F 85

Kiedy Kaspar Mossman chodził do szkoły z internatem, przykuwał się w nocy do łóżka. Używał do tego między innymi kłódki. W przeciwnym razie po przebudzeniu i spojrzeniu w lustro myślałby: „Jezu, co ja sobie zrobiłem?”. Twarz i szyję miałby zaczerwienioną i rozdrapaną. Nadal swędziałoby go wszędzie tam, gdzie nie przeszywałby go ból.

Jak większości osób cierpiących na chroniczne swędzenie również jemu najdotkliwiej doskwiera ono w nocy. Kiedy śpi, mimo że ma zawsze krótko obcięte paznokcie, drapie się tak mocno, że rozdziera sobie skórę. Twierdzi, że wygląda to tak, jakby przejechał po niej tarką do sera.

Kiedy był nastolatkiem, najbardziej przejmował się tym, że koledzy z pokoju mówili mu, że „wygląda chujowo”. Kiedyś jeden z nich zajrzał do niego późno w nocy, wracając z zakrapianej alkoholem imprezy, zapewne po to, żeby wycyganić papierosa, i zobaczył go przywiązanego do łóżka. Zrobił oczywiście to, co zrobiłby każdy nastolatek na jego miejscu: włączył światło i zwołał całe dormitorium, żeby wszyscy mogli się ponabijać z nieszczęśnika. Mossman wspomina: „Wszyscy uważali mnie potem za strasznego dziwaka”.

Obecnie choroba krępuje go w mniejszym stopniu. „Jako nastolatkowie jesteśmy tacy wrażliwi – wyjaśnia mi refleksyjnie obecnie czterdziestodwuletni specjalista od komunikacji z Uniwersytetu Kalifornijskiego. – No dobrze, pewnie nie powinienem generalizować – zastrzega. – Ja byłem wrażliwym nastolatkiem. Zdarzało mi się wtedy myśleć: jak cię widzą inni? Czy jesteś silny? Atrakcyjny? Dziewczyny nie będą za tobą szaleć. Faceci uznają, że wyglądasz na chorego. Jesteś, praktycznie rzecz biorąc, trędowatym, jesteś biblijnym trędowatym”.

Kiedy próbowaliśmy zrozumieć zagadnienia związane z postrzeganiem w ich najszerszym rozumieniu, tradycyjnie porzucaliśmy fizjologię, zwracając się ku filozofii. Uznanie świata za zbiór wrażeń zmysłowych – odbieranych za pośrednictwem skomplikowanych systemów czuciowych, które pozwalają nam odczuwać swędzenie, ból, łaknienie, pociąg i odrazę, oraz wywołujących reakcje oparte na ścieżkach neuronalnych uaktywniających się, zanim jeszcze dotrą do naszej świadomości – pomaga mi zazwyczaj zachować odpowiedni dystans do świata. Myślę, że pomaga w odczuwaniu empatii. A przynajmniej poskramia instynktowną chęć traktowania innych ludzi jak trędowatych.

Co to jest swędzenie?

Mimo że lata nauki w szkole z internatem i studiów na uniwersytecie były dla Kaspara Mossmana najgorszym okresem choroby, jego matka twierdzi, że „od samego początku był czerwony i rozwrzeszczany”. Jego rodzicom, chociaż mieli świadomość, jakie jest podłoże jego problemów, zdarzało się czasami wpadać w irytację i podejmować próby dyscyplinowania syna. Mossman doskonale pamięta, jak ojciec wziął go na rozmowę, spojrzał mu prosto w oczy i oświadczył: „Musisz się wreszcie przestać drapać. Musisz jakoś nad sobą zapanować”.

Przekonanie, że nad świądem można zapanować dzięki samokontroli, jest dość powszechne, twierdzi Brian Kim, specjalista od tego rodzaju schorzeń z Uniwersytetu Waszyngtona w St. Louis. Założone na tej uczelni w 2011 roku Centrum Badań nad Swędzeniem (Center for the Study of Itch) było pierwszą tego rodzaju placówką na świecie.

„Ludzie są niesamowicie negatywnie nastawieni do świądu, ponieważ zakładają, że istnieje terapia pozwalająca się z niego wyleczyć”, mówi Kim, z wykształcenia dermatolog. Jego zadaniem stało się leczenie pacjentów cierpiących na często oszpecające czy nawet wyniszczające odmiany świądu, kiedy inni lekarze dali za wygraną. Ponieważ chodzi o problemy medyczne, na które nie ma łatwych odpowiedzi, do Kima trafiają pacjenci z całego świata. Zajmuje się najróżniejszymi zagadkowymi przypadkami, ale również takimi, które dobrze ilustrują uprzedzenia związane ze świądem.

Pewna kobieta przybyła niedawno do St. Louis, żeby spotkać się z nim po tym, jak przez półtora roku zmagała się z silnym świądem. W jego gabinecie pojawiła się z otarciami skóry na całym ciele. Radziła się wcześniej wielu lekarzy. Wobec nieskuteczności leków przeciwhistaminowych przepisali jej wiele środków psychotropowych. To typowa reakcja: pacjentów cierpiących na świąd często uznaje się za chorych psychicznie i próbuje leczyć zgodnie z taką diagnozą. Kim zlecił prześwietlenie klatki piersiowej, co jest jednym z podstawowych badań wykonywanych w przypadku wszelkich tajemniczych dolegliwości. Radiologowie zobaczyli na zdjęciu obiekt, który okazał się chłoniakiem. Jak wspomina Kim, wyglądało na to, że pacjentka przyjęła tę diagnozę z ulgą. Poczuła się w jakiś sposób zrehabilitowana.

„Nie oznacza to jednak, że powinniśmy uznawać swędzenie za objaw chłoniaka. Bynajmniej! – mówi Kim. – Opowiadam to tylko po to, żeby pokazać ogrom uprzedzeń wobec świądu. Nikt nie chciał uwierzyć, że chodzi o realny problem medyczny, zwłaszcza że pacjentka odwiedziła już tylu lekarzy”.

Przypadki trafiające do Centrum Badań nad Swędzeniem są najczęściej trudne do zdiagnozowania, więc ani prześwietlenie klatki piersiowej, ani większość innych standardowych badań nie przynosi żadnego wyniku. Zgłaszający się pacjenci wydają się okazami zdrowia, a mimo to cierpią na rozległy, wycieńczający świąd. Kim określa go mianem chronicznego idiopatycznego świądu (idiopatyczny znaczy: o nieznanym podłożu). Zazwyczaj dotyka ludzi w bardziej zaawansowanym wieku. Wedle różnych szacunków na chroniczny świąd (definiowany jako taki, który występuje nieustannie przez co najmniej sześć tygodni) cierpi 8–14 procent ludzi na całym świecie. Zamiast lekceważyć ich dolegliwości, Kim stara się traktować je serio.

„Bardzo trudno zdefiniować świąd jako chorobę – mówi. Według niego połowa korzyści, jaką odnoszą pacjenci z wizyty w jego gabinecie, polega na tym, że uzyskują potwierdzenie, że ich problem jest prawdziwy i że okazuje im się szacunek. – Dotychczas uważano świąd za przejaw czegoś innego, czegoś, co wymaga wyleczenia. Innymi słowy, mówiono: wylecz egzemę i nie zawracaj nam głowy swędzeniem”. W tej chwili jedynym zatwierdzonym przez Agencję Żywności i Leków środkiem stworzonym specjalnie do leczenia świądu jest apoquel, ale to lek przeznaczony wyłącznie dla psów.

(Być może pomyśleliście dokładnie to samo co ja: „Dlaczego nie miałbym spróbować lekarstwa dla psów?”. Leki przeznaczone dla psów i ludzi są często identyczne, czego przykład stanowią antylękowe benzodiazepiny w rodzaju xanaxu dla psów. Niemniej na ulotce dołączonej do apoquelu widnieje zniechęcające ostrzeżenie, że lek ten może „zwiększać ryzyko wystąpienia poważnych infekcji i powodować pogłębienie infekcji pasożytniczych lub rozwój nowotworów”).

Kim i jego zespół korzystają z wielu lekarstw. Podają je ludziom w „pozaulotkowych” (niepotwierdzonych lub potencjalnie niebezpiecznych) okolicznościach. Najpierw próbują stłumić stan zapalny sterydami. Następnie stosują intensywne nawilżanie, aby odbudować naturalną warstwę ochronną skóry. W dalszej kolejności podają leki neuromodulatorowe, a czasami antydepresanty w rodzaju mirtazapiny i amitryptyliny. Atakowanie choroby z wielu stron ma kluczowe znaczenie. „Wiemy, że świąd nie jest wyłącznie neuropatyczny ani wyłącznie immunologiczny, że nie jest zlokalizowany wyłącznie w barierze naskórkowej, ale prawdopodobnie składa się na niego kombinacja wszystkich tych czynników”.

W odróżnieniu od pacjentów, u których zdiagnozowano chroniczny świąd, Kaspar Mossman cierpi na ostry przypadek atopowego zapalenia skóry, nazywanego egzemą. Choroba ta jest najczęstszą przyczyną chronicznego świądu. Lekarz diagnozuje ją zazwyczaj, widząc skórę zaczerwienioną od skrobania i rozdartą od drapania. Terminem egzema opisuje się tak naprawdę szeroki wachlarz dolegliwości, a specjaliści wkładają wiele wysiłku, żeby je w ogóle wyczerpująco opisać. Ludzi cierpiących na tę przypadłość łączy to, że ich skóra przynajmniej w pewnym stopniu przypomina pergamin – nawet kiedy jest w lepszym stanie. Bywa i tak, że skórę mają pokrytą potwornie swędzącymi czerwonymi plamami.

