7

Kosztowne ambicje

Okupujemy bowiem pewną ceną wszystko, co zdobywamy lub otrzymujemy w życiu. Zaspokojenie cennych ambicji wymaga nakładu pracy, trzeba je czasem okupić niepokojem i samozaparciem, a nawet chwilami załamania.

Lucy Maud Montgomery, Ania z Zielonego Wzgórza[7]

 

Poranek w dniu mojego ślubu jest tak jasny i przejrzysty, że widzę krople rosy błyszczące na bujnych liściach klonu kołyszących się za oknem – i każde szkiełko przyszyte do szarfy mojej sukni ślubnej migoce w świetle dnia. Poszczę cały dzień, jak to jest w zwyczaju, ale w ogóle nie czuję głodu. Otwieram psałterz i bezgłośnie wypowiadam modlitwę: moim obowiązkiem jako panny młodej jest wykorzystać okazję, gdy Bóg słucha, i pomodlić się za wszystkich potrzebujących porady i zbawienia.

Jestem niezwykle podekscytowana pierwszą w swoim życiu sesją z profesjonalną stylistką. Przychodzi do nas do domu, żeby zrobić mi makijaż. Ma z sobą kasetkę pełną błyszczących cieni do powiek i połyskliwych błyszczyków. Cały mój makijaż do tej pory ograniczał się do podkładu i odrobiny różu. Stylistka wywija mi rzęsy metalowym przyrządem; boję się, że je utnie. Gdy w końcu patrzę w lustro, niemal się nie poznaję. Wyglądam bardzo dojrzale i wyrafinowanie: powieki ciężkie od leśnozielonego cienia, rzęsy obciążone tuszem tak bardzo, że ledwo je mogę unieść – moje oczy wydają się nie do końca otwarte, w senny, delikatny sposób. Niektóre dziewczyny pewnie są podekscytowane perspektywą ślubu, dlatego że mogą doświadczyć pełnego makijażu. Tylko pannom młodym pozwala się przyozdabiać w ten sposób.

Suknia układa się na mnie zgrabnie, jedziemy do sali bankietowej, mieszczącej się w szkole męskiej przy Bedford Avenue. O piątej po południu światło dnia wciąż jest jasne. Szybko wchodzimy do środka, by uciec przed spojrzeniami gapiów. Zasiadam na specjalnym fotelu panny młodej, zrobionym z białej wikliny, ozdobionym wplecionymi na brzegu jedwabnymi kwiatami, a Bube rozkłada równo tiulową spódnicę sukni, by jej koronkowy brzeg tworzył idealny łuk na podłodze. Błyska flesz aparatu. Pozuję pospiesznie, w taki dzień nie ma wiele czasu na drobiazgi bez znaczenia. Uśmiecham się nieznacznie, nie rozchylając ust, patrzę poważnie w obiektyw sponad półprzymkniętych powiek. Koniec fotografowania.

Przychodzą goście – moje koleżanki ze szkoły, które specjalnie zjechały wcześniej do domu z wakacji, by być na moim ślubie, i przyszły ubrane w najlepsze sukienki, by zrobić dobre wrażenie na swatkach, rozglądających się za uśmiechniętymi dziewczętami o różowych policzkach i smukłych kostkach. Ustawiają się w kolejce, by ucałować mnie, nie dotykając, złożyć gratulacje i najlepsze życzenia. Bube siedzi tuż przy mnie na platformie dla panny młodej i pochlipuje w chusteczkę ze smutnym uśmiechem na twarzy. Podchodzi do mnie mnóstwo ludzi, których nigdy nie poznałam, a którzy mówią, że są przyjaciółmi mojej teściowej albo żonami przyjaciół mojego przyszłego męża – uśmiecham się życzliwie, a wyraz zadowolenia, malujący kurze łapki w kącikach oczu, ani na chwilę nie schodzi mi z twarzy.

Wszystkie szwagierki nalegają na zdjęcie ze mną i wszystkimi swoimi dziećmi, więc uśmiecham się i łaskoczę najmłodsze w podbródek, by uśmiechnęło się do kamery. Kątem oka zauważam moją matkę: stoi daleko i wygląda na zdezorientowaną. Chaja, z zaciętym wyrazem twarzy, ujmuje ją pod ramię. Matka ma na sobie jakąś fioletową suknię, jej złotoblond peruka jest lekko przekrzywiona. Zważywszy, jak daleko stoi od panny młodej, nikt nawet nie skojarzy, że to moja matka. Chaja obiecała, że nie pozwoli jej urządzić sceny. Domyślam się, że to oznacza, że dopilnuje, by matka trzymała się ode mnie z daleka.

Wydaje się, że upływają całe godziny, zanim rozlega się muzyka i rozpoczyna marsz weselny. Kobiety rozstępują się na boki, by zrobić miejsce dla mężczyzn udających się na ceremonię badeken. Zajde niesie białą zasłonę, która wkrótce zakryje moją twarz. Po badeken nie będę mogła nic zobaczyć aż do zakończenia ceremonii pod chupą, kiedy to ja i Eli oficjalnie będziemy małżeństwem.

Zajde błogosławi mnie, życząc mi, bym była płodna i rozmnażała się – a ja przygryzam usta, by nie okazać żadnych emocji poza powagą, którą usilnie próbuję utrzymać. W tym najświętszym momencie ceremonii radość byłaby mocno niestosowna. Spoglądam na Eliego, który wydaje się dziwnie mały pod nowiutkim sztrajmelem z norek, tkwiącym na czubku jego głowy jak przestraszone zwierzątko. Ramiona sterczą mu sztywno po obu stronach nowego satynowego płaszcza. Nie chcę, by nasze spojrzenia się spotkały, bo mogłabym się uśmiechnąć.

W końcu przykrywają mnie i uśmiecham się w sekrecie sama do siebie: bycie anonimową w tłumie ludzi skupionych na mnie sprawia mi osobliwą przyjemność. Przez całą drogę pod baldachim udaję, że pochlipuję; ktoś podaje mi chusteczkę, wsuwając ją pod zasłonę. Przyjmuję ją delikatnie, chwytając elegancko zamaszystym gestem. Przyglądam się stopom mężczyzn, gdy oprowadzają mnie wokół Eliego, dokładnie siedem okrążeń, zanim pozwolą mi stanąć obok niego; wciąż nie będę nic widzieć. Stopy wyglądają tak samo, odziane w czarne sznurowane półbuty, cicho postukujące o podłogę. Poprawiam się szybko pod suknią, ale sztywne halki skutecznie ukrywają to poruszenie.

Gdy już mesader kidduszin wygłosi małżeńskie błogosławieństwo, Eli wsuwa mi obrączkę na palec, wystawiony spod ciężkiej zasłony. Słyszę dźwięk tłuczonego szkła, Eli podnosi zasłonę i bierze mnie za rękę. Razem idziemy przez tłum do pokoju jichud – specjalnego pomieszczenia tylko dla państwa młodych. Tu zjemy razem naszą ślubną kolację – po raz pierwszy sami, bez niczyjego nadzoru. To oczywiście tylko symboliczna intymność – nie zamkniemy drzwi od środka. Musi przyjść szejtelmacher i włożyć mi perukę, a potem z powrotem welon. Ledwie mamy czas zjeść zupę.

Jak to jest w zwyczaju, w pokoju jichud Eli daje mi parę brylantowych kolczyków, które wybrała jego matka. Zdejmuję proste perłowe sztyfty, które mam w uszach, i zamieniam je na ciężkie, nabijane kamieniami kwadraty. Płatki uszu opadają mi lekko pod ich ciężarem. Eli pochyla się naprzód i wydaje mi się, że może próbować mnie niespodziewanie pocałować, ale powstrzymuję go.

– Poczekaj, ktoś może wejść – mówię. – Później. – Światło jest za jasne, bym mogła być tak blisko jego twarzy.

Szajtelmacher rzeczywiście przybywa, niosąc świeżo zrobioną perukę w wielkiej skórzanej walizie. W skupieniu upycha moje piękne, lśniące włosy pod biały koronkowy czepek, upewniając się, że nawet mały kosmyk nie wystaje. Teraz, gdy oficjalnie jestem zamężna, żadnemu mężczyźnie z wyjątkiem męża nie wolno oglądać choćby paru milimetrów moich własnych włosów. Kobieta umocowuje perukę na mojej głowie, pociągając za końce wokół uszu, by przylegała do okrytej koronką czaszki. Nawet nie myślę, jak wygniecione będą moje włosy, gdy wreszcie zdejmę perukę. Bracia Eliego „uprowadzają go”, by zrobić jakieś zdjęcia, a ja samotnie kończę zupę, dziobiąc bez zainteresowania kawałek chałki spoczywający obok talerza. Wiem, że powinnam coś zjeść, bo zemdleję, ale nie jestem w stanie nic przełknąć. Przeżuwam w kółko ten sam kęs chleba, ale gardło mam zbyt zaschnięte i skurczone, by cokolwiek przepuściło.

