8

Sprawiedliwość zwycięża

Wedle Talmudu Bóg także się modli. A cóż to za modlitwa? „Och, oby moje Miłosierdzie wzięło górę nad Sprawiedliwością”.

A Treasury of Jewish Folklore, pod redakcją Nathana Ausubela

 

Podejmuję decyzję, że nijak nie mogę wychować dziecka w naszym mieszkaniu na Williamsburgu. Jest za małe, nie ma miejsca na kojec ani zabawki. Chcę mieć ogród i drzewa. Nawet dorastając w mieście, byłam rozpieszczona, bo mieszkałam w prywatnej kamienicy z ogrodem, a nie w blokowisku, jak większość moich rówieśników.

Jestem zmęczona mieszkaniem na Williamsburgu. Nie mieści mi się w głowie, że wciąż muszę znosić to, że wszyscy gapią się i osądzają, wieczne plotki sąsiadów, niemożność zachowania jakiejkolwiek prywatności. Nie możemy nawet wymknąć się na kręgielnię bez obawy, że ktoś wścibski nas tam wyśledzi. Nie takiego życia oczekiwałam. Miałam nadzieję, że małżeństwo da mi więcej swobody, ale na Williamsburgu nawet dorosła zamężna kobieta jest ciągle na cenzurowanym, dokładnie tak samo, jak gdy była dzieckiem. Eli również nie przywykł do brooklyńskiej ciasnoty; tam, gdzie dorastał, ludzie nie żyli tak na kupie. Nie było codziennością, że jeśli przyłoży się ucho do ściany, podsłucha się kłótnię jakiejś pary sprzeczającej się o zakupy.

Ciągle obmyślam, jak tu zmienić naszą sytuację mieszkaniową. Eli ma trudności z dostosowywaniem się do zmian, z natury jest niechętny jakiemukolwiek ryzyku. Tygodniami urabiam go, przypominając, jak męczące są jego dwugodzinne dojazdy do pracy i jak poważnie ograniczą czas, który będzie mógł spędzić z dzieckiem. Przypominam też, że całe jego rodzeństwo mieszka na północy stanu. Nic go tutaj nie trzyma.

Eli dzwoni do brata, żeby zapytać go o zdanie. Oczywiście Aaron jest od razu pełen entuzjazmu i wymienia całą listę powodów, dla których Eli powinien się przeprowadzić. Wie nawet o mieszkaniu, w którym moglibyśmy zamieszkać, i mógłby dopilnować, żebyśmy dostali je za supercenę. Gdy jedziemy z Elim obejrzeć to mieszkanie, nie jestem zachwycona jego stanem, ale myślę, że jeśli się przeprowadzimy, mogę na miejscu rozejrzeć się za czymś lepszym. Na razie zachwyca mnie perspektywa opuszczenia Williamsburga i wszystkiego, czego tu nienawidzę.

Gdy mówię o przeprowadzce ciotce Chai, połowa rzeczy jest już w pudłach. Mimo to czuję, że powinnam oficjalnie ją zawiadomić. Ku mojemu zaskoczeniu wydaje się aprobować ten pomysł. Gdy oznajmiam jej nowinę, obrzuca mnie oceniającym spojrzeniem i mówi tylko:

– Monsey? Myślę, że to znakomity pomysł, żebyś się tam przeniosła.

W jej stwierdzeniu wyraźnie słychać niepewność, ale przynajmniej próbuje być otwarta na pomysły. Może jest zmęczona tym, że jestem blisko i ciągle stanowię dla niej ciężar. W Airmont, małym miasteczku nieopodal Monsey, nikt nie będzie musiał zawracać sobie mną głowy – i po raz pierwszy wreszcie będę naprawdę niezależna.

Nasze nowe mieszkanie mieści się na parterze domu w farmerskim stylu, w małej ślepej uliczce niedaleko autostrady New York State Thruway. Dźwięk przejeżdżających aut w połączeniu z cykaniem świerszczy wpływa kojąco na moją miejską duszę.

Uwielbiam wieś. Nie wyobrażam już sobie mieszkania w mieście, z jego wścibskimi spojrzeniami i ciasnymi mieszkaniami. Chodzę po zakupy do centrum miasteczka wzdłuż lokalnej drogi numer 59, ale po pewnym czasie zaczynam się martwić, że gdy zrobię się większa, nie będę już w stanie. Wiem, niektóre kobiety w Monsey jeżdżą samochodami. Nawet moja szwagierka ma prawo jazdy na wypadek nagłej potrzeby, chociaż szkoła jej syna oficjalnie nie pozwala jej jeździć. Ja jednak nie jestem aż tak religijna jak ona i nie mam jeszcze dzieci w wieku szkolnym, więc postanawiam zapisać się na kurs prawa jazdy. Przekonuję Eliego, że to się nam przyda – będę mogła zmieniać go za kierownicą podczas dłuższych wyjazdów.

Moim instruktorem jest Steve. Mówi, że jest Żydem, ale nie religijnym. Kawaler, w średnim wieku, mieszka w piwnicy domu starej kobiety, pije piwo z puszki i ogląda mecze w telewizji. Nie wspominam, że jestem w ciąży, bo Steve wygłasza obraźliwą uwagę o chasydzkich kobietach, które nazywa maszynkami do produkcji dzieci. Nie chcę, by patrzył na mnie w taki sposób. Budzę się wcześnie, żeby mieć z głowy wymiotowanie. Do czasu, gdy podjeżdża pod dom i przyciska klakson, mój żołądek jest na tyle spokojny, że mogę ukryć mdłości.

Spodziewam się żartów na temat kobiet za kierownicą, ale Steve uczy mnie, jak być silną i agresywną i nie dać się zastraszyć innym kierowcom. Po tym, jak zarysowuję karoserię na parkingu, przez moment zastanawiam się, czy nie zrezygnować. Przez całe życie wysłuchiwałam szyderczych uwag o nieporadnych kobietach kierowcach i wciąż mam poczucie, że nie mam prawa być na drodze. Steve podchodzi i nalega, żebyśmy natychmiast kontynuowali; chociaż jestem przerażona, robię, co każe. Zabiera mnie na autostradę. Nie mogę uwierzyć – czuje się ze mną tak pewnie, że jedziemy na granicy dozwolonej prędkości, sto kilometrów na godzinę.

Gdy wracamy, Eli siedzi na ogrodowym fotelu na trawniku przed domem, czekając na mnie.

– To twój mąż? – pyta Steve.

Kiwam głową.

– Ha! Wygląda na superkolesia.

Gdy wchodzę do domu, powtarzam Eliemu, co Steve powiedział, i śmiejemy się histerycznie na myśl, że ktokolwiek może nazwać mojego męża, z jego kołyszącymi się pejsami, superkolesiem.

Egzamin na prawo jazdy zdaję u gderliwego starucha, który mamrocze coś na każdym zakręcie i prycha na mnie gniewnie przez cały czas, ale zaliczam. Widzę, że nawet Steve jest trochę zaskoczony.

Jestem tak podniecona, że od razu chcę wszędzie jeździć – i nawet gdy mój ciężarny brzuch wciska się w kierownicę, nadal czytam mapy i robię wycieczki, do hrabstwa Orange i dalej, aż do New Jersey, tylko żeby pozwiedzać. W niedziele jeździmy szosą 9W i fotografujemy rzekę Hudson wijącą się pod nami. Eli uwielbia robić zdjęcia, ale ja nie znoszę do nich pozować. Nie chcę nawet pamiętać, jak wyglądałam w ciąży.

Jedziemy odwiedzić teściową w Kiryas Joel. Rzuca mi chmurne spojrzenie, gdy widzi, jaka jestem ogromna. Kiedy przechodzi obok sofy, na której siedzę, nieustannie obciąga brzeg mojej spódnicy za kolana, jakby chciała powiedzieć, że to nieprzyzwoite, że siedzę w jej domu w tak oczywisty sposób ciężarna. Jestem wielka: ludzie pytają mnie, czy spodziewam się bliźniaków. Doktor Patrick mówi, że to dlatego, że miałam niedowagę, zanim zaszłam w ciążę – to prawda, ale ważyłam ze trzy do pięciu kilogramów za mało. Bardzo schudłam przez wszystkie lęki pierwszego roku.

Teraz jestem tak ogromna, że nie mogę znaleźć ubrań, w które bym się mieściła. Moja szwiger chce, żebym nosiła sukienki namioty, ale ja myślę, że nie muszę wyglądać szkaradnie tylko dlatego, że jestem w ciąży. Miewam migreny i nie mogę zbyt długo wytrzymać w peruce. Zaczęłam też zapuszczać własne włosy – nie muszę już chodzić do mykwy i nikt mnie nie sprawdza. Są jeszcze krótkie, może z pięć centymetrów.

Po comiesięcznej wizycie kontrolnej u lekarza w Nowym Jorku zachodzę do salonu fryzjerskiego. Zdejmuję perukę i pytam fryzjerkę, czy może coś zrobić z moimi włosami – może ostrzyc mnie jakoś ładnie, króciutko, a może zrobić pasemka.

– O matko, ma pani dziewicze włosy! – wykrzykuje stylistka. Jej włosy mają czerwone pasemka i są zaczesane do tyłu, jak u chłopaka.

