1

W poszukiwaniu mej ukrytej mocy

Matylda pragnęłaby, żeby jej rodzice byli dobrzy, kochający i pełni zrozumienia, musiała jednak pogodzić się z tym, że tacy nie byli. Nie było to łatwe, ale nowa gra, którą wymyśliła, karania jednego z nich lub obojga za każdym razem, kiedy byli dla niej okrutni, sprawiała, że życie stało się bardziej znośne. [...] Będąc bardzo małą dziewczynką, górowała nad pozostałymi członkami rodziny jedynie siłą swojego umysłu.

Roald Dahl, Matylda[2]

 

Ojciec trzyma mnie za rękę, grzebiąc kluczem w zamku drzwi magazynu. W tej przemysłowej części Williamsburga ulice są niepokojąco puste i ciche. Gwiazdy blado migocą ponad naszymi głowami, od czasu do czasu słychać szum samochodu pomykającego autostradą jak widmo. Spoglądam w dół, na moje buciki ze skóry patentowej, postukujące niecierpliwie po chodniku, i przygryzam wargi, żeby powstrzymać impuls. Czuję wdzięczność, że tu jestem. Nie co tydzień Tate zabiera mnie z sobą.

Jednym z wielu dorywczych zajęć mego ojca jest włączanie pieców koszernej piekarni Beigela po zakończeniu szabasu. Na czas szabasu wszystkie żydowskie biznesy się zamykają, a prawo wymaga, by osoba uruchamiająca je na nowo była Żydem. Przy tak minimalnych wymaganiach ojciec ma pełne kwalifikacje do tej pracy. Nieżydowscy pracownicy już pracują, kiedy dociera na miejsce, przygotowują ciasto, formując z niego bułki i bochenki. Ojciec idzie przez wielką halę, przyciskając przełączniki wprawiające w ruch maszyny, których szum i klekot narasta, w miarę jak przemierzamy wielkie fabryczne pomieszczenia. To jeden z tych tygodni, kiedy zabiera mnie z sobą. Podnieca mnie otaczający nas harmider i myśl, że to mój ojciec jest sprawcą całego poruszenia; że wszyscy ci ludzie muszą czekać na jego przybycie, by móc powrócić do swych zwykłych zajęć. Czuję się ważna, wiedząc, że on też jest ważny. Gdy przychodzi, pracownicy pozdrawiają go skinieniem głowy, uśmiechają się, nawet gdy się spóźnia, poklepują mnie po głowie dłońmi schowanymi w oprószonych mąką rękawicach. Gdy ojciec kończy obchodzić pierwszą halę, cała piekarnia pulsuje dźwiękami mieszadeł i pasów transmisyjnych. Cementowa podłoga wibruje lekko pod moimi stopami. Patrzę, jak blachy zsuwają się z taśmociągów do piekarników, a po drugiej stronie wynurzają się pełne rumianych bułek ułożonych rządkami – a mój ojciec przez ten czas rozmawia z pracownikami i pogryza swój jajeczny kichel.

Bube uwielbia kichel. Zawsze przynosimy jej kilka ciastek z naszych wypraw do piekarni. Przy wejściu stoją półki pełne zapakowanych i zalakowanych pudeł z różnymi wypiekami, przygotowanych na poranną dostawę. Wychodząc, zabieramy ich z sobą tyle, ile tylko zdołamy unieść. Słynne koszerne „kapkejki” z różnokolorową posypką, czekoladowa albo cynamonowa babka, siedmiowarstwowy przekładaniec, ciężki od margaryny, miniaturowe czarno-białe ciasteczka, z których smakuje mi tylko czekoladowa część. Cokolwiek ojciec wybierze, wyląduje później w domu dziadków, rzucone na stół w jadalni jak piracki łup – i wszystkiego będę mogła spróbować.

Co się może równać z tym bogactwem, z taką obfitością wszelkich słodyczy, rozsypanych na adamaszkowym obrusie jak fanty na licytacji? Dziś zasnę z łatwością, czując smak kremu i polewy wciąż między zębami, z okruszkami rozpływającymi się w zagłębieniach po obu stronach wnętrza ust.

To jedne z nielicznych dobrych momentów dzielonych z ojcem. Zwykle niewiele mi daje powodów do dumy. Jego koszule mają żółte plamy od potu pod pachami, mimo że Bube prawie wszystko mu pierze; jego uśmiech jest zbyt szeroki i głupkowaty jak u klowna. Gdy ojciec przychodzi mnie odwiedzić w domu Bube, przynosi mi oblane czekoladą batoniki lodowe Kleina i kiedy jem, patrzy na mnie z wyczekiwaniem, żeby usłyszeć słowa pochwały. Musi myśleć, że na tym polega bycie ojcem – na dostarczaniu mi przysmaków. Odchodzi tak samo niespodziewanie, jak przybywa, spiesząc do kolejnych „obowiązków”.

Ludzie dają mu zajęcie z litości, wiem o tym. Zatrudniają go, żeby był ich szoferem, doręczycielem pakunków – robił cokolwiek na tyle prostego, by był w stanie to wykonać bez potknięć. On nic nie rozumie, wydaje mu się, że oferuje innym cenne usługi.

Ojciec wykonuje wiele prac, ale jedyne, w których pozwala mi uczestniczyć, to okazjonalne wyprawy do piekarni lub jeszcze rzadsze na lotnisko. Wyprawy na lotnisko są bardziej ekscytujące, ale jest ich ledwie kilka w roku. To dziwaczne, że samo bycie na lotnisku sprawia mi przyjemność, przecież wiem, że nigdy nie wsiądę do samolotu, ale to dla mnie frajda stać obok ojca czekającego na osobę, którą ma odebrać, i przyglądać się tłumom ludzi z głośno poskrzypującymi walizkami u boku, spieszącym tu i tam, ze świadomością, że wszyscy gdzieś jadą, że mają jakiś cel w tej podróży. Myślę sobie: cóż to za niezwykły świat, w którym ptaki lądują na moment, by zaraz pojawić się, jak zaczarowane, na innym lotnisku, na drugim końcu świata. Jeśli mogłabym spełnić jedno życzenie, chciałabym podróżować non stop, z lotniska na lotnisko. Uwolnić się z więzienia bezruchu.

Mogę nie zobaczyć ojca przez jakiś czas po tym, jak odwiezie mnie do domu – może przez parę tygodni. No chyba że wpadnę na niego na ulicy, a wtedy ukryję twarz i będę udawać, że go nie widzę, żeby nie musieć podchodzić, kiedy mnie zawoła i przedstawi osobie, z którą akurat rozmawia. Nie znoszę tych pełnych zaciekawienia i litości spojrzeń, jakimi obdarzają mnie ludzie, gdy dowiadują się, że jestem jego córką.

– To twoja majdełe? – pomrukują protekcjonalnym tonem, szczypiąc mój policzek lub unosząc mój podbródek zakrzywionym palcem. Potem przyglądają mi się z bliska, poszukując dowodów, że faktycznie jestem córką tego człowieka, by później móc powiedzieć: „Nebach, co za biedne stworzenie, cóż ona winna, że się urodziła? Nawet z jej twarzy widać, że coś z nią nie w porządku”.

Bube to jedyna osoba, która wierzy, że jestem w stu procentach w porządku. Widzę, że nigdy nie miała co do tego wątpliwości. Bube nie ocenia ludzi. Nawet w przypadku mego ojca nie doszła do kategorycznych wniosków – ale może nie chce przyznać, jak jest naprawdę. Kiedy opowiada historie o ojcu, gdy był w moim wieku, prezentuje go jako uroczego psotnika. Zawsze był za chudy, więc robiła, co mogła, by jadł. Dostawał, co chciał, ale nie wolno mu było wstać od stołu, dopóki talerz nie był czysty. Kiedyś, chcąc uniknąć siedzenia godzinami przy stole podczas gdy inne dzieciaki bawiły się na dworze, przywiązał kawałek sznurka do udka kurczaka i spuścił je za okno, żeby podwórzowe koty je zjadły. Gdy Bube wróciła, wskazała pusty talerz, pytając: „A gdzie kości? Nie mogłeś zjeść z kośćmi” – tak przejrzała ten podstęp.

Chciałabym móc podziwiać pomysłowość ojca, ale moja duma pęka jak bańka mydlana, gdy Bube mówi, że nie był na tyle bystry, by planować – wciągnąć sznurek z powrotem i położyć świeżo ogryzione kości na talerzu. Jako jedenastolatka życzyłam sobie, by ten potencjalnie znakomity plan doczekał się lepszego wykonania.

Gdy ojciec osiągnął wiek nastoletni, niewinność psotnika nie była już czarująca. Nie potrafił wysiedzieć spokojnie w jesziwie, więc Zajde wysłał go na obóz szkoleniowy Gershoma Feldmana na północ stanu Nowy Jork. To była jesziwa dla dzieci z problemami – w zasadzie jak normalna jesziwa, tyle że z karami cielesnymi dla nieposłusznych. Ale to nie wyleczyło ojca z jego dziwacznych zachowań.

Może dzieciom łatwiej wybacza się ekscentryczność. Jak jednak wytłumaczyć dorosłego, który miesiącami gromadzi ciastka i trzyma je, aż smród pleśni jest nie do wytrzymania? Jak wytłumaczyć wypełniające lodówkę rzędy butelek pełnych różowego syropu z antybiotykiem dla dzieci, który ojciec popija codziennie, upierając się, że pomaga to na urojoną chorobę, której jakoś żaden lekarz nie może się doszukać?

Bube ciągle stara się dbać o niego. Specjalnie dla ojca gotuje wołowinę, której Zajde nie jada od czasu tego skandalu dziesięć lat temu, gdy okazało się, że część koszernego mięsa wcale nie była koszerna. Bube wciąż gotuje dla wszystkich swoich synów, nawet dla tych żonatych. Ich żony się nimi zajmują, ale oni i tak ciągle przychodzą na obiad, a Bube zachowuje się, jakby to była najzwyczajniejsza rzecz na świecie. O ósmej wieczorem wyciera do czysta blaty kuchenne i oznajmia żartem, że „restauracja nieczynna”.

Ja też tu jadam, i przez większość czasu nocuję, bo matki już jakoś nie widuję, a na opiekę ojca nie można liczyć. Pamiętam, że gdy byłam malutka, matka czytała mi przed snem – historie o głodnych gąsienicach i wielkim czerwonym psie o imieniu Clifford. W domu Bube z książek są tylko modlitewniki. Przed zaśnięciem zmawiam modlitwę Szma Jisroel.

Chciałabym znów czytać – chwile, gdy mama mi czytała, to jedyne, które wspominam jako szczęśliwe – ale mój angielski jest słaby i nie ma mowy, żebym mogła samodzielnie zdobyć książki. Zamiast tego zajadam kapkejki i jajeczny kichel od Beigela. Bube uważa jedzenie za niezwykle przyjemne i ekscytujące, więc chcąc nie chcąc, zaczynam podzielać jej entuzjazm.

