F 281

W październikowy dzień 2011 roku Holly Van Voast zdjęła płaszcz, odsłaniając sutki. W sali sądowej zapadła cisza. Sędzia Rita Mella z miejskiego sądu wspólnotowego zażądała od oskarżonej, tlenionej blondynki Van Voast, żeby przeprosiła za swoje zachowanie.

Propozycja ta nieszczególnie przypadła do gustu Van Voast, która trafiła przed sąd za paradowanie topless między innymi na Grand Central Station i na promie płynącym na Staten Island. Dokładniej rzecz ujmując, topless występowała tam odgrywana przez nią postać, niejaki Harvey Van Toast. Harvey wygląda bardzo podobnie do Holly, różni go od niej tylko namalowany tuszem do rzęs wąsik w stylu Salvadora Dalego. Bywał w wielu miejscach w ramach prowadzonych przez Van Voast badań nad reakcjami ludzi na widok piersi. Tamtego dnia prawnik Van Voast, Franklin Schwartz, napomniał przed sądem swoją klientkę, że nawet jeśli pominąć kwestię legalności występowania topless w miejscach publicznych, może ją spotkać kara za znieważenie sądu.

Dzień wcześniej osiemdziesięciodziewięcioletni Schwartz został jej przydzielony jako obrońca z urzędu. Później wyzna „New York Timesowi”, że w sześćdziesięciodwuletniej karierze nie spotkał się z podobnym przypadkiem.

Van Voast przeprosiła i została zwolniona. Zwalniano ją zresztą za każdym razem. Przez kolejne dwa lata paradowała topless po Nowym Jorku. Wielu przedstawicieli służb porządkowych odruchowo ją aresztowało. W ten sposób artystyczny projekt przerodził się w studium psychologii i sprawiedliwości.

„Co chwilę ktoś dzwonił na policję – opowiadała mi Van Voast. – W moją stronę leciał strumień komentarzy. Wszystko działo się na moich oczach. Ludziom gotowało się na mój widok w głowach. Byłam chodzącym testem Rorschacha”.

Aresztowano ją potem jeszcze w katedrze Świętego Patryka i w innych miejscach. Kilkanaście razy została doprowadzona do komisariatu policji. Zazwyczaj udawało jej się wydostać z radiowozu, kiedy wyjaśniała policjantom, że obnażanie przez kobiety sutków jest w Nowym Jorku legalne. To prawda. A mimo to wiele kobiet zostało bezprawnie zatrzymanych: odsłanianie sutków jest legalne od czasu orzeczenia stanowego Sądu Najwyższego z 1992 roku. W sprawie Obywatele kontra Ramona Santorelli i Mary Lou Schloss ustalono, że kiedy aresztowano oskarżone za odsłonięcie w parku w Rochester „części piersi, która znajduje się poniżej górnej części otoczki”, uczyniono to na podstawie dyskryminujących przepisów prawnych. W orzeczeniu stwierdzono, że prawo „definiuje określoną część piersi jako «intymną» część kobiecego, ale nie męskiego ciała. Z tego wynika, że na obywatelach spoczywa obowiązek udowodnienia, że istnieje w tym wypadku istotny interes publiczny i że rozróżnienie płci jest znacząco powiązane z tym interesem”, czego obywatele nie potrafili udowodnić.

Nigdy nie natknąłem się na przedstawicieli klubu czytelniczego o nazwie Koedukacyjne Towarzystwo Miłośników Czytania Topless Szmatławców na Świeżym Powietrzu (Outdoor Co-ed Topless Pulp Fiction Appreciation Society), mimo że zbiera się ono zaledwie przecznicę od mojego mieszkania w brooklińskim parku Prospect. Ludzie patrzą na nich krzywym okiem nie tylko dlatego, że oddają się lekturze czytadeł. Członkowie Towarzystwa należą do ruchu Uwolnić Sutek (Free the Nipple), w którym aktywnie działają tak znane osoby jak Miley Cyrus czy Lena Dunham. Ruch stara się walczyć z uprzedzeniami, z powodu których ludzie uważają, że niektóre sutki powinny być nielegalne. Uprzedzenia te są wzmacniane przez politykę portali społecznościowych – takich jak Facebook czy Instagram – które nie pozwalają na publikowanie zdjęć kobiecych sutków. Więcej ludzi wpisało w 2015 roku w Google’u frazę Free the Nipple niż equal pay [zrównanie zarobków] czy gender equality [równość płci]. Mamy tu zatem do czynienia z ideą pod wieloma względami ważniejszą niż same sutki. W instytucji sutka biologia spotyka się z socjologią. Dlaczego te struktury obarczone są takim balastem znaczeniowym? Dlaczego wyznaczają granicę między przyzwoitością a nagością? Wydaje się to dziwne zwłaszcza z tego powodu, że mają je przecież wszyscy.

Dlaczego mężczyźni mają sutki?

Swoim bestsellerem z listy „New York Timesa” Po co facetom sutki? Mark Leyner i lekarz Billy Goldberg rozbudzili ciekawość wielu czytelników. Kwestię poruszoną w tytule omawiają pokrótce, wyjaśniając, że wynika ona z domyślnego „kobiecego szablonu”, który powielamy w rozwoju płodowym. Chodzi o to, że wszyscy rozpoczynamy życie jako kobiety, a dopiero potem u niektórych „włącza się” męski chromosom.

To przekonanie – arystotelesowska idea, że męskość jest aktywnym procesem, a kobiecość stanem domyślnym – dominowało przez wieki. Pracująca na Uniwersytecie Stanforda profesor historii nauki Londa Schiebinger wyjaśnia mi, że z naszej obecnej wiedzy wyłania się bardziej egalitarna wizja płci. Każdy etap rozwoju embrionalnego można uznać za aktywny proces. Męski sutek nie jest pozostałością ani produktem ubocznym przystosowania (ozdobnikiem pozbawionym funkcji), ale znakomitym przykładem fundamentalnego podobieństwa obu płci.

Mnie również wpajano ideę domyślnej kobiecości na studiach medycznych.

„Przykro mi, że twój program nauczania opierał się na wiedzy sprzed dwóch tysięcy lat”, mówi Schiebinger, starając się, żeby zabrzmiało to możliwie nieprotekcjonalnie. Tego samego uczy się wielu studentów na Stanfordzie. Nauczyciele akademiccy nie przyswoili sobie nowych ustaleń. Próbujemy propagować wiedzę z tej dziedziny, ale nasz komunikat nie zawsze dociera na linię frontu”.

Wystarczy wyprawić się na linię frontu – do pracowni mammografii w dowolnym szpitalu – i poobserwować pojawiających się tam mężczyzn. Z moich doświadczeń wynika, że wielu z nich przychodzi w okularach przeciwsłonecznych. Nie dlatego, że są obleśnymi podglądaczami – choć nigdy nie wiadomo – ale dlatego, że mają zrobić sobie mammografię. Mężczyźni rzadko rozmawiają o mammografii, niemniej 1 procent przypadków raka piersi występuje właśnie u nich. Kiedy mężczyzna zachoruje na raka piersi, istnieje większe prawdopodobieństwo, że skończy się to śmiercią, ponieważ mężczyźni się nie badają. „Prawdziwi mężczyźni” nie rozmawiają o raku piersi.

To słowa Roba Garfielda, psychiatry z Uniwersytetu Pensylwanii. „Bycie prawdziwym mężczyzną tradycyjnie kłóciło się pod pewnymi względami z byciem człowiekiem jako częścią wspólnoty – tłumaczy mi. – Mężczyzna kroczący z powodzeniem przez życie jest opanowany, nie zdradza się ze swoimi myślami, broni swojej pozycji, panuje nad sytuacją i tak dalej. Jeżeli tożsamość człowieka zasadza się na takich postawach do tego stopnia, że uniemożliwia robienie innych rzeczy – nawiązywanie kontaktów międzyludzkich, otwieranie się przed innymi, okazywanie słabości, zrzekanie się kontroli – nie rozwija on tych umiejętności. Według mnie faceci powinni zwracać na to trochę większą uwagę, ponieważ muszą się zmagać z wymyślonym przez społeczeństwo wzorcem Prawdziwego Mężczyzny”.

Rak piersi u mężczyzn może nam pomóc poznać najmniej ważny powód tego, że wszyscy mamy sutki i piersi. Nawet mężczyzna o całkowicie płaskich piersiach ma niewielką liczbę komórek gruczołu piersiowego, nawet jeśli prawdopodobieństwo wytworzenia się odpowiednio dużej ilości tkanki gruczołu piersiowego, żeby zaczęła zachodzić laktacja, jest znacznie większe u osób mających jajniki, które wydzielają pobudzający wzrost piersi hormon zwany estrogenem. Nawet w grupie zdrowych ludzi liczba komórek gruczołu piersiowego może się różnić tysiąckrotnie. Mało która inna część ciała wykazuje takie zróżnicowanie. W uszach, dłoniach, jajnikach, penisach, kręgosłupach zazwyczaj nie występują większe niż dwukrotne różnice wielkości. Nawet między największymi i najmniejszymi ludźmi.

Znaczenie tego rodzaju różnic bywa wyolbrzymiane w sytuacjach, gdy odgrywa najmniejszą rolę, jest z kolei często ignorowane tam, gdzie ma największe znaczenie. Londa Schiebinger kieruje na Uniwersytecie Stanforda centrum badawczym, które bada głównie wpływ płci na innowacyjność. Hipoteza domyślnej kobiecości to jeden z jej koników. Ponieważ kobiecość uważano za stan naturalny człowieka, nie badano prowadzących do niej ścieżek. „Mówimy o ludzkim ciele. Wszyscy dysponujemy tym samym podstawowym planem czy architekturą. Na to nakłada się strumień czynników genetycznych, hormonalnych i środowiskowych, które popychają danego osobnika w takim, a nie innym kierunku”.

W ciągu pierwszych kilku tygodni po poczęciu nikt z nas nie dysponował żadnymi wyróżnikami płciowości. Wszyscy wychodziliśmy od tego samego: pojedynczej komórki, potem dwóch, następnie kulki komórek, która zaczęła się wydłużać, przekształciła w kręgosłup z główką i tak dalej.

Proces różnicowania się płci rozumiano długo mniej więcej tak: kilka pierwotnych komórek zarodkowych w embrionie przemieszcza się w obszar zwany grzebieniem gonadalnym, który później przekształca się w jajniki – chyba że wspomniany embrion ma chromosom Y. Jeden z odcinków chromosomu Y, tak zwany gen SRY (odkryty w 1990 roku), decyduje o przyszłości płciowej płodu. Jego obecność informuje komórki gonady, że mają się przekształcić w komórki Sertolego, które z kolei wysyłają sygnały kierujące przekształcaniem się płodu w mężczyznę – produkcją testosteronu, który zespoli wargi sromowe w mosznę, rozbuduje łechtaczkę w penisa i powstrzyma pełny rozwój piersi. Pierwotne komórki zarodkowe zaczynają się przekształcać nie w komórki jajowe, ale w spermę.

Dopiero w 1994 roku badacze zidentyfikowali ludzi, którzy rozwijali się jako „kobiety” mimo posiadania chromosomów X i Y – oraz genu SRY w chromosomie Y[1]. Jeszcze później ustalono, że u kobiet z chromosomami XY gen o nazwie DAX1 „może pełnić funkcję genu antyjądrowego”, powstrzymując przekształcanie się zarodka w mężczyznę.

Formowania się jajników nie nazywamy procesem aktywnym wyłącznie z powodów stylistycznych. Do wykształcenia się działających jajników nie wystarcza nieobecność genu SRY: potrzebne są również dwa chromosomy X. Kobiety dotknięte zespołem Turnera – posiadające tylko jeden chromosom X – rozwijają się jako kobiety, a w ich organizmach zaczynają powstawać jajniki, tyle że bez drugiego chromosomu X okazują się one „niesprawne”.

Z kolei istnienie mężczyzn z chromosomami XX pokazuje, że „sprawne” (wydzielające testosteron) jądra mogą się rozwinąć mimo braku komórek zarodkowych. Geny mogą powstrzymać rozwój męskich cech nawet u posiadacza genu SRY. Na płeć wpływa wiele genów. SRY aktywnie wprowadza zarodek na ścieżkę prowadzącą do rozwoju mężczyzny, pobudzając gen SOX9, podczas gdy żeńskie białka, na przykład beta katenina, aktywnie sprzyjają wejściu na ścieżkę prowadzącą do rozwoju kobiety, powstrzymując aktywność SOX9.

Sutki świadczą o istnieniu wspólnego odcinka ścieżki rozwojowej kobiet i mężczyzn, podstawowego szablonu, z którego się wszyscy wywodzimy. Sutki i szczątkowe piersi wykształcają się jeszcze przed wyodrębnieniem się płci w okresie płodowym. W okresie dojrzewania tkanka gruczołu piersiowego zazwyczaj namnaża się u kobiet, ale rośnie również u mężczyzn przyjmujących estrogen. Wszyscy dysponujemy odpowiednim oprzyrządowaniem, tyle że działa ono inaczej ze względu na obecność hormonów.