– Co to znaczy? – pytam ze śmiechem.

– To znaczy że nigdy nie były farbowane, obcięte w jakiś konkretny sposób, czysta karta!

Nie wspomina o peruce, ale potem, gdy mnie strzyże, mówi, że ten salon obsługuje dużo pacjentek z rakiem, którym włosy dopiero odrastają, więc personel ma duże doświadczenie z takimi krótkimi fryzurami, i że nie muszę się martwić.

Pod koniec dnia mam fryzurkę pixie, rudawą z balejażem koloru miodu na końcach. Wyglądam inaczej – Zajde powiedziałby, że wyzywająco – ale podobam się sobie.

Eli zdaje się nie zauważać żadnej odmiany, ale potem pyta mnie, czy zacznę znowu golić głowę, bo, jak mówi, włosy wystają mi spod krawędzi turbanu i ludzie je widzą, a on nie chciałby, żeby źle o mnie – o nas – mówili.

– A któż miałby źle o nas mówić? – pytam. I chociaż zbywa moje pytanie, wiem, że mówi o swojej siostrze. Cały czas słyszymy od innych osób, jak to Szprynca roznosi oszczercze plotki na nasz temat, ale nic jej nie powiedzieliśmy, również dlatego, że nam jej żal. Wiem, że robi to z zazdrości, choć nie mam pojęcia, co też mamy takiego, czego ktoś mógłby nam zazdrościć. Szprynca zaszła w ciążę, jak tylko wyszła za mąż, i już ma tłustego chłopca o imieniu Mendel, na cześć dziadka Eliego.

– Jak damy dziecku na imię? – pytam Eliego. – Wiesz, że zwykle żona wybiera imię dla pierworodnego, ale musi to być imię nieżyjącego członka rodziny, więc nie mam za wiele do wyboru. Wybierzmy jakieś ładne imię, które nie jest zbyt poważne. I z którego inne dzieci nie będą się śmiały.

Po długim przeglądzie drzewa genealogicznego rodziny wybieram swojego ciotecznego dziadka, brata Zajde. Miał na imię Izaak Benjamin; wszyscy zawsze opowiadają, jaki to był mądry i przyjacielski. To hebrajskie imię dosłownie znaczy „śmiejący się, syn, prawa ręka”. Jest od niego całe mnóstwo słodkich zdrobnień: Icyk, Benni, Jumi – wszystkie świetnie nadają się dla dziecka.

Gdy technik na ultrasonografii powiedział nam, że to chłopiec, Eli się popłakał. Trzymał mnie za rękę i mówił, że zawsze chciał mieć syna, żeby móc mu dać to wszystko, czego sam nie dostał od własnego ojca. Ojciec Eliego jest najchłodniejszą i najbardziej zdystansowaną osobą, jaką kiedykolwiek poznałam, więc cieszy mnie, że Eli chce być inny – zastanawiam się jednak, czy on zdaje sobie sprawę, jak bardzo jest podobny do reszty swojej rodziny, jak podświadomie naśladuje swojego ojca. Obiecuje mi, że będzie najlepszym ojcem, jakiego sobie mogę wyobrazić – i przez moment mu wierzę, bo jego łzy są prawdziwe.

Z zachwytem oglądam zdjęcie USG, które pielęgniarka dla nas zrobiła, podziwiam maleńką sylwetkę w kształcie dziecka, z ręką wygiętą ku ustom, z kciukiem tuż przy wargach. Aż trudno uwierzyć, że coś tak żywego może rosnąć wewnątrz mojego niewinnego brzucha.

Na całym moim brzuchu robią się malutkie czerwone kreski. Wyglądają jak żyłki. To rozstępy, ale nie takie zwyczajne, jakie tworzą się z boku. Wyglądam, jakby tysiące małych napiętych gumek recepturek plasnęło o skórę brzucha.

Gdy dziecko zaczyna lekko kopać, kładę się na kanapie i unoszę sweter, żeby móc w odpowiedzi dziobnąć palcem w ten wciąż rosnący kopiec, popchnąć te drobne wybrzuszenia, które pojawiają się raz tu, raz tam po różnych stronach brzucha. Chwilami zastanawiam się: może to łokieć, pięta albo maleńka główka przyciska się do mojego brzucha?

Czasami popadam w dziwny nastrój, włażę do łóżka i płaczę, a gdy Eli pyta dlaczego, mówię, że sąsiad za głośno gra na pianinie albo że nie mogę spać, albo że nie mamy wanny i tak mi strasznie brakuje kąpieli. Eli dowiedział się od brata, że kobiety w ciąży często płaczą, i mówi mi, że nie powinnam się martwić, bo najwyraźniej daleko mi do Szpryncy, która szlochała dzień w dzień przez dziewięć miesięcy. Nie jestem jednak pewna, czy aby nie mówi tak tylko po to, żebym poczuła się lepiej.

Chasydom nie wolno się masturbować, powtarza mi Eli. I dlatego, jak mi wyjaśnia, mam obowiązek go zaspokajać, żeby frustracja seksualna się w nim nie piętrzyła. Jeśli odmawiam, zmuszam go do grzechu, a w związku z tym brzemię jego winy spoczywa na mnie.

Kiedy Eli jest pobudzony, co ostatnio często się zdarza, zbliża się do mnie w ten sam sposób, co, jak sobie wyobrażam, pies do nogi stołowej – ocierając się intensywnie o moje ciało, jakbym była kawałkiem drewna, którego używa się, by dzięki tarciu wywołać uczucie przyjemności. Nie mogę mu wytłumaczyć, dlaczego napinam się jak struna gitary w reakcji na te jego byle jakie próby osiągnięcia satysfakcji, ponieważ on nie pojmuje, dlaczego miałabym odmówić mu przyjemności. Jednak te sesje ocierania się przerażają mnie bardziej niż próby penetracji. Gdy się to dzieje, sztywnieję nieruchomo pod zagarniającymi ruchami jego ciała i czuję, jak umykają moje godność i poczucie własnej wartości.

Im bardziej widoczna jest moja ciąża, tym więcej mam wymówek, by uniknąć seksu. Nawet Eli boi się zrobić krzywdę dziecku. Ma absurdalne przekonanie, że dziecko może go zobaczyć, i jakkolwiek wiem, że to idiotyczne, nie mówię mu, co wyczytałam w książkach o ciąży i porodzie; pozwalam, by dalej tak myślał, i z ulgą przyjmuję święty spokój.

Mimo to wiem, że najlepsza metoda, by dostać to, co chcę, to odpowiedzieć na zaloty Eliego. Seks zmiękcza go trochę, sprawia, że jest bardziej skłonny mi ustąpić – no i milej jest patrzeć, jak się do mnie uśmiecha, kiedy jest po wszystkim, niż czuć jego spojrzenia pełne pretensji o wszystko, co robię źle. Gdy mu odmawiam, złości się.

Jak tylko jest po wszystkim, Eli ubiera się i wychodzi. Zawsze. Jak tylko jego pożądanie wyparowuje, zachowuje się, jakby zapomniał, dlaczego w ogóle wszedł do łóżka. Wybiega z domu, jakby się miał spóźnić na bardzo ważne spotkanie. Kontrast między jego atencją naznaczoną głodem a nagłym zniknięciem jest niepokojący. Mam poczucie, że jedyne, czego ode mnie chce, to fizyczne zaspokojenie, a ledwo je osiągnie, zostawia mnie samą. Nienawidzę go za to, że każe mi się czuć taką małą, ale gdy mu o tym mówię, wyśmiewa mnie.

– Nie bądź śmieszna – odpowiada. – Co niby mam robić, posiedzieć z tobą? Jak skończymy, mogę równie dobrze iść odwiedzić kolegów w szulu. Czy coś jeszcze twoim zdaniem powinienem robić? – pyta. – Powiedz mi, proszę. Bo jeśli nie, łaskawie przestań mnie wpędzać w poczucie winy za wszystko, co robię w tym domu.

Szczerze mówiąc, wcale nie chcę, żeby ze mną siedział. W ogóle nie chcę go widzieć w swoim łóżku. Ale tak bym chciała, żeby moja rola w tym domu nie była tak oczywista. Chciałabym wiedzieć i wierzyć, że mój mąż ceni mnie za więcej niż tylko te proste przyjemności, których dostarcza moje ciało.

 

Jestem w szóstym miesiącu, gdy do miasteczka przybywa reb Chaim z Jerozolimy. To słynny kabalista z Izraela, który podróżuje do Stanów raz do roku, a kiedy przyjeżdża, wszyscy stają na głowie, żeby dostać się do niego. W tym roku Eli zdobył miejsce dla mnie, przez znajomego, bo jestem w ciąży. Nie czuję głębokiej potrzeby zobaczenia kabalisty, bo jestem sceptyczna wobec wszelkiego mistycyzmu w ogóle, a poza tym od pewnego czasu mam wątpliwości względem własnej wiary w Boga. W dodatku sekretnie obawiam się osób, które uchodzą za wszystkowidzące – nie wiem, czy chciałabym, żeby mnie przejrzeli.

