3

Światełko wiedzy

To dziecko wyrośnie świadome rzeczy wielkich – świadome, że świat nie kończy się na czynszowych kamienicach Williamsburga.

Betty Smith, A Tree Grows in Brooklyn

 

Czas między końcem szkoły a początkiem obozu letniego to kompletna próżnia – trzy tygodnie upału nie do wytrzymania. Wyszłam z domu na chwilę, by usiąść na ganku, ale nawet w cieniu czuję natychmiast ogarniający mnie letarg. Włosy oklapły mi od upału; na duchu też jestem oklapnięta. Nogi mnie swędzą pod wełnianymi rajstopami – które, żeby było śmieszniej, nie chronią przed komarami. Jestem uzależniona od wściekle różowych lodów ze sklepu Mayera. Można je jeść i jeść, wystarcza na długo. Kiedy wreszcie wyskrobuję resztkę z dna papierowego opakowania, w żołądku aż mdli mnie od wiśniowej słodyczy. Właśnie gdy myślę sobie, że umrę z nudów, przybywa mój kuzyn Mosze, by z nami zamieszkać.

– To dlatego że wyrzucili go z jesziwy – słyszę, jak Bube szepcze w telefon, myśląc, że śpię. – Ten chłopak bez przerwy ładuje się w tarapaty – mówi babcia z westchnieniem.

Od wpół do szóstej rano słyszę u siebie w pokoju, jak Zajde budzi Mosze, komenderując jak kapral.

– Wstawaj. Czas na modlitwę. Idziemy. Wstawaj. No już. Słońce wschodzi. Modlimy się przy pierwszej jutrzni. Wstawaj. Ubieraj się. – Dziadek wyciąga chłopaka z łóżka za ucho. Słyszę, jak Mosze potyka się, szukając ubrania, podczas gdy Zajde go strofuje.

Mosze został zesłany do nas, by zasmakować dziadkowej dyscypliny, pewnego lekarstwa dla wszystkich krnąbrnych owieczek. Rodzice Mosze, opiekujący się dwanaściorgiem jego rodzeństwa, i bez niego mają ręce pełne roboty. Zajde chce, by chłopakowi trafił się dobry sziduch – by go dobrze wyswatano – ale marne szanse na to, by jakaś dziewczyna chciała wyjść za osiemnastolatka, który nie chodzi do jesziwy. Na gładkich policzkach Mosze ani śladu brody; nie mogę wykombinować, czy ją w sekrecie wyskubuje, czy zarost później mu się sypnie. Jeśliby coś kombinował, żeby broda mu nie urosła, byłoby to naprawdę poważne wykroczenie – a myśl o takiej krnąbrności mnie podnieca. Dokuczam mu z powodu braku zarostu.

– Powiedz prawdę: wyrywasz włosy ręką? Czy golisz brzytwą? A może wyskubujesz pęsetą? – wypytuję.

– Cicho bądź, wścibska smarkulo! – warczy na mnie. – Nie masz o niczym pojęcia. Pilnuj własnego nosa.

Mimo to Mosze przychodzi do mojego pokoju wieczorami, po modlitwie, dokucza mi, grzebie w moich rzeczach. Dobrze wie, że nie powinien ze mną rozmawiać, bo jestem dziewczyną, ale Bube go nie zgani, a Zajde wciąż siedzi nad księgami w kolelu. Później podsłucham, jak Zajde bierze Mosze na stronę i robi mu wykład na temat tego, jak niestosowne jest spoufalanie się z kobietami. Słyszę, jak Zajde peroruje gniewnym, przyciszonym głosem:

– Co masz za interes, żeby rozmawiać z dziewczynami? Zamiast tracić na to czas, powinieneś poświęcić każdy moment na studiowanie Tory i myślenie o swojej przyszłości. Powiedz mi, jaka dziewczyna spojrzy na chłopaka, który nie potrafi nawet wysiedzieć przez jeden szjur w ławce, a co dopiero przez cały dzień nauki?

Mosze nie odpowiada, patrzy w dół i tylko przebiera nerwowo nogami. Na jego twarzy maluje się wyraz prawdziwego, głębokiego nieszczęścia, który rozpoznaję natychmiast.

Pełne dezaprobaty wykłady niewiele pomagają. Mosze ciągle opuszcza seforim, by ze mną rozmawiać. Powodowana mieszaniną litości i zaciekawienia pozwalam mu na to. Gdy wieczorami Bube wychodzi w odwiedziny do przyjaciółki, uczę Mosze, jak prażyć pianki cukrowe nad palnikiem kuchenki. Nabijamy koszerne pianki na metalowe szpikulce, których Bube używa do szaszłyków – rzecz jasna, są flejszig, więc nie możemy ich jeść, popijając mlekiem rozmieszanym z syropem czekoladowym.

Mosze uczy mnie, jak robić ludziom kawały przez telefon.

– Halo, dzwonię z elektrowni. Mamy zakłócenia i chciałam się dowiedzieć, czy państwa lodówka chodzi. O, chodzi? To może się pan z nią przejdzie? – Rzucam słuchawkę i obydwoje wybuchamy histerycznym śmiechem. Brzuch mnie od tego boli, wspaniałe uczucie.

Któregoś wieczora Mosze proponuje: wykręcajmy bezpłatne numery ze śmiesznymi słowami, na przykład 0-800-STRASZYDLO. Czasami uda nam się faktycznie gdzieś dodzwonić; pod numerem 0-800-KLOZETY proponują nam wymianę rur.

– Hej, posłuchaj tego! – mówi Mosze, wykręca 0-800-GRUBABA i przełącza telefon na głośnik. Słychać głos kobiety, ale to maszyna, łatwo się domyślić. Brzmi dziwnie, jakoś tak sapie...

– Grube... tłuste... soczyste... – wysapuje głos, a ja natychmiast się rozłączam. Mosze śmieje się donośnie z mojej reakcji, i czuję, że dałam się nabrać. Atmosfera w pokoju się zmienia.

– Ile masz lat, Dewojre? – pyta Mosze.

– Trzynaście, bo co?

– Serio? Trzynaście? Nie wierzę. Myślałem, że masz co najmniej siedemnaście. Wyglądasz na dużo więcej!

– Nie. Trzynaście. – Obgryzam ze szpikulca resztkę spieczonej pianki. Mosze przygląda się, jak oblizuję usta, i zadziwiony kręci głową.

– Co jest?

– Nic. Nie mogę tylko uwierzyć, że jesteś taka młoda!

