać Żydów za to, że posiedli wiedzę. Przyszedł nas oczyścić, wyeliminować wszystkich zasymilowanych Żydów, tych frei Jiden, którzy myśleli, że mogą się uwolnić spod jarzma bycia wybranymi. Teraz musimy pokutować za ich grzechy.

Pierwszy najwspanialszy satmarski rabbi powiedział, że jeśli staniemy się wzorowymi Żydami, jak w dawnych czasach, Holokaust więcej się nie wydarzy, bo Bóg będzie z nas zadowolony. Ale czy naprawdę Boga zadowala tak niewiele jak grubsza pończocha czy dłuższa spódnica? Czy to naprawdę wszystko, czego Bóg potrzebuje do szczęścia?

Bube mówi, że tak czy inaczej Holokaust może się znowu wydarzyć. Jej zdaniem ludzie nie zdają sobie sprawy, że podobne rzeczy spotykały Żydów od stuleci, co jakieś pięćdziesiąt lat. Babcia mówi, że wedle tej reguły coś musi się wkrótce stać. Pogromy, krucjaty, inkwizycja, wszystko to jedno; tylko idiota może myśleć, że mamy nad czymś kontrolę. Nigdy jednak nie mówi tego przy Zajde, który wierzy, że satmarski rabbi zbawi nas od wszystkiego. W końcu rabbi cudem uratował się z obozu koncentracyjnego, co świętujemy co roku.

Bube twierdzi, że wszyscy nienawidzą Żydów, nawet ci, co udają, że tak nie jest. „Tak Bóg urządził świat, nic się nie da zrobić” – mówi. Ostrzega mnie, by nigdy nie ufać gojom, choćby wydawali się nie wiem jak przyjaźni.

Dziwacznie jest wyobrażać sobie, że świat jest pełen ludzi, którzy już mnie nienawidzą, mimo że jestem tak młoda, że nic jeszcze nie zdążyłam zrobić. Moja matka jest teraz gojką. Czy to znaczy, że się do nich zalicza? Czy i ona mnie nienawidzi?

Bube drwi z moich wątpliwości. Mówi, że Żyd nigdy nie zostanie gojem, choćby nie wiem jak się starał. Może ubierać się jak goj, mówić, żyć jak goj – ale jego żydostwa nie da się wymazać. Nawet Hitler to wiedział.

 

Nocami, gdy ucichnie ruch uliczny, leżę, nie umiejąc zasnąć. Składam poduszkę wpół i przyciskam do brzucha jej naciągnięty koniec, przytulając się do szwu. Pytam Boga, czy mnie kocha. Czy ześle kolejne szajd albo kolejnego Hitlera, by mnie zabił? Czy to On zesłał mi ten gryzący ból brzucha, czy to robota szatana?

Czuję się niekochana. Przez rodziców i przez tych, co odmawiają mi przynależności do nich, i przez ciotki, i wujów, patrzących na mnie z góry, bo jestem dowodem rodzinnego skandalu – najbardziej jednak czuję się niekochana przez Boga, który najwyraźniej wrzucił mnie w ten świat i zapomniał o mnie. Jaką mam szansę być szczęśliwa bez Bożej miłości?

Zasypiam wtulona w poduszkę mokrą od łez. Mój niespokojny sen przerywa klekot pociągu jadącego po wiadukcie nad ulicą. Po ulicach Williamsburga cwałują zakapturzeni oficerowie SS na czarnych rumakach; porywa mnie fala uciekinierów szukających schronienia, ale nagle słyszę charakterystyczny warkot helikoptera; spoglądam w górę i widzę kobietę – wiem, że to moja matka czekająca, by mnie uratować. Gdy odlatujemy w nadchodzący brzask, spoglądam z góry na ogarnięty paniką tłum i wreszcie czuję się bezpieczna z daleka od tego wszystkiego.

Budzą mnie krzyki dochodzące z ulicy. Budzik pokazuje trzecią w nocy. Przestraszona podbiegam do okna. W sąsiednim pokoju Bube i Zajde też się budzą. Gdy wyglądam przez kratę w oknie, widzę głowy obojga wychylające się z okna obok. Ulicą biegnie jak wariat człowiek w białej piżamie i domowych papuciach, krzycząc:

– Czaptz-em! Czaptz-em!

– Łapać go! – wołają wszyscy. – Łapać intruza, który nachodzi nas po nocy!

Okrzyk niesie się przez całe sąsiedztwo od domu do domu i coraz więcej mężczyzn w piżamach zbiega schodkami ze swych kamienic, by przyłączyć się do pościgu.

– Co się stało? – pytam Bube w sąsiednim oknie.

– Ktoś włamał się do mieszkania pani Deutsch w sąsiednim domu, zabrali jej wszystkie srebra – odpowiada babcia, trzęsąc się z oburzenia. – To byli szwarces, grupa młodocianych. Przyszli z Broadwayu.

Ma na myśli dzielnicę po drugiej stronie torów, zamieszkaną przez Afroamerykanów, dokąd nam nigdy nie pozwalano chodzić. Wiadukt kolejowy zawsze stanowił barierę rozdzielającą dwie etnicznie różne społeczności zamieszkujące tę część Brooklynu, jak rodzime chwasty wyrastające na terenie opuszczonych magazynów i fabryk. Babcia mówi, że Williamsburg jest tak brzydki, że któż poza biedotą z niższych klas chciałby tutaj mieszkać.

Jednak Żydzi dobrze sobie radzą wśród niższych klas. Bube twierdzi, że to dobrze dla nas, jeśli uważają nas za nieoświeconą biedotę; w ten sposób nie wywołujemy zawiści nie-Żydów. Babcia mówi, że w Europie goje byli wściekli, bo Żydzi zapomnieli, gdzie ich miejsce, stali się bogatsi i lepiej wykształceni niż nie-Żydzi.

Przyglądam się, jak szomrim, członkowie sąsiedzkiej policji, w kamizelkach kuloodpornych z neonowym logo na plecach podjeżdżają pod dom obok i zsiadają z motocykli. Trzej brodaci mężczyźni ciągną za ręce czarnoskórego nastolatka, jego ciało zwisa ciężko między nimi.

– Ten chłopak ma góra czternaście lat! – woła Bube, patrząc na zatrzymanego podejrzanego. – Po co kradnie, żeby go przyjęli do gangu? Och, to takie smutne, taki młody i już z nim problemy!

Funkcjonariusze szomrim tłoczą się wokół roztrzęsionego chłopca. Patrzę, jak kopią go bez miłosierdzia, aż zaczyna szlochać i wołać:

– Nic złego nie zrobiłem, przysięgam! Nic nie zrobiłem! – powtarza tak w kółko swoje jedyne usprawiedliwienie, błagając o zmiłowanie.

Mężczyźni biją go i biją; to trwa całą wieczność.

– Co, myślisz, że możesz tu przychodzić i robić, co ci się podoba? Żeby zaimponować kolegom? A gdzie oni są teraz, co? – pytają prześmiewczo. – Myślisz, że możesz sprowadzać swoich brudasów w tę okolicę? O nie, nie tutaj. Nie zadzwonimy po policję, ale zajmiemy się tobą jak nikt inny, zrozumiano?

– Tak, tak, rozumiem! – Chłopiec płacze. – Proszę, puśćcie mnie, ja nic nie zrobiłem!

– Jeśli złapiemy któregoś z was jeszcze raz, żywy stąd nie wyjdzie, słyszysz? Zabijemy. Powiedz to swoim koleżkom, powiedz im, żeby się nie ważyli więcej do nas zbliżyć, bo inaczej ściągniemy ogień piekielny na ich czarne dusze!

