5

W pogoni za celem

Cel, jaki postawiła teraz przed sobą, był zupełnie zrozumiały u biednej i ambitnej dziewczyny, ale środki, jakie obrała, by go osiągnąć, nie były najlepsze.

Louisa May Alcott, Małe kobietki[6]

 

Swatka dzwoni teraz niemal co wieczór. Wiem to, bo kiedy Zajde odbiera telefon, idzie na dół, by porozmawiać w ciszy swego biura; za każdym razem, kiedy ja odbieram na górze, milknie i mówi „halo? halo?” tym swoim drżącym i zmęczonym głosem, aż zmuszona jestem odłożyć słuchawkę, bardzo ostrożnie, by nie usłyszał jej kliknięcia. Bube rozciąga kabel telefonu aż do łazienki, gdzie się zamyka i odkręca kran, by dźwięk wody zagłuszał, co mówi; udaje, że to jedna z jej córek dzwoni, by pogadać. Czy oni myślą, że nie wiem, co jest grane? Mam siedemnaście lat. Wiem, jak to działa. Wieczorem Bube i Zajde rozmawiają cicho w kuchni i wiem, że dyskutują o kandydatach na mego męża.

Zajde chce kogoś pobożnego, z mocnymi korzeniami w satmarskiej rodzinie, kogoś, z kim relacja dałaby mu powód do dumy. W końcu w małżeństwie chodzi o reputację. Im lepszy kandydat, tym bardziej wzrośnie prestiż rodzinnego nazwiska. Bube chce chłopaka, który nie będzie się gapił w ziemię, rozmawiając z nią, jak ten farfrumte chłopak, za którego wyszła moja kuzynka Kaila: jest tak pobożny, że nie rozmawia nawet z własną babcią, bo ona jest kobietą. Ja chcę kogoś, kto pozwoli mi czytać książki, pisać opowiadania, jeździć metrem na Union Square, żeby posłuchać ulicznych grajków. Mindy jest ciągle w kolejce do małżeństwa za swoim dwudziestoczteroletnim bratem i wie, że ma czas, co najmniej dwa lata, ale ja nie mam nic, co odroczyłoby decyzję. Mindy myśli, że wyjdę za kogoś nowoczesnego, może nawet kogoś, kto także w ukryciu słucha świeckiej muzyki z radia, kogoś, kto ogląda filmy i chodzi na kręgielnię jak ci nowocześni ortodoksi z Borough Park.

Mam teraz więcej swobody, niż miałam w czasach szkolnych. Pracuję, co oznacza, że przysługuje mi prawo do spędzania czasu bez niczyjego nadzoru, bez konieczności tłumaczenia się, co robię. Mogę spotykać się z innymi nauczycielkami, by przedyskutować program przyszłych lekcji; mogę chodzić na zakupy po przybory szkolne. Mam wrażenie, że naprawdę zapracowałam sobie na pewnego rodzaju zaufanie. W ostatnim roku szkoły miałam dobre stopnie, wylądowałam na prestiżowej posadzie i wygląda na to, że jestem dokładnie taką osobą, jaką Zajde i Chaja chcieli we mnie widzieć. Myślą, że to ich zasługa, że wyszłam na ludzi. Najwyraźniej moje szanse na korzystne zamążpójście poważnie wzrosły wskutek tak pozytywnych zmian – i jakkolwiek nie mogę oceniać bieżących wydarzeń, odczuwam nagły powiew ekscytacji wokół mojej osoby. Wszystkie te spojrzenia, rozmowy przyciszonym głosem dowodzą jasno, że dojrzałam do tego, by przydarzyło mi się coś pomyślnego. Nigdy nie byłam tak samoświadoma. Gdy patrzę w lustrze na moją niemal dorosłą twarz, obramowaną włosami cieniowanymi jak u dojrzałej kobiety, przepełnia mnie uczucie bycia kimś ważnym. Czyż to nie najlepszy czas w życiu dziewczyny, gdy cały wszechświat zdaje się nosić w swym łonie tajemnicze możliwości? W świecie niewiadomych mogą się wydarzyć nawet największe cuda. Ekscytacja blednie, gdy zapadają decyzje.

Nie interesują mnie szczegóły ożywionych dyskusji, które moi dziadkowie i krewni prowadzą na temat mojego zamążpójścia. Jestem świadoma, że wiedza i tak się nie liczy: wszystko, co bym z niej miała, to niepewność i nerwy, które doprowadziłyby mnie do obłędu. Co ma się stać, stanie się tak czy inaczej – wypełni się wola mojej rodziny. Jedyne, co mogę zrobić, to mieć z tego tyle radości, ile tylko zdołam.

Zajde nie robi już inspekcji w moim pokoju jak dawniej. Mogę czytać, nie obawiając się aż tak, że mnie nakryją. Teraz chodzę do Barnes & Noble i kupuję książki w twardej oprawie za własne ciężko zarobione pieniądze. Pierwszym zakupem są książki, które już czytałam w bibliotece i dobrze wspominałam. Niedawne wydanie Małych kobietek – tak bardzo różne od zniszczonego egzemplarza, który trzymałam w rękach parę lat temu – leży pomiędzy dwoma halkami w najniższej szufladzie komody. Gdy byłam młodsza, zachwycały mnie przygody pełnych energii sióstr, teraz jednak, przy powtórnej lekturze, czuję lekkie ukłucie w sercu, rozumiejąc, z jakimi problemami naprawdę zmaga się Jo. To kobieta, która nie potrafi się wygodnie wpasować w swoje czasy; kobieta, której jej własne życie i przeznaczenie wydają się nienaturalne. Jakaż klątwa ciąży na wszystkich tych postaciach z kart książek mojego dzieciństwa. Nieustannie zmagają się z brzemieniem absurdu; presja społeczeństwa, pragnącego wyprostować ich skrzywione charaktery, jest jak uczucie spętania zbyt ciasną sukienką, z której usilnie próbują się uwolnić. Rzecz jasna, ja także dam się ułagodzić i poskromić społeczeństwu – tak samo jak Jo pozornie dała się utemperować. Jeśli lektura tej książki niesie jakąś obietnicę, jest ona taka, że ostatecznie wszyscy znajdą sposób, by się jakoś dopasować do swojego świata, nawet jeśli obydwie strony w tej walce będą musiały z czegoś zrezygnować.

Może i ja zdołam sobie wykroić jakąś niszę w świecie, z którym zawsze byłam na bakier. Teraz, gdy – jak Jo – zmieniłam się i dorosłam, mogę być sobą, pozostając przy tym przyzwoitą młodą kobietą. W końcu to powiew miłości i małżeństwa uczynił Jo damą, przed czym tak długo się wzbraniała. Może i mój temperament w magiczny sposób złagodnieje.