Rano Zajde bierze mnie na bok i pyta, czy w zeszłym roku uczyli mnie w szkole o prawach jichud. Jasne, uczyłyśmy się o niektórych. Wiem, że dziewczyna nie może być w pokoju z mężczyzną, nawet jeśli obecne są inne kobiety. Może być sama z dwoma lub więcej mężczyznami. Żadnego fizycznego kontaktu. Oczywiście nie ma mowy o śpiewaniu. Ale Zajde i Bube zostawiają mnie wieczorami sam na sam z Mosze, nie martwiąc się o nic. Tak czy inaczej, dbam o to, by drzwi były otwarte, tak jak powinnam. Poza tym Mosze to mój kuzyn. To znaczy, jesteśmy spokrewnieni. Wszystkie te przepisy są tylko na pokaz.

Bube jedzie do Aishel, domu starców, żeby nakarmić pacjentów, a ja biegnę w dół ulicy do sklepu spożywczego Mayera, żeby kupić lody. Nie mogę zdecydować, wiśniowe czy cytrynowe? Cytrynowe są kwaskowe i odświeżające; wiśniowe mają tę mdłą słodycz, której posmak zostaje w purpurowych plamach na zębach i języku.

Stoję przy rozsuwanych drzwiach sklepowej zamrażarki, gdy Rodrigo, młody Meksykanin pracujący dla pana Mayera, przypadkiem ociera się o mnie, przechodząc na tył sklepu. Przejścia są wąskie; nawet nie myśląc o tym, uskakuję na bok. Zanim zdążę zasunąć drzwi, mam czyjąś rękę na pośladkach. Przez ułamek sekundy czuję, jakby mnie ktoś uszczypnął, zbyt krótko, by być pewną, ale gdy się odwracam, widzę, jak Rodrigo znika w zapleśniałym mroku zaplecza.

Zamieram na chwilę, z lodem w jednej ręce, plecami odwrócona do lodówki, by się bronić. Twarz mi płonie. Uczucie zniewagi aż pali mnie w gardle. Meksykanin! Na mojej własnej ulicy!

Niesiona furią, kroczę szybko ku frontowi sklepu. Moje obcasy stukają w świętym oburzeniu po zapadniętej drewnianej podłodze. Przy kasie pan Mayer pochyla się nad księgą rachunkową; dłonie mu dygocą, bo choruje na parkinsona. Czubek jego żółtawobiałej brody ociera się o wytarte kartki księgi rejestrowej.

Kładę na drewnianej ladzie dwie ćwierćdolarówki. Wiem dobrze, że nie mogę wprost powiedzieć sklepikarzowi, co się stało: to niedozwolone. Pan Mayer nawet nie podnosi wzroku. Zatrzymuję się na moment, wahając się, czy wspomnieć coś o tym, co zaszło, czy przejść nad tym do porządku dziennego. To takie upokarzające.

– Panie Mayer...

Nie podnosi wzroku. Chyba trochę przygłuchł ze starości. Podnoszę głos, zdecydowana, że chcę zwrócić jego uwagę.

– Panie Mayer!

Sklepikarz unosi lekko głowę i spogląda na mnie przez dwuogniskowe szkła okularów.

– Niech pan powie swojemu Meksykaninowi, żeby trzymał ręce z daleka od klientek.

Pan Mayer patrzy na mnie pustym wzrokiem, jego wielkie oczy spoglądają z pożółkłych oczodołów. Zastanawiam się, czy mnie nie usłyszał, ale wnet zauważam, że jego usta drżą, jakby chciał coś powiedzieć, ale nic się z nich nie wydobywa. Na moment szok mrozi jego ręce: ich wychudłe kościste palce wiszą zastygłe nad ladą jak szpony, aż wreszcie jedna dłoń podnosi moje ćwierćdolarówki, a druga podsuwa mi patyczek do lodów, owinięty w białą papierową serwetkę. Nic nie powie. Z wahaniem biorę patyczek i opuszczam sklep. Gdy wychodzę, dzwonek przy drzwiach wyjściowych dźwięczy nerwowo.

Wracam do domu, przysiadam na frontowym ganku i przyglądam się, jak gołębie walczą o okruszki, które Bube wysypała na podwórze. Lody, ciągle zawinięte, trzymam w obu dłoniach, złożonych w kołyskę; papierowe opakowanie rozmięka, w miarę jak się roztapiają. Wiśniowy sok skapuje z dolnej części opakowania i strumyczkami spływa mi po palcach, plamiąc je czerwienią. Jest mi niedobrze.

Muszę komuś powiedzieć. Może jeśli powiem Zajde, sam pójdzie do sklepu i nawrzeszczy na pana Mayera, i tym razem sklepikarz usłucha, i zrozumie, że nie może tak po prostu pozwalać, by jego pracownikom wszystko uchodziło na sucho. Musi być jakaś sprawiedliwość. Jestem żydowską dziewczyną i przynajmniej we własnej społeczności powinnam być bezpieczna.

Ale jak mam to powiedzieć Zajde? Jakimi słowami opisać to doświadczenie? Samo zastanawianie się nad tym mnie zawstydza. Nawet jeśli mu powiem – co, jeśli orzeknie, że z jakiegoś powodu to moja wina? Czy coś w tej historii nie wskazuje na mój współudział? Nie chcę oglądać wyrazu rozczarowania na dziadkowej twarzy.

Od zimnego opakowania sztywnieją mi ręce, chłód przenika aż do ramion i piersi. Wstrząsa mną silny dreszcz, jakbym próbowała strząsnąć z siebie jakiegoś niewidzialnego demona. Sama myśl o lepkiej słodyczy lodów o smaku wiśniowym napełnia moje gardło goryczą. Upuszczam rozmiękłe i ciągle nieotwarte opakowanie do metalowego kosza na śmieci. Wchodząc do środka, zauważam, że w miejscu, gdzie siedziałam, na ziemi rozlewa się ciemna kałuża brudu.

 

W czerwcu szabas trwa najdłużej. W tym tygodniu spędzam popołudnie na kanapie, złożona bólem brzucha, na który nie pomaga zwykła dawka leków zobojętniających, które aplikuje mi Bube. Zajde wygłasza błogosławieństwo Hawdali dopiero o wpół do jedenastej w sobotę, a o jedenastej Rachel i Towje z dziećmi mają przyjechać aż z Borough Park na Meławe Małke, posiłek po szabasie. Biorę parę tabletek Tylenolu i ból słabnie, zamieniając się w słabe pulsowanie. Dołączam do kuzynostwa przy stole, na którym podano jajecznicę i sałatkę warzywną. Mosze zostaje oddelegowany po koszerną pizzę do sklepu przy Marcy Avenue, gdzie w sobotę wieczorem kolejka wylewa się aż na ulicę.