Mój brzuch pod bluzą uformował się w zgrabną piłkę. Z rękami w kieszeniach chronię go jak w kołysce, czekając, aż rebe zechce mnie widzieć. Gdy wreszcie mnie wprowadzają, jest druga w nocy. Żona rabbiego siedzi w kącie, żebyśmy nie łamali przepisów zakazujących kobiecie i mężczyźnie przebywania sam na sam w jednym pokoju. Reb Chaim prosi mnie, żebym zapisała swoją datę urodzenia, i spędza kilka minut, robiąc obliczenia na kawałku papieru.

– Gdzie są twoi rodzice? – pyta. – Dlaczego nie są z tobą? Nie jesteś sierotą, widzę to, ale i tak ich brakuje.

Pokrótce wyjaśniam historię moich rodziców.

– Twoje narodziny spowija tajemnica – oświadcza rebe. – Więzy krwi nie są krwią. Gdy narodzi się twoje dziecko, wszystko wyjdzie na jaw. Prawda ujrzy światło dzienne. Poznasz samą siebie poprzez swego syna.

Pyta, jakie imię planuję dać dziecku, i deklaruje aprobatę dla mego wyboru.

– Pamiętaj – mówi, patrząc wprost na mnie swym przenikliwym wzrokiem. – To dziecko odmieni twoje życie w sposób, jakiego nawet jeszcze nie rozumiesz. Gdy zdaje ci się, że rzeczy nie mają znaczenia, szlak twego życia jest już rozrysowany. Jesteś starsza, niż twój wiek wskazuje; wszystko w twym życiu ma znaczenie. Nie ignoruj znaków. Zapamiętaj liczbę dziewięć. To bardzo ważna dla ciebie liczba.

Kiwam poważnie głową, ale w głębi ducha myślę, że to idiotyczne. Że nie ma mowy, by ten człowiek, który nigdy mnie wcześniej nie spotkał, mógł wiedzieć, jaka jestem naprawdę.

Zanim wyjdę z pokoju, podnosi wzrok i prosi, bym zaczekała.

– Twoja szadchan, swatka, jest niezadowolona – mówi. – Uważa, że nie dość jej zapłacono za tę pracę. Źle mówi o twojej rodzinie i rodzinie twego męża. Jej rozgoryczenie wisi jak chmura nad twoim małżeństwem. Dopóki jej nie udobruchacie, ty i Eli nie możecie być szczęśliwi ani błogosławieni.

Nawet nie wiem, kto był naszą szadchan. Muszę zapytać Eliego, czy to w ogóle ma sens. Eli z niepokojem oczekuje mnie w domu, ciekaw przebiegu mojego spotkania z reb Chaimem. Jest zaskoczony, gdy wspominam o rozgoryczonej swatce.

– Muszę zapytać matkę – mówi z zadumą w głosie. – Nigdy o tym nie myślałem.

Nazajutrz Eli dzwoni do matki, żeby powiedzieć jej, co mówił reb Chaim. Teściowa natychmiast przyjmuje taktykę obronną, mówi, że zapłaciła swatce tysiąc dolarów (co jest przeciętną kwotą). Ale nie było łatwo wyswatać takiego chłopaka jak Eli, który był starszy niż większość kawalerów. Później teściowa oddzwania i mówi, że pytała tu i tam, i słyszała, że plotki się potwierdzają – nasza swatka narzeka przed innymi, że za mało jej zapłacono. Niezadowolona swatka to gwarancja pecha: wszyscy to wiedzą. Eli mówi, że to my powinniśmy ją udobruchać, ale nie mamy pieniędzy, by jej zapłacić.

Zastanawiam się, czy to mógł być powód mojego pecha od początku małżeństwa, czy jej gorycz ma bezpośredni związek z naszymi nieszczęściami. Czy Bóg pozwala, by taki prosty system wymiaru sprawiedliwości funkcjonował wewnątrz Jego systemu nagród i kar? Z pewnością jedna malkontentka nie mogła mieć dość władzy, by dokonać tyle zniszczenia. Jeśli ja i Eli zostaliśmy za coś ukarani, to niewątpliwie nie tylko za niezadowoloną swatkę. Przychodzi mi do głowy długa lista o wiele bardziej istotnych powodów.

 

Pod koniec drugiego trymestru tyję sześć kilo w ciągu jednego tygodnia. Brzuch sterczy przede mną jak balon i waży tyle, że muszę podtrzymywać go obydwoma rękami, kiedy chodzę. Brzuch obciąża plecy i ramiona, powodując ból nie do zniesienia. Gdy wkraczam w trzeci trymestr, stopniowo muszę zrezygnować z kolejnych aktywności; nawet najprostsze czynności sprawiają mi trudność. Tkwię na kanapie, znudzona i sfrustrowana. Jasnym punktem mojego dnia jest wysłuchiwanie plotek, które Eli przynosi, gdy wraca z pracy. Stałam się jenta, kurą domową, pragnącą wścibiać nos w sprawy innych ludzi – osobą, jakich zawsze nienawidziłam.

Pewnego wieczoru, gdy Eli wraca z wieczornej modlitwy ze zmarszczonymi brwiami, czuję przypływ desperackiej ciekawości. Mam nadzieję usłyszeć interesującą historię, która rozjaśni mój dzień, wiec robię mu herbatę i pytam, co też mówią mężczyźni w szulu.

– Znasz tego Bronfelda, co mieszka na naszej ulicy? Jego syna wyrzucono z jesziwy.

– Za co? – pytam zaskoczona.

– Za to, że był molestowany seksualnie – głos Eliego brzmi poważnie.

– O czym ty mówisz? Opowiedz mi wszystko – nalegam.

– Znasz tego dziwacznego faceta, który utyka na jedną nogę, taki staruch, z szulu dalej przy drodze?

– Tak, znam. Więc? – Niecierpliwie kiwam głową.

– No więc chłopak Bronfeldów dziwnie się zachowywał w szkole i dlatego dyrektor wezwał go do gabinetu, żeby się dowiedzieć, co się dzieje. A chłopak powiedział, że ten staruch, który miał go przygotowywać do bar micwy, molestował go od miesięcy.

– Niemożliwe! – zachłystuję się powietrzem, wstrząśnięta, ale także ciekawa szczegółów. – Ale dlaczego to chłopaka wyrzucili? To nie była jego wina.

– Cóż, dyrektor powiedział ojcu chłopca, że nie może go zatrzymać w jesziwie, bo demoralizowałby inne dzieciaki. A teraz podobno żadna jesziwa nie chce go przyjąć. – Eli milknie na moment i miesza herbatę. – No wiesz, myślę sobie czasem, że nigdy i nigdzie nie jesteśmy bezpieczni. To mógłby być ktokolwiek. Nasz sąsiad obok. Dobry przyjaciel rodziny. Jak można chronić dziecko przed tym wszystkim?

– Ciągle nie mogę uwierzyć, że ten stary molestował dzieci. Skąd mogą wiedzieć na pewno?

– No wiesz, właściwie to wszyscy mężczyźni w szulu uważali, że to ma sens. To znaczy, od pewnego czasu myśleliśmy, że stary jest gejem, bo zawsze siadał o wiele za blisko... Poza tym opowiadał o kupowaniu chłopcom drogich prezentów i tak dalej. To było dziwaczne. Zdecydowanie dziwaczne.

– Zamierzasz to zgłosić? – pytam.

– Myślę, że ojciec chłopaka chce uniknąć rozgłosu. Jeśli wszyscy się dowiedzą, to będzie jeszcze gorsze. Ale ktoś się tym zajmie, zobaczysz.

Rzeczywiście, parę dni później staruch znika w tajemniczych okolicznościach. Plotka głosi, że rodzina zmusiła go, żeby się ukrył. Po jego wyjeździe kilka osób ze społeczności zakrada się do domu starego i grzebie w jego rzeczach. Eli mówi mi, że znaleźli całe pudełka po butach pełne zdjęć roznegliżowanych w różnym stopniu dzieci. Z dowodów wynika, że stary molestował je przez całe życie. Ofiar mogło być setki.

Oskarżony pedofil wraca do domu kilka tygodni później, kiedy jego rodzina uznaje, że hałas już przycichł. Codziennie widzę go na spacerze, jak powoli porusza swoje wątłe, zgarbione ciało. Czuję wstręt, ale i zdziwienie, że mężczyzna w jego wieku wciąż może się dać ponieść tak obrzydliwej obsesji. Za każdym razem, gdy przejeżdżam obok niego, walczę ze sobą, by nie opuścić okna i nie napluć na niego, ale nie posuwam się dalej niż podjechanie do krawężnika i gapienie się prosto w jego oczy. Zawsze zachowuje się, jakby tego nie zauważał, a jego pełen samozadowolenia uśmiech wypala się w mojej pamięci.

– Jest za stary, by iść do więzienia – mówi Eli, co doprowadza mnie do pasji.

– Co, nie za stary, by molestować dzieci, ale za stary, by iść do więzienia?