We wtorek wracam z pracy kwadrans po czwartej; na zewnątrz już się ściemnia, niebo znaczą smugi chmur, szarych z odcieniem fioletu, różowawa poświata obrysowuje szczyty nagich gałęzi. Bube czeka na mnie w drzwiach. W jej gestach, gdy wprowadza mnie do środka, widać pośpiech, głos jej drży, pobrzmiewa w nim roztargnienie.

– Gdzie byłaś tak długo, mamałe? Późno już, zaraz musimy iść, sznell, weź prysznic, mamałe, i uczesz się ładnie. Włóż granatową garsonkę.

Jestem zdezorientowana. Czy mamy dziś wieczorem jakąś uroczystość, o której zapomniałam? Ślub kuzynki czy może bar micwę?

– Nu, nu, mamałe, zrób szybko, zrób prysznic, no już! – Kiedy Bube jest rozkojarzona, tłumaczy żywcem frazy ze swego rodzimego węgierskiego, co brzmi bardzo dziwnie.

Czekam, aż wytłumaczy, o co chodzi, ale babcia nie odzywa się więcej. Robię, co mi kazała.

Gdy wychodzę spod prysznica w swoim zapinanym na suwak niebieskim szlafroku, z ręcznikiem zawiniętym na mokrej głowie jak turban, dzwoni telefon. Bube trzyma słuchawkę bardzo blisko ust i przykrywa je dłonią, tak że nic nie słyszę. Przez chwilę mamrocze coś do telefonu, potem rozłącza się i robi minę, jakby się nic nie stało, a ja udaję, że w to wierzę. Gdy ubieram się w swoim pokoju, puka i mówi przez zamknięte drzwi:

– Dewojre, spotykamy się z kimś o szóstej. Wysusz włosy suszarką, włóż granatową garsonkę i perłowe kolczyki. Malujesz się? Nałóż troszkę makijażu. Nie za dużo, tylko podkład i odrobinę różu.

Wie, że mam kosmetyki, widziała mnie z makijażem, mimo że staram się, by ledwie go było widać.

– Z kim to spotkanie? – wołam z pokoju, pośpiesznie zapinając bluzkę.

– Szukamy ci kandydata na męża, spotykasz się z matką i siostrą tego chłopaka. Ciotka Chaja i wuj Towje cię zawiozą. Przyjeżdżają za godzinę.

Nieruchomieję w połowie operacji upychania bluzki w spódnicę, z ręką jak przyklejoną u boku. Moje pierwsze „spotkanie”. To pierwszy krok w każdym sziduch, wiem o tym. Spotykasz się z potencjalną teściową, a może i szwagierką, potem chłopak robi to samo. Jeśli obie strony są zadowolone z tego, co zobaczą, przedstawiają sobie dziewczynę i chłopaka.

Chcą się upewnić, że jestem ładna, nie za tłusta, nie za niska i niezdeformowana w jakiś straszny sposób: to tak naprawdę cel tego spotkania. Na tym etapie już zebrali wszelkie możliwe informacje na mój temat. Teraz chcą zobaczyć, jak się ubieram, czy dobra ze mnie dziewczyna. Wiem o tym, wiem, jak się w to gra. Gdy włosy wyschną, robię przedziałek pośrodku i zaczesuję je z obu stron za uszy – to wyjątkowo aidel fryzura, tak się czeszą wszystkie naprawdę dobre dziewczyny. Rozsmarowuję na twarzy podkład pod makijaż, od którego moja skóra nabiera pomarańczowego odcienia. To tani podkład z apteki; nie wiem, gdzie dostać kosmetyki w lepszym gatunku. Nakładam róż Cover Girl małym, płaskim pędzelkiem, który jest w pudełku; na kości policzkowej zostaje różowa smuga, którą muszę z furią rozetrzeć palcami, by wyglądała naturalnie. Ostatecznie jednak ledwie widać, że się umalowałam. Twarz mam stosownie bez wyrazu, rozświetloną jedynie połyskiem perłowych kolczyków.

Spotykamy się w supermarkecie Landaua, wnętrzu oświetlonym białymi świetlówkami, w blasku których moja twarz wygląda blado i niezdrowo. Nerwowo kręcę skrytymi w rękawiczkach palcami, gdy wchodzimy do środka. Ciotka Chaja próbuje dodać mi otuchy.

– Porozmawiamy tylko parę minut. Nie musisz wiele mówić, one chcą tylko zobaczyć, jak wyglądasz i czy jesteś miła w obejściu, zaraz potem sobie pójdziemy. Nie chcemy urządzać sceny w sklepie; nie chcemy, by ktoś się zorientował, co się dzieje.

Założę się, że i tak wszyscy się połapią. Jestem zdenerwowana. Na szczęście to wtorek, a nie dzień przedszabasowych zakupów, kiedy w sklepie jest tłum ludzi. Mniej się muszę martwić, kto i co zobaczy. Przez chwilę patrolujemy alejki, ale nie widzę nikogo, a już zwłaszcza pary, matki z córką, które mogłyby być tymi, na które czekamy. Alejka z mrożonkami lśni jasno. Rzędy zamrażarek obramowanych stalą mają zaparowane szyby, widzę w nich swoje odbicie i nie rozpoznaję tej dziewczyny o bladych, zaciśniętych ustach i oczach bez wyrazu. Świeżo nawoskowana winylowa podłoga pod moimi stopami wydaje się niebezpiecznie śliska. Zbieram paproszek z klapy płaszcza, przyklepuję niesforne włosy, ugniatam policzki, by się bardziej zaróżowiły.

Moja przyszła teściowa czeka w alejce z wyrobami papierniczymi. To niewysoka, chuda kobieta o zasuszonej twarzy i ustach tak wąskich, że wyglądają jak kreska narysowana ołówkiem na jej twarzy. Serce mi się ściska, gdy zauważam, że nosi szpicel, płasko i ciasno uwiązany wokół czaszki. Na plecy spływają jej końce zawiązanej pod szyją w wielką zgrabną kokardę lśniącej chustki z szarej satyny, haftowanej w różowe kwiatuszki. Nakrycie jej głowy jest dwa razy większe niż sama głowa, która wygląda, jakby niebezpiecznie balansowała na czubku drobnej sylwetki. Jej córka – śniada, o myszowatych włosach – jest jeszcze niższa od matki, ma kwadratową twarz i małe, przymrużone oczy. Drapieżne zęby wystają z jej ust, nawet przymkniętych. Gapi się na mnie bez mrugnięcia okiem. „Co też sobie myśli?” – zastanawiam się. „Czy jestem dość ładna jak dla jej brata? A ty? Kto się z tobą ożeni, skoro tak wyglądasz?” – ta myśl napełnia mnie uczuciem niejakiego triumfu. Spoglądam na nią z całkowitym spokojem.