Kuchnia Bube jest jak centrum świata. To tu wszyscy zbierają się, by pogadać, poplotkować – ona w tym czasie wrzuca składniki do elektrycznego miksera albo miesza coś w garnku stojącym na kuchence; to nieodłączny kuchenny rekwizyt. Poważne rozmowy Bube i Zajde odbywają się za zamkniętymi drzwiami, ale dobrymi wiadomościami wszyscy dzielą się w kuchni. To małe, wyłożone białymi kafelkami pomieszczenie, często zasnute oparami gotowanych potraw, przyciągało mnie, odkąd pamiętam. Jako niemowlak przeczołgałam się kiedyś z naszego mieszkania na drugim piętrze do babcinej kuchni na pierwszym. Ostrożnie balansowałam na każdym z pokrytych linoleum stopni, schodząc w dół na moich pulchnych, dziecinnych nóżkach, mając nadzieję, że za ten wysiłek czeka mnie nagroda w postaci wiśniowej galaretki. To w kuchni zawsze czułam się bezpiecznie. Nie potrafiłam wyartykułować, od jakich niebezpieczeństw mnie ona chroniła – ale tylko w kuchni opuszczało mnie poczucie zagubienia w obcym kraju, którego językiem nie władam. W kuchni czułam się jak w miejscu, z którego pochodzę, i nie chciałam nigdy więcej wychodzić w chaos na zewnątrz.

Zwykle przysiadam na pokrytym skórą stołeczku, wciśniętym między stół a lodówkę, przyglądam się, jak Bube miesza masę na ciasto czekoladowe, i czekam, aż da mi łyżkę do wylizania, co zawsze robi. Przed szabasem Bube wciska drewnianym kołkiem całe wątroby wołowe do maszynki do mięsa, co jakiś czas dorzucając trochę smażonej cebuli i przytrzymując miskę, do której spływa kremowa mielona wątróbka. W niektóre poranki Bube miesza w garnuszku delikatesowe holenderskie kakao z tłustym mlekiem i gotuje mi gorącą czekoladę, którą słodzę cukrem w kostkach. Babcina jajecznica pływa w maślanym sosie; jej bundas – węgierska wersja francuskiego tostu – zawsze jest rumiany i chrupiący. Lubię patrzeć, jak Bube gotuje, nawet bardziej niż jeść to, co ugotowała. Uwielbiam, gdy dom wypełniają zapachy – jak przepływają powoli przez amfiladowe mieszkanie, wnikając do każdego kolejnego pomieszczenia jak ulotny, aromatyczny pociąg. Gdy rano budzę się w moim pokoiku na drugim końcu mieszkania, węszę niecierpliwie, próbując zgadnąć, co też Bube dzisiaj pichci. Babcia zawsze wstaje wcześnie: gdy otwieram oczy, przygotowania do posiłku już idą pełną parą.

Jeśli Zajde nie ma w domu, Bube śpiewa. Cienkim, delikatnym głosem nuci melodie bez słów, umiejętnie wlewając do miski wielką górę puchatej masy bezowej. Mówi mi: to walc wiedeński, a to węgierska rapsodia; melodie, które pamięta z dzieciństwa spędzonego w Budapeszcie. Przestaje nucić, jak tylko Zajde wraca. Wiem, że kobietom nie wolno śpiewać przed obcymi, ale nie przed rodziną. Mimo to Zajde pozwala śpiewać tylko w szabas. Mówi, że od czasu zniszczenia świątyni jerozolimskiej nie powinniśmy słuchać muzyki ani śpiewać, chyba że przy wielkiej okazji. Czasami Bube wyjmuje stary magnetofon kasetowy, który dostałam od ojca, i puszcza w kółko taśmę z muzyką ze ślubu mojej kuzynki – cichutko, żeby móc usłyszeć, gdy ktoś idzie. Jeśli usłyszy choćby szelest w korytarzu, zaraz wyłącza.

Bube przypomina mi, że jej ojciec był kohenem. Jego genealogia sięga aż do kapłanów Świątyni. Kohenowie słyną z pięknych głębokich głosów. Zajde nie ma za grosz talentu wokalnego, ale uwielbia piosenki, które śpiewał jego ojciec jeszcze w Europie – tradycyjne szabasowe melodie, które w dziadkowym wykonaniu brzmią jak pełna fałszywych dźwięków paplanina, zniekształcona jego monotonnym głosem. Za każdym razem, gdy Zajde próbuje śpiewać, Bube tylko z uśmiechem kręci głową. Dawno już przestała przyłączać się do niego: kto by nie próbował, przy dziadku wszyscy brzmią fałszywie, jego trele zagłuszają wszystkie inne głosy, aż melodia całkiem ginie w tej kakofonii. Bube twierdzi, że tylko jeden z jej synów odziedziczył piękny głos, cała reszta jest jak ich ojciec. Mówię jej, że zostałam wybrana na solistkę w szkolnym chórze, że może i ja odziedziczyłam mocny, czysty głos jej przodków. Chcę, żeby była ze mnie dumna.

Bube nigdy nie pyta, jak mi idzie w szkole. Nie interesuje jej, co robię. Całkiem jakby nie chciała mnie poznać naprawdę. Do wszystkich się tak odnosi. Pewnie dlatego, że cała jej rodzina została wymordowana w obozach koncentracyjnych. Bube nie ma już siły, by nawiązywać nowe więzi emocjonalne.

Jedyne, co ją obchodzi, to czy jem wystarczająco dużo. Wystarczająco wiele kromek żytniego chleba, grubo posmarowanego masłem, wystarczająco wiele talerzy pożywnej zupy jarzynowej, wystarczająco wiele kawałków wilgotnego, połyskliwego strudla z jabłkami. Babcia nieustannie stawia przede mną jedzenie, nawet w najbardziej niestosownych momentach. Spróbuj pieczonego indyka na śniadanie. Skosztuj surówki coleslaw o północy. Do jedzenia jest zawsze to, co akurat gotuje. W spiżarni nie ma chipsów ani nawet płatków śniadaniowych. Cokolwiek podaje się u Bube w domu, musi być świeżo przygotowane od zera.

To Zajde pyta, jak mi idzie w szkole, ale zwykle tylko po to, by się dowiedzieć, czy jestem grzeczna. Wszystko, co chce usłyszeć, to że zachowuję się jak trzeba, żeby nikt nie gadał, że ma nieposłuszną wnuczkę. Tydzień temu, przed Jom Kippur, przykazał mi żałować za grzechy, abym mogła zacząć wszystko od nowa i cudem przemienić się w pokorną i bogobojną dziewczynkę. To mój pierwszy post; mimo że Tora mówi, iż stanę się kobietą w wieku lat dwunastu, dziewczynki zaczynają pościć jako jedenastolatki, na próbę. Gdy tylko wkroczę z dzieciństwa w wiek dorosły, czeka mnie cała masa nowych reguł i obowiązków. W tym roku to dopiero rozgrzewka.

Tylko kilka dni dzieli nas od kolejnego święta, Sukkot. Mam pomóc Zajde budować kuczkę, drewniany szałas, w którym spędzimy osiem dni, ucztując. Potrzebuje czyjejś pomocy, by położyć dach: w tym celu trzeba mu podać ciężkie belki bambusa, które, stojąc na szczycie drabiny, przetoczy po świeżo umocowanej krokwi. Kołki klekoczą głośno, gdy belki lądują na właściwych miejscach. Jakoś tak się składa, że zawsze ja dostaję tę robotę i nudzę się, tkwiąc godzinami u stóp drabiny, podając kolejne bambusowe pręty do rąk Zajde, czekającego na górze.

Mimo to lubię czuć, że jest ze mnie pożytek. Belki bambusa pachną świeżo i słodko, choć mają dziesięć lat i przez cały rok leżały w piwnicy. Obracam je w dłoniach; ich powierzchnia jest chłodna w dotyku, wypolerowana przez lata używania. Zajde podnosi każdą powoli, z rozmysłem. Niewiele jest skłonny robić w gospodarstwie, ale zawsze ma czas na prace związane z przygotowaniami do świąt. Sukkot to jedno z moich ulubionych, bo spędza się je na dworze w piękną jesienną pogodę. Gdy dni zaczynają być krótsze, w każdej wolnej chwili grzeję się w resztkach słońca na babcinym ganku – nawet jeśli wymaga to opatulenia się w kilka warstw swetrów dla ochrony przed zimnem. Leżę na łożu z zestawionych razem drewnianych krzeseł, wystawiając twarz do słońca, którego promienie padają to tu, to tam przez wąskie zaułki, między ciągiem stojących rzędem czynszowych kamienic. Nic mnie tak nie koi jak blady blask jesiennego słońca na skórze. Siedzę tak, aż promienie znikną za ponurym, zamglonym horyzontem.

 

Sukkot to długie święto, ale co najmniej cztery środkowe dni nie wymagają specjalnych obchodów. Prawo nie zabrania jeździć samochodem ani wydawać pieniędzy przez ten czas – nazywany Chol Hamoed, albo półświęta – więc spędza się go jak każdy inny weekend, poza tym, że nie wolno wykonywać żadnej pracy; większość ludzi urządza sobie wtedy rodzinne wycieczki. Moje kuzynki zawsze gdzieś jadą w Chol Hamoed; jestem pewna, że uda mi się zabrać z którąś z nich. W zeszłym roku byłyśmy na Coney Island. Mimi mówi, że w tym roku pójdziemy na ślizgawkę w parku.

Mimi jako jedna z nielicznych w rodzinie jest dla mnie miła. Pewnie dlatego że jej ojciec jest rozwodnikiem. Jej matka jest teraz żoną innego mężczyzny, który nie należy do naszej rodziny, ale Mimi nadal często przychodzi do domu Bube, by zobaczyć się z ojcem, moim wujem Synajem. Mam czasem wrażenie, że nasza rodzina jest podzielona na dwie części: jedna to ludzie z problemami, druga – chodzące ideały. Rozmawiają ze mną tylko ci z problemami. Tak czy inaczej Mimi to doskonała towarzyszka. Chodzi do liceum, może sama podróżować i modeluje swoje miodowe włosy na lata sześćdziesiąte, z lokami ku górze.

Przez dwa dni pomagam Bube serwować świąteczne potrawy, nosząc talerze na tacy z kuchni do szałasu i z powrotem, i czekam niecierpliwie na nadejście Chol Hamoed – aż wreszcie się doczekuję. Mimi przychodzi po mnie rano. Jestem ubrana i gotowa, dokładnie tak, jak mnie poinstruowała. Mam na sobie ciepłe pończochy, a na nich grube skarpety, ciepły sweter włożony na bluzkę, by nie zmarznąć, a do tego wielkie rękawice i czapkę. Czuję się dziwacznie, jak napompowana, ale jestem ubrana odpowiednio. Mimi ma na sobie szykowne wełniane palto w kolorze grafitu, z welwetowym kołnierzem i rękawiczkami. Z zazdrością patrzę na jej elegancję. Ja nijak do niej nie pasuję: wyglądam jak małpa, z ramionami komicznie zwieszonymi pod ciężarem rękawic.

