2

Wiek niewinności

Chasydzi mieli wielkich przywódców – cadyków, jak ich nazywano, czyli „sprawiedliwych”. Każda chasydzka wspólnota miała swego cadyka, do którego ludzie przychodzili ze swymi problemami, a on im radził. Ludzie ślepo wierzyli tym przywódcom.

Chaim Potok, The Chosen

 

Zajde wstaje o czwartej nad ranem i idzie studiować Torę w synagodze po drugiej stronie ulicy. Kiedy ja się budzę, o ósmej, wraca do domu na spartańskie śniadanie złożone z kawałka pszenicznego tostu z pełnoziarnistej mąki, taniego sera i plasterka bladozielonej włoskiej papryki. Siedzi przy kuchennym stoliku naprzeciwko mnie i przyglądam się ciekawie, jak je – celebruje ten rytuał każdym wyważonym gestem, kroi jedzenie na małe kawałki i przeżuwa każdy kęs z namysłem. Czasem ten proces tak go pochłania, że nie odpowiada, gdy coś do niego mówię.

Po jedzeniu głośno wygłasza błogosławieństwo, a potem przechodzi do gabinetu na dole – podobno pracuje nad transakcjami związanymi z nieruchomościami albo operacjami finansowymi. Ale nikt dokładnie nie wie, czym Zajde zajmuje się zawodowo. Czy jest kupcem, czy uczonym w Piśmie? Zawsze się zastanawiam, po której stronie się znajduje w prastarym układzie między plemionami Isachara i Zebulona.

Pośród założycieli dwunastu plemion Zebulon był kupcem morskim, a Isachar badaczem Tory. Aby Isachar mógł utrzymać rodzinę, a Zebulon zasłużył na życie wieczne, zawarli umowę: Zebulon będzie łożył na rodzinę Isachara, jeśli ten zgodzi się podzielić po połowie wpływami ze swej pracy jako badacz Pisma. Ten kontrakt przetrwał tysiące lat i do dziś ma się świetnie na współczesnym Williamsburgu.

Na Williamsburgu jest mnóstwo wspólnot naukowych, zwanych kolelami. By zasiadający w nich poważni młodzieńcy mogli pochylać się nad starożytnymi tekstami, ich rodziny otrzymują dotację od bogatszych członków społeczności. Ci młodzieńcy są często nazywani benk-kweczers, czyli „ławkogniotami”, z racji nieustannego wysiadywania na prymitywnych ławkach wypełniających gmach kolelu.

Studiowanie Talmudu to niezła kariera dla biedaka. Gwarantuje prestiż. Każda dziewczyna w wieku odpowiednim do zamążpójścia chce, żeby jej wyswatano utalentowanego młodego badacza, by mogła się chwalić wszystkim przyjaciółkom, jaką to świetną partię złapała – i żeby jej bogaty ojciec wyposażył ją w wystawny posag. Pieniądze zawsze idą w parze z wiedzą. Tak jest od wielu pokoleń.

W tej społeczności Zajde uchodzi zarówno za badacza, jak i biznesmena. W dzień studiuje raporty finansowe, a po nocach Talmud – zna się na obydwu, ale czy w którymś jest mistrzem? Niewiele wiem o życiu Zajde. Może i mamy pieniądze, ale z pewnością ich nie wydajemy. Bube od lat błaga dziadka, żeby wymienić zniszczoną niebieską wykładzinę w jadalni na klepkę, ale Zajde upiera się, że w tym życiu nie powinno się żyć w luksusie. „Należy dbać o duszę, nie ciało; to ma być życiowy cel – mawia Zajde. – Luksus tylko osłabia percepcję, czyni duszę nieczułą”.

Czy to naprawdę taki luksus, oszczędzić Bube trudu, jaki wkłada w usuwanie okruchów chałki i wżartych w tkaninę głębokich plam z soku winogronowego? Babcia tak bardzo chciałaby mieć parkiety.

Inne dziewczynki noszą najmodniejsze stroje z domu towarowego Friedmana, a ja chodzę w ubraniach oddanych przez krewnych. Wszyscy wiedzą, że plisy są niemodne, że teraz nosi się swetry w romby, ale zanim się takich doczekam, wyjdą z mody.

Zajde mówi, że powinnam nosić moje cierpienie z godnością, jak flagę. „Jesteś jedną z wybranych – twierdzi. – Te ubrania są bardziej królewskie niż cokolwiek można kupić w domu towarowym”.

Uważa też, że każda żydowska dziewczyna jest bas melek – córką króla.

– Jeśli twój ociec jest ważną osobą, królem, czy przynosiłabyś mu wstyd, nosząc podarte i brudne ubrania? Nie – dziadek wpada w kaznodziejski ton i z podnieceniem uderza otwartą dłonią w stół. – Zachowywałabyś się, jak przystało na kogoś z królewskiego rodu, bo reszta świata uczy się od ciebie, na czym polega prawdziwy majestat. Tak samo Żydzi – ciągnie dalej Zajde. – Jesteśmy narodem wybranym, więc musimy się nosić, jak przystało na monarchów, by nie przynosić wstydu naszemu prawdziwemu Ojcu w niebie.

Nasze nauczycielki bez przerwy powtarzają nam tę metaforę. Czasami mnie korci, by zapytać dziadka, czy powinnam z wariackim wrzaskiem biegać po ulicach, jak przystaje córce mego biologicznego ojca, który łazi bez celu, w poplamionej koszuli i gadając do siebie. Nie robię tego jednak, bo nie chcę oglądać na twarzy Zajde wyrazu cierpienia, o którym bym mu w ten sposób przypomniała. Pomyśleć tylko: Zajde przeżył wojnę, by spłodzić dużo żydowskich dzieci na miejsce tych, które zginęły – a jego własne przyniosły mu tyle bólu!

Mój ojciec nie był ani pierwszym, ani ostatnim nieszczęściem, jakie spotkało naszą rodzinę. Nie tak dawno temu syn mego wuja Szulmy popadł w obłęd w wieku lat siedemnastu. Dziadek wyjątkowo źle zniósł załamanie nerwowe Barucha. Ten chłopak był nadzieją rodziny, jego nauczyciele i rabini widzieli w nim materiał na genialnego badacza Talmudu. Kiedy zdiagnozowano u niego ostrą fazę schizofrenii paranoidalnej, utracił zdolność formułowania spójnych zdań i mówił dziwacznym, niezrozumiałym językiem. Zajde trzymał go zamkniętego w swoim gabinecie, do którego przygotowane przez Bube jedzenie wsuwało się na tacy przez otwór w drzwiach. Zajde nie chciał go wypuszczać, obawiając się, że kolejny wariat biegający po ulicach Williamsburga przyniósłby szkodę naszej rodzinie. Którejś nocy Baruch się jednak wydostał, rozwaliwszy pięściami drzwi, i wyłonił się zza nich z okaleczonymi, krwawiącymi rękami. Wrzeszczał jak zranione dzikie zwierzę, jak z trzewi, niekończący się wrzask wydobywał się z jego gardła. Niszczył wszystko, co napotkał na drodze. Sanitariusze z pogotowia obezwładnili go w korytarzu i zrobili zastrzyk na uspokojenie. Oglądałam to wszystko z górnego podestu schodów i łzy ciekły mi po twarzy.

Potem, gdy Bube skończyła sprzątać bałagan, który Baruch po sobie pozostawił, siedziała przy stole w kuchni blada jak ściana. Składając ściereczki kuchenne, słyszałam, co szeptała do telefonu. Defekował gdzie popadło i zostawiał kupy na dywanie. Serce mi pękało na myśl, że to Bube, która zawsze uważała, iż zamknięcie Barucha w pokoju na dole to zły pomysł, lecz uległa, jak zawsze, woli Zajde, musiała ponosić konsekwencje jego jednostronnej decyzji.