Choć włożyłam wygodne białe buty, by móc tańczyć, nie jestem gotowa na wysiłek z tym związany. Materiał sukni jest tak sztywny, że ociera mnie na każdym zagięciu – ramiona, łokcie, nawet nadgarstki. Nadludzkim wysiłkiem utrzymuję uśmiech na twarzy, podczas gdy kolejne osoby nalegają, bym pokręciła się z nimi po parkiecie. Noszą mnie na stołach, przeganiają przez tunele z uniesionych ramion, machają nade mną wstążkami na kijkach i bukietami – a ja ze wszystkich sił staram się trzymać oczy szeroko otwarte i spoglądać wesoło.

Trąbki i puzony grają głośno do pierwszej w nocy. Potem większość tłumu rozchodzi się, żegnając sentymentalnie – tylko bliższa i dalsza rodzina zostaje na micwa tanc. To wreszcie moment, gdy mogę odpocząć. Piję wodę szklankami, ustawiam się tuż przy klimatyzatorze w pokoju dla panny młodej i modlę się, żeby ciało się ochłodziło. Słyszę, jak pianista zaczyna arpeggio, i dołączam do rodziny w głównej sali balowej, gdzie po obydwu stronach ustawiono rzędami krzesła, by pomieścić męską i damską widownię. Pan młody usiądzie obok mnie, na samym przodzie, żeby mieć najlepszy widok. Moje nowe siostrzenice przynoszą mi winogrona na półmisku; mam się nimi podzielić z panem młodym.

Wszystkie dziewczynki, którym pozwolono zostać do tak późna, przemykają się do mnie ukradkiem i przyglądają kątem oczu – tak jak ja przemykałam się do panien młodych z mojego dzieciństwa, zazdroszcząc im statusu prawie księżniczek. Zajde przynosi mi czarny gartel, długi szal, który połączy mnie z tańczącymi. Ja trzymam jeden koniec, członkowie rodziny na zmianę przytrzymują drugi. W międzyczasie, jak to jest w zwyczaju, poeta weselny wychwala w zabawnych rymach kolejnych krewnych.

„Eli każdemu Żydowi pomaga jak bratu – oby takich chłopaków nigdy nie zabrakło. Mówią, że bardzo zdolny był on do nauki; oby był równie dobry w zbieraniu gotówki. Niechaj potomstwo przyniesie mu wiele radości – lada chwila na syna ślub zaprosi gości”. Rymy są banalne i nierówne, ale wszyscy upili się wystarczająco, by uważać, że to śmieszne.

Ostatni taniec jest zarezerwowany dla mnie i Eliego, ale to nie taniec właściwie, a przeplatanka. Jak obyczaj nakazuje, Eli stoi na dwie długości ramienia ode mnie; ledwie sięga koniuszkami palców do moich, co ma oznaczać, że jakkolwiek zaślubieni, pozostajemy skromni. Patrzymy w ziemię, bo jeśli nasze oczy się spotkają, wybuchniemy śmiechem. Nie muszę zrobić nawet kroku, poruszam tylko lekko spódnicą, jakbym się przemieszczała. W końcu muzyka cichnie i oddycham z ulgą. Nie wiem, czy byłabym w stanie dłużej powstrzymywać chichot.

Sala weselna zaczyna się opróżniać, w miarę jak krewni ruszają z powrotem do domów. Większość gości za kilka godzin musi iść do pracy. Niektórzy podchodzą życzyć mi mazeł tow, ale ja posyłam im tylko roztargnione uśmiechy. Jedyne, o czym mogę myśleć, to żeby zdjąć suknię. Zagięcia łokci mam otarte do żywego. Gdy rodzice Eliego odwożą nas pod nasz dom, kręcę się niecierpliwie. Gdy się żegnają i kiedy tylko drzwi się za mną zamkną, zrzucam poocierane białe pantofle i zaczynam rozpinać tył sukni, zmierzając do łazienki. W środku powoli zsuwam rękawy, bo przylepiają się boleśnie do ramion. Delikatnie rozcieram czerwone zagniecenia na przedramionach i ramionach. Kto by przypuszczał, że suknia ślubna może spowodować tyle bólu?

Pod prysznicem zmywam lakier ze zmatowiałych włosów i pozwalam im się zsunąć na ramiona, ostatni raz – woda spływa z końców i parzy moje obolałe plecy. Stoję przez kilka minut przed zaparowanym lustrem, aż poczuję na ciele lodowaty chłód powietrza. Gdy para schodzi z lustra, widzę swoje odbicie spoglądające na mnie martwym wzrokiem i instynktownie odwracam się od niego. Wychodzę z łazienki w szlafroku.

– Możesz wziąć prysznic – wołam w głąb ciemnego mieszkania. Eli jest w kuchni, wciąż ubrany, odkorkowuje butelkę taniego koszernego szampana.

– Chaja mi powiedziała, że to twój ulubiony – mówi. Uśmiecham się. Tak naprawdę nie przepadam za winem.

Podczas gdy on się kąpie, ja idę do sypialni z kieliszkiem w ręce; stawiam go na nocnym stoliku. Moja teściowa już rozłożyła na jednym z łóżek warstwę tanich ręczników i postawiła obok buteleczkę z lubrykantem. Wkładam długą, białą koszulę nocną.

Siadam na łóżku obok nocnego stolika, z ciekawości otwieram buteleczkę z lubrykantem i wyciskam na palce małą kulkę żelu. Jest zaskakująco zimny i lepki. Ostrożnie układam się na łóżku tak, by moje biodra znalazły się na ręcznikach, i sięgam, by namaścić się ostrożnie przejrzystym, chłodnym żelem. Nie chcę zabrudzić nowej pościeli. Jest bardzo ciemno aż do chwili, gdy Eli otwiera drzwi łazienki i światło wlewa się miękko w głąb mieszkania. Wchodzi do sypialni z ręcznikiem owiniętym na biodrach; kontury jego ciała są dla mnie nowe, inne. Uśmiecha się z zażenowaniem, a potem przykuca nade mną, tak jak mówiła instruktorka, i pozwala, by ręcznik się ześlizgnął. Przysuwa się bliżej, rozkładając ciężar ciała na rękach, a ja rozluźniam i rozsuwam kolana. Czuję, jak coś twardego muska wewnętrzną stronę mego uda. Jest większe, niż się spodziewałam. W ciemności Eli spogląda na mnie niespokojnie. Próbuje wszędzie, pewnie czekając na jakieś wskazówki ode mnie, ale cóż ja wiem? Dla mnie to taka sama tajemnica jak dla niego.

Wreszcie trafia, jak sądzę, we właściwe miejsce, ja unoszę się, by go tak spotkać, i czekam na obowiązkowe pchnięcie i depozyt. Nic się nie dzieje. On pcha i pcha, pojękuje z wysiłku, ale zdaje się, że nic się nie otwiera. Nawet nie wiem, co powinno się otworzyć. Co powinno się tutaj wydarzyć?

Po jakimś czasie Eli się poddaje i przesuwa na jedną stronę łóżka, plecami do mnie.

– Wszystko w porządku? – pytam.

– Tak. Jestem tylko bardzo zmęczony – mruczy.

Wkrótce słyszę jego ciche chrapanie. Wczołguję się na drugie łóżko i leżę, nie śpiąc przez dłuższy czas, zastanawiając się, czy to się stało, czy nie, i jakie są konsekwencje w wypadku obydwu opcji.

Gdy rano otwieram oczy, słabe światło słoneczne przenika przez żaluzje, a klimatyzator z wolna mieli wilgotne sierpniowe powietrze. Lekko unoszę okno i wychylam się na zasnutą smogiem ulicę, przyglądam się ciężarówkom i miejskim autobusom, jak podskakują na stalowych płytach przykrywających dziury w jezdni przy Wallabout Street. Drzwi garażu w magazynie naprzeciwko są otwarte, robotnicy biegają tam i z powrotem przez kanały załadunkowe.

Eli ubiera się szybko i chwyta swoje tefilin, gdy jego ojciec puka do drzwi, wołając „Men geit dawenen!”. Czas na poranną modlitwę. Rozkosznie brykam po czyściutkim mieszkaniu w swojej organdynowej podomce z nadrukiem w kwiaty maku. Włosy po wyschnięciu wciąż mam sztywne i łamliwe. Otwieram bieliźniarkę i przebiegam palcami po nowiutkich ręcznikach i obrusach, pachnących lawendą z saszetek, które powkładałam pomiędzy nie. Otwieram kredens i patrzę na swoje nowe srebrne sztućce i porcelanę, upojona myślą, że wszystko to należy do mnie.