Z tego punktu widzenia jest czymś szczególnie osobliwym, że w wielu krajach kobiety mogą trafić do więzienia za odsłonięcie sutków w miejscach publicznych, podczas gdy mężczyźni mogą to czynić do woli. Amerykańscy mężczyźni zyskali to prawo w latach trzydziestych XX wieku, kiedy wiele stanów przyjęło stosowne przepisy, podczas gdy kobiece ciała nadal są cenzurowane na terenie całego kraju – zwłaszcza w Dniu Topless (Go Topless Day). Obchodzony jest w tę niedzielę sierpnia, która wypada najbliżej Dnia Równouprawnienia Kobiet (26 sierpnia – od 1971 roku „obchodzony na terenie całego kraju”, więc można go nawet uznać za święto). W USA poszczególne stany mają prawo prowadzić własną politykę w kwestiach „moralności publicznej”, która dotyczy między innymi sutków – może się zatem zdarzyć, że po przekroczeniu granicy stanu karmiąca matka zostanie aresztowana. Tak się składa, że dorastałem półtora kilometra od granicy między liberalnym w tej kwestii Illinois a konserwatywną Indianą, gdzie odsłanianie „kobiecych sutków” jest traktowane jako wykroczenie. Facebook jest Indianą internetu.

Ale nawet w miejscach, gdzie prawo zezwala na odsłanianie sutków, kobiety trafiają często do aresztu na podstawie przepastnej luki prawnej, którą jest „zakłócanie porządku publicznego”. Właśnie z tego powodu Van Voast trafiła przed sąd. Jak wynika z jej relacji, kiedy aresztujący ją policjanci orientują się, że nie mają ku temu podstaw, zdarza im się zmienić zarzuty. Raz jako powód zatrzymania podali kwestie higieny. Dopiero w lutym 2013 roku, po kolejnym bezpodstawnym aresztowaniu Van Voast, nowojorska policja otrzymała oficjalne zalecenie, żeby funkcjonariusze zaprzestali zatrzymywania kobiet za „samo odsłanianie piersi w miejscach publicznych”[2].

Czynnikiem odróżniającym męskie i żeńskie piersi nie jest nawet ilość zawartej w nich tkanki gruczołu piersiowego, bowiem wielu mężczyzn, zwłaszcza otyłych, ma jej więcej od niektórych kobiet. Funkcjonariusze nie mają również możliwości obejrzenia chromosomów danej osoby i rozstrzygnięcia na tej podstawie, czyje sutki są kobiece, a czyje męskie. A zatem kobiecość sutka jest kwestią kontekstu. Rzekomego zakłócenia porządku dokonuje zatem obowiązujący konstrukt kobiecości – w połączeniu z sutkami.

Uczeni prowadzący badania w dziedzinie embriologii z każdym rokiem coraz wyraźniej zdają sobie sprawę, że do każdego rezultatu fizjologicznego – w tym płci – prowadzi niesamowicie złożona kaskada cząsteczek wysyłających sygnały do poszczególnych genów i precyzyjne współgranie różnych procesów. Dlatego też Schiebinger żywi coraz głębsze przekonanie, że „płeć to w praktyce kontinuum”. Szacuje się, że 1 procent mieszkańców Ziemi nie jest ani kobietą, ani mężczyzną, ale ma cechy obu płci. Wartość ta jest mocno przybliżona, ponieważ wiele noworodków poddaje się zaraz po urodzeniu chirurgicznym lub hormonalnym korektom, które mają je popchnąć w stronę któregoś z biegunów płciowości. Oszacowanie dokładnej liczby takich przypadków utrudniają rozbieżności w dokumentacji sporządzanej przez położników. Niemcy to jedyny kraj, w którym w akcie urodzenia można wpisać: płeć „męska”, „żeńska” albo „inna”. „W większości krajów trzeba wybrać jedną z dwóch możliwości – mówi Schiebinger. – Nawet jeśli żadna z nich nie odpowiada stanowi faktycznemu. Dlaczego tak jest?”

Bo mamy skłonność do porządkowania złożoności? Cecha ta dotyczy w szczególnym stopniu mózgów, które w okresie płodowym miały kontakt raczej z testosteronem, czyli „mózgów męskich”, niemniej podobny wpływ testosteronu można zaobserwować w czasie zmiany płci: zmiany w substancji szarej stwierdzono już po upływie zaledwie miesiąca. Bywa, że obszary odpowiedzialne za mowę, ośrodki Broki i Wernickego, wyraźnie wtedy maleją. Zdaniem Andreasa Hahna z wiedeńskiej uczelni medycznej wyższy poziom testosteronu jest skorelowany z bardziej ograniczonym słownictwem u dzieci, a u osób przyjmujących testosteron podczas zmiany płci z żeńskiej na męską następuje obniżenie sprawności werbalnej[3].

Takie różnice wykraczają poza poziom hormonalny czy biologiczny, bowiem składają się na nie również lata (odzwierciedlonej) autopercepcji w dwupłciowym świecie. Kiedy Caitlyn Jenner, która w 2015 roku dokonała zmiany płci, zwierzyła się w swoim reality show: „Mój mózg jest znacznie bardziej kobiecy niż męski”, wiele osób chwaliło ją za odwagę, jakiej wymagało utożsamienie się ze zmarginalizowaną społecznością osób transpłciowych. Dziennikarka Elinor Burkett w eseju wydrukowanym przez „New York Timesa” podważyła sensowność niektórych stwierdzeń Jenner, pisząc, że nie można mieć kobiecego mózgu, nie przeżywszy jakiegoś czasu w roli kobiety – „nie zgromadziwszy pewnych doświadczeń, nie doświadczywszy pewnych upokorzeń i nie skorzystawszy z pewnych uprzejmości charakterystycznych dla kultury, która traktowałaby cię jak kobietę”. Kobiecość nie sprowadza się do biologii, przekonuje Burkett, ale „jest konstruktem społecznym, któremu kobiety muszą się podporządkowywać”. A zatem kobiecości nie można nabyć z dnia na dzień.

Również męskość trudno uznać za społeczne objawienie. Rob Garfield, który pomaga facetom w wykraczaniu poza wzorzec Prawdziwego Mężczyzny – a także w zawieraniu przyjaźni i wyrażaniu emocji (innych niż gniew) – stwierdził, że znaczna część tego, co uważamy za typowo męskie, może zostać zmodyfikowana. Nie zawsze jest to łatwe. Obowiązujący wzorzec porównuje z Dementorami, istotami z książek o Harrym Potterze. „Unoszą się wokół człowieka i wysysają z niego życiową energię – wyjaśnia mi. – Społeczne stereotypy działają na mężczyzn na podobieństwo Dementorów. Jeden z nich nosi nazwę Homofobo. To kulturowy stereotyp, przez który mężczyźni boją się przejawiać zainteresowanie innymi mężczyznami, okazywać serdeczność czy podziw, a wszystko z powodu społecznego tabu bycia uznanym za geja”.

Mężczyźni chodzą do lekarza znacznie rzadziej niż kobiety, co każdego roku przekłada się na 134 miliony wizyt mniej. „Wszystko to ma źródło we wzorcu Prawdziwego Mężczyzny: bądź silny, niezależny, odporny fizycznie, nie przyznawaj się, że coś cię boli albo że cierpisz – mówi Garfield. – Sytuacja się poprawia, ale to nadal wielki problem”.

Do badań nad dynamiką relacji męsko-męskich zainspirowały Garfielda wydarzenia z jego własnego życia, kiedy jako dorosły człowiek po rozwodzie został w zasadzie bez przyjaciół. Miał znajomych, którzy pomogliby mu wnieść do domu nową kanapę i z którymi mógłby obejrzeć mecz, ale brakowało mu kogoś, z kim łączyłaby go bliższa więź. Przezwyciężył własne lęki i obecnie prowadzi w Filadelfii grupy wsparcia dla mężczyzn (zwane grupami przyjacielskimi). Uczęszczający na spotkania mężczyźni uczą się ignorować społeczne oczekiwania, które każą im zachowywać spokój i powściągliwość. Jeden z członków grupy, chirurg, zgodził się ze mną porozmawiać – pod warunkiem że pozostanie anonimowy, ponieważ nie chce, żeby inni wiedzieli o jego przynależności do grupy. (Prośba doprawdy fascynująca, jeśli wziąć pod uwagę, czego uczy grupa. A na koniec i tak się okazało, że nie ma do powiedzenia nic ciekawego).

Między otwartymi emocjonalnie mężczyznami, którzy mają bliskich przyjaciół, a tymi, którzy ich nie mają, występują ogromne różnice zdrowotne, mówi Garfield. Otwartość wpływa na najróżniejsze aspekty życia: „Czas dochodzenia do siebie po chorobie psychicznej i fizycznej, odporność, długość życia ze zdiagnozowaną nieuleczalną chorobą wyglądają gorzej u facetów pozbawionych solidnych więzi społecznych. Ryzyko wystąpienia u nich pierwszego zawału serca jest większe o 50 procent. Dwukrotnie częściej kończy się on u nich zgonem”.

Od wielu dziesięcioleci kobiety znacznie częściej niż mężczyźni umierają na choroby serca, mimo że to mężczyźni częściej na nie chorują. Amerykańskie Towarzystwo Kardiologiczne przypisuje tę różnicę kulturowemu zdefiniowaniu problemów z sercem jako „męskiej choroby”, co powoduje, że jest ona nieprawidłowo diagnozowana przez lekarzy i lekceważona przez kobiety, które nie wyobrażają sobie, żeby to mógł być zawał serca.

Schiebinger uważa to za klasyczny przykład agnotologii wynikającej ze stereotypów płciowych. Właśnie z myślą o unikaniu tego rodzaju pułapek prowadzi badania nad fizycznymi odmiennościami między płciami. Chce ustalić, gdzie należy i powinno się podkreślać różnice w budowie fizycznej, a gdzie jest to niewskazane. Razem z kolegami z Uniwersytetu Stanforda próbowała przeprowadzić badania nad różnicami w mózgu wynikającymi z płci i genderowych wzorców kulturowych, ale „ani razu się to nie powiodło, ponieważ sprawa jest niesamowicie skomplikowana i kontrowersyjna. Weźmy choćby wojny – mówi i zawiesza głos. – Ludzi bardziej ciekawi kolano”.

F 292

Kolano rzeczywiście jest ciekawe. Firma Zimmer sprzedaje obecnie sztuczne kolana przeznaczone specjalnie dla kobiet. Noszą nazwę Zimmer Gender Solutions High-Flex Knee, a firma nie owija w bawełnę. Na swojej stronie internetowej stwierdza, że „jeżeli chodzi o kolana, mężczyźni i kobiety są różni”.

Z czego niby miałoby to wynikać? Archeologowie rzeczywiście potrafią natychmiast ustalić płeć szkieletu na podstawie jednego czynnika: kształtu miednicy. Kobieca miednica jest niemal zawsze szersza, ponieważ ma przez nią przejść dziecko. Szerokość ta sprawia, że kości udowe dochodzą do kolana nieco bardziej od zewnątrz, przez co są do niego – przeciętnie – nachylone pod nieco większym kątem niż u mężczyzn. Kolano Zimmer Gender Solutions podobno bierze pod uwagę tę różnicę kąta, a także to, że kobiece kolana są generalnie nieco mniejsze.

„W pierwszej chwili byłam niesamowicie podekscytowana – wspomina Schiebinger. – Patrzcie tylko, implant kolana specjalnie dla kobiet!” Zaczęła zachwalać produkt wśród kolegów ze Stanfordu. Wątpliwości nabrała, dopiero kiedy pokazała go znajomym ortopedom. Owszem, warto uwzględniać odmienny kąt, pod którym ustawione jest kobiece kolano, powiedzieli, ale nie mniej istotny jest wzrost pacjenta. A jeszcze ważniejsze doświadczenie chirurgów, liczba zakażeń odnotowywanych w danym szpitalu, nie wspominając o gotowości pacjenta do poddania się fizjoterapii. Naświetlanie odmienności między płciami czasami bywa zasadne – ale nie zawsze.

„Powinniśmy móc być odmienni i równi”, mówi, choć doskonale zdaje sobie sprawę, że u podłoża różnic w wysokości wynagrodzeń i innych systemowych form dyskryminacji płciowej leżą przekonania o olbrzymich, fundamentalnych różnicach między mężczyznami i kobietami. Sprawa nie jest jednak prosta. „Bardzo często postulaty równościowe sprowadzają się do stwierdzeń, że jesteśmy tacy sami”.

Poczucie jedności mogłoby się zrodzić z wiedzy o tym, że wszyscy zaczynamy jako niezróżnicowane płciowo embriony i że nie istnieje domyślna płeć, ale raczej złożony system chemicznych sygnałów wytwarzających nieskończenie różnorodne spektrum cech fizycznych, które można postrzegać na nieskończenie wiele sposobów.

...w takim razie
dlaczego nadajemy sutkom znaczenie seksualne?

W Polsce – gdzie prawo zabrania kobietom chodzić topless – antropologowie Agnieszka Żelaźniewicz i Bogusław Pawłowski przeprowadzili szeroko zakrojone badania nad naturą naszego pociągu do piersi. W artykule opublikowanym w jednym z czasopism naukowych piszą, że „duże kobiece piersi należy uznać za atrakcyjne” dla heteroseksualnych mężczyzn, ponieważ mogą świadczyć o zdolności do wykarmienia potomstwa[4]. Noworodki nie wyskakują co prawda z piersi, ale kobiety, u których występuje większa różnica między obwodem bioder a obwodem talii i które mają duże piersi, mają często wyższy poziom hormonu związanego z płodnością. „Duże piersi mogą również wskazywać na lepszą jakość genów”, piszą antropologowie.