Rozumiałam jednak, dlaczego Zajde zrobił tak, jak zrobił. W naszej społeczności nie do wyobrażenia jest, by osoba chora psychicznie została umieszczona w domu wariatów. Jak można oczekiwać, by instytucja prowadzona przez nie-Żydów mogła zapewnić opiekę chasydowi i spełniać jego potrzeby? Nawet wariaci nie są zwolnieni z przestrzegania judaistycznych praw i obyczajów. W pewnym sensie było aktem odwagi ze strony Zajde, że podjął się zadbać o duszę Barucha, mimo iż nie miał żadnych kwalifikacji do radzenia sobie ze skutkami jego psychozy. Żal mi Barucha, który z pewnością wylądował w jakimś obcym miejscu, gdzie go nie rozumieją, że nie będzie nigdy w stanie wrócić do jedynej społeczności, do której kiedykolwiek należał.

Zajde zawsze mówi, że to dzieci są źródłem największej nachas, największej dumy – ale i najgłębszego bólu. Jego zdaniem tzaar gidul bunim – udręka związana z wychowywaniem dzieci – to największy test wiary. Bóg daje człowiekowi potomstwo, by całe życie starał się je utrzymać, ochronić i wychować na oddane sługi Haszema.

Zajde dorastał w dziedzictwie straty. Jego przodkowie przez pokolenia zamieszkiwali Europę Wschodnią, przeżywając pogromy, niewiele różniące się od hitlerowskich represji z czasów wojny. Nie pojmuję, jak ktoś, kto tyle stracił, przeżył tyle cierpienia, może przyczyniać się do przedłużania własnego ucisku. Zajde siebie więzi, pozbawiając się małych, nieszkodliwych przyjemności – a mimo to właśnie ich brak zdaje się dawać mu poczucie spełnienia. Czy to poczucie winy motywuje dziadków do zadawania samym sobie nieustannego bólu, nakładania na własne barki dodatkowych ciężarów, odrzucania możliwości, że życie może być mniej uciążliwe?

Moim zdaniem to ten ból sprawia, że Zajde czuje się oczyszczony, bez skazy. Co piątek składa ręce na wschodniej ścianie jadalni i wygłasza swą własną modlitwę, a gdy ją zmawia, łzy płyną mu strumieniami po twarzy. Nigdy nie widziałam, by mężczyzna aż tak płakał. Myślę, że w pewien sposób Zajde odgradza się od reszty świata, odmawiając sobie niewinnych przyjemności – mimo to czuje się spełniony za sprawą ich odrzucenia. Wierzy, że dusza ludzka zesłana została na ten padół, by przetrwać ból i by się oczyściła, przygotowała do życia wiecznego. Próby, na jakie wystawia go życie, dają mu wielkie pocieszenie. Mnie uczucie ciągłego niedostatku nie daje go ani trochę. Czuję się przez to brudna i nerwowa, płaczę, aż tracę dech od łez zalewających mi nozdrza i gardło. A jednak znoszę to nadal, tak jak inne dzieci i wnuki Zajde i Bube. Ja także jestem dziedziczką przekazywanego od pokoleń poczucia straty.

Bube przypomina mi od czasu do czasu: „Przeżyłam tylko po to, byś ty przyszła na świat”. A dziadek powiada:

– Wiele razy zastanawiałem się, czemu dane mi było przeżyć. Ale z upływem czasu uświadomiłem sobie, że moje dzieci i wnuki musiały się narodzić, a moim obowiązkiem jest dopilnować, by wyrosły na dobrych Żydów, erlisze Jiden, by to nadało sens mojemu przetrwaniu. Nie wyobrażam sobie, bym mógł zmarnować dar życia, skoro tak wielu innych zostało go pozbawionych. – Wyjmuje z lodówki ostatki jedzenia i podgrzewa je sobie na kolację w jednym garnku. Nie pozwala Bube wyrzucać żadnego jedzenia.

Bube obkrawa jarzyny z nadgniłych kawałków i z powrotem wstawia do lodówki. Świeże wypieki wędrują do zamrażalnika, gdzie będą czekać na specjalną okazję. Kiedy zaś zostaną zjedzone, Bube zbierze najmniejsze okruszki i je przechowa. Marzą mi się sklepowe przysmaki, takie jak batoniki i czipsy ziemniaczane; rosnę teraz i nieustannie czuję głód. Mój żołądek odczuwa przerwy między posiłkami jako bolesne dziury.

To jednak coś więcej niż tylko fizyczny głód. Wielka dziura we mnie woła, aby ją czymś zapełnić – jedzenie jest tylko jednym z wygodniejszych rozwiązań. Jak inaczej wyjaśnić reakcję, jaką budzi jedzenie, które Bube stawia przede mną? Każde danie wywołuje ciąg misternych fantazji: zmyślam historie o tym, jak pojawiły się na mym talerzu, by ukoić głód znacznie większy niż naturalny ból burczącego z głodu brzucha. Rośnie we mnie ziejąca przepaść i grozi, że się powiększy, jeśli nie nakarmię jej do syta, czym tylko zdołam. Jedzenie to rozwiązanie tymczasowe, ale lepiej się najeść, niż zostać z tą pustką.

Dzieją się ze mną ostatnio przedziwne rzeczy. Gdy Bube i Zajde wychodzą i zostaję sama w domu, nie mogę przestać myśleć o ciastach w zamrażalniku. Wołają do mnie tak głośno, że rozprasza to moją uwagę, nie mogę się skupić nawet na najbardziej ekscytującej lekturze. Z poczuciem winy otwieram zamrażalnik, spoglądam na zawinięte w folię foremki z szarlotką, brownie, nugatem z orzechami laskowymi i zebrą. Tylko kawałeczek – mówię sobie, wyciągając z lodówki pakunek z wierzchu. Kiedy jednak ciasto stoi przede mną odpakowane na kuchennym stole, nie mogę się powstrzymać – odkrawam wielkie kawałki i wpycham rękami do ust, przełykając tak szybko, jak tylko potrafię, przerażona, że mogą mnie przyłapać na gorącym uczynku. Gdy tak upycham w gardle kawały brownie z czekoladową polewą, widzę, jak tłuste okruchy rozsypują się dokoła; gdy będę starsza, przypomni mi się uczucie rozpaczy, jakie przepełniało mnie na widok samej siebie w takim upodleniu. Po wszystkim posprzątam kuchnię na wysoki połysk, starając się ukryć choćby najdrobniejszy dowód zbrodni. Jedząc, miałam to samo poczucie winy, co przy czytaniu. Bez przerwy wydaje mi się, że popełniam jakieś straszne przestępstwo – a mimo to nieustannie czuję głód.

Postanawiam, że gdy dorosnę, nigdy nie będę nikomu żałować jedzenia. Czasem tęsknię za prostą radością zjedzenia świeżego pomidora, z jędrną skórką i delikatnym miąższem. Podbieram drobne z puszke, skarbonki, w której Bube odkłada pieniądze na cele dobroczynne, i kupuję sobie różowe kawały arbuza, które potem jem na ganku. Spływający sok i czarne pestki lądują w doniczkach z kwiatami. Gdy potem młode pędy puszczają w petuniach, Bube wyrywa je zaciekawiona i orzeka, że to chwasty.