Jazda na ślizgawce jest jak z bajki. Na początku kiwam się niepewnie na wypożyczonych łyżwach, trzymam się mocno ściany, próbując złapać równowagę – ale szybko chwytam, co robić, i od tej chwili czuję się, jakbym latała. Odpycham się noga za nogą i zamykam oczy, by poczuć miękki poślizg; trzymam plecy proste, tak jak Mimi kazała. Nigdy nie czułam się tak wolna.

Słyszę śmiechy, ale ich dźwięk brzmi jak z bardzo daleka, ginie w pędzie powietrza szumiącego w uszach. Najdonośniejszy jest odgłos łyżew skrobiących po lodzie, gubię się w jego rytmie. Poruszam się monotonnie, jak w transie, chciałabym czuć się tak już zawsze. Za każdym razem, gdy otwieram oczy, spodziewam się być całkiem gdzie indziej.

Mijają dwie godziny i umieram z głodu. To całkiem nowy rodzaj apetytu, może ten płynący z rozkosznego rodzaju zmęczenia, wewnętrznej pustki, która nareszcie sprawia mi przyjemność. Mimi ma dla nas koszerne kanapki. Pożeramy je, siedząc na ławce obok lodowiska.

Jem z entuzjazmem kanapkę z żytniego chleba z tuńczykiem, gdy mój wzrok pada na sąsiedni stół piknikowy, a dokładniej na siedzącą przy nim dziewczynkę, chyba w moim wieku. W przeciwieństwie do mnie, jest znakomicie ubrana do jazdy na łyżwach, w dużo krótszą spódniczkę i grube, kolorowe rajstopy. Ma nawet nauszniki z futerka.

Zauważa, że na nią patrzę, i zeskakuje z ławki. Wyciąga do mnie zaciśniętą dłoń, a gdy ją otwiera, widzę, że to czekoladka w błyszczącym srebrnym papierku. Nigdy wcześniej nie widziałam takich słodyczy.

– Jesteś Żydówką? – pytam, by upewnić się, czy to aby koszerne.

– Yhy – odpowiada. – Nawet uczę się hebrajskiego i w ogóle. Znam żydowski alfabet. Mam na imię Stephanie.

Z wahaniem przyjmuję od niej czekoladkę. Jest na niej napisane „Hershey’s”. W jidysz hersz[3] znaczy jeleń. To także popularne imię dla chłopców. Z przyklejonym „ey” brzmi jak czułe zdrobnienie. Zastanawiam się, co to za człowiek ten Hershey – czy jego dzieci są dumne, widząc jego nazwisko na papierkach od cukierków? Och, co to by było za szczęście mieć takiego ojca. Zanim jednak mam szansę odpakować czekoladkę i zobaczyć, jak wygląda w środku, Mimi patrzy na mnie z dezaprobatą i potrząsa ostrzegawczo głową.

– Dziękuję – mówię do Stephanie, zaciskając dłoń na batoniku, aż znika z jej oczu. Zadziera głowę i biegnie z powrotem do swojego stołu.

Gdy tylko Stefanie oddala się na tyle, by nie słyszeć, Mimi oznajmia:

– Nie możesz zjeść tej czekoladki. Nie jest koszerna.

– Ale to Żydówka, sama mi powiedziała! Dlaczego nie?

– Bo nie wszyscy Żydzi przestrzegają koszeru. A ci, co przestrzegają, też nie zawsze wystarczająco dokładnie. Widzisz, co jest napisane na tym papierku? OUD. To znaczy, że z koszernego nabiału, ale niekoniecznie Cholov Yisroel. To znaczy, że mleko nie było przygotowane pod kontrolą rabina. Zajde byłby przerażony, jeślibyś to przyniosła do jego domu. – Mimi wyjmuje mi batonik z ręki i wyrzuca do pobliskiego kosza. – Dostaniesz ode mnie inną czekoladkę. Koszerną. Jak wrócimy. Możesz dostać wafelka La-Hit. Lubisz je, prawda?

Mile połechtana, kiwam potakująco głową. Kończąc kanapkę, rozmyślam, przyglądam się, jak Stephanie zeskakuje na lód z pokrytego gumą chodnika. Za każdym razem, gdy ląduje, ząbkowane przody jej łyżew wydają głuchy odgłos; ma idealną postawę. Zastanawiam się, jak można być Żydem i nie przestrzegać koszeru. Jak można znać hebrajski alfabet i jeść batoniki Hershey’s? Czy nie powinna tego wiedzieć?

Ciocia Chaja przybiera najbardziej pełną dezaprobaty minę ze swego repertuaru. Siedzi obok mnie przy świątecznym stole i poucza, jak jeść zupę, nie siorbiąc. Jej wzrok jest na tyle przerażający, że zachęca do szybkiej i skutecznej nauki. Żyję w strachu, że ściągnę na siebie jej uwagę: to nigdy się dobrze nie kończy. Ciotka Chaja ciągle podejmuje wszystkie istotne dla mojego życia decyzje, mimo że nie widuję jej tak często jak kiedyś. Mieszkałam z nią przez jakiś czas, krótko po tym, jak matka na dobre odeszła, odjeżdżając swoją małą czarną hondą, odprowadzona wzrokiem gapiów wystawiających głowy z okien. Możliwe, że była pierwszą kobietą na Williamsburgu prowadzącą samochód.

Byłam bardzo nieszczęśliwa, kiedy mieszkałam z Chają. Krzyczała na mnie zawsze, gdy płakałam; im bardziej próbowałam przestać, tym bardziej zdradzieckie łzy napływały mi do oczu. Błagałam, by mi pozwolono zamieszkać z Bube, mimo że dziadkowie byli starzy i dawno już odchowali własne dzieci, i w końcu mi pozwolono. Zajde do tej pory radzi się Chai w kwestiach mojego wychowania. Zastanawiam się, co daje jej status eksperta, skoro jej własne trzy córki przestały nosić rajstopy ze szwami, jak tylko skończyły szkołę, i ledwie wyszły za mąż, zaraz wyprowadziły się do Borough Park.

Przed Sukkot Bube wysłała mnie do mieszkania Chai, na trzecim piętrze, żebym pomogła przy świątecznych porządkach. Pomimo wizyt deratyzatora, który przychodził co dwa tygodnie, mieliśmy problem z myszami – zresztą jak niemal wszyscy na Williamsburgu – więc Chaja rozstawiała w mieszkaniu pułapki na myszy. Zawsze smaruje lepkie, żółte tacki dodatkowo masłem orzechowym i wsuwa pod meble. Gdy przybyłam, właśnie sprawdzała, co się złapało. Wymiotła pułapkę spod kuchenki – była w niej mysz, popiskująca żałośnie i szamocząca się w desperackiej próbie uwolnienia się z lepkiej tacki. Uświadomiłam sobie, że skoro już się złapała, nie ma mowy, by dało się ją odkleić, ale miałam nadzieję na jakieś miłosierne rozwiązanie – jak wtedy, gdy łapie się w mieszkaniu owada i wypuszcza na zewnątrz. Zanim zdążyłam cokolwiek powiedzieć, Chaja podniosła pułapkę obiema rękami i jednym szybkim jak klaps gestem złożyła ją w pół, miażdżąc mysz na śmierć.

Stałam przez chwilę z rozdziawioną buzią. Nigdy wcześniej nie widziałam, żeby zabicie myszy sprawiało komuś taką przyjemność. Kiedy Bube znajdowała mysz, najczęściej ta była już martwa, więc babcia zawijała ją w foliową torebkę i wynosiła do śmietnika przed domem. Kilka miesięcy temu otworzyłam szufladę komody i znalazłam tam mysią rodzinę, gnieżdżącą się na moim złożonym w kostkę swetrze: dziewięć wiercących się różowych stworzeń wielkości mego kciuka, wesoło buszujących w stercie skrawków folii aluminiowej i papieru, które zapewne przyniosła im matka. Pozwoliłam im zostać przez tydzień, nie dzieląc się z nikim moim odkryciem. Pewnego dnia zniknęły. Przez moją głupotę pozwoliłam kolejnym dziesięciu myszom grasować po domu, podczas gdy Bube bezustannie próbowała się ich pozbyć.

Nie żebym lubiła myszy. Po prostu nie znoszę zabijania żywych stworzeń. Zajde uważa, że taki rodzaj współczucia jest niestosowny i źle ukierunkowany. To tak, jakby umiejętność współczucia była zaletą, ale ja stosuję ją niewłaściwie, czy coś w tym rodzaju. Żal mi stworzeń, nad którymi nie powinnam się litować. Dziadek mówi, że powinnam raczej współczuć tym, którzy próbują mnie wychować. Powinnam bardziej starać się dać mu powód do dumy.

Mam wrażenie, że wszyscy wujowie i ciotki są surowi wobec swoich dzieci. Krzyczą na nie, karcą je i upokarzają. Na tym polega chinuch, właściwe wychowanie według reguł Tory. Duchowym obowiązkiem rodziców jest dopilnowanie, by dzieci wyrosły na bogobojnych, posłusznych Prawu Żydów. Wszelkie metody karcenia są dozwolone, jeśli taki cel im przyświeca. Zajde często mi przypomina, że jeśli upomina jakieś dziecko szczególnie surowo, robi to wyłącznie z poczucia obowiązku. Nie wolno unosić się prawdziwym gniewem, ale z uwagi na chinuch można udawać, jeśli się musi. W naszej rodzinie nie całuje się i nie przytula. Nie prawi się komplementów. Zamiast tego czujnie obserwujemy się nawzajem, zawsze w pełnej gotowości, by wytknąć komuś każde duchowe lub materialne potknięcie. Chaja mówi, że to jest prawdziwe współczucie: dbałość o duchowe dobro innych.

Z całej rodziny Chaja najbardziej dba o moje duchowe dobro. Kiedy tylko odwiedza Bube, śledzi mnie jastrzębim wzrokiem, co chwila wytykając mi, co robię nie tak. Kiedy jestem w jej pobliżu, serce bije mi szybciej; jego rytm dudni mi w uszach, zagłuszając głos ciotki. Owszem, pozostali członkowie rodziny też mnie krytykują. Ciotka Rachel zawsze patrzy na mnie, jakbym była umorusana na twarzy i zapomniała się wytrzeć. Wuj Synaj bije mnie po głowie, gdy wchodzę mu w drogę. Ale Chaja zawsze patrzy prosto na mnie i krzywi usta w gniewnym grymasie, którego znaczenia do końca nie rozumiem. Ciotka zawsze ma na sobie drogie garsonki oraz pasujące do nich buty i zawsze jakimś cudem unika ubrudzenia czy zagniecenia ubrania, nawet przy podawaniu do stołu albo sprzątaniu. Jeśli zdarzy mi się przy jedzeniu leciutko poplamić kołnierzyk zupą, Chaja cmoka głośno na znak dezaprobaty. Czuję wyraźnie, że wywoływanie u mnie lęku sprawia jej przyjemność, daje jej to poczucie władzy. Inni nie zwracają uwagi na to, jakie budzą we mnie uczucia, ale Chaja wie, że się jej boję, i podoba jej się to. Czasami udaje, że chce być miła, mówi głosem aż lepkim od słodyczy – ale błysk w jej zwężonych niebieskich oczach wskazuje na coś całkiem innego. Pyta mnie, czy chcę jej pomóc piec placek z wiśniami, a potem obserwuje mnie krytycznie, gdy zagniatam ciasto, tylko czekając na choćby najmniejsze potknięcie.