Za chwilę przychodzi Chaja z elektryczną golarką i ustawiamy taboret przed łazienkowym lustrem. Jestem zaskoczona, jak mało mnie wzrusza perspektywa utracenia włosów. Jeśli cokolwiek czuję, to że właśnie mam się stać dorosła, że wkraczam w nowe życie. Dziwnie jest patrzeć, jak moje włosy opadają do kosza, ale oto lecą, zbite w kosmate brązowe kłębki. Tak szybko jest po wszystkim, że czuję się, jakbym nigdy nie miała włosów – moja czaszka naprawdę błyszczy w łazienkowym świetle. Nigdy wcześniej nie myślałam o tym, jaki kształt ma moja głowa – ale teraz, gdy ją widać, z podziwem patrzę na perfekcyjne proporcje i niespodziewaną symetrię swojego oblicza. Czuję się lekka, jakby zdjęto mi brzemię z ramion, jakbym miała nagle unieść się nieważka nad ziemię. Nagle chcę uchwycić się czegoś, co mocno stoi na ziemi, by nie odlecieć w kosmos. Chaja przynosi mi frotowy turban w pięknym odcieniu amarantu. Pachnie jak świeże ręczniki, miękko i delikatnie leży na moim czole i trzyma przy ziemi jak przycisk do papieru.

Chcę powiedzieć do Chai coś znaczącego, ale nic odpowiedniego nie przychodzi mi do głowy, więc uśmiecham się tylko i mówię:

– I po robocie. Nic wielkiego, co? – Czuję się dzielna i dorosła, mówiąc to tak spokojnie.

– A co miałoby być w tym wielkiego? – Chaja wzrusza ramionami, zwija kabel od golarki i odkłada ją na bok. – Zwyczajna rzecz.

Sięgam rękami ku mojej nieważkiej głowie, przez moment głaszcząc węzeł turbanu. Nic wielkiego, to naturalne.

Słyszę kroki w korytarzu. Myślę, że to Eli, ale to teściowa: stoi, wydymając usta, z rękami splecionymi przed sobą i odchyla się od wizjera w drzwiach.

Chaja odkłada golarkę z powrotem do swojej dużej czarnej torebki i wymienia krótki pocałunek z moją szwiger, zanim pobiegnie dalej korytarzem. Proponuję matce Eliego herbatę – to pretekst, by użyć nowych naczyń – kiedy zaś ona grzecznie odmawia, nalegam, że ułożę ładnie czekoladki na srebrnej tacce.

– No i jak poszło? – pyta teściowa.

Uśmiecham się grzecznie, ale jestem zmieszana. Nie tym, że nie wiem, o co jej chodzi – ale tym, że w głowie nie chce mi się pomieścić, że może pytać o to tak wprost. Ledwo słyszalnym i niepewnym głosem mruczę „Och, w porządku” i zbywam ją jak natrętną muchę. Myślę sobie – to między mną i Elim, możemy sami się tym zająć. On by sobie nie życzył, żebym angażowała w to inne osoby.

Twarz teściowej tężeje, zdejmuje ręce z obrusa.

– Mąż mi powiedział, że sprawy nie zostały doprowadzone do końca.

Zaniemówiłam. O nic nie pytam. Siedzę tylko, skamieniała ze zgrozy, znowu czując tę nieważkość: jeśli nie uchwycę się nogi stołowej, ulecę w niebo jak wypełniony helem balonik.

Zanim zdołam coś powiedzieć, drzwi się otwierają i stoją w nich Eli z ojcem. Teściowa wstaje i schyla się ku mnie, by obdarzyć mnie bezdotykowym pożegnalnym pocałunkiem. Nie pochylam się ku niej; wychodzi wraz z mężem i zamyka drzwi za sobą. Kieruję wzrok na Eliego, ale on wbija spojrzenie w ziemię. Mam wrażenie, że moje ciało jest twarde na zewnątrz, ale w środku miękkie jak krem. Rozleję się, jeśli zewnętrzna warstwa odpadnie – myślę, patrząc w dół na nietknięte czekoladki na stole.

– Co się stało? – pytam Eliego. – Dlaczego powiedziałeś ojcu?

Eli krzywi się w reakcji na mój stanowczy ton.

– Nic mu nie powiedziałem; sam zapytał! – protestuje pospiesznie. – Byłem tak zaskoczony, że powiedziałem mu prawdę. Nie myślałem, że komuś powie!

– Powiedziałeś ojcu? Twoja matka wie! Wszystkim rozpowie! Prawdopodobnie cała twoja rodzina już wie! O czym ty myślałeś?

– Nie wiem, pewnie w ogóle nie myślałem, byłem kompletnie zaskoczony!

– Nie uważasz, że to sprawa między nami i sami powinniśmy się tym zająć? Nie uważasz, że to coś intymnego, co para powinna rozwikłać bez niczyjej pomocy? Nie pomyślałeś, jak upokorzona się poczuję tym, że wszyscy wiedzą o naszych intymnych sprawach?

Ogarnia mnie panika, myślę o tym, co się może stać, o tym, jak jedni szepcą drugim, jak w moim świecie plotki roznoszą się niczym błyskawica – i już widzę, jak to będzie iść Lee Avenue i słyszeć, jak ludzie o mnie gadają – o mnie, dziewczynie, która nie może. Zgroza. Nie przeżyję tego.

– Wszystko będzie dobrze – wtrąca Eli z bolesnym wyrazem twarzy. – Ojciec mówi, że musimy tylko zrobić to dziś w nocy. Zrobimy, co trzeba, i nikt słowa nie powie. Spróbujemy wyjść, jak tylko szewa berachos się skończy, zanim będziemy zbyt zmęczeni. Może w tym był wczoraj problem, może byliśmy zbyt zmęczeni!

– Może – odpowiadam, ale wiem, że nie w tym problem. To nie wyjaśnia, dlaczego moje łono nie otworzyło swych wrót mimo głośnego i upartego pukania. Moje dziwne, buntownicze łono nie życzy sobie gości.

 

Po południu Eli proponuje, żebyśmy się zdrzemnęli, żeby wypocząć na później – ale nie zasypiam, gapię się tylko na jego śpiącą twarz i ręce spoczywające pod brzegiem poduszki. Dzwoni dzwonek przy drzwiach, drepcę do przedpokoju, żeby odebrać domofon. To Chaja; przyciskam guzik, by ją wpuścić.

– Słyszałam, co się stało – mówi, siadając przy moim stole w jadalni i ustawiając stopy równiutko pod krzesłem. Czekam, że powie coś na moją obronę, że mnie jakoś uspokoi.

Jej twarz wygląda na stanowczą, gdy ciągnie dalej.

– Jeśli udane małżeństwo od czegoś zależy, to od przestrzegania jednej zasady: w sypialni mąż jest królem – mówi. – Jeśli jest królem w sypialni, czuje się jak król wszędzie indziej, niezależnie od tego, co się dzieje.

Przerywa, patrzy na mnie uważnie. Jej ręce zaciskają się na pasku workowatej torebki.

– Rozumiesz, co mówię? – pyta, czekając, aż potwierdzę, że tak.

Kiwam głową, zbyt osłupiała, by cokolwiek powiedzieć.

– To dobrze – mówi z naciskiem, wstając i wygładzając spódnicę. – Skoro tak, wszystko będzie dobrze. Nawet nie wspomnę o tym Bube i Zajde; po co ich martwić złymi wiadomościami, są starzy i schorowani. – Słyszę, co insynuuje ta wypowiedź, i natychmiast mam poczucie winy.

Mimo to dopiero gdy drzwi zamykają się za nią, dociera do mnie, co zaszło, i zastanawiam się: jak właściwie rozwiązać ten problem? Czy Chaja ma jakiś plan? Bo ja nie.

Najlepsze w siedmiu dniach błogosławieństw jest to, że można się ładnie ubrać. Panna młoda jest zawsze najlepiej ubraną osobą wśród uczestników siedmiodniowych uroczystości ze składaniem życzeń – ten obyczaj ma przynieść szczęście nowożeńcom. Co wieczór ubieram się inaczej, każdy strój został starannie wybrany na zakupach i przerobiony przez krawcową, by leżał na mnie jak ulał. Moje peruki są świeżo uczesane i polakierowane. Na wszystkich przyjęciach moja szwagierka Szprynca – sama świeżo zamężna, dwa miesiące po ślubie, bo nie chciała czekać, aż my się pobierzemy, jak to jest w zwyczaju – siedzi w ciemnym kącie, nadąsana jakąś smutną goryczą, której przyczyn nijak nie rozumiem. Ignoruję ją jednak, bo, niestety, jestem zajęta myśleniem o zadaniu, którego przez cały tydzień nie zdołaliśmy wykonać.

 

Pierwsze dni po ślubie, które powinny być najszczęśliwszymi w moim życiu, wypełnia troska o skonsumowanie małżeństwa. Wszystkie wysiłki spełzają na niczym, Eli jest coraz bardziej niespokojny, a jego rodzina wywiera na nas coraz większą presję, żeby doprowadzić sprawy do końca. Przy trzecim podejściu Eli nie jest w stanie zmusić własnego ciała do entuzjazmu, a ja nie mogę ulec czemuś, czego nie ma. Tłumaczy mi, jak działa jego podniecenie, i do piątej nad ranem staramy się ukoić jego nerwy, i zrelaksować go na tyle, by mógł spróbować, ale pod koniec tygodnia obydwoje jesteśmy zdesperowani i na skraju obłędu.