W ogrodzie przy wyłożonych piaskowcem ścieżkach zaczynają kwitnąć truskawki, a dzikie róże pną się po tylnym ogrodzeniu z drutu kolczastego. Nad gankiem zwiesza się ciężko krzak morwy. Bube martwi się, że zasłoni światło tulipanom, ale Zajde mówi, że nie można go ściąć, bo to krzew owocowy, a prawo biblijne zabrania ścinania drzew i krzewów rodzących owoce. Nawet przycinanie budzi wątpliwości.

Do nadejścia Pesach przejrzałe owoce będą już spadać na ganek, zostawiając purpurowe plamy na chodniku ze sztucznej trawy. Bube będzie mieć jeszcze więcej do sprzątania.

 

Żydowska księgarnia w Borough Park sprzedaje książki, których Zajde nie pozwala czytać. Chce, żebym czytała w jidysz – bogato ilustrowane żywoty legendarnych cadyków, którzy mocą wiary i modlitwy dokonują przewidywalnych cudów; opowieści o nich, opisane monotonnym językiem, ciągną się po dwadzieścia i więcej stron. Dziadek znosi do domu żydowskie tygodniki w jidysz, periodyki pełne przestarzałych wiadomości zaczerpniętych ze starych magazynów i encyklopedii oraz nieaktualnych esejów o polityce sprzed ponad pół wieku i artykuły o muzyce kantorów. Wiem, że istnieją inne publikacje w jidysz, ale są zakazane. Tak się składa, że jest zatrzęsienie literatury w jidysz, której nigdy nie wolno mi będzie czytać. Szolem Alejchem jest w naszym domu na indeksie; był jednym z apikojres, tak zwanych wyzwolonych Żydów. Satmarowie nie czytają niczego, co wyszło spod pióra wyzwolonych Żydów – nawet jeśli zostało to spisane w świętym języku jidysz.

Ale ta księgarnia sprzedaje książki o tematyce żydowskiej i dlatego mam mniejsze poczucie winy, przynosząc do domu książki kupione w niej niż te wypożyczone z biblioteki. Jakoś wydaje mi się to mniejszym przewinieniem, jeśli mnie przyłapią. Prześmiewczy ton Tewjego Mleczarza jest dla mnie szokiem: kto by przypuszczał, że tekst w jidysz może brzmieć tak wulgarnie i obraźliwie? Zawsze myślałam o jidysz jako o języku ceremonialnym, ale okazuje się, że wiele słów dawno wyszło z mody, że jidysz dzisiejszego Williamsburga w niczym nie przypomina tego dziewiętnastowiecznego, który był niesforny i bliski życia. Aż mnie policzki palą, kiedy to czytam.

Ale to The Chosen jest najbardziej ekscytującą lekturą. W księgarni otworzyłam tę książkę na pierwszej stronie z umiarkowaną ciekawością. Z okładki – na której widniał młody, pejsaty chasyd z książką w ręku – wynikało, że będzie to kolejna nudna historia o dobrym żydowskim chłopcu. Ale to było jak elektryczny szok dla mojej literackiej wrażliwości, gdy przeczytałam w pierwszych słowach o znajomych ulicach Williamsburga, opisywanych jako „popękane kwadraty betonu... zmiękczone letnim upałem” – i to pomiędzy pasażami poświęconymi innym etnicznym potęgom, które władały znajomymi zakątkami naszej małej, zatłoczonej dzielnicy. Książka o moim domu! Wreszcie terminy i odniesienia, które brzmią znajomo! Cóż to za nowe, wspaniałe doświadczenie, z każdą przeczytaną stroną widzieć, jak znika jakże znajome uczucie alienacji i zagubienia. Jakże łatwo było identyfikować się z fabułą i postaciami: do dziś widuję je wokół siebie, niezmienione. Oczywiście Williamsburg zmienił się od czasów Chaima Potoka, ale jego duch i historia pozostały te same. Byłam pewna, że Zajde nie byłby oburzony, jeśli przyłapałby mnie z tą książką. Skoro piszą o nas książki, może jednak nie jesteśmy aż tak bardzo dziwaczni.

Mimo że wiele razy słyszałam historie o naszej małej satmarskiej społeczności, niewiele wiem o dziejach samego ruchu chasydzkiego. Książka Chaima Potoka jest pierwszym, porażającym wprowadzeniem w tematykę mej własnej przeszłości. Zaczynam widzieć związek między mną a rubasznymi bohaterami Szolema Alejchema. Kiedyś wydawało mi się, że historia diaspory nie ma żadnego odniesienia do mojego życia, ale okazuje się, że istnieje niejaki związek między chasydami a pewną prowincjonalną naiwnością, może wręcz ignorancją. To rodzaj niewinności, który chasydzi postrzegają jako wartościowy, nazywając go czystością czy prawością. Dla badacza Talmudu wyzwaniem jest zachować tę niewinność, jednocześnie doskonaląc umysł przez studiowanie księgi. Nagle postrzegam dziadka w całkiem nowym świetle. Zawsze myślałam, że ma wspaniały umysł, ale zasłynął ze swej uczoności w Talmudzie. Chaja często wzdycha nad tym i mówi mi, że Zajde nigdy nie nauczy się stosować swej wiedzy w praktyce. Ciotka mówi, że dziadek nie ma za grosz przyziemnej, życiowej mądrości. Ale może on tak woli? Może świadomie wybrał podążanie ścieżką swoich przodków, którzy tak łatwo wpadli w pułapkę zgotowaną im przez nie-Żydów i zwrócili się ku Bogu, zamiast zadbać o własne przetrwanie? Geniusz znajduje właściwe zastosowanie jedynie w studiowaniu Tory. Ze wszystkim innym musimy zwrócić się ku wierze.

Czytam The Chosen po raz pierwszy, więc w niemal każdej kwestii podzielam opinie Danny’ego, chasydzkiego chłopca. Talmudyczne argumenty jego ojca brzmią znajomo, a opinie Danny’ego wydają mi się naturalne i słuszne, zanim nawet zastanowię się, o co naprawdę chodzi. Mam gotowy kontrargument na każdą wyzwoloną, syjonistyczną myśl, jaką wprowadza postać Reuwena. Później, w wieku dorosłym, wrócę do tej lektury i nawet obejrzę film oparty na książce – i zrozumiem, że jako dziecko nie byłam w stanie przyjąć argumentów, które zakwestionowałyby każdy wybór, jakiego za mnie dokonano, i wstrząsnąłby posadami mojej egzystencji. Dostrzegę, że nie miałam wyjścia, jak tylko zaakceptować to, czego mnie uczono – musiałam to zrobić, by przetrwać. Przez długi czas nie byłam w stanie przyznać, że mogę się mylić – ale nie spoglądam na tę dawną ignorancję ze wstydem. Zajde starał się wpoić mi tę niewinność – słodką, dziecinną naiwność moich przodków, która miała mi wystarczyć aż do dorosłości lub nawet starości. Ostatecznie odrzuciłam to wszystko, z wyjątkiem najgłębszego, emocjonalnego jądra mej natury. Gdy wiele lat później popatrzę na świat szeroko otwartymi oczami, w głębi serca pozostanę niewinna.

 

Trrach. Uwielbiam dźwięk, z jakim skorupka orzecha pęka pod moim naciskiem, rozłupana na zgrabne połówki. Mam już odciski na rękach w miejscach, gdzie ściskam dziadka do orzechów, zmuszając twardą łupinkę do poddania się. Robię charoset na paschalny seder; Zajde mówi, że w Pesach nie wolno używać kupnych łuskanych orzechów włoskich, ponieważ jest prawdopodobne, że miały kontakt z chamecem, więc wszystkie orzechy łuskamy w domu. A przynajmniej ja się tym zajmuję. Bube trze chrzan na gorzki maror, odwracając twarz od miski, by uniknąć wdychania gryzących oparów. Oczy już ma czerwone i załzawione. Później będziemy jedli gorzkie zioła na pamiątkę tego, jak Żydzi cierpieli w niewoli egipskiej, ale Bube już pewnie nawspominała się o tym na dzisiaj wystarczająco.