Gdy Mosze wraca z wielkim, poplamionym tłuszczem pudłem w ramionach, Zajde i Towje są już głęboko pogrążeni w talmudycznej dyspucie. Kiedy kończę obdzielać dzieciaki pizzą, Zajde kiwa na mnie, bym podeszła bliżej. Chce, żebym przyniosła z piwnicy butelkę burgunda, Kedem, z żółtą nalepką. Waham się. Boję się schodzić tam całkiem sama. Wiem, że w piwnicy są szczury; czasami nawet włażą do niej dzikie koty i ganiają je, aż zabiją któregoś.

– Nie chcę iść sama.

– No dobrze, Mosze z tobą pójdzie. Ale upewnij się, że bierzesz właściwe wino. Mosze! Idź z Dewojre do piwnicy i włącz światło, żeby widziała, co robi. Tu są klucze. – Tu dziadek wręcza nam ciężki pęk, zawierający klucz do każdego zamka w domu.

Mosze i ja złazimy trzy poziomy niżej, do piwnicy. Ostatni ciąg schodów zasnuty jest mrokiem i – jak sądzę – pajęczynami. Czuję zapach dezodorantu kuzyna, silny i ostry; powinien używać bezzapachowego. Jego kroki brzmią głośniej od moich. Zastanawiam się, dlaczego Zajde pozwala nam iść sam na sam do piwnicy. To chyba wbrew zasadom, ale gdyby tak było, Zajde nigdy by do tego nie dopuścił – więc pewnie tak jest w porządku.

Mosze dłubie przy bezpiecznikach, próbując znaleźć właściwy przełącznik. W końcu żarówki zawieszone pod rurami na suficie rozbłyskują bladym pomarańczowym światłem i rozjaśniają mrok piwnicy. W ich świetle wyraźniej widać stosy rupieci – stare walizki spiętrzone jedne na drugich, „antyczny” wózek z brakującym kółkiem, stare materace – a gdzieś z tyłu, skrzynkę z winem.

Nawet w tym świetle nie widzę za dobrze, wyciągam więc butelkę za butelką w poszukiwaniu burgunda. Mosze nawet nie próbuje pomóc; przechadza się tylko za moimi plecami.

W końcu wydaje mi się, że znalazłam właściwe, burgund Kedem, z żółtą nalepką. Mrużę oczy, by się upewnić, po czym podaję Mosze butelkę.

– Proszę, zabierz na górę. Ja zgaszę światło i zamknę za nami.

Mosze odbiera ode mnie butelkę i stawia ją na podłodze.

– Co ty wyrabiasz? To cementowa podłoga. Może się stłuc. Zajde byłby wściekły! – Sięgam po butelkę, ale Mosze łapie mnie za nadgarstki. – Co... co ty wyrabiasz? – głos mi się łamie.

Czuję, jak prowadzi mnie pod ścianę, a ja się nie bronię, ramiona zastygają w szoku. Jedną ręką wciąż ściskam pęk kluczy. Gdy tak stoi blisko mnie, z oddechem o zapachu sosu pomidorowego, Mosze nagle wydaje się nieoczekiwanie wielki i niewzruszony. Nadgarstki bolą mnie od jego mocnego ucisku, ramiona stają się kruche jak patyczki. Ja, która potrafię sama wtargać klimatyzator po schodach, nagle słabnę.

Chichoczę nerwowo. Przyglądam się jego twarzy, próbując zobaczyć, czy to tylko taka głupia zabawa, czy ten niegrzeczny chłopak, którego wyrzucono z jesziwy, chce mnie przestraszyć w ciemnej piwnicy. Ale na jego twarzy nie widać zwykłego wyrazu znudzonego rozbawienia. Napina szczękę, oczy ma zwężone.

Unoszę kolano, żeby go kopnąć, ale przyciska mnie do ściany swoimi mocnymi udami, miażdżąc mnie pod swoim ciężarem. Jedną ręką unosi moje nadgarstki nad głowę, drugą sięga do suwaka mojej domowej sukienki. Rozpina go szybkim ruchem; odruchowo pochylam się, by się zasłonić, i tym razem krzyczę.

– Przestań! Proszę, przestań! Co ty wyrabiasz, oszalałeś?

Mosze przykrywa mi usta ręką, czuję słony smak potu. Popycha mnie na ziemię, jedną ręką przyciskając moje ramię, drugą przytrzymując mnie w talii. Przypomina mi się, że mam w ręku pęk kluczy, i używam go teraz, uderzając Mosze poniżej pasa, tłukąc go na oślep.

Ostra krawędź klucza ląduje w miękkim zagłębieniu na jego brzuchu; przyciskam mocno i przekręcam trzymający klucz nadgarstek, jedyną część ciała, którą mogę swobodnie poruszyć – używam go, jak tylko mogę, nie bacząc na sączące się do mojego ucha epitety. Jego ciało ponad moim skręca się i odsuwa lekko, gdy Mosze próbuje wyjąć mi broń z ręki. Jęczę cicho, wbijając klucz szybko i mocno w jego biodra; teraz odskakuje i kuli się z jękiem, zasłaniając się rękami.

Zaciągam suwak z powrotem, uciekając przez stosy rupieci i tupiąc głośno na skrzypiących drewnianych schodach prosto na zalany światłem parter. Zapomniałam zabrać wino.

Na górze próbuję ominąć jadalnię i prześlizgnąć się do swojego pokoju, ale Zajde zauważa mnie i woła po imieniu.

– Nu, Dewojre... – Patrzy na mnie wyczekująco. – Przyniosłaś wino?

Milcząco kiwam głową.

– Dałam je Mosze.

Mosze wpada przez drzwi chwilę później, zdyszany, z butelką burgunda w ręku; stawia ją na stole ze swoim firmowym uśmieszkiem, jak gdyby nigdy nic. Zwraca się w moją stronę i mierzy mnie władczym wzrokiem; w jego oczach widać wyraz dziwnej dumy i mocy. Odwracam się od niego na pięcie i przyciskam dłonie do płonących policzków.

Nie włączam światła w swoim pokoju. Kładę się na łóżku w niemal kompletnej ciemności, rozjaśnianej jedynie słabiutkim, brzoskwiniowym światłem lampy ulicznej pod oknem. Cienie w kształcie klonowych liści padają na ściany wąskiego pokoju. Obrysowuję dłońmi kontur własnego ciała; palce biegną wzdłuż szyi, mijają zagłębienie pomiędzy piersiami i spoczywają na brzuchu. Próbuję sprawdzić, czy skóra jest rozgrzana jak w gorączce od promieniującego stamtąd mrowienia. Ale skóra jest chłodna, gładka, spokojna. Leżę na łóżku przez dobrą chwilę, nawet gdy odgłosy z jadalni już cichną i słyszę kroki gości schodzących po schodach i wychodzących przez stare dwuskrzydłowe drzwi na ulicę. Słyszę, jak Towje wsiada do samochodu. Chwilę później jego błękitny dodge durango z pomrukiem odpływa w ciemność.