Chasydzi zawsze twierdzą, że słyną ze swego współczucia dla innych Żydów. To dla mnie niebywale liberalna forma współczucia, skoro rozciąga się bez wyjątku na ludzi, którzy popełniają obrzydliwe zbrodnie. To jednak właśnie rodzaj miłości, jaką chasydzi, jak twierdzą, żywią do siebie nawzajem: miłości, która nie dyskryminuje i nie wymaga usprawiedliwienia. Zdaniem tej społeczności to niebiosa będą się martwić o sprawiedliwość, my musimy tylko żyć w jak najlepszej harmonii z innymi. Czyń bliźniemu twemu, co i tobie miłe, a kiedy tamten nie wywiązuje się ze swojej części umowy, niech Bóg zajmie się resztą.

 

Co tydzień Eli zaprasza kogoś innego do nas do domu na szabas. Przygotowujemy wielką wyżerkę, gotuję ogromny gar tłustego czulentu na kościach i z mięsem z policzków, takiego, jak mężczyźni lubią. Nie przeszkadza mi, że się napracuję, skoro mamy mieć gości. Zawsze ciekawiej jest posłuchać, co inni mają do powiedzenia, niż siedzieć przy stole tylko z mężem i z wysiłkiem podtrzymywać konwersację. Ludzie, którzy tutaj mieszkają, w niczym nie przypominają nadętych typów, wśród których się wychowywałam. Wielu z nich to czarne owce w rodzinie i przenieśli się na wieś z tych samych powodów co ja – by uciec od wścibskich spojrzeń. Fakt, że mieszkają w Airmont, oznacza również, że nie kłują w oczy własnych rodziców, nie przypominają im nieustająco o tym, że dzieci nie muszą spełniać oczekiwań pokładanych w nich przez starszych. Gdy odwiedzają rodziców, udają, że są tak oddani, jak powinni być, ale tu, w małym miasteczku, nikt nie przygląda się, co też wyprawiają, a już z pewnością nikt na nich nie doniesie.

Rzecz jasna w tym tygodniu wszyscy plotkują o starym zboczeńcu. Nikt nie może uwierzyć, że molestował dzieci. Jedni mówią, że widzieli oznaki, że tak jest; drudzy, że znają jego dzieci i że to niemożliwe. Mój sąsiad Josef twierdzi, że stary jako dziecko przeżył Holokaust dzięki protekcji strażnika w obozie koncentracyjnym – rzekomo sprzątał w domu, ale tak naprawdę był wielokrotnie molestowany przez swego protektora. Chłopiec miał jasne włosy i niebieskie oczy, więc Niemcom łatwo było patrzeć na to przez palce. Josef twierdzi, że to dlatego stary został pedofilem i że powinno nam być go żal.

Uważnie przysłuchuję się szczegółom. Nie mieści mi się w głowie, że ten człowiek trzymał w domu pudła pełne fotografii. Któż może być tak perwersyjny, żeby robić zdjęcia? I któż jest tak durny, by trzymać je jako dowód? Głównie jednak zastanawiam się nad halachą. Prawo żydowskie reguluje wszystko. Tora zna karę za każde przewinienie, choćby nawet najmniejsze. Ale co z molestowaniem dzieci? Z pedofilią? Czy jest na to halachiczny przepis? Czy istnieje rabiniczna procedura? Wygląda na to, że Tora nie mówi nic o tym, jak postępować z mężczyznami, którzy chcą uprawiać seks z dziećmi. Z innymi mężczyznami i ze zwierzętami – i owszem. To niewybaczalne grzechy. Ale nie ma ani słowa o molestowaniu seksualnym dzieci.

Gdy przy szabasowym stole daję wyraz swemu oburzeniu, Eli próbuje mi to wytłumaczyć. Wyjaśnia, że w dawnych czasach ludzie żenili się bardzo wcześnie, więc nie było jasnego rozróżnienia między dorosłymi i dziećmi, jakie znamy dzisiaj. Dziewczęta wychodziły za mąż jako dziewięciolatki, więc jak można było ustanowić prawa zakazujące życia pod jednym dachem z dziećmi? Nie było tabu społecznego, które by tego wymagało.

– Dziś – mówi Eli lekceważąco – wrażliwość jest inna. Każdy jest dzieciątkiem aż do ostatniej minuty przed ukończeniem osiemnastego roku życia, a potem nagle staje się dorosłym? To czysta semantyka – upiera się, machając ręką w geście kontestacji.

Pozostali dołączają do dyskusji, przyznając mu rację. Przyglądam się, jak mężczyźni siorbią rosół, który z takim zaangażowaniem przygotowałam dziś rano, jak nakładają cieciorkę i siekaną rzodkiew na talerze i ugniatają je z kluskami i cukinią. Jedzą moje jedzenie przy moim stole, ale równie dobrze mogłabym być przezroczysta. Kobiety właściwie nie mają udziału w rozmowie. Powinny być zajęte jedynie podawaniem do stołu i sprzątaniem brudnych naczyń.

Gapię się we własny talerz, czując, jak policzki czerwienieją mi z zażenowania. Eli zawsze upomina mnie, jeśli zbyt się angażuję w dyskusję przy szabasowym stole.

– Dlaczego musisz być taka wściekła na wszystko? – narzeka zawsze. – Inne kobiety się tak nie zachowują. Nie możesz się wyluzować?

Ale ja się martwię. Martwię się, że skoro nikt dookoła nie traktuje mnie poważnie, czy ktokolwiek kiedykolwiek będzie? W Talmudzie napisano: „Jeśli nie ja, to kto? Jeśli nie teraz, to kiedy?”. Jeśli mam we wszystkim być posłuszna naszym rabinom, czy nie dotyczy to także tego wersu?

Wygląda, że ciąża potęguje moje wszelkie możliwe lęki. Im więcej słyszę o koszmarach dziejących się w świecie, w którym żyję, z tym większą obawą myślę o tym, że mam wydać na ten świat dziecko. Zaledwie kilka lat temu nie byłam ich świadoma. Teraz jestem coraz bardziej zorientowana, jakie niebezpieczeństwa czyhają wokół, ale nie wiem jeszcze, jak bezpiecznie nawigować z dala od nich. A co dopiero chronić przed nimi dziecko!

 

Kilka tygodni później tematem lokalnych plotek stał się brat Eliego. Przy szabasowym stole nie rozmawia się o niczym innym. Wszyscy wiedzą, że od trzech lat spotykał się w tajemnicy z sefardyjską dziewczyną z Williamsburga, ale jej ojciec się dowiedział i teraz nie wypuszcza córki z domu.

Mój szwagier Jossi jest czarną owcą w rodzinie, to chłopak, który pali marlboro i odszczekuje się ojcu, strzyże brodę krótko i pejsy nosi schowane za uszami. Wszyscy są przerażeni jego niekontrolowanym zachowaniem.

W ten szabas idziemy w gości do teściów. Obserwuję, jak Jossi wypija za dużo koniaku jeszcze przed rozpoczęciem porannego posiłku. Gdy wreszcie teść jest gotów pobłogosławić wino, Jossi pada na podłogę.

– Oddycha? – pyta teść chłodno, a Heskel, brat Eliego, pochyla się niefrasobliwie, żeby sprawdzić. Gdy spogląda w górę, jego twarz jest biała jak ściana.

– Musimy go zabrać do szpitala!

Przybywa karetka Hatzolah i zabiera Jossiego, a my musimy zaczekać do końca szabasu, żeby dowiedzieć się, co się stało, bo nie wolno nam używać telefonu.

Heskel dzwoni, jak tylko szabas się kończy, i mówi, że Jossi przeszedł płukanie żołądka w Cornwall Hospital, ale ma się dobrze. Eli i ja jedziemy do szpitala, żeby go odebrać. Jossi wyłania się zza podwójnych szklanych drzwi z wciągniętym brzuchem, jakby trzymanie się prosto sprawiało mu ból. Twarz ma napuchniętą i bladą. Nie chce rozmawiać.

Wszyscy wiemy, dlaczego nadużywa alkoholu. Ostatnio dużo pije, bo jest przygnębiony przez tę swoją dziewczynę – czas, by się ożenił, ale on chce być tylko z nią. Jest piękna, z czarnymi włosami i bladozielonymi oczami obramowanymi długimi rzęsami. Jej ojciec chce, by wyszła za dobrego, prostolinijnego sefardyjskiego chłopca o ciemnobrązowej skórze. Małżeństwo Jossiego z Kajlą byłoby wielkim skandalem, bo zdaniem satmarów sefardyjczycy to niższa klasa, a Żydzi aszkenazyjscy zawierają małżeństwa wyłącznie w obrębie swojej własnej klasy.

Jossi przez tydzień leży w łóżku i odmawia opuszczenia go, więc teściowa wzywa Eliego, żeby porozmawiał z bratem i przekonał go, by dał sobie z tym spokój. Później tego samego wieczora Eli wraca do domu, potrząsając głową z niedowierzaniem.

– Nie chce zapomnieć o tej dziewczynie. Odmawia wyjścia z łóżka, jeśli nie pozwolą mu się z nią ożenić.

– To powiedz matce, żeby mu dała się z nią ożenić, na miłość boską! Czemu się tak uparła? Naprawdę, o co tyle zamieszania?

– Wszyscy będą gadać. Jeśli Jossi ożeni się z sefardyjską dziewczyną, to się odbije na całej rodzinie. Wszyscy będą myśleć, że coś z nim jest nie tak.