Eli mówi, że w jesziwie chłopcy masturbują się nawzajem. Ponieważ nie widują dziewczyn, tylko chłopaków, on reaguje podnieceniem na widok chłopca. Po tylu latach dziwacznie jest musieć się przestawić.

– Nie wiem nawet, czy powinienem czuć pociąg do ciebie. Zanim cię zobaczyłem, nie wiedziałem nawet, jak wygląda dziewczyna.

Nagle czuję się straszliwie onieśmielona. Przyjmowałam jako oczywistość, że sam widok mojego ciała go podnieci. Teraz jednak patrzę na własne ciało jego wzrokiem – obce, tajemnicze, nieznane.

 

Pod koniec tygodnia rabini każą nam przestać, bo krwawię od podrażnienia i nie da się stwierdzić, czy jest to wynikiem przerwania błony dziewiczej, co z kolei czyni mnie nieczystą. Orzekają, że jestem nidda i muszę postępować jak wszystkie inne mężatki – odliczyć siedem dni albo czternaście szmatek, a potem zanurzyć się w mykwie.

Proces oczyszczenia zajmie dwa tygodnie i dopiero potem mogę znowu próbować, ale tydzień przed wyprawą do mykwy budzę się z potwornym swędzeniem na lewym ramieniu. Myślę, że to komar mnie ugryzł, i przez całą noc drapię się z furią, z przerwami na płytką drzemkę, ale kiedy budzę się rano, widzę ławicę złośliwych czerwonych krost na całej ręce. Nigdy w życiu nie widziałam takiej dziwacznej wysypki, więc zamawiam wizytę w klinice przy Heyward Street. Zwykle nie chodzę do lekarza w tej przychodni ODA – finansowanej przez rząd, ale prowadzonej przez społeczność chasydzką; przyjmuje wszystkich, ale najczęściej jest brudna i zatłoczona. Nie udaje mi się jednak umówić na pilną wizytę gdzie indziej.

Doktor Katz ogląda mnie od stóp do głów i krzywi się na widok wysypki, ale przez dłuższą chwilę najwyraźniej nie może sformułować jednoznacznej diagnozy. Ostatecznie mówi, że na osiemdziesiąt procent to jakaś odmiana ospy wietrznej, ale nie ma całkowitej pewności. Przepisuje mi lek antywirusowy, na wszelki wypadek, gdyby tak się okazało.

– Jest skuteczny tylko wtedy, gdy zażyje się go do czterdziestu ośmiu godzin od wystąpienia objawów – mówi – ale myślę, że jeszcze nie jest za późno. Nie zabije wirusa, ale złagodzi objawy infekcji i skróci czas jej trwania.

Nie mogę uwierzyć, że mam ospę wietrzną. Zaszczepiono mnie jako dziecko i miałam wcześniej kontakt z chorobą, więc jak to? Wydaje się idiotyczne nawet wspominać o tym Eliemu. Ale teraz nie mogę iść do mykwy, czego i tak nie chciałam robić, i mogę wziąć krótkie wakacje od całego stresu. Nikt nie będzie dyskutował z ospą wietrzną.

Wysypka się rozszerza i wychodzi na lewej nodze, po lewej stronie brzucha, aż w końcu także po lewej stronie twarzy. Jakby ktoś narysował czerwoną kreskę flamastrem wzdłuż mojego ciała i kazał krostom trzymać się z jednej strony. Strasznie swędzi; kąpię się w owsiance i nacieram wszystko grubą warstwą maści przeciw swędzeniu. Wstydzę się wyjść na ulicę i pokazywać twarz w takim stanie, więc siedzę w domu, aż przejdzie.

– Dobrze się składa, że jesteś teraz nidda – mówi Eli. – I tak nie mogę cię tknąć.

Trzy tygodnie później wysypka ciągle nie zeszła, choć na krostach zaczynają się formować strupy. Budzę się w środku nocy z silnym bólem brzucha i wymiotuję godzinami, zanim Eli dzwoni z prośbą o radę do kolegi, który pracuje w pogotowiu.

Michoel należy do lokalnego oddziału organizacji Hatzolah, która ma własne karetki i pracowników pogotowia. Mówi, że za każdym razem, gdy kobieta ma bóle brzucha, procedura nakazuje zabrać ją do szpitala na wypadek, gdyby się okazało, że problem dotyczy macicy. Odwożą nas na pogotowie w szpitalu uniwersyteckim, gdzie większość oczekujących to okoliczni mieszkańcy próbujący zdobyć leki przeciwbólowe. Przez dłuższą chwilę nikt się mną nie zajmuje, dają mi tylko coś na zbicie gorączki – ale gdy wreszcie przyjmuje mnie lekarz, dzwoni po specjalistę od chorób zakaźnych, żeby przyszedł mnie zbadać. Doktor, drobny Azjata z pomarszczonym czołem i tłustą cerą, mówi mi, że mam półpaśca ocznego, którego, jak sądzi – przyglądając się chasydzkiemu strojowi Eliego – mogłam złapać w łaźni rytualnej. Wstrząsa mną na wspomnienie basenu z letnią wodą, który zapewne dzieliłam z setkami innych kobiet. Nie przyszło mi do głowy, że wykonując Boże przykazania, mogę nabawić się choroby. Zawsze mnie uczono, że nic złego nie może się stać przy wypełnianiu micwy, przykazania; ono ma nas chronić.

Czuję się, jakby ciążyła na mnie jakaś klątwa. Odkąd Eli i ja się pobraliśmy, spotkały nas wszystkie możliwe nieszczęścia. Odziedziczyłam po Bube skłonność do przesądów, czy to znak? Jeśli tak, to trochę za późno. Teraz nic nie mogę poradzić na okoliczności, w których się znalazłam.

 

Mój budynek ma osiem pięter, na każdym jakieś dwadzieścia mieszkań – w większości mieszkają młode małżeństwa takie jak Eli i ja. Ale jakie było prawdopodobieństwo, że Golda zamieszka dosłownie kilka metrów od nas?

Moja stara przyjaciółka, z którą wiele lat temu przyłapano mnie na gan jehuda, jak się po niej zawsze spodziewałam, wyrosła na piękną kobietę. Jej oczy lśnią jeszcze bardziej niż kiedyś, ciało zaokrągliło się w ładne łuki, ale talia została tak wąska jak dawniej. Jej sposób bycia się zmienił: jest nieśmiała, mówi cicho, kompletnie inna, niż ją pamiętałam. Gdy rano jej mąż wychodzi do szulu, zaprasza mnie do siebie na kawę. Jak wszystkie młode mężatki, ochamy i achamy nad jej nową zastawą i pościelą oraz przeglądamy jej ślubny album. Prowadzi mnie do sypialni, żeby mi pokazać śliczne mahoniowe meble, z ogromną szafą i ciężką komodą. Masywne meble przytłaczają swym ciężarem małe pomieszczenie.

Przysiada na jednym z łóżek, wygładza narzutę szczupłą, elegancką dłonią. Patrzy na mnie, jej twarz jest pełna bólu.

– Żebyś ty widziała noc poślubną – szepce. – Było tyle... tyle krwi. – Jej głos załamuje się pod koniec drugiego zdania. Nie wiem, czy rozumiem, co chce mi powiedzieć. Jeśli mówi o tym, jak straciła dziewictwo, nie chcę o tym słuchać. Nie zniosę nowych opowieści o udanej nocy poślubnej, nie kiedy ja sama nie uroniłam jeszcze ani kropli krwi. – Krew była wszędzie. Na łóżku, na ścianach. Musiałam iść do szpitala.

Jej twarz marszczy się nagle i myślę, że zaraz się rozpłacze, ale ona bierze głęboki wdech i uśmiecha się dzielnie.

– Poszło nie w to miejsce. Rozerwało mi jelito. Och, Dewojre, nie wyobrażasz sobie, jak to bolało. Straszne to było!

Jestem oszołomiona ze zdziwienia. Prawdopodobnie szeroko rozdziawiam usta. Jak to możliwe, żeby rozerwać jelito?

– No wiesz, ich uczą na zajęciach przedmałżeńskich, żeby zrobić to szybko, zanim stracą odwagę, a my się wystraszymy. Więc po prostu wepchnął, wiesz? Ale nie w to miejsce. Skąd miał wiedzieć? Nawet ja nie wiedziałam na pewno, które to miejsce.

– A jak się teraz czujesz? – pytam, głęboko poruszona jej opowieścią.

– Och, już w porządku! – Uśmiecha się szeroko, ale kąciki jej oczu nie marszczą się jak dawniej, a dołeczki w policzkach ledwie się zarysowują. – Mój mąż wróci za chwilę, powinnaś już iść. – Nagle spieszy jej się, by wyprowadzić mnie za drzwi, jakby się bała, że przyłapią ją na rozmowie z sąsiadką.

Po powrocie do mieszkania zamykam się w łazience i przez dwadzieścia minut non stop szlocham w ręcznik. Gdzie, pytam się, jest w tym wszystkim rodzina Goldy? Dlaczego po tych wszystkich latach i niezliczonych wypadkach nikt nie zdecyduje się wreszcie czegoś powiedzieć?