Odstępują, chłopak podnosi się i ucieka w ciemność. Szomrim wsiadają na motocykle, otrzepując swoje lśniące kurtki. W piętnaście minut później na ulicy znów zapada martwa cisza. Mdli mnie.

Bube odchodzi od okna.

– Ach, mazeł – mówi. – Jak to dobrze, że mamy własną policję, ta rządowa nie potrafi złapać orzecha spadającego z drzewa. Nie możemy polegać na nikim, Deworale – kończy, patrząc na mnie. – Tylko na swoich możemy liczyć. Nie zapominaj o tym.

Znowu mam sobie za złe przypływ współczucia w nieodpowiedniej chwili. Nie powinno mi być żal tego nastolatka, to wróg. Powinnam się martwić o biedną panią Deutsch, która wystraszyła się na śmierć i straciła swoje cenne, pamiątkowe srebra. Wiem to, a jednak ocieram z policzka pełne wstydu łzy. Na szczęście po ciemku nikt nie widzi.

Przychodzi ojciec, głośno tupie na schodach i dobija się do frontowych drzwi.

– Mamusia! Widziałaś, co się stało? – woła, ledwo łapiąc oddech z podniecenia.

Bube otwiera drzwi i widzę ojca, jak stoi w pomiętej, brudnej piżamie i dygoce dziwacznie, odbijając się bosymi piętami od podłogi.

– Goniłem go! – oznajmia triumfalnie. – Byłem przy tym, jak go złapali!

Bube wzdycha.

– Czemu chodzisz bez butów, Szyja?

Z palców jego stóp spływa krew i plami wycieraczkę, ale ojciec kompletnie tego nie zauważa. Jego twarz jaśnieje idiotycznym podnieceniem.

– Idź do domu, Szyja – mówi Zajde smutno. – Idź do domu i się prześpij. – Zamyka ojcu drzwi przed nosem, ale delikatnie, niemal z szacunkiem; jego dłonie spoczywają na klamce jeszcze długo po tym, jak rozlega się dźwięk kroków ojca, oddalającego się w dół korytarza.

 

Staram się unikać ojca. Jakoś dochodzę do wniosku, że im bardziej zdystansuję się od niego, tym bardziej uda mi się uniknąć wstydu związanego z jego niedorozwojem i dziwacznym zachowaniem. Ciężko mi na duszy, gdy idę z koleżankami ulicą w szabas i przy Hopper Street mijamy sprzedawczynię kapkejków, której włosy wyrastają z brodawek na podbródku, albo Golę Meszugenera, który patrzy szklanym wzrokiem, rusza się niezgrabnie i pali śmierdzące papierosy na rogu Keap Street i Lee Avenue. Dziewczyny kręcą nosami na propozycję przejścia na drugą stronę ulicy, by ich ominąć. Zastanawiam się, co by zrobiły, jeśliby wpadły na mego ojca włóczącego się po Lee Avenue. Może nawet już się to zdarzyło, tylko nie wiedziały, kto to jest.

Najbardziej złości mnie to, że widzę, ile kłód życie rzuca mi pod nogi. Jakby nie dość było, że muszę sobie radzić z rozwodem rodziców i matką gojką – to jeszcze do tego ojciec wariat? To takie beznadziejne: nieważne, jak bardzo bym się starała osiągnąć doskonałość i się przystosować, nie jestem w stanie zerwać więzi, które mnie z nim łączą.

Nie mogę pojąć, jak to możliwe, że ten człowiek, do którego ani trochę nie jestem podobna, jest moim krewnym. Najtrudniej mi jednak zrozumieć, dlaczego własna rodzina nijak nie próbuje mu pomóc, zapewnić jakiegoś leczenia. Po prostu zostawili go samemu sobie, przy okazji mnie w ten sposób upokarzając.

Bube twierdzi, że dziecko z problemami to kara boska, Zajde, że w ten sposób Bóg wystawia ich na próbę. Leczenie ojca oznaczałoby ucieczkę od cierpienia, na które zdaniem Boga zasłużyli. Według Bube jeśli zaczniemy się zastanawiać, w czym tkwi istota problemu i przyklejać ludziom etykietki ze straszną diagnozą, nagle wszyscy się dowiedzą, że jest problem.

– A powiedz mi, jeśli jeden syn dostanie diagnozę od lekarza, kto wtedy zechce poślubić pozostałe nasze dzieci? Lepiej nie wiedzieć i po prostu przyjąć, że Bóg tak chciał.

Na swój sposób dziadkowie zrobili, co mogli. Gdy ojciec skończył dwadzieścia cztery lata i ciągle żadna swatka nie mogła znaleźć mu żony, Bube i Zajde zaczęli szukać za granicą z nadzieją, że trafią na dziewczynę w trudnej sytuacji życiowej, która zgodziłaby się przeprowadzić do Ameryki w zamian za obietnicę wygodnego życia. Wyszykowali całe siedmiopokojowe mieszkanie na drugim piętrze rodzinnej kamienicy, z nowiutkim parkietem i gustownymi tapetami, z wygodnymi meblami i luksusowymi dywanami. Pieniądze nie były problemem: byli gotowi zapłacić za ślub, pokryć koszty podróży i zapewnić dziewczynie wszystko, czego by sobie zażyczyła. No i znaleźli moją matkę – dziecko ubogiej rozwódki, utrzymywane za pieniądze z datków na dobroczynność od londyńskiego fundatora i uczęszczające do londyńskiego seminarium dla dziewcząt. Matka skorzystała z szansy wyjazdu, przeprowadzki do nowego kraju, oferującego wielki wybór możliwości.

Zanim Bube i Zajde wzięli mnie do siebie, mieli nadzieję, że mają spokój z odchowywaniem dzieci – ale małżeństwo rodziców zaczęło się sypać krótko po moim narodzeniu. Matka zniknęła, zdecydowała się zrealizować swoje marzenia o zdobyciu w Ameryce wyższego wykształcenia, a ja wylądowałam pod opieką dziadków. Może i to za karę? Zastanawiam się, czy jestem kolejną porcją duchowego cierpienia, w którym Zajde znajduje takie upodobanie; czy dziadkowie przyjmują mnie za boską próbę, którą należy znosić bez skargi, z pokorą.

Wybieram sobie bohaterów z książek jako idealnych rodziców i wyobrażam sobie, jak by to było, gdybym to im się urodziła, gdybym mieszkała w różowym pokoiku z łóżkiem z baldachimem i oknem wychodzącym na pięknie utrzymany podmiejski trawnik.

Rodzice z moich fantazji załatwiliby dla mnie aparat ortodontyczny, żebym miała proste zęby, i kupowaliby mi ładne ubrania. Chodziłabym do prawdziwej szkoły, może nawet studiowałabym. Grałabym w tenisa, jeździła na rowerze. Nie kazaliby mi schylać głowy ani mówić cicho.

 

W szabas brak rodziny doskwiera mi bardziej niż w ciągu tygodnia. A przecież nie mam ani młodszego rodzeństwa, którym mogłabym się opiekować, ani starszego, do którego mogłabym pójść w odwiedziny. Szabas powinno się spędzać w gronie rodziny, a ja nie mam nikogo poza dziadkami. Z tego powodu szczególnie cieszę się, gdy przychodzą goście. Od czasu do czasu któreś z zamężnego czy żonatego kuzynostwa wpadnie złożyć Zajde i Bube wyrazy szacunku i to na chwilę wybija mnie z nudy.

Gdy tylko jednak kuzyni doczekają się dzieci, przestają przychodzić z wizytą, bo w szabas nie wolno nic nosić. Wózka też nie wolno używać, więc są uziemieni w domu, aż szabas dobiegnie końca.