– Więc twoja matka raczej pozwoli Jossiemu się zabić, żeby uniknąć paru plotek?

Eli waha się, ale obiecuje porozmawiać z matką. Ta ostatecznie wyraża zgodę: jeśli druga strona zgodzi się na to małżeństwo, teściowa nie będzie próbowała temu zapobiec. Pewnego wieczora Eli konferuje z braćmi przy naszym stole w jadalni i postanawiają posłać kogoś do ojca Kajli. Wydaje mi się, że batalia została zakończona, ale po szabasie Jossi wraca do łóżka i nie chce z nikim rozmawiać.

Idziemy razem z Elim odwiedzić Jossiego. Nie mogę się nadziwić, jak są podobni – z tą tylko różnicą, że Jossi zawija pejsy za uszy i przycina brodę bardzo krótko. Okazuje się, że ojciec Kajli zabrał ją do kabalisty, który orzekł, że jeśli ona wyjdzie za Jossiego, w przyszłości stanie się jej coś okropnego – wrzody i zaraza. Jossi dowiedział się potem, że ojciec Kajli zapłacił kabaliście, żeby jej to powiedział, ale dziewczyna jest tak przerażona, że nawet nie chce rozmawiać z Jossim.

Siadam na krześle przy łóżku Jossiego, obciągam spódnicę na wielkim brzuchu i patrzę mu poważnie prosto w oczy.

– Spójrz na mnie, Jossi – mówię ze współczuciem. – Jak długo znasz Kajlę? Trzy lata? Myślisz, że jeden moment lęku zmaże to wszystko? To nie tak działa. Jeśli zależy jej na tobie, w końcu zapomni o tym całym kabaliście. Odczekaj kilka dni, zobaczysz, sama zadzwoni, obiecuję ci!

Jossi siada, podpierając się na łokciu; jego platynowoblond włosy są zwichrzone pod jarmułką. Patrzy na mnie błagalnie.

– Naprawdę tak myślisz?

– Oczywiście! Jeśli naprawdę coś jest między wami, byle kabalista was nie rozdzieli, obiecuję ci.

I rzeczywiście, trzy dni później Kajla dzwoni do Jossiego i przyrzeka, że będzie walczyć z ojcem. Bracia Eliego organizują innych, żeby naciskali na ojca Kajli i w końcu ten ulega, godząc się na małżeństwo.

Zaręczyny odbywają się szybko i po cichu. Datę ślubu wyznaczono na sześć tygodni później, by uniknąć zbyt dużego skandalu. Chodzą plotki, że Kajla jest w ciąży. To na pewno tylko czcza gadanina.

W ten weekend, gdy Jossi i Kajla biorą ślub, zatrzymujemy się w domu Szpryncy w Kiryas Joel. Przebywanie tam jest dla mnie koszmarem: szwagierka jest taka słodka przy Elim, ale ledwie mój mąż wyjdzie do szulu, jakby cała jej osobowość się zmieniała. Fakt, że może być tak ostentacyjnie dwulicowa, budzi we mnie obrzydzenie.

Muszę się dotoczyć wraz ze swoim wielkim brzuchem, okrytym szpetną ciążową sukienką, do synagogi leżącej za kilkoma pagórkami. Moja teściowa urządza tam szewa berachos. Ostatnio nie czuję się najlepiej. Przez większość czasu jest mi niedobrze i słabo – i po tak wyczerpującym marszu ciężko mi przychodzi przykleić uśmiech do twarzy. Gdy w piątek wieczór wracam do naszego pokoju, nie mogę spać, bo mam skurcze żołądka i mdłości. W końcu o trzeciej nad ranem wytaczam się z łóżka do łazienki w samą porę, żeby zwymiotować – z takim impetem, że wymioty wylatują mi nosem i czuję, jak żyłki wokół oczu napinają się i pękają.

Eli słyszy mnie i przychodzi, by przytrzymać mi głowę – przywykł do tego, że czasami potrzebuję jego pomocy. Ból brzucha nie ustępuje. Jestem w szóstym miesiącu. Mówię Eliemu, że musimy wezwać lekarza, mimo że to szabas. Jeśli to sprawa życia lub śmierci, prawo zezwala użyć telefonu. Dzwonimy z mojej komórki, zostawiamy informację na maszynie i czekamy, aż do nas oddzwonią.

Usłyszawszy, jakie mam objawy, lekarka dyżurna mówi, żebyśmy przyjechali: skurcze żołądka i wymioty w ciąży są zwykle objawem, że zaczął się poród, ale w moim wypadku to jeszcze za wcześnie. Eli każe mi zapytać, czy możemy poczekać do końca szabasu – to ponad dwanaście godzin. Lekarka mówi, że to nasza decyzja, zależy, jak się z tym czujemy. Czuję, że nie rozumie, po co w ogóle dzwonimy, skoro zamierzamy zwlekać z przyjazdem. Kiryas Joel jest o co najmniej godzinę jazdy od szpitala.

Gdy odkładam słuchawkę, Eli błaga mnie, żeby poczekać, aż skończy się szabas.

– Jeśli wyjedziemy teraz, wszyscy się dowiedzą, matka będzie się zamartwiać na śmierć, no i zepsujemy wszystkim całe simcha przed ślubem – mówi.

Mam ochotę go udusić. Czy on w ogóle rozumie, co mówi? Jak ja mam dyskutować z jego wizją rzeczywistości? Jest dla mnie oczywiste, że jego zdaniem prosi mnie o drobiazg. Czy naprawdę jest tak naiwny i głupi, że nie rozumie powagi sytuacji? Czy jak zwykle bardziej zależy mu na swojej rodzinie niż na mnie?

Nie chcę budzić Szpryncy i jej męża, więc zgadzam się zaczekać tak długo, jak zdołam wytrzymać. Nie chcę się kłócić z Elim i dostarczać jego siostrze nowych argumentów do oczerniania mnie. Gdy szabas dobiega końca, pakujemy się jakby nigdy nic i jedziemy do szpitala. Najpierw pielęgniarka prowadzi mnie do pomieszczenia pełnego ciężarnych kobiet, którym wydaje się, że rodzą, ale jeszcze nie zaczęły. Podpina mnie do jakiejś maszyny i mówi, że zaraz wróci. Po kilku sekundach słyszę dzwonek alarmu w pokoju personelu i pielęgniarka jest znów przy mnie, patrzy na wyświetlacz. Z rozdziawionymi ustami pokazuje mi pasek papieru z dramatycznym wykresem ostro skaczących linii.

– Czuje to pani? – pyta mnie.

Kiwam głową.

Przewożą mnie do izolatki, gdzie przy łóżku stoi mały plastikowy inkubator, z otworami na górze, jak te, w których trzyma się wcześniaki. W tej chwili nie dociera do mnie jeszcze, co to dla mnie oznacza.

Lekarz robi mi zastrzyki w udo, żeby zatrzymać skurcze. Od tego lekarstwa zaczyna mi się strasznie kręcić w głowie. Majaczę albo śnię – nie wiem dokładnie.

Eli przyciąga do pokoju dwa szpitalne fotele pokryte plastikowymi obiciami, zestawia je razem w zaimprowizowaną kozetkę, po czym natychmiast na niej zasypia. Przez całą noc ciskam się na łóżku z elektrodami przypiętymi do skóry. Kilka razy budzą mnie pielęgniarki mierzące mi ciśnienie. Na monitorze serce dziecka wali: bum-bum – a na schodach postukują kroki ludzi biegających z góry na dół. Patrzę, jak kobieta w ciąży kolebie się, drepcąc powoli korytarzem za drzwiami; jedną rękę trzyma na dole pleców. Wygląda na samotną i smutną.

Wypisują mnie dopiero dwa dni później. Lekarz daje mi receptę na terbutalinę i każe leżeć. Nie wspominamy nikomu o całym zajściu i wracamy do codziennej rutyny – poza tym, że Eli jest teraz trochę milszy dla mnie i nie narzeka, gdy naczynia nie są pozmywane albo obiad niegotowy, kiedy wraca do domu.

Przez parę kolejnych tygodni leżę w łóżku. W piątki Eli wraca wcześniej z pracy, żeby przygotować wszystko na szabas – sprząta i podgrzewa kupioną w sklepie chałkę, bo ja nie mam już dość siły, by piec i gotować. W pewien deszczowy piątek leżę w łóżku, po raz enty czytając W oczekiwaniu na dziecko, gdy nagle słyszę, jak Eli w kuchni pomrukuje z ożywieniem. Rozmawia przez swoją komórkę przyciszonym, ale nerwowym tonem. Zastanawiam się, o co może chodzić.

Gdy kończy rozmowę, truchtam do kuchni i ostrożnie osuwam się na krzesło.

– Z kim rozmawiałeś przed chwilą? – pytam niewinnie.

– Z Heskelem, moim bratem. Wiesz, że jest sanitariuszem pogotowia Hatzolah. Właśnie odebrał wezwanie, tuż przed szabasem, ale kiedy dojechał na miejsce, chłopiec już nie żył.

– Chłopiec? Jak to? Co się stało?