Mimo to z przeprowadzonych przez nich badań nie wynika wcale, że większe znaczy lepsze. Z punktu widzenia mężczyzn najatrakcyjniejszymi rozmiarami miseczki są C i D. Wolą je od mniejszych A i B, ale również od jeszcze większego E. Antropologowie oceniają, że w miarę powiększania się piersi w okresie ciąży i laktacji „zbyt duże piersi mogą sygnalizować, że kobieta nie jest w danej chwili płodna, a przez to staje się mniej atrakcyjna, zwłaszcza dla partnerów zainteresowanych krótkotrwałym kontaktem”. Uczeni sugerują, że mężczyźni mogą również niżej oceniać kobiety z największymi biustami, „spodziewając się po nich niewierności”. Podczas innych badań ustalono bowiem, że kobiety z dużymi piersiami postrzegane są jako bardziej rozwiązłe i „otwarte na seks”. Kobiety z mniejszymi piersiami cieszą się opinią nie tylko moralnych i skromnych, ale również kompetentnych, ambitnych i inteligentnych. Inni badacze stwierdzili, że preferowanie przez mężczyzn kobiet z dużym biustem może wynikać z jeszcze bardziej arbitralnych czynników: podczas pewnego eksperymentu wszystko sprowadzało się do tego, czy mężczyźni byli głodni w chwili, kiedy proszono ich o wybranie bardziej atrakcyjnego z dwóch przedstawionych zarysów piersi[5]. Interpretacja tego wyniku przywołuje hipotezę niedoboru zasobów, mówiącą, że kiedy możliwości zaspokajania podstawowych potrzeb w życiu codziennym są ograniczone, mężczyźni wolą kobiety o większych piersiach.

Dwa lata przechadzania się topless po Nowym Jorku pozwoliły Holly Van Voast zgromadzić jednocześnie bardziej uniwersalne i bardziej konkretne spostrzeżenia: „Słuchaj, wszyscy uwielbiają cycki. Mają w sobie coś pociągającego. Jesteśmy przyuczani do patrzenia na nie już jako dzieci. Ludzie są zaprogramowani, żeby je uwielbiać”. Kiedy opowiada o ludziach, którzy poczuli się poważnie urażeni widokiem jej nagich piersi w metrze albo w parku, a czasami nawet posuwali się z tego powodu do agresji, co kilka zdań używa terminu „dysonans poznawczy”. Najgwałtowniej zareagowała kobieta z dzieckiem, która popchnęła ją na policyjną barykadę. „Zachowywanie się tak, jakby się ich nienawidziło, jest w każdej sytuacji absurdalne. Nie jestem lesbijką, ale nawet dla mnie są pociągające”.

Mężczyźni, którzy czuli się urażeni, często powoływali się na analogię do własnych penisów, co brzmiało mniej więcej tak: „Co by było, gdybym chodził z fiutem na wierzchu?”. Van Voast zaskoczyła częstotliwość porównywania piersi do penisów. Równoważność penisów i piersi ma podłoże raczej kulturowe niż anatomiczne, bowiem ich anatomicznym odpowiednikiem byłaby łechtaczka. Seksualizację kobiecych piersi Van Voast uważa za projekcję męskiej psychiki. Seksualizacji jakiejkolwiek części ludzkiego ciała towarzyszy onieśmielenie i osąd, które są wynikiem powszechnego tłumienia seksualności. Ma to konkretne skutki zdrowotne. Na przykład operacyjnego zmniejszenia biustu dokonuje się częściej niż jego operacyjnego powiększenia, ponieważ, jak dowodzą badania, skutecznie chroni to przed bólami pleców i karku, poprawia jakość snu i ułatwia wykonywanie ćwiczeń fizycznych[6]. Mimo to z powodu piętna ciążącego na wszystkich operacjach piersi ich pomniejszanie często nie jest refundowane w ramach ubezpieczenia zdrowotnego. Van Voast doszła do wniosku, że aby faktycznie zlikwidować rozbieżność w traktowaniu męskich i kobiecych sutków, kobiety nie powinny organizować przemarszów topless przez Waszyngton, takich, jakie odbywają się w ramach popularnej kampanii Uwolnić Sutek, ale zwyczajnie poruszać się topless na co dzień, po ulicach koło swojego domu. To jednak wymagałoby wyjątkowego hartu ducha. Aktywistki walczące o uwolnienie sutków, mówi Van Voast, „przebijają się przez zasieki historycznych brzemion, jakie nałożono na kobiety, za co spada na nie potworna ilość szyderstw i obelg”. Sama wydaje się w szczególny sposób uodporniona na tego rodzaju przykrości. „W odróżnieniu od większości kobiet umiem sobie z nimi radzić. Nie wiem, z czego to wynika. To zupełnie tak, jakbym była Turingiem cycków”.

Mimo tych zdolności w 2013 roku dała za wygraną. Dysonans poznawczy okazał się nie do zniesienia. Van Voast otrzymała od nowojorskiej policji siedemdziesiąt siedem tysięcy dolarów odszkodowania za bezprawne zatrzymania i przeprowadziła się do leżącego w północnej części stanu Nowy Jork miasta Schenectady.

„W naszym społeczeństwie występują ogromne napięcia związane z władzą – wyjaśnia – a chodzenie topless było jednym ze sposobów unaocznienia tych zjawisk”.

Dlaczego penisy wyglądają tak, a nie inaczej?

Przyczyny tego, że trzon i żołądź ludzkiego penisa są tak znacząco większe od trzonu i żołędzi łechtaczki, od dawna stanowiły przedmiot swego rodzaju zaciekawienia. Interesujące wyjaśnienie powodów tego, że penisa wieńczy zgrubiała żołądź, a nie przybiera on postaci pozbawionego wyrazu cylindra ani nawet pustego stożka, jakich używa się do sztucznej inseminacji, znajdziemy w książce Why Is the Penis Shaped Like That? [Dlaczego penis ma właśnie taki kształt?] autorstwa dziennikarza Jessego Beringa. Przedstawia w niej teorię przemieszczenia nasienia.

Każdy, kto spędził choćby kilka minut na portalu YouTube, doskonale wie, że wiele zwierząt ma penisy. Mało które jednak posługują się nimi do wykonywania tak uporczywych i agresywnych pchnięć jak samiec człowieka. Wynika to po części z tradycji i z ograniczeń męskiej wyobraźni. A także z fizjologicznej konieczności. Dlaczego mężczyźni i kobiety odczuwają przyjemność, kiedy penis jest wpychany do pochwy i z niej wyciągany? Dlaczego, jak u lwa, nie jest umieszczany w środku i nie trwa bez ruchu do czasu, kiedy wypełni swoje penisowe zadanie i zdeponuje w pochwie nasienie?

Mogą się za tym kryć te same powody co za zgrubiałym kształtem żołędzi. Teoria przemieszczenia nasienia stwierdza, że okrągła główka i jej wystająca krawędź oraz powtarzane raz za razem pchnięcia mają wyciągać nasienie z kanału pochwy. Czemu miałoby to służyć? Temu samemu co wiele zachowań mężczyzn: zwycięstwu w rywalizacji, którą są gody. W tym wypadku chodzi o to, że inny samiec mógł niewiele wcześniej pozostawić swoją spermę w pochwie tej konkretnej samicy. Kolejny samiec i jego penis mają zatem do wykonania dwa zadania: złożenie, co oczywiste, w pochwie nasienia, ale również usunięcie przy okazji nasienia konkurentów.

Jeżeli miałby istnieć jakiś fizjologiczny argument przeciwko monogamii, to moglibyśmy wskazać właśnie na teorię przeniesienia nasienia. Z jej punktu widzenia większy penis daje mężczyźnie przewagę z niewątpliwie romantycznego powodu, jakim jest większa skuteczność w odgrywaniu roli swego rodzaju szufli do wybierania spermy.

Psycholog Gordon Gallup z Uniwersytetu Albany przetestował w praktyce skuteczność mechaniki opisanej przez tę teorię, choć bynajmniej nie nakłaniając ludzi do uprawiania seksu bez zabezpieczenia z kilkoma partnerami pod rząd. Posłużył się do tego celu sztucznymi penisami. Wyniki wydawały się potwierdzać przewidywania teorii[7].

Można jednak zapytać: czy skutek nie byłby odwrotny do zamierzonego w tym sensie, że penis zaczynałby w pewnym momencie usuwać również własną spermę?

Jest to mało prawdopodobne, ponieważ wbrew wielu lirycznym odwołaniom do „miłości uprawianej do bladego świtu” w większości wypadków erekcja zanika wkrótce po wytrysku. O tym fakcie nie wspomina się zbyt często w piosenkach, podobnie jak o odczuwanej wtedy niechęci do dalszej stymulacji penisa. To, co chwilę wcześniej sprawiało rozkosz – tak wielką, że mężczyźni są gotowi na ogromne poświęcenia, aby jej zaznać – staje się nieprzyjemnym doznaniem. Gdyby teoria przeniesienia nasienia okazała się prawdziwa, zjawisko to miałoby sens z reprodukcyjnego punktu widzenia. Mężczyznę należałoby bowiem nakłonić do trzymania swojej szufli do nasienia z dala od własnej spermy, w przeciwnym razie szkodziłby sam sobie. Może byłoby najlepiej, gdyby po prostu zasnął.

Kiedy wytrysk można uznać za przedwczesny?

Średni czas trwania heteroseksualnego stosunku płciowego wynosi od trzech do trzynastu minut. Potem następuje wytrysk i mężczyznę ogarnia senność. Inne gatunki poświęcają na to jeszcze mniej czasu. Lwy przeciętnie niecałą minutę. U marmozet wytrysk następuje w pięć sekund od rozpoczęcia penetracji[8]. Gdybyście zapytali o to marmozety, odpowiedziałyby, że wolą szybko wrócić do polowania i chronienia swoich rodzin przed drapieżnymi ptakami.

Czy jednak dobór naturalny nie powinien sprzyjać mężczyznom, którzy najszybciej deponują „swoje dobra”? (I czy powinniśmy w ogóle określać spermę mianem „naszych dóbr”?). Jeżeli wierzyć postulowanemu przez teorię przeniesienia nasienia wyjaśnieniu, skąd się wzięły absurdalny kształt i wielkość męskiego penisa, dążenie do dłuższej sekwencji pchnięć może być skutkiem nieuświadomionego działania instynktu nakazującego dokładne wyszorowanie kanału pochwowego. Dopiero po ukończeniu tej czynności warto zdeponować w nim własne dobra. Alan Dixson, profesor biologii z Uniwersytetu Wellington w Nowej Zelandii, właśnie w ten sposób wyjaśnia ludzką skłonność do długich stosunków płciowych z „sekwencjami głębokich pchnięć”.

Dlaczego mężczyźni nie przeżywają wielokrotnych orgazmów?

W hotelu Marriott w centrum Charleston w Karolinie Południowej odbyło się w 2016 roku spotkanie naukowców z Międzynarodowego Stowarzyszenia na rzecz Badań nad Seksualnym Zdrowiem Kobiet (International Society for the Study of Women’s Sexual Health). Przedstawiono na nim wyniki największych badań na reprezentatywnej próbie mieszkańców Stanów Zjednoczonych, dotyczących, jak to określono, „kobiecej satysfakcji”. Nie była to próba uniknięcia słowa „orgazm”, ale precyzyjnego zwrócenia uwagi na to, że satysfakcja płynąca z seksu nie ogranicza się do skurczy mięśni dna miednicy. Badaczka Debby Herbenick ze słynnego Instytutu Kinseya, działającego przy Uniwersytecie Indiana, zapewniała mnie, że kobieta może doświadczyć satysfakcji seksualnej bez osiągnięcia orgazmu.

To właśnie Alfred Kinsey – który przyjechał do Indiany, żeby badać osy, a został najsłynniejszym na świecie badaczem seksualnych zwyczajów człowieka – napisał w wydanej w 1953 roku książce Sexual Behavior in the Human Female, że większość kobiet jest zdolna do przeżywania wielokrotnych orgazmów. Dla ówczesnego środowiska naukowego (złożonego głównie z mężczyzn) było to prawdziwe objawienie. Virginia Johnson i William Masters z Uniwersytetu Waszyngtona w St. Louis uzupełnili wyniki badań ankietowych Kinseya konkretnymi dowodami. Stymulowane w laboratorium wibratorem kobiety przeżywały często wiele orgazmów w ciągu kilku minut. Niektóre nawet pięćdziesiąt[9].

Badanie nad satysfakcją seksualną kobiet (Study of Women’s Sexual Pleasure) obejmowało przeprowadzone w ciągu trzech lat pogłębione wywiady z ponad dwoma tysiącami kobiet. Wynika z nich, że wielokrotne orgazmy przeżywa dziś 47 procent kobiet. „Podejrzewamy, że mogłyby występować u większej liczby – wyjaśniła mi Herbenick – ale przeszkodą jest często partner. Niektóre kobiety są tak wrażliwe, że nie są w stanie kontynuować stosunku po osiągnięciu pierwszego orgazmu. Inne po pierwszym orgazmie mówią sobie: to wystarczy”.