 

Przy naszej ulicy otwiera się koszerna chińska restauracja. Rabini występują przeciwko przyzwoleniu na nieżydowską kulturę, ale młode pary mieszkające w sąsiedztwie są zachwycone możliwością spróbowania czegoś nowego – i jakkolwiek nie mamy odwagi siedzieć tam, gdzie nas mogą zobaczyć, zamawiamy jedzenie na wynos. Po wieczornej modlitwie Eli idzie odebrać nasze zamówienie.

Wykładam żeberka w jasnoczerwonym, galaretowatym sosie na nasze nowiutkie, obramowane srebrem porcelanowe talerze. Siadamy naprzeciwko siebie przy kuchennym stole. Patrzę, jak pożera żeberka, ale ja ledwie ruszam swoje. Ostatnio nie jestem w stanie nic utrzymać w żołądku. Podejrzewam, że jestem bardzo chora na jakąś tajemniczą chorobę – mimo że półpasiec już mi przeszedł. Może ma to coś wspólnego z moją zablokowaną waginą.

Chaja rozmawia z rabinami, którzy wysyłają nas do wybranego przez nich seksuologa. Właściwie jest ich dwoje, małżeństwo. Żona rozmawia ze mną, mąż z Elim. Potem sadzają nas w jednym pokoju i pokazują plastikowe części ciała, złożone razem na rzepy. Lekarka cierpliwie objaśnia nam każdy element mojego układu rozrodczego. Nie mam pojęcia, jak ma nam to pomóc. W tym kontekście wszystko wygląda jeszcze bardziej klinicznie.

Kiedy lekarka omawia z Elim moje „tam na dole”, czuję się odrobinę lepiej na myśl, że w tym momencie to nie ja jedna jestem tutaj winna.

Potem doktor mężczyzna oznajmia, że zbada mnie, by upewnić się, czy wszystko jest jak trzeba. Z początku protestuję. Nigdy wcześniej nie przeszłam badania ginekologicznego, panikuję i odmawiam wejścia na stół. W końcu lekarz mówi, że mnie znieczuli; zanim zacznie badać okrytym rękawiczką palcem, aplikuje trochę lidokainy. Po chwili niezręcznego macania ogłasza swą diagnozę:

– Masz dwie błony dziewicze. Konieczna będzie operacja.

To znaczy, że mam dwa dziewictwa. Eli powtarza matce, co lekarz powiedział, ale teściowa go wyśmiewa. Jeśli jest mowa o operacji – oznajmia – nie można wierzyć lekarzowi. Trzeba iść po opinię innego lekarza. Teściowa daje Eliemu numer do ginekolożki na Manhattanie – to specjalistka od ciąż wysokiego ryzyka, przyjmowała na świat wszystkie jej dzieci.

Gabinet doktor Patrick jest w Piątej Alei, z widokiem na zaśnieżony kwartał Central Parku. Wyglądając z okna, widzę taksówki przecinające zawalone topniejącą breją ulice; niektóre zatrzymują się przed hotelem Pierre, wezwane gestem odźwiernego. W tym gabinecie czuję się bardzo mała, w tym aroganckim zakątku Manhattanu, wiedząc ponad wszelką wątpliwość, że lekarze i pielęgniarki będą mnie traktować z góry, bo wyszłam za mąż jako siedemnastolatka za mężczyznę, który nosi czarny aksamitny kapelusz i długi jedwabny surdut, i którego pejsy kołyszą się energicznie przy każdym ruchu.

Twarz doktor Patrick jest surowa i marszczy się w skupieniu, gdy lekarka wpycha we mnie stalowy wziernik i przekręca go na wszystkie strony.

– Możesz mieć przegrodę – mówi. – Wygląda, że są zrosty, a przy zrostach to się zdarza. To jak dodatkowa ścianka w pochwie. Skieruję cię na rezonans magnetyczny, żeby to potwierdzić.

Wznosi ku mnie spojrzenie, kiedy o tym mówi, ale nie wydaje się oczekiwać reakcji. Jakby już uznała, że nie wzbudzi to we mnie żadnych uczuć. Jeszcze się ubieram, kiedy ona wypada z gabinetu, wyglądając, jakby się śpieszyła do jakichś ważnych spraw. Przychodzi pielęgniarka i bez uśmiechu wręcza mi recepty. Nie mam pojęcia czemu, ale w tym gabinecie czuję przytłaczający wstyd, że w ogóle istnieję – uczucie, którego nie zaznałam na Williamsburgu.

Gdy po raz pierwszy robię badanie rezonansowe, odkrywam, że mam klaustrofobię – płaczę w tunelu maszyny tak strasznie, że aż się cała trzęsę, technicy nie mogą odczytać wyników i krzyczą na mnie przez głośnik: „Nie ruszać się!”. Doktor Patrick oznajmia, że wynik badania jest niejednoznaczny. Czasami przegroda podłużna nie jest widoczna w rezonansie magnetycznym. Oznajmia, że jedyne, co można zrobić, to zasięgnąć porady terapeuty, i daje mi skierowanie.

 

Eli już nie zbliża się do mnie tak jak na początku, kiedy każda noc niosła szansę przerwania naszego długiego ciągu niepowodzeń – kiedy myślał, że ciągle będzie w stanie pozbierać, co pozostało z jego strzaskanej męskości, i zrobić coś z naszym małżeństwem. Gdy tak biegamy od lekarza do lekarza, on twierdzi, że to bez sensu, dopóki się nie dowiemy, co jest nie tak. Chyba ma nadzieję, że będzie to coś poważnego, coś, co zdejmie ciężar winy z nas, i z niego. Choć nigdy nie wierzyłam, gdy nam mówili, że to moja wina, myślę, że on w to wierzył. Eli traktuje bardzo serio to, co mówi jego rodzina.

Teraz wraca z pracy później każdego dnia, a ledwie wejdzie do domu, zaraz biegnie na wieczorną modlitwę. Na początku często opuszczał modlitwy, żeby pobyć ze mną. Nie przeszkadza mi to, niech idzie – ale kiedy wraca, upominam go za to, że mnie opuścił. Chcę, żeby mnie zostawiono w spokoju, ale nie chcę się czuć niekochana. Czego więc chcę naprawdę?

Kiedy go nie ma, biorę długie kąpiele. Nowa łazienka jest dla mnie wielkim pocieszeniem po wszystkich tych ciężkich ostatnich miesiącach. Są w niej wielka wanna i błyszczące, drogie kafelki – gdy zapalę wewnątrz kilka aromatycznych świec, łazienka staje się moją prywatną oazą spokoju.

Eli czasem zastaje mnie wciąż w kąpieli. „Zmarszczysz się jak rodzynek” – mówi. Oglądam opuszki palców, ale nie są szczególnie pomarszczone. Gdy w końcu wychodzę z wanny, zawsze kręci mi się w głowie i czuję się słaba. To pewnie od gorącej wody.

Pewnego wieczora jak zwykle wchodzę do wanny i odkręcam gorącą wodę, z przyjemnością czując, jak jej strumień rozgrzewa moje wiecznie zmarznięte stopy. Ale po paru minutach całe ciało zaczyna mnie palić. Nawet twarz, której nie zanurzyłam w wodzie, piecze jak ogień. Wychodzę i staram się ochłodzić, ale wrażenie gorąca nijak nie chce minąć. Unosi się falami ku piersi i głowie; ponieważ nie rozumiem, co się dzieje, wpadam w panikę, puls przyspiesza mi jak szalony. W kilka minut cały obiad, który zjadłam, wznosi się w górę przełyku, silne strumienie wymiotów chlustają do muszli klozetowej. Pierwszy raz w życiu zdarza mi się zwymiotować bez wcześniejszych problemów z żołądkiem. Nie mam pojęcia, dlaczego to się stało, więc przez chwilę jestem przekonana, że coś było w jedzeniu, mimo że Eli nie zdradza żadnych objawów. Zawsze mówi, że ma strusi żołądek.

 

Po pewnym czasie Eli znowu zaczyna próbować. Rabini powiedzieli mu, żeby nie przestawał, bez względu na to, co mówią lekarze. Nasze życie jest wyraźnie naznaczone rytmem dni czystych i nieczystych: przez dwa tygodnie nieśmiało próbujemy zbliżeń, wiedząc, że nasze wysiłki pozostaną bezowocne, a przez dwa następne unikamy się nawzajem, pilnując, by nie złamać zasad nidda. Ten rytm wywołuje we mnie nieustanny niepokój. Kiedy pod koniec dwóch tygodni wymuszonych zbliżeń zaczynam wreszcie odnajdywać się w nowym klimacie naszej relacji, ląduję znowu w stanie nidda, czując się odrzucona i niechciana.

To musi być emocjonalna tortura dla Eliego, to nieustanne przerzucanie się ze stanu, gdy chce być przy mnie, do odsuwania się ode mnie tak daleko, jak to tylko możliwe. Nie rozumiem, jakie uczucia naprawdę żywi do mnie, skoro tak łatwo mu przychodzi przestawić się z jednego w drugie i z powrotem, włączyć i wyłączyć. Dlaczego ja nie potrafię wykazać takiej samej samodyscypliny? Eli żyje w myśl litery prawa; wydaje się, że jedyne, co kocha, to Boże przykazania. Chce mnie tylko wtedy, gdy spełniam wymagania jego pobożnego posłuszeństwa prawom halachy.