„Najgorzej jest, kiedy ktoś życzliwy powie: Hej, wiesz, że masz tu plamę? – wyjaśnia Mossman. – Czy wiedziałem? Zejdź mi z oczu, próbuję ją za wszelką cenę ukryć. A oni zaczynają nawijać, jak to powinienem uprawiać jogę i zażywać rybi olej. Nawet dobrze ci życzący ludzie potrafią się dołożyć do problemu. Kiedy człowiek pokrywa się ostrymi zaognieniami, nie ma najmniejszej ochoty na towarzystwo innych. Idę o zakład, że większość osób z egzemą uchodzi za opryskliwych. To się staje naszą drugą naturą”.

Międzynarodowe konsorcjum ekspertów nadal próbuje ustalić jednolity zbiór parametrów pozwalających na zdiagnozowanie egzemy i precyzyjne zdefiniowanie „zaognienia”[1]. Ogłaszane od czasu do czasu wyniki badań stwierdzają, że egzema wydaje się powiązana – choć niekoniecznie w sposób przyczynowy – z pewnym genem, ale sprawę komplikuje brak znormalizowanej definicji tego schorzenia.

Dlatego też Mossman w miarę upływu lat nauczył się radzić sobie sam, unikać określonych czynników nasilających objawy choroby, na przykład alkoholu czy ostrych przypraw (twierdzi, że najgorszy jest pieprz cayenne) i twardych serów. Parmezan zawiera dużo złożonej histaminy, tej samej, którą skóra wytwarza przy okazji reakcji alergicznej.

„Przyszło mi kiedyś do głowy, żeby zostać amatorem sera – wspomina. Zaczął od wizyty w specjalistycznym sklepie. Zaopatrzył się w kilka gatunków. Rezultatem była jedna z najstraszliwszych nocy w jego życiu. – W końcu się pokapowałem, że to wszystko przez parmezan”, wspomina z konsternacją.

Również stres może wywoływać świąd. Na studiach szczególnie przykrymi doświadczeniami były egzaminy. Tym bardziej imponujące, że zrobił doktorat z biofizyki na Berkeley. Dziś tego żałuje. „Chodzenie do szkoły... cóż, co za idiotyczny sposób zdobywania wiedzy. Pisze się testy, te głupie prace zaliczeniowe, człowiek haruje i haruje, wkuwa, siedzi po nocach i bezmyślnie przyswaja jakieś fakty, do tego koszmarnie się stresuje, a potem nigdy więcej z tej wiedzy nie korzysta”.

To częsty powtarzany zarzut pod adresem systemu edukacji, choć szkoła rzeczywiście może się bardziej dawać we znaki osobie, u której fizyczne skutki stresu przejawiają się w sposób tak natychmiastowy, tak uzewnętrzniony. Świąd nie jest osobliwością wykwitającą na powierzchni ciała, ale złożonym paradygmatem współzależności ciała i umysłu, która przejawia się całym wachlarzem objawów: od uciążliwych na co dzień dziwactw do wycieńczających dolegliwości. Świąd pomaga nam pojąć całkowitą nieadekwatność naszego rozumienia własnego ja opartego na podziale na umysł i ciało.

Niemieccy profesorowie wykazali kiedyś, że można u ludzi wywołać swędzenie za pomocą samych sygnałów werbalnych i wizualnych[2]. Dokonali tego, rozstawiając kamery wideo pod ścianami sali, w której odbył się wykład zatytułowany Swędzenie. Co się za tym kryje? Słuchacze nie wiedzieli, że pierwsza połowa wykładu była naszpikowana obrazami i terminologią wzbudzającą swędzenie – kleszczami, roztoczami, słowami „drapać się” i tak dalej. Druga połowa była pozbawiona tego rodzaju treści. Jak wynika z zapisu filmowego, w pierwszej połowie słuchacze drapali się znacznie bardziej.

No to jak, swędzi was coś?

Tak, przestań już, proszę. A zresztą...
dlaczego drapanie się jest takie przyjemne?

Leczenie odruchu drapania się wchodzi w skład terapii stosowanych w ciężkich przypadkach świądu. Wykorzystuje się do tego celu strategie psychologiczne znacznie bardziej skomplikowane od apeli w rodzaju: „Nie drap się!”, odpowiednika radzenia osobie cierpiącej na poważną depresję, żeby się „uśmiechnęła, zamiast marszczyć brwi”. Kategoryczne zaprzeczanie realności swędzenia potęguje tylko stres u chorego, rozbudzając w nim poczucie winy i przekonanie, że ma słabą wolę. Takie podejście sprawia, że Mossmana swędzi jeszcze bardziej. Samo myślenie o swędzeniu sprawia, że zaczyna nas swędzieć. To samo dzieje się, kiedy myślimy o nieswędzeniu.

Mossmanowi wystarczy czasami raz odruchowo się podrapać, żeby wciągnął go szaleńczy wir. Zazwyczaj rozdrapuje sobie skórę do krwi. Swędzenie staje się bólem. Naraża się tym samym na ryzyko infekcji bakteryjnej. Skóra zaczyna piec, pojawia się stan zapalny. Rany zabliźniają się dopiero po kilku dniach, po czym cykl zaczyna się od początku. Kiedy swędzenie i drapanie się nie pozwala zasnąć, samo zmęczenie może wywołać kolejne ataki – powstaje w ten sposób błędne koło.

Drapanie się to jedna z nielicznych czynności, przy których wykonywaniu samookaleczeniu towarzyszy przyjemność. Nawet ludzie, którzy nie cierpią na egzemę, drapią się kilkaset razy dziennie, w sposób, który trudno uznać za produktywny. Jeżeli chcielibyśmy znaleźć ewolucyjne wytłumaczenie zjawiska swędzenia, najciekawszą hipotezą byłaby jego ochronna funkcja: skóra swędzi, żebyśmy mogli rozpoznać, kiedy przysiądzie na niej owad, i usunąć go, zanim zdąży zatopić żądło i wstrzyknąć czynnik chorobotwórczy, który przerodzi się później w malarię, żółtą febrę, ślepotę rzeczną, tyfus, dżumę albo śpiączkę. Najbardziej śmiercionośnym zwierzęciem pozostaje do dziś – z dużą przewagą – komar, który co roku zabija setki tysięcy ludzi, roznosząc malarię.

Z tego powodu nasz układ czuciowy może nas nagradzać przyjemnymi doznaniami towarzyszącymi drapaniu się. Może być nadwrażliwy, wysyłać sygnały przy najdrobniejszym podrażnieniu, nawet jeśli prawdopodobnie nie zostało spowodowane przez komara. Mossman tak opisuje hedonistyczną przyjemność płynącą z drapania się: „Myślę, że drapanie się sprawia mi większą przyjemność niż przeciętnemu człowiekowi dlatego, że swędzi mnie tak bardzo. Niewykluczone, że mamy tu również do czynienia z pewnym uzależnieniem”. Potwierdzeniem tej obserwacji jest występowanie sekwencji swędzenie–drapanie w całym królestwie zwierząt, czego liczne przykłady można znaleźć w krążących w internecie zdjęciach i filmikach, na przykład w opublikowanym w serwisie BuzzFeed artykule 17 Animals Who Are Experiencing the Perfect Scratch. Wynikałoby z tego ponadto, że oglądanie drapiących się zwierząt sprawia niektórym z nas równie wielką przyjemność jak samo drapanie się.

F 93

Prawidłowo przebiegający cykl swędzenie–drapanie został opisany w literaturze naukowej. Nawyk drapania się uważany jest za zjawisko odrębne, choć nie mniej enigmatyczne od samego swędzenia. Cykl swędzenie–drapanie nie jest odruchem w tradycyjnym rozumieniu tego słowa, zgodnie z którym informacja o jakimś doznaniu dociera za pośrednictwem układu nerwowego do rdzenia kręgowego, a tam – bez zwłoki potrzebnej do przekazania jej dalej do mózgu – zostaje przełożona na natychmiastową reakcję, na przykład krztuszenie się (kiedy coś nam utkwi w gardle) albo rozprostowywanie nogi (kiedy lekarz uderzy nas młoteczkiem w kolano). Ludzie, u których ustała wszelka aktywność mózgu, nadal rozprostowują kolano pod wpływem uderzenia w konkretne ścięgno, ale nigdy sami się nie drapią. Ludzie z amputowanymi kończynami doświadczają w nich fantomowego swędzenia, co sugerowałoby, że podobnie jak ból swędzenie może mieć źródło w ośrodkowym układzie nerwowym. Kiedy nasze zmysły zostają odcięte od faktycznych bodźców zewnętrznych, mózg w pewnym sensie zgaduje, jakich bodźców moglibyśmy doświadczać, podobnie jak kiedy wypełnia obrazem ślepą plamkę w oku.

Vilayanur Ramachandran, profesor neuronauki z Uniwersytetu Kalifornijskiego w San Diego, uważa, że tego rodzaju bóle fantomowe i swędzenie można leczyć, przeorientowując postrzeganie przestrzenne danej osoby tak, żeby przywrócić jej poczucie istnienia utraconej kończyny. Stosowane przez Ramachandrana zabiegi z wykorzystaniem lustra mają na celu zresetowanie u pacjenta jego obrazu własnego ciała[3].

Dopiero w 2007 roku naukowcy doszli ostatecznie do przekonania, że informacje o bólu i swędzeniu biegną do rdzenia kręgowego całkowicie odrębnymi ścieżkami. Wcześniej najczęściej traktowano swędzenie jako formę bólu. W 1997 roku uczeni odkryli w skórze nerwy przeznaczone wyłącznie do odbierania sygnałów związanych ze swędzeniem, niemniej nadal sądzono, że łączą się one później ze ścieżkami odpowiadającymi za ból. Dopiero Zhou-Feng Chen i jego współpracownicy z Uniwersytetu Waszyngtona w St. Louis ogłosili w czasopiśmie „Nature” odkrycie receptora nerwowego, który przekazuje informacje dotyczące swędzenia – i nic poza tym[4]. Są to tak zwane receptory gastryczno-peptydowe. Jak można przeczytać w notce biograficznej Chena na stronie Centrum Badań nad Swędzeniem, umieszczonej pod fotografią uczonego pozującego z poważną miną na tle ściany podręczników, odkrycie to „otworzyło nowy, ekscytujący obszar badań nad obwodami i funkcjami swędzenia”.