– Heskel mówi, że zabronili mu komukolwiek o tym wspominać, ale zadzwonił do mnie, bo, jak mówi, jest w szoku. Nie wie, czy będzie mógł w nocy spać.

– Czemu? Co się stało? – Prostuję plecy, oczekując na wyjaśnienia.

– Kiedy tam przyjechał, ojciec wskazał mu drogę do piwnicy. Chłopiec leżał w kałuży własnej krwi, penis obcięty laubzegą i poderżnięte gardło. A ojcu nawet powieka nie drgnęła. Powiedział, że złapał syna na masturbacji.

Zajmuje mi chwilę, zanim dociera do mnie, co znaczy to, co Eli właśnie mi powiedział.

– Zabił własnego syna za to, że ten się onanizował, a potem wezwał Hatzolah? Nie rozumiem!

– Nie wyciągaj pochopnych wniosków! Heskel mi powiedział, że nie jest pewien, co zaszło. Sąsiedzi mu mówili, że słyszeli awanturę w domu. Gdy zadzwonił do dyspozytora, ten kazał mu wracać do domu i trzymać buzię na kłódkę, bo oni się wszystkim zajmą. Heskel mówi, że pogrzebali chłopaka w pół godziny później, nie wystawili nawet aktu zgonu!

– Więc nawet nie zaraportują tego? Pozwolą potencjalnemu mordercy zostać na wolności, żeby chronić własną reputację? – Czuję ukłucie w dole pleców i nagle przypominam sobie, że powinnam leżeć, żeby nie zaszkodzić dziecku. – Oj – wzdycham – co to za świat, w którym kara spotyka za drobiazgi takie jak przykrótka spódnica, ale gdy ktoś łamie dziesięć przykazań, wszyscy siedzą cicho.

– Ach, nie wiesz na pewno. Tora mówi, że aby człowiek stanął przed sądem za morderstwo, potrzeba dwóch świadków. I co z tym zrobisz? Tak czy inaczej, nie wróci to chłopcu życia i lepiej, żebyśmy nikomu o tym nie wspominali, bo Heskel może mieć duże nieprzyjemności. Wiesz, do czego ci ludzie są zdolni.

– Och, tak, wiem. Wiem dokładnie, do czego są zdolni.

Aż mnie skręca, żeby komuś powiedzieć. Przy szabasowym stole powstrzymuję się, bo wiem, że jeśli o tym wspomnę, Eli nigdy mi nie wybaczy. W tym tygodniu nikt wyjątkowo nie ma nic do powiedzenia, zastanawiam się więc, czy może ktoś jeszcze wie, ale po prostu trzyma język za zębami.

Zachowuję tajemnicę przez długi czas, ale bez przerwy mam koszmary z nią związane. W moich snach ten chłopiec to mój własny syn i Eli stoi nad jego leżącym na ziemi wykrwawionym ciałem z miną pełną okrutnej satysfakcji. W tym koszmarze zawsze jestem jak sparaliżowana, całe moje ciało zamiera w bezruchu, język jest bezwolny i apatyczny. Budzę się w środku nocy i natychmiast kładę rękę na brzuchu, żeby sprawdzić, czy dziecko kopie. Martwię się, że przez ten stres skończę jak ciotka Chawka, która była w dziewiątym miesiącu, kiedy nagle dziecko zmarło w jej łonie. Nieustannie sprawdzam brzuch, by się upewnić, że czuję w nim oznaki życia. Dziecko musi myśleć, że moje ciało to wyjątkowo nieprzyjazne środowisko. Wyobrażam sobie, że zawsze będzie miało do mnie żal o to.

Komunikuję się bez słów z istotą poruszającą się w mym łonie. Mówię jej: nie chcę wydać cię na świat, w którym najgorsze zbrodnie skrywa się milczeniem. Nie, jeśli nie mogę cię przed nim ochronić. Obiecuję, kochanie, nie będę milczeć wiecznie. Pewnego dnia zacznę mówić i nigdy nie przestanę.

Robię się tak wielka, że nie mieszczę się w nic poza jedną ciążową bluzką w różowe kwiatki. Muszę kupić więcej ubrań, ale musi to być skromna odzież z żydowskich sklepów – te zaś są drogie, a my nie mamy pieniędzy.

Wściekam się, kiedy Eli mi to mówi – bo skoro nie możemy sobie pozwolić na ubrania ciążowe, jak zapłacimy za wyprawkę dla dziecka i pokryjemy wszystkie inne związane z nim wydatki? Ja wciąż jestem nastolatką. To, co zarabiam w pracy – ucząc dziewczynki w wieku szkolnym podstaw angielskiego – ledwo wystarcza na jedzenie. Eli pracuje jako robotnik w magazynie, ale nie zawsze wystarcza nam na rachunki. Pytam go, jak sobie wyobraża, że nasza sytuacja się poprawi, gdy rodzina się powiększy?

– Żaden z moich braci nie jest przedsiębiorcą ani biznesmenem – odpowiada Eli. – Feldmanowie to najemni robotnicy, nie nadajemy się do innej pracy. Staram się, jak mogę.

Nie mogę pojąć, jak ktoś może patrzeć na siebie w ten sposób, jak może nie być zdolny osiągnąć więcej niż jego rodzina. Sama zawsze wysoko stawiam sobie poprzeczkę; dlaczego on nie może? Skoro mój mąż nie ma zamiaru planować naszej przyszłości – przyszłości mojego dziecka – muszę sama coś zrobić, by to zmienić.

Wiem, że jeśli będę pracować w społeczności chasydzkiej, jako kobieta nigdy nie zarobię nawet połowy tego, co mężczyźni, a jedyny sposób, by dostać posadę gdzie indziej, to ukończyć studia. Może wtedy mogłabym zostać pielęgniarką albo prawdziwą nauczycielką. Taka praca wciąż byłaby do przyjęcia z punktu widzenia żydowskiego prawa. Obiecuję sobie, że jak tylko dziecko się urodzi, zrobię dyplom, żeby zapewnić mu lepsze życie.

Nie wiem, jak zdołam przekonać Eliego, żeby mi pozwolił, ale na pewno muszę to zrobić. Zanim jednak będę mogła zacząć się rozglądać za szkołą, doktor Patrick mówi mi, że czas iść do szpitala. W czasie jednej z naszych rutynowych kontroli stuka w moje kolano metalowym młoteczkiem lekarskim, a noga odskakuje jak z procy.

– Hmm. Nadmierny odruch kolanowy. – Lekarka mierzy mi ciśnienie. – Sto trzydzieści pięć na osiemdziesiąt pięć. – Zdejmuje gumową opaskę z mojego ramienia jednym energicznym pociągnięciem. – Myślę, że już czas.

Oszołomiona zjeżdżam windą na parter, gdzie w samochodzie zaparkowanym na środku ulicy czeka Eli.

– Musimy jechać do szpitala – mówię mu.

– Jak to? Co się dzieje? Coś nie tak?

– Wydaje mi się, że wszystko w porządku – mówię powoli. – Mam tylko jakiś problem z ciśnieniem, nie wiem dokładnie, o co chodzi, ale to nie może być nic poważnego, bo inaczej kazaliby nam wezwać karetkę, prawda?

Eli kiwa głową. Pokazuję mu drogę do szpitala St. Luke’s-Roosevelt; tam wsiadamy do windy i jedziemy na siódme piętro, na porodówkę. Mijamy szkołę rodzenia, gdzie kobiety balansują na ogromnych plastikowych piłkach, oddychając w rytm skurczów. Udaje mi się roześmiać na ten widok.

Kładą mnie w ładnym różowym pokoiku z tapetą w kwiatki i różową patchworkową narzutą, z widokiem na Midtown. Lekarka przychodzi, jak tylko przebiorę się w szpitalną piżamę. Ma króciutkie blond włosy i okulary bez ramek wiszące na koniuszku nosa.

– Pani lekarz zalecił, żebym z panią porozmawiała i powiedziała pani, że powodem, dla którego przyjmujemy panią do szpitala tak wcześnie, jest stan przedrzucawkowy, a to niebezpieczne dla dziecka – mówi. – To tak, jakby ciało miało reakcję alergiczną na tę osóbkę w środku. Organizm rozpoznaje płód jako zagrożenie. Nie możemy na to pozwolić, ponieważ dziecko potrzebuje przyjaznego środowiska.

– Och, to co teraz? – pytam cicho.

– No cóż – mówi lekarka pogodnie – delikatnie wywołamy poród. To żaden problem, bo jest pani w wystarczająco zaawansowanej ciąży. Zaczniemy podawać leki bezpośrednio przez szyjkę macicy, co powinno pomóc ją trochę rozszerzyć, gdy będzie pani spała. Rano podamy pani dożylnie oksytocynę, co wywoła skurcze. Jeśli będzie bardzo boleć, możemy podać znieczulenie zewnątrzoponowe, więc proszę się nie martwić.

– To znaczy, że jutro rodzę?

– Tak jest! – podśpiewuje lekarka, rozsmarowując niebieski żel na moim napiętym brzuchu. W jej głosie wyczuwam odrobinę południowego akcentu. Nie mogę uwierzyć, że już jutro o tej porze będę miała prawdziwe dziecko, a nie tylko wielki brzuch.