Bube ściera z twarzy kolejną łzę, bierze głęboki wdech i z nową determinacją przystępuje do ataku na twardy korzeń. Chrzan ciężko się trze, a w misce jest tylko mała kupka startego maroru. Bube jest drobna i garbi się, próbując zebrać wszystkie siły do wykonania tego zadania. Myślę, że fizycznie nie jest silną kobietą, mimo że urodziła jedenaścioro dzieci i przeszła przez niewyobrażalne piekło obozów koncentracyjnych. Marnie sypia i choć wykonuje wszystkie codzienne obowiązki domowe, tych prac zdaje się nieustannie przybywać. Sama kisi barszcz, sama przygotowuje pikle, nawet orzechy muszą być samodzielnie wyłuskane, zanim będzie można je dodać do charosetu.

Nie mogę dłużej na to patrzeć.

– Bube, przestań! Mam pomysł. Poczekaj chwilę, zaraz wracam.

Biegnę do swojego pokoju i grzebię w dolnej szufladzie komody, aż znajduję to, czego szukałam. Gdy wracam do kuchni, Bube wybucha śmiechem na mój widok. Założyłam moje okularki pływackie i zacisk na nos, pozostałość po letniej wyprawie na obóz.

– Widzisz? – mówię wysokim, nosowym głosem. – Teraz mogę trzeć chrzan, nie martwiąc się o opary. – Okularki zaparowały na brzegach, ale widzę, jak babcia śmieje się, podając mi tarkę.

Wkładam gumowe rękawice i energicznie trę chrzan. Oczywiście prawie nie czuję gryzących oparów. Po drugiej stronie stołu Bube skutecznie łuska orzechy, trzymając dziadka jedną ręką, i zsypuje je, ciągle w jednym kawałku, do miski z charosetem. Kiwa głową z podziwem i rozbawieniem, patrząc, jak ścieram korzeń chrzanu do ostatka. Jestem okropnie dumna, że mogłam się wykazać w kuchni, nawet jeśli dokonuję tego w tak dziwaczny sposób.

– Popatrz, mamy chrzanu na dwie wojny światowe!

Ledwie Bube skończy wycierać kuchenne blaty, wszyscy zaczynają się schodzić na seder. Całe jedzenie powkładałyśmy do specjalnych paschalnych słojów i wstawiłyśmy do wyłożonej folią lodówki. Pierwsza przybywa ciotka Rachel ze swymi dwoma córkami.

– Gut jontif, gut jontif – mówi głośno Rachel. Całuje Bube w policzek, ale patrzy gdzie indziej, omiatając krytycznym wzrokiem długi stół, który po wstawieniu wszystkich dodatkowych paneli ugina się lekko w środkowej części.

– Mame, ten tisztuch jest za krótki na całkiem rozłożony stół, trzeba położyć jeszcze jeden. Widzisz, jak podściółka wystaje? – Rachel cmoka z dezaprobatą.

– Przyniosę drugi obrus – zgłaszam się na ochotnika.

Rachel już omija mnie wzrokiem, patrząc w lustro i poprawiając przód swojej peruki w kolorze karmelu z grzywką spadającą na lewe oko. Jej smukłe palce z wprawą wygładzają ciężki od lakieru kosmyk. Rachel jest jedyną osobą w rodzinie, która nosi peruki wykonane w całości z naturalnych ludzkich włosów, bez jednego sztucznego kosmyka – choć Zajde zawsze ostrzega nas, że jedno ustępstwo prowadzi do kolejnych. Przestrzega nas przed wkroczeniem na zdradliwą ścieżkę pricus, folgowania sobie, bo jeden fałszywy krok na niej wystarczy, by szatan wciągnął do otchłani. Wszyscy wiedzą, że Rachel jest próżna, że kupuje swoje markowe ubrania u Saksa w Piątej Alei, a nie w Daffy’s na przecenie, że czesze peruki według najnowszej mody i nakłada tyle makijażu na dzień przed szabasem, że wystarcza jeszcze na następny. Raz słyszałam nawet, jak jej siostra Chawka mówiła konspiracyjnym szeptem, że Rachel przestała golić głowę i ma już prawie ośmiocentymetrowe odrosty. Może to właśnie ma na myśli Zajde, gdy mówi o pricus: Rachel prawdopodobnie pomyślała, że może pozwolić włosom odrosnąć dopiero wtedy, gdy wyczerpie wszelkie opcje pofolgowania sobie, jakie dawały peruki. Rozumiem to, trudno jest poprzestać na małym – ale rozwiązanie, które proponuje Zajde, jest nie do przyjęcia dla przeciętnej kobiety. Dziadek chciałby, byśmy całkiem wyrzekły się próżności – a to raczej nierealne.

Córki Rachel Rojza i Bajla mają grube, sprężynujące loki, które matka skręciła na lokówkach, przytrzymywane przez identyczne aksamitne opaski na włosy. Obydwie są mniej więcej w moim wieku; siedzą sztywno na pokrytej plastikowym pokrowcem sofie, z rękami elegancko złożonymi na podołkach. Patrzę zazdrośnie na ich jednakowe spódniczki w pepitkę i miękkie kaszmirowe swetry. Ja nie dostałam nowego ubrania na święta. Wygładzam aksamitne plisy sukienki z wysokim stanem, którą odziedziczyłam po jednej z córek Fajgi. Sukienka jest lekko przetarta na szwach, więc na brzegach bordowy aksamit wygląda na różowy.

Bajla jest tą ładniejszą, bo ma blond włosy. Mówią, że w naszej rodzinie jest dużo blondynek, ale na moich burych włosach ledwie widać latem jaśniejsze pasemka. Rojza jest brunetką, ale oczy ma wielkie i niebieskie, a skórę białą i jasną. Wszystkie mamy jabłkowate babcine policzki.

Po prawdzie, nie przepadam za żadną z nich. Wyglądają jak Weissmanowie, rodzina ze strony ich ojca – krzepkie, ze strzelającymi podejrzliwie, rozbieganymi oczami, ich uśmiech przypomina raczej grymas. Ja wyglądam jak Bube. Jako jedyna w rodzinie jestem do niej bardzo podobna. Prawie cała reszta odziedziczyła geny dziadka, geny Mendlowitzów – wielkie nosy, błękitne oczy i włosy czerwone jak wóz strażacki. Ja mam babcine oczy – szare, skryte za ciężkimi powiekami, jej włosy, ani blond, ani brązowe, ale grube i mocne, jak te na jej fotografii w paszporcie; mam jej uśmiech, oszczędny, a usta wąskie. Tylko Bube i ja mamy geny Fisherów.

Właśnie pomagam babci rozkładać drugi obrus, gdy rozlega się pukanie do drzwi i nie czekając na zaproszenie, wchodzi Chawka ze swym niedawno narodzonym synem na ręku. Rojza i Bajla spieszą, by wziąć od niej dziecko, i podniecone gruchają do uśpionego chłopca, podczas gdy Chawka i Rachel wymieniają siostrzane pocałunki i oddalają się do kuchni, by tam plotkować z Bube po węgiersku.