W 2014 roku do pracujących na Uniwersytecie Waszyngtona w St. Louis Kima i Chena dołączył Hong-Zhen Hu, neurobiolog z Houston, który dostrzegł niepowtarzalną okazję „zintegrowania wszystkich poziomów biologii”. Takie podejście do swędzenia możemy uznać za charakterystyczne dla współczesnych badań medycznych. Hu specjalizuje się w komórkach skóry. Głównym przedmiotem zainteresowania Kima są komórki układu odpornościowego. Chen zajmuje się ośrodkowym układem nerwowym. Ich koleżanka Qin Liu prowadzi badania nad pierwotnymi neuronami czuciowymi, a Cristina de Guzman Strong – nad genomiką stosowaną. Multidyscyplinarne podejście okazało się niezbędne podczas badania zjawiska, które w opublikowanym niedawno wyczerpującym przeglądzie badań z tej dziedziny scharakteryzowano jako „zachodzące na styku dysfunkcji bariery naskórkowej, nadwrażliwych kaskad immunologicznych i aktywacji struktur ośrodkowego układu nerwowego”. Co w praktyce oznacza, że problem jest skomplikowany i że tak naprawdę go nie rozumiemy, a sprawy nie wyjaśni wskazanie jakiegoś pojedynczego zaburzenia.

Głównym autorem wspomnianego przeglądu był Gil Yosipovitch, który w 2012 roku założył drugie poważne centrum badań nad swędzeniem w kraju, Temple University Itch Center. Yosipovitch zajmuje się dermatologią i neurobiologią, został ponadto określony mianem „ojca chrzestnego swędzenia” przez samo National Public Radio (choć, jak wynikało z naszej rozmowy, sam się za niego uważa). Gil doskonale zdaje sobie sprawę, że jego nazwisko zawiera cząstkę -itch, czyli angielskie słowo oznaczające swędzenie, ale, jak wynika z moich skromnych obserwacji, nie irytuje się, kiedy ludzie zwracają mu na to uwagę. Opublikował w czasopismach naukowych kilkadziesiąt artykułów poświęconych naturze swędzenia, ale, podobnie jak Ramachandran, dopuszcza korzystanie z „nietradycyjnych” terapii jako elementu holistycznego podejścia do leczenia świądu. Opisał dramatyczny przypadek młodego mężczyzny, który zaczął cierpieć na nieustające swędzenie po tym, jak doznał udaru mózgu na skutek pobicia kijem baseballowym[5]. Yosipovitch skierował go na „terapeutyczne dotykanie”, kontrowersyjny zabieg, podczas którego uzdrowiciel rzekomo „manipuluje polami energetycznymi”, przesuwając dłońmi nad różnymi częściami ciała pacjenta i wykonując różne gesty, które opanował w czasie weekendowego kursu w jakiejś hotelowej salce konferencyjnej. Yosipovitch zalecił pacjentowi dotyk terapeutyczny nie dlatego, że wierzył w tę terapię, ale dlatego, że miał nadzieję na wystąpienie efektu placebo i – być może – zresetowanie oczekiwań pacjenta.

Yosipovitch przyznaje, że niewiele osób z chronicznym świądem można wyleczyć za pomocą luster. Wielu pacjentów, na przykład Mossman, wręcz niespecjalnie dobrze na nią reaguje. Przykład z uzdrawiającym dotykiem świadczy o tym, że tak naprawdę nie potrafimy wyjaśnić, co się dzieje w mózgu ciężko pobitego pacjenta, i nie wiemy, w jaki sposób można mu pomóc. Ludzie zdesperowani chcą wierzyć, że lekarze coś jednak robią. Ojciec chrzestny swędzenia często nie może zaoferować swoim pacjentom terapii, jakiej można by się spodziewać po wybitnym specjaliście mającym dostęp do najlepszych rozwiązań biotechnologicznych. Mossmanowi zdołał pomóc również tylko pośrednio, zapoznając go z innymi ludźmi cierpiącymi na egzemę.

Mossman dowiedział się o istnieniu Yosipovitcha i jego badaniach z artykułu w „New York Timesie”. Zaczynał się on od opisu męczarni, jakich doświadczają ludzie cierpiący na chroniczny świąd. Mossman pomyślał, że w oczach społeczeństwa muszą sprawiać wrażenie dziwadeł. Doszedł do wniosku, że ktoś powinien dać rzetelne świadectwo o istnieniu tej choroby. Dlatego zrobił to, co w 2010 roku uczyniłby każdy miłośnik nauki z okolic San Francisco: zaczął pisać bloga. Zapełniał kolejne strony wynikami najnowszych badań i opisami metod leczenia. Na górze strony umieścił zdjęcie ostu: chciał zilustrować egzemę w jakiś abstrakcyjny sposób, a słowo „kłujący” idealnie opisywało jego napady swędzenia.

W spalonym słońcem pasażu handlowym przylegającym do budynku, w którym mieści się szkoła nauki jazdy i przedstawicielstwo producenta ekologicznych materacy na kalifornijskie miasto San Rafael, znajdują się biura Narodowego Towarzystwa Egzemy (National Egzema Association). Kiedy Mossman usłyszał o istnieniu tej organizacji i odkrył, że jej siedziba znajduje się w odległości zaledwie trzydziestu minut jazdy od jego domu, natychmiast umówił się na wizytę. W tamtym czasie w biurze pracowały zaledwie dwie osoby. Od tego czasu ich liczba wzrosła do sześciu. Towarzystwo wydaje czasopismo, którego okładki są niewiele subtelniejsze od ostu. Jego celem jest rozbudzanie świadomości istnienia egzemy i pozyskiwanie funduszy na badania nad tą chorobą. Na stronie znajdują się przykładowe formularze potrzebne do przekazania pojazdów, akcji i papierów wartościowych i zapisania w testamencie jakiejś części majątku Narodowemu Towarzystwu Egzemy. (Chcesz zapewnić sobie wieczne istnienie, przekazując swój majątek organizacji zajmującej się badaniem choroby skóry, ale nie masz głowy do papierkowej roboty? Wystarczy, że skopiujesz i wkleisz do testamentu ten oto fragment).

Narodowe Towarzystwo Egzemy prowadzi działalność uświadamiającą, ale jest także źródłem informacji i, co dla Mossmana najważniejsze, kontaktów. Jeszcze nie tak dawno ludzie dorastali z uporczywym świądem, nie znając nikogo podobnego do siebie. Spędzali coraz mniej czasu w przestrzeni publicznej i nie chcieli opowiadać o swojej przypadłości. Analizując i omawiając swój przypadek, Mossman nauczył się podejmować w niektórych sytuacjach uzasadnione ryzyko. Mimo że alkohol działa na niego źle – podobnie jak na wielu innych pacjentów – uwielbia go pić. Wyjście wieczorem na miasto może zatem, jak mówi, wyglądać następująco: „Powiedzmy, że trafiam do baru, w którym ludzie piją whisky. Zamawiam zatem kolejkę. Potem kolejną. Albo cztery. Nie jestem alkoholikiem, ale czasami lubię się napić. Czuję się fantastycznie, ale wiem, że obudzę się potem w środku nocy ze straszliwym świądem. Człowiek uczy się, jakie czynniki wywołują atak choroby, ale czasami mówi sobie: chrzanię to. Ma dość odmawiania sobie tego, co robią wszyscy inni. Kiedy pojawia się swędzenie, ma serdecznie dość i nie może myśleć o niczym innym. Ale kiedy w końcu przestaje, wydaje się, jakby nigdy nic go nie swędziało”.

Mossman ma pełną świadomość, że opowiadając o swojej chorobie, może sprawiać wrażenie, jakby się nad sobą użalał. Ostatecznie każdego co chwilę coś swędzi i wszyscy się drapią. Ale kiedy słyszy ten argument, widać, że go to irytuje. „Na tym etapie życia gwiżdżę na to, jak wyglądam. Ożeniłem się, mam dzieci, nie próbuję robić wrażenia na potencjalnych partnerkach – opowiada. Mimo to nadal mu przeszkadza, gdy ktoś bagatelizuje objawy jego choroby. – Nie opuszcza mnie myśl: kurczę, nie mogłem żyć pełnią życia. Czy jestem zgorzkniały? Pewnie trochę tak. Tyle że wokół widzę też ludzi na wózkach inwalidzkich. Zgadza się, cierpię na pewną chorobę. I ta choroba jest do dupy. Bardzo prawdopodobne, że ukształtowała do jakiegoś stopnia moją osobowość. Niespecjalnie przepadałem za towarzystwem. Ale są osoby z trądzikiem, które mają podobnie. Większość ludzi zmaga się z takimi czy innymi problemami. Tyle że egzemę widać”.

W ostatecznym rozrachunku może najciekawsze w tej opowieści jest to, w jaki sposób Mossman był w stanie sam przywiązywać się do łóżka. Akurat w tej kwestii jego pamięć, spisująca się doskonale, jeśli chodzi o przechowywanie wspomnień o szykanach i chwilach dermatologicznego upokorzenia, zaczyna zawodzić. Wymagało to sporządzenia wymyślnego systemu pętli i przeplatania sznurka. Nie potrafi sobie przypomnieć, jaką dokładnie rolę odgrywała kłódka.

Pamięta za to, że rok po wstydliwym zdarzeniu w internacie jeden z kolegów przypomniał o tym przy jakichś dziewczynach. „Hej, pamiętasz, jak przywiązałeś się do łóżka, bo nie mogłeś się przestać drapać?” Miał nadzieję na jakąś nerwową reakcję, ale Kaspar nie dał mu satysfakcji. Mimo że najchętniej zapadłby się pod ziemię, uśmiechnął się tylko i powiedział: „Tak, to było przezabawne”.