Chaja wymienia parę słów z kobietą w szpiclu, ale nie słyszę, co mówią. Zastanawiam się, czego mogę oczekiwać po chłopcu, który ma tak szpetną siostrę i tak pospolitą matkę? Nie żebym była wyjątkową pięknością, ale ci ludzie wyglądają w moich oczach jak wieśniacy. Nie do tego jestem stworzona. Czy Chaja to w ogóle rozumie?

Przechodzony wielki lincoln czeka na nas przed supermarketem. Wślizguję się do środka i przesuwam na sam tył, odwracając głowę w stronę magazynów stojących rzędem na nadbrzeżu East River i świateł Williamsburg Bridge migocących ponad nimi. Mój oddech osiada mgiełką na szybie. Wycieram wilgotne placki skórzaną rękawiczką. Chaja podaje kierowcy adres i słyszę, jak poprawia spódnicę i przód peruki. Zawsze musi wyglądać perfekcyjnie, nawet jeśli nikt nie patrzy. Nie spoglądając w jej stronę, wiem, że ma idealnie proste plecy, wysunięty podbródek, a ścięgna jej szyi drżą od napięcia.

Z własnej woli nie powie mi tego, co tak jestem ciekawa usłyszeć, a ja jestem zbyt dumna, by pytać. Przez wszystkie te lata Chaja robiła, co mogła, bym czuła wstyd, okazując jakąkolwiek słabość. Emocje jej zdaniem są słabością. Nie wolno mi absolutnie nic odczuwać; nie wolno mi przywiązywać wagi do tego, co się ze mną stanie. Dopiero gdy taksówka skręca na rogu Penn Street, Chaja mruczy do mnie cicho:

– Jeśli będą jakieś wieści, to ci powiem.

Nawet nie odpowiedziałam. W domu Bube jest już w łóżku, a Zajde ciągle studiuje Pismo w synagodze. Rozbieram się, starannie układając ubrania na skrzyni stojącej w nogach łóżka. Przez moment klęczę tam, szorując kolanami o różany dywan i trzymając w ręku szalik w kratę, leżący na szczycie sterty: Chaja mi go kupiła, pasuje do nowego płaszcza. „Kalla maideł musi mieć ładne ubrania – powiedziała mi. – To znak, że nadajesz się do zamążpójścia”. Przez całe swoje życie nie byłam tak rozpieszczana zakupami nowych, pięknych rzeczy. Teraz mam zgrabną nową torebkę, włoskie buty z prawdziwej skóry, perłowe sztyfty w uszach, srebrny naszyjnik z wisiorkiem z moim hebrajskim imieniem. Przez całe dzieciństwo marzyłam o drobiazgach, jakie zawsze nosiły moje koleżanki, ale nie śmiałam o nie poprosić, i z pewnością nikt nie zadałby sobie trudu, by na moją prośbę odpowiedzieć. Jednak przez ostatnie sześć miesięcy nagle obdarowano mnie wszystkimi wymarzonymi skarbami, które tak pragnęłam mieć jako dziecko – i po co to wszystko? Podejrzewam, że nagle chcą, żebym wyglądała jak trzeba. Albo żebym nabrała słodyczy. Jeśli to ostatnie jest przyczyną tej nagłej hojności, nawet nie chce mi się o tym myśleć: w głębi ducha wiem, że skłaniam się, jak dziecko, ku cukierkowi, którym dyndają mi przed nosem. Przyznaję, to podniecające nagle być obiektem troski i atencji. Chyba rozprasza mnie to tak, że nie myślę o niczym innym.

 

Gdy nazajutrz wracam z pracy, nikogo nie ma w domu. Światła pogaszone, lodówka przeraźliwie pusta. Na obiad jem kiszone ogórki z chlebem; jestem zbyt podekscytowana, by czytać. Leżę w łóżku, rozmyślając, jakże szybko nadszedł ten moment. Zawsze wydawało się, że tak do niego daleko, a oto jest – każda chwila i każdy oddech przybliżają mnie do krawędzi przepaści, w którą niechybnie się stoczę. Zasypiam wcześnie i śnią mi się konie galopujące nad rozpadlinami. Przemykające cienie przejeżdżających ulicą pojazdów i stukot pociągu na wiadukcie budzą mnie od czasu do czasu, jak tętent kopyt rozlegający się i cichnący w mojej głowie. Głośne skrzypnięcie hałaśliwych drzwi wejściowych wyrywa mnie ze snu. Po chwili drzwi zamykają się z brzękiem i słyszę kroki Zajde i Bube na schodach; a potem dźwięk zamykanych zamków: zasuwa, dolny zamek pod klamką, w końcu łańcuch. Już po północy. Słyszę głos Bube, ale nie rozumiem, co mówi. Zasypiam z powrotem, zanim dziadkowie dojdą na górę.

W czwartek rano nikt mi nic nie mówi, a ja jestem zbyt dumna, by zapytać wprost. Ale Chaja dzwoni do mnie do pracy i informuje mnie, że mam b’szoł dziś wieczorem.

– Włóż najlepszą sukienkę i o nic się nie martw – mówi mi. – Wszystko będzie dobrze. Wczoraj wieczorem z Zajde i Bube poznaliśmy chłopaka. Pojechaliśmy do Monroe, by się z nim spotkać. Bardzo miły. Czy myślisz, że przedstawialibyśmy ci byle kogo?

Chcę zapytać, jak wygląda, ale oczywiście nic nie mówię. Wychodzę z pracy wcześniej. W drodze do domu stąpam elegancko, jak przystało na kallę maideł, i zastanawiam się, czy ktoś się zorientuje. Gdyby ludzie wiedzieli, że wieczorem mam b’szoł, inaczej by na mnie patrzyli: przechodnie przyglądaliby mi się uważniej, być może doradzali coś, spluwali na złe oko.

Przypomina mi się kobieta w szpiclu z delikatesów i znowu podupadam na duchu. Próbuję sobie wyobrazić, jak może wyglądać syn tej kobiety – oczami wyobraźni widzę przysadzistego człowieka z zaokrągloną brodą, być może z kasztanowymi włosami o rudych pasemkach. Widzę szerokie nozdrza, małe, blisko osadzone oczy i niepewny krok na krzywych nogach. Typ ojca rodziny, ale jak młody chłopak może na takiego wyglądać? Mimo to nie mogę wyrzucić z myśli tego obrazu; powraca w mojej głowie pod prysznicem i namydlam ciało z takim namysłem, jakby ten brodaty mężczyzna mi się przyglądał.