Herbenick wyjaśnia, że większość kobiet po pierwszym orgazmie stosuje odmienną technikę dochodzenia do kolejnego. Ponieważ po pierwszym szczytowaniu niesamowicie wzrasta wrażliwość, takie same jak wcześniej ruchy członka mogą stać się nieprzyjemne czy wręcz bolesne. Błędem byłoby uznanie w takiej sytuacji danej kobiety za niezdolną do osiągania wielokrotnych orgazmów – po prostu musi do nich dochodzić w inny sposób. Drugi, trzeci czy czterdziesty orgazm nie jest zazwyczaj wynikiem większej intensywności stosunku, ale mniej bezpośredniej stymulacji albo spowolnienia tempa.

O ile zdolność do wielokrotnych orgazmów występuje u wielu kobiet, o tyle u większości mężczyzn po orgazmie napięcie spada. Herbenick zapewnia mnie, że istnieje mimo wszystko „garstka mężczyzn”, u których „erekcja utrzymuje się tak długo, że występuje kilka kolejnych wytrysków”. Każda następna porcja nasienia zawiera znacznie mniej plemników. Nie są to ejakulacje funkcjonalne, ale raczej wynikające z dumy i doznawanej przyjemności. Gdyby mężczyzna dysponował zdolnością do przeżywania wielokrotnych orgazmów, trudno byłoby to uzasadnić z perspektywy funkcji biologicznych. Ciało mężczyzny nie ma w zasadzie zdolności do przechowywania więcej niż jednej porcji nasienia. Przechowywane w ciele plemniki szybko umierają i ulegają mutacjom. Jądra muszą wisieć poza ciałem, ponieważ sperma może być produkowana wyłącznie w temperaturze nieco niższej od temperatury ludzkiego ciała. Organizm przechowuje ograniczoną ilość spermy zaledwie przez kilka dni. Po co zatem mężczyzna miałby przeżywać wielokrotny orgazm, skoro już przy pierwszym wytryskiwana jest dostatecznie duża ilość nasienia, żeby nastąpiło zapłodnienie? Faktycznym ograniczeniem jest krótki żywot plemników. A zatem, chłopaki, jeśli chcecie przeżywać wielokrotne, sekwencyjne orgazmy, zorganizujcie sobie lepszy system przechowywania spermy. Może jakaś torebka przyszyta do krocza? Sam nie wiem. Ale od czego mamy inwestorów wysokiego ryzyka?

Kobiety, które nie muszą się zmagać z problemem przechowywania gamet – ich komórki jajowe czekają w przechowalni od dzieciństwa – powinny dysponować zdolnością do przeżywania nieskończenie wielu orgazmów. Ale – nad czym ubolewa Herbenick i wiele innych osób – ten potencjał bywa często niewykorzystywany. Różnice między kobietami, które mają udane życie erotyczne, a tymi, które go nie mają, sprowadzają się często do czynników o charakterze nie tyle fizjologicznym, co kulturowym. Kobiety, które mogą swobodnie i otwarcie porozmawiać o tym z partnerem, znacznie częściej czerpią satysfakcję z życia erotycznego. Choć wielokrotne orgazmy są czymś wspaniałym, Herbenick podkreśla, że kiedy brak satysfakcji z seksu staje się normą, powinno się o tym rozmawiać. Przeprowadzone przez nią badania dowiodły również, że kobiety, które mają poczucie, że mogą porozmawiać z partnerem o tym, co konkretnie sprawia im podczas uprawiania seksu przyjemność, są ośmiokrotnie – ośmiokrotnie – częściej zadowolone ze swoich związków. Powtórzę to jeszcze raz: ośmiokrotnie. Kultura czyniąca tabu z rozmowy o przyjemności czerpanej z seksu nie może szczerze opowiadać się za „wartościami rodzinnymi”.

Jak ujmuje to Herbenick: „Największą wartością rodzinną byłoby otwarte rozmawianie o przyjemności płynącej z seksu”.

Jak odpowiedzialnie poinformować (przez telefon) byłego partnera przylepę o tym, że mamy rzeżączkę?

– Cześć, Derek.

– Hej! O rany, jak miło cię słyszeć! Esemesowałem do ciebie normalnie bez przerwy. Dostałeś moje esemesy? Tyle razy do ciebie pisałem.

– Przepraszam, jadę przez tunel, więc w każdej chwili może nas rozłączyć. Muszę ci tylko powiedzieć, że wykryto u mnie rzeżączkę, jakiś szczep odporny na leki, więc powinieneś się zbadać. Mogę liczyć, że się zbadasz?

– Superrzeżączkę?

– Tak, właśnie tak. Zbadasz się?

– Tak, jasne, czy masz...

– Przepraszam, cholerny tunel!!! [rozłączasz się]

margines

Tylko w niektórych krajach prawo nakazuje powiadomienie wszystkich niedawnych partnerów seksualnych o wykryciu choroby przenoszonej drogą płciową. Odpowiedzialny człowiek zawsze powinien w ten sposób postąpić, nawet jeśli naraża się na ryzyko, że któryś z eksów poczuje odrobinę mściwej satysfakcji na wieść o chorobie. Odpowiedzialność polega na tym, że jednym telefonem / esemesem / mailem / zestawem czekoladek możemy zapobiec wybuchowi epidemii syfilisu. Sposobem na uniknięcie bezpośredniego kontaktu z osobą, z którą nie mamy już najmniejszej ochoty rozmawiać, jest skorzystanie z anonimowego powiadomienia, na przykład za pośrednictwem darmowych serwisów w rodzaju Dontspreadit.com. Tylko nie używajcie ich do robienia głupich kawałów.

Jaką wielkość ma przeciętna łechtaczka?

Kiedy Londa Schiebinger prowadziła na Stanfordzie wykłady poświęcone seksualności, zwróciła uwagę, że większość studentów płci męskiej „znała długość i obwód swojego penisa, zarówno w stanie spoczynku, jak i wzwodu”[10]. Tymczasem studentki zazwyczaj „nie miały pojęcia”, jak duża jest ich łechtaczka ani jakie różnice w jej rozmiarach występują wśród kobiet. Opublikowany w 2015 roku w czasopiśmie „Science” artykuł zatytułowany Jaką wielkość ma przeciętny penis? przez wiele miesięcy pozostawał jednym z najpopularniejszych tekstów na jego witrynie internetowej.

F 302

(Odpowiedź, sformułowana w oparciu o analizę siedemnastu badań przeprowadzonych na 15 521 mężczyznach z całego świata, brzmi: 13,1 centymetra długości i 11,7 centymetra obwodu. Nie żeby miało to jakiekolwiek znaczenie. No chyba że ma).

Przeciętna łechtaczka jest niemal równie duża. Fakt ten ma dla Schiebinger mniejsze znaczenie niż to, że większość ludzi nie ma o tym pojęcia.

W XVI wieku, kiedy świat zajmował się stawianiem fallusów we wszystkich największych miastach, słynny francuski anatom Ambroise Paré mówił o łechtaczce wyłącznie „ta nieprzyzwoita część”. Żyjący w tym samym czasie włoski chirurg Realdo Colombo twierdził, że odkrył istnienie łechtaczki, co miało podobną wartość jak stwierdzenia europejskich kupców, że odkryli zamieszkany od dawna kontynent zwany Ameryką. Colombo nazwał łechtaczkę „ośrodkiem kobiecych rozkoszy”, miniaturową odmianą penisa. Pogląd ten propagowano potem przez wieki i nawet dziś można go usłyszeć na lekcjach embriologii.

Schiebinger twierdzi, że jest to wzorcowy przykład nieumyślnego szerzenia ignorancji przez kulturę. Zarówno mężczyźni, jak i kobiety lepiej znają anatomię mężczyzn niż kobiet. O taki stan rzeczy dbają społeczeństwa. Łechtaczkowa agnotologia.

Dopiero w 1971 roku, w czasach ruchu emancypacyjnego, grupa kobiet z Bostonu opracowała leksykon Our Bodies, Ourselves [Nasze ciała i my], który miał służyć za „wzorzec dla kobiet, które chcą się dowiedzieć czegoś o sobie, przekazać nowo zdobytą wiedzę lekarzom i zmusić establishment medyczny do podniesienia poziomu opieki zdrowotnej dla kobiet”. Kolejne wydania książki ukazują się do dziś w wielu krajach, upowszechniając na całym świecie wiedzę o tym, że łechtaczka to coś więcej niż chwytny penis (jak jeszcze kilka lat wcześniej pisali Virginia Johnson i William Masters), że to odrębny narząd zbudowany z żołędzi (czyli części opisanej przez Colombo, przypominającej główkę penisa), a także znacznie większego trzonu i odnogi – rozciągających się pod powierzchnią sromu. Dlatego nie można zmierzyć sobie łechtaczki, a poznanie przeciętnej wielkości tego narządu wymagałoby dostępu do dużej liczby zwłok. Nawet wtedy byłoby to niełatwe zadanie, ponieważ łechtaczka składa się w dużej mierze z tkanki gąbczastej, która podobnie jak penis w stanie podniecenia wypełnia się krwią, co sprawia, że najlepiej badać ją w ciałach, które da się wciąż wprowadzić w stan podniecenia.

Przeprowadzone niedawno badania metodą rezonansu magnetycznego umożliwiły naukowcom oszacowanie objętości niepobudzonej łechtaczki na 1,5 do 5,5 mililitrów. U pobudzonej kobiety łechtaczka mniej więcej podwaja objętość, zwiększając nacisk na unerwiony obszar w przedniej ściance pochwy. Sama żołądź ma szerokość od 2,4 do 4,4 milimetra i długość od 3,7 do 6,5 milimetra[11]. Kobiety z drobniejszymi łechtaczkami osiągają zwykle mniejszą liczbę orgazmów[12]. Taka zależność nie występuje u mężczyzn. Mimo to żaden artykuł poświęcony rozmiarom łechtaczki jakoś nie wzbudził równie wielkiego zainteresowania czytelników „Science” jak ten poświęcony rozmiarom penisa.

Schiebinger nie twierdzi, że wielkość ma znaczenie, ale że niewiedza na temat łechtaczki jest wbudowana w naszą kulturę, że utrzymuje się na niezmiennym poziomie, podczas gdy penis pozostaje przedmiotem dyskusji i czci. (Kiedy ktoś już zaczyna mówić o kobiecych narządach płciowych, wspomina zazwyczaj o „waginie”, która jest zupełnie czym innym). Rozbieżność w podejściu do tych – pod wieloma względami tożsamych – narządów świadczy o poważnych zaszłościach społecznych.

Czy punkt G naprawdę istnieje?

Pojęcie to utworzono w 1981 roku od nazwiska niemieckiego ginekologa Ernsta Gräfenberga (mężczyzny), który opisał je trzy dekady wcześniej, analizując rolę cewki moczowej w stymulacji seksualnej. Zdefiniował ją jako „strefę erogenną” na przedniej ścianie pochwy, „rozciągającą się wzdłuż cewki moczowej”.

Lauren Streicher, ginekolożka z Uniwersytetu Northwestern, powiedziała mi, że większość jej kolegów i koleżanek żywi przekonanie, że punkt ten rzeczywiście występuje u większości kobiet. Zaprzeczanie jego istnieniu naraża uczonego na krytykę: uznaje się, że ktoś taki kwestionuje emancypację kobiet i ich zdolność do czerpania przyjemności z seksu. Nikt nigdy nie kwestionował istnienia męskich jąder. (Niektórzy wierzą w ich istnienie tak głęboko, że wieszają je na tylnym zderzaku swojego samochodu). Niemniej – w odróżnieniu od męskich jąder – żadna sekcja zwłok ani metoda obrazowania nie pozwoliła zidentyfikować jednoznacznie struktury, która wyraźnie odpowiadałaby punktowi G [13]. W tamtej okolicy rzeczywiście znajduje się tkanka zwana „gąbką cewki moczowej”, która wypełnia się krwią w czasie stymulacji erotycznej, tak samo jak łechtaczka i penis, uzyskując charakterystyczną żebrowaną fakturę przypominającą oponę rowerową. (Nigdy nie porównujcie jej do opony rowerowej). Niektórzy sądzą, że nabrzmienie nie wynika bezpośrednio z podniecenia seksualnego, ale z zaciśnięcia się cewki moczowej, co ma zapobiec opróżnieniu pęcherza w czasie uprawiania seksu (nie wszystkich to akurat kręci).

To samo zjawisko zachodzi w penisie. Właśnie dlatego erekcja uniemożliwia większości mężczyzn oddanie moczu. Również z tego powodu u mężczyzn występuje zjawisko porannych wzwodów. Ponieważ podczas snu sterowane wolą mięśnie pozostają w stanie rozluźnienia, wypełnienie penisa albo gąbki cewki moczowej krwią może być ostatnią deską ratunku, jeśli chce się zapobiec mikcji, jak w medycynie określa się oddawanie moczu. Gdybyście kiedyś koniecznie chcieli wspomnieć o tym zagadnieniu w czasie podwieczorku, użycie terminu „mikcja” wydaje się najbezpieczniejsze.