Moje uczucia są jak kruche, wystraszone zwierzątka: trzeba im dać czas, by powoli wyszły z ukrycia; ledwo poczują się komfortowo, zaraz kryją się na nowo. Wkrótce nie jestem w stanie w ogóle otworzyć się dla męża, bo przeraża mnie perspektywa, że za moment on znowu mnie odrzuci. Zauważam, że stałam się bardzo chłodna, z każdym upływającym dniem ludzie oddalają się ode mnie coraz bardziej, aż wydają się ledwie odległymi okruchami. Moje własne ciało także jakby oddziela się ode mnie: jestem w stanie robić rzeczy, czując się, jakbym nawet nie była obecna.

Niespodziewane torsje zdarzają mi się ostatnio często; jedyną metodą unikania ich jest przestać jeść. Jeśli mam pusty żołądek, nie mogę nic zwymiotować. Łatwo jest mi przestać jeść, bo kompletnie straciłam apetyt. Na widok tabliczki czekolady, kiedyś tak kuszącej, skręcają mi się wnętrzności. Ponieważ nie mogę jeść, chudnę. Zauważam to, dopiero gdy inni mówią mi, jak duże wydają się na mnie ubrania, które kupiłam zaledwie kilka miesięcy wcześniej: spódnice zjeżdżają z talii na biodra, rękawy opadają na knykcie zamiast na nadgarstki. Wszyscy się zawsze śmiali z moich pyzatych policzków – teraz stały się zapadnięte i blade.

Gdy znajduję się w zbyt dużej grupie ludzi, czuję, jak serce zaczyna mi walić, a wszystkie części ciała ogarnia drżenie i poczucie słabości. Boję się, że mogę być chora na jakąś straszną chorobę. Jeśli zmuszę się, by coś zjeść, natychmiast mam intensywne torsje i potem godzinami nie mogę powstrzymać odruchu wymiotnego. Moje ciało jest zmęczone i zniszczone jak ciało starej kobiety. Lekarz wysyła mnie na niezliczone badania, prześwietlenia i tomografie.

Pewnego dnia, gdy siedzę w jego gabinecie, z życzliwym spojrzeniem daje mi garść białych tabletek.

– To Xanax – mówi. – Połknij, jeśli poczujesz, że zbiera ci się na mdłości. Będzie ci lepiej.

– Na co to jest? – pytam z wahaniem.

– Na stany lękowe.

– Ależ ja się nie martwię! – protestuję. – Dlaczego miałabym ich potrzebować?

– Może ty nie czujesz lęku, ale twoje ciało owszem – wyjaśnia lekarz. – Objawy nie ustąpią, dopóki nie zajmiesz się tym problemem.

Nie mogę się zdobyć na to, by wziąć tabletki z jego ręki, więc wstaję i wkładam płaszcz, szykując się do wyjścia.

– Cóż, jeśli nie chcesz wziąć tabletek, weź przynajmniej skierowanie – wręcza mi białą wizytówkę. – To moja dobra znajoma, może będzie mogła pomóc.

Na wizytówce napisano: „Jessica Marigny. Biofeedback”.

 

Gabinet jest na Upper East Side, w budynku z odźwiernym, nieopodal Park Avenue – dzielnicy najbardziej nieżydowskiej z możliwych. W poczekalni atakują mnie krzykliwe okładki magazynów, kartkowanych przez wymanikiurowane ręce kobiet o długich paznokciach i lśniących, niezakrytych nogach.

Gdy Jessica zaprasza mnie na badanie do gabinetu, nie widzę w nim typowego wyposażenia. Nie ma kozetki, na której miałabym się położyć – jest tylko wygodny fotel. Po prawej stoją jakieś maszyny, ale nie takie, jakie zwykle widuje się w gabinetach lekarskich. Kawałkami szarej taśmy Jessica przykleja mi do rąk elektrody i przyciska jakieś guziki na maszynie, do której są podłączone. Na małym ekraniku pojawia się numer – dziewięćdziesiąt osiem – ale zmienia się co chwila: dziewięćdziesiąt dwa, sto dwa, sto pięć.

– Zestresowane jesteśmy, co? – mówi z uśmiechem Jessica, odgarniając za lewe ucho swoje blond włosy.

Ja także się uśmiecham, niepewna, co ma na myśli.

– Ten numer odzwierciedla twój poziom stresu – mówi życzliwie. – Biofeedback polega na tym, by nauczyć się czytać sygnały, które daje ci ciało, i rozumieć, jak na nie odpowiadać. Nauczę cię, jak rozpoznawać objawy niepokoju i jak go łagodzić, żebyś nie wymiotowała.

Co tydzień przez godzinę siedzę na jej fotelu, ucząc się oddychać tak, by stymulować gruczoły nadnerczy, oczyszczać umysł i odprężać mięśnie – aż numery na czytniku same z siebie zaczynają spadać.

– Pamiętaj, zawsze to ty decydujesz. Lęk nie będzie mieć nad tobą władzy, jeśli sama mu jej nie dasz – mówi Jessica.

Gdy wychodzę z mojej ostatniej lekcji, żegna mnie jak zawsze, mówiąc:

– Triumf ducha nad materią. Triumf ducha nad materią. – I puka dłonią w czoło.

 

Eli przygląda się, jak spędzam wieczory, leżąc na kanapie, skupiona na ćwiczeniach oddechowych. Jego obecność powoduje fale niepokoju i bez przerwy muszę walczyć z nimi, odpierając każdy ich przypływ głębokim, mocnym oddechem. Mam wrażenie, że kiepsko się bronię, że walczę jak w oblężeniu, świadoma, że moja energia skończy się szybciej niż zasoby przeciwnika i że klęska jest nieuchronna. Mimo to ciągle wykonuję ćwiczenia. Lęk nie znika, ale mogę trzymać go z daleka, mając oko na niego, na wypadek gdyby znów zaczął podchodzić bliżej i próbował mnie zaskoczyć. Czasami nocą budzi mnie gwałtowny koszmar, w którym koce i prześcieradła próbują mnie pożreć. Wyskakuję z łóżka i kryję się w kuchni, dopóki uczucie bycia atakowaną nie osłabnie trochę, choć czasem wydaje mi się, że nawet powietrze próbuje mnie zadusić. Pokój zdaje się skręcać i zaciskać, próbując mnie zmiażdżyć; nawet krzesło, na którym siedzę, nie jest stabilnym oparciem. Mam wrażenie, że nie mam się gdzie schronić. Co za przekleństwo, nie czuć się bezpiecznie nawet we własnym ciele, gdy wszystko wokół idzie źle. Moje własne ciało powinno być tym oparciem, na którym zawsze mogę polegać. Zamiast tego jest moim najgorszym wrogiem, udaremnia wszystkie moje wysiłki.

Eli przygląda się atakom lękowym, ale nie rozumie, co się dzieje. Może myśli, że popadam w obłęd i nigdy nie wyzdrowieję. Pewnego czerwcowego dnia nie wraca do domu, a gdy próbuję do niego zadzwonić, nie odbiera. Czekam do późnego wieczora, ale ciągle się nie odzywa, więc dzwonię do jego matki zapytać, czy wie, gdzie on jest – zanim jednak zdołam choćby zadać pytanie, teściowa mówi chłodno:

– Eli nie wróci dziś do domu.

– Jak to?

– Tak to, że nie chce więcej wracać do domu, w którym ty jesteś. Nie chce też z tobą rozmawiać.

Rozłączam się, kompletnie zaszokowana. Dzwonię do ciotki Chai, która już wie, co się dzieje. Mówi, że zdaniem teściowej Eli powinien rozwieść się ze mną, bo nie mogę mieć stosunku. Nie mogę pojąć, jak Eli mógł tak impulsywnie podjąć tę decyzję, jak to możliwe, że wybrał matkę, a nie żonę, i nawet mnie o tym nie poinformował.

Nagle czuję ścianę gniewu wyrastającą tam, gdzie przedtem był lęk. Nie wiem, na co i na kogo jestem wściekła, ale cała niesprawiedliwość, której wydaje mi się, że doświadczałam do tej pory, budzi mój wielki gniew. Mam dosyć bycia obwinianą za wszystko.

– W porządku, nie będę się kłócić – mówię z naciskiem. – Jeśli naprawdę chce rozwodu, będzie go miał. Nie obchodzi mnie to. – Rozłączam się, zanim ciotka zdoła coś powiedzieć.

Obchodzi mnie to, gdzieś głęboko – bo boję się zostać sama. Jeśli mój mąż się ze mną rozwiedzie, nie mam ani domu, ani przyjaciół. Prawdopodobnie nigdy więcej nie zdołam wyjść za mąż. Teraz jednak nie myślę o tym, bo fakt, że Eli mnie zdradził, przerasta wszystko inne. Nie śpię aż do świtu, odrętwiała z zimna.