Próbuję zmusić swoje proste, przycięte do ramion brązowe włosy, by dały się zakręcić na lokówce. Dziwi mnie, jak zwyczajnie wygląda moja twarz w lustrzanym odbiciu. Dla mnie, tak niezwyczajnej duszy, katuszą jest mieć pospolitą twarz – płaską, o małych ustach i ciężkich powiekach, której połowę z każdej strony zajmują policzki. Gdy mnie zobaczy, czy w ogóle zauważy, że jestem cudowną osobą? Czy będzie mnie chciał? Postanawiam go oczarować.

Gdy Bube wraca do domu z Aishel i widzi mnie gotową, kiwa głową z aprobatą.

– Wyglądasz jak elegantka – mówi, z węgierska wymawiając to słowo. – Takie cinusz laba.

Bube zawsze przechodzi na węgierski, kiedy się wzruszy. Jak zawsze powtarza, cinusz laba, czyli smukłe damskie łydki, to skarb. Wyjmuje z szuflady biurka złoty naszyjnik-obrożę i wręcza mi go.

– Miałam go na sobie w dniu mego ślubu. To podarunek od mojej tante Dewojre, na cześć której dostałaś to imię. Powinnaś go założyć dziś wieczór.

Nigdy wcześniej nie miałam prawdziwej złotej biżuterii. Delikatnie zapinam naszyjnik wokół szyi i poprawiam tak, by sam środek wypadał tam, gdzie byłoby widać zagłębienie między obojczykami, gdyby nie zasłaniał go skromnie golf jasnoniebieskiego swetra. Zajde wchodzi na górę, by się przebrać. Bube przygotowała już dla niego i ułożyła na sofie najlepszą gabardynową marynarkę. Dziadek wkłada świeżo wyglansowane szabasowe buty i swój nowy sztrajmel. Cieszy mnie, że włożył ten nowy. Wcześniej występował w nim tylko na ślubach. Najwyraźniej uważa, że to bardzo ważna okazja, skoro wbrew swej naturze przywiązuje tyle uwagi do wyglądu. Chaja i Towje przybywają o wpół do siódmej – Chaja zawinięta w swoją najlepszą szabasową chustę, z policzkami zaróżowionymi od szczypania i w swej najbardziej złocistej blond peruce. Włosy ma polakierowane i ułożone nad czołem w wysoką falę. Z niepokojem wygładzam własne włosy. Może też powinnam była je polakierować?

– Gotowa? – pyta radośnie.

– Dokąd idziemy? Myślałam, że b’szoł będzie tutaj, w salonie – dopytuję.

– Nie, mamałe, idziemy do Chawki, u niej jest więcej miejsca. – Bube narzuca na ramiona kożuszek. – Wszyscy są gotowi.

Dom ciotki Chawki jest tylko pięć przecznic dalej, więc Towje nie musi nas wieźć samochodem. Ależ musimy wyglądać, maszerując piątką ramię w ramię; zajmujemy całą szerokość chodnika. Ramiona trzymam sztywno, by uniknąć zimna, i wsuwam dłonie w rękawy palta, robiąc z nich mufkę chroniącą ręce przed styczniowym chłodem. Wszyscy maszerują z taką determinacją, muszę dotrzymać im kroku i postarać się, by moje rozbrzmiewały równie pewnie – tup, tup, tup – ale gdzieś w połowie Marcy Avenue odwaga mnie opuszcza, zaczynam trząść się z zimna i słyszę, jak odgłos moich obcasów traci równy rytm.

Jeszcze tylko jedna przecznica. Co, jeśli tamci już przyszli? Co będzie, jeśli kolana ugną się pode mną, jak tylko wejdę do salonu? Już widzę dom ciotki Chawki, z frontowych okien sączy się jasne światło. Jestem pewna, że nogi mi dygocą, ale gdy spoglądam na łydki, te ani drgną. Przez moment podziwiam swoje smukłe kostki, ale po chwili czuję, jak gorycz napływa mi do gardła. Postanawiam nie patrzeć wprost na niego, mojego przyszłego chassana. Ponieważ jednak nie wiem, gdzie on będzie, gdy dotrę na miejsce, nie wolno mi podnieść wzroku ani patrzeć nikomu prosto w oczy. Muszę wbić spojrzenie w podłogę i udawać skromność.

W domu Chawki jest ciepło, a żółte światło wiszących na ścianie kinkietów rozjaśnia wnętrza.

– Jeszcze nie przyszli – mówi Chawka z okna, zawinięta w koronkową firankę, skrywającą jej twarz przed wzrokiem przechodniów. Ciągle jednak rzuca cień, co nieuniknione; jej sylwetka prześwieca przez półprzejrzystą zasłonę. Mam ochotę jej powiedzieć, żeby sobie poszła, bo nie chcę, żebyśmy sprawiali na gościach wrażenie tak podekscytowanych, że ledwo możemy usiedzieć na miejscu.

Przysiadam obok Chai na brzegu skórzanej kanapy i czekamy. Nie powiedziałam ani słowa, odkąd wyszliśmy z domu, i wiem, że nie ma potrzeby, bym coś teraz mówiła – ale mimo to odwracam się do ciotki i niemal szeptem pytam, czy zostanie przy mnie przez parę minut, kiedy tamci już przyjdą, bo nie chcę od razu być z nim sam na sam – muszę się zebrać w sobie, nie mogę znieść myśli, że od razu zostanę sama. Głos łamie mi się trochę, zdradzając zdenerwowanie.

Rozlega się krótkie, głośne pukanie do drzwi i pełna niepokoju Chawka biegnie otworzyć, przygładzając po drodze perukę. Jej ciemne oczy błyszczą, uśmiech na twarzy jest szczery – tymczasem mój jest nerwowy i drżący, a gdy nie myślę cały czas o tym, by utrzymać go na twarzy, umyka ku kącikom ust. Nie widzę, co się dzieje w głębi przedpokoju, ale zanim głosy wypełnią cały dom, słyszę ciężkie kroki grupy ludzi, przyciszone szepty, odgłos podeszew szurających na wycieraczce.

Jako pierwszą rozpoznaję kobietę w szpiclu, którą będę nazywać szwiger, teściową, i jej męża, równie niskiego, ze zwisającą siwą brodą i zimnymi jak szklane kulki oczami skrywającymi się w cieniu zmarszczonego czoła. Ani śladu ich córki, co przelotnie zauważam z odrobiną ulgi. Przez moment między kobietą i mężczyzną miga płaski, aksamitny kapelusz, szerokie rondo plotczika, zasłaniające twarz, którą chcę zobaczyć, nie zdradzając się z tym jednak.