Podobnie jak nabrzmienia narządów płciowych nie należy mylić z miłością czy nawet podnieceniem seksualnym, istnienie „strefy erogennej” nie oznacza jeszcze, że mamy do czynienia z odrębnym narządem. Londa Schiebinger zwraca uwagę, że jeszcze inny „punkt G” znajduje się między kroczem a odbytem. Jest to bogato unerwiony obszar tkanki jamistej nazywany niekiedy gąbką kroczową. Można go pobudzić przez tylną ścianę pochwy i przez odbytnicę (potencjalnie mógłby odpowiadać za orgazmy przeżywane podczas uprawiania seksu analnego).

Nawet specjaliści twierdzący, że punkt G nie istnieje, przyznają, że obszar ten ma szczególne znaczenie. Susan Oakley, uroginekolożka z Kentucky, twierdzi, że nie jest to odrębny byt, ale przedłużenie mechanizmu stymulowania łechtaczki[14]. Nazywa to miejsce punktem C (od clitoris – łechtaczka). Inni ostrożnie przyznają, że pojęcie punktu G jest uproszczeniem, które może skłaniać ludzi do nadmiernego zainteresowania tym konkretnym obszarem.

Wymienione poglądy zbiegają się w wyczerpującym przeglądzie badań na temat punktu G, którego dokonali endokrynolog Emmanuele Jannini z Uniwersytetu Rzymskiego i jego współpracownicy. Wyjaśnili w nim, że anatomia miednicy ma charakter dynamiczny i że „legendarny” punkt G najlepiej uznawać nie za strukturę, ale za zbiór interakcji między łechtaczką, cewką moczową i przednią ścianą pochwy. Autorzy przeglądu nazywają go kompleksem łechtaczkowo-moczowo-pochwowym (clitourethrovaginal complex, CUV), „zmiennym, złożonym zmiennofunkcjonalnym obszarem, który odpowiednio stymulowany w trakcie penetracji, może wzbudzić orgazm”[15].

Kompleks CUV to coś bardziej złożonego niż punkt G. Jego nazwa nie wydaje się ponadto – inaczej niż ta druga – skrojona na potrzeby mężczyzn. Trzeba jednak oddać sprawiedliwość Gräfenbergowi, który stworzył pierwszą wkładkę domaciczną, dzięki czemu, korzystając z kulturowej przewagi, w którą wyposażały go jądra, popchnął do przodu emancypację kobiet. Większą część zasługi w tej dziedzinie przypisuje się zazwyczaj pigułce antykoncepcyjnej, ale jego wynalazek pozostaje do dziś bardziej niezawodnym i tańszym rozwiązaniem. Badania nie przyniosły mu bogactwa ani chwały: trafił przez nie nawet do więzienia w Trzeciej Rzeszy. Po czterech latach został wykupiony przez Margaret Sanger, późniejszą założycielkę Planned Parenthood, organizacji pozarządowej działającej na rzecz praw reprodukcyjnych kobiet, i przez Syberię przewieziony do Stanów Zjednoczonych.

Zaczął pracować w nowojorskim „biurze badawczym” Sanger (pierwszej klinice antykoncepcyjnej w Stanach Zjednoczonych) i zgłosił się na ochotnika do badań prowadzonych przez Alfreda Kinseya. Gdybyśmy mieli przystać na nazwanie części kobiecego ciała od nazwiska jakiegoś mężczyzny, moglibyśmy uznać, że Gräfenbergowi jakoś się to należy. Nazwa punkt G ma również inne zalety. Jako termin nie wzbudza zapewne równie wielkiej niechęci jak „gąbka kroczowa” (a z pewnością nie tak wielką jak słowo na Ł). Kiedy jakąś rzecz spowija aura takiej tajemniczości, rozmowę o niej należy rozpocząć od przełamywania uprzedzeń. A uda się to dopiero wtedy, gdy zaczniemy słuchać i mówić.

Dlaczego nie istnieje „viagra dla kobiet”?

Latem 2015 roku zebrano ponad sześćdziesiąt tysięcy podpisów pod petycją o zgodę na wprowadzenie na rynek „viagry dla kobiet”. Chodziło o fibanserin, na którego rejestrację amerykańska Agencja Żywności i Leków nie zgodziła się dwukrotnie z powodu braku dowodów na jego bezpieczeństwo i skuteczność. Ludzie, którzy podpisali się pod petycją, należący do ruchu Wyrównać Rachunki (Even the Score), wspierani zarówno przez niektóre organizacje walczące o prawa kobiet, jak i przez firmę Sprout Pharmaceuticals, sugerowali, że w grę wchodzą bardziej niecne powody.

„Kobiety dostatecznie długo czekają na coś takiego – stwierdzała petycja. – W 2015 roku standardem powinno być równouprawnienie płci w dostępie do leczenia dysfunkcji seksualnych”.

Nawet jeśli protest ten wynikał ze słusznych pobudek, jego uczestnicy nie zwrócili uwagi na to, że viagra wpływa na łechtaczkę identycznie jak na penisa. I że doprowadzenie do wypełnienia tych organów krwią jest dość wycinkowym podejściem do leczenia „dysfunkcji seksualnych”.

Wystarczy wyszukać frazę „fizjologia erekcji” na portalu medycznym WebMD, a otrzymamy informacje wyłącznie na temat penisów. Rezultat ten trudno nazwać nieprawdziwym, ale z pewnością jest niepełny. Penis to zwykła gąbka otaczająca cienką cewkę moczową, przez którą wydostają się na zewnątrz męskie „dobra”. Można zaufać portalowi WebMD, kiedy informuje nas, że do erekcji penisa dochodzi wtedy, gdy krew wypełnia gąbkę zwaną corpus cavernosa (ciałem jamistym), zlokalizowaną wzdłuż trzonu.

Kiedy przepływ krwi ulegnie z jakiegoś powodu ograniczeniu, na przykład u kogoś cierpiącego na miażdżycę tętnic dostarczających krew do członka – identyczne zjawisko zachodzące w sercu zabija więcej ludzi niż jakakolwiek inna choroba – traci on zdolność do przejścia w stan erekcji. Viagra (sildenafil) została odkryta, kiedy naukowcy szukali leku na obniżenie ciśnienia przez rozszerzanie naczyń krwionośnych. Nie sprawdziła się jako lek na chorobę sercowo-naczyniową, ale okazała się skutecznie wypełniać corpus cavernosa, wprowadzając członki uczestników badań w stan erekcji. W ten sposób powstał jeden z najbardziej dochodowych leków w historii. W pierwszym roku dostępności na rynku wartość sprzedaży przekroczyła 1,2 miliarda dolarów.

Ponieważ tajemnice łechtaczki nie są żadnymi tajemnicami, wiemy, rzecz jasna, że kobiety również mają corpus cavernosa i że doznają erekcji w identyczny sposób jak mężczyźni. Ponieważ większa część łechtaczki znajduje się wewnątrz ciała, badanie kobiecego wzwodu wymaga użycia metod obrazowania opartych na zaawansowanej fizyce. Z przeprowadzonego niedawno badania metodą rezonansu magnetycznego, którym poddano kobiety oglądające „filmy erotyczne”, wynika, że łechtaczka zwiększa wtedy objętość średnio o 90 procent[16]. Dodatkowa warstwa tkanki sprawia, że penis w stanie erekcji staje się sztywniejszy od łechtaczki, ale w obu przypadkach mamy do czynienia w zasadzie z tym samym procesem.

Znam kobiety, które wierzą, że viagra zwiększa przyjemność, którą czerpią z seksu, niemniej żadna z nich nie zaopatruje się w ten lek w legalnych źródłach. (Co jest groźne: chodzi o silny lek wywierający wyraźny wpływ na układ sercowo-naczyniowy. Niektórzy przypłacili jego stosowanie śmiercią). To, że viagra może nasilać doznania erotyczne u kobiet, potwierdzono w testach klinicznych jeszcze w 2003 roku, kiedy badacze z Uniwersytetu Kalifornijskiego w Los Angeles odkryli, że zgodnie z oczekiwaniami lek wzmacnia, jak to określa badaczka Laura Berman, „odczucie ciepła, mrowienia i wypełnienia”[17]. Poszukując „viagry dla kobiet”, zapominamy, że erekcje są powszechnym zjawiskiem związanym z ludzką seksualnością.

F 309

Viagra, jak wiele innych lekarstw, zawodzi, ponieważ działa wycinkowo. Podniecenie jest wynikiem współgrania szeregu czynników psychologicznych, neuronalnych, hormonalnych i naczyniowych. Viagra wpływa tylko na ten ostatni. Nie oddziałuje na umysł, nie wzbudza u człowieka chęci do uprawiania seksu. Nie zwiększa poziomu testosteronu, nie czyni zażywającego ją bardziej męskim (jak sugerują reklamy leku cialis). A już na pewno nie sprawia, że penis staje się większy (co reklamy Cialis sugerują zupełnie jednoznacznie). Doprowadza jedynie do rozszerzenia naczyń krwionośnych, co umożliwia penisowi i łechtaczce wypełnienie się krwią. A zatem jeżeli już, to doprowadza do oddzielenia ciała i umysłu.

Media obwołały szumnie flibanserynę „viagrą dla kobiet” w sierpniu 2015 roku, po tym, jak została dopuszczona do sprzedaży przez amerykańską Agencję Żywności i Leków. Została wyprodukowana przez Sprout Pharmaceuticals i jest sprzedawana pod nazwą Addyi. Działa na zupełnie innej zasadzie – wpływa wyłącznie na mózg. Została sklasyfikowana jako „wielofunkcjonalny serotoniniczny agonista i antagonista”, co oznacza, że wpływa na poziom serotoniny na wiele sposobów, które nie w pełni rozumiemy[18]. Serotonina jest oczywiście tym neuroprzekaźnikiem, na który próbuje wpływać wiele leków antydepresyjnych, antylękowych i antypsychotycznych. Nawet Sprout Pharmaceuticals nie wie, w jaki sposób działa Addyi, ale zgromadziła dostatecznie wiele udokumentowanych przypadków, żeby przekonać FDA – za trzecim podejściem – że u niektórych kobiet z tak zwaną ogólnie rozumianą oziębłością seksualną rzeczywiście stwierdzono nasilenie libido.

W badaniach przeprowadzonych przez producenta Addyi nie stwierdzono jej korzystnego wpływu na zdrowie seksualne. Sprout Pharmaceuticals przekonał FDA, żeby wzięła pod uwagę wyniki w ujęciu miesięcznym[19]. W takiej perspektywie czasowej lek wydawał się zwiększać liczbę „satysfakcjonujących kontaktów seksualnych” z 0,5 do 1 miesięcznie. To wystarczyło, żeby uznać lek za „skuteczny”. Osobom zażywającym Addyi nie wolno spożywać alkoholu[20], a u tych, które nie przestrzegają tego zakazu, występuje skłonność do utraty przytomności[21]. (Co osobliwe, producent przetestował wpływ alkoholu wyłącznie na mężczyznach).

Niezależnie od tego, że zdarzają się przypadki utraty przytomności, istnieje „bardzo niewiele” dowodów na to, że kobiety mogą skorzystać na istnieniu różowej tabletki, jak to dyplomatycznie ujmują Judy Norsigian, współzałożycielka organizacji Our Bodies Ourselves, i Diana Zuckerman, przewodnicząca Narodowego Centrum Badań nad Zdrowiem (National Center for Health Research). Petycję „Wyrównać rachunki” nazywają zasłoną dymną, która miała ułatwić ominięcie testów na bezpieczeństwo leku dzięki feministycznym hasłom[22]. Narodowa Sieć Zdrowia Kobiet (National Women’s Health Network) i Jacobs Institute of Women’s Health wypowiedziały się przeciwko jego zatwierdzeniu przez FDA.

Tymczasem Pfizer oficjalnie zarzucił pomysł sprzedawania viagry kobietom w 2004 roku, ponieważ, jak napisano w „New York Timesie”, kobiety „są znacznie bardziej skomplikowane od mężczyzn”[23]. Wypełnianie organów krwią nie rozwiązuje problemu niskiego libido, które częściej zdarza się u kobiet niż u mężczyzn. Mamy tu do czynienia ze znacznie bardziej złożonym problemem niż brak przepływu krwi, a pominięcie jego faktycznych przyczyn i ograniczenie się do skierowania krwi do genitaliów mogłoby się okazać groźne. Z tego punktu widzenia najlepszą „viagrą dla kobiet” jest nadanie odpowiednio wysokiej rangi ich zdrowiu seksualnemu, a tego nie dokonamy za pomocą tabletki.

Czy mogę użyć płynu do dezynfekowania rąk jako dezodorantu?

Tak. Odpowiedź tę opieram na wynikach eksperymentu, którym miałem kiedyś okazję kierować. Próba ograniczała się do jednej osoby. Eksperyment przeprowadziłem ze dwa razy na początku Wielkiego Odstawienia Mydła w 2016 roku. Zanim moje ciało „przyzwyczaiło się” do funkcjonowania bez mydła i dezodorantu, zdarzały się sytuacje, kiedy musiałem błyskawicznie rozwiązać pewien palący problem. Płyn do dezynfekcji rąk zabija bakterie produkujące nieprzyjemny zapach, a do tego otacza nas tą charakterystyczną, przyjemną wonią alkoholu. Niestety zabija również te bakterie, które wcale nie produkują nieprzyjemnego zapachu. Jakkolwiek przedstawiają się straty wśród przedstawicieli mikrobiomu zamieszkującego pod pachami, z moich doświadczeń wynika, że zaraz potem następuje szybki powrót bakterii odorotwórczych.