Chaja jest jedyną naturalną blondynką w rodzinie. Mam dwie inne ciotki noszące blond peruki, ale wszyscy wiedzą, że ich własne włosy przedwcześnie posiwiały, jeszcze zanim wyszły za mąż. Tylko Chaja jest prawdziwą blondynką: ma równą, jasną karnację i oczy koloru zabarwionego na błękit lodu. Na Williamsburgu rzadko się widuje naturalne blondynki i wiem, że Chaja jest dumna ze swej urody. Czasami wyciskam na głowę sok z cytryny i rozprowadzam go po pasemkach włosów, z nadzieją, że je to rozjaśni, ale efektu jakoś nie widać. Kiedyś posmarowałam w jednym miejscu wybielaczem i to zadziałało, ale zbyt mocno rzucało się w oczy i martwiłam się, że ktoś zauważy – włosów nie wolno farbować. Nie zniosłabym plotek, jakie mogłyby się roznieść, gdyby ktoś podejrzliwie popatrzył na moje nowe blond pasemka.

Chaja przekonała Zajde, że powinien mnie zbadać kolejny psychiatra. Byłam już u dwóch – ortodoksyjnych Żydów z gabinetami w Borough Park. Pierwszy orzekł, że jestem normalna. Drugi powtórzył Chai wszystko, co mu powiedziałam, więc zamknęłam się w sobie i odmówiłam dalszych rozmów z nim – dlatego się poddał. Teraz Chaja wynalazła psychiatrę kobietę. Rozumiem, dlaczego powinnam pójść do lekarza od wariatów. Spodziewam się, że też mogę być stuknięta. Tylko czekam, aż któregoś dnia obudzę się z pianą na ustach, jak moja cioteczna babka Ester, która ma padaczkę. Chaja najwyraźniej sugeruje, że to w rodzinie matki są problemy. Jasne, z moimi kiepskimi genami mam małe szanse na zdrowie psychiczne. Ale czegoś tu nie rozumiem: jeśli ci lekarze mogą komuś pomóc, dlaczego nie zaprowadzono do nich moich rodziców? A jeśli ktoś tego próbował i im to nie pomogło, dlaczego miałoby pomóc mnie?

Kobieta ma na imię Szifra. Trzyma przed sobą kartkę z diagramem, który nazywa enneagramem. To klasyfikacja dziewięciu typów osobowości. Lekarka tłumaczy mi, że osoba może mieć jeden dominujący typ osobowości ze „skrzydełkami” w innych – można być piątką ze skrzydełkami w czwórce i szóstce.

– Czwórka to indywidualista. Ty jesteś czwórką – mówi mi.

Jakże szybko przykleja mi etykietkę: poznała mnie ledwie dziesięć minut temu. I co jest złego w byciu indywidualistą, osobą skrytą i samowystarczalną, jak mnie opisuje? Czy to jest ta nerwica, z której Chaja chce mnie leczyć, żebym była bardziej jak ona: sztywna, zdyscyplinowana – i przede wszystkim społecznie dostosowana?

Wybiegam z gabinetu przed końcem sesji. Jasne, lekarka uzna, że to dowód na istnienie problemu, który należy rozwiązać, na zaburzenie osobowości, które trzeba naprawić. Chodzę po Szesnastej Alei tam i z powrotem, gapiąc się na kobiety z dziewczynkami u boku, robiące szabasowe zakupy. Z brudnych rynsztoków unosi się zapach starych śledzi, od którego marszczę nos z niesmakiem. Nie pojmuję, dlaczego nie mogę być jak inne dziewczynki – ich skromność jest tak mocno zakorzeniona, że mają posłuszeństwo we krwi. Nawet ich myśli są pokorne i ciche, widzę to. Ja nie potrafię ukryć własnych myśli. Nawet jeśli nie wyrażam ich głośno, wszyscy widzą, że myślę o czymś zakazanym. Tak się składa, że właśnie przyszła mi do głowy zakazana myśl. Nikt się nie spodziewa zobaczyć mnie z powrotem na Williamsburgu przez co najmniej następne półtorej godziny, a kilka ulic stąd jest biblioteka publiczna – tyle razy koło niej przechodziłam. Łatwiej mi będzie wkraść się do tutejszej biblioteki, w której nikt mnie nie zna. Nie muszę się tak bardzo obawiać, że ktoś mnie rozpozna.

W bibliotece panują cisza i spokój, a moje myśli szybują tak wysoko, jak tylko pozwala strzelisty sufit. Bibliotekarka układa książki w sekcji dziecięcej, w której szczęśliwie nie ma nikogo. Lubię tę część biblioteki, bo jest tam gdzie usiąść i nie trzeba prosić o przyniesienie książki z półki. Bibliotekarze zawsze uśmiechają się na mój widok; ich oczy wyrażają cichą zachętę.

Nie mam karty bibliotecznej, więc nie mogę wypożyczać książek. Bardzo bym chciała móc je zabrać do domu: czytanie daje mi taką radość i poczucie wolności, że jestem przekonana, iż moje życie byłoby o wiele znośniejsze, gdybym zawsze miała książki pod ręką. Czasami mam wrażenie, że ich autorzy mnie rozumieją, że spisali swoje historie z myślą o mnie. Bo jak inaczej wyjaśnić analogie między mną a postaciami z książek Roalda Dahla: nieszczęśliwymi dziećmi, urodzonymi nie w porę, których durne rodziny i koledzy nienawidzą i zaniedbują?

Po lekturze Kuby i ogromnej brzoskwini przyśniło mi się, że kręcę się w łonie wielkiego owocu z babcinego ogrodu. Wydawało mi się, że w książkach traktujących o losach dzieci – dzieci takich jak ja, niezwykłych i nierozumianych – prędzej czy później dzieje się coś, co odmienia ich życie, przenosi do bajkowych światów, w których jest ich prawdziwe miejsce. Wtedy uświadamiają sobie, że poprzednie życie było pomyłką, że od początku były niezwykłe, powołane do wyższych celów. Sama w sekrecie spodziewam się wpaść w głąb króliczej nory do Krainy Czarów albo przewędrować przez wnętrze szafy do Narnii. Co innego mogę zrobić? Z pewnością w tym świecie nigdy się nie zadomowię.

Zakładam nogę na nogę w rozkosznym oczekiwaniu, czytając, jak pewnego dnia w trakcie szkolnej lekcji Matylda odkrywa swą szczególną moc – to jeden z tych przełomowych momentów, jak we wszystkich opowieściach: wydaje się, że już nie ma żadnej nadziei – aż nagle widać światełko w tunelu, płynące z najmniej oczekiwanej strony. Czy i ja odkryję w sobie kiedyś moc, o której istnieniu nie wiedziałam? Czy może tkwi we mnie tu i teraz, ukryta, uśpiona? Wszystko, co mnie spotyka, nabrałoby sensu, gdybym jak Matylda na końcu powędrowała do domu z panną Miodek.

Książki dla dzieci zawsze dobrze się kończą. Ponieważ nie doszłam jeszcze do lektur dla dorosłych, przyjmuję tę konwencję za oczywistość. To naturalne prawo w fizyce wyobraźni: dziecko potrafi zaakceptować tylko świat, w którym regułą jest sprawiedliwość. Tak jak postacie w tych wszystkich historiach długo czekałam, by ktoś przyszedł mnie uratować. Gorzka to była pigułka, gdy uświadomiłam sobie, że nikt nie podniesie zgubionego przeze mnie szklanego pantofelka.

 

„Wiesz, dlaczego dzwon głośny? Bo wewnątrz jest próżny”. Nieustannie słyszę to powiedzenie, od Chai, od nauczycieli w szkole, wyczytuję je z podręczników w jidysz. Im więcej kobieta robi hałasu, tym większe prawdopodobieństwo, że nosi w sobie duchową pustkę, dźwięczącą wibrującym echem jak pusta misa. Pełne naczynie nie wydaje dźwięku, znajdująca się w nim zawartość uniemożliwia drżenie ścianek. Powtarzano mi w dzieciństwie wiele podobnych przysłów, ale to jedno kłuje w serce wyjątkowo mocno.

Staram się, ale nie jestem w stanie opanować naturalnego impulsu odezwania się. Wiem, to niemądre, by próbować zawsze mieć ostatnie słowo. To sprowadza kłopoty, których łatwo można było uniknąć – gdybym tylko nauczyła się trzymać buzię na kłódkę. Nie potrafię jednak zignorować pomyłek innych. Czuję się zobligowana wytykać nauczycielom błędy gramatyczne i niepoprawne cytaty – jakby to był mój niepojęty obowiązek wobec prawdy. Zyskałam w ten sposób opinię mechitsef, bezczelnej.

Uczęszczam teraz do satmarskiej szkoły. Chaja zadecydowała, na jakie lekcje będę chodzić, jest tam dyrektorką podstawówki. Z początku koleżanki mi zazdrościły, zakładając, że gwarantuje mi to taryfę ulgową w karaniu za przewinienia, ale prawda jest taka, że to tylko daje Chai kolejną możliwość monitorowania wszystkiego, co robię, i donoszenia dziadkom o wszystkich wpadkach. Chaja mówi, że wybrała dla mnie klasę ze zdolnymi dziećmi, żeby to było dla mnie wyzwanie. Szkoła liczy dwanaście klas szóstych; każda z nich ma jakąś szczególną cechę. Dziewczynki w mojej klasie są zaangażowane w naukę i pilne, kompletnie nie rozumieją mojej potrzeby ekscytacji.

Cichutko postukuję ołówkiem o ławkę, słuchając, jak nauczycielka swym monotonnym głosem omawia cotygodniowy fragment Tory. Po prostu nie jestem w stanie wysiedzieć przez te niekończące się godziny jej mdłego gadania. Gdybyż chociaż spróbowała to trochę ubarwić, może siedzenie spokojnie w miejscu przez cały czas nie byłoby dla mnie taką męczarnią. Cóż, jeśli ona nie ma zamiaru dostarczyć rozrywki, zrobię to za nią.

Dwa tygodnie wcześniej ktoś znalazł pod kaloryferem zdechłą mysz. Na tę wieść wszyscy naraz próbowali wybiec z klasy, co spowodowało dzikie zamieszanie. Smród był nie do wytrzymania. Pamiętam, że nawet Chaja zeszła ze swojego gabinetu na czwartym piętrze, żeby zobaczyć, o co tyle hałasu. Stukot jej kwadratowych obcasów niósł się głośnym echem po drewnianej podłodze, gdy szła ku tyłowi pomieszczenia, z ramionami splecionymi za idealnie wyprostowanymi plecami. Zanim pochyliła się nad kaloryferem, zarzuciła koniec skrywającej jej krótko przyciętą blond perukę chustki za ramię. Gdy się wyprostowała, z jej ręki, okrytej rękawiczką, zwisał jakiś wyschnięty, wyleniały szary trupek. Ktoś obok mnie z wysiłkiem zdławił krzyk. Twarz Chai wykrzywiał grymas niezadowolenia, gdy z obrzydzeniem rzucała trupka do strunowej torebki. Nawet nauczycielka wyglądała na wstrząśniętą, była blada na twarzy. I tylko mnie jednej nie zamurowało.