Plotczik! – stwierdzam nagle ze zgrozą. Nie wysoki bobrowy kapelusz, jaki nosi mój wuj, ani nawet nie taki krach hit jak mojego Zajde – ale plotczik! Jak to możliwe, że nikt nie zauważył? Paniczna myśl przebiega mi przez głowę i wypełnia ją całkowicie. Plotczik, szeroki, płaski aksamitny kapelusz z ledwie dostrzegalnym rondem, to znak rozpoznawczy aronity, zwolennika Aarona, najstarszego syna rabbiego. Zajde nigdy nie wydałby mnie za aronitę! Cała nasza rodzina to oddani zalmanaici. Wierzymy, że to Zalman Leib, trzeci syn rabbiego, jest prawowitym dziedzicem satmarskiej dynastii. Powinnam była coś podejrzewać, biorąc pod uwagę, że ta rodzina pochodzi z wioski Kiryas Joel, gdzie dziewięćdziesiąt procent mieszkańców popiera Aarona. Ale nigdy mi to do głowy nie przyszło. Mimo że Zajde nie wpuszczał polityki za próg swego domu, a przy stole nigdy nie dyskutowało się o konflikcie między braćmi, jasne było, że Zajde nie popiera Aarona ani jego ekstremistycznych poglądów. A teraz chce mnie wydać za mąż za aronitę?

Jestem bardzo wzburzona, ale nie mogę nic powiedzieć, nie teraz, gdy wszyscy są tutaj i patrzą na mnie. Chłopak, jak na skromnego studenta jesziwy przystało, składa dłonie na przeciwległych rękawach swego czarnego surduta i siedzi przygarbiony, ze spuszczoną głową. Widzę, że pejsy ma jasnoblond, lśniące i zwinięte w grube loki, zgrabnie przycięte na wysokości podbródka. Kołyszą się lekko przy każdym jego ruchu.

Widzę, jak czubek jego języka wysuwa się z wahaniem i dyskretnie przebiega po brzegu bladoróżowych ust, by zaraz zniknąć, jakby nigdy się nie pokazał. Widzę złotawy meszek porastający kościstą szczękę – nastoletni meszek na twarzy mężczyzny, o którym wiem, że ma dwadzieścia dwa lata. Mało prawdopodobne, by go przycinał, więc pewnie z natury jego zarost jest słaby. Wiem, że ma na imię Eli – tak samo jak wszyscy chłopcy w jego wieku, jak pierwszy i najwspanialszy satmarski rebe, nieżyjący, gdy o jego tron walczy skłócona przez chciwość i pożądliwość rodzina. Ich swary toczą się dziś w świeckich sądach – a to, jak mówi Zajde, szandaczillul Haszem, wstyd i obraza boska. (Dziadek podnosi głos, gdy jest wzburzony i wali pięścią w stół, aż drży stołowa porcelana, a kieliszki kiwają się od wibracji). Zajde nie znosi, gdy ludzie wynoszą prywatne brudy na publiczny widok. Mówi, że kiedy w końcu zapadnie wyrok i ogłoszą zwycięzcę, ten nie będzie już miał czym rządzić. Satmarowie będą publicznym pośmiewiskiem. Może i ma rację, ale ja mam to w nosie. Nie czuję się satmarką. To nie jest w mojej krwi, nie znaczy mojego DNA. Jeśli zdecyduję, że chcę odrzucić tę etykietkę, na pewno będę mogła to zrobić.

Zastanawiam się, czy Eli czuje się satmarem, czy uważa, że ma to we krwi i nie może się nigdy tego pozbyć. Zapamiętuję sobie, by go o to zapytać, gdy będziemy sami. To nader śmiałe pytanie, ale mogę je opakować w niewinne słówka. Muszę go wyczuć, zobaczyć, czy ma własne zdanie na temat świata, w którym żyjemy, czy tylko papuguje to, co usłyszy od innych. Mogę nie mieć nic do powiedzenia w kwestii swojego zamążpójścia, ale przynajmniej chciałabym wejść w ten układ uzbrojona w tyle wiedzy i siły, ile tylko zdołam zgromadzić.

Tłoczymy się wszyscy w niewielkiej jadalni Chawki, sadowiąc się tak, żebym ja była dokładnie naprzeciwko Eliego, Chaja po mojej prawej, a Bube po lewej stronie. Zajde przewodniczy zgromadzeniu u szczytu stołu; mój przyszły teść, Szlomo, siedzi po jego prawicy z żoną u boku, a Chawka na wylocie próbuje poczęstować wszystkich linzertorte i wodą sodową. Sztywne, pokryte aksamitem siedzenie mojego krzesła wydaje się bardzo twarde.

Jak to jest w zwyczaju, Zajde i mój przyszły teść wymieniają dwar Tora, przekomarzając się niegroźnie o wykładnię fragmentu Tory czytanego w tym tygodniu. Przyglądając się temu, czuję wyraźny przypływ dumy, że Zajde ma w tej sytuacji duchową przewagę. Czy jest gdzieś człowiek bardziej uczony niż mój dziadek? Nawet satmarski rebe uznał go za talmudycznego geniusza. Obserwując uważnie jego pozbawioną wyrazu twarz i strzelające na boki oczy jak paciorki, dostrzegam, że mój przyszły teść to człowiek małego formatu, tak fizycznie, jak i intelektualnie. Fakt, że może rozmawiać z moim dziadkiem powinien być dla niego nobilitacją. Jestem pewna, że Zajde wolałby wyswatać mnie z kimś o większym prestiżu, ale niestety przy moim rodowodzie nawet ostatnie sukcesy nie wystarczą, bym miała szansę na lepszą partię.

Kiedy ta czysto formalna dyskusja dobiega końca, dorośli wstają od stołu i wycofują się do kuchni, zostawiając mnie przy stole z Elim. Trzymam głowę opuszczoną i miętoszę w palcach obramowany frędzlami brzeg koronkowego obrusa, obsesyjnie przebiegając palcami po wzorkach. Wiem na pewno, że to chłopak powinien odezwać się pierwszy. Jeśli się nie odezwie, muszę siedzieć cicho i czekać, aż to zrobi. Przez moment spoglądam na drzwi za jego plecami, lekko uchylone, jak obyczaj nakazuje, i zastanawiam się, czy tamci słuchają. Wiem, że siedzą w pokoju obok.

W końcu chłopak kręci się na krześle, poprawia surdut i przerywa milczenie:

– Siostra mi mówiła, że jesteś nauczycielką?

Kiwam twierdząco głową.

– To dobrze, bardzo dobrze.

– A ty? – pytam, zachęcona tym króciutkim wstępem. – Ciągle chodzisz do jesziwy? Jak to jest mieć dwadzieścia dwa lata? Czy są tam inni studenci w twoim wieku?