Jak bardzo niebezpieczne jest noszenie obcisłych spodni?

Latem 2015 roku strach przed obcisłymi dżinsami rozszedł się za pośrednictwem mediów z australijskiego epicentrum i w ciągu dwudziestu czterech godzin objął cały glob[24]. Po wyczerpującym dniu spędzonym na pomaganiu przyjaciółce w noszeniu kartonów trzydziestopięcioletnia właścicielka obcisłych dżinsów straciła czucie w stopach. Niedługo potem zupełnie jej one zwiotczały. Jak większość ludzi, którzy nie mogą poruszać stopami, upadła na podłogę. Associated Press donosi, że leżała tak kilka godzin, osamotniona, niezdolna się podnieść. W końcu trafiła do Szpitala Królewskiego Adelaide, gdzie lekarze musieli chirurgicznie zdjąć z niej spodnie.

„Byliśmy zaskoczeni, że u pacjentki wystąpiły tak poważne uszkodzenia nerwów i mięśni”, powiedział zajmujący się nią lekarz Thomas Kimber. On i jego koledzy orzekli, że w wyniku długotrwałego ucisku nie tylko nerwy w nogach kobiety straciły zdolność do komunikowania się ze sobą nawzajem – był to ekstremalny przykład tego, co się dzieje, kiedy zdrętwieje nam ręka – ale również doszło do częściowego uszkodzenia komórek mięśniowych w nogach na skutek procesu zwanego rabdomiolizą, który występuje często u ludzi uprawiających sporty ekstremalne.

(Lekarze nie wspomnieli o dodatkowym problemie, a mianowicie o tym, że do kieszeni obcisłych dżinsów trudno wsunąć telefon komórkowy. Który mógłby się przydać, kiedy człowiek ląduje zdrętwiały na ziemi, a w pobliżu nie ma nikogo, kto mógłby mu pomóc).

Po czterech dniach leczenia szpitalnego i kilku kolejnych, kiedy nogi nadal były lekko zdrętwiałe, kobieta doszła w pełni do siebie. Jej przypadek pozostaje odosobnioną osobliwością medyczną. Wystarczy jednak przekopać się przez czasopisma medyczne, żeby znaleźć opowieści, z których wynika, że niemal każda część garderoby może wyrządzić nam krzywdę. Istnieje nawet odwrotny przypadek, z 1983 roku, z czasów pierwszej mody na obcisłe dżinsy, kiedy uratowały one podobno życie pewnemu mężczyźnie.

Miednica dwudziestodwulatka uległa zmiażdżeniu w wyniku wypadku samochodowego. Rannego przewieziono szybko do londyńskiego Westminster Hospital[25]. Jak napisali później lekarze w „British Medical Journal”, miał na sobie „obcisłe dżinsy z szerokim na 7,5 centymetra paskiem”. Mimo rozległych uszkodzeń kości miednicy mężczyzna nie stracił przytomności i odpowiadał na pytania zespołu medycznego, który orzekł na tej podstawie, po dwudziestu pięciu minutach, że przywieziono go „w stabilnym stanie”. Tak było do momentu usunięcia spodni, kiedy to u mężczyzny natychmiast zanikło tętno.

Lekarze przewieźli go szybko do sali operacyjnej i dostali się do miednicy, gdzie zobaczyli ogromne skrzepy i tryskające krwią naczynia krwionośne. Uszkodzenie tętnic biodrowych zwykle kończy się zgonem: śmierć następuje w wyniku krwotoku wewnętrznego. Ludzie, którzy zostali zgnieceni w wypadku samochodowym, często umierają jeszcze przed dotarciem do szpitala. U wspomnianego mężczyzny obcisłe dżinsy spowolniły wewnętrzne krwawienie i pomogły w utworzeniu się zakrzepów. A zatem zrobiły dokładnie to, czego uczymy się na kursach ratownictwa medycznego: uciskały ranę, żeby zatamować krew.

Lekarzom udało się powstrzymać krwawienie i mężczyzna przeżył. Chirurdzy opisali później ten przypadek i przestrzegli kolegów, że wbrew obowiązującej praktyce rozcinania ubrań ofiar urazów natychmiast po przywiezieniu ich na pogotowie nie zawsze może to być najrozsądniejsze. Niektóre oddziały wojskowe stosują „spodnie antyszokowe”, które się rozdymają i wywierają ucisk na całą dolną część ciała ciężko rannego. Dzięki temu, nawet jeśli żołnierz miałby potem stracić nogi, w jego ciele pozostanie dostatecznie dużo krwi, żeby podtrzymać pracę mózgu. Chirurdzy, którzy zajmowali się wspomnianym Brytyjczykiem, piszą, że „podobną funkcję mogą pełnić obcisłe części garderoby, a ich rola w hamowaniu skutków poważnych obrażeń może być bardzo duża”.

F 314
margines

Niezależnie od tego, jak obiecująco brzmi idea terapeutycznych obcisłych spodni, największy wpływ mogą one wywierać na naszą psychikę. Jak wynika z komunikatu zamieszczonego w prasie przez oddział chirurgii plastycznej Uniwersytetu Nowojorskiego, moda na obcisłe spodnie spowodowała drastyczny wzrost liczby operacji redukcji warg sromowych, czyli labioplastyki.

Wiem, wiem, sam się nie spodziewałem, że coś takiego napiszę. A jednak nagłówek mejla, który dostałem od rzeczniczki prasowej Centrum Medycznego Langone Uniwersytetu Nowojorskiego raczej nie pozostawiał wątpliwości: „Obcisłe spodnie odpowiadają za nową modę w chirurgii plastycznej”. Wystarczyło jedno kliknięcie i dowiedziałem się, że liczba zabiegów labioplastyki wzrosła.

Jak wynika z danych Amerykańskiego Stowarzyszenia Estetycznej Chirurgii Plastycznej (American Society for Aesthetic Plastic Surgery), tylko między 2013 a 2014 rokiem w Stanach Zjednoczonych nastąpił 49-procentowy wzrost popularności labioplastyki. Ale żeby z powodu... spodni? Rzeczniczka zachęciła mnie do skontaktowania się z Alexes Hazen, chirurżką plastyczną z Nowego Jorku, która została ekspertką od zmieniania wielkości i kształtu warg sromowych. Zadzwoniłem. Według niej, mimo że słowo „labioplastyka” „brzmi jak coś naprawdę bolesnego”, ponieważ zagęszczenie nerwów czuciowych jest w narządach płciowych większe niż w niemal jakiejkolwiek innej części ciała, po operacji pacjentki szybko dochodzą do siebie.

„Ale nie, przyczyną nie są spodnie – stwierdziła, co było dość zaskakujące, zważywszy na to, że według rzeczniczki prasowej Hazen właśnie o tym chciała rozmawiać z dziennikarzami. – Nie sądzę, żeby chodziło o obcisłe spodnie – ciągnęła. – Ludzie od dawna ćwiczą w spandeksie i noszą obcisłe dżinsy. Za przyczynę uznałabym owłosienie łonowe”.

Przeszliśmy zatem do rozmowy o włosach łonowych. Jako chirurg plastyczny specjalizujący się w okolicach miednicy Hazen trzyma palec na pulsie estetyki. Jej zdaniem nie ma najmniejszych powodów, aby uznać nagły wzrost liczby zabiegów za wynik epidemii spontanicznego rozrostu warg sromowych (bo takie zjawisko zwyczajnie nie istnieje). Dużą liczbę klientek zawdzięcza raczej temu, że „piętnaście, dwadzieścia lat temu kobiety miały owłosienie łonowe. Dziś młode kobiety w zasadzie go nie mają”.

Hazen przyznaje, że to pewna przesada, niemniej wydaje się, że faktycznie mamy do czynienia z potrzebą korzystania z opieki medycznej w wyniku pojawienia się nowej technologii. A konkretnie dwóch technologii, za których sprawą wargi sromowe znalazły się nagle w centrum uwagi. Pierwszą jest laserowy zabieg usuwania owłosienia, który wykonuje się dziś „bardzo, bardzo często” właśnie w tamtej okolicy. W rezultacie zmienił się status warg sromowych: coś raczej ukrytego stało się dość wyraźnie widoczne.

Druga technologia to internet, który – jak się często twierdzi – ułatwił dostęp do pornografii. Hazen wyraźnie podkreśla rolę pornografii w powstaniu mody na labioplastykę. Branża filmów dla dorosłych już dawno temu wytworzyła bardzo szczególny estetyczny wzorzec. Ponieważ, jak to ujmuje Hazen: „można wpisać w wyszukiwarce słowo «kotek» i trafić na stronę pornograficzną”[5*], trudno zapobiec przenikaniu tego szczególnego wzorca estetycznego do naszych wyobrażeń na temat właściwego wyglądu genitaliów.

Jak w przypadku niemal wszystkich trendów w chirurgii, które określamy mianem „kosmetycznych”, początkowo procedura ta nie miała wcale takiego charakteru. Jak mówi Hazen: „Zawsze będzie istniał pewien odsetek kobiet, które mają... nie powiedziałabym, że zdeformowane, ale po prostu nadmiernie rozrośnięte wargi sromowe, a to może być nieprzyjemne podczas wykonywania pewnych czynności, na przykład podczas jeżdżenia na rowerze albo noszenia określonych strojów, na przykład legginsów”.

Obserwowany w ostatnich latach wzrost liczby zabiegów jest skutkiem – niemal wyłącznie – wykonywania ich z przyczyn kosmetycznych, niemniej labioplastykę wykonuje się od kilkudziesięciu lat, żeby zmniejszyć fizyczne cierpienia u znacznie mniejszego odsetka pacjentek. Mniej więcej 10 procent pacjentek poddających się labioplastyce w szpitalu Uniwersytetu Nowojorskiego decyduje się na operację z powodu bólu i dyskomfortu. Hazen, jak większość chirurgów plastycznych, z którymi rozmawiałem, zastrzega od razu, że bynajmniej nie sugeruje, że ból fizyczny jest ważniejszy od egzystencjalnych lęków. Poddanie się labioplastyce z powodów przede wszystkim funkcjonalnych niekoniecznie jest bardziej zasadne od poddania się jej z powodów w głównej mierze kosmetycznych. Jak mówi: „Wygląd również może powodować dyskomfort, tyle że emocjonalny”.

Labioplastyka wykonywana z powodów kosmetycznych wydaje się spełniać swoje zadanie[26]. W jednym z badań ustalono, że zaledwie trzy miesiące po operacji 91 procent pacjentek uzyskało lepsze wyniki na tak zwanej skali zadowolenia z wyglądu narządów płciowych. Podstawą wyników były opinie badanych. W badaniach nie uczestniczyła grupa placebo – wszystkie uczestniczki wiedziały, że przeszły zabieg i że w jego następstwie powinny być bardziej zadowolone z wyglądu swoich warg sromowych. Świadomość, co powinniśmy odczuwać – i potrzeba, żeby właśnie to odczuwać – potrafi zdziałać bardzo wiele.

Ale wzrostu popularności labioplastyki nie da się wyjaśnić wyłącznie opowieścią o tym, jak technologia wpływa na psychikę i przekształca się w medycynę. Jest to również opowieść o reklamie, która pogłębia ignorancję. Według Instytutu Nielsena działającego przy Uniwersytecie Nowojorskim Langone Medical Center wydało w 2014 roku dwadzieścia dwa miliony dolarów na reklamę[27]. Największe ośrodki medyczne w kraju wydają coraz więcej na reklamy skierowane bezpośrednio do konsumentów, a Uniwersytet Nowojorski w tym przoduje. Tego rodzaju praktyki, w przeszłości będące tabu dla lekarzy, którzy mogli w ten sposób narazić się na to, że przypięta im zostanie łatka szarlatanów, spowszedniały i coraz bardziej zyskują na popularności.

Pieniądze nie są wydawane wyłącznie na billboardy i reklamy, ale również na kształtowanie poglądów dziennikarzy. Materiały prasowe na temat obcisłych spodni przysłała mi rzecznik prasowa, której Uniwersytet Nowojorski płaci za to, żeby popularyzowała labioplastykę. Niekoniecznie chodziło o skłonienie mnie do napisania artykułu, którym zachwalałbym niesamowite postępy w tej dziedzinie: wystarczyłoby zasiać wiedzę o tym zabiegu w umysłach odbiorców. I tak, ziarnko do ziarnka, po jakimś czasie zabieg ten zacznie się ludziom wydawać czymś normalnym. W końcu przestaną uważać poddanie się takiej operacji za coś dziwacznego.

Kto wie, może nawet mnie się ona przyda?

Kulturową modą na legginsy i plagą niezadowolenia z wyglądu własnych narządów płciowych dałoby się zainteresować opinię publiczną – zrobić z nich newsa, w którego ludzie chętnie by klikali. Ten sam mechanizm psychologiczny sprawił, że globalne media przestrzegały cały świat przed zagrożeniami wynikającymi z noszenia obcisłych dżinsów w związku z tym, co się przydarzyło wspomnianej Australijce. Przestroga nie dotyczy w tym wypadku spodni, ale mediów.