Nie wiem, jak wytłumaczyć postępowanie ciotki. Nie jest z mojej krwi, niewiele wiem o jej przeszłości. Jej dzieci są równie dziwaczne jak ona. Wszystkie są takie chłodne i tak samo sztywne, fizycznie i psychicznie. To dla Chai powód do dumy i chce, żebym też taka była. Jakby jej się wydawało, że to wystarczy, bym nigdy nie czuła bólu i zawsze spełniała wszelkie pokładane we mnie oczekiwania. Czasem myślę, że ma rację – ale nie jestem gotowa zrezygnować z szansy na choćby odrobinę radości w życiu. Żyć jak ona oznaczałoby rezygnację z wszelkich uczuć. Jestem przekonana, że to moja głęboka wrażliwość czyni mnie wyjątkową; to mój bilet do Krainy Czarów. Oczekuję, że lada chwila na moim nocnym stoliku pojawi się buteleczka z karteczką z napisem „Wypij mnie”. Zanim to jednak nastąpi, jestem uziemiona w tej klasie, więc konieczne jest znalezienie metody, by czas upływał mi szybciej.

Gdybyż tak znowu znaleziono mysz! Leciutko postukując ołówkiem, czuję, jak w mojej głowie dojrzewa pomysł; dreszcz ekscytacji biegnie mi po plecach. A gdyby tak... och, nie, nie mogę. Ale może jednak?... Eee, nie, za duże ryzyko. Twierdzić, że widzę mysz, której naprawdę nie ma? A jeśli nawet to zrobię, kto i co mi udowodni? Czy to jakaś zbrodnia przestraszyć się, kiedy mysz przemyka po podłodze tuż obok? Trudno nawet mówić o jakiejś premedytacji. W rękach i nogach czuję mrowienie z nerwowego podniecenia. Jak by to wykonać? Wiem: upuszczę ołówek! A gdy schylę się, by go podnieść, podskoczę na krześle z okrzykiem zgrozy: „MYSZ!”. I to powinno wystarczyć.

Żołądek mi się kurczy, gdy powoli popycham ołówek do krawędzi ławki i przyglądam się, jak ze stukotem turla się po podłodze; staram się zachować przy tym senny i znudzony wyraz twarzy. Sięgam pod ławkę, żeby go podnieść, i na moment zamieram w pozycji pełnego udręki wahania, zanim wskoczę na krzesło.

– AAA! – krzyczę. – Mysz! Widziałam mysz!

W ułamku sekundy w klasie aż dudni od wrzasku. Dziewczynki wskakują na ławki, próbując ukryć się przed straszliwym gryzoniem. Nawet nauczycielka wygląda na przerażoną. Wysyła dyżurną po dozorcę. Dopóki ten nie przyjdzie, nie obejdzie klasy i nie orzeknie, że – jak od początku wiedziałam – nie ma w niej żadnej myszy, lekcja nie będzie kontynuowana.

Ale i tak wypytuje mnie o mysi szlak i próbuje wyśledzić, w jakiej dziurze mogła się ukryć, nie kwestionując ani na moment tego, że faktycznie ją widziałam. Czy to dlatego, że nawet mu do głowy nie przyjdzie, że grzeczna chasydzka dziewczynka mogłaby uknuć coś podobnego? Może dlatego że strach i szok, malujące się na mojej twarzy, są po części prawdziwe? Sama jestem pod wrażeniem swojej bezczelnej śmiałości.

Na przerwie koleżanki tłoczą się wokół mnie, z chorobliwą ciekawością dopytując o szczegóły tego, co widziałam.

– Ależ blada jesteś! – komentują. – Wyglądałaś na całkiem przerażoną.

Niezła ze mnie aktorka! Nie tylko wrzasnęłam, ale i pobladłam, i zadygotałam. Aż miło pomyśleć, czego jeszcze mogę dokonać z takim talentem do udawania przed innymi emocji, których naprawdę nie czuję!

Kiedy później Bube i Zajde dowiadują się o tym incydencie od Chai, tylko się śmieją. Chaja patrzy na mnie podejrzliwym okiem, ale nic nie mówi. Pierwszy raz doświadczam uczucia triumfu i patrzę na nią z opanowaniem. No więc to jest moja ukryta moc. Może nie potrafię, jak Matylda, przesuwać przedmiotów siłą woli, ale mogę udawać, grać tak przekonująco, że nikt nigdy nie dowie się prawdy.

***

– Bube, co to znaczy „dziewica”?

Bube patrzy na mnie sponad żeliwnego blatu, na którym zagniata ciasto na kreplach. Wilgotno dzisiaj, znakomita pogoda, by ciasto wyrosło. Para znad garnków skrapla się na pomazanych deszczem szybach. Moje upaćkane mąką dłonie zostawiają ślady na butli z oliwą – na etykiecie widnieje kobieta, misternie wyginająca się obok słów „extra virgin”.

– Skąd znasz to słowo? – pyta babcia. Wyraz jej twarzy zdradza, że powiedziałam coś bardzo niestosownego, więc nerwowo wyjąkuję:

– Nnno nie wiem, Bube, nie pamiętam... – Odwracam butelkę z oliwą etykietą do ściany.

– Małe dziewczynki nie powinny znać tego słowa – mówi Bube i wraca do zagniatania gołymi rękami miękkiego ciasta z mąki ziemniaczanej. Różowy turban przekrzywił się jej na głowie, tak że lśniący dżet zdobiący jego węzeł zsunął się do prawego ucha i spod spodu wystaje kosmyk siwych włosów. Kiedy wyjdę za mąż, będę nosić modne frotowe turbany, upięte elegancko w kwadratowy węzeł na czubku głowy. I będę golić szyję aż do gołej skóry, mimo że Bube skarży się, że szyja ją swędzi za każdym razem, gdy zgoli ją dokładnie.

Bube uwielbia opowiadać, jak to Zajde poprosił, żeby zaczęła golić głowę. To było dwa lata po ich ślubie. Pewnego dnia przyszedł do domu i powiedział po prostu:

– Frejda, chciałbym, żebyś zgoliła wszystkie włosy.

– Mężu mój, czy ci całkiem rozum odebrało? – odparła Bube. – Nie wystarczy ci, że zakrywam własne włosy peruką, mimo że moja matka w Europie nigdy nie musiała tego robić? Teraz chcesz jeszcze, żebym ogoliła głowę? Nigdy w życiu nie słyszałam o takiej frumkajt, takiej religii, która wymagałaby od kobiety, by goliła głowę!

– Ależ Frejda, tak rabbi przykazał! To nowe prawo. Wszyscy każą swoim żonom go przestrzegać. Chcesz, żebym był jedynym mężczyzną, którego żona nie goli głowy? Nu, chcesz taki wstyd przynieść naszej rodzinie? Chcesz, żeby rabbi się dowiedział, że moja własna żona mnie nie słucha, gdy każę jej przestrzegać zasad?

Bube westchnęła dramatycznie.

– Nu, co z niego za rabbi? Moim nigdy nie był. A przed wojną twoim też nie. Nagle mamy nowego rabina? I powiedz mi, jakie ten rabbi ma prawo kazać mi zgolić głowę, skoro mnie na oczy nie widział? Nie spotka w życiu bardziej skromnej i pobożnej kobiety niż ja, nawet jeśli mam trochę włosów na głowie!

Mimo to po kilku prośbach Bube skapitulowała i głowę ogoliła. Zawsze mi mówi:

– I co, było wielkie halo z tym goleniem? Ano nie. Szybko się przyzwyczaiłam. Szczerze mówiąc, tak jest dużo wygodniej, zwłaszcza w lecie. – Ostatecznie, jak twierdzi babcia, nie było z tym wiele zachodu. Czasami mam wrażenie, że próbuje przekonać bardziej siebie niż mnie.

Za każdym razem dopytuję, dlaczego rabbi zdecydował, że kobiety muszą golić głowy, skoro w Europie nikt tego nie robił. Bube waha się przez moment, zanim odpowiada:

– Zajde mówi, że rabbi chce, byśmy byli bardziej erlich, bardziej pobożni, niż Żydzi kiedykolwiek byli. Twierdzi, że jeśli posuniemy się do ekstremum w naszym oddaniu Bogu, jeśli bardziej będziemy się starać, by był z nas dumny, On nigdy nas nie pokarze tak jak Żydów przed wojną. – Tu babcia milknie i zapada w bolesne wspomnienia.

Patrzę teraz na nią, pochyloną nad nieustanną robotą. Przyglądam się, jak poprawia przekrzywiony turban przyprószoną mąką ręką, zostawiając białą smugę na czole. Bube tnie rozwałkowane ciasto na kwadraty, wypełnia je twarogiem i składa, formując trójkątne pierożki. Wrzucam gotowe kreplach do stojącego na kuchni garnka z wrzącą wodą i przyglądam się, jak popychają się nawzajem, wypływając na powierzchnię. Wiele bym dała, żeby cofnąć to pytanie, a przynajmniej móc powiedzieć jakieś gut wort, coś, co by upewniło Bube, że jestem grzeczną dziewczynką, która nie używa nieodpowiednich słów.

Ale tak już mam, że bez przerwy pytam o coś. Ledwie znowu zaczynam, Bube mówi:

– Oj wej, czemuż ty zawsze wszystko musisz wiedzieć?

Nie wiem, czemu tak jest, ale to prawda – muszę wiedzieć. Chcę wiedzieć, o czym jest ta książka, tanie wydanie w miękkiej okładce, którą ukrywa w swojej szufladzie z bielizną – wiem jednak, że nie bez powodu ją ukrywa, więc jeśli to tajemnica, muszę jej dotrzymać.

Ja też mam sekrety. Bube może wie o nich, ale nic nie powie, jeśli i ja jej nie wydam. A może tylko wydaje mi się, że jest moją cichą wspólniczką? Niewykluczone, że to działa tylko w jedną stronę. Czy Bube naskarżyłaby na mnie? Swoje książki ukrywam pod łóżkiem, ona swoje w bieliźnie. Raz do roku, gdy Zajde dokonuje inspekcji całego domu przed Pesach i zagląda w nasze rzeczy, obie kręcimy się niespokojnie, przerażone, że może coś znajdzie. Zajde przegrzebuje nawet moją szufladę z bielizną. Przestaje, nie chcąc naruszać kobiecej prywatności, dopiero kiedy mówię mu, że to moje osobiste damskie rzeczy. Zajde przechodzi do babcinej garderoby; ona broni się tak samo jak ja, gdy grzebie w jej bieliźnie. Obie wiemy, że mały stosik świeckich książek przeraziłby dziadka o wiele bardziej, niż mogłoby nim wstrząsnąć odkrycie całej góry chamecu, zakazanego pieczywa na zakwasie. W przypadku babci skończyłoby się na upomnieniu, ale ja doświadczyłabym gniewu dziadka z jego pełną siłą. Gdy Zajde jest wściekły, jego długa siwa broda unosi się i opływa jego twarz jak biały płomień. Od razu więdnę w żarze jego gniewu.