Przyglądam się, jak dziewczynki krzątają się przy dziecku. Głaszczą chłopca po policzku; jego maleńkie usta wydymają się przy tym w grymasie zniecierpliwienia. Ma na imię Szimon. Jest muzinkiem, jedynym, późnym dzieckiem. Chawka i Mordechaj byli małżeństwem siedemnaście lat, zanim się urodził. Bube płakała na ceremonii obrzezania. „Nie ma gorszego przekleństwa niż bezdzietność” – powiedziała mi dzień po tym, jak odwiedziła Chawkę w szpitalu. Taki był los cioci Sary, świeć Panie nad jej duszą, która umarła bezpotomnie.

– Klątwa tego Mengele, czarciego syna, który wypalił jej wnętrzności kwasem – mówi babcia, spluwając przy tym i machając rękami, by odegnać Złego. Gdy Szimon wychodzi ze szpitala Maimonides Medical Center do domu, ma prawy nadgarstek przewiązany grubą czerwoną nitką. Żadne złe oko nie śmie tknąć tego dziecka.

Sama się czasem zastanawiam, czy nie przydałaby mi się czerwona wstążeczka, ale na cóż miałoby spojrzeć to złe oko w moim wypadku? Na moją znoszoną aksamitną sukienkę, na proste, wiotkie włosy, które nigdy nawet nie widziały lokówki? Ciekawe, jak bym wyglądała w aksamitnej przepasce na głowie.

Koło wpół do dziesiątej wieczorem na schodach słychać kroki mężczyzn, w odświętnych butach z nowymi flekami, które stukają głośno o aluminiowe listwy przymocowane do stopni linoleum. Idę otworzyć drzwi. Przechodzą obok mnie jeden za drugim – najpierw Zajde, a za nim moi wujowie i kuzyni.

– Gut jontif, gut jontif! – słychać zewsząd chór świątecznych pozdrowień. Synowie Bube całują ją w policzek; synowe tylko pozdrawiają pełnym szacunku skinieniem głowy. Całuję pomarszczoną rękę Zajde i życzę mu gut jontif.

Zajde ma już na sobie swój biały kitel; widzę, że Bube kręci głową na widok głębokich zmarszczek na tkaninie. Pozostali wkładają kitle, przygotowując się do sederu. Zapinają długie białe szaty od dołu po samą szyję, a potem ściągają mocno w talii paskiem. Sadowią się rzędem po prawej stronie stołu, zostawiając kobietom stronę bliższą kuchni. Dziś wieczorem mają być aniołami – to dlatego wkładają kitle – ale wyglądają raczej, jakby ubrali się w sukienki.

Zajde przygotowuje się do kiduszu, a ja przynoszę paschalne poduszki i rozkładam je na wielkim fotelu u szczytu stołu, żeby do Hagady mógł zalec jak należy i zjeść swoją macę. Reszta gromadzi się przy stole, dorośli z przodu, dzieci z tyłu. Bube rozłożyła swoje najlepsze srebra – na stole aż tłoczno od świeczników, konkurujących o miejsce z butelkami na wino. Blask bijący od mosiężnego żyrandola jest tak silny, że aż bolą mnie od niego oczy.

Wszyscy wstają do kiduszu, wznosząc srebrne puchary, wypełnione po brzegi winem. Po błogosławieństwie mamy wychylić je aż do dna, by można było nalać kolejny kielich – ale mnie ciężko jest przełknąć choćby łyk bez skrzywienia. Bube sama robi wino na Pesach; obserwowałam przez ostatnie dwa tygodnie, jak fermentowało w lodówce. Rojza wybucha śmiechem, widząc mój wyraz twarzy.

– Co jest, za mocne dla ciebie? – pyta.

– Nu! – woła Zajde ze szczytu stołu. Wszystko świetnie słyszy. – Co to za niepotrzebne gadanie w Pesach?

Nie odpowiadam mu, ale ostro szturcham Rojzę łokciem w bok. Wszyscy wiemy, że nie wolno rozmawiać, dopóki nie zaczniemy jeść. Teraz mamy siedzieć cicho tak długo, dopóki Zajde nie przebrnie przez czytanie Hagady. Mam nadzieję, że drasza – doroczne kazanie, niezmiennie na ten sam temat – nie potrwa długo, ale tym razem jest więcej gości niż zwykle, a to go nakręca. To pierwszy wieczór Pesach, co oznacza, że cała maca musi zostać zjedzona przed pierwszą w nocy. Już wpół do jedenastej. Jasno widać, że Zajde nie ma wyjścia, musi się streszczać.

Oczywiście, po Ma nisztana Zajde przerywa czytanie, wsuwa zakładkę do swej Hagady, zamyka księgę i odkłada na bok. Zaraz zacznie opowiadać.

– No to wio, dziadek! – szepce mi do ucha Rojza. – Wszystko wedle rozkładu.

– Rojza Miriam! – grzmi Zajde. Upiera się przy zwracaniu się do nas pełnymi imionami. Utrzymuje, że jeśli nie będzie tego robił, część naszych imion popadnie w niepamięć, nawet my o nich zapomnimy, a z nimi przepadnie pamięć przodków, po których je odziedziczyliśmy. – Dewojre! Przydałoby się wam posłuchać, co mam do powiedzenia!

Zajde będzie opowiadał o swojej służbie w armii węgierskiej w czasie drugiej wojny światowej. Zwykle nie opowiada o swoich wojennych przeżyciach, ale uważa, że raz do roku jest to na miejscu, szczególnie w noc upamiętniającą wszystkie prześladowania, przez jakie przeszli nasi przodkowie. Myślę, że chce nam w ten sposób powiedzieć, że obchody Pesach są wciąż żywe i na czasie; nieważne, czy chodzi o wyzwolenie z niewoli egipskiej, czy hitlerowskiej. Chodzi o to, by szanować wolność, którą się dziś cieszymy, i nie przyjmować jej za pewnik. Zajde ostrzega nas, że w każdej chwili możemy tę wolność utracić, jeśli Bóg tak postanowi.

Słucham, jak zaczyna od zabawnej części, żeby zaciekawić dzieci. Wiem, wiem: to naprawdę był głupi pomysł, żeby mianować Zajde kucharzem wojskowym... ledwie potrafi podgrzać sobie zupę. Dziadek musiał pytać podkuchenną, jak się robi kraut plecach. Kupa śmiechu.

– Trzy razy dziennie musiałem gotować dla całej armii. Prowadziłem koszerną kuchnię, rzecz jasna w sekrecie. Kiedy czegoś nie wiedziałem, prosiłem kuchty, żeby gotowały, a ja zmywałem i sprzątałem. Prawie nie miałem czasu na modlitwę, a kiedy miałem, ciężko było znaleźć bezpieczne miejsce na nią.

Dotykam złoconych na brzegach kartek Hagady, oprawnej w luksusową krowią skórę z babcinym imieniem wytłoczonym na okładce złotymi literami. Frejda. Tylko Zajde ją tak nazywa. Ona za to nigdy nie zwraca się do niego po imieniu, zawsze mówi „majn man” albo „mój mężu”.

– W Pesach nie mieliśmy mąki na macę, były tylko ziemniaki. Jedliśmy je więc zamiast macy, pół ziemniaka na osobę, namoczone w słonej wodzie – ciągnie dziadek.

Patrzę na Bube. Widzę, że myśli sobie to samo co ja. Przykryła część twarzy zwróconą do Zajde pokrytą odciskami dłonią; mimo że spuściła wzrok i patrzy na stół, widzę, że z rozdrażnieniem kręci głową. Słyszała tę opowieść o wiele więcej razy niż ja.

Rzadko słyszymy historię Bube. Bube straciła całą rodzinę w czasie wojny – wszyscy jej krewni zostali brutalnie pomordowani w komorach gazowych Auschwitz, podczas kiedy ona harowała w fabrykach Bergen-Belsen. Bube prawie umierała na tyfus, gdy przyszło wyzwolenie.