Jaka to sprawiedliwość, myślę sobie, że muszę brać wszystko na siebie tylko dlatego, że mam waginę, naczynie? Co, jeślibym miała penisa – czy ktokolwiek winiłby mnie za nieumiejętność wsadzenia go gdzie trzeba? A te wszystkie noce, które spędziłam na pocieszaniu Eliego, bo nie był w stanie utrzymać erekcji? Czy za nie także jestem odpowiedzialna?

Doprowadzam samą siebie do obłędu takimi myślami, ale nie wiem, na kogo najpierw powinnam być wściekła: czy na Chaję, która zawsze mówi mi, co robić, nie zasłużywszy nawet na taki przywilej? Na Zajde, który nie ma o niczym pojęcia do tego stopnia, że uznał, iż mogę być szczęśliwą małżonką chłopaka z durnej, fanatycznej rodziny, w której byłam jedyną kobietą nienoszącą szpicla ani kapelusza? Czy na Eliego, który od początku nie miał za grosz kręgosłupa jako mąż, który bez zastanowienia wygadał ojcu prawdę, nie dając nam nawet szansy na odrobinę prywatności? Czy na swoją teściową, która zawsze się wtrąca i obgaduje mnie z córkami za moimi plecami, za to, że kazała synowi się ze mną ożenić po to tylko, by zaraz kłaść mu do głowy, że mógł trafić lepiej? Czy na teścia, który, jak się zdaje, czerpie niezwykłą przyjemność z faktu, że nie zdołaliśmy skonsumować naszego małżeństwa i wykorzystuje każdą okazję, by pouczać Eliego na temat halachicznych praktyk seksualnych? Nie widać końca tej listy. Tuż przed świtem ogarnia mnie lęk, że ta wściekłość całkiem mnie pochłonie. Uciszam własny szloch, by nie pobudzić sąsiadów.

O siódmej rano Eli wraca do domu. Pada na płask przede mną i przeprasza bez końca, ale nawet nie słyszę, co mówi. Widzę tylko, że porusza ustami, i myślę jedynie o jego słabości i braku charakteru. W głębi serca już odcięłam się od niego. Wiem, że jeśli zostanę w tym małżeństwie, codziennie będę odgrywać rolę dobrej, kochającej żony, ale nigdy nie będę widzieć w nim osoby. Bez słowa przytakuję na wszystko, co mówi. Ściska mnie, gdy zgadzam się przyjąć go z powrotem.

Matka mu przykazała, by zabronił mi czytać książki z biblioteki – jakby to, że nielegalnie je podczytuję, było przyczyną wszystkich naszych problemów. Jeśli mam kiedykolwiek znowu móc czytać, muszę powrócić do sztuczek z dzieciństwa – a sama myśl o takich podchodach sprawia, że czuję zmęczenie. Jestem za stara, by walczyć o takie małe swobody. Nie tak miało być.

Muszę się pozbyć wszystkich moich książek. Kiedyś wprawiało mnie w ekscytację to, że leżały nagie na stoliku przy kanapie – i to, że mieszkałam we własnym domu i nie musiałam się dłużej kryć ze swoim ulubionym zajęciem. Teraz nie mogę sobie pozwolić na to, by je ktoś zobaczył i doniósł teściowej. Wkładam cały swój księgozbiór do plastikowego worka na śmieci. Eli wyrzuca go do kontenera koło swojej pracy.

Przekartkowuję swój zaczytany egzemplarz Ani z Zielonego Wzgórza, zanim wrzucę go do worka, w ślad za Wodnikowym WzgórzemJane Eyre. Jak wszystkie moje ulubione bohaterki z lektur młodości, miała pecha, ale lubiłam ją najbardziej, bo zaskarbiła sobie miłość wszystkich wokół siebie swoją odwagą i psotnością – ja też zawsze chciałam być taka. Myślałam, że to Eli będzie tą osobą, która pokocha mnie, pomimo tego że nie potrafię być zwyczajna – tak jak mi to obiecał, gdy spotkaliśmy się po raz pierwszy i ostrzegłam go, że niełatwa ze mnie osoba. Może jednak nie miłość miał na myśli, gdy powiedział, że da sobie ze mną radę, ale władzę, którą może mnie zmusić do spełniania jego życzeń i dopasowania do jego świata.

 

Eli mówi, że to jego siostra Szprynca stoi za jego niespodziewanym zniknięciem. Teraz, gdy myśli, że z powrotem jest u mnie w łasce, spieszno mu, by zrzucić winę za wszystkie nieprzyjemności na kogoś innego. Opowiada, że dowiedział się, jak to Szprynca cały czas obgadywała mnie przed jego rodziną, zmyślając o mnie kłamstwa. Uwierzyli jej i dlatego przekonali go, by mnie porzucił. Przypominam sobie gorzki, wściekły wyraz twarzy Szpryncy na szewa berachos i nagle wszystko układa się w logiczną całość.

– Myślisz, że była zazdrosna, że to nami się wszyscy interesują? – pytam Eliego. Zwykle rodzina przez okrągły rok hołubi świeżą mężatkę, zanim wszyscy przeniosą uwagę na kolejną pannę młodą. O Szpryncy zapomniano, gdy tylko ja wyszłam za mąż. Tyle, że to był jej wybór: mogła poczekać i odciągnąć uwagę rodziny ode mnie. Nie sądzę, bym miała coś przeciwko temu.

– Nie wiem – odpowiada Eli. – Może tak, a może po prostu była zazdrosna, że ty jesteś bliżej ze mną niż ona. Kiedy mieszkaliśmy u rodziców, byliśmy zawsze bardzo blisko. Może Szprynca uważa, że jesteś zagrożeniem dla jej relacji ze mną.

– Ale przecież ma własnego męża! Który był twoim najlepszym przyjacielem! Czy ty nie masz powodu czuć się zagrożony tym, że ona weszła pomiędzy was dwóch?

– Nie, ja to co innego. Wyszła za mojego najlepszego przyjaciela po to, by zawsze być w moim kręgu. Wiesz, że od początku miała go na oku. Powiedziała swatce, żeby go zasugerowała.

Nie mogę uwierzyć, że siostra Eliego to taka manipulantka. Wygląda na to, że Eli zawsze był jej obsesją. Myśl o tym sprawia, że czuję się wybitnie niekomfortowo, choć nie wiem, dlaczego. Mimo to nie zamierzam zrzucać na nią całej winy. Martwi mnie, że Eli nie potrafił przejrzeć manipulacji swojej rodziny. Jak to możliwe, że okazał się tak słabej woli, gdy ja byłam przekonana, że taki nie jest? I dlaczego, skoro odkrył, że to Szprynca jest winowajczynią, nie pociągnął jej i reszty rodziny do odpowiedzialności za ich czyny? Mógł przynajmniej spełnić swój mężowski obowiązek i wziąć mnie w obronę.

Ponieważ obiecałam Eliemu, że znajdę sposób, by rozwiązać nasz problem, umawiam się na wizytę u seksuolożki, którą poleciła mi doktor Patrick. Terapeutka mówi, że zobaczywszy, jak się wiję na kozetce, może stwierdzić, że problem tkwi w mojej głowie. Moja głowa – powiada – ma więcej kontroli nad ciałem, niż jestem skłonna przyznać. Moja wagina się zamyka, jeśli głowa tak zechce, choćbym nie wiem jak przekonywała samą siebie, że chcę ją otworzyć: moja podświadomość wie swoje i to ona kontroluje sytuację.

To się nazywa pochwica. Terapeutka daje mi książkę na ten temat. Czytam w niej, że to schorzenie występuje najczęściej u kobiet, które wychowały się w opresyjnym religijnie środowisku. Zaczynam rozumieć, że przez te wszystkie lata, gdy ukrywano przede mną moje ciało, ono nauczyło się ukrywać przede mną.

Jak wyjaśnia książka, istnieje coś takiego jak pamięć ciała, której ciało używa, by zachować umiejętności takie jak chodzenie czy pływanie. Nie bez powodu nie da się zapomnieć, jak się jeździ na rowerze. Nawet jeśli osoba zapomni, jej ciało pamięta. Mięśnie włączają się, gdy tylko stopy dotkną pedałów.

Jeśli mięśnie nauczą się, jak chodzić, nigdy tego nie zapomną. Nie da się wymazać tego wspomnienia bez przejścia ogromnego urazu psychicznego. Podobnie, jak wyjaśnia autor, jeśli mięśnie pochwy nauczono, by się zaciskały, trudno jest przełamać ten rodzaj pamięci ciała. Trzeba przekonać do tego nie tylko umysł, ale i właściwy mięsień.

Pierwszą rzeczą, jaką powinnam zrobić – poucza książka – to nabyć zestaw dilatorów, tulejek różnej szerokości, które należy wsuwać do pochwy w ramach ćwiczeń. Proces może trwać miesiącami, aż do czasu, gdy wsunięcie najszerszej tulei przebiega bez uczucia dyskomfortu. Chodzi o to, by mięśnie pochwy nauczyły się naturalnie rozluźniać. Procedurze towarzyszą specjalne ćwiczenia mięśniowe i oddechowe.