Słyszę, jak Bube przygotowuje się na spoczynek. Zajde studiuje coś samotnie w jadalni. Wreszcie Mosze wraca do swojego pokoju około pierwszej w nocy. Długo nie mogę spać, leżę z rękami na brzuchu, wciąż ubrana, nasłuchując, ale nie wydaję żadnego dźwięku. Zasypiam o świcie.

 

W piątek wieczorem, siedząc przy szabasowym stole i słuchając, jak Zajde śpiewa tradycyjne hymny, wybucham głośnym, z trudem tłumionym szlochem, przerywając mu w pół frazy. Nikt nie rozumie, skąd mi się nagle wzięły takie ataki histerii. Zajde mówi, że powinnam się modlić o menuchas hanefesz, spokój duszy.

– Jakie ty możesz mieć powody do płaczu? – pyta cicho, spoglądając sponad swoich świętych ksiąg.

Chcę krzyknąć, że to prawda, że w porównaniu z nim i z bólem, jaki przyjmuje za swój własny, nie mam żadnych powodów do płaczu.

Gdybym mu powiedziała, dlaczego płaczę, uznałby to za wyraz niewdzięczności. Czy to wina Zajde, że Bóg zesłał mnie na ten świat, w którym nie ma dla mnie miejsca? Jakże mam mu wytłumaczyć, o co chodzi z tą gigantyczną dziurą, która mnie pochłonie, jeśli jej czymś nie zapełnię? Jak mam mu powiedzieć o dumie i pożądaniu, żałosnym poczuciu braku, płynącym z nieposiadania?

– Nic na świecie z tego, o czym myślisz jak o swoim, naprawdę nie należy do ciebie – mawia Zajde. Wszystko może zostać odebrane w każdej chwili. Nie bardzo mnie pociesza, że moje nieliczne dobra mogą zostać skradzione w środku nocy. Rodzic, rodzeństwo, dom, sukienka – wszystko to tylko rzeczy. W szerszej perspektywie nie mają znaczenia. Zajde mówi, że wie, bo doświadczył, jak to jest utracić wszystko. Jego zdaniem jedyne, co naprawdę ma w życiu wartość, to menuchas hanefesz, uczucie głębokiego, wewnętrznego spokoju, które nie znika nawet w obliczu prześladowania. Nasi przodkowie byli silni, potrafili zachować zupełny spokój nawet w najgorszych okolicznościach; nawet najgorsze tortury cielesne i udręka nie do opisania nie zachwiały ich spokojem.

– Gdy masz wiarę, możesz pojąć, jak bez znaczenia jest życie, gdy spojrzeć z szerszej perspektywy – mówi Zajde. – Z perspektywy niebios nasze cierpienie jest ledwie dostrzegalne, ale gdy dusza jest tak przytłoczona, że nie widzi niczego ponad sobą, nigdy nie będzie szczęśliwa.

Jakże osiągnąć ten niezachwiany wewnętrzny spokój? Świat wokół mnie jest tak realny i dotykalny, że nie sposób mu się oprzeć, niebiosa nie wydają się pociągającą perspektywą.

W tym tygodniu swatka wreszcie znalazła kogoś dla Mosze. Zajde jest wniebowzięty, że wnuk, co do którego już prawie stracił nadzieję, w końcu kogoś zainteresował. Kiedy jednak, jak to jest w zwyczaju, pośrednicy dziewczyny pytają mnie o jego charakter, otwarcie sprzeciwiam się tradycji i mówię, że Mosze to nic dobrego, szaleniec, szlechter. Zajde na wieść o moim postępku bierze mnie na dywanik, by na mnie nakrzyczeć, ale zanim zdoła skończyć, biję otwartymi dłońmi w blat stołu i wybucham płaczem.

– Co? O co chodzi?

– Mosze próbował... próbował... – Nawet nie wiem, co próbował zrobić. Poddaję się, wstaję od stołu, mimo że dziadek woła, bym wróciła; jeśli nie chcę o tym mówić, nie będę. Mam prawo odejść. Zajde prosi ciotkę Chaję, by ze mną porozmawiała; ona miękkimi słowy nakłania mnie, żebym się otworzyła. Mówię jej, co zaszło, nie wszystko, ale dość, by jej twarz wykrzywił wyraz wściekłości.

– Zwierzęta – mamrocze. – Po prostu zwierzęta.

– Kto?

– Chłopcy. Młodzi chłopcy. Nie wiem, co Zajde myślał, pozwalając, by chłopak zamieszkał w tym samym domu co ty.

Ostatecznie Mosze zaręcza się z dziewczyną z Izraela. Wszyscy wiedzą, że przyjęcie sziduch z Izraela to ostateczność. Ojcowie w Izraelu są tak biedni, że wydają córki za każdego, kto jest skłonny zapłacić. Mosze będzie musiał przenieść się do Izraela, by mieszkać blisko rodziny żony. Nigdy więcej nie będę go musiała oglądać.

Bube rozmawia przez telefon z jedną ze swych córek, gdy ja odkrywam na bieliźnie gęstą, maziowatą krew. Słyszę pełen żałosnego wzdychania głos Bube przez drzwi łazienki. Zamierzam poczekać z zakomunikowaniem jej, że na pewno wkrótce umrę, aż skończy rozmowę, ale jestem tak przerażona, że nie panuję nad sobą: uchylam drzwi i kiwam na nią, żeby się rozłączyła. Babcia prosi osobę na drugim końcu linii, by chwilę poczekała, i z wyrazem nieznacznej irytacji podchodzi w moją stronę.

– Nu, co się dzieje, mamałe? – pyta pośpiesznie, naciągając turban z powrotem na ucho.

– Krwawię – odpowiadam najciszej, jak potrafię, i czekam, aż babcia podskoczy w nagłym szoku i rzuci się do działania, może nawet zadzwoni po Hatzolah, ochotnicze pogotowie ratunkowe, żeby zabrało mnie do szpitala.

– Masz, mamałe – mówi raźno babcia, otwierając dolną szufladę łazienkowej szafy z lustrem. Wyciąga coś, co wygląda na długi, wąski kawałek waty, i wręcza mi go. – Włóż to w bieliznę, a ja zaraz pójdę do apteki kupić ci podpaski.

Nie pojmuję, jak może być taka spokojna. Mówi mi, że to zupełnie normalne, że krew cieknie ze mnie litrami. Najwyraźniej to zdarza się wszystkim, zwyczajna rzecz.