Der tumene szprach!” – grzmi na mnie Zajde, kiedy raz przypadkiem słyszy, że mówię do kuzynek po angielsku. Mówi, że to nieczysta mowa, trucizna dla duszy. Jeszcze gorzej jest czytać książki po angielsku: czyni to duszę bezbronną, praktycznie zaprasza diabła, by ją porwał. Nie jestem dziś do końca sobą, co tłumaczy moją niedyskrecję. Mam pod materacem nową lekturę, i wkrótce (gdy nie będę już potrzebna Bube do pomocy przy kreplach) zamknę drzwi do pokoju i powrócę do cudownej, oprawnej w skórę, pachnącej nowością książki. To wybór z Talmudu, w zakazanym angielskim przekładzie; ma tysiące stron, co niesie obietnicę tygodni ekscytującej lektury. Wierzyć mi się nie chce, że w końcu będę mogła zgłębić pradawny talmudyczny dyskurs, wymyślony specjalnie po to, by był niedostępny dla nieoświeconych takich jak ja. Zajde nie pozwala mi czytać hebrajskich ksiąg, które trzyma zamknięte w swojej szafie. Mówi, że to tylko dla mężczyzn, a miejsce dziewczynek jest w kuchni. Ale ja tak bardzo chcę się uczyć, wiedzieć, co dokładnie napisano w księgach, nad którymi on od tylu lat ślęczy, pogrążony w ekstazie badacza. Tych parę okruchów rozwodnionej wiedzy, którą nauczyciele przekazują nam w szkole, tylko wzmaga mój apetyt. Chcę się dowiedzieć prawdy o Racheli, żonie rabbiego Akiwy, która przez dwanaście lat prowadziła jego dom pogrążony w ubóstwie, podczas gdy jej małżonek studiował Torę gdzieś w obcych krajach. Jak to możliwe, że rozpieszczona córka bogatego ojca pozwoliła się zamknąć w takiej beznadziei? Nauczycielki mówią, że była świętą, ale to musi być dużo bardziej skomplikowane. Dlaczego w ogóle wyszła za biednego ignoranta, jakim był Akiwa? Mało prawdopodobne, że był przystojny; wtedy nie zgodziłaby się, by wyjechał na dwanaście lat. Musi być powód, i skoro nikt mi nie chce powiedzieć, sama się dowiem.

Kupiłam ten przekład Schottensteina dwa tygodnie temu, w sklepie z judaikami w Borough Park. Sklepik był pusty; jedynym światłem w środku było parę smug słonecznego światła wpadającego przez brudne okno. Srebrne kłębki kurzu dryfowały w powietrzu jak zawieszone w promieniach światła, powoli unoszone w górę przez słaby powiew grzejnika. Kryłam się w cieniu olbrzymich regałów, paplając coś do księgarza o tym, że książka jest dla kuzyna, że poproszono mnie o jej zakup. Zastanawiałam się, czy moja nerwowość rzuca się w oczy. Po mojej twarzy z pewnością było widać, że coś kręcę – Zajde zawsze mnie przed tym ostrzegał. „Der emes sztejt auf di szteren” – mawiał. Jakkolwiek byś kłamała, czoło zawsze cię zdradzi. Wyobrażam sobie słowa wyryte w mej skórze, jaśniejące w ciemności jak neon; nagły powiew unosi w górę moją rzadką burą grzywkę. Jak zaobserwowałam w trakcie wielu poprzednich rekonesansów, w małej księgarni przy Utrecht Avenue jest zawsze tylko jeden sprzedawca. Staruszek, z drżącymi rękami i oczami, które cały czas mrugają niepewnie. Kiedy pakował niezgrabną, wielką książkę do brązowej papierowej torby, nie mogłam wprost uwierzyć, że mi to ujdzie na sucho. Może ten człowiek nie potrafi czytać tego, co wypisane na czole, a może udało mi się wyglądać durnowato z takim pustym, pozbawionym życia spojrzeniem. Przyjmuje moje sześćdziesiąt dolarów – prawie wszystko w jednodolarowych banknotach, uskładanych z tego, co zarobiłam na pilnowaniu cudzych dzieci – i liczy je powoli, aż w końcu kiwa głową.

– Gut – mówi.

Mogę odejść. Staram się wyjść, wyglądając nonszalancko, ale ledwie skręcam za róg ulicy, zaczynam podskakiwać z nieopanowanej radości. Podniecenie nielegalnym wyczynem, którego właśnie dokonałam, jest tak wielkie, że kolana dygocą mi przez całą drogę w autobusie z powrotem na Williamsburg. Inni na pewno dostrzegają, jak narozrabiałam. Mężczyźni, na szczęście, siedzą z przodu, bezpiecznie odwróceni plecami do mnie, ale kobiety – z głowami okutanymi chustami, nogami w grubych pończochach – wyraźnie gapią się oskarżycielsko na mnie i wielki pakunek na moich kolanach.

Idąc przez Penn Street, przyciskam kurczowo brązową paczkę do piersi, czując mieszaninę strachu i triumfu, od których aż nogi mi się trzęsą. Unikam wzroku przechodniów, przerażona perspektywą wpadnięcia na jakiegoś podejrzliwego sąsiada. Co zrobić, jeśli ktoś zapyta, co jest w paczce? Omijam chłopców chybotliwie jadących na kiepskich rowerach i nastolatki popychające skrzypiące wózki z młodszym rodzeństwem w środku. Wiosenny dzień jest ciepły, więc wszyscy wyszli z domu. Pokonanie ostatniej przecznicy wydaje się trwać całą wieczność.

W domu czym prędzej ukrywam książkę pod materacem, wpychając ją aż do końca, na wszelki wypadek. Wygładzam prześcieradła, koce i falbankową narzutę, żeby zakrywała łóżko aż do podłogi. Siadam na brzegu, nagle zalana poczuciem winy tak wielkim, że aż wciska mnie w materac.

Chciałam zapomnieć, że ten dzień w ogóle się wydarzył. Przez cały szabas książka paliła przez materac, na przemian karcąc mnie i wzywając. Zignorowałam jej zew: tyle ludzi w domu, zbyt duże ryzyko, że ktoś mnie przyuważy. Co by powiedział Zajde, gdyby się dowiedział? Nawet Bube byłaby przerażona, jestem pewna.

Moja niedziela jest jak zamknięty pierożek – krepel – miękki, ciastowaty dzień kryjący nadzienie. Jedyne, co muszę zrobić, to pomóc Bube w kuchni, a potem mam całe popołudnie dla siebie. Bube i Zajde są dziś zaproszeni na bar micwę kuzyna, co oznacza, że przez następne trzy godziny nic nie zmąci mojej samotności. W zamrażalniku ciągle leży kawałek czekoladowego ciasta; jestem pewna, że przy jej zawodnej pamięci Bube nie zauważy nawet, że zniknęło. Co za fantastyczne popołudnie: nie mogło być lepiej.

Gdy tylko ciężkie kroki Zajde cichną na schodach i z okna mojej sypialni na pierwszym piętrze widzę, jak dziadkowie wsiadają do taksówki, wyciągam książkę spod materaca i z pietyzmem kładę ją na biurku. Kartki są z niemal przezroczystego woskowanego papieru i pokryte gęstym tekstem: talmudyczny oryginał, tłumaczenie na angielski i komentarz rabiniczny, wypełniający cały dół strony. Najbardziej lubię te komentarze – zapis dyskusji rabinów nad każdą świętą frazą Talmudu.

Na stronie sześćdziesiątej piątej rabini debatują nad historią króla Dawida i jego nielegalnie zdobytej żony Batszeby – zawsze byłam ciekawa tej tajemniczej biblijnej opowieści. Z cytowanych fragmentów wynika, że Batszeba była już zamężna, gdy wpadła Dawidowi w oko; król jednak był nią tak zauroczony, że rozmyślnie wysłał jej męża Uriasza na wojnę, na pierwszą linię frontu, by ten został zabity, a wdowa po nim mogła powtórnie wyjść za mąż. Później, kiedy już Dawid oficjalnie poślubił nieszczęsną Batszebę, zobaczył swój własny grzech odbity w jej źrenicach i poczuł wstręt. Nie chciał jej więcej widzieć i biedna kobieta spędziła resztę życia zamknięta w haremie, ignorowana i zapomniana.

Teraz widzę, dlaczego nie pozwalają nam czytać Talmudu. Nauczycielki zawsze mówiły mi, że Dawid był bez skazy, że był świętym, i że zakazane jest rzucanie oszczerstw na ukochanego syna Bożego i namaszczonego króla. Czy na pewno miały na myśli tego samego z naszych sławnych przodków, o którym mowa w Talmudzie?

Odkryłam, że Dawid nie tylko baraszkował z wieloma żonami; miał też towarzyszki, których nigdy nie poślubił. Taką kobietę nazywa się „konkubiną”. Głośno wymawiam to nowe słowo – kon-ku-bi-na. Nie brzmi tak nielegalnie, jak powinno, przywodzi mi na myśl wysokie, dostojne drzewo. Drzewo konkubinowe. Wyobrażam sobie, że z jego gałęzi zwisają piękne kobiety. Kon-ku-bi-na.

Batszeba nie była konkubiną, ponieważ Dawid uczynił jej honor i pojął ją za żonę, ale Talmud mówi, że to jedyna wybranka króla, która nie była dziewicą. Myślę o piękności z etykiety na oliwie. W Talmudzie napisano, że Bóg chciał dać Dawidowi wyłącznie dziewice i że zmazałoby to jego świętość, gdyby został przy Batszebie, która była wcześniej zamężna.

Powiadają, że król Dawid jest wzorcem, wedle którego wszyscy będziemy oceniani w niebie. Skoro tak, jak bardzo źle wypadną moje angielskie książki w porównaniu do konkubin?

Nie zdaję sobie z tego sprawy, ale ten moment to koniec mojej niewinności. Uświadomię to sobie dopiero wiele lat później. Pewnego dnia spojrzę wstecz i zrozumiem, że był konkretny moment w moim życiu (podobny do tej chwili), gdy dostrzegłam, w czym tkwi moja moc – kiedy przestałam wierzyć, że autorytety zawsze mają słuszność, bo są autorytetami, i zaczęłam formować własne opinie o świecie.

W tym czasie problem z utratą niewinności polegał na tym, że ciężko mi było dalej udawać. W mojej głowie zaczynała się toczyć zacięta walka między moimi własnymi myślami i naukami, które przyswoiłam. Od czasu do czasu ten konflikt przelewał się przez fasadę mojego opanowania, a inni próbowali uratować mnie przed ogniem ciekawości, zanim zabrnę za daleko.