Czy mogę „pobudzić” swój układ odpornościowy?
I czym w ogóle jest ten cały układ odpornościowy, he, he?

Robert Gallo, jeden z mikrobiologów, którzy odkryli wirusa HIV, opowiedział mi na konferencji wirusologicznej w Granadzie, że za najgroźniejszą chorobę zakaźną można by w sumie uznać grypę. Podobnie jak wielu jego kolegów, uważa, że w nieodległej przyszłości może dojść do kolejnego wybuchu epidemii influency o skali porównywalnej z pandemią z 1918 roku, która zabiła około pięćdziesięciu milionów ludzi. Nawet obecnie choroba wywoływana przez wirusa grypy jest w wielu krajach główną przyczyną zgonów.

Dlatego powinniście wiedzieć, że produkowany przez Coca-Colę słodki napój Vitaminwater nie chroni przed grypą. A przecież moglibyśmy dojść do takiego wniosku po obejrzeniu jego reklamy, w której pod zdjęciem schłodzonej butelki tego napoju pojawia się napis: „Zastrzyki przeciwko grypie są takie passé”[6].

Reklama obiecuje również „mniej zasmarkane nosy” i „większą odporność”. Kto wie, czy od tych bezsprzecznie wojowniczych zapewnień o właściwościach przeciwgrypowych napoju groźniejsza nie jest sama idea „większej odporności”. Tak samo sprawa wygląda z szeregiem innych produktów, głównie należących do kategorii „suplementów diety”, które mają rzekomo wpływać na nasz układ odpornościowy. Używa się często słowa „pobudzić”, choć czasami również „zasilić”, „wzmocnić”, „naładować”. Wszystkie te słowa brzmią dobrze, jeżeli nie wiemy, czym jest układ odpornościowy ani jak działa witamina C.

Za pobudzanie układu odpornościowego ma zazwyczaj odpowiadać właśnie witamina C, inaczej kwas askorbinowy, substancja chemiczna, którą można łatwo dodać w zasadzie do wszystkiego. Ma postać drobnego białego proszku i najczęściej jest produkowana w Chinach. Sorbitol cukru kukurydzianego zamienia się w procesie fermentacji w sorbozę, a następnie genetycznie modyfikowane bakterie przerabiają ją na kwas 2-ketoglukonowy. Wystarczy do niego wtedy dodać odrobię kwasu chlorowodorowego, a powstaje kwas askorbinowy.

Angielski termin ascorbic (askorbinowy) to skrót od antiscorbutic (przeciwszkorbutowy), ponieważ historia odkrycia witaminy C wiąże się z próbami znalezienia sposobu na zapobieganie koszmarowi szkorbutu. Wśród żeglarzy, którzy w XVIII wieku przeprawiali się przez Atlantyk, śmiertelność z powodu szkorbutu wynosiła około 50 procent. Jeszcze przed zgonem krwawili z dziąseł i oczu. W tamtym czasie uczeni nie wiedzieli jeszcze, że szkorbut jest chorobą wynikającą z niedoboru kolagenu (podobnie jak pęcherzowe oddzielanie się naskórka Rafiego). Ponieważ proteina ta jest potrzebna w każdym zakamarku naszego ciała, bez niej zaczynamy się rozpadać. Nasze organizmy produkują ją przez cały czas, a potrzebują do tego nieustannych dostaw niezbędnych składników, między innymi kwasu askorbinowego.

Na wiele wieków przed odkryciem kwasu askorbinowego żeglarze zwrócili uwagę na to, że choć na morzu zwykle nie jedzą owoców i warzyw, jeżeli zabierają w podróż pomarańcze, cytryny i limonki i od czasu od czasu je ssą, nie zapadają na szkorbut. Jakaś substancja zawarta w tych owocach wydawała się zapobiegać rozwojowi choroby. W 1933 roku odkryto kwas askorbinowy, który okazał się niesamowicie skutecznym środkiem zapobiegającym szkorbutowi[7]. Wystarczyła mikroskopijna dawka, żeby go uniknąć.

Jak wiele substancji nazwanych witaminami, kwas askorbinowy jest koenzymem, który pomaga enzymom przyspieszać reakcje chemiczne zachodzące w naszych ciałach. I również jak w przypadku innych witamin, jego obecność ma zasadniczy wpływ na stan naszego zdrowia, a niedobór prowadzi do straszliwych chorób. Rolą kwasu askorbinowego jest wspomaganie reakcji, która zamienia cząsteczkę prekursora w kolagen. Wystarczy mikroskopijna dawka tygodniowo, aby w organizmie znajdowało się pod dostatkiem koenzymu ułatwiającego produkcję kolagenu. Jeżeli dostarczycie do organizmu więcej witaminy C, niż potrzeba, wcale nie powstanie więcej kolagenu. Wasze nerki pozbędą się nadmiaru, zazwyczaj bez żadnych komplikacji.

Ponieważ kwas askorbinowy był jedną z pierwszych odkrytych przez człowieka substancji, które wyraźnie zapobiegały jakiejś przerażającej chorobie – w tym wypadku polegającej na dosłownym rozklejaniu się ciała, na potwornie bolesnym krwawieniu ze wszystkich części ciała – trudno się dziwić, że uznano ją za cudowną substancję, która zapobiegnie wielu innym. Skoro witamina C potrafiła dokonać czegoś, co zakrawało na cud, jaki jeszcze kryła w sobie potencjał?

Termin „układ odpornościowy” ukuł w 1967 roku duński badacz Niels Jerne. W owym czasie obowiązywały dwie konkurencyjne teorie na temat odporności: jedna opierała się na antyciałach, druga na białych krwinkach. Przedstawione przez Jerne’a rozumienie układu odpornościowego mówiło, że organizm próbuje się bronić przed chorobami na różne sposoby – neutralizując nie tylko drobnoustroje chorobotwórcze, ale również wszelkiego rodzaju substancje chorobotwórcze.

Układ odpornościowy to pojęcie niemające odpowiednika we współczesnej medycynie. W odróżnieniu od układu sercowo-naczyniowego, żołądkowo-jelitowego czy neurologicznego – które tradycyjnie opisują odrębne zespoły struktur zlokalizowane w konkretnej części ciała – układ odpornościowy opisuje funkcję pełnioną w obrębie całego organizmu. W jej skład wchodzi limfa, która krąży w naczyniach łączących węzły chłonne, i śledziona, która przefiltrowuje krew i tworzy antyciała zapewniające trwałą odporność, czyli zdolność krwi do „pamiętania” określonych infekcji i nieulegania im ponownie. Układ odpornościowy to również nasze kości produkujące krew, która pamięta, przyswaja i ignoruje określone substancje. Komórki krwi wzbudzają stan zapalny i oksydację, a jednocześnie neutralizują stany zapalne i produkty oksydacji. Układem odpornościowym są nabłonki w naszych jamach gębowych, gardłach, płucach, żołądkach i jelitach – we wszystkich miejscach, w których stykamy się ze światem zewnętrznym. Są nimi również komórki wydzielane przez te powierzchnie, które potrafią wchłaniać i niszczyć jedne substancje, a przechowywać inne. Układ odpornościowy mamy również w skórze – będącej nie tylko fizyczną barierą zatrzymującą patogeny, ale też aktywnym narządem wytwarzającym cząsteczki służące populacji zamieszkujących ją drobnoustrojów, które również chronią nas przed infekcjami.

F 101

Zwłaszcza od chwili ukończenia w 2013 roku pierwszego etapu finansowanego przez amerykański rząd Projektu Ludzkiego Mikrobiomu (Human Microbiome Project), międzynarodowego przedsięwzięcia, którego uczestnicy ustalili, że nasze ciała zawierają więcej drobnoustrojów niż ludzkich komórek, panuje przekonanie, że tradycyjne rozumienie funkcji układu odpornościowego jako sposobu na oddzielanie „ja” od „innych” było ogromnym uproszczeniem. Skład naszych ciał podlega nieustannym zmianom. Wchłaniamy różne substancje przez jelita, skórę i powietrze. Bez przerwy zmienia się też stan naszego mikrobiomu. Idei dwubiegunowego podziału na „ja” i „inni” nie można już obronić. Układ odpornościowy nie tyle jest zmieniany i wzmacniany przez nasze mikroby, co nasze mikroby wchodzą w skład naszego układu odpornościowego – podobnie jak to, co wnika w nasze ciała.

Układ odpornościowy to w praktyce całe nasze ciało, w tym zamieszkujące je mikroby.

Kiedy Gallo i jego koledzy odkryli w 1986 roku ludzkiego wirusa niedoboru odporności, ukuty przez Jerne’a termin „układ odpornościowy” szybko wszedł do języka potocznego. Przerażonej opinii publicznej wyjaśniono istotę AIDS, a osłabiony układ odpornościowy został uznany za coś zdecydowanie złego, czego najlepszym świadectwem była rozgrywająca się na naszych oczach pandemia cierpienia i śmierci. A zatem wzmocniony układ odpornościowy musiał być czymś dobrym. Oczywiście im bardziej wzmocniony, tym lepiej.

Niektóre choroby atakujące układ odpornościowy rzeczywiście są śmiertelne, ale układ odpornościowy nie jest czymś jednorodnym, co można opisać za pomocą uproszczonych kategorii dobra i zła. Wydaje się wręcz, że istnieje więcej chorób będących wynikiem n a d aktywności układu odpornościowego niż jego osłabienia. Wiele chorób zapalnych wynika, jak się uważa, z obecności patogenów, które zdążyły już dawno zniknąć z organizmu – choroba Leśniowskiego-Crohna, celiakia i egzema są reakcjami immunologicznymi.