– Twoje ciało oczyszcza się w ten sposób – mówi. – Za parę dni przejdzie.

Gdy Bube wraca z apteki z podpaskami Kotex, mówi mi, żebym trzymała je schowane w głębi szafy, żeby nikt nie widział.

– To coś, o czym nie powinno się rozmawiać. Nikomu nic dobrego nie przyjdzie z takiego gadania.

Proces zmieniania podpasek trudno utrzymać w tajemnicy: muszę je wymieniać co dwie godziny, jak plastry. Za każdym razem pakuję tę zużytą w papier i torbę foliową, jak Bube mi pokazała, i nonszalancko wrzucam do kosza, żeby nikt nic nie podejrzewał. Czuję się dziwnie przygnębiona, jakby podmieniono mi ciało na nowe, które wcale mi się nie podoba. Nie mogę się doczekać, aż krwawienie ustanie – babcia przysięgała, że tak będzie. Mam nadzieję, że to się więcej nie powtórzy.

Wkrótce nie mogę już polegać na niezmienności własnego ciała: przestaje być kościste i gładkie jak dotąd. Teraz wydaje się, że z dnia na dzień ubrania leżą na mnie inaczej, a lustro pokazuje całkiem nowe odbicie. Jestem bardzo sfrustrowana, nie mogąc kontrolować swojego ciała ani tego, jak wyglądam.

Moje koleżanki zaczynają obsesyjnie się odchudzać, przynoszą na lunch sałatę lodową w plastikowych pojemnikach, zamiast jeść bajgla z kremowym serem. Ja staram się ze wszystkich sił, ale nie potrafię oprzeć się pokusie jedwabistego masła orzechowego na białym chlebie albo delikatnego chrupania czekoladowej polewy na lodowym batoniku o smaku waniliowym.

Niektóre przesadzają z dietą. Chani Reich spędza całą przerwę, biegając tam i z powrotem po korytarzu, żeby zrzucić kalorie, których najwyraźniej nie przyswaja. Bruchy Hirsh ląduje któregoś dnia w szpitalu, bo mdleje na lekcji, i spędza tam całe tygodnie. Nawet rodzice nie byli w stanie jej nakłonić, by coś jadła.

Skromność to największe osiągnięcie dla młodej kobiety. Rzeczywiście, skromne dziewczyny są najszczuplejsze, ukrywają swoje ciała przed ciekawskim wzrokiem, pielęgnują dziecięcą niewinność i czystość. Ale zastanawiam się, jak długo mogą odwracać się plecami od faktu, że nieuchronnie staną się kobietami?

W końcu wszystkie zostaniemy matkami, i to niedługo. Teraz jest zmierzch naszego dzieciństwa, ostatni moment oddechu, zanim wkroczymy w prawdziwe życie.

 

Jadę na obóz letni z nową bielizną i zapasem podpasek maxi, czując, że teraz należę do najstarszych dziewcząt, że jestem o krok od czegoś wielkiego i ważnego. Rozległe obozowisko położone jest w najdalszym zakątku wilgotnej, dusznej doliny w górach Catskill, całe kilometry od głównej autostrady. Satmarowie starają się trzymać jak najdalej od nie-Żydów mieszkających w Catskill przez cały rok i nie chcą, byśmy chodziły do miasteczka czy wdawały się w interakcję z kimkolwiek z zewnątrz, więc spędzamy każde lato w miejscu, dokąd dojechać można jedynie prymitywną, ledwie widoczną bitą drogą, która ciągnie się kilometrami.

Teren obozu jest aż grząski od wilgoci; grzyby rosną w cieniu drzew, deszczówka zbiera się w małych zagłębieniach, tworząc jeziorka, z których woda spływa potem tygodniami po pagórkach, by wreszcie opaść i wyparować w duszne powietrze. Jedynie duże, leżące na wzniesieniach polany, gdzie odbywają się obozowe zajęcia, pozostają suche.

Wybieram dolną pryczę pod Lejlą, krzepką blondyną o niebieskich oczach, która nieustannie coś broi. Gdy opiekunka pełniąca nocną wartę wychodzi na ganek, by zaczerpnąć świeżego powietrza i pogadać z innymi dyżurnymi, unoszę nogi i walę nimi w materac Lejli, aż żelazna rama łóżka wibruje od tego. Lejla prędzej czy później wybucha wrzaskiem, aż zbiegają się wszystkie DN-ki (tak nazywamy „dyżurne nocne” – prawie jak „straż nocna”) i świecą latarkami pomiędzy łóżkami, próbując ustalić, o co tyle hałasu. Ja leżę pod cienką letnią kołdrą, z zamkniętymi oczami, oddychając spokojnie – wcielenie niewinności.

Lato jest po to, żeby narozrabiać. Robię to, czego mi zakazano. Gdy wszyscy idą na pływalnię, zostaję w łóżku; gdy ktoś przychodzi sprawdzić prycze i pogonić maruderów, chowam się w łazience. Nienawidzę pływać w długim, niebieskim gieźle ozdobionym palmą, które ma mi przypominać, ze jestem satmarską dziewczyną. Palma, bo nazwisko rabbiego – Teitelbaum – po niemiecku to właśnie znaczy. Symbol palmy jest wszędzie – na domkach, na autobusach, na papeterii, na strojach kąpielowych. Jak tylko moje giezło do pływania namoknie, zwisa ciężko na kolanach i przy każdym kroku kłapie mi po łydkach.

Niektóre dziewczyny zawijają rękawy i nogawki stroju kąpielowego i kładą się na rozłożonych na gorącym betonie ręcznikach, próbując złapać tych parę promieni słońca, które wpadają za wysokie ściany pływalni. Większość przestrzeni wokół basenu leży w głębokim cieniu wysokiego ceglanego muru, który go otacza. W drugim tygodniu obozu wszyscy są już opaleni – wszyscy z wyjątkiem mnie: moja ciastowata, biała skóra nie nabiera nawet lekkiego odcienia brązu. Lejla robi się opalona i gibka; ja mogę się zaledwie pochwalić obdrapanymi kolanami i paroma piegami na nosie.

Szybko zbieram punkty karne: nie zjawiam się na szjur, codzienne kazanie; otrzymuję upomnienie za przysypianie w trakcie modlitwy. Jedynym budynkiem na terenie obozu, gdzie powietrze nie gotuje się od upału, jest ogromna stołówka, w której cały obóz je posiłki wydawane w turach. Na jedną turę wchodzi jakieś tysiąc pięćset osób. Pod sufitem pomieszczenia zamontowano rzędy szumiących klimatyzatorów, które, dzięki Bogu, pompują schłodzone powietrze do przepastnego wnętrza.