Bube zapala jorcajtowe świece za nich wszystkich, od Mindla, który był niemowlęciem, po czternastoletniego Chaima. Nigdy jednak o nich nie mówi.

Zajde wie, że miał szczęście, że trafił do armii, nawet jeśli kazali mu tam zgolić brodę i pejsy.

Gdy podają jej talerz z chrzanem, Bube nakłada sobie sporą porcję. Ja udaję, że biorę całą łyżkę, ale celowo nakładam tylko odrobinę. Pachnie obrzydliwie. Wystawiam ostrożnie język, powoli inicjując w ten sposób kontakt z białymi strzępkami na łyżce. Przy pierwszym dotknięciu niemal słyszę syk, z jakim chrzan pali mi język. Czuję, jak oczy zachodzą mi łzami.

Spoglądam na Bube i widzę, jak z poczuciem obowiązku przeżuwa swoją porcję. Zastanawiam się, jak Bube może celebrować gorycz zniewolenia, nie będąc faktycznie wolna od tej goryczy. Nie widać końca jej pracy. Po Hagadzie musi podać do stołu, potem czekać, aż mężczyźni wreszcie zakończą ceremonię o świcie; wtedy musi jeszcze posprzątać cały bałagan, zanim pójdzie spać.

– Aua, aua, aua! – krzyczy nagle Rojza, wskazując na swoje gardło. Łapczywie pije wodę.

– Co jest, za mocne dla ciebie? – pytam.

– Nu! – mówi Zajde. – Wystarczy tego sztissim!

 

Po ośmiu dniach, gdy Pesach dobiega końca, a zwykła zastawa wraca do pustych szafek, Zajde rozpoczyna omer, odliczanie specjalnego, czterdziestodziewięciodniowego okresu przed świętem Szawuot, obchodzonego na pamiątkę tego, jak Żydzi otrzymali Torę na górze Synaj. Przez ten święty czas, nazywany sefirat, nie wolno nam słuchać muzyki, strzyc włosów ani nosić nowych ubrań. To czas smutnej zadumy, wypadający – co za ironia – w najpiękniejszą wiosenną pogodę.

W tym okresie Zajde popada w szczególną introspekcję. Po hawdali kończącej szabas długo siedzi sam przy stole, wąchając dymiący knot świecy i od czasu do czasu zamaczając go w odrobinie rozlanego wina, by zaskwierczał. Zmywarka szumi głośno i buchają z niej kłęby pary, gdy babcia ładuje do środka kolejne stosy szabasowych naczyń; wycie wielkiego odkurzacza, którym czyszczę dywan, zagłusza wszystkie inne dźwięki.

Bube i ja składamy obrusy w sypialni, gdy nagle słyszymy wołanie Zajde z kuchni – jego głos ledwie przebija się przez hałas zmywarki rozpoczynającej płukanie.

– Frejda, czy ty coś pieczesz? Czuję spaleniznę.

Bube cmoka z dezaprobatą, śpiesząc do kuchni.

– Pieczesz? A jak myślisz, kiedy mogłabym coś upiec, w mocej szabbos? Powiedz mi, kiedy niby miałabym to przygotować, w dziesięć minut od czasu, jak skończyłeś hawdalę? Przed wstawieniem prania czy może po?

Biegnę za Bube do kuchni, żeby zobaczyć, od czego włączył się wykrywacz dymu. Obszyty futrem z norek kapelusz Zajde radośnie strzela i dymi na jego głowie – musiał się zająć od knota. Zajde, kompletnie nieświadomy, co się dzieje, dalej siedzi i wącha świecę.

Bube podbiega, mamrocząc gniewnie.

– Mężu mój, twój sztrajmel się pali, nie ciasto! – rzuca zirytowana i zanim Zajde zdąży zaprotestować, futro tli się w zlewie, aż syk stopniowo cichnie pod strumieniem zimnej wody z kranu.

– Widzisz, Zajde? Jesteś tak świątobliwy, że twój sztrajmel płonie – mówię z uśmiechem.

W chwilę później żałosne resztki spalonego i skurczonego kapelusza spoczywają na stole, świadectwo dziadkowego roztargnienia i pobożności – dwóch cech, które zdaniem niektórych są właściwie równoważne. Mam wielką frajdę z relacjonowania całej historii kuzynkom, które śmieją się do rozpuku, wyobrażając sobie, jak Zajde siedzi niewinnie przy kuchennym stole, podczas gdy płomień radośnie buzuje na jego nakrytej sztrajmelem głowie.

W niedzielę Zajde idzie kupić nowy kapelusz, gorzko narzekając na wydatek (od dwóch tysięcy dolarów w górę), i zabrania Bube wyrzucić ten spalony, twierdząc, że może jeszcze da się go uratować. Mówi, że może przytnie się go tu i tam i jeszcze będzie mógł go założyć w szabas. Bube się śmieje, bo sztrajmel jest definitywnie zniszczony, nie ma mowy, żeby dało się go nosić. Gdy wuj Towje przybywa, by zabrać Zajde na zakupy, babcia wrzuca ten stary do worka na śmieci i wynosi do kontenera stojącego na budowie po drugiej stronie ulicy.

Zajde wraca do domu w nowym kapeluszu, wyższym od starego – to nowa moda, ale futro na nim za bardzo błyszczy, widać, że wybierał jak najtańszy. Kosztowne sztrajmele wyglądają bardziej miękko i naturalnie; ten jest sztywny i napuszony, zupełnie nie pasuje do dziadkowej osobowości.

– Będę go nosił tylko na śluby – mówi Zajde i odkłada pudło na najwyższą półkę szafy w salonie, za innymi swoimi kapeluszami.

Zajde to osoba o wyjątkowej godności, ale nosi ubrania stare i zniszczone. Przeraża go myśl o włożeniu czegoś drogiego. Ja też chcę mieć taką godność, ale czuję dumę, tylko gdy wkładam coś nowego, porządnego. Co to za rodzaj samoświadomości, który pozwala Zajde ubierać się jak nędzarz, a mimo to budzić szacunek?

Wiem, że Bube ma podobne odczucia. Kiedy była młoda, Zajde nigdy nie pozwalał jej kupować córkom ubrań, więc chodziła po domach towarowych na Manhattanie i studiowała modne stroje, przyglądając się każdemu szwowi pod pretekstem sprawdzania jakości. Tak naprawdę zapamiętywała kroje, a potem odtwarzała je w skromniejszej wersji na swojej maszynie do szycia, z najlepszych dostępnych tkanin. Zajde kupował jej materiały, jeśli sama szyła. Aprobował jej oszczędność; mówił, że jest geszikt. Był dumny, że ma taką zaradną żonę.

I tak to dzieci Bube zawsze były ładnie ubrane i nikt nie znał jej tajemnicy. Skoro wszyscy wiedzieli, że Zajde jest zamożnym człowiekiem, komu by przyszło do głowy, że te obszyte koronką sukienki ze ślicznym detalem nie zostały kupione u Saksa?

Na zdjęciach z czasów, gdy jeszcze była młodą matką, moja babka prezentuje się nieprawdopodobnie elegancko i kobieco. Gustowne buty z poprzecznym paskiem na smukłym obcasie, zgrabna łydka wyglądająca spod długiej, pełnej wdzięku spódnicy. Po trzech porodach ciągle ma wciętą talię. Zachowa figurę nawet po jedenaściorgu dzieciach. Biorąc pod uwagę, jak szybko jedno po drugim przyszły na świat, zdumiewające, jak jej się to udało, ale do dziś babcia idealnie mieści się w rozmiar trzydzieści osiem.