Wiem, że rozmowa na temat jego wieku nieco go ubodzie. Większość chłopców żeni się najpóźniej jako dwudziestolatkowie. Z racji tego, że Eli jest najstarszy i ciągle bez żony, jego młodsze rodzeństwo musi czekać, by się zaręczył, zanim którekolwiek z nich zostanie wyswatane. Każdy na jego miejscu miałby poczucie winy z tego powodu.

– Pewnie musiałem poczekać, aż ty dorośniesz. – Uśmiecha się sympatycznie.

Brawo. Zapytam go o ten kapelusz.

– Czy twoja rodzina to aronici? Bo widzę, że nosisz plotczik.

– Moja rodzina jest neutralna – odpowiada po chwili namysłu i zaraz potem znowu oblizuje wargi, jakby ten gest był kropką nad i po każdej wypowiedzi. Taki prywatny rytuał oczyszczenia.

Mam wyraźne wrażenie, że odgrywa wielokrotnie wypróbowany scenariusz, że powie cokolwiek będzie musiał, bym uwierzyła w to, w co chce, bym uwierzyła. Za każdym razem, gdy o coś pytam, dostaję wyważoną, mdłą odpowiedź. Gdy mówi, zakręca palcami swoje lśniące złote pejsy, jakby ciągle był na lekcji w jesziwie.

– Chcesz wody sodowej? – pytam, niepewna, w jakim kierunku poprowadzić rozmowę.

– Nie, dzięki, nie chce mi się pić.

Rozmawiamy dalej. Głównie to ja zadaję pytania, a on odpowiada. Opowiada mi o swoich podróżach: ojciec zabrał go na długi objazd Europy, żeby odwiedzić groby słynnych rabinów. Eli i jego dziewięciu braci przejechali przez Europę stłoczeni na podłodze furgonetki, wysiadając tylko po to, by się pomodlić przy kolejnym nagrobku.

– Pojechałeś do Europy i nie zobaczyłeś nic oprócz grobów? – pytam, starając się, by nie usłyszał głębokiej dezaprobaty w moim głosie. – Nie widziałeś nic więcej?

– Próbowałem, ale ojciec mi nie pozwalał – mówi. – Ale kiedyś wrócę tam sam i zobaczę wszystko.

Natychmiast czuję dla niego sympatię. Oczywiście to wina jego ojca, ograniczonego człowieka ogarniętego obsesją duchowości, ale kompletnie nieświadomego, co naprawdę jest ważne. Gdyby Zajde zabrał synów do Europy, na pewno nie zabroniłby im zwiedzać. Dziadek zawsze powtarza, że świat został stworzony po to, byśmy mogli podziwiać całą jego doskonałość. Może Eli i ja moglibyśmy razem pojechać do Europy; zawsze chciałam zobaczyć trochę świata. Myśl, że małżeństwo może okazać się moim biletem lotniczym do wolności, nagle okazuje się nęcąca.

Za moment nam przerwą, ale zanim to nastąpi, podejmuję próbę odbycia z Elim prawdziwej rozmowy. Pochylam się poufale w jego stronę, z rękami złożonymi na kolanach pod stołem.

– Wiesz co, ja nie jestem zwyczajną dziewczyną. To znaczy jestem normalna, ale inna.

– Już to zauważyłem – odpowiada z lekkim uśmiechem.

– Pomyślałam, że lepiej ci powiem. No wiesz, żeby cię ostrzec. Nie jest łatwo poradzić sobie ze mną.

Eli nagle odpręża się na krześle, rozkładając ręce na stole przed sobą. Dostrzegam poplątane żyły wystające pomiędzy mocnymi, poznaczonymi odciskami kłykciami – linie na jego otwartych dłoniach są grube i czerwone. To ręce robotnika, męskie, ale wdzięczne.

– Wiesz, w tym jestem dobry – mówi, obrzucając mnie poważnym wzrokiem. – Ja jestem z tych, co poradzą sobie z każdym. Nie martwię się tym. I ty też nie powinnaś.

– Jak to poradzisz sobie z każdym?

– Cóż, przyjaźnię się z niełatwymi ludźmi. Uważam, że są interesujący, dodają życiu smaku. Na świecie jest dość nudnych ludzi. Zdecydowanie wolę wylądować z kimś, kto ma charakter.

Mam wrażenie, jakby był na przesłuchaniu do roli mojego męża – chociaż obydwoje wiemy, że decyzje już zapadły. On jednak stara się mi spodobać, jakby chciał zaaranżować wielki romans tam, gdzie nijak nie ma na niego miejsca. Mimo to z ulgą przyjmuję jego słowa, bo czuję, że dopełniłam obowiązku. Nie muszę brać odpowiedzialności, cokolwiek przydarzy się w przyszłości. Ostrzegłam go. Powiedziałam mu, że nie jestem łatwa w obsłudze.

Chaja zagląda do jadalni i patrzy na mnie pytająco, by zobaczyć, czy skończyłam. Kiwam potakująco głową. Zdaję sobie sprawę, że wiem o nim niewiele więcej, niż wiedziałam pół godziny temu, ale przynajmniej zobaczyłam, że jest blondynem o niebieskich oczach i szerokim, słodkim uśmiechu odsłaniającym pełen garnitur zębów. Nasze dzieci z pewnością będą śliczne.

Zanim dołączymy do reszty rodziny, w korytarzu Chaja patrzy na mnie, spodziewa się potwierdzenia, znaku mojej kompletnie pozbawionej znaczenia zgody. Oczy jej błyszczą wyczekująco, ale to jedyna zmiana w jej twarzy. Cała reszta jest równie dostojna jak zawsze. Stojąc w wąskim, ciemnym korytarzu, nie mam dokąd iść jak tylko naprzód, ku rozświetlonej kuchni i oczekującej mnie tam celebracji. Jeśli powiem „nie”, nie mam dokąd pójść, nie ma żadnych innych drzwi, które mogłabym wybrać. Muszę skinąć głową i się uśmiechnąć, i tak właśnie robię. Nie jest to jednak tak wzniosły moment, jak go sobie wyobrażałam.

W kuchni już nalano alkohol w srebrne kielichy ustawione przed mężczyznami, by mogli wznieść toast l’chaim i ogłosić nasze zaręczyny. Chaja zaczyna wydzwaniać do wszystkich krewnych, ja dzwonię do kilku szkolnych koleżanek, żeby im powiedzieć. Niemal natychmiast dom wypełnia się ludźmi, którzy mnie obcałowują i gratulują mnie i memu przyszłemu mężowi.

Moja szwiger podarowuje mi brzydką srebrną bransoletę z roślinnym wzorkiem. Udaję, że mi się podoba. Moje przyjaciółki przybywają z wypełnionymi helem balonikami i policzkami mocno zaczerwienionymi od zimnego powietrza. Chaja robi zdjęcia swoim jednorazowym kodakiem.