Przed każdym posiłkiem głośno recytujemy modlitwę. Prowadzi ją, mówiąc do mikrofonu, wyznaczona dziewczynka. Przez całe lato czekam, aż przyjdzie moja kolej, ale wychowawczynie wywołują na środek sali tylko grzeczne obozowiczki. Zgłaszam chęć wystąpienia w dużym przedstawieniu teatralnym i na przesłuchaniu robię wrażenie dzięki mojej mocnej, wyrazistej dykcji, ale dostaję tylko małą rólkę – w tych pierwszoplanowych zostają obsadzone Fajge i Miriam-Malka, dobrze ułożone panienki, których ojcowie mają wysokie pozycje. Może gdyby Zajde zaangażował się bardziej, ludzie traktowaliby mnie inaczej, wiedząc, że ktoś za mną stoi – ale Zajde nie ma o takich rzeczach pojęcia, a wychowawcy, wiedząc, że nikt ich z tego nie rozliczy, kompletnie nie przejmują się moim szczęściem. Od czasu do czasu proszę Bube, żeby przysłała mi paczkę – przesyłki przywozi autobus kursujący do Catskill w każdy piątek – ale paczki, które od niej dostaję, nijak się mają do tych pełnych słodyczy pudeł przysyłanych innym dziewczynkom. Dla mnie Bube przygotowuje zawinięty w folię biszkopt i świeże śliwki. Lepsze to niż nic. Przynajmniej widać, że ktoś dba o mnie tak jak o inne dziewczynki.

Tego lata Milki i Fajge chodzą razem pod prysznic; reszta grupy obgaduje je za plecami. Lejla opowiada mi sensacyjne historie o dwu dziewczynkach w kostiumach kąpielowych, ochlapujących się nawzajem wodą w wannie za zamkniętymi drzwiami. Pewnej nocy, gdy nasza DN-ka wychodzi na pogaduszki, a inne dziewczyny śpią, Lejla włazi na moje łóżko, kładzie mi ręce na piersiach i prosi, żebym dotknęła jej biustu, żeby sprawdzić, czy jest większy. Oczywiście, jest większy – Lejla chełpi się tym, jakby to był powód do dumy, jakby wygrała jakiś konkurs. Na pozostałe dwa tygodnie przenoszę się na inną pryczę. Wybieram łóżko nad Frimet, która jest cichą myszką, poza tym, że płacze w poduszkę, popiskując przy tym jak gumowe opony zabawkowej ciężarówki.

Teraz mamy dwa obozy letnie: jeden dla rodzin zwolenników Zalmana Leiba, najmłodszego syna satmarskiego rabbiego, a drugi dla tych, którzy popierają Aarona, najstarszego syna. Obydwaj chcieliby zająć miejsce swego ojca po jego śmierci jako dziedzice dynastii; walka o sukcesję zamieniła się w gorzką wojnę.

Golda jest na obozie dla aronitów, jak ich nazywamy – więc mimo że trzymałyśmy się razem w czasie roku szkolnego, nie widziałam jej przez całe lato. Przyjeżdża mnie odwiedzić w moje urodziny. Gdy wreszcie wysiada z wielkiego klimatyzowanego autokaru, kursującego do wszystkich chasydzkich kolonii i obozów letnich w górach Catskill, wędrujemy jak najdalej od hałasu tupiących stóp i klaszczących rąk dochodzącego z terenu obozu, żeby móc spokojnie porozmawiać.

Brodzimy przez gan jehuda, rozległą łąkę przed bramą obozu. Nikt jej nie kosi, żeby wybujała trawa zasłaniała widok – mimo że jesteśmy w Kerhonkson w stanie Nowy Jork, pięćdziesiąt kilometrów od najbliższych sąsiadów. Golda i ja siadamy po turecku w trawie i pleciemy wianki z polnych kwiatów; palce mamy poplamione zielonym sokiem od rozdzielania trawiastych łodyżek. Obie nie znosimy obozu. Nienawidzimy obowiązkowego wznoszenia bezsensownych okrzyków. Nienawidzimy spędzać dni na gorącym betonie, na grach, które wymyślają dla nas wychowawczynie. Golda pisze piosenki. Ja robię notatki w sztambuchu. Chciałabym mieć talent do śpiewu jak Golda, a przynajmniej jej prezencję – jej oliwkową skórę i piękny, ciepły uśmiech, od którego kości policzkowe unoszą się jak lśniące pagórki, a wargi odsłaniają zęby lśniące w słońcu jak brylanty. Golda jest ładna, nawet pomimo pierwszego trądziku sypiącego się jej na czole. Myślę, że będzie miała fantastyczne życie, że spotkają ją cudowne rzeczy – bo ma twarz kobiety, dla której los przygotował niesamowite dary.

Gdy tak siedzimy na łące, zasypiam na chwilę. Słowa Goldy przepływają jak zwój chińskiej kaligrafii, aż wreszcie znikają. Słońce pali tkaninę ubrania, a ubranie parzy mnie. Metalowy suwak spódnicy rozgrzewa się do białości. Golda obok też zapada w drzemkę. Spod wpółprzymkniętych powiek widzę, jak jej czarne włosy, splątane ze źdźbłami trawy, błyszczą w słońcu. Czuję, jak mrówka gryzie mnie w nogę – to boli, nie jak ukąszenie komara, raczej jak uszczypnięcie maleńką pęsetą, więc się drapię. Strużka krwi spływa po nodze i wsiąka w pończochę – dzianina natychmiast wysycha i sztywnieje.

Obydwie z Goldą jesteśmy zaskoczone wyciem syreny. Na łące nie ma nikogo, na parkingu powyżej też nie. Wszyscy są w głównym budynku, oglądają mecz machanyim – to hebrajska nazwa gry będącej lżejszą wersją zbijaka. Wycie syreny roznosi się we wszystkich kierunkach, poziom dźwięku jest nierówny, ton chrapliwy. Pochodzi z megafonu. Przez trawiastą przestrzeń patrzymy, jak pan Rosenberg – jeden z nielicznych mężczyzn na terenie kampusu – wraz z panią Halberstam, otyłą kierowniczką obozu, w domowym turbanie na głowie, idą w naszą stronę. Pani Halberstam trzyma w ręku megafon.

Golda i ja spoglądamy na siebie w zdumieniu. Czy powinnyśmy wstać? A może ukryć się w trawie? Dlaczego ci dwoje są tutaj?