To w ostatnich tygodniach gorący temat dyskusji przy szabasowym stole, bo rabbi Williamsburga zdecydował niedawno, że z racji nowego ejruw noszenie w szabas jest dozwolone. Halacha, czyli żydowskie prawo, zabrania nosić czegokolwiek w przestrzeni publicznej, ale ejruw – symboliczny płot odgradzający teren społeczności od przestrzeni publicznej – powoduje, że zamknięta nim przestrzeń jest uważana za prywatną; noszenie kluczy, dzieci i innych niezbędnych przedmiotów staje się więc akceptowalne.

Inni rabini mówią, że nowy ejruw nie jest koszerny. Twierdzą, że utworzenie „przestrzeni prywatnej” w takim miejscu jak Brooklyn jest niewykonalne. Ich zdaniem największy problem to Bedford Avenue, przebiegająca przez Williamsburg i ciągnąca się kilometrami przez różne dzielnice Brooklynu. Nie rozumiem prawnych implikacji tej debaty, ale wiem, że teraz wszyscy o tym mówią.

Na początku nikt nie używał ejruw, bo ludzie byli sceptyczni, czy da się utrzymać rytualną czystość w dzielnicy, gdzie graffiti pojawia się na świeżo odmalowanych ścianach, zanim jeszcze farba na nich dobrze wyschnie. W miarę jednak jak kolejni rabini oficjalnie udzielali aprobaty dla ejruw, kobiety z wózkami powoli zaczęły pojawiać się na ulicach w szabasowe popołudnia. Za każdym razem, gdy słychać o takim przypadku, Zajde wraca z szulu z nowymi doniesieniami o tym, jak ludzie używają ejruw. Grupy wzburzonych młodych chasydów zaczęły zalegać przy głównych alejach i krzyczeć na przechodzące kobiety w przekonaniu, że nie przestrzegają szabasu.

– Niektórzy nawet rzucają kamieniami – mówi Zajde ze złością i z ubolewaniem dodaje, że te dzieciaki nie robią tego z szacunku dla halachy, ale po to, by móc sobie pokrzyczeć.

Zajde, który spędził długie godziny samodzielnie zgłębiając ten problem, jest przekonany, że ejruw jest koszerny – a ja szanuję opinie religijne mego dziadka bardziej niż czyjekolwiek inne. Czuję ogromny podziw dla niego, bo potrafi połączyć talmudyczną inteligencję z otwartością umysłu. W przeciwieństwie do niektórych rabinów Zajde nigdy nie mówi „nie, bo nie”. Zdaniem Zajde dobry rabin to taki, który potrafi znaleźć heter, luki w przepisach pozwalające na pewną elastyczność. Rabin, który nie zna Talmudu wystarczająco dobrze, zawsze skłania się ku bardziej restrykcyjnym wykładniom, bo nie ma zaufania do własnej umiejętności wynajdywania takich kruczków prawnych.

Mimo jednak że uważa ejruw za całkowicie koszerny, Zajde ostrzega mnie, bym go nie używała. Jeśli bowiem inni uważają to za grzech, mogłabym łamać prawo ma-aras ejn, wedle którego popełniając czyn uważany za grzech, winowajca wprowadza innych w błędne przekonanie, że zgrzeszył, robiąc to, co zrobił. Dziadek obawia się, że w reakcji na czyn uważany za grzeszny może zebrać się tłum wściekle krzyczący w kółko: „Szabas, szabas, święty szabas!”. Zajde nie chce ryzykować, by jego rodzina ściągnęła na siebie takie święte oburzenie.

Mnie to nie przeszkadza: nie mam dziecka, które musiałabym gdzieś zabrać.

 

We wtorek 11 września 2001 roku spóźniam się do szkoły. Kwadrans po dziesiątej jestem trzy przecznice od szkoły i maszeruję raźno, ale ledwie skręcam za róg Harrison Avenue, widzę, że coś jest nie tak. Ponure szare niebo wisi nisko i złowrogo ponad dachami. Nie zapowiada się na deszcz, ale powietrze jest jakoś dziwnie mętne, jakby unosiło się w nim zbyt dużo pyłu z jakiejś budowy. Wszystkie okna w szkole są pootwierane, bo w budynku nie ma klimatyzacji, a jesień jeszcze się na dobre nie zaczęła. Zwykle hałas dochodzący z ulicy jest tak duży, że zagłusza głos nauczycielek, i musimy zamykać okna na czas lekcji, ale dziś jest dziwnie cicho. Żadnych robót drogowych, klaksonów samochodów, łomotu ciężarówek na stalowych płytach szerokiej dwupasmowej ulicy na zewnątrz. Słyszę jedynie ciche ćwierkanie wróbli.

O pierwszej po południu głośnik sędziwego radiowęzła skrzypi cicho, gdy sekretarka próbuje go uruchomić. Właściwie prawie nigdy się go nie używa.

Głos, który się rozlega, jest stłumiony, ale gromki. Towarzyszy mu pisk, od którego zatykamy uszy, ale po chwili głos sekretarki rozlega się znowu, tym razem wyraźniej.

– Wszystkie zajęcia szkolne są odwołane. Dziewczęta, spakujcie rzeczy i ustawcie się w jednej kolejce do wyjścia. Na zewnątrz czekają autobusy, które odwiozą do domu te osoby, które mieszkają daleko. Powiadomimy was, gdy szkoła zostanie ponownie otwarta.

Patrzę zmieszana na koleżanki z klasy. Zajęcia są odwoływane jedynie w wypadku pożaru lub innego alarmu. Nikomu nie jest na rękę, by chmara bezczynnych dziewcząt włóczyła się po ulicach. Ale żadnego alarmu nie słychać. Dlaczego odsyłają nas do domu? Większość dziewczyn jest tak wdzięczna, że nie muszą siedzieć na lekcjach, że nawet nie pytają dlaczego. Zapinają tornistry i ustawiają się rządkiem w korytarzu, chichocząc z podniecenia. Wygląda na to, że tylko ja jestem ciekawa, co zaszło.

Zamyślona idę do domu. Zajde może mi nie uwierzyć, kiedy wrócę. Może pomyśleć, że jestem na wagarach. Co mam mu powiedzieć, gdy spyta, czemu nas tak nagle wypuszczono? To bez sensu.

Gdy na paluszkach przemykam przez korytarz, gabinet Zajde jest pusty. Drzwi są szeroko otwarte, ale nie ma go w środku. Na górze w kuchni Bube zagniata ciasto na chałkę, w fartuchu poplamionym lepkimi resztkami masy. Ma słuchawkę telefonu przy uchu i nie reaguje, gdy wchodzę z hałasem i rzucam torbę z książkami na krzesło. Przysłuchuję się rozmowie, którą prowadzi, ale babcia niewiele mówi, od czasu do czasu kiwa tylko głową i zadaje niejasne pytania w rodzaju „dlaczego?” albo „jak?”.

Wreszcie słyszę na schodach ciężkie kroki Zajde maszerującego na górę. W ręku ma złożoną gazetę. Zajde nigdy nie przynosi do domu świeckich gazet, choć czasem, kiedy musi się dowiedzieć, co się dzieje na giełdzie, chodzi na drugą stronę Broadwayu do meksykańskiej bodegi, żeby przeczytać biznesową sekcję „The Wall Street Journal”. Zachodzę w głowę, dlaczego teraz przyniósł gazetę do domu.

Daje znak Bube, żeby odłożyła telefon.

– Zobaczcie – mówi, rozkładając gazetę na oprószonym mąką stole. Na pierwszej stronie jest zdjęcie wież World Trade Center, które najwyraźniej płoną. Nie rozumiem, dlaczego Zajde nam to pokazuje.

– Co to? – pytam.