Skontaktowałem się ponownie z rzecznik prasową i zapytałem, skąd wzięła informację o tym, że wzrost popularności labioplastyki wynika z noszenia obcisłych spodni. Skoro nie usłyszała tego od najsłynniejszej specjalistki od labioplastyki w Nowym Jorku, to od kogo? Czy za tym stwierdzeniem stoją jakiekolwiek badania?

„Spróbuję wysłać panu więcej statystyk dotyczących związku legginsów z labioplastyką – odpowiedziała. – Ale może on być trudny do precyzyjnego zmierzenia”.

Przejrzałem wcześniejsze mejle w obawie, że może wszystko to mi się przyśniło. Bo noszę zbyt obcisłe albo niedostatecznie obcisłe spodnie.

Co mogę zrobić, żeby moje dzieci miały pozytywne podejście do swoich ciał i do seksu?
Wiem, że dzieci często słyszą, że seks to coś złego i/lub uczą się, że słowa typu „penis” albo „wagina” wzbudzą negatywną reakcję innych, a same używają ich po to, żeby zwrócić na siebie uwagę. Jak mogę nauczyć dzieci, co wolno, a czego nie wolno, nie wzbudzając w nich lęku przed własnymi ciałami? Myślę, że najlepiej wyraźnie określić, co jest dopuszczalne w sferze prywatnej, a co w publicznej, a nie besztać i mówić, że mają przestać, kiedy się dotykają. W sumie nie musisz nic mówić. Sam sobie odpowiedziałem na to pytanie.

Podoba mi się idea wychowywania dzieci z pozytywnym nastawieniem do seksu. Jestem również za ideą wychowywania dzieci z pozytywnym nastawieniem do seksu – kiedy małe dziecko gra na saksofonie w miejscu publicznym, zachęcamy je do tego, zamiast wyrywać mu instrument z rąk.

W jaki sposób ciąża pozamaciczna może wywołać ból ramienia?

F 319

Ciąża pozamaciczna oznacza, formalnie rzecz biorąc, że płód rozwija się gdzieś poza macicą. Komórka jajowa powinna spłynąć z jajnika jajowodem do macicy. Jeżeli utknie we wspomnianym jajowodzie i tam dojdzie do zapłodnienia, może się osadzić w jego ściance.

Taka ciąża nie może się zakończyć naturalnym porodem, a często stanowi zagrożenie dla życia matki. Kiedy dochodzi do pęknięcia jajowodu, do jamy otrzewnej zaczyna się wylewać krew. W większości zlokalizowanych tam narządów nie możemy odczuwać bólu, ale wzdłuż przepony przebiega nerw, który – podrażniony przez krew – przenosi czasem ten dyskomfort do ramienia. W samych Stanach Zjednoczonych co roku zdarza się około dwustu tysięcy przypadków ciąży pozamacicznej. Bywa, że ból ramienia jest pierwszą oznaką tej groźnej dla życia nieprawidłowości.

Czy lekarze są przeszkalani z tematyki zmiany płci?

Lyle „Cac” Cook ma siwy kucyk, który mógłby równie dobrze podkraść Williemu Nelsonowi. Tyle że Cook nie wygląda na złodzieja. Jego koledzy przedstawili mi go jako doktora Cooka, niemniej pierwszą rzeczą, jaką powiedział, ściskając mi z uśmiechem dłoń, było: „Nie jestem doktorem”.

W 2014 roku Cook cieszył się już sporą sławą w swojej przychodni w małej miejscowości Chico w Kalifornii. Wszystko potoczyło się bardzo szybko. Cook jest asystentem lekarza i w pewnym sensie wyspecjalizował się w opiece nad pacjentami transseksualnymi. W placówkach medycznych, w których najbardziej brakuje lekarzy, asystenci mają do odegrania większą rolę. Właściwie prowadzą niemal autonomiczną praktykę lekarską.

Cook nie planował, że będzie się zajmował akurat pacjentami transseksualnymi. Zaledwie dwa lata wcześniej do jego przychodni przyszła kobieta szukająca placówki, która mogłaby się zająć jej transpłciową córką. Cook nie miał pojęcia, co należy w takiej sytuacji zrobić. Kiedy w 2007 roku kończył studia, nie miał za sobą żadnych zajęć poświęconych zdrowiu osób transpłciowych ani tego rodzaju doświadczeń z praktyk w szpitalach. (Ja również nie musiałem się wykazać jakąkolwiek wiedzą z tej dziedziny, żeby w 2009 roku uzyskać tytuł lekarza medycyny i zdobyć licencję na prowadzenie praktyki. Niektóre uczelnie medyczne zaczynały już wtedy powoli wprowadzać tę tematykę do programów nauczania). Pragnąc pomóc kobiecie, która przyszła do niego z córką urodzoną jako mężczyzna, Cook przeczytał materiały udostępniane przez Światowe Towarzystwo Zdrowia Osób Transpłciowych (World Association of Transgender Health). Całkowicie nieprzygotowany do zajęcia się takim przypadkiem, wsiadł w samochód i pojechał na południe, do San Francisco, i zaczął chodzić za lekarzem, który zajmował się takimi przypadkami. Chciał się dowiedzieć, jak może pomóc swojej pacjentce czy choćby jak się do niej zwracać.

„To zjawisko istniało od zawsze, tylko nie miało nazwy – mówi Cook. Siedzimy na zapleczu Przychodni Świętego Jana w South Los Angeles, gdzie prowadzi obecnie praktykę. W ciągu kilku lat zetknął się z większą liczbą pacjentów transpłciowych niż jakikolwiek inny pracownik służby zdrowia w kraju. – Wszyscy pacjenci, zwłaszcza ci starsi, powtarzają, że brakowało słowa na opisanie tego, co czują. Sami mieli poczucie, że są normalni, i dopiero kiedy ktoś stwierdzał, że nie są, czuli się zbici z tropu i myśleli: coś jest ze mną nie w porządku. Człowiek od urodzenia słyszy, że jest chłopcem albo dziewczynką. To pierwsze słowa, jakie się wypowiada po przyjściu dziecka na świat”.

Zdeterminowany Cook zaczął się nieformalnie uczyć od zespołu z Sacramento, który leczył pacjentów transpłciowych. W piątkowe wieczory po zakończeniu dyżuru w przychodni w Chico pokonywał samochodem półtoragodzinną trasę do stolicy stanu, żeby razem z pracującymi tam lekarzami zajmować się chorymi.

W końcu poczuł się na tyle pewnie, żeby zaoferować terapię estrogenową młodym kobietom. Ledwie to ogłosił, po pomoc zgłosiło się pięć pierwszych osób transpłciowych, potem dziesięć, wreszcie dwadzieścia. Mimo że pracował w tak małej miejscowości, w Chico – gdzie mieszka osiemdziesiąt tysięcy ludzi – wkrótce zajmował się pięćdziesięcioma pacjentami transpłciowymi. Wcześniej nie korzystali z opieki medycznej albo jeździli do Sacramento lub do oddalonego o trzy i pół godziny jazdy San Francisco. Cook uznał tę nagłą falę zainteresowania za świadectwo wielkiego zapotrzebowania na takie usługi.

Jeden z jego pacjentów przeprowadził się do Los Angeles. Zadzwonił do Chico zrozpaczony, że nie może znaleźć placówki świadczącej podobne usługi. „Naprawdę nie miałem ochoty wracać do Los Angeles. To takie wielkie miasto – wspomina Cook. – Ale zacząłem się dowiadywać, jak się sprawy mają, i zrozumiałem, że jest tam ogromne zapotrzebowanie. Omówiliśmy to z żoną i stwierdziliśmy, że po prostu trzeba jechać”.

Cook zajmuje się teraz wyłącznie pacjentami transpłciowymi. Pracuje w Przychodni Świętego Jana. Pacjenci mogą u niego otrzymać hormony i skierowania na operacje. Opiekuje się też nimi w przypadku normalnych problemów zdrowotnych. Kiedy towarzyszyłem mu przez cały dzień we wrześniu 2015 roku, musiał na przykład poinformować jedną z pacjentek, że zachorowała na cukrzycę.

Dla Jima Mangii, dyrektora Przychodni Świętego Jana, ważne było, żeby cały personel – poza Cookiem – składał się z osób transpłciowych. Przychodnią kieruje Diana Feliz Olivia, której historia uświadamia, dlaczego taka wspólnota tożsamości ma ogromne znaczenie.

Po uzyskaniu tytułu magistra pracy socjalnej na Columbii Olivia została koordynatorem programu dla osób transpłciowych w Latynoskiej Fundacji Pomocy Chorym na AIDS (Hispanic AIDS Foundation) w nowojorskiej dzielnicy Queens. Pracowała tam przez jakiś czas, ale ponieważ mieszkała w Harlemie, męczyła ją okropnie konieczność dojeżdżania. Od zawsze marzyła o tym, żeby mieszkać i pracować na Manhattanie. Dorastała we Fresno i pragnęła „w pełni zakosztować Wielkiego Jabłka”. (Jak sama mówi: „Chciałam być trochę taką Sarah Jessicą Parker”).

W pewnym momencie pojawiła się oferta pracy w Housing Works, największej organizacji wspierającej zarażonych wirusem HIV w Nowym Jorku. Poszukiwano koordynatora programu dla osób transpłciowych. Dzięki temu przez dwa lata miała okazję zakosztować w pełni uroków Wielkiego Jabłka. Pewnego dnia niespodziewanie zadzwoniła do niej matka, nadal mieszkająca we Fresno. Olivia doskonale pamięta każde słowo tamtej rozmowy. Matka powiedziała wtedy, że „jest wreszcie gotowa na to, abym mogła zbudować z nią relację”. Kiedy Olivia dokonała coming-outu w 2003 roku jako osoba transpłciowa, jej matka nie potrafiła się z tym pogodzić. „Musiałam wyjechać z Kalifornii – wspomina – żeby mogła się jakoś uporać z tym, że straciła syna, a zyskała córkę”.

Rzuciła wymarzoną pracę na Manhattanie i przeprowadziła się do mieszkającej w Kalifornii mamy. Znalazła pracę w finansowanym z pieniędzy federalnych ośrodku zdrowia, który zapewniał opiekę pracownikom okolicznych farm. Trzy lata później, kiedy rodzinne rany zdążyły się zabliźnić, otrzymała od Mangii propozycję poprowadzenia Programu Opieki Medycznej dla Osób Transpłciowych w Przychodniach Świętego Jana. Zdawała sobie sprawę, że taka okazja może się już nie powtórzyć. Przeprowadziła się do Los Angeles i stanęła na czele zespołu.

Zdaniem Olivii to, że jest transpłciową Latynoską, miało ogromny wpływ na sukces przychodni. „No, wreszcie ktoś, kto wygląda jak ja, mówi jak ja i zachowuje się jak ja – stwierdza, naśladując hipotetycznego pacjenta, który początkowo obawiał się wizyty w przychodni. – Kiedy pacjenci wyglądają tak samo jak personel i kierownictwo, czują się milej widziani, czują się bezpieczniejsi”.

Czy można się zarazić syfilisem podczas uprawiania seksu oralnego?

Będę ją nazywał Claire, ponieważ jako pacjentka przychodni dla osób transpłciowych prosiła o anonimowość. Odznacza się zaraźliwą pogodą ducha, nawet kiedy siedzi na stole w szpitalnym wdzianku, popatrując to na Cooka, to na mnie. Znajdujemy się w pomieszczeniu oświetlonym światłem fluorescencyjnym, które ma ułatwiać lekarzowi zbadanie pacjenta. Claire przeprasza za swój wygląd, bez skrępowania żartując, że dopiero co wstała z łóżka: „Dziś jestem brodatą kobietą”.

Kilka tygodni wcześniej jej usta zrobiły się białe. Doszła do wniosku, że ma pleśniawkę, która zdecydowanie najczęściej wywołuje takie objawy. Choruje się na nią wskutek nadmiernego rozwoju grzyba o nazwie Candida albicans, który rozprzestrzenia się w jamie ustnej, kiedy zaburzony zostanie zamieszkujący ją normalnie mikrobiom. Płytki grzybów zabarwiają wszystko na biało.

Wilgotne, pogrążone w mroku błony jamy ustnej okazują się dla tego grzyba znakomitym środowiskiem. Nie rozwija się cały czas – a nasze usta nie przypominają gadających kół niebieskiego sera pleśniowego – ponieważ o substancje odżywcze rywalizują z nim miliardy bakterii. Jego nadmiernemu rozwojowi przeciwdziała również reszta naszego układu odpornościowego. Kiedy jednak ten ulegnie osłabieniu albo kiedy żyjące normalnie w jamie ustnej bakterie zostaną przetrzebione lub osłabione – jak to się często dzieje po zażyciu antybiotyków – Candida może wygrać. Zwycięstwo świętuje, tworząc białe biofilmy, które przyklejają się do języka i policzków. Zasysają wodę, przez co powodują suchość w ustach, a następnie ruszają na podbój przełyku.