Po tylu latach jest jednak zmęczona walką o wszystko. Poddała się, nie nagabuje już Zajde o nowe ubrania. Nie szyje już na maszynie. Tak bym chciała, żeby wyciągnęła ją choć raz i uszyła coś dla mnie, ale nie do pomyślenia jest, bym o to poprosiła. Przy odrobinie szczęścia któraś z ciotek znajdzie dla mnie sukienkę z przeceny, kupioną na jednym z licznych wypadów do Daffy’s, i podrzuci do domu babci, niemal mimochodem.

 

Wiosenna magia dociera i tutaj, na ponure ulice Williamsburga. Drzewa wybuchają kwiatami, ich ciężkie, obfite gałęzie wypełniają każdą wolną przestrzeń. Mocne konary uparcie szturchają ściany kamienic z brunatnego piaskowca; ich zapach przenika do wewnątrz przez każde niedomknięte okno. Dopóki nie nadejdzie duszny, letni upał, moja dzielnica pogrążona jest w stanie chwilowej doskonałości, jest fantazją wypełnioną chmurami białych i różowych płatków, padającymi jak śnieg na zalany słońcem chodnik.

W maju Zajde wraz z innymi mężczyznami jadą na Manhattan na antysyjonistyczną demonstrację. W każde izraelskie Święto Niepodległości chasydzi satmarscy zjeżdżają się ze swoich wspólnot, by zademonstrować sprzeciw wobec państwa Izrael. Wbrew powszechnemu przekonaniu, że wszyscy Żydzi wspierają Izrael, satmarski rabbi upierał się, że winniśmy walczyć o zniszczenie izraelskiej państwowości, nawet jeśli wymaga to męczeństwa za sprawę. Mówił, że syjonizm to bunt, o jakim nie słyszano w naszej historii. Co za bezczelność myśleć, że moglibyśmy sami przynieść sobie zbawienie! Pobożni Żydzi czekają na Mesjasza, a nie łapią za karabiny i szable, by zbawić się sami.

Demonstracja to dziwaczne zjawisko. Nikt nie rozumie, dlaczego człowiek zdecydowanie wyglądający na Żyda niesie transparent z napisem „Zniszczyć Izrael”. Ale dla mnie to ma sens. Od zawsze wiedziałam, że państwo izraelskie nie powinno istnieć. W swym manifeście Wajoel Mosze satmarski rabbi powiada, że to do nas należy pokutowanie za grzechy syjonizmu. W każdym satmarskim domu jest egzemplarz tej biblii antysyjonizmu. Książka ta opisuje historię syjonizmu, jego narodziny w początkach XX wieku, gdy mała grupka Żydów wpadła na absurdalny pomysł, by wywalczyć dla siebie żydowski kraj. Wszyscy wtedy uważali, że to wariaci, ale rabbi wiedział, co z tego wyniknie. Przepowiedział to.

Jak pisze rabbi, syjoniści wiele razy próbowali osiągnąć swoje niskie cele, ale dopiero po Holokauście zdobyli dość politycznego i społecznego poparcia, by faktycznie sięgnąć po władzę. Zajde powiada, że wykorzystywanie Holokaustu do zdobycia współczucia jest afrontem wobec jego ofiar: ci niewinni Żydzi z pewnością nie zginęli męczeńską śmiercią po to, by syjoniści mogli rządzić.

Bube także jest bardzo rozgoryczona. Opowiada mi, jak to wielu Żydów próbowało uciec do Izraela przed hitlerowcami; syjoniści odmówili im azylu, zawrócili statki zaraz po ich przybiciu do portu, odesłali ich prosto do obozów.

– Nie chcieli, by ich nowy kraj zaludnił się nieuczonymi Żydami z religijnych sztetli – mówi babcia. – Chcieli nowego rodzaju Żydów: wykształconych, oświeconych i oddanych sprawie. Zamiast więc przyjąć uciekinierów, syjoniści przyjęli ich dzieci, wciąż dość młode, by mieć wpływ na ich ukształtowanie. Dla uciekinierów było jasne, że to jedyny sposób, by zapewnić ich dzieciom przetrwanie, więc uznali, że warto się zgodzić na rozłąkę.

W szkole uczyli mnie, że te dzieci były bite i maltretowane, dopóki nie wyrzekły się swej wiary i nie ślubowały na wieki oddać się sprawie syjonizmu. Rozumiem, że Żydzi i syjoniści to różne kategorie; nie można być jednocześnie jednym i drugim. Jestem w zasadzie pewna, że chasydzi to jedyni prawdziwi Żydzi, bo choćby odrobina asymilacji natychmiast dyskwalifikuje osobę jako prawdziwego Żyda. Gdyby nie to, że kobietom nie wolno uczestniczyć w demonstracji, chętnie bym się przyłączyła – choćby tylko dla Bube i jej rodziny, która zginęła w czasie wojny. Ktoś musi to robić i jeśli „wyzwoleni” Żydzi się nie pofatygują, my podwoimy wysiłki.

Widziałam fotografie, wszystkie. Czarno-białe portrety sióstr i braci Bube, jej rodziców, jej dziadków. Wszyscy nie żyją. Trzymam je w górnej szufladzie komody, zawinięte w ręcznik papierowy, i wyciągam, gdy czuję się dość silna na to. Ich twarze są tak rzeczywiste, aż trudno mi to wytłumaczyć. Zamordowany dwulatek. Jak to możliwe? – pytam Boga. Przecież to moi przodkowie! Zawsze płaczę, oglądając te zdjęcia. Muszę szybko z powrotem owinąć je w papier, zanim fale mego cichego płaczu zamienią się w głośny szloch. Bube nie lubi mówić o swojej rodzinie, a ja nie chcę jej o niej przypominać.

Babcia mówi, że syjoniści wykorzystali Holokaust, by zyskać współczucie.

– Ale powiedz mi, co oni mogli wiedzieć o Holokauście? Żadnego z nich tam nie było. Żadnego.

Wierzę jej, bo widzę, że w zagłębieniach powiek zbierają się jej łzy.

Rabbi zakazał nam wyjazdów do Izraela. Dopóki nie przyjdzie Mesjasz, ziemia święta jest poza zasięgiem. W szkole obowiązują bardzo ścisłe przepisy z tym związane: nawet jeśli ktoś ma tam rodzinę, nie może jej odwiedzać. Złamanie zakazu grozi definitywnym wyrzuceniem ze szkoły. Ten przepis wydaje mi się szczególnie niesprawiedliwy: jak można zakazać nam choćby spojrzeć na kraj, gdzie tkwią nasze najgłębsze korzenie, kraj, który nauczycielki przywołują, opowiadając o naszej dumnej historii. Mimo to wiem, że niektóre dziewczynki złamały ten przepis; ich rodziny pokrętnymi szlakami zawiodły je do zakazanej ziemi. Tak się składa, że za niespełna dwa tygodnie tysiące amerykańskich Żydów pojedzie do Izraela na święto Lag Ba’Omer, rocznicę śmierci rabina Szimona bar Jochaja, wielkiego mędrca z II wieku i autora księgi Zohar, głównego tekstu kabały. Nawet moja ciotka Chawka pojechała do Izraela rok przed narodzinami swojego syna, by pomodlić się na grobie rabbiego Szimona. Bezpłodne kobiety tradycyjnie przychodzą tam modlić się o synów, obiecując, że powrócą na grób, gdy dziecko skończy trzy lata i dokonają ceremonii pierwszych postrzyżyn w Lag ba’Omer. Chawka na pewno zabierze Szimona, gdy będzie dość duży, bo wszyscy wiedzą, że narodziny chłopca były cudem, za który jedynie rabbi Szimon może być odpowiedzialny. Nawet Zajde popiera plan Chawki: jeśli stawką jest posiadanie potomstwa, można nagiąć niektóre przepisy, nawet te ustanowione przez satmarskiego rabbiego.