 

W poniedziałek rano nie słyszę budzika. Gdy się budzę, jest ósma czterdzieści i nie mam czasu na nic więcej, jak tylko ubrać się i wybiec z domu. Wkładam grube czarne pończochy, które Bube wyprała wczoraj i wywiesiła na lince na ganku, żeby wyschły. Tkanina jest zimna i sztywna od zimnego jesiennego powietrza i źle się układa na nogach – marszczy się brzydko na kostkach i kolanach. W łazience spoglądam w lustro i wyciskam zaskórniaka na nosie. Włosy mam rozczochrane i słabe; pod zapuchniętymi powiekami oczy szare jak burza.

Zapomniałam włożyć koszulę pod sweter. Jest nowe zarządzenie, że nie wolno nosić żadnych dzianin na gołe ciało. Nauczycielki mówią, że teraz, kiedy dorastamy, musimy unikać obcisłych ubrań. Mogą być z tego problemy, ale jest za dziesięć dziewiąta i jeśli wyjdę natychmiast, zdążę wpaść do stołówki przed końcem porannych modłów. Nie mogę się dziś spóźnić, i tak już mam na koncie za dużo wykroczeń. Pal diabli bluzkę.

Dobiegam do szkoły w chwili, gdy niższa rangą sekretarka zamyka drzwi do sali modlitw. Wzdycha na mój widok i wiem, że nie może się zdecydować, czy mnie wpuścić, czy przytrzymać w gabinecie dyrektorki, która wpisze spóźnienie do dziennika. Z niepewnym uśmiechem przepycham się przez półotwarte drzwi i bez tchu rzucam „dziękuję”, ignorując jej groźne spojrzenie.

W sali modlitw już wybrano lektorkę na dzisiaj, dziewczynkę z ósmej klasy. Szybko wślizguję się na jedno z wolnych miejsc w tylnych rzędach, obok Rajzy, która ciągle rozczesuje poplątane ciemne włosy. Spuszczam wzrok, kierując go w stronę modlitewnika rozłożonego na kolanach, ale nie skupiam go, więc słowa na stronie wyglądają jak rozmazane. Kiedy główna sekretarka przechodzi wzdłuż rzędów ławek, sprawdzając, czy aby wszystkie nadążamy, poruszam ustami, udając, że się modlę. Rajza ukrywa grzebień pod okładką modlitewnika i śpiewa głośno razem z innymi.

Modlimy się do Boga naszego narodu, którego nazywamy Haszem, co dosłownie znaczy „Imię”. Prawdziwe imię Boże jest tak porażająco święte i sugestywne, że samo wymówienie go grozi śmiercią, więc używamy zamienników. Jest cała lista imion, obejmująca wszystkie boskie atrybuty: Święte Imię, Ten Jedyny, Stwórca, Niszczyciel, Zarządca, Król Królów, Sędzia Jedyny, Miłosierny Ojciec, Władca Świata, Wielki Architekt. Co rano muszę ukorzyć się przed Jego świętością, poddać jej duszą i ciałem; jak mówią nauczycielki, muszę nauczyć się milczeć po to, by usłyszeć w sobie głos Boży. Moja dusza jest Bożym mieszkaniem, więc muszę ją oczyścić tak, by była godna Jego obecności. Codziennie trzeba żałować za grzechy, więc pod koniec porannej modlitwy z wyprzedzeniem żałujemy nawet za te, które popełnimy w ciągu dnia. Rozglądam się dokoła, patrząc na innych, najwyraźniej głęboko przekonanych o własnej grzesznej naturze: bezwstydnie płaczą i błagają Boga, by pomógł im wyprzeć jetzer hara, skłonność do złego, ze świadomości.

Rozmawiam z Bogiem, ale nie przez modły. Mówię do Niego w myślach, i przyznam, że nawet wtedy nie podchodzę do Niego z należną pokorą. Mówię do Niego uczciwie, jak do przyjaciela, i nieustannie proszę o przysługi. Sądzę jednak, że Bóg i ja pozostajemy w dość dobrych stosunkach. Tego poranka, stojąc niewzruszona w morzu kiwających się z pasją dziewczynek, proszę Boga, by uczynił ten dzień znośnym.

Jestem wyjątkowo łatwym obiektem szykan dla nauczycielek. Wiedzą, że nie jestem nikim ważnym, że nikt nie stanie w mojej obronie. Nie jestem córką rabina, więc gdy wpadają w złość, idealny ze mnie kozioł ofiarny. Pilnuję się, by nigdy nie podnosić głowy znad mojego sidur w trakcie modłów, ale Chawka Halberstam, córka rabina, może jak gdyby nigdy nic dźgnąć łokciem w bok swoją przyjaciółkę Elki, by pokazać jej kawałek papieru toaletowego przyklejony do buta nauczycielki. Jeśli ja pozwolę sobie na choćby uśmiech, zaraz mnie za to wywołają. To dlatego potrzebuję wsparcia Boga: nikt więcej nie stanie po mojej stronie.

Dziś, ledwie wchodzę do klasy na trzecim piętrze, osacza mnie pani Meizlish, nasza nauczycielka jidysz. Jej zrośnięte brwi są zjeżone ze złości. Za jej plecami nazywam ją panią Meizel albo panią Myszą. Nie mogę się powstrzymać: jej nazwisko błaga wręcz, żeby się z niego nabijać – a jej górna warga, odsłaniająca dwa sterczące przednie zęby, nadaje jej zaiste szczurzy wygląd. Pani Meizlish za mną nie przepada.

– Nie włożyłaś koszuli pod sweter! – warczy na mnie zza ciężkiego metalowego biurka stojącego z przodu klasy, odwracając przy tym głowę w moją stronę tak gwałtownie, że jej gruby, czarny warkocz chłoszcze powietrze jak bicz. – Nie ma mowy, żebyś usiadła w swojej ławce. Marsz do dyrektorki!

Wycofuję się z wolna, poniekąd zadowolona, że mnie wygoniła. Jeśli mam farta, dyrektorka będzie zajęta przez większość poranka i będę czekać w jej gabinecie, zamiast cierpieć katusze na lekcji jidysz. Całkiem niezła zamiana. Jasne, nakrzyczą na mnie, może nawet odeślą do domu i każą się przebrać. Jeśli Zajde nie ma w domu, mogę nawet przeczekać tam większość popołudnia i powiedzieć, że to „przebieranie” zajęło tak długo. Może nawet doczytam do końca moją nową lekturę o siedemnastowiecznej indiańskiej księżniczce, która zakochuje się w jednym z amerykańskich kolonizatorów. Możliwe jednak, że dziadek jest w domu; wtedy będzie chciał wiedzieć, czemu nie jestem w szkole. Kiedy się dowie, dlaczego mnie odesłano, będzie miał na twarzy ten wyraz rozpaczliwego rozczarowania, którym obdarza mnie za każdym razem, gdy okazuje się, że nie jestem wzorową uczennicą, za jaką mnie uważał. A to coś, czego nie potrafię wytrzymać.

– Nu, Dewojre, czy nie możesz być grzeczną dziewczynką dla Zajde, żeby miał z ciebie trochę nachas, trochę powodu do dumy? – jęczy z oczekiwaniem, że go posłucham. Mówi w jidysz z ciężkim, europejskim akcentem, a jego ton ma ten niezmienny, przeraźliwie smutny rytm. Za każdym razem, gdy go słucham, czuję się stara i zmęczona.

Może nie powinnam prosić Boga, bym mogła uniknąć paru godzin w szkole, jeśli mnie odeślą i każą się przebrać – nie wtedy, kiedy może mnie czekać wykład o honorze i posłuszeństwie przy jadalnianym stole.

W biurze rebecin Kleinman panuje dziki bałagan. Przyciskam ramieniem skrzypiące drzwi, by je otworzyć, odpychając z przejścia kartony pełne kopert i ulotek, i nie przewrócić przy tym żadnego z przepełnionych pudeł balansujących na krawędzi dyrektorskiego biurka. Wygląda, że nie ma miejsca, gdzie mogłabym usiąść – poza fotelem dyrektorki do siedzenia jest tylko taboret, na którym piętrzą się modlitewniki. Przysiadam na parapecie okna, w miejscu, gdzie farba nie łuszczy się za bardzo; jestem przygotowana na to, że przyjdzie mi długo czekać. Mam specjalną modlitwę na takie okazje, mój ulubiony Psalm 13 – zmawiam go zawsze trzynaście razy. „Spojrzyj, wysłuchaj, Panie mój, Haszem!”[4] – pomrukuję po hebrajsku. Rozpaczliwy zew – ale cóż robić, gdy sytuacja jest równie rozpaczliwa. Poza tym to najkrótszy psalm w całej księdze i najłatwiejszy do zapamiętania. Modlę się cicho: proszę, spraw, bym nie była aż w takich tarapatach, żeby szkoła zawiadomiła Zajde. Niech mnie tylko upomną i odeślą do domu – nigdy więcej nie zapomnę włożyć koszuli. Proszę cię, Boże. „Jak długo mój wróg nade mnie będzie się wynosił?”

Za drzwiami sekretarki plotkują na głos, pochłaniając jedzenie skonfiskowane podczas porannych modłów tym paru dzieciakom, które nie zdążyły zjeść śniadania w domu i miały nadzieję wrzucić coś na ząb, zanim kiszki zaczną im grać marsza w trakcie pierwszej lekcji – przerwa jest dopiero o dziesiątej czterdzieści pięć. „Dokąd, Haszem, kryć będziesz przede mną oblicze?”

Słyszę kroki na zewnątrz i szybko prostuję się, zanim dyrektorka wtoczy do gabinetu swoje wielkie cielsko, czerwieniąc się przy tym z wysiłku. Kończę w myśli ostatnią linijkę psalmu: „Chcę śpiewać Panu, który obdarzył mnie dobrem”. Trwa to parę minut, zanim dyrektorka usadowi się w wielkim fotelu stojącym za biurkiem, sapiąc przy tym coraz głośniej i z rosnącym wysiłkiem.

– No więc cóż mamy z tobą zrobić? – pyta, taksując mnie wzrokiem.

Uśmiecham się blado. Nie pierwszy raz ląduję na dywaniku.

– Nauczycielka mówi, że jesteś niezdyscyplinowana. Nie rozumiem, dlaczego nie możesz przestrzegać tych samych zasad, które obowiązują innych. Pozostałe dziewczęta nie mają problemów z wkładaniem bluzki pod sweter. Dlaczego tobie sprawia to taką trudność?

Nie odpowiadam. Nie tego się po mnie spodziewa. Wszystkie jej pytania są retoryczne, wiem to z doświadczenia. Ja mam siedzieć cicho, ze spuszczoną głową, pokorna i skruszona, i czekać, aż skończy. Po jakimś czasie wygada się i spuści z tonu, będzie skłonna do kompromisu. Widzę, że ma dosyć upominania mnie. Nie należy do tych dyrektorek, które czerpią z tego przyjemność (jak ta, która w szóstej klasie kazała mi stać godzinami pod swoim gabinetem).

Zapada wyrok.

– Idź do domu się przebrać – mówi rebecin Kleinman z pełnym kapitulacji westchnieniem. – I niech no tylko przyłapię cię znowu na łamaniu reguł dotyczących skromnego ubrania.