Witamina C jako taka jest koenzymem uczestniczącym w reakcji, w której powstają białka kolagenowe. Nie chroni nas przed grypą ani nawet przed katarem. To szkodliwy mit, za sprawą którego ludzie wyrzucają pieniądze na suplementy, których producenci próbują głównie wzbudzać paranoidalny strach przed szkorbutem.

Zanim zainwestujecie w jakiekolwiek środki „pobudzające odporność”, rozważcie ustalenia harwardzkiej neurolog Beth Stevens. Jej badania rzucają nowe światło na rolę układu odpornościowego w uczeniu się. W naszych mózgach istnieją komórki zwane mikroglejowymi, które mają zdolność przemieszczania się i pochłaniania innych komórek. Wchodzą w skład naszego układu odpornościowego w jego klasycznym rozumieniu: od dawna wiemy, że pomagają w usuwaniu z mózgu niepotrzebnych substancji i odpadków, zwłaszcza powstałych w wyniku urazów. Niedawno odkryliśmy, że w miarę upływu lat komórki te niszczą również połączenia między zdrowymi, nieuszkodzonymi komórkami.

Kiedy przychodzimy na świat, z naszych neuronów wychodzą liczne rozgałęzienia łączące je z sąsiadującymi neuronami. Od pierwszych lat życia połączenia te zaczynają zanikać, ponieważ uczymy swoje umysły korzystać tylko z określonych ścieżek. Proces ten często określany jest mianem uczenia się. W mniejszej skali nazywamy go procesem przycinania synaps. Nabywając jedne umiejętności, tracimy zdolność do opanowywania innych. Właśnie dlatego nauka przychodzi nam z taką łatwością w młodym wieku, a staje się tak trudna później. Przycinaniem synapsowych drzewek wydaje się kierować nasz własny układ odpornościowy.

Jeżeli porównujemy ludzki umysł do elegancko przystrzyżonego żywopłotu, warto mieć na uwadze, że żywopłot może zostać przycięty zbyt mocno. Pewien gen, zwany C4, koduje białko, które oznacza odpadki wymagające usunięcia. W 2016 roku Beth Stevens, Aswin Sekar i Michael Carroll napisali w czasopiśmie „Nature”, że jeden z wariantów genu C4, a mianowicie C4a, jest silnie skorelowany ze schizofrenią[8]. Gen ten koduje białko służące do oznaczania synaps wymagających przycięcia w ramach normalnego procesu uczenia się, zwłaszcza w obszarach związanych z postrzeganiem i planowaniem. Mało prawdopodobne, aby jeden gen decydował o tak złożonej chorobie, ale ogólna hipoteza wydaje się frapująca: „pobudzony” układ odpornościowy dokonuje nadmiernego przycięcia synaps w mózgu, co w tym przypadku skutkuje powstaniem przewidywalnego schematu zwanego schizofrenią.

Podobny proces wydaje się prowadzić do powstania choroby Alzheimera. W 2016 roku Stevens i jej koledzy z MIT i Uniwersytetu Stanforda opublikowali w czasopiśmie „Science” przełomowe wyniki badań nad tą chorobą. Wykazali, że komórki mikroglejowe wydają się powodować demencję u myszy przez systematyczne zjadanie zdrowych synaps w mózgu[9]. Stevens wykazała, że zwierzęta cierpiące na alzheimera mają wyższy poziom białka zwanego C1q, a co istotniejsze, potrafiła zablokować białko C1q, aby nie mogło oznaczać synaps przeznaczonych do zniszczenia przez komórki mikroglejowe.

Jak w przypadku wielu innych chorób, mamy tu do czynienia z normalnym procesem, który wymknął się spod kontroli. Gdyby nasze organizmy nie mogły przycinać synaps w eleganckie ścieżki, nie bylibyśmy w stanie się uczyć. Nie wytwarzalibyśmy osobowości z wyraźnie określonymi sympatiami i antypatiami oraz przekonaniami ideologicznymi. Ale złe jest również nadmierne przystrzyganie synaps. Jak pisze Stevens w „Science”: „Zamiast elegancko przystrzygać [synapsy], mikroglej pochłania to, czego nie powinien”.

O tych akurat skutkach działania układu odpornościowego nie informuje się w reklamie Vitaminwater.

Dlatego powinniśmy się zapewne raczej cieszyć, że nie istnieje substancja, która potrafiłaby naprawdę „pobudzić” nasz układ odpornościowy.

Szczepionki przeciwko grypie, choć nadal nie tak skuteczne, jak byśmy chcieli, pozostają jednym z nielicznych sposobów zapobiegania chorobie, która co roku zabija tysiące ludzi, a potencjalnie może zabić miliony. Zwodzenie nas przez reklamodawców – twierdzących, że „szczepienia przeciwko grypie są takie passé”, nie jest jedynie nieszkodliwym tekstem reklamowym. Groźne wydają się nawet bardziej stonowane zapewnienia handlarzy witaminami, sokami i tonikami rzekomo pobudzającymi nasz układ odpornościowy, nie tylko dlatego, że sugerują istnienie nierzeczywistych rozwiązań, ale również dlatego, że utrwalają mylne przekonania na temat tego, czym jest odporność. O ile istnieje coś takiego jak układ odpornościowy, sterowanie nim będzie w nadchodzących dekadach głównym celem medycyny. Skrywa on potencjał mogący posłużyć do skutecznej walki z nowotworami, leczenia demencji i odwracania anomalii genetycznych. Mało jednak prawdopodobne, aby rozwiązanie przybrało postać napoju.

Jak działają szczepionki?

Większość szczepionek działa za sprawą toksoidów. To onieśmielające słowo, ale oznacza jedynie martwą postać toksyny bakteryjnej. Jest nieszkodliwa, dlatego wykorzystuje się ją w szczepionkach, które pozwalają organizmowi w bezpieczny sposób zetknąć się z niebezpiecznym czynnikiem. To tak, jakby ktoś próbował zwalczyć swój strach przed ptakami, oglądając film dokumentalny o nich, a nie włażąc do gniazda strusia i drażniąc jego pisklęta. Nikt nie lubi filmów dokumentalnych poświęconych ornitologii, ale alternatywa jest znacznie gorsza. Podobnie jak szczepionki bakteryjne, szczepionki wirusowe zawierają niewielkie ilości wirusa (zazwyczaj w martwej postaci). Dzięki temu układ odpornościowy uczy się rozpoznawać te groźne istoty i zapamiętuje je, aby nie dać się zaskoczyć w przyszłości.

Czy kofeina wydłuży mi życie?
Czytałem, że tak działa.

„Zdrowie jest zarąbiste, ale czy nie bardziej zarąbiste jest skopanie komuś tyłka?”[10]. Tłum zaczął wiwatować, a ja dopiero po chwili zorientowałem się, że te stwierdzenia wzajemnie się wykluczają. „Na szczęście skopanie komuś tyłka nie podpada pod ustawę o lekach”.

Podczas zorganizowanej w 2014 roku w San Diego konferencji handlowej zatytułowanej Długowieczność teraz (Longevity Now) przedsiębiorca Dave Asprey opisywał zalety swojej „unowocześnionej kawy”, ubolewając jednocześnie nad ograniczeniami nakładanymi na niego przez rząd. Stojąc przed kilkusetosobową publicznością złożoną z miłośników obszernych spodni i czerwonawych okularów, stwierdził, że nie zamierza wdawać się w szczegóły, ponieważ wypowiadanie jakichkolwiek tez na temat zdrowotnych właściwości kawy jest niezgodne z prawem. Akurat w tym konkretnym przypadku w zasadzie nie mijał się z prawdą.

„Czy to nie dziwne, że jeśli w Stanach Zjednoczonych ktoś wierzy w jakiś produkt tak mocno, że postanawia go wyprodukować – mówił – nie wolno mu opisać jego działania?”

I rzeczywiście, zdaniem niektórych sprzedawcy substancji bioaktywnych, tacy jak Asprey, zdecydowanie nie powinni informować opinii publicznej o zdrowotnych skutkach spożywania owych substancji. Asprey i jego „kawa” dostarczają nam mistrzowskiego przykładu, jak można wypromować produkt, nie łamiąc formalnie prawa. Asprey nazywa swój produkt Pancerną Kawą i sprzedaje go za pośrednictwem firmy o tej samej nazwie. Hasło reklamowe głosi: „Pancerna Kawa: naładuj swój organizm. Upgraduj mózg. Opancerz się”. Firma zapewnia, że działa całkowicie zgodnie z prawem, ponieważ w materiałach reklamowych unika zapewnień, jakoby jej produkt leczył konkretne choroby albo łagodził ich przebieg. Producenci suplementów mogą publikować dowolne stwierdzenia na temat skutków działania swoich specyfików, nie dysponując żadnymi dowodami na ich poparcie, ale nie wolno im powiedzieć, że ich środek „zapobiega chorobom serca” albo je „leczy”, a jedynie, że „sprzyja zdrowiu serca”. Zgodnie z prawem nie wolno twierdzić, że dany suplement „zapobiega osteoporozie”, ale nikomu nie zabrania się używać formuły, że „pozwala zachować silne kości”. Tego rodzaju „funkcjonalne” stwierdzenia na temat „ogólnego dobrego samopoczucia” są naszpikowane sugestiami, a do odpowiedniego skojarzenia musi dojść w głowach konsumentów.

Tym samym regulacjom podlega kawa, która z prawnego punktu widzenia nie jest środkiem farmaceutycznym, chociaż jest najpopularniejszym stymulantem na świecie. Kawa powstaje przez zagęszczenie psychoaktywnej substancji chemicznej pochodzącej z ziarna kawy. Wywołuje w całym ciele takie reakcje, jakie zachodzą w czasie pobudzenia. Kiedy wyczuwamy niebezpieczeństwo, przysadka mózgowa wysyła sygnał do gruczołów produkujących adrenalinę, aby zaczęły wydzielać do krwi epinefrynę, inaczej adrenalinę. To hormon, który normalnie produkujemy w sytuacji stresowej, kiedy potrzebujemy energii, aby na przykład uciec przed niedźwiedziem albo podnieść głaz, który spadł na naszego partnera podczas wspinaczki. (Nieszczęśnik prawdopodobnie już nie żyje, ale nie zaszkodzi sprawdzić). Kofeina może nam na krótką metę pomóc uzyskać lepsze wyniki w sporcie, na przykład przeskoczyć tyczkę zawieszoną na większej wysokości albo szybciej przepłynąć basen[11].

Wzrost stężenia adrenaliny we krwi wywołuje również stan podekscytowania. Do podniesienia wspomnianego głazu potrzebujemy nie tylko zastrzyku energii, który zasili nasze mięśnie, ale również zmiany percepcji sytuacji: musimy uwierzyć, że zdołamy tego dokonać. Na tym właśnie polega psychoaktywne działanie kofeiny: dzięki niej wszystko wydaje się możliwe, kiedy urządzamy ze znajomymi burzę mózgów w jednym z tych współczesnych salonów opium, jakimi są kawiarnie.

Kofeina sprawia, może kontrintuicyjnie, że blokowana jest komunikacja między neuronami w mózgu. Hamuje działanie związku chemicznego o nazwie adenozyna, który transmituje sygnały przez synapsy między neuronami. Adenozyna spowalnia aktywność neuronów, co pozwala nam się odprężyć, odpocząć i zasnąć (wszystko to wielcy wrogowie postępu). Można zatem powiedzieć, że kofeina przecina linki hamulcowe w naszym ciele.

Po jakimś czasie, jeżeli nie pozwolimy organizmowi odpocząć, ekscytacja zamienia się w niepokój. Wielu z nas wzbudza w sobie reakcję „walcz albo uciekaj” nie w faktycznie trudnych sytuacjach, które nam się sporadycznie przydarzają, ale na co dzień, w biurze, z przyzwyczajenia, żeby poprawić wyniki albo z nudy. Osiemdziesiąt pięć procent dorosłych mieszkańców Stanów Zjednoczonych spożywa częściej niż co drugi dzień kofeinę w jakiejś postaci, a średnia dzienna dawka wynosi 200 miligramów[12].

Wypijamy dzisiaj takie ilości kofeiny, że na rynku zaczęły się pojawiać antidota. Rutaekarpina to substancja, która wydaje się przyspieszać tempo, w którym nasze komórki metabolizują kofeinę. (A przynajmniej zaobserwowano takie zjawisko u faszerowanych kofeiną laboratoryjnych szczurów[13]). Wadą wydaje się to, że działa powoli i musi być przyjmowana regularnie, ponieważ jej skutki stają się zauważalne dopiero po dłuższym czasie. Może nam pomóc skuteczniej rozkładać cząsteczki kofeiny, ale proces ten zachodzi cały czas, a nie w wybranych momentach, jak byśmy woleli. U Dantego byłby to zewnętrzny krąg piekła.

„Wzmocniona kawa” Aspreya zawiera domieszkę masła („z mleka krów karmionych trawą, niesolonego”) i trójglicerydowej pochodnej oleju kokosowego. Ta ostatnia substancja, sprzedawana osobno pod nazwą Oleju Oktanowego dla Mózgu, wedle zapewnień firmy dostarcza konsumentom „szybkiej energii” za jedyne 23,50 dolara za butelkę. Jak mówi Asprey, olej jest „oczyszczany, pozyskiwany i butelkowany bez wykorzystania silnych związków chemicznych”. Choć prawo zakazuje mu twierdzić, że Olej Oktanowy dla Mózgu zapobiega utracie pamięci, wolno mu powiedzieć, że „jest najlepszym rozwiązaniem dla tych, którzy pragną osiągnąć szczyt zdolności umysłowych”.

„Nie możemy wam powiedzieć tego, co byśmy chcieli, ponieważ oznaczałoby to, że sprzedajemy lekarstwa”, stwierdził Asprey ze sceny, wznosząc oczy do nieba. Mimo to chwilę później zapewnił, że wzmocniona kawa poprawia osiągnięcia sportowe i funkcjonowanie mózgu i umożliwia „rozrost mięśni”.

Kiedy firma – na przykład Asprey – sprzedaje jakąś substancję jako suplement, a nie lek, może wejść z nią od razu na rynek i twierdzić, że korzystnie wpływa na dowolną funkcję organizmu. Wystarczy przekazać Agencji Żywności i Leków nazwę suplementu i adres firmy. Wymóg ten istnieje dlatego, że gdyby klienci zaczęli składać zażalenia albo umierać, któryś z dwudziestu pięciu pracowników tej federalnej agencji nadzorującej miliony suplementów próbowałby zapewne zlokalizować producenta[14].

Jak wielu ludzi działających w branży suplementów, przynoszącej co roku zyski rzędu trzydziestu trzech miliardów dolarów, Asprey stał się mistrzem sugestii niewykraczających poza dopuszczalne granice. „Ludzie pijący kawę żyją dłużej niż ci, którzy nie piją kawy. Czyżby kawa była substancją wydłużającą życie? – pyta, podnosząc głos, po czym dodaje tonem ociekającym sarkazmem: – Szokujące!” Widownia się śmieje. Nie minęły dwie minuty, a przeciągnął ich na swoją stronę. Nie próbował im wciskać umaślonej kawy; wyzwalał ich spod tyranii. Nie był potęgą, której uczciwość wymagałaby weryfikacji; postawił się w roli bojownika o wolność oferującego wiedzę, którą chciały przed nimi zataić pewne potęgi. Słuchałem tego z podziwem.

Istnieje sposób, z którego Asprey i inni producenci substancji bioaktywnych mogliby skorzystać, żeby móc wygłaszać dowolne stwierdzenia, takie, na jakie tylko przyjdzie im ochota. Zwyczajnie muszą poddać je weryfikacji Agencji Żywności i Leków. Ich produkt będzie od tej pory podlegać przepisom dotyczącym lekarstw, a nie suplementów. Proces ten trwa mniej więcej dziesięć lat i kosztuje około miliona dolarów. Może się również zakończyć odrzuceniem wniosku, jeżeli zapewnienia producenta okażą się nieprawdziwe.

Dlatego właśnie istnieje rynek suplementów.

Na początku lat dziewięćdziesiątych XX wieku, po fali zgonów i przypadków niemocy u ludzi zażywających suplementy diety, rząd federalny próbował uregulować tę branżę, wprowadzając standardy jakości sprzedawanych substancji. Rozważano nawet zapisanie wymogu, aby produkty te faktycznie działały w sposób zgodny z opisem z etykiety. Ale branża rozpętała szeroko zakrojoną kampanię lobbystyczną, żeby zablokować te działania. W telewizji emitowano nawet reklamy z Melem Gibsonem, do którego domu wpadał oddział SWAT – rząd odbierał mu witaminy.

Kiedy chcemy przeciągnąć rozgniewany tłum na swoją stronę, odwołanie się do obaw przed samowolą władzy działa mniej więcej w 100 procentach wypadków. W latach dziewięćdziesiątych pozwoliło zablokować plany rządu. Branża wykorzystała zresztą okazję i na fali udanej kampanii przeforsowała w 1994 roku przyjęcie jednego z najważniejszych przepisów prawnych w dziedzinie zdrowia. Dietary Supplement Health and Education Act (DSHEA) zakazuje nakładania jakichkolwiek regulacji na substancje chemiczne sprzedawane jako suplementy. Przed wprowadzeniem na rynek nie trzeba w żaden sposób testować ich jakości, bezpieczeństwa ani skuteczności.

DSHEA rozszerzyła ponadto definicję suplementów w taki sposób, że stała się ona w pewnym sensie arbitralna. Obejmuje nie tylko trzynaście związków chemicznych zwanych przez nas witaminami, ale również enzymy, minerały, aminokwasy, zioła, „substancje botaniczne”, „wydzieliny gruczołów” i tkanki narządów. Tak naprawdę można do niej zaliczyć większość substancji. Znaczenie terminu „suplement” wywodziło się dawniej od jego źródłosłowu i oznaczało substancję chemiczną pochodzenia spożywczego albo analogiczną do jakiegoś składnika pożywienia: produkowana sztucznie witamina C miała suplementować tę występującą w owocach. Dziś niemal wszystkie suplementy (w tym witaminy) powstają w laboratoriach, a produkt końcowy nie przypomina żadnego naturalnego produktu spożywczego. Nawet związki chemiczne faktycznie występujące w produktach spożywczych trafiają na rynek w najróżniejszych dawkach, połączeniach i kontekstach.

W 2016 roku uczestniczyłem w spotkaniu sześciu byłych prezesów amerykańskiej Agencji Żywności i Leków w Aspen. Davida Kesslera, który stał na czele ten instytucji, kiedy przyjęto DSHEA, zapytano, dlaczego branża suplementów nie została do dziś objęta żadnymi regulacjami. „Próbowaliśmy – odpowiedział z rezygnacją człowiek, który może się poszczycić wprowadzeniem ograniczeń dla branży tytoniowej. Doszło do tego w latach osiemdziesiątych, czyli kilka dekad po tym, jak wykazano, że palenie papierosów jest głównym dającym się wyeliminować powodem zgonów. – W porównaniu z suplementami tytoń wydaje się bułką z masłem”.

Tymczasem branża farmaceutyczna – której publiczny wizerunek mieści się gdzieś między koszmarnym a żałosnym – musi wykazywać, że produkowane przez nią leki są bezpieczne i skuteczne. Proces ten trudno nazwać idealnym, ale jest długi i kosztowny i ma chronić konsumentów. Opisy leków mogą zawierać wyłącznie bardzo konkretne stwierdzenia na temat skutków ich działania. Producenci mają ponadto obowiązek publikowania szczegółowych wyliczeń potencjalnych skutków ubocznych. (Właśnie z tego powodu oglądając reklamę leku, odnosimy czasem wrażenie, że bynajmniej nie uprzyjemni nam chwil spędzanych z partnerką w jacuzzi, że należałoby go raczej zamknąć w szczelnym opakowaniu, wsadzić do rakiety i wystrzelić ku Słońcu).

Kiedy tworzymy tak zwane multiwitaminy, powstaje substancja, której nie znajdziemy w żadnym produkcie spożywczym ani w ludzkim organizmie. Będę je tu określał mianem suplementów, ponieważ tak są powszechnie nazywane, pamiętajmy jednak, że na tym etapie mamy do czynienia z terminem wyzutym z pierwotnego znaczenia. Dziś oznacza on jedynie wytwór przynoszącej miliardowe zyski alternatywnej branży farmaceutycznej, której udało się dokonać niezwykłej sztuki: sprzedaje w zasadzie wszystko, co tylko jej się podoba, na praktycznie dowolnych warunkach, obiecując ludziom najróżniejsze korzyści, a mimo to nie spotyka się z potępieniem, jak prawdziwa branża farmaceutyczna, tylko z uwielbieniem. A do tego funkcjonuje pod parasolem korzystnych przepisów prawnych. To niesłychanie istotna różnica. U jej podstaw leżą nasze wyobrażenia na temat zdrowia i ludzkiego organizmu.

Asprey mimo wszystko stwierdził wprost, że kawa „jest podstawowym źródłem przeciwutleniaczy”, na czym wiele osób opiera swoją wiarę w korzystne dla zdrowia właściwości tego napoju. A choć niektórzy ludzie zapewne faktycznie przyswajają więcej przeciwutleniaczy z kawy niż z jakichkolwiek innych spożywanych substancji, może to wynikać nie tyle z zalet tego napoju, co z diety ubogiej w przeciwutleniacze. Co więcej, nie wykazano, aby przyjmowanie suplementów bogatych w przeciwutleniacze poprawiało stan zdrowia albo wydłużało życie.

Jeżeli chcemy ustalić, dlaczego picie kawy – czy jakiekolwiek inne działanie rzekomo wydłużające życie – jest skuteczne (albo czy w ogóle jest skuteczne), przynajmniej częściowo musimy się uciec do spekulacji. Czy rzeczywiście chodzi o przeciwutleniacze? A jeśli tak, dlaczego skuteczne miałoby być przyjmowanie ich pod postacią kawy, a nie pastylki ze stosownym suplementem? Do przeciwutleniaczy zaliczamy szeroki wachlarz substancji. Na przykład witaminę E, a przecież wykazano, że jej przyjmowanie pod postacią suplementów zwiększa ryzyko zachorowania na raka prostaty.

Mimo to słyszymy często o potencjalnie korzystnych skutkach picia niewielkich ilości kawy. Stwierdzenia te opierają się zawsze na wynikach badań mówiących, że długowiecznych, żyjących w dobrym zdrowiu ludzi łączy zamiłowanie do tego napoju. Dziennikarze mają skłonność do nadinterpretowania wyników tych badań i wyciągania z nich wniosku, że picie kawy jest korzystne dla zdrowia. Przyjemnie się mówi ludziom to, co chcą usłyszeć, ale tak naprawdę mamy tu do czynienia wyłącznie z ciekawą korelacją. Nigdy nie spotkałem lekarza, który zalecałby pacjentom picie kawy ze względów zdrowotnych. Mógłby jedynie stwierdzić, że jeżeli ktoś lubi kawę, to jej picie najprawdopodobniej nie jest szkodliwe, a może być nawet korzystne. Prowadzenie badań na losowych, kontrolowanych próbach jest w dziedzinie dietetyki wyjątkowo trudne, ponieważ zmiany sposobu odżywiania pociągają za sobą różnorakie skutki, które często ujawniają się dopiero po latach, a czasami nawet pod koniec życia.

Łatwiej jest powiedzieć, że produkt jest zarąbisty.

Jeżeli kawa rzeczywiście sprzyja długowieczności, musi chodzić o coś więcej niż przeciwutleniacze. Na przykład o to, że ciągłe dostarczanie organizmowi środka pobudzającego, nawet w niewielkich dawkach, zmniejsza apetyt (a większość ludzi je dzisiaj więcej, niż powinna). Albo że sprzyja interakcjom społecznym – skłania do wychodzenia z domu i do aktywności. Tego rodzaju skutki moglibyśmy uznać za autentycznie korzystne. Niemniej, jak w przypadku wszystkich substancji chemicznych, ostateczny rezultat zależy od tego, jak z nich korzystamy.

Serio nadal nie wiemy, czy telefony komórkowe wywołują raka?

„Drodzy koledzy! – tymi słowami rozpoczynał się mejl, który w 2010 roku krążył między ludźmi jako łańcuszek internetowy. – Nie mam pojęcia, czy to prawda, ale na wszelki wypadek chcę was ostrzec. Nie odbierajcie telefonów z następujących numerów: [...] Numery te charakteryzują się czerwonymi barwami. Możecie dostać wylewu krwi do muzgu z powodu wysokiej częstotliwości sygnału”.

Wielu rozsądnych ludzi zorientowało się, że to głupi żart, ponieważ nie należy ufać nikomu, kto pisze „muzg”. W poczuciu obywatelskiego obowiązku rzucili się zatem na fora internetowe, żeby przestrzec innych i wyjaśnić, że numery telefonu nie zmieniają energii sygnału telefonu komórkowego. W tym wypadku kryzys został zażegnany, ale zweryfikowanie prawdziwości innych, podobnych stwierdzeń stanowi większe wyzwanie. W maju 2015 roku kalifornijskie Berkeley stało się pierwszym miastem w Stanach Zjednoczonych, które nakazało firmom informowanie właścicieli telefonów komórkowych, że korzystanie z tych urządzeń może wywoływać raka. Później w tym samym roku znany z wystąpień telewizyjnych neurochirurg Sanjay Gupta powiedział w „Playboyu”, że posługuje się słuchawką z mikrofonem na kablu, aby oddalić „źródło promieniowania od mózgu”[15].

Ani Światowa Organizacja Zdrowia, ani Amerykański Narodowy Instytut Nowotworów (National Cancer Institute) nie potwierdzają, aby istniała jakakolwiek zależność między używaniem telefonów komórkowych a rakiem. Międzynarodowa Agencja Badań nad Rakiem (International Agency for Research on Cancer) przyznała kiedyś, że taki związek jest „możliwy” w tym sensie, że promieniowanie rzeczywiście powoduje mutacje DNA. Może to prowadzić do powstawania nowotworów, a telefony komórkowe emitują przecież promieniowanie. Podobnie jak Słońce. Oraz inni ludzie. Wykazalibyśmy się pewną nieodpowiedzialnością, gdybyśmy stwierdzili, że istnieje we wszechświecie coś, co z całą pewnością nie wywołuje raka. Dlatego choć niepokoje związane z potencjalnie rakotwórczymi skutkami korzystania z komórek nie są nowe i choć żadna poważna organizacja nie twierdzi niczego, co powinno nas w tej kwestii zaniepokoić, podobne stwierdzenia usłyszymy z pewnością jeszcze nie raz. Kiedy tylko jakaś technologia wkrada się w nasze życie (zwłaszcza w miejsca położone blisko naszych mózgów i pachwin), nieodmiennie zaczyna się publiczne roztrząsanie, „czy [nowa technologia] nie wywołuje raka/cukrzycy/autyzmu/itp.”. Nikt nie słyszał o szkorbucie, dopóki ludzie nie zaczęli przebywać dłuższy czas na pokładach morskich statków, więc równie dobrze moglibyśmy obarczyć winą za jego wystąpienie technologię ich budowania.

Akurat kiedy w 2015 roku na rynek trafiał Apple Watch, „New York Times” zasugerował, że gadżet ten może powodować raka[16]. Tytuł artykułu brzmiał: Czy komputery noszone na ciele są równie szkodliwe jak papierosy? (Byłoby to bardziej prawdopodobne, gdybyśmy owe komputery palili). Głównym źródłem wyrażonych w nim niepokojów były wypowiedzi przedsiębiorcy i multimilionera Josepha Mercoli, który sprzedaje suplementy i prowadzi bloga. Wcześniej pracował jako osteopata, a obecnie za pośrednictwem internetu przestrzega swoich czytelników przed szczepionkami i generalnie wszystkim, z czym mogą się zetknąć na Ziemi. Jego działalność wielokrotnie spotykała się z potępieniem Agencji Żywności i Leków oraz Federalnej Komisji Handlu (Federal Trade Commission), które zarzucały mu szerzenie nieprawdziwych informacji. W 2016 roku został ukarany za sprzedawanie łóżek do solariów, które jego zdaniem nie powodowały raka i mogły zapobiegać starzeniu się[17]. Pięć lat wcześniej otrzymał naganę za sprzedawanie „najnowszego bezpiecznego narzędzia do wykrywania raka” (za pośrednictwem stosownie nazwanego Centrum Medycyny Naturalnej Doktora Mercoli), które reklamował na swoim blogu w taki sposób, jakby informował o przełomowym odkryciu: „Rewolucyjne i bezpieczne narzędzie diagnostyczne wykrywa ukryte stany zapalne: termografia”[18].

Twierdził, że jego kamery potrafią wykryć „dysfunkcje układu odpornościowego, fibromialgię i zespół chronicznego zmęczenia”, a także „zaburzenia funkcji układu pokarmowego: zespół jelita drażliwego, zapalenia uchyłków i chorobę Leśniowskiego-Crohna” i „inne schorzenia, w tym zapalenie kaletki, dyskopatię, rozdarcia więzadeł i mięśni, toczeń, schorzenia nerwów, uraz kręgosłupa spowodowany szarpnięciem, udary, nowotwory i wiele, wiele innych chorób”.

Termografia rzeczywiście umożliwia wykrycie obszarów dotkniętych stanami zapalnymi – na przykład do skręconej kostki dociera duża ilość krwi, przez co emituje ona więcej ciepła. Ale to wszystko, czego możemy się z jej pomocą dowiedzieć. Termografia to wyjątkowo prymitywne badanie. Najlepsze, co można o niej powiedzieć, to to, że jest bezpieczna.

Mercola został ponadto – w 2006 roku – przyłapany na sprzedawaniu różnych substancji (a konkretnie suplementów), w tym Vibrant Health Research Chlorella XP, Momentum Health Products Vitamin K2™ i Cardio Essentials™ Nattokinase NSK-SD, które reklamował w niedozwolony sposób, twierdząc między innymi, że „powstrzymują rozwój komórek nowotworowych”, „zapobiegają atakom serca, udarom i zatorom” i „obniżają ciśnienie krwi”. Ponieważ tego rodzaju stwierdzenia wykraczają poza praktyki dozwolone przez DSHEA – trącą jednoznacznymi zapewnieniami o skutecznym zwalczaniu konkretnych chorób – FDA wysłała do niego list ze stanowczym żądaniem zaprzestania sprzedaży tych środków (agencja stwierdzała w owym liście, że nie przeprowadziła wyczerpującej analizy jego działalności, więc jeśli sprzedaje jakieś inne nielegalne substancje niewymienione w piśmie, powinien zaprzestać handlu również nimi)[19].

Mercola posługuje się tymi samymi technikami handlowymi, które na przestrzeni wieków dobrze służyły wszelkiej maści demagogom: rozbudza lęki, a następnie oferuje stosowne środki zapobiegawcze. Jeżeli chcemy sprzedawać substancje, które „neutralizują lub usuwają z organizmu trujące substancje”, musimy najpierw uświadomić ludziom, że takie substancje istnieją (i że mogą zostać usunięte). Najlepiej wykazać się pewnością siebie i autorytetem. (Artykuł poświęcony zegarkom firmy Apple został później uzupełniony o liczne zastrzeżenia).

W rzeczywistości w naszym życiu istnieje tak wiele zmiennych, że praktycznie nigdy nie bylibyśmy w stanie stwierdzić z pełnym przekonaniem, jakie ilości danej substancji są wyraźnie szkodliwe dla wszystkich ludzi (czy choćby dla większości). Osoby pokroju Mercoli mogą z taką swobodą sugerować istnienie najróżniejszych zagrożeń między innymi dlatego, że trudno ponad wszelką wątpliwość udowodnić, że dana rzecz nie jest groźna. (Z przyczyn epistemologicznych nauka nie potrafi dowodzić twierdzeń negatywnych. Nie mógłbym na przykład dowieść, że emotikony nie powodują raka: mógłbym tylko stwierdzić, że jak dotąd nie znaleziono dowodów przeczących tej tezie).

Nasze niepokoje pojawiają się i znikają (a czasami wracają), tymczasem zjawiska bezsprzecznie szkodliwe uparcie pozostają poza sferą naszego zainteresowania. Ciekawszy i łatwiejszy do zmierzenia jest na przykład wpływ telefonów komórkowych na nasze codzienne zachowania. Jako piesi nigdy wcześniej tak często nie wpadaliśmy pod samochody. Piszemy esemesy za kierownicą i zabijamy się nawzajem w wypadkach. To zagrożenia znacznie poważniejsze od nowotworów. Uzasadniają podjęcie natychmiastowych działań.

W miarę jak zespalamy swoje ciała z technologiami – nie tylko okularami, sztucznymi stawami i plombami dentystycznymi, ale także z telefonami i innymi wynalazkami – coraz bardziej narażamy się na ryzyko, że przytłoczą nas związane z tym niepokoje. Wydaje się nawet, że nowotwory to pestka w porównaniu z innymi problemami. Pilniejsze sprawy to pytania: co to znaczy być człowiekiem w świecie nieustannie rozwijających się technologii? Czy wprowadzamy je z należytą uważnością i namysłem? Czy zastanawiamy się, jak nas zmieniają?

Właśnie tymi zagadnieniami interesuje się Jesse Fox, psycholożka prowadząca badania nad wpływem technologii komunikacyjnych na poczucie własnego ja. Fox opisuje samą siebie jako towarzyską mieszkankę Południa, która lubi rozmawiać z przypadkowo spotkanymi ludźmi. Na Uniwersytecie Stanowym w Ohio kieruje laboratorium wirtualnego środowiska, technologii komunikacyjnej i badań nad internetem.

„Nawiązywanie kontaktów społecznych to fascynujące zagadnienie, ponieważ wiąże się z tak zwaną dostępnością”, wyjaśnia mi. Ma na myśli właściwości technologii, za których sprawą interakcje społeczne stają się znacząco odmienne od komunikacji bezpośredniej. Rozważmy na przykład naszą potrzebę akceptacji społecznej.

„Wiemy, że kiedy ludzie słyszą komplementy, nawet w całkowicie błahych sprawach, odczuwają satysfakcję – tłumaczy Fox. – Media społecznościowe zmieniły sytuację w tej dziedzinie, ponieważ akceptacja społeczna staje się dostępna przez całą dobę. Kiedy tylko wystąpi u mnie zapotrzebowanie na akceptację społeczną, mogę umieścić coś w internecie i otrzymać dawkę komplementów. Mamy tu do czynienia ze zjawiskiem, które jest korzystne w niewielkich dawkach, ale kiedy zaczynamy się nim szprycować, wkraczamy na niebezpieczny obszar.

Wszyscy jesteśmy w pewnym sensie ślepi na to, jak bardzo sami się w to wciągnęliśmy – dodaje. – Kiedy słyszę, jak ludzie narzekają na to, ile czasu inni spędzają w mediach społecznościowych, że w kółko gapią się w telefon, chciałabym zapytać: A przyjrzałeś się ostatnio samemu sobie? Mamy kłopot z dostrzeganiem własnych zachowań”.

Mówiła coś jeszcze, ale przestałem słuchać.

Dlaczego ludziom dzwoni w uszach?

Kiedy dziennikarka Joyce Cohen wychodzi ze swojego mieszkania na Manhattanie, zakłada profesjonalne tłumiące hałas nauszniki. Podobno przypomina wtedy pracownika linii lotniczych wrzucającego do luku bagaże pasażerów. „Gdybyś w swojej książce porządkował części ciała pod względem ich badziewności – sugeruje – spokojnie możesz umieścić uszy na pierwszym miejscu”.

Części ciała pod względem „badziewności”

1. Uszy[2*]

Cohen cierpi na mało znaną chorobę zwaną nadwrażliwością słuchową, która sprawia, że normalne dźwięki z otoczenia odczuwane są jako nieznośnie głośne. Bywa mylona z mizofonią (nienawiścią do dźwięków) albo częściową nadwrażliwością na dźwięki. Jak mówi Cohen, w przypadku mizofonii niektóre dźwięki – zwłaszcza odgłosy ciała, takie jak przeżuwanie czy bulgotanie w jelitach – wzbudzają nie tyle irytację, co „natychmiastową ślepą furię”.

Inni twierdzą, że określone dźwięki wywołują w nich „smutek, napady paniki, niezdecydowanie, zaburzenia postrzegania, swędzenie lub poczucie, że coś po nich pełza, pragnienie rzucenia się do ucieczki lub podjęcia walki”. Tak twierdzi 5698 osób należących do internetowej społeczności Częściowej Nadwrażliwości na Dźwięki. Kieruje nią audiolożka Marsha Johnson, która w 1997 roku nadała tej chorobie nazwę. Wymienione symptomy sprawiają, że większość osób trafia do psychiatry, który diagnozuje fobie, zaburzenia obsesyjno-kompulsywne, chorobę dwubiegunową, lęki.

Wiele osób cierpiących na nadwrażliwość słuchową i mizofonię twierdzi, że nie powinno się łączyć tych przypadłości z chorobami psychicznymi. Cohen przywołuje prace neurobiologa Aage’a Møllera, który uważa mizofonię za „anomalię fizjologiczną” powiązaną z maleńkimi komórkami nerwowymi i kanalikami w uchu albo z najmniejszymi kosteczkami w ludzkim ciele, które znajdują się tuż za błoną bębenkową. Fale dźwiękowe wzbudzają wibracje tej błony, a ona z kolei porusza kosteczkami i przesyła dalej fale kanalikami, w których znajdują się małe włoski. Ich drgania zostają przełożone na sygnały elektryczne i wysłane za pośrednictwem nerwów do mózgu, który w ten sposób „słyszy dźwięki”. Na każdym z wymienionych etapów tej misternej sekwencji coś może się popsuć. Cohen i jej grupie zależy na tym, aby lekarze zdawali sobie sprawę, że defekt występuje na którymś z wymienionych etapów, a nie w mózgu.

Dźwięki potrafią wzbudzać instynktowne reakcje u wielu ludzi. Gros pacjentów cierpiących na mizofonię wskazałoby na słowo moist (wilgotny) (zwane dalej Tym Słowem) jako jeden z przykładów tak zwanej awersji słownej. Należy ono do niewielkiej grupy powszechnie znienawidzonych słów (slacks – portki, luggage – bagaż), które – w odróżnieniu od obrzydliwych czy nienawistnych epitetów – mają zupełnie niewinne znaczenie[20]. Dwadzieścia procent Amerykanów porównuje dźwięk Tego Słowa do odgłosu skrobania paznokciami po tablicy[21]. Podczas wspólnych badań College Oberlin i Uniwersytet Trinity (określonych mianem „wstępnej eksploracji naukowej tego zjawiska”) psychologowie próbowali ustalić, co konkretnie wzbudza instynktowną niechęć do Tego Słowa. Wysunęli hipotezę, że pewne połączenia dźwięków w naturalny sposób drażnią mózg – w przypadku