Lag ba’Omer to bardzo ekscytujące święto. Mężczyźni budują ogniska na każdej ulicy Williamsburga i tańczą wokół nich aż do świtu, śpiewając tradycyjne pieśni; kobiety obserwują ich z okien lub przycupnięte na kamiennych gankach. Strzelające w górę płomienie rzucają niesamowite pomarańczowe światło na twarze mężczyzn, ich pejsy rozbłyskują jasnym blaskiem, gdy z entuzjazmem kołyszą się w tańcu. Staram się zostać jak najdłużej, jeśli mogę się temu przyglądać. Scena jest niezwykle hipnotyzująca i poruszająca, nawet jeśli nie do końca rozumiem jej znaczenie.

Straż pożarna wysyła wozy strażackie na każdy róg ulicy, by mieć oko na ogniska, a strażacy stoją na zewnątrz, niedbale opierając się o nie, i przyglądają się temu wszystkiemu, nie okazując zainteresowania. Są w większości przyzwyczajeni do obserwowania naszych działań. Niektórzy są niezadowoleni, że bezustannie wzywa się ich, by obsługiwali naszą społeczność. Nie są wobec nas przyjaźni, bo my nie jesteśmy przyjaźni dla nich. Strasznie bym chciała z którymś z nich porozmawiać, ale ktoś mógłby mnie zobaczyć. Takie zachowanie uznano by za wielce niestosowne.

Przyglądam się im więc tylko. Ich ciężkie mundury nadają sylwetkom niezgrabny wygląd, ale gładko ogolone twarze stanowią wielki kontrast w stosunku do tych, które zazwyczaj widuję. Oczy chłodno obserwujące uliczną scenę są jasne i czyste, niezasłonięte grubymi okularami ani kapeluszami. Myślę sobie, że jeśli będę się na któregoś gapić wystarczająco długo, może odwzajemni spojrzenie. Gapię się więc na strażaka, wyczekując, by nasze oczy się spotkały, ale on mnie nie widzi. Nie wie, co sobie myślę pod maską, która upodabnia mnie do wszystkich innych. Tym razem doskonale wtapiam się w tłum.

Patrząc na tych gładkolicych strażaków, czuję desperacką potrzebę zasypania przepaści, która nas rozdziela. Ta potrzeba pali mi twarz i pierś, jakby płomień ogniska pochłaniał mnie od wewnątrz. Gdyby ludzie wokół mnie wiedzieli, jakie uczucia budzą we mnie ci goje, przysłani, by nam służyć, byliby przerażeni. Nawet ja sama wstydzę się tego niemądrego zauroczenia. Nie ma na świecie nic bardziej niebezpiecznego niż goj, ale mnie pociąga tajemnica tego obcego świata, tak bliskiego mojemu, a tak odległego.

Strażacy najwyraźniej nie postrzegają mnie tak, jak ja ich widzę. Goje, których poznam później, nie będą w stanie pojąć mojej fascynacji nimi. To palące pragnienie będzie jednak towarzyszyć mi przez lata, odżywając na nowo za każdym razem, gdy moje oczy napotkają wzrok mężczyzny o lśniącym, świeżo ogolonym podbródku i oczach niezakrytych cieniem obszytego futrem kapelusza, spoglądających wprost w moje oczy bez odrazy czy wstydu.

 

W czerwcu nadchodzą wczesne upały, ich mglista wilgoć skrapla się i kapie z liści klonów rosnących wzdłuż ulicy. Zajde idzie do ogrodu naciąć kwiatów na Szawuot, bo tradycja wymaga, by udekorować dom kwiatami i paprocią na pamiątkę tego, jak naga góra Synaj rozkwitła z tej okazji. Zajde ścina gęste różowe róże i irysy, a Bube przygląda się z ganku, żałując, że z jej ogrodu zniknie cały kolor, i woła do dziadka, żeby uważał. Zajde nie rozumie, że babcia uwielbia kwiaty, ale tylko te rosnące w ziemi. Za dzień lub dwa wszystkie te piękne kwiaty zwiędną, umierając przedwcześnie. Ale Zajde mówi:

– Jeśli nie używamy go, by uhonorować Torę, co dla nas za pożytek z posiadania ogrodu?

W Szawuot jemy kremowy sernik na spodzie z kruszonych herbatników i trójkątne kreplach z serowym nadzieniem, które Bube wyciąga z zamrażalnika i smaży na maśle na patelni. Pół godziny później spożywamy posiłek mięsny: półmiski wędzonego indyka, oblane różowym koktajlowym sosem, udka kurczaka obsmażane w karmelizowanej cebuli, a także siekaną wątróbkę. Celowo je się oddzielnie nabiał i mięso, ma to symboliczne znaczenie: na górze Synaj Żydzi zgodzili się przestrzegać praw Tory, nawet jeśli wymaga to znacznych poświęceń – jak przykazanie oddzielania mięsa i nabiału. „My wykonamy i wysłuchamy” – rzekli Żydzi na Synaju, podkreślając w ten sposób swoje ślepe posłuszeństwo, z którego, jak Zajde zawsze powtarza, winniśmy do dziś być dumni.

– Wszyscy byliśmy na Synaju – mówi Zajde po posiłku, gdy wszyscy klepią się po wypchanych brzuchach. – Midrasz mówi, że każda żydowska dusza była obecna przy wręczeniu przez Boga Tory narodowi wybranemu, co oznacza, że nawet jeśli tego nie pamiętamy, byliśmy przy tym i mamy obowiązek przyjąć odpowiedzialność związaną z przynależnością do wybranych. Przeto ktokolwiek z nas odrzuca prawo, jest hipokrytą – ciągnie swoje kazanie Zajde – bo byliśmy przy tym, gdy zawarto Przymierze. Żadna żydowska dusza nie jest usprawiedliwiona.

Zastanawiam się, ile lat ma moja dusza, skoro była na Synaju. Czy powiedziałam „tak”, by się dostosować? To do mnie podobne: obawiać się głośno wypowiedzieć, co się myśli, gdy myśli się inaczej.

To przymierze, które zawarliśmy z Bogiem przed wiekami, różni się od tego, które zawarł Zajde z rabbim pięćdziesiąt lat temu. Gdy rabbi satmarów ogłosił, że planuje utworzenie kahału (wspólnoty) na Williamsburgu, Zajde zgłosił akces do niej, zanim jeszcze usłyszał, co to oznacza w praktyce, i w ten sposób związał całą swą rodzinę, łącznie z wszystkimi przyszłymi pokoleniami, z losem tej wspólnoty. Rodzina Zajde w Europie nie żyła w taki sposób. To nie byli żadni ekstremiści. To byli wykształceni ludzie, którzy w mieszkaniach mieli parkiety i perskie dywany i bez przeszkód podróżowali po całym kontynencie.

To rabbi zdecydował, że nie wolno mi czytać książek i nosić czerwonych ubrań. Odizolował nas, sprawiając, że nigdy nie będziemy w stanie wtopić się w otoczenie. Skoro nie było mnie przy zawarciu tej umowy, czemu nadal muszę jej przestrzegać? Czy Zajde może oczekiwać od nas, że ślepo podążymy śladami rabbiego, tak jak on to zrobił, gdy był przestraszony i samotny jak wszyscy ocaleni, gdy nie znajdował bezpiecznego schronienia nigdzie indziej?

F 94