– Atak terrorystyczny. Wydarzył się dziś rano, wyobrażasz sobie? Samolot wleciał w Twin Towers.

– Dziś rano? – pytam z niedowierzaniem. – O której godzinie?

Teraz jest kwadrans po drugiej po południu. Jeśli samolot rozbił się o budynek rano, czemu nie dowiedzieliśmy się tego wcześniej?

– O ósmej z minutami. Idę kupić radio, żebyśmy mogli posłuchać wiadomości.

Jestem wstrząśnięta. Zajde nigdy nie pozwalał nam słuchać radia. To musi być coś poważnego, to pewnie dlatego wypuścili nas wcześniej ze szkoły. Spędzamy resztę popołudnia, siedząc skuleni koło maleńkiego radioodbiornika w kuchni, słuchając powtarzanych w kółko wiadomości: „Dziś rano, o ósmej czterdzieści sześć, samolot rozbił się o pierwszą wieżę...”.

– Na pewno będą winić Żydów – mówi Zajde. – Zawsze tak robią.

– Nie Żydów, tylko Izrael – mówi Bube.

– Frejda, czy ty nie rozumiesz? – odpowiada Zajde powoli. – Dla nich to jedno i to samo.

 

Bube spodziewa się, że będzie kolejny Holokaust. Że będą zamieszki i Amerykanie zechcą wygnać wszystkich Żydów. Mówi, że zawsze się spodziewała, że to się powtórzy.

– Odpraw teszuwa – błaga mnie Bube. – Żałuj za grzechy, żeby zdążyć przed Jom Kippur. W jednej chwili cały świat może się wywrócić do góry nogami.

We wsi New Square, małej chasydzkiej osadzie na północy stanu Nowy Jork, ryba przemówiła ludzkim głosem. Wyciągnięty z wody karp otworzył pysk i rzucił Żydom ostrzeżenie, by żałowali za grzechy i odprawiali pokutę, bo inaczej gorzko pożałują. Ludzie wpadli w panikę. Ponoć handlarz ryb Mosze miał właśnie zabić i wypatroszyć karpia, by zaspokoić przedświąteczny popyt; już-już miał walnąć rybę ciężkim tasakiem w głowę, gdy ta nagle otworzyła pysk i wydała głos. Są świadkowie tego wydarzenia: zarówno Żydzi, jak i nie-Żydzi pracujący tego dnia na targu twierdzą, że słyszeli, jak ryba przemówiła. Przedstawiła się z imienia i oświadczyła, że została zesłana, by przypomnieć ludowi żydowskiemu, iż Bóg cały czas patrzy i że ukarze ich za złe uczynki. „Błagajcie o przebaczenie albo spotka was zagłada” – oświadczyła ryba.

Fakt, że wydarzyło się to zaraz po ataku na WTC i tuż przed Jom Kippur, dorocznym dniem pokuty, nadało historii dodatkowy smaczek. To, rzecz jasna, musi być memento dla nas wszystkich. Czas na prawdziwą pokutę. Na własne oczy zobaczyliśmy dowód na reinkarnację.

Historia szybko się rozniosła, a jej szczegóły nieustannie się zmieniały. Nie było dnia, żeby ktoś nie zaszedł do nas z nową wersją, tym razem na pewno prawdziwą. Nie miało jednak znaczenia, jaka jest prawda: wniosek pozostawał ten sam. Jeśli ryba przemówiła, wszystko to prawda. Aż strach pomyśleć. Nie było mowy, by zachowywać pozory pokuty w Jom Kippur, klepać modlitwy bez poczucia zaangażowania. Wszyscy wokół mnie byli szczerze poruszeni – tym razem brali to sobie do serca.

Też bym chciała wierzyć, że ryba przemówiła, ale z innego powodu. Nie chcę myśleć o swoich grzechach i karze, jaką Bóg dla mnie szykuje. Chcę się skupić na magicznym aspekcie zdarzenia, na cudownym świadectwie, które złożyła ryba, zanim wyzionęła ducha. Podobno karp został podany w domu handlarza jako ostatni posiłek przed postem, w galarecie uformowanej w kształt ryby.

Zajde nie wierzy w gadającą rybę. Mówi, że w dzisiejszych czasach Bóg już nie robi cudów, woli działać w zgodzie z prawami natury, by jego interwencje nie rzucały się nadmiernie w oczy. Jakkolwiek rozumiem powody jego sceptycyzmu wobec tej historii, nie zgadzam się z rozumowaniem Zajde. Dlaczego Bóg miałby nagle zaprzestać cudów? Bóg, który spowodował rozstąpienie się Morza Czerwonego i zesłał mannę z nieba, z pewnością nie stracił zamiłowania do dramatyzmu. Wolę wierzyć w reinkarnację niż w piekło. Idea życia po śmierci jest o wiele bardziej znośna, gdy powrót na ziemię jest możliwy.

Jak co roku Zajde pojedzie do New Square na Jom Kippur, tak jak zawsze, nawet bez całego zamieszania wokół gadającej ryby. Od dawna przyjaźnią się z tamtejszym rabbim Skwererem. Zajde zastanawiał się nawet nad przeprowadzką tam, ale Bube się nie zgodziła. Powiedziała, że ma złe przeczucia względem tej wioski – która wówczas składała się z zaledwie dwóch rzędów podmiejskich domów na rubieżach hrabstwa Rockland. Miała rację. Teraz mają tam oddzielne, oznaczone kolorami chodniki dla kobiet i dla mężczyzn. Nie zniosłabym, gdyby przyszło mi mieszkać w miejscu, gdzie nie wolno by mi było chodzić po wszystkich chodnikach.

Bube i ja zostajemy na Williamsburgu i idziemy razem do szulu – to właściwie jedyny dzień w roku, kiedy galeria dla kobiet jest używana. Wszyscy spędzają dzień postu na modlitwach o zmiłowanie. Poszczenie nie jest moją mocną stroną, więc stanie przez cały dzień w bóżnicy nie odciąga mojej uwagi od ssącego uczucia głodu. Wszyscy dookoła pełni są szczerej skruchy i przerażeni perspektywą, że cała ich przyszłość waży się tego dnia w niebie.

W szkole uczyli mnie, że jeśli nie odprawimy pokuty przed ostatnim dźwiękiem baraniego rogu, w który dmie się w Jom Kippur, Haszem sam wymierzy sprawiedliwość. Nie istnieje na tym świecie niezasłużona kara – podkreślały z emfazą nauczycielki. Bóg odmierza i wylicza każdą odrobinę cierpienia. Zaczynam rozumieć, dlaczego uważamy się za złych z natury – skoro tyle cierpimy, musimy być coraz gorsi. Ale Zajde i Bube to bodaj najpobożniejsi ludzie, jakich znam, a mimo to ich życie jest pasmem cierpień. Cóż takiego zrobili, by sobie na nie zasłużyć?

Bube tłumaczy mi, że dzisiejsze cierpienie jest inne niż dawniej. Dziś wystarczy, że ktoś nie ma dobrego samochodu albo ładnych ubrań i zaraz narzeka.

– Gdy byłam dzieckiem, cieszyliśmy się, jeśli w domu było cokolwiek do jedzenia – wspomina. – Jedyne, co się liczyło, to że mieliśmy siebie nawzajem.