– Maidlach! – skrzypi głos pani Halberstam przez megafon. Do nas mówi! – Zejdźcie z łąki, dziewczęta. Natychmiast! – Widzę teraz, że policzki ma całe w czerwonych plackach od gorąca, a oczy zmrużone tak bardzo, że niemal zamknięte. Nie podchodzi bliżej, ale jest jasne, że nas widzi. Prawdopodobnie narozrabiałyśmy, wychodząc, gdzie nam nie wolno. A może martwią się, że złapiemy kleszcze? Trawy tutaj właściwie nikt nie ścina.

Złazimy z Goldą z łąki. Próbujemy utrzymać na twarzach wyraz niepokalanej niewinności, mimo że aż zaciskamy zęby, próbując powstrzymać chichot. Pani Halberstam wygląda na spanikowaną, i nie jest to przyjemny widok. Pan Rosenberg ma twarz bardziej surową niż zwykle: wlepia w nas wzrok, jego zmierzwiona ruda broda sterczy ze zgrozy. W milczeniu eskortują nas z powrotem.

Zastanawiam się, dlaczego dwoje najważniejszych osób na całym obozie zostało oddelegowanych, by upomnieć nas za taki drobiazg.

Na skraju łąki przystają oboje. Pani Halberstam odwraca się, by do nas przemówić, a pan Rosenberg zatrzymuje się za nią, manifestując milczące poparcie, i wbija w nas maniakalny wzrok; obie ręce szarpią ciemnorude pejsy w gwałtownej, niemej furii.

– Coście tam robiły? – pyta pani Halberstam.

– Nic, tylko sobie gadałyśmy – nonszalancko odpowiada Golda. Nigdy nie boi się osób sprawujących władzę, a już szczególnie, kiedy nie mają władzy nad nią. Pod koniec dnia wróci do swojego obozu, gdzie jej przełożonymi są całkiem inni ludzie.

Gniew pani Halberstam przybiera na sile.

– Czy wy wiecie, jak to wyglądało z daleka? Poszalałyście? Co ludzie sobie o was pomyślą? Mam was do domu odesłać?

Jestem całkiem zdezorientowana. Golda wygląda, jakby jej ktoś dał w twarz. O co tej Halberstam chodzi?

– My naprawdę tylko rozmawiałyśmy. Przyjaźnimy się. Nie widziałyśmy się całe lato. Ona jest z drugiego obozu – mówię, próbując uspokoić kierowniczkę.

Ta przerywa i patrzy na Goldę. Pan Rosenberg podchodzi bliżej. Coś szeptają do siebie.

– Czy to prawda? – pyta pani Halberstam, zwracając się do Goldy, która przytakuje.

– Skoro chciałyście porozmawiać, po co wyszłyście aż na łąkę? Dlaczego nie mogłyście usiąść przy stole piknikowym? Albo w innym miejscu, gdzie trawa jest skoszona? To jasno dowodzi, że nie skończyło się tylko na rozmowie! – grzmi pani Halberstam triumfalnie.

Cóż innego mogłyśmy robić? – zastanawiam się. Zachodzę w głowę, o co też może nas oskarżać.

Golda wygląda na równie zdezorientowaną. Obie jesteśmy przestraszone.

Zaczynam płakać, tocząc z oczu łzy, co przy tej pogodzie jest nie lada wyczynem. Jestem bardzo dobra w płakaniu na zawołanie i za moment zacznę szlochać. W miarę jak oczywiste staje się, jak szczery jest mój żal, twarze obojga znacznie łagodnieją.

– Słuchajcie, jeśli chcecie porozmawiać, usiądźcie przy którymś ze stołów piknikowych przy stołówce – mówi pani Halberstam. – Dlaczego tam nie możecie pogadać? Zachowujcie się, jak na grzeczne dziewczyny przystało, i niech was nie widzę więcej samopas na gan jehuda!

Obie z Goldą ruszamy czym prędzej w stronę stołów piknikowych i siadamy przy jednym z nich, odwracając się, by sprawdzić, czy tych dwoje ciągle nas obserwuje. Jak na komendę obie wzdychamy z ulgą, widząc, że poszli inną ścieżką. Siadam naprzeciwko Goldy z rękami złożonymi w małdrzyk na podołku. Nie rozmawiamy. Nasza przyjaźń nagle wygląda na splamioną. Obie wiemy, że o coś się nas oskarża, ale nie jesteśmy pewne o co. Wiemy, że to coś okropnego, ale jak mamy bronić się przed oskarżeniami, których nie rozumiemy? Nasz dobry nastrój pryska.

Tego popołudnia Golda wraca do swojego obozu wraz z pozostałymi dziewczynkami. Nie odzywa się przez całą resztę lata. Kiedy jednak następnym razem ktoś namawia mnie, żebym poszła na gan jehuda, grzecznie odmawiam. Zaczynam się zastanawiać, jaki inny powód mogą mieć dziewczyny, by tam chodzić, poza poszukiwaniem świętego spokoju. To w końcu jedyne miejsce w całym obozie, gdzie można mieć odrobinę prywatności.

Lejla błaga mnie, żebym wróciła na starą pryczę. Mówi, że możemy być najlepszymi przyjaciółkami, że mnie zawsze obroni, bo jest starsza i wszyscy boją się jej siły. Siłę czuć nawet w jej głosie, w którym dźwięczy groźba.

Dwa tygodnie przed końcem obozu roje maleńkich muszek opanowują całą północ stanu Nowy Jork: to skutek zbierającej się w dolinach wilgoci po ulewnych deszczach. Cały teren obozu jest pełen tych maciupeńkich owadów – osiadają nas jak biblijna plaga. Wpadają do nosów, ust, oddychamy nimi. Jedna wlatuje mi do oka i dostaję infekcji. Budzę się z okiem zaklejonym zielonkawą mazią, którą próbuję zmyć ręcznikiem namoczonym w ciepłej wodzie, by móc otworzyć powieki. W lustrze widzę zapuchnięte, czerwone oko, gapiące się na mnie – jakby chciało zapaść się obrażone w głąb oczodołu.

Rozmyślam nad dziesięcioma plagami, które Mojżesz zesłał na Egipcjan. W szkole uczyli nas, że co prawda faraon był gotów uwolnić Żydów już po pierwszej pladze, ale Bóg celowo napełniał jego serce krnąbrnością z każdą następną. W ten sposób Mojżesz mógł sprowadzić wszystkie dziesięć plag, z których każda była bardziej niezwykła i okrutniejsza od poprzedniej, i w ten sposób w pełni okazać prawdziwą moc Haszema.