Wdzięczna, wymykam się z jej biura i zbiegam dwa piętra, przeskakując po dwa stopnie. Moment, kiedy wreszcie czuję promień słońca na twarzy, jest jak szum w głowie od dziadkowego wina na Kidusz. Gdy w pierwszym oddechu nabieram w płuca świeżego, czystego powietrza, aż łaskocze mnie w gardle.

Na skrzyżowaniu Marcy Avenue i Hooper Street bez namysłu przechodzę na drugą stronę ulicy, żeby ominąć wielki gmach kościoła katolickiego, stojącego na rogu. Odwracam oczy od nęcących oko rzeźb, gapiących się na mnie ze zdobionej bramy. Za każdym razem, gdy przechodzę obok tego rogu z Bube, słyszę, że patrzeć na kościelną posesję to jak patrzeć na samo zło: szatan tylko na to czeka. Przy Hewes Street wracam na drugą stronę ulicy i przyspieszam kroku, czując na sobie wzrok kamiennych figur i wyobrażając sobie, jak ożywają i kroczą po Marcy Avenue, krusząc się trochę przy każdym kroku.

Obejmuję się i rozcieram ramiona, by pozbyć się gęsiej skórki. W pośpiechu niemal zderzam się z mężczyzną nadchodzącym z przeciwnej strony. Mamrocze do siebie w modlitwie, jego pejsy się kołyszą. By na niego nie wpaść, zeskakuję niezręcznie do rynsztoka. Zabawne, zauważam, że nie widać żadnych kobiet. Nigdy nie byłam na ulicy o tej porze dnia, gdy dziewczynki są w szkole, a ich matki – zajęte porządkami i gotowaniem obiadu. Williamsburg wydaje się opuszczony i pusty. Przyspieszam kroku, przeskakując przez kałuże brudnej wody, którą sklepikarze wylewają na jezdnię. Jedynym słyszalnym dźwiękiem jest staccato moich własnych kroków, niosące się głośnym echem po asfalcie.

Skręcam w lewo w Penn Street, mijając spożywczy pana Mayera na rogu, i wbiegam po schodach do mojej kamienicy. Nasłuchuję najdrobniejszego dźwięku, gdy popycham ciężkie drzwi wejściowe, ale w domu panuje cisza. Na wszelki wypadek bezgłośnie zamykam drzwi za sobą. Moje obcasy stukają cicho, gdy wchodzę po schodach, ale jeśli Zajde jest na górze w swoim gabinecie, nie usłyszy. Wyjmuję spod wycieraczki klucz, który Bube zostawia tam dla mnie, gdy wychodzi. Na szczęście dom jest pusty i cichy.

Przebieram się szybko, zapinając guziki niebieskiej koszulowej bluzki z długimi rękawami, by kołnierzyk ciasno obejmował szyję. Wkładam sweter, wyciągam na wierzch kołnierzyk i wykładam go dokładnie na granatowej wełnie, po czym obracam się dwa razy przed lustrem, sprawdzając, czy nic nie wystaje z żadnej strony. Wyglądam jak dziewczyna pierwszej klasy – tak jak Zajde chce mnie widzieć, i jak nauczycielki nieustannie komplementują Chawkę, córkę rabina. Pierwszej klasy – jak kosztowna tkanina, dobra porcelana albo wino.

Biegnę z powrotem do szkoły przez puste ulice. Mężczyźni, spieszący z sesji talmudycznych do domu, by zjeść lunch, który przygotowały dla nich żony, omijają mnie po drodze, demonstracyjnie patrząc w przeciwną stronę. Chcę się skurczyć w sobie.

W gmachu szkoły z ulgą rozkurczam się z powrotem. Z bezpiecznego dystansu spoglądam na zewnątrz przez okno wychodzące na Marcy Avenue i na nowo dziwię się, jak na dole jest szaro, ani śladu życia. Co za kontrast z szumem głosów tysiąca dziewczynek, zamkniętych w pięciokondygnacyjnym gmachu, zajmującym całą długość przecznicy. Co jakiś czas przemknie ulicą jakiś młodzian, cały w czerni, idący przez Marcy Avenue w kierunku Rodney Street, gdzie mieści się satmarski szul; chłopak gmera palcami w pejsach, wiszących mu z obydwu stron twarzy, zawijając je w regularne spirale. Starsi mężczyźni, którzy noszą pejsy zawinięte ciasno wokół uszu, wygładzają palcami swoje bujne brody – nawet wtedy, gdy wiatr rozwiewa je we wszystkie strony jak proporce. Wszyscy idą szybko, z opuszczonymi głowami.

W naszej wspólnocie przywiązuje się wielką wagę do zewnętrznych oznak pobożności. To bardzo ważne, by zawsze wyglądać bogobojnie, jak prawdziwy sługa Boży. Od tego, jak kto wygląda, zależy wszystko; wygląd ma wpływ na to, kim się jest wewnątrz, ale także mówi reszcie świata, że jesteśmy inni i że należy się trzymać od nas z daleka. Myślę, że najważniejszym powodem, dla którego chasydzi satmarscy ubierają się w tak szczególny, wyraźnie inny sposób, jest przypominanie tym na zewnątrz i wewnątrz wspólnoty, jaka przepaść dzieli te dwa światy. Jak powtarza moja nauczycielka: „Asymilacja była przyczyną Holokaustu. Kiedy próbowaliśmy się dopasować, Bóg pokarał nas za to, żeśmy go zdradzili”.

Pstryk! Pani Meizlisch głośno pstryka palcami tuż przed moim nosem. Patrzę przestraszona.

– Dlaczego nie uważasz? – pyta gniewnie.

Nerwowo przerzucam kartki swojego segregatora w poszukiwaniu właściwej sekcji. Za sprawą pani Meizlisch cała klasa gapi się teraz na mnie, a ona ostentacyjnie czeka, aż będę gotowa. Czuję, jak policzki mi czerwienieją. Chyba uczymy się teraz o berachos; wiem, że gdzieś tu muszę mieć „Błogosławieństwa na każdą okazję”. Demonstracyjnie znajduję właściwe miejsce w tekście. Pani Meizlish obdarza mnie chłodnym skinieniem głowy.

– Jakie błogosławieństwo jest stosowane do truskawek? – pyta specjalnym tonem śpiewki w jidysz, wciąż stojąc przy mojej ławce.

– Bo-rei pri ha’ad-am-ah – odśpiewuje jednogłośnie cała klasa. Z zaangażowaniem szepcę to samo tak, by mogła mnie słyszeć, mając nadzieję, że nauczycielka przejdzie z powrotem na środek klasy i nie będę musiała dłużej gapić się na jej podbródek porośnięty czarnymi włoskami.

Po przerwie nadchodzi czas codziennego wykładu na temat skromności. Pani Meizlish kończy historię o Racheli, świętej żonie rabbiego Akiwy, a reszta klasy słucha jej w skupieniu. Nieźle potrafi opowiadać ta Meizlish: moduluje swój baryton w taki sposób, że nie daje się całkiem przewidzieć jego rytmu. Zawsze przerywa w najciekawszym momencie, by wygładzić niesforne kosmyki w warkoczu albo zdjąć niewidzialny pyłek ze spódnicy, a dziewczynki aż rozdziawiają buzie w oczekiwaniu na ciąg dalszy.

Rachela, żona Akiwy, była nie tylko prawdziwą sprawiedliwą, ale także kobietą wyjątkowo skromną, do tego stopnia (tu pani Meizlish przerywa dla dramatycznego efektu), że kiedyś, gdy wiatr podrywał jej spódnicę, odsłaniając kolana, przypięła jej rąbek do łydki, wbijając szpilkę w ciało. Aż mną zatrzęsło, kiedy to usłyszałam. Nie mogę wymazać z głowy obrazu kobiety z przebitą łydką. W mojej wyobraźni szpilka wbija się w ciało wciąż na nowo; za każdym razem to uszkadza mięsień, to rozrywa skórę, tryska krew. Czy naprawdę Bóg chciał, by ją to spotkało? Żeby się okaleczała po to, by nikt nie zobaczył ani kawałka jej kolan?

ERWA, pisze pani Meizlish na tablicy wielkimi, drukowanymi literami.

– To słowo oznacza części ciała, które kobieta musi zakrywać, począwszy od obojczyków aż po nadgarstki i kolana. Mężczyźni mają obowiązek opuścić miejsce, gdzie erwa jest odsłonięta. W miejscach tych nie wolno się modlić ani wygłaszać błogosławieństw.

– Czyż nie widzicie, dziewczęta, jak łatwo zostać zakwalifikowaną jako choteh umachteh es harabim, grzesznicą, która nakłania innych do grzechu? Wystarczy zaniedbać przepisy najgłębszej skromności, by popaść w ten najgorszy rodzaj grzechu. Każdy mężczyzna, który zauważy odkrytą część waszego ciała, a którą Tora nakazuje zakrywać, popełnia grzech. Ale co najgorsze, to wy jesteście sprawczyniami jego grzechu. To wam przyjdzie za niego odpowiadać na Sądzie Ostatecznym.

Gdy rozbrzmiewa ostatni dzwonek, mam już spakowane książki i płaszcz w ręku. W tej samej sekundzie, gdy nauczycielka wypuszcza nas z klasy, biegnę już w stronę schodów, mając nadzieję, że zdążę, zanim tłum wychodzących zablokuje je całkiem. I rzeczywiście, ledwie udaje mi się zbiec dwa poziomy niżej, za zakrętem prowadzącym na pierwsze piętro już muszę się zatrzymać, bo grupki rozgadanych uczennic przeciskają się przez drzwi i przepychają przez zator na schodach. Jestem zmuszona zwolnić i kroczyć noga za nogą, czekając, aż przejdą inne dziewczynki, którym się najwyraźniej nie spieszy. Zejście przez ostatnie dwa piętra trwa wieczność; czuję się, jakbym wstrzymywała oddech. W końcu przedzieram się przez drzwi na parterze, w drodze do wyjścia omijając zygzakiem grupki pierwszoklasistek. Przechodzę na przestrzał przez dziedziniec od frontu, ogrodzony murem zwieńczonym kłębkami drutu kolczastego, i galopuję po kamiennych stopniach, rzucając ostatnie spojrzenie bezgłowym gargulcom, wieńczącym rynny kruszejącego, kamiennego gmachu.

Świeże wiosenne powietrze podnieca mnie, gdy biegnę w dół przez Marcy Avenue, kłapiąc podeszwami o chodnik i zostawiając z tyłu powoli gramolący się tłum, i gnam, by być w domu przed wszystkimi. Ulice są pełne ludzi, wszędzie ubrane w plisowane spódniczki uczennice, których gromada przelewa się przez brudne rynsztoki. Kierowcy w przejeżdżających wolno samochodach naciskają klaksony. Czuję, jak kołnierzyk koszuli wpija mi się w szyję, więc rozpinam górny guzik, oddycham głęboko. Jak na razie ani śladu mężczyzn – nie o tej porze, gdy ulice należą wyłącznie do mnie.

 
F 62