Mimo że Bube nie lubi wracać do przeszłości, czasem daje się namówić na opowiadanie o swojej matce. Miała na imię Chana Rachel; wiele moich kuzynek odziedziczyło po niej te imiona. Chana Rachel była piątym dzieckiem z siedmiorga rodzeństwa, ale do czasu, gdy wyszła za mąż, zostało jej tylko dwoje. Gdy była mała, przez małe węgierskie miasteczko, w którym mieszkała, przeszła epidemia błonicy. Babcia Bube musiała patrzeć, jak jej dzieci umierały jedno po drugim, bo zaciskały im się gardła i tlen przestawał docierać do płuc. Czworo dzieci umarło. Gdy mała Chana Rachel też dostała gorączki i wysypki na skórze, moja zrozpaczona praprababcia zaczęła szlochać w głos i w szaleńczej furii wcisnęła córce pięść w gardło, rozrywając skóropodobne błony, które uniemożliwiały jej normalne oddychanie. Gorączka opadła, Chana Rachel wyzdrowiała. Prababcia wiele razy opowiadała tę historię swym dzieciom, ale z nich tylko Bube przeżyła, by opowiedzieć ją mnie.

Ta historia porusza mnie w sposób, którego nawet nie potrafię wyrazić. Wyobrażam sobie tę matkę siedmiorga dzieci jako cadekes, świętą, tak pełną desperacji, że zrobiłaby wszystko, by ratować swe dzieci. Bube mówi, że to jej modły sprawiły, że Bóg uzdrowił jej córkę, a nie fakt, że przebiła błony w gardle duszącemu się dziecku. Ja jednak widzę to inaczej. Widzę kobietę, która wzięła swoje życie we własne ręce, która coś zrobiła! Fascynuje mnie myśl, że była odważna, a nie pasywna.

Też chciałabym być taka – być kobietą, która dokonuje cudów własnymi rękami, nie czekając, aż Bóg się tym zajmie. W Jom Kippur mamroczę słowa modlitwy wraz z innymi, ale nie zastanawiam się, co one znaczą – i nie mam zamiaru błagać o zmiłowanie.

Skoro Bóg uważa, że jestem taka zła, niech mnie ukarze – myślę buńczucznie, zastanawiając się, co też na taką prowokację odpowiedzą niebiosa. „No, dawaj! – myślę, teraz jestem już wściekła. – Zobaczmy, na co cię stać!”

Jak Bóg może być racjonalny, skoro zsyła cierpienie na wszystkich bez wyjątku? Jaki jest sens modlić się do szaleńca? Lepiej się z nim bawić, rzucać wyzwanie, by zobaczyć, co ze mną zrobi.

Nagle zalewa mnie uczucie łagodnego spokoju, to tradycyjne oświecenie Jom Kippur, które podobno spływa jedynie na tych, których żal za grzechy został wysłuchany. Instynkt mówi mi, że nie jestem tak bezbronna, jak mnie przekonują niektórzy. W rozmowie z Bogiem nie muszę być bezsilna. Z moim urokiem i siłą perswazji może nawet uda mi się go nakłonić do współpracy.

W szkole słyszę plotki o żydowskiej „latającej bibliotece” na Williamsburgu, która otwiera się raz w tygodniu w prywatnym mieszkaniu; można z niej wypożyczyć dwie koszerne, ocenzurowane książki, wszystkie napisane przez żydowskich autorów. Przekonuję Zajde, żeby pozwolił mi tam pójść. Jeśli mogę wypożyczyć książki z koszernej biblioteki, nie będę musiała ukrywać ich pod materacem. Serce mi bije jak młot za każdym razem, gdy słyszę jakiś dźwięk za drzwiami mojego pokoju.

Gdy docieram pod wskazany adres, hall budynku jest pusty. Wjeżdżam chybotliwą windą na czwarte piętro. Widzę, że drzwi z numerem 5N są lekko uchylone, światło z mieszkania zalewa ciemny korytarz. W środku kilka licealistek przegląda zawartość półek z książkami. Rozpoznaję jedną z dziewczyn, z prostymi czarnymi włosami, szeroką szczęką i brwiami wygiętymi w łuki ponad jasnozielonymi oczami. Mindy jest w tej samej klasie co starsza siostra Rajze, rok przede mną. Mówią, że jest najzdolniejszą uczennicą w całej szkole. Sama opowiada o sobie, że jest pisarką. Widzę, że wszędzie chodzi z notatnikiem. Gdy siedzi w stołówce, pisze w nim coś, pogryzając kanapkę trzymaną w lewej ręce.

Jeśli się przywitam, pewnie mnie nie pozna. W końcu jest o rok starsza. Dlaczego miałaby w ogóle ze mną rozmawiać?

Mindy wypożycza dwie grube książki i wychodzi w towarzystwie koleżanki. Tak bym chciała, żeby w mojej klasie był ktoś taki jak ona, ktoś, kto lubi czytać – choćby nawet tylko koszerne książki.

 

Zajde wraca do domu z paszkewilin, jedną z tych pełnych gniewu ulotek, które zaśmiecają ulice, adresowanych do nowych „artystów”, którzy ostatnio upodobali sobie Williamsburg. Nikt nie przypuszczał, że takie typy – ledwie przytomni od narkotyków, grający głośną muzykę, włóczący się ulicami w poszukiwaniu inspiracji – kiedykolwiek zamieszkają na Williamsburgu. Nikomu się nie śniło, że ktokolwiek poza nami chciałby żyć w tak paskudnej, zatłoczonej okolicy, gdzie cuchnąca woń unosi się znad rynsztoków.

– Zabierają nam naszą ziemię – lamentują rabini. Ogłosili zarządzenie o nieruchomościowym embargo. Nikomu nie wolno nic sprzedać ani wynająć tym artisten, czy też hipsterom, jak sami siebie nazywają. Jednak nagle znajdują się chętni zapłacić trzy razy więcej za surowe, zapuszczone rudery. Któż może im odmówić?

W proteście chasydzi wychodzą na ulice. Zbierają się przed wielkimi domami zamożnych handlarzy nieruchomościami na Bedford Avenue, potrząsają pięściami, rzucają kamieniami w okna.

– Zdrajcy! – krzyczą do nich. – Niszt besser fan a goj! Nie jesteście lepsi od gojów.

Ciekawa naszych nowych sąsiadów, tych tak zwanych artystów, wędruję na północny Williamsburg, w stronę brzegu rzeki, który najwyraźniej ich przyciąga. Z brooklińskich doków Navy Yard rozciąga się widok na całą panoramę Manhattanu, boleśnie jasną w świetle bezchmurnego dnia, błyszczącą jak klejnoty na szyi rzeki. Ten widok zapiera mi dech: to magiczne miasto jest tak blisko, a jednak tak daleko. Zastanawiam się, któż opuszczałby tak wspaniały Manhattan, żeby mieszkać tutaj? Co takiego ma do zaoferowania ta brudna dzielnica poza wolnością wtopienia się w getto, i to na własną prośbę?

Postanawiam wybrać się samotnie do miasta. W bibliotece przeglądam mapy – plany metra, autobusowe i zwykłe mapy, próbując wszystko zapamiętać. Boję się, że się zgubię; nie, może raczej że miasto wciągnie mnie jak ruchome piaski, że utonę w czymś, z czego nigdy nie zdołam się wydostać. Gdy pociąg linii J powoli, chybocząc, wjeżdża na rozklekotany wiadukt prowadzący na Williamsburg Bridge, spoglądam w dół na brudne, błotnistego koloru dachy dzielnicy i wreszcie czuję, że jestem dość wysoko, by przezwyciężyć płytkość i miałkość tego miejsca. Nie przypuszczałam, że opuszczenie jej sprawi mi taką przyjemność. Jest mi tak dobrze, że mam ochotę biegać w podskokach przez wagon metra, skacząc radośnie od poręczy do poręczy.