Nie mogę się zdecydować, czy to, co nas spotyka, bardziej przypomina plagę trzecią, czy może ósmą: wszy albo szarańczę. Całkiem jak w Egipcie muszki są wszędzie. Dziewczyny łażą na oślep po obozie, z powiekami i ustami zaciśniętymi, by uniknąć inwazji. Muchy i tak włażą nam do nosów, jak komar do głowy Tytusa; ze zgrozą myślę, że mogą wyżreć dziury w mojej czaszce i obsiąść mój mózg jak czerwie, pożerając wszystko, aż zostanie ze mnie tylko pozbawiona treści wydmuszka.

Czy moja dusza jest w mózgu? Czy jeśli mózg zginie, dusza przepadnie wraz z nim? Czym jestem, jeśli nie mogę myśleć ani mówić? A co z nie-Żydami, którzy nie mają duszy? Czym się od nas różnią? Nauczycielki mówią, że Żydzi mają iskrę Bożą, celem Elohim, która na zawsze czyni nas wyjątkowymi. Każdy z nas nosi w sobie okruch Boskiego światła. To dlatego szatan tak pragnie nas uwieść: chce posiąść to światło.

Czy to szatan zesłał muchy, te niesamowite, nadprzyrodzone roje? A może to kara boska? Wpatruję się w swoją twarz w lustrze, twarz żydowskiej dziewczyny, jednej z wybranych – i zastanawiam się, cóż takiego uczyniłam, by zasłużyć sobie na tak straszną karę.

Z obozem koniec. Odsyłają nas do domu tydzień przed terminem. Gdy autokar bezgłośnie zsuwa się z autostrady na Williamsburg, widzę, że ulice zalane są chasydami wracającymi z gór Catskill. Wzdłuż całej Lee Avenue stoją autobusy; zdezorientowani podróżni wysiadają z nich, taszcząc podniszczone walizy. Młodzi chłopcy wygładzają pogniecione marynarki i zmiatają zwilżonymi palcami pyłki z kapeluszy, po czym spieszą do domów. Ojcowie odbierają córki i pomagają im ładować obklejone taśmą pakową pudła do bagażników mikrobusów.

Góry Catskill wygnały nas, odsyłając przedwcześnie w nabrzmiałe, wilgotne wnętrzności stanu Nowy Jork. Powietrze, gęste od kurzu i spalin, owiewa nas jak oddech wściekłego zwierzęcia. Stoję na mostku dla pieszych przy autostradzie, z bagażami między nogami, patrzę w mizerne, szare niebo, zastanawiając się, czy to aby to samo niebo co nad obozem, tak samo obojętne. Może nie ma żadnych plag, jest tylko zmienność natury. Może nie ma konsekwencji, jest tylko brzydota. Być może kara to coś, co pochodzi jedynie od ludzi, nie od Boga.

 

Przez cały tydzień przed rozpoczęciem roku szkolnego muszę sama organizować sobie czas. Między wyprawami na zakupy z Bube, która kupuje mi nowe buty i pończochy na nadchodzący rok, wsiadam do autobusu do Borough Park z zamiarem przeszmuglowania do domu kilku książek. Nie czytałam nic przez całe lato, przywożenie książek na obóz byłoby zbyt ryzykowne. To miłe znów mieć czas dla siebie i dość prywatności, by nie obawiać się ciągle, czy nie myślę za głośno.

W bibliotece wciąż wystawione są lektury szkolne, a wózki uginają się pod ciężarem książek w miękkiej okładce. Grzbiety nowych egzemplarzy połyskują też na półkach. Łapię najnowszy tom Harry’ego Pottera i pierwszą część popularnej trylogii Philipa Pullmana, a na dokładkę książkę polecaną przez bibliotekę: A Tree Grows in Brooklyn. Ciągle mam w pamięci uczucie ciepła i komfortu, które towarzyszyło lekturze The Chosen – to jak popijanie babcinego bulionu w lodowaty zimowy dzień. W końcu ja też jestem dziewczyną dorastającą na Brooklynie, całkiem jak bohaterka tej książki. Jak bardzo możemy się różnić, skoro obie mieszkamy na tych samych, dusznych od kurzu ulicach?

Literatura była tak samo nie na miejscu na Williamsburgu Francie, jak teraz na moim. Eleganckie frazy z wahaniem ześlizgują się z kart książek i przyłączają do żyjącej w biedzie bohaterki w jej tłocznym, pełnym ludzi środowisku. Jej świat jest niemal zbyt pełen cierpienia, by było w nim miejsce na niewinne, uwodzicielskie piękno klasycznej poezji i literatury. Rozmarzona obserwuję, jak z rozwojem akcji książki Francie awansuje na coraz lepsze pozycje, jak małymi, ale równymi krokami oddala się od skrajnej nędzy, z której wyszła – zawsze jednak towarzyszy mi ściskające trzewia uczucie, że szczęśliwe zakończenie, na które czekam, może nigdy nie nadejść. Im bardziej zagłębiam się w losy Francie, tym bardziej biorę do siebie jej potknięcia i rozczarowania, bo wydaje mi się, że czemu ona może sprostać, temu i ja w jakiś sposób dam radę, wydobywając się z ponurego świata, w którym utknęłam, jak się zdaje na dobre.

Książka kończy się, gdy Francie idzie na studia. Nie jestem pewna, czy powinnam myśleć o tym jak o triumfie. Czy w takim razie wszystkie jej marzenia się spełnią? Wiem, że ja nigdy nie będę mogła studiować. Samo słowo zostało usunięte przez cenzorów z naszych podręczników. Mówią nam, że nic dobrego nie wynika z edukacji. To dlatego że edukacja – zwłaszcza studia – to pierwszy krok ucieczki z Williamsburga. To pierwszy etap na ścieżce folgowania sobie, która – jak zawsze zapewnia Zajde – jest niekończącym się pasmem pomyłek, odwodzących Żyda od Boga tak daleko, że jego dusza popada w duchową śpiączkę. Tak, wiem: edukacja może uśmiercić moją duszę; zastanawiam się jednak, dokąd poszła Francie po studiach, czy kiedykolwiek wróciła do tego, co było wcześniej? Czy da się naprawdę opuścić miejsce, z którego wyszliśmy? Czy lepiej jest zostać tam, gdzie się przynależy, czy nadaremnie próbować znaleźć sobie miejsce gdzie indziej?

W poniedziałek pierwszy dzień w gimnazjum. Zostały jeszcze trzy lata szkoły, trzy lata dzieciństwa. Postanawiam, że któregoś dnia opuszczę Brooklyn. Nie mogę być jedną z tych dziewczyn, które przez całe życie prażą się w tym ciasnym, duszącym skupisku kamienic. Wielki świat tylko czeka, by go odkrywać. Nie wiem jak – może dokonam tego małymi kroczkami, tak jak Francie. Może ucieczka zajmie mi lata. To jednak wiem na pewno – chcę i mogę uciec.

 
F 122