Lekarka wychodzi. Pielęgniarka – przedstawia się jako Fran – zaczyna wypełniać moją kartę na komputerze. Gdy zwraca się w moją stronę, odgarnia za ramię swoje ciemne włosy.

– Ile masz lat, kochana? – dopytuje. – Wyglądasz tak młodo!

– Dziewiętnaście.

– Jej, myślałam, że ze dwadzieścia, ale nawet mniej! – Milknie na moment. – No cóż, dobrze, że wcześnie zaczynasz.

Uśmiecham się blado, bo wiem doskonale, że nie o to jej chodzi; osądza mnie.

 

Dwadzieścia cztery godziny później doktor Patrick budzi mnie, potrząsając za ramię z szerokim uśmiechem na twarzy.

– Już czas! – podśpiewuje na głos.

Eli nie może mnie już tknąć, więc czarnoskóry pielęgniarz podtrzymuje mnie za nogę. Jego ręce wyglądają na szokująco ciemne przy mojej bladej skórze. To przywodzi mi na myśl jakieś straszne tabu. Zastanawiam się, jak to możliwe, że lepiej, by zamiast męża jakiś obcy czarny mężczyzna oglądał moje intymne części ciała. Teraz jednak jestem nieczysta i to nie ja jestem tu ważna, ale to, żeby Eli pozostał czysty.

Nagle czuję straszliwe pociągniecie wewnątrz brzucha, jakby mi coś wysysało wnętrzności. W ułamku sekundy olbrzymi ciężar wysuwa się ze mnie i brzuch zapada się tak szybko, że czuję, jakbym spadła z wielkiej wysokości. Ruch jest tak gwałtowny, że zapiera mi dech.

Doktor Patrick pyta, czy chcę od razu wziąć dziecko, czy wolę, by je najpierw umyli.

– Nie, jeszcze nie teraz, najpierw umyjcie.

Przez moment widzę coś oślizgłego i różowego, od czego zbiera mi się na wymioty. Eli już jest przy łóżeczku, zagląda lekarkom przez ramię. Chcę pamiętać to uczucie, jak wysysa ze mnie wnętrzności, ale jego siła szybko słabnie. Przez całe życie nie czułam nic podobnego. Będę się potem zastanawiać, czy to był jedyny moment przez pięć lat mojego małżeństwa, gdy naprawdę czułam, że żyję. W porównaniu z nim każda inna chwila wydaje się fałszywa i pozbawiona czucia, jak halucynacja. Myślę, że to ten właśnie moment obudził we mnie wolę dalszej walki.

Doktor Patrick sięga do wewnątrz, wyciąga łożysko i kładzie na stole obok siebie. Pyta Eliego, czy chce je zatrzymać; niektórzy Żydzi urządzają łożysku pogrzeb, by je w ten sposób uczcić. Potrząsam głową, że nie, kiedy Eli na mnie patrzy. W Talmudzie nazwano łożysko „drzewem życia”, ponieważ ma na wierzchu wzór przypominający drzewo i jest dla płodu źródłem życia. Wygląda ohydnie, kiedy tak leży, dygocąc na tacy. Nie ma mowy, żebyśmy zabrali to do domu.

Chwilę później przynoszą mi dziecko, zawinięte w czysty niebieski kocyk – widzę czubek jego głowy, z maleńką kępką blond loków pociemniałych od wilgoci. Twarz ma pomarszczoną, ale skórę najbardziej złocistą, jaką kiedykolwiek widziałam u noworodka. Tuż przy mnie Eli z trudem powstrzymuje łzy, ale ja jestem spokojna.

– Cześć – mówię do zawiniątka. – Jak się czujesz?

 

Tylko to robię przez pierwszą godzinę. Mówię do niego, paplając o wszystkim i o niczym – a dziecko spogląda na mnie swymi ciemnymi, wilgotnymi oczami i ani na moment nie spuszcza wzroku z mojej twarzy. Gdy tak gadam, staram się połączyć tę maleńką osóbkę w moich ramionach z ciałem, z którego się ona wydobyła, ale nie mogę otrząsnąć się z wrażenia, że to, co do tej pory nosiłam w brzuchu, było zaledwie częścią mojego ciała, a teraz dosłownie zrzucono na mnie odpowiedzialność za dziecko.

Czy powinnam mieć uczucia macierzyńskie? Dlaczego po wszystkich tych miesiącach, gdy obmacywałam swój brzuch i chichotałam, kiedy części małego ciałka obijały się o wnętrze mojej macicy, teraz czuję się tak, jakby dziecko było obcą osobą? Paplam, myśląc sobie, że dzięki słowom zdołam przekonać siebie, to dziecko i wszystkich innych, że jestem zakochana.

Po jakimś czasie przychodzi pielęgniarka, żeby zobaczyć, jak się czuję, i marszczy czoło, patrząc na mój brzuch. Mówi mi, że nie kurczę się tak, jak powinnam, i masuje mi brzuch, żeby zainicjować ten proces. Skóra przywodzi mi na myśl łóżko wodne: układa się nierówno, gdy pielęgniarka ugniata ją jak ciasto na chałkę.

Ból po porodzie jest gorszy, niż się spodziewałam. Szwy, które doktor Patrick założyła, kiedy już było po wszystkim, swędzą i bardzo pieką. Pielęgniarka nie chce mi na to dać nic mocniejszego niż ibuprofen. Próbuję przystawić dziecko do piersi, żeby je nakarmić, ale zalewa mnie fala bólu tak intensywna, że prawie je upuszczam. Wszystko się przed moimi oczami rozmywa i osuwam się na poduszkę.

Mijają dwa dni rekonwalescencji i Eli zawozi mnie do ośrodka dla świeżo upieczonych matek w New Square. Zostanę tam przez dwa tygodnie. Eli odbierze dziecko, gdy nadejdzie czas, by je obrzezać, i od razu przywiezie z powrotem.

Mnie nie wolno przyjść na ceremonię obrzezania. Ma to chronić matkę przed emocjonalnym stresem – lub gorzej, atakiem histerii – jaki może wywołać przyglądanie się, jak jej syn idzie pod nóż. Eli nie chce mi nawet powiedzieć, jak poszło, czy mały płakał – ale po powrocie dziecko śpi przez osiem godzin. Cały czas krążę nad świeżo nazwanym Ickiem jak jastrząb, przerażona, że może się nigdy nie obudzić. Dziecko w innym pokoju zaczęło sinieć, bo rabin za ciasno założył bandaże. Sto razy sprawdzam gazowy opatrunek, żeby upewnić się, że jest wystarczająco luźny, by nie blokować Ickowego krążenia. Pracownica ośrodka mówi mi, żebym się nie martwiła, że krople wina, którego używa się do znieczulenia, mogą powodować tak głęboki sen.

– Idź spać – mówi mi. – Ja go popilnuję. Nie martw się tak bardzo.

Wszystkie inne kobiety w ośrodku siedzą przy wspólnym stole i jedzą – twierdzą, że dodatkowe kalorie są niezbędne, gdy karmi się piersią. Ja nie mam apetytu – ani pokarmu. Muszą do mnie wezwać specjalistkę od laktacji, żeby pomogła, ale Icyk się nie przysysa, a nawet jeśli próbuje, z piersi nic nie płynie. Siedzę z nim godzinami, próbując skłonić go, by jadł, ale to nic nie daje. W końcu muszą go karmić pokarmem z proszku i to mnie bardzo zawstydza – żadna z innych matek nie ma z tym problemu. W tym tygodniu tylko ja jestem po pierwszym porodzie, wszystkie pozostałe mają już doświadczenie. Tylko ja czytam książkę i wszystkie gapią się na mnie, gdy odpoczywam przy lekturze, leżąc na sofie, zamiast przyłączyć się do rozmowy przy jedzeniu.

Do czasu, kiedy opuszczam ośrodek dla rekonwalescentek, poporodowa opuchlizna się zmniejsza, krwawienie trochę też. Wkładam połyskliwy czarny trencz, który nosiłam, zanim zaszłam w ciążę – dobrze na mnie leży. Tak przywykłam do ciągłych przekształceń mojego ciała, że nie rozpoznaję tych nowych kształtów. Mimo to miło jest znowu wyjść z domu i czuć się niespodziewanie lekką, maszerując z piętami odbijającymi się lekko od asfaltowego podjazdu.

Eli wysprzątał mieszkanie na wysoki połysk. Gdy przybywamy do domu, wszystko jest przygotowane dla dziecka. Przyjaciele Eliego przysłali nam prezenty: dziecinną huśtawkę, plecioną kołyskę i mnóstwo pluszowych zwierzaków. Sadzam Icka na huśtawce: głowę natychmiast przechyla na bok. Próbujemy podłożyć kocyki. Twarzyczka Icka jest idealna, gdy tak drzemie, odprężony, z zamkniętymi oczami: gładkie czółko, pełne, rumiane policzki. Gdy otwiera oczy, wygląda dziwacznie, marszczy czoło, aż występują na nim głębokie bruzdy, a usta wyginają się w nierówny kształt litery O. Eli żartuje, że z taką zafrasowaną miną wygląda jak staruszek. Ja lubię patrzeć na moje maleństwo, gdy jest spokojne. Wtedy i ja się uspokajam.