W metrze F nie czuję się tak pewnie. Może dlatego, że jestem pod ziemią, choć bardziej prawdopodobne, że to z powodu dwóch chasydek w średnim wieku siedzących naprzeciwko. Mimo że ich krągłe, obwisłe twarze nie wyrażają żadnych emocji, wiem, że mnie osądzają, zastanawiając się, po co jadę sama do miasta. Nagle ogarnia mnie panika: co, jeśli mnie rozpoznają? Co gorsza, co, jeśli znają kogoś, kto zna mnie? Nie zniosłabym, gdyby tak było.

Wysiadam na następnej stacji i wychodzę na Czternastą Ulicę przy Union Square – przechodni plac pełen samochodów i pieszych, emanujący żywymi odgłosami klaksonów taksówek i autobusowych hamulców, z zapachem mięsa docierającym z budek ulicznych sprzedawców. Przez moment wszystkie te odgłosy, zapachy i widoki są tak intensywne, że przytłoczona nimi nie wiem, dokąd się zwrócić. Po chwili jednak zauważam szyld księgarni Barnes & Noble i zdesperowana ruszam w jego stronę, wiedząc skądś, że gdy tylko znajdę się wewnątrz, pośród książek, będę bezpieczna.

W księgarni pełno jest pięknie udekorowanych stolików z informacją, co chcę czytać, żebym nie musiała sama się dowiadywać – to działa na mnie kojąco. Nowe książki jakoś mnie nie pociągają: są zbyt kolorowe i krzykliwe. Chcę czytać historie z głębokiej przeszłości, z kobietami o smukłych nosach na okładce, odzianych w koronki i jedwabie. Myślę, że więcej mam wspólnego z postaciami ze starych powieści niż ze współczesnymi bohaterkami.

Decyduję się na zakup taniego wydania Dumy i uprzedzenia w miękkiej okładce. Pierwsze zdanie mnie wciąga: „Jest prawdą powszechnie znaną, że samotnemu a bogatemu mężczyźnie brak do szczęścia tylko żony”. Od razu wiem, o czym będzie ta książka – i nic nie ciekawi mnie tak bardzo jak małżeństwo i, co ważniejsze, wszystkie machinacje, jakie wiążą się z jego zawarciem. Nikt, kogo znam, nie chce nawet wspominać o zamążpójściu czy czymkolwiek z nim związanym w obecności młodej kobiety stanu wolnego. Nie mogę się doczekać, kiedy poznam wszystkie stosowne fakty. Może ta książka mnie oświeci.

Duma i uprzedzenie okazuje się wyjątkowo wyśmienitym doświadczeniem czytelniczym. Począwszy od tego, że nigdy nie napotkałam książki napisanej tak niezwykle oficjalnym i eleganckim stylem. A jednak wydaje mi się to ekscytujące: wyszukane i trafne frazy dodają narracji suspensu i napięcia. To moje pierwsze spotkanie z prewiktoriańską Anglią. Mimo że moja matka urodziła się w Wielkiej Brytanii, ta powieść traktuje o kraju z zupełnie innych czasów – i jakkolwiek z początku wszystko wydaje mi się odmienne, szybko znajduję podobieństwa pomiędzy światem sióstr Bennet a moim własnym. Jak choćby nieustanne plotki i chytre kombinacje bohaterek nie są dla mnie żadną nowością. Czyż nie stanowi to rozrywki kobiet także i w moim świecie, w którym nieustannie obmawia się innych, choć w konfrontacji z osobami, których plotki dotyczą, starannie ukrywa się swoje zdanie pod płaszczykiem uprzejmości? Co za frajda, móc tak łatwo identyfikować się z Elżbietą i podzielać jej uczucia wywołane stosem oburzających niesprawiedliwości spotykających ją w społeczeństwie, w którym żyje. Wraz z Elżbietą wyśmiewam hipokryzję i umysłową ciasnotę, którą prezentują postacie uważające się za lepsze od niej.

Naprawdę niedaleko mi do bohaterki Dumy i uprzedzenia. Cała moja przyszłość także będzie zależeć od tego, jak korzystnie wydam się za mąż. W mojej społeczności status i reputacja są stawiane równie wysoko i oparte na równie trywialnych zasadach – z tą różnicą, że wśród wysoce cywilizowanych Brytyjczyków pozycja finansowa zdaje się stać na pierwszym miejscu, podczas gdy twarda waluta w mojej społeczności jest nieco bardziej duchowej natury. Nic nie jest dla mnie równie oczywiste jak myśli i wypowiedzi Elżbiety w kontekście frustracji, w której trwa od urodzenia. Może i w niej budzi gniew upokarzająca pozycja, w jakiej zawsze stawiane są kobiety, nieunikniona rola biernego przedmiotu, który jest obiektem wyboru dla mężczyzny, sprawującego w tej kwestii całą władzę. Musi być czymś poniżej jej godności dla kobiety o takiej inteligencji i dowcipie paradowanie przed choćby nawet najbardziej dostojnymi mężczyznami z nadzieją, że wzbudzi w nich choćby okruch zainteresowania. Jest dla mnie jasne, że Elżbieta wcale nie dba o to, czy uda jej się usidlić mężczyznę z majątkiem; w przeciwieństwie do innych kobiecych postaci powieści ona jedna wykazuje się niezależnością ducha, która zaskarbia jej moją sympatię. Nie mogę się doczekać, kiedy poznam jej losy, bo w przedziwny sposób wydają mi się mocno powiązane z tym, co i mnie czeka.

Wracam do stronic Dumy i uprzedzenia tak często, jak czas mi pozwala, ukradkiem czytając kolejne rozdziały, kiedy tylko mogę. W szkole udaję, że pilnie robię notatki, ale myślami jestem zupełnie gdzie indziej. Wiejska osada Netherfield ożywa w mojej wyobraźni, a twarze jej mieszkańców rumienią się pod spojrzeniem mojej myśli. Jakaż historia może mnie bardziej angażować niż losy młodej dziewczyny, wiekiem dojrzałej do małżeństwa, odrzucającej wybory, których dokonują za nią inni i walczącej o własną niezależność? Jakże to kojące móc myśleć, że dawno, dawno temu cały świat funkcjonował w ten sposób, że nie ja jedna jestem rozczarowana okolicznościami, w jakich się znalazłam. Gdybyż tylko Elżbieta mogła mi doradzić, wyjaśnić mi, jak taka rebelia, pełna wdzięku w książkowym świecie, może dokonać się w rzeczywistości.

 

To mój trzeci i ostatni rok w szkole średniej. Kończymy wcześniej, bo nie ma sensu marnować kolejnego roku na edukację, która jest nam zbędna. Nie dostaniemy stanowych nowojorskich świadectw maturalnych – tylko pretensjonalnie wyglądający kawałek pergaminu podpisany przez dyrektorkę i rabina. Szczerze mówiąc, i tak niepotrzebny mi dyplom maturalny, bo nigdy mi nie pozwolą pracować, no chyba że na którejś z kilku posad dostępnych kobietom w naszej społeczności. Przesłanie dla nas jest jasne: jakikolwiek wysiłek w celu dalszego edukowania się byłby tylko marnowaniem czasu.

Mimo to przez ostatni rok mamy okazję chodzić na zajęcia z angielskiego prowadzone przez panią Berger, najlepiej wykształconą nauczycielkę w całej szkole, która przyjeżdża codziennie aż z Queensu, z włosami upchniętymi pod wielkim, miękkim kapeluszem. Pani Berger ma dwa tytuły magisterskie i roztacza wokół siebie nieznośną dla wszystkich aurę wyższości. Wśród uczennic cieszy się szczególną niesławą, bo z niej zrzęda. Widziałam ją nieraz, jak przepychała się, rozdając kuksańce, przez zatłoczone szkolne korytarze, stukając ciężkimi obcasami po kaflach podłogi. Na jej twarzy maluje się wtedy obrzydzenie i irytacja. Skoro myśli, że jest za dobra, żeby tu pracować, zastanawiam się, dlaczego wraca rok po roku?