Powinnam przychodzić do terapeutki i ćwiczyć z dilatorami u niej w gabinecie, ale to zbyt upokarzające, więc znajduję zestaw w sklepie internetowym i zamawiam przesyłkę do domu. Przychodzi tydzień później, w niepozornym białym pudełku. Tulejki, powkładane jedna w drugą, spoczywają w aksamitnym woreczku zaciąganym tasiemką. Są beżowe, z lekko zwężającym się czubkiem. Instrukcja nakazuje używać dużo lubrykantu.

Co wieczór, gdy Eli idzie na modlitwę, ja kładę się na łóżku, żeby poćwiczyć. Przez pierwsze dwa tygodnie długo walczę, by wsunąć najwęższą tulejkę, ledwie grubości mojego palca. Muszę leżeć z nią w środku przez dłuższą chwilę, a potem przećwiczyć wyjmowanie jej i wkładanie z powrotem, starając się przy tym oddychać jak najspokojniej. To wykańczająca i nudna robota.

Co wieczór po powrocie do domu Eli dopytuje o postępy. Zajmuje mi trzy miesiące, zanim dochodzę do najszerszego dilatora, ale bez względu na to, ile czasu spędzam, ćwicząc z nim, ból się nie zmniejsza. Mam wrażenie, że fizycznie wszystko robię jak trzeba, ale mentalnie i emocjonalnie nic się nie zmienia – i dociera do mnie, że to jest sedno problemu.

W rocznicę ślubu Eli i ja idziemy zobaczyć pokaz hipnozy w Las Vegas. Nikomu nie mówimy, bo wiemy, że spotkałoby się to z dezaprobatą. Eli mówi matce, że jedziemy do Kalifornii, żebym mogła odpocząć. Po pokazie hipnotyzer obiecuje wyleczyć widzów, którzy nie mogą rzucić palenia, i zahipnotyzować tych, którzy chcą schudnąć. Kiedy wracamy do hotelu, doznaję olśnienia – może to by zadziałało, gdybym zahipnotyzowała moją waginę, żeby się otworzyła!

Po powrocie do Nowego Jorku umawiam się do licencjonowanej hipnoterapeutki na Manhattanie, w Midtown. Wizyta kosztuje dwieście pięćdziesiąt dolarów, mówi mi kobieta, ale jest pewna, że może mnie wyleczyć. Kładę sie na fotelu w jej gabinecie; ona włącza kojącą muzykę i każe mi głęboko oddychać. Sesja trwa godzinę. Nie czuję się zahipnotyzowana, ale z tym nigdy nic nie wiadomo, prawda?

Mówię Eliemu, że teraz naprawdę możemy znowu spróbować. Gdy idę do mykwy, kobieta, która dokonuje inspekcji, zna mnie z poprzednich wizyt i z ciekawością spogląda na mój płaski brzuch.

– Szafełe – mówi mi – nie martw się, skarbie. Czasami to trochę trwa.

Udaję pełen wdzięczności uśmiech.

W domu przebieram się w koronkową koszulę nocną, bo chcę, by Eli był zrelaksowany i nie denerwował się zbytnio – po tym wszystkim on także nie jest zbyt pewien siebie. Udaję, że jego penis to tulejka, i to działa, mimo że bardzo boli, szczypie i pali przy każdym rytmicznym ruchu w górę i w dół, ale co miłe, to że szybko jest po wszystkim, że jest w stanie zrobić to prędko. Eli jest tak szczęśliwy, że przez niezmiernie długi czas śmieje się i płacze jednocześnie. Jego ciało trzęsie się gwałtownie nad moim.

Potem osuwa się na plecy i opiera głowę na zgiętym ramieniu. Uśmiech satysfakcji jaśnieje na jego twarzy. Ciągle stara się złapać oddech.

– Jakie to uczucie? – pytam cicho. Jestem naprawdę ciekawa.

– Co? Myślisz o samym doświadczeniu?

– Tak.

Odwraca się i patrzy na mnie, próbując znaleźć odpowiednie słowa:

– To najwspanialsze uczucie na świecie. – Oczy mu wilgotnieją.

– Hmm – nie mówię nic więcej, ale zastanawiam się: skoro dla niego to najwspanialsze uczucie na świecie, dlaczego dla mnie takie nie jest? Dlaczego dla mężczyzny to takie wspaniałe, a dla kobiety taka ciężka praca? Czy kiedykolwiek będzie mi się to podobać?

Cóż, tak czy inaczej cieszę się, że już po wszystkim. Nazajutrz dzwonię do Chai, żeby jej powiedzieć, a ona obdzwania wszystkich, by przekazać dobrą nowinę. Prywatność przestaje mnie w tym momencie obchodzić. Jak zresztą wszystko inne.

W piątek wieczorem Eli chce to zrobić jeszcze raz. Ekscytuje go to nowe doświadczenie w naszym życiu. Przychodzi do łóżka po szabasowym posiłku, jego oddech ostro pachnie coca-colą.

– Piłeś coś gazowanego? – pytam. – Pachniesz jak cola.

– Nie! O czym ty mówisz? Nie mamy w domu żadnej coli. Jak miałbym się jej napić?

– Ale pachniesz jak coca-cola! I to mocno. Idź chociaż umyj zęby.

Gdy Eli wraca, wciąż pachnie nieświeżo, jak gazowany napój, z którego uciekły bąbelki. Nie jestem w stanie znieść bliskości tego zapachu. Eli uważa, że to zmyśliłam, ale dla mnie to bardziej realne niż prześcieradła, na których śpię.

Gdy nazajutrz rano Eli wraca z synagogi, mówi do mnie:

– Może jesteś w ciąży. Mój przyjaciel z szulu mówi, że czasami kobiety w ciąży czują dziwne zapachy, których naprawdę nie ma.

Nie mogę być w ciąży, nie tak szybko. Czy to naprawdę tak działa? Czy to przychodzi tak łatwo? Z drugiej strony, ciąża nie jest wynikiem wielu odbytych stosunków; wystarczy tylko jeden. Dlaczego nie od pierwszego razu? Pewnie to możliwe.

Gdy kończy się szabas, kupujemy test – w niespełna pięć minut pokazują się dwie różowe kreski. No więc jesteśmy w ciąży. Od razu czuję, że to będzie chłopiec. Nazajutrz idę prosto do księgarni i kupuję poradniki dla ciężarnych, po czym spędzam dwa tygodnie na kanapie, czytając je. Postanawiam w ogóle nie pić alkoholu, mimo że moja szwagierka twierdzi, że odrobina nie zaszkodzi. To będzie najzdrowsza ciąża i najzdrowsze dziecko. Przynajmniej nad tym mam kontrolę. Ignoruję fakt, że nie budzi to we mnie żadnych emocji, mimo że Eli właściwie szlocha z radości i włosy rwie z głowy, zastanawiając się, komu powinien powiedzieć, i czy w ogóle powinniśmy wspominać komukolwiek przed upływem wymaganych trzech miesięcy. Ja mam głowę zajętą myśleniem o praktycznych rzeczach – jak zdobędziemy wszystko, co potrzebne, gdzie to kupimy oraz o tym, że wkrótce nie będę się mieścić w żadne ubrania.

Słyszę, jak w sąsiednim pokoju Eli rozmawia przez telefon ze swoją matką. Uśmiecham się w sekrecie sama do siebie. Więc nie mógł się powstrzymać. Po chwili przychodzi do jadalni i siada obok mnie na kanapie, kładąc mi rękę na brzuchu.

– Popłakała się – szepce. – Jest taka szczęśliwa, szkoda, że nie mogłaś jej słyszeć. Myślała, że ten dzień nigdy nie nadejdzie.

Jasne. Bo mam osiemnaście lat i co najmniej parę płodnych przed sobą. Myślała, że nie „naprawimy” tego drobnego problemu, aż mi czterdziestka stuknie. Cóż, Chaja zaszła w ciążę po raz szósty w wieku czterdziestu dwóch lat. Potrząsam głową z niedowierzaniem. Niezła parka z tych dwóch, mojej teściowej i Chai: obie uwielbiają dramaty.

– A wiesz co – mówi Eli – teraz, gdy jesteś w ciąży, jesteś czysta. Przez całe dziewięć miesięcy. Nie będziesz musiała chodzić do mykwy. Przez cały czas będę mógł cię dotykać.

Śmieję się tak, że aż zaczynam chrząkać.

– I to cię tak cieszy? Od kiedy mykwa to jakiś problem dla ciebie? To ja muszę chodzić, nie ty.

– No wiem – mówi Eli – ale zawsze mi powtarzasz, jak tego nie znosisz. Cieszę się, że teraz nie musisz.

To, co go cieszy, to fakt, że sam nie musi się martwić. Właśnie odkrył, jaką przyjemność daje mu seks, i teraz będzie to miał przez dziewięć miesięcy bez żadnych ograniczeń. Utrudzeni nie zaznają spoczynku.

 
F 276