 

Ponieważ obydwoje z Elim wywodzimy się z izraelskich rodzin, Icek musi odbyć ceremonię pidyon haben – wykupienia pierworodnego – gdy mały skończy miesiąc. To prastary obyczaj, sięgający czasów, gdy Izraelici musieli wykupywać synów od kapłanów, którym przysługiwało prawo zatrzymania każdego pierworodnego na usługi świątynne.

Dziś ceremonia ma charakter czysto symboliczny, niemniej jest bardzo ważna. Moja teściowa wynajmuje elegancką salę i firmę cateringową, która po zakończeniu obrzędu poda gościom wykwintny posiłek. Przysyła nam też specjalne ubranko dla dziecka, całe białe i uszyte specjalnie na tę okazję. Gdy wszyscy się zbierają i przybywa honorowy kohen, mężczyzna z kapłańskiego rodu, kładą Icka na złotej tacy, następnie wszystkie kobiety zdejmują biżuterię i jak obyczaj nakazuje, dekorują nią dziecko. Gdy przenoszą chłopca na męską stronę, gdzie odbędzie się właściwa ceremonia, jest szczelnie zakryty perłowymi naszyjnikami i złotymi broszkami. Gdy go zabierają, widzę, jak zwraca swoją maleńką, wykrzywioną twarzyczkę w moją stronę i z niepokojem nieustannie śledzi mnie wzrokiem.

Sześciu mężczyzn chwyta tacę z moim nowo narodzonym synem i unoszą ją w górę. Icyk leży spokojnie i cicho; kobiety nie mogą się nadziwić, jaki jest grzeczny. Ceremonia trwa krótko. Gdy tylko kohen odmówi specjalne błogosławieństwo, Eli i jego bracia przynoszą mi dziecko z powrotem. Ledwie ląduje w moich ramionach, spogląda na mnie i zaczyna płakać – teściowa podsumowuje, że mały ma wyczucie odpowiedniej chwili.

 

Sześć tygodni po porodzie Eli już mnie męczy, żebym poszła do mykwy. Nawet nie zaczęłam myśleć o odliczaniu siedmiu dni czystych. O ile wiem, już nie krwawię, ale nie miałam odwagi ani siły, by zbadać sytuację w wiadomych miejscach. Podejrzewam, że sporo się tam zmieniło, i to nie na lepsze.

Proces odliczania czternastu czystych szmatek jest odrażający, szczególnie teraz, gdy całe moje życie kręci się wokół zmiennego planu zajęć związanych z dzieckiem. Przeraża mnie to, że z pewnością będzie to niekończąca się procedura wymagająca wypraw do rabina za każdym razem, gdy na mojej bieliźnie pokaże się jakaś podejrzana plamka. Czy nie powinnam najpierw przygotować się psychicznie na spojrzenie we własną waginę, zanim zdecyduję się na nowo otworzyć sklepik? No i jest jeszcze sprawa antykoncepcji. Nie wolno jej stosować, rzecz jasna, ale moje ciotki mówią mi, że jeśli będę miała „czyste karmienie” – co oznacza, że będę cały czas karmić piersią i nie dostanę okresu – to mało prawdopodobne, żebym zaszła w ciążę. Nie wiem, czy jestem gotowa zaryzykować i sprawdzić, czy to faktycznie tak działa.

Mówię Eliemu, że chcę zasięgnąć opinii doktor Patrick i upewnić się, że ona nie ma zastrzeżeń, zanim zdecyduję, co robić. Zostawiam go z dzieckiem w poczekalni, żeby móc porozmawiać z lekarką na osobności. Na plakacie wiszącym po wewnętrznej stronie drzwi gabinetu jest lista co najmniej dwudziestu metod antykoncepcji. Doktor Patrick widzi, że na nie patrzę, gdy ona wypisuje kartę. Podsuwa mi kilka bezpłatnych próbek.

– Na wszelki wypadek – mówi. Z wdzięcznością chowam je do kieszeni.

Zbadawszy mnie, zdejmuje rękawiczki i uśmiecha się do mnie.

– Załatwione – mówi. – Masz zielone światło.

W jej głosie wyczuwam więcej ciepła niż kiedykolwiek wcześniej – może dlatego że przeszłam inicjację dopuszczającą do klubu matek, a może dlatego że lekarce jest mnie żal. Myśli, że przez następne dwadzieścia lat będę przychodzić do niej regularnie, produkując potomstwo i przynosząc jej klinice wspaniały dochód. No ale jeszcze zobaczymy, jak to z tym będzie.

Tydzień później idę do mykwy. Zawstydza mnie obnażanie mojego nowego ciała przy kąpielowej. Mój brzuch jest obwisły, mam czerwone rozstępy na udach. Czuję, jakby cała struktura mojego ciała się zmieniła, jakby biodra się przemieściły, a kręgosłup wygiął w nowy sposób. Przed ciążą wyglądałam jak zagłodzona nastolatka. To nowe ciało przypomina starą kobietę.

Nie powinnam się była martwić. Kąpielowa z pewnością widziała gorsze rzeczy. Wydaje się niewzruszona jak zawsze. Kąpielowe w mykwie w Monsey są dużo sympatyczniejsze niż te na Williamsburgu, mniej wścibskie i bardziej efektywne. Nigdy nie spędzam w mykwie więcej niż godzinę.

Jeśli Eli zauważa jakąś odmianę w moim wyglądzie, nie okazuje tego. Domyślam się, że jest podekscytowany, gdy po powrocie do domu zastaję przyćmione światła i płatki róż rozsypane na pościeli. Chichoczę bezgłośnie, nie mogąc się doczekać, kiedy się dowiem, które z jego rodzeństwa tak mu doradziło. Zawsze wiem, gdy wyskoczy z czymś takim, że to nie jego pomysł. To śmieszne, bo prawo wymaga, by to, co dzieje się między mężem a żoną, zostało między nimi – okazuje się jednak, że rodzina musi wiedzieć wszystko.

Na nocnym stoliku stoi butelka koszernego szampana, a obok niej para plastikowych kieliszków, które kupiliśmy w pobliskim Walmarcie. To mój pierwszy łyk alkoholu od ponad roku i natychmiast uderza mi do głowy. Eli już przesuwa ręką w górę moich ud. Czuję, jak jego broda łaskocze mnie w szyję. Gdy opadam na łóżko, próbując się zrelaksować, pocieszam się myślą, że przez następnych parę dni Eli będzie dla mnie nadzwyczajnie miły. Zawsze taki jest po seksie.

 

Mam problem. Budzi mnie swędzenie w wiadomym miejscu. Przez kilka następnych dni swędzenie narasta, aż w końcu czuję się, jakbym miała mały pożar w majtkach. Wkrótce jestem cała podrażniona i opuchnięta; Eli musi mnie znów zawieźć do doktor Patrick, zaledwie półtora tygodnia po ostatniej wizycie.

Lekarka wygląda na zaskoczoną naszym przybyciem, ale bada mnie, przy Elim. Gdy unosi głowę znad prześcieradła, nie uśmiecha się.

– Masz infekcję – mówi.

Podjeżdża na swoim stołeczku do biurka i wypisuje receptę. Wręcza ją Eliemu.

– Musisz brać to lekarstwo – mówi do niego. – Cokolwiek ci dolega, powinno po tym przejść.

Doktor Patrick odwraca się do mnie i poklepuje mnie po nodze.

– Odczekaj tydzień, aż lekarstwo zadziała, potem nie powinnaś więcej mieć problemów.

– Jak to, dlaczego to on musi brać leki? – pytam.

– Cóż, cokolwiek złapałaś, złapałaś od niego. Jeśli będę leczyć tylko ciebie, on dalej cię będzie zarażał.

Lekarka nie udziela żadnych dalszych wyjaśnień. Jestem zdezorientowana. Infekcja w wiadomych regionach to dla mnie całkowita nowość. Do tej pory wszystkie moje dolegliwości były czysto psychosomatyczne. Co ważniejsze, miały źródło w moim własnym ciele, nie zaraziłam się nimi od nikogo. Ten nowy koncept – że bakterie mogą się przenieść z Eliego na mnie – nie chce mi się pomieścić w głowie. Nawet przez myśl mi nie przechodzi, że źródło infekcji może być poza naszym związkiem.

Nowa komplikacja w naszym pożyciu intymnym budzi mój gniew. Dlaczego to zawsze ja muszę cierpieć? Eli nie ma żadnych objawów, ale to on to przywlókł! To takie niesprawiedliwe.

Nagle doznaję olśnienia: w tym małżeństwie nie ja jedna mam tajemnice. Tak się martwiłam sobą, że przestałam myśleć o tym, iż Eli może ukrywać przede mną swoje myśli i uczucia. Im bardziej jednak dociera do mnie, że on mnie okłamuje, tym bardziej uświadamiam sobie także, że nie obchodzi mnie to. Jeśli coś odciąga jego uwagę, to tylko dobrze dla mnie. Moja przyszłość może wyglądać jaśniej, jeśli przestanie spoglądać w moją stronę czujne oko Eliego.

 
F 316