Gdy pani Berger wkracza do naszej klasy na początku roku szkolnego, spogląda na nas z wyrazem znudzonej niechęci.

– No cóż – powiada – żadna z was nie napisze kolejnej Wielkiej Amerykańskiej Powieści, to jest pewne. – W jej głosie pobrzmiewa niechęć, ale słyszę pod nią także zmęczenie i rozczarowanie.

Mam ochotę natychmiast zakwestionować jej zdanie. Kim ona jest, żeby twierdzić, że żadna z nas nie napisze nigdy nic znaczącego? Czy jeśli nie piszemy książek, nie możemy być wielkimi Amerykankami? Czy czytanie znaczy mniej niż pisanie? Czy hebrajskie książki są mniej wartościowe od angielskich? Kim ona jest, żeby nas osądzać? Moje święte oburzenie zaskakuje mnie samą – zwykle to ja krytykuję u innych brak akademickich ambicji. Gdyby chociaż popatrzyła na mnie i powiedziała, że jestem wyjątkiem, zamiast wrzucać mnie do jednego worka z całą resztą, jak robią wszyscy z zewnątrz.

Pani Berger rozdaje broszurki skopiowane z książek do gramatyki, których nie wolno nam czytać, ocenzurowane ze względu na zakazane słowa.

– Moja zasada numer jeden: żadnych kolokwializmów, idiomów i eufemizmów – mówi, zwracając się przodem do tablicy z nowym kawałkiem kredy w ręce. Podkreśla każde słowo grubą białą kreską.

Nigdy wcześniej nie słyszałam żadnego z tych słów, ale z miejsca zakochuję się w tej twardej, karcącej kobiecie, patrzącej na nas pogardliwym wzrokiem. Uwielbiam ją za to, że rok po roku ciągle wraca do tej szkoły, oferując uczennicom zakres materiału lekcyjnego, do którego są marnie przygotowane, i nie mają dość dyscypliny, by go zgłębić – bo przez całe moje szkolne życie czekałam, aż ktoś powie mi coś, czego nie wiem.

Uwielbiam tę kobietę, która codziennie wkracza do klasy, rzucając świeże inwektywy naszej obojętnej gromadzie – bo dała mi dobrodziejstwo motywacji, bo postanowiłam udowodnić jej, że zasługuję na jej wysiłek. Jeśli choć jedna uczennica z trzystu, które pani Berger uczy każdego roku, z tysiąca, które uczyła przez ostatnią dekadę, traktuje ją poważnie, może uświadomi sobie, że jest tu ważniejsza i bardziej doceniana, niż jej się kiedykolwiek wydawało.

– Nikt nigdy nie dostał u mnie szóstki, i na pewno nie dostanie – oświadcza autorytarnie pani Berger. – Najlepszą oceną wszech czasów była szóstka z minusem, a i to zdarzyło się dwa lata temu i po raz pierwszy od czasu, jak zaczęłam tu uczyć piętnaście lat temu. – Wszyscy wiedzą, że mówi o Mindy. To ona jako pierwsza dostała tak wysoką ocenę u pani Berger.

Teraz jestem zdeterminowana, by dostać tę przez wszystkich pożądaną szóstkę. Słyszę, jak wokół mnie uczennice kręcą się zainteresowane. Wyzwanie, nieważne jakie, zawsze wywołuje podniecenie, przełamuje codzienną rutynę. Wszystkie jesteśmy zachwycone jego perspektywą.

Dostaję szóstkę tego roku, po paru miesiącach ciężkiej pracy. Gdy wreszcie widzę upragnioną cyfrę na wypracowaniu, które oddaje mi pani Berger, unoszę głowę i spoglądam na nią z triumfem:

– Widzi pani? Udało mi się! Mówiła pani, że nikomu się nie uda, ale ja dałam radę! – W moim głosie pobrzmiewa odrobina wyższości, bo w głębi ducha jestem zachwycona, że mogę ją pobić jej własną bronią.

Pani Berger posyła mi puste spojrzenie, na jej twarzy ani śladu reakcji. Po chwili nagle wzdycha, ramiona opadają jej z rezygnacją – co mylnie odczytuję jako kapitulację.

– No i co? – rzuca w odpowiedzi, patrząc mi prosto w oczy. – Co zrobisz z tą szóstką, skoro już ją masz?

Nie rozumiem smutku, który maluje się na jej twarzy, gdy oddaje mi kolejne prace z najwyższą oceną, szóstka za szóstką. Wydaje mi się, że powinna być dumna, bo moje wyniki odzwierciedlają jej nauczycielskie umiejętności.

Ten rok w ogóle był dla mnie znakomity pod względem wyników w nauce, tak w angielskim, jak i w jidysz. Wiedząc, że to ostatnia szansa, wreszcie wzięłam się do roboty i dostałam świadectwo z samymi szóstkami, jakiego Zajde zawsze ode mnie oczekiwał. Ze zrozumiałych względów z obawą myślę o następnym roku; tylko dobre stopnie i referencje mogą mi pomóc dostać wymarzoną posadę nauczycielki angielskiego w podstawówce. Myślę, że gdybym w młodszym wieku miała za nauczycielkę samą siebie, zrobiłoby to gigantyczną różnicę – i że może jest gdzieś teraz jakaś dziewczynka, która chce wiedzieć więcej, niż jej pozwalają.

Mindy, która także uwielbiała czytać i pisać, dostała pracę – uczy przedmiotów świeckich w siódmej klasie. Wszyscy o tym mówią. To naprawdę szok: zakładano, że z racji swego pochodzenia Mindy, jeżeli zechce uczyć, wybierze raczej tematy religijne. Zastanawiam się, jak jej to uszło na sucho, jakim cudem jej rodzina zezwoliła jej pójść za głosem takiego powołania. Jej matka owija głowę w szpicel, spod którego wystaje tylko pasemko sztucznych włosów z przodu. Nawet Zajde nigdy nie wymagałby od Bube, żeby nosiła coś takiego: jego zdaniem peruka jest zupełnie wystarczająca.

Pod koniec wiosny muszę poprowadzić kilka pokazowych lekcji w ósmej klasie, by móc ubiegać się o pracę nauczycielki. Obserwatorkami są pani Newman, doradca do spraw programu nauczania, i moja ciotka Chaja, główna nauczycielka angielskiego. Wszyscy myślą, że mam tę posadę w kieszeni, bo moja ciotka jest dyrektorką podstawówki, ale moim zdaniem przeceniają jej wpływy. Jest tylko marionetką w rękach mężczyzn rządzących szkołą – jej władza jest pozorna, i właśnie dlatego nieco dla niej wstydliwa. Bycie ekspertem z przedmiotów świeckich nie daje specjalnie powodów do dumy. Ciotka zaczęła od nadzorowania klas od pierwszej do ósmej, teraz zostawili jej tylko od szóstej do ósmej. Jest najlepszą nauczycielką angielskiego w szkole – a przez to najgorszą. Ona jedna nosi perukę nieprzykrytą ani czapką, ani chustką. Nie żeby jej peruka wyglądała jak prawdziwe włosy, ale zdaniem mężczyzn jest zbyt odważna. Nie chcą, by inne satmarskie dziewczęta nosiły peruki z podobną szczerością, bez udawania, że ich włosy są sztuczne.