Datę ślubu ustalamy na sierpień, za siedem miesięcy. Nie zobaczę go więcej niż raz czy dwa aż do ślubu, a Zajde uważa, że nie godzi się, żeby chassan i kalla rozmawiali przez telefon. Żegnam się, gdy już wszyscy wychodzą, i próbuję zachować w pamięci obraz jego twarzy, bo to jedyne, co wiem o nim na pewno. Wspomnienie jednak blednie szybko: dwa tygodnie później czuję się, jakbym go nigdy nie poznała.

 

Szprynca, młodsza siostra mojego chassana, zaręcza się w tydzień po nas. Ma dwadzieścia jeden lat i gdyby nie to, że musiała czekać na wciąż nieżonatego starszego brata, zaręczyłaby się już dawno. Nie pojmuję, jak ktoś może chcieć tę dziewczynę, którą poznałam w delikatesach, z jej zębatym uśmiechem i twardym spojrzeniem, z chropawym głosem i męskim obejściem. Okazuje się, że wychodzi za najlepszego przyjaciela swego brata; podejrzewam, że robi to po to, by pozostać jak najbliżej niego, i tylko dlatego, że sama nie może go poślubić.

Eli i ona są bardzo blisko ze sobą – komunikuje mi Szprynca w noc moich zaręczyn, tuż po tym, jak odciągnęła mnie na bok, by zrobić sobie wspólne zdjęcie. Bliżej niż jakiekolwiek inne rodzeństwo – mówi z dziwnym błyskiem w oku. Jakby chciała mi zagrozić, jakby mówiła: „Mój brat nigdy nie będzie cię kochał tak bardzo jak mnie”.

Ależ będzie – myślę sobie. Zawsze będzie stawiał mnie na pierwszym miejscu. Jestem ładniejsza, weselsza i ciekawsza, jak ktokolwiek mógłby woleć ją ode mnie?

W przyszłym tygodniu Eli i ja urządzamy t’nojim, przyjęcie, na którym zostanie podpisana intercyza. Kiedy to nastąpi, klamka zapadnie: rabini mówią, że lepiej jest się rozwieść, niż złamać intercyzę. Na przyjęciu dostanę brylantowy pierścionek (mam nadzieję, że gustowny i będzie mi się podobał) oraz wręczę Eliemu jego chassanowski zegarek. Idę do jubilera z Chają i wybieram zegarek Baume & Mercier za dwa tysiące dolarów, z płaskim złotym cyferblatem i plecioną złotą bransoletką. Chaja wypisuje kwotę na czeku, który dał jej Zajde, bez mrugnięcia okiem. Nigdy w życiu nie widziałam, by ktoś w mojej obecności wydał tyle pieniędzy, i trudno mi w to uwierzyć. Nagle pieniądze nie mają znaczenia. Budżet na wszelkie wydatki związane z moimi zaręczynami jest nieograniczony. W sklepie z sukniami Chaja wybiera rdzawą aksamitną suknię wykończoną satynową lamówką w kolorze miedzi i każe krawcowej przerobić ją, by leżała na mnie idealnie (Chaja mówi, że dobra krawcowa to najlepszy przyjaciel kobiety). Ciotka Rachel przybywa, by przyciąć mi włosy na krótkiego pazia, by było widać szyję nad kołnierzem sukienki. Mówi, że do ślubu włosy odrosną.

W dzień przyjęcia budzę się z zapaleniem spojówek w jednym oku. To nie do ukrycia: ilekolwiek podkładu bym nałożyła wokół powiek, opuchlizna nadaje mojej twarzy niezgrabny wygląd. W panice biegnę do kliniki na Heyward Street po krople do oczu, ale wieczorem ciągle widać, że jestem spuchnięta. Muszę robić dobrą minę do złej gry i udawać, że nic się nie stało. Mimo że przez całe przyjęcie się uśmiecham, czuję się jak we mgle. Ledwie widzę, a czoło pulsuje mi dziwnie. Jedyne, co mogę zrobić, to modlić się, by nikt nie zauważył. Nic nie byłoby tak straszne jak Chaja sztorcująca mnie, że wyglądam ponuro na własnym przyjęciu zaręczynowym.

Zawodowy fotograf, którego wynajęliśmy, przychodzi wcześniej, by obfotografować tylko mnie i Eliego, stojących metr od siebie i rozdzielonych wazonem z ciemnymi, nieładnymi tropikalnymi kwiatami, przy których nas upozowano. Moja przyszła teściowa specjalnie zamówiła te kwiaty. Już wiem, że ma okropny gust. Miałam nadzieję na lekką kompozycję kwiatową w japońskim stylu, pełną pastelowych orchidei i gardenii – lokalne kwiaciarnie teraz takie robią. Zamiast tego muszę wdychać ciężki zapach eukaliptusa. Nie za bardzo to weselne jak dla mnie.

Gdy fotograf ustawia nas w kolejnych pozach, pilnuję, by stać zdrowym okiem do obiektywu. Sadza nas przy stoliku kawowym i każe mi wziąć z tacy ptysia i unieść w ręku, jakbym chciała nakarmić nim Eliego. Ponad jego ramieniem widzę zszokowaną matkę Eliego. Jej usta zaciskają się w wyrazie dezaprobaty dla tego nieprzystojnego widowiska. Założę się, że cieszy ją, iż goście jeszcze nie przyszli i nie widzą, co się dzieje.

Eli chyba mi się podoba, nawet przez zamglone od kropli oczy; przynajmniej podobają mi się jego uśmiech, jasnoniebieskie oczy, swobodne ramiona, męskie ręce i uważne ruchy. Podoba mi się to, co widzę. Zastanawiam się, czy i on tak myśli, patrząc na mnie.

Gdy do sali bankietowej (która właściwie jest stołówką szkoły dla chłopców, odmienioną za pomocą kilku strategicznie zawieszonych ścianek i koronkowych obrusów) zaczynają schodzić się ludzie, mój chassan i jego ojciec przechodzą do sekcji dla mężczyzn, znikając za metalowym przepierzeniem oddzielającym dwie płcie. Mam nadzieję, że fotograf zrobi mnóstwo zdjęć po męskiej stronie, żebym mogła zobaczyć, co też się tam działo, podczas gdy ja podejmowałam szkolne koleżanki, przybywające, by życzyć mi mazeł tow – to tradycyjne, odświętne życzenie dla nowożeńców.