Zanim do tego doszło, Claire przyszła do Świętego Jana, a Cook przepisał jej przeciwgrzybiczny płyn do płukania jamy ustnej. Claire przeszła również na dietę antycandidową; jedno z tych pozornie cudownych zaleceń zdrowotnych, które krążą po internecie, mimo że zostały całkowicie znokautowane przez naukę. Ta konkretna dieta opiera się na pomyśle, że grzyby potrzebują do życia cukrów. Chory powinien zatem przez kilka dni żywić się wyłącznie surowymi warzywami (i oliwą) oraz (z jakiegoś powodu) unikać kofeiny[28]. Pozwoli mu to „zagłodzić Candidę”. Jest to coś w rodzaju odżywczej chemioterapii: doprowadza się człowieka na skraj śmierci głodowej i rozpaczy w nadziei, że grzyb wyginie, a człowiek przeżyje.

Co jest o tyle smutne, że istnieją tanie i skuteczne środki przeciwgrzybiczne. Sprzedawanym po przystępnej cenie płynem pacjent musi jedynie płukać jamę ustną, przez kilka dni, dwa razy na dobę, przez minutę. W tym czasie spokojnie może być na zrównoważonej diecie dostarczającej odpowiedniej liczby kalorii. Wolno mu również pić kawę. Składniki płynu przeciwgrzybicznego nie są bardziej „nienaturalne” niż grzyb wypełniający jamę ustną.

Po przepłukaniu jama ustna Claire odzyskała różową barwę, a ekosystem zamieszkujących ją drobnoustrojów zaczął wracać do stanu równowagi. Ale, jak to bywa z wieloma przypadkami pleśniawki jamy ustnej, tak naprawdę nie chodzi w nich o pleśniawkę jamy ustnej. Grzyb zazwyczaj zwiastuje poważniejsze problemy. Potem Claire dostała wysypki, o tyle nietypowej, że objęła również dłonie i stopy. Dwa dni przed tym, jak ją poznałem, przyszła do przychodni pokazać ją Cookowi, a on roztropnie wysłał ją na badanie krwi. Claire skarżyła się też na „naprawdę, naprawdę silne” bóle mięśni, ale poza tym czuła się dobrze. Cook zlecił badanie pod kątem boreliozy i syfilisu. Potem poinformował ją telefonicznie o wynikach i powiedział, że musi się stawić ponownie w przychodni.

„Wyszło, że mam syfilis – wyjaśniła mi podenerwowana Claire. – Co było idiotyczne, bo nie jestem aktywna seksualnie. Ostatni raz mniej więcej sześć miesięcy temu. Rzeczywiście zabawiłam się wtedy trochę z jednym gościem. Ale w żadnym razie nie doszło do pełnej penetracji – zapewniła. – Żeby nie było niedomówień, tak z medycznego punktu widzenia, to miałam go w ustach przez całe trzydzieści sekund. Wcześniej piliśmy alkohol. Spotykałam się z nim od czterech tygodni. Sprawdziłam i podobno tyle wystarczy, żeby złapać syfa. Jeżeli doszło do kontaktu z preejakulatem. A wiesz, że gość potem zniknął? Zaraz po tamtej nocy”.

Syfilisem można się zarazić przez seks oralny. W znacznej części przypadków choroba ta przenosi się między mężczyznami, dlatego akurat w tym wypadku anatomiczna płeć pacjenta może wpływać na proces diagnozowania[29]. (Z tego samego powodu elektroniczna baza danych często niesłusznie sugeruje Cookowi, żeby zlecił zrobienie wymazu z pochwy każdemu pacjentowi, który został do niej wpisany jako kobieta).

Wysypki dostaje się w drugim stadium syfilisu, z czego Claire zdawała sobie sprawę. Jak wielu współczesnych pacjentów, z dnia na dzień została ekspertką od swojej choroby. „Całe szczęście, że wychwyciliśmy ją tak wcześnie”, wyjaśnia mi.

Syfilis wywołuje bakteria należąca do typu krętków z klasy skrętek, która towarzyszy człowiekowi od początku pisanej historii. Mimo to zaraża się nią ponad pięćdziesiąt tysięcy Amerykanów rocznie[30]. Liczba przypadków syfilisu w Stanach Zjednoczonych niemal podwoiła się w ostatnim dziesięcioleciu.

„Dopiero teraz uświadamiam sobie, że miałam wszystkie objawy pierwszego etapu. Pamiętasz, jak łysiałam? – spogląda na Cooka. – Nie miałam pojęcia, że to może oznaczać coś takiego. Myślałam, że to od stresu”.

Co mogło być prawdą. Początkowo w ogóle nie chciała zrobić badania: niemożliwe, „żebym miała syfa. Cóż to za obrzydliwe słowo”. Mówi, że teraz „nie wie, jak ma dziękować”. Poprosiła Cooka, żeby przeprosił w jej imieniu resztę pracowników za to, że szyderczo odniosła się do pierwszych sugestii, że jej objawy mogą świadczyć o zakażeniu syfilisem. „Mogłam mieć naprawdę przejebane. Teraz dumę mam głęboko gdzieś”.

W pierwszym i drugim stadium syfilis leczy się prosto i skutecznie penicyliną. Cook miał już wypisać receptę, ale Claire chciała najpierw zapytać o pewną kwestię związaną z wyglądem, która mogła się wiązać z zażywaniem tego antybiotyku. Kiedyś zażywała amoksycylinę i dostała trądziku – „prawdopodobnie był to trądzik, choć może wysypka?”, wokół ust. Chciała wiedzieć, czy miało to jakiś związek z amoksycyliną i czy przypadkiem nie wynika z tego, że jest uczulona także na penicylinę.

„Co najgorszego może mi się przydarzyć?”, zapytała.

„No... możesz umrzeć”, stwierdził półżartem Cook. Takie ryzyko faktycznie istnieje, ale jest znikome. Mniej więcej jedna na dziesięć osób twierdzi, że jest uczulona na penicylinę. Problem ten dotyczy tak naprawdę znacznie mniejszego odsetka ludzi. Lekarze często przepisują ten antybiotyk na wszelki wypadek. Zwłaszcza pacjentom, którzy nie sfotografowali wysypki. (Jeżeli chciałbym w tej książce przekonać do czegoś czytelników, to do tego, żeby fotografowali swoje wysypki na potrzeby przyszłych konsultacji medycznych. Wrzucanie tych zdjęć na Facebooka nie jest obowiązkowe).

Amoksycylina należy do tej samej rodziny antybiotyków co penicylina, w tym sensie, że działa w podobny sposób. Lekarze uczą się, że jeśli pacjent jest uczulony na jeden antybiotyk z danej rodziny, to prawdopodobnie ma alergię również na pozostałe. W rzeczywistości większość ludzi, u których stwierdzono alergię na penicylinę, doświadczy w najgorszym razie niewielu nieprzyjemnych skutków zażycia amoksycyliny, czy nawet samej penicyliny. Ostrożność wynika z ryzyka poważnych komplikacji: w nielicznych przypadkach silne paroksyzmy układu odpornościowego kończą się antypenicylinową burzą, która może przez przypadek doprowadzić do zamknięcia gardła i zatrzymania pracy serca.

Użycie penicyliny do leczenia syfilisu różni się od leczenia bólu ucha, kiedy to przez tydzień przyjmuje się doustnie niewielkie dawki antybiotyku. Leczenie syfilisu polega na zrobieniu pojedynczego zastrzyku domięśniowego. Aby terapia zakończyła się powodzeniem, całotygodniowa dawka musi trafić do organizmu pacjenta za jednym zamachem. Objawy alergii będą wtedy silniejsze, nie ma również możliwości przerwania leczenia.

Claire i Cook uznali ostatecznie, że „prawdopodobna” wysypka nie jest wystarczającym argumentem przemawiającym za rezygnacją z penicyliny. Syfilis można skutecznie wyleczyć również innymi antybiotykami, ale z każdym z nich wiąże się innego rodzaju ryzyko. Claire opuściła gabinet sprężystym krokiem, dzierżąc receptę na penicylinę. Żegnając się, kazała mi napisać, że tego dnia wyglądała absolutnie szałowo. Jeden z moich kolegów z uczelni medycznej został z niej wyrzucony za to, że podczas badania skomplementował ponoć biust pacjentki. Wykraczając zatem poza lekarską perspektywę i doceniając otwartość, z jaką Claire podzieliła się swoimi doświadczeniami, po to, żeby inni mogli poszerzyć swoją wiedzę na temat chorób przenoszonych drogą płciową, pozwolę sobie powiedzieć, że faktycznie tak było.

Jak to się dzieje, że z komórek pochodzących z moich narządów płciowych powstaje mózg innego człowieka?

Chodzi wam o dzieci?

Tak, o dzieci.

Myślę, że warto zacząć od pytania, jak się regenerujemy. Na przykład czerwone krwinki żyją tylko dziewięćdziesiąt dni, a potem umierają. Dlaczego zatem nie kończy nam się krew?

Histolog Alexander Maksimov podejrzewał, że w organizmach ludzkich muszą się znajdować swego rodzaju „komórki macierzyste”, z których w trakcie naszego życia powstają inne typy komórek. Ukuł ten termin w 1908 roku, nazywając w ten sposób komórki, które mogą się zamieniać w inne rodzaje komórek. Sam nigdy ich nie znalazł.

Nawet kiedy już odkryliśmy, że komórki macierzyste są zlokalizowane w szpiku kostnym, musiało minąć sporo czasu, zanim zrozumieliśmy, w jaki sposób mikroskopijna kulka komórek przekształca się w macicy w człowieka z sercem, mózgiem i kośćmi. Dopiero w 1981 roku biolożka rozwoju z Uniwersytetu Kalifornijskiego w San Francisco odkryła, że w naszych organizmach znajdują się komórki mogące się przekształcić w dowolną inną komórkę. Były to pierwsze znane komórki macierzyste, które mogliśmy określić mianem „pluripotentnych”, czyli mających wiele różnych zdolności. (Jeżeli jakiekolwiek słowo miałoby zasługiwać na upowszechnienie, to chyba właśnie to).

Komórka macierzysta to czysta kartka papieru. Równie dobrze może się stać komórką rozrusznikową serca co kawałkiem paznokcia. Komórki mózgowe mogły też skończyć jako nudne komórki woreczka żółciowego, przechowujące i sączące żółć (dosłownie, a nie w przenośni).

Każdy z nas na początku był embrionem składającym się z samych komórek macierzystych, które dopiero pod wpływem hormonów zaczęły się rozwijać w określone struktury i pełnić określone funkcje. Środowisko hormonalne odgrywa w tym kluczową rolę. Zajmuje się nim w miarę nowa dziedzina nauki zwana epigenetyką, która bada wpływ tego środowiska na ekspresję genów (przez którą bliźniaki jednojajowe o identycznym genomie mogą się okazać tak różnymi ludźmi i przez co każdy człowiek, mimo że z innymi ludźmi łączy go 99 procent identycznego DNA, jest niepowtarzalny). To, jaki człowiek jest, w mniejszym stopniu zależy od genów niż od tego, w jaki sposób te geny działają (w jaki sposób są włączane i wyłączane, w jakich konfiguracjach i w jakim natężeniu się to odbywa). Wpływ epigenetyczny jest tak potężny, że komórki z takim samym kodem genetycznym mogą się przekształcić w nerwy, kości, mięśnie i tak dalej.

Tyle że nie zamieniają się one potem na powrót w komórki macierzyste, tylko nieuchronnie podlegają senescencji, jak biologia określa proces starzenia się powiązany z chorobą i wątłością. Właśnie dlatego można uznać za absolutnie fascynujące to, że niemowlę, mimo że jest produktem dwóch starzejących się ludzkich ciał, dysponuje narządami, które nie wykazują żadnych oznak starzenia.

Rzecz w tym, że w naszych jajnikach i jądrach mieszczą się tak zwane komórki zarodkowe. Właśnie z nich powstają komórki jajowe i plemniki, z których połączenia powstają komórki macierzyste. Wspomniane komórki zarodkowe nie podlegają senescencji.

Senescencję uważa się zwykle za proces skracania się telomerów (nakładek zlokalizowanych na końcach chromosomów), który następuje za każdym razem, kiedy komórka się dzieli. W końcu telomery stają się tak krótkie, że komórka nie jest w stanie przejść kolejnego podziału i umiera. Telomery w komórkach zarodkowych nie ulegają skróceniu, ponieważ komórki te zawierają enzym odbudowujący wspomniane końcówki chromosomów zwany telomerazą. Nie występuje ona w zasadzie w żadnych innych komórkach naszego ciała.

Komórki zarodkowe ze swoimi nowiutkimi chromosomami to most między śmiertelnością i nieśmiertelnością. Wydaje się zatem, że gdybyście obwieścili: „Klucz do nieśmiertelności noszę w tym miejscu”, i wskazali na swoje krocze oraz na znajdujące się tam komórki zarodkowe, nie mielibyście może do końca racji, ale też byście się nie mylili.

Skoro zatem nasze ciała potrafią produkować (i produkują) komórki, które się nie starzeją, dlaczego nie wyposażyły w tę zdolność wszystkich komórek, z których się składają? (A przynajmniej tych, z których zbudowana jest twarz).

Albo czy nie moglibyśmy wykorzystać wiedzy na temat mechanizmu zapewniającego nieśmiertelność niektórym komórkom i wymyślić sposobu na zapewnienie jej wszystkim innym?

A gdybyśmy potrafili to zrobić, czy powinniśmy?