Pod koniec sierpnia otrzymałam pismo ze szkoły – dostałam angaż, mam uczyć klasy szóste. Tygodniowo zarobię sto dwadzieścia osiem dolarów. Kupuję prostą spódnicę, granatowy wełniany blezer i pasującą do niego błękitną koszulową bluzkę. Do tego wybieram niskie skórzane pantofle na masywnych, kwadratowych obcasach, które głośno stukają na świeżo nawoskowanych posadzkach szkolnych korytarzy. Pamiętam ten budynek z czasów, gdy bałam się sprawujących władzę na korytarzach posiadaczek kluczy do skrzypiącej windy – pracownic szkoły, które na wszystko miały oko i łatwo im było podpaść z byle powodu. Teraz ja też mam klucz do windy i nie muszę się wspinać po zatłoczonych schodach.

Uczennice patrzą na mnie z podziwem. Mam ledwie siedemnaście lat, ale z ich perspektywy góruję nad nimi, praktycznie dorosła, i prażę się w ostatnich promieniach świetlistego stanu pomiędzy dziecięcą niewinnością a okowami kobiecości.

Tak jak zawsze marzyłam, natychmiast zaprzyjaźniamy się z Mindy. Wreszcie jesteśmy na tym samym poziomie. Po zakończeniu zajęć chodzimy do pizzerii na Lee Avenue, siadamy przy stoliku ze styropianowymi kubkami gorącej kawy w zwiniętych dłoniach i rozmawiamy o pracy i polityce panującej w biurze. Powoli dociera do mnie, że i Mindy ukrywała się z książkami gdzie i kiedy tylko mogła, czytałyśmy sporo tych samych. Co bulwersujące, Mindy słucha nawet radia przez słuchawki – pokazuje mi, jak wyszukiwać stacje UKF na moim stereo, kręcąc gałką.

Znajduję Radio Disney na długich falach, 1560, trafiam na Lizzie McGuire śpiewającą What Dreams Are Made Of i natychmiast łapię bakcyla. Wygląda na to, że we wszystkich stacjach w kółko puszczają kawałek Wham! Last Christmas, mnóstwo cukierkowej Britney Spears, Backstreet Boys, jest i Shania Twain. Godzinami leżę na łóżku, nie śpiąc, ze słuchawkami na uszach, słuchając tych obcych, frywolnych piosenek, o których istnieniu nie miałam pojęcia. Podoba mi się trance i muzyka elektroniczna. Mindy lubi pop dla nastolatków.

Chyba się zakochałam w Mindy. Piszę dla niej wiersze. Marzę o tym, by dać jej, czego tylko zapragnie. Kupujemy popcorn i mrożone koktajle, wysiadujemy na ławkach za blokowiskiem dla biedoty, gdzie nikt nie chodzi, bo boją się chuliganów, którzy kupują tam narkotyki. Przysiadamy skulone pod rusztowaniem i siedzimy tak, dygocąc z zimna, do czwartej nad ranem, po czym wracamy każda do swojego domu.

W któryś styczniowy szabas spada gęsty, puchowy śnieg i Mindy nie przychodzi z wizytą jak zawsze, więc spędzam całe popołudnie samotnie. W niedzielę rano dzwonię do niej i mówię:

– Spędźmy cały dzień w mieście. Wymkniemy się do metra J i zgubimy gdzieś na Broadwayu. Pójdziemy na film do IMAX-a. Co, jeśli nas ktoś zobaczy? Nie obchodzi mnie to. Zakryjemy twarze szalikami. Nikt nas nie pozna.

Jestem zachwycona tym, że Mindy, tak jak ja, jest impulsywna. Może nawet do przesady. Wsiadamy do metra na Manhattan i przez całą drogę, siedząc w wagonie, trzymamy głowy nisko, bojąc się, że ktoś nas może rozpoznać.

By dotrzeć do Lincoln Center, musimy brodzić przez na wpół roztopiony śnieg i wysokie zaspy, ale cała wyprawa jest jak rewolucyjny przemarsz. Bileterka w kinie Sony pewnie myśli, że z nas dziwaczki: obie w długich spódnicach i beżowych rajstopach, z identycznie przyciętymi na pazia włosami spiętymi opaską. Szukam sali numer 2 i wreszcie chyba ją widzę, jest na samej górze szklanego budynku. Wchodzimy do małego pomieszczenia projekcyjnego z balkonem, czerwonymi kotarami i wyłożonymi aksamitem fotelami w tym samym kolorze. Od razu widzę, że to nie żaden IMAX, postacie w filmie nie są animowane jak na plakacie. Mindy zaczyna się obawiać, wydaje jej się, że to większy grzech oglądać film z prawdziwymi ludźmi. Ja też się boję – chyba swojej własnej śmiałości, ale byłoby głupio nagle teraz wyjść.

Film ma tytuł Rzeka tajemnic. Mały chłopiec zostaje porwany na oczach swoich kolegów i chyba przydarza mu się coś złego. Potem zostaje zamordowana dziewczyna. Ginie jeszcze wiele innych osób i wszyscy są pełni gniewu i tajemnic. To pierwszy film, jaki oglądam, i nie wiem jeszcze, po co w ogóle jest kino: czy to reprezentacja rzeczywistości, czy prawdziwe historie, czy tylko rozrywka. Mam poczucie krzywdy, ale i winy jednocześnie. Czy to dowód na to, że mój bunt przyniesie mi tylko przykrości? Gdy wychodzimy z kina, oślepia nas blask słońca, którego światło odbija się od zalegającego na ziemi śniegu. Stoję na rogu Broadwayu i Sześćdziesiątej Ósmej Ulicy, mrużąc oczy od słońca i trzymając okrytą rękawiczką dłoń Mindy w swojej. Żadna z nas nie mówi ani słowa.

Po tym nie poszłyśmy więcej do kina. Później, gdy próbuję przypomnieć sobie film, nie pamiętam twarzy aktorów – tylko ich ciała, naznaczone przeczuciem. Nawet kiedy będę już starsza i naoglądawszy się innych filmów, będę mogła rozpoznać twarze hollywoodzkich znakomitości, nie będę w stanie przypomnieć sobie, jak w Rzece tajemnic wyglądał Sean Penn ani żadna z innych gwiazd. Ludzie w tym filmie wydawali mi się przerażająco prawdziwi. Nie mając żadnego punktu odniesienia pozwalającego zinterpretować ich głosy i ekspresję, byłam przekonana, że te postacie, uwięzione w koszmarnych obrazach, są tak samo realne jak Mindy i ja.

Pomyślałam sobie wtedy: może to i prawda, co mówią o świecie na zewnątrz. Co za koszmarna egzystencja, żyć w cieniu takiej przemocy. Kiedy dorosłam, uświadomiłam sobie, że niebezpieczeństwa pokazane w tym filmie istniały także w mojej społeczności, tyle tylko że w cieniu tajemnicy, w którym pozwalano im rozkwitać. Przywiodło mnie to do konkluzji, że społeczeństwo, które uczciwie mówi o istniejących w nim zagrożeniach, jest lepsze niż takie, w którym obywatele nie mają ani wiedzy o nich, ani szansy przygotować się, by się przed nimi bronić.

Jeśli jest się codziennie zmuszonym stawiać czoła własnym lękom, rozwiewają się one jak miraż widziany ze zbyt bliska. Być może fakt, że nieustannie mnie przed nimi chroniono, uczynił mnie bardziej lękliwą. Kiedy później ostrożnie zanurzyłam się w zewnętrzny świat, nigdy nie pozwalałam sobie zagłębić się w nim bez reszty. Gdy moje zmysły nie były w stanie go ogarnąć, zawsze cofałam się ku życiu, które znałam. Przez całe lata stałam w rozkroku pomiędzy tymi dwiema sferami – przyciągał mnie erotyczny świat po drugiej stronie, ale ostrzeżenia, brzmiące w mojej głowie jak dzwonki alarmowe, kazały się cofać.

 
F 174