Gdy podpisuję kontrakt ślubny – spisany w starożytnej hebrajszczyźnie, którą ledwo rozumiem – gromadzimy się na brzegu przepierzenia, skąd mogę widzieć wnętrze męskiej strony. Zajde tłucze talerz t’nojim – delikatny porcelanowy talerz obramowany różanym wzorkiem, zakupiony specjalnie na tę okazję. Rozbija się o podłogę w ładne kawałeczki, znak zaangażowania. Bube zbiera skorupy, które zachowuje się na pamiątkę. Niektóre dziewczyny robią z nich pierścionki (można zlecić jubilerowi wycięcie z nich kwiatka i wprawienie w prostą złotą obrączkę). Albo wisiorki. Ja raczej tego nie zrobię.

Teraz teściowa wręcza mi brylantowy pierścionek i wszyscy tłoczą się wokół mnie, by go zobaczyć; cieszę się, że jest prosty, choć obrączka za szeroka, a brylant jakiś mały i bez charakteru. Jestem pewna, że zegarek spodoba się mojemu chassanowi, bo przynajmniej sama go wybrałam, a mam znakomity gust, Bube zawsze mi to mówi.

Złoto ładnie wygląda na jego opalonym nadgarstku, porośniętym jasnymi włosami. Widzę, że moje przyjaciółki myślą, że trafił mi się batampte, smaczny kąsek. Jestem bardzo dumna, że przynajmniej mam przystojnego przyszłego męża. Patrzę na niego i myślę sobie: ależ ładna z niego rzecz, jak miło dostać coś tak pięknego i przez resztę życia pokazywać innym jak trofeum. Podoba mi się, jak jego złotawa szyja kontrastuje z czystą bielą kołnierzyka koszuli.

 

Mindy i ja spędzamy wolne chwile po szkole w naszym zwykłym miejscu, w pizzerii przy Lee Avenue, oglądając zdjęcia z przyjęcia zaręczynowego. Wrzucamy miękkie lody do gorącej kawy – roztapiają się w lepkie strużki, a my w pośpiechu staramy się je złapać, zanim roztopią się całkiem i stracą idealną konsystencję. Mindy mówi, że jej bratu wreszcie przedstawiono kandydatkę i że jest pewna, że wkrótce się zaręczą. Gdy tylko do tego dojdzie, Mindy będzie następna w kolejce.

Widzę, że jakaś jej część żałuje, iż mnie traci, że odpływam w ten pełen słodyczy pierwszy rok po ślubie, który przydarzał się wcześniej innym jej przyjaciółkom. Jak uczciwie przyznaje, odrobinę mi zazdrości tego, co w jej oczach jest niezależnością, której niedługo doświadczę. Mówię jej, że wkrótce i ona wyjdzie za mąż. To tylko kwestia czasu.

– Jak myślisz, z kim cię rodzice wyswatają? – pytam, ale tak naprawdę chcę wiedzieć: czy będziesz nosić szpicel jak twoja mama, czy trochę się zbuntujesz i będziesz walczyć, by znaleźli ci kogoś, kto pozwoli ci nosić perukę i odwiedzać bibliotekę? Dla Mindy małżeństwo niekoniecznie oznacza niezależność, na której jej zależy.

Nigdy mi nic nie mówi, ale zastanawiam się, czy zazdrości mi, siedemnastolatce, która za moment otrzyma klucz do wolności i niezależności. Mindy jest starsza ode mnie i nawet jeśli wkrótce wyjdzie za mąż, nie ma gwarancji, że to odmieni jej życie. Jestem wdzięczna, że nie wychodzę za religijnego fanatyka, który chciałby sprawować nad wszystkim kontrolę. Nie wyobrażam sobie, jak by to było, gdybym miała wyzwolić się z rygoru domu rodzinnego po to tylko, by wylądować w jeszcze bardziej restrykcyjnym otoczeniu.

– Myślisz, że dadzą ci wybór? – pytam, zastanawiając się, czy Mindy ma szansę ubłagać ojca, by pozwolił jej wybrać kogoś, kto by ją rozumiał. – Może ktoś z rodziny może wstawić się za tobą?

– Nie wiem – odpowiada w zamyśleniu, przesuwając palce przez pasma swych lśniących czarnych włosów, opadających na wysokie, kwadratowe czoło. – Nie chcę myśleć o tym, dopóki nie muszę.

Kiwam głową ze zrozumieniem, bezmyślnie mieszając letnią kawę plastikową łyżeczką i przyglądając się, jak meksykańscy kuchcikowie międlą ciasto na pizzę na kontuarze. Większość kobiet, które znam, po zamążpójściu wiedzie życie takie samo jak przedtem. Spędzają dnie, drepcąc z domu rodziców do swego nowego mieszkania, zajęte pełnieniem powinności córek i żon. Być może jednak nie pragną niczego innego; może to właśnie życie, jakiego dla siebie chciały. Takim jak ja i Mindy to jednak nigdy nie wystarczy. Szczególnie Mindy. Nigdy nie będzie szczęśliwa jako kura domowa.

Mindy energicznie potrząsa głową, jakby odganiając nieprzyjemne myśli – a na jej twarzy maluje się znajomy, filuterny uśmiech, marszczący kąciki oczu.

– Obiecaj mi, że powtórzysz mi wszystko, co usłyszysz na naukach przedmałżeńskich!

– Oczywiście – chichocę. – Idę na pierwsze zajęcia w niedzielę. Zadzwonię do ciebie, jak tylko skończę.

Przeczucie mnie nie myliło: małżeństwo Mindy zaaranżowano rok później i podobnie jak jej siostry poślubiła bardzo religijnego mężczyznę, który nie pozwalał jej czytać świeckich książek. Trudniej jej było ukrywać je przed mężem niż kiedyś przed własną rodziną. Przestała czytać i zajęła się opieką nad dziećmi. Gdy widziałam ją po raz ostatni, zanim los nas rozdzielił, urodziła już trójkę i była w ciąży z czwartym. Stała w drzwiach z noworodkiem na biodrze, uśmiechała się do mnie i mówiła, kiwając pokornie głową:

– Bóg tak chce.

Odwróciłam się i pomaszerowałam w dół schodami, czując nieprzyjemne ściśnięcie w żołądku. Ta kobieta w drzwiach to nie Mindy, którą znałam. Kobieta, którą znałam, wybiłaby się na niezależność. Nie poddałaby się, nie pogodziłaby się z takim losem.

To zdanie – Bóg tak chce – budzi mój gniew. Nie ma żadnej woli poza ludzkim pragnieniem. To nie Bóg chciał, by Mindy miała dzieci. Czyż ona tego nie widzi? To ludzie wokół niej podjęli za nią decyzję o jej losie, nie było w tym żadnej boskiej interwencji. Nic tu nie wskóram. Mąż Mindy już oświadczył, że mam na nią zły wpływ; nie będę utrudniać jej życia, nalegając, by się ze mną widywała. Ale nigdy o niej nie zapomnę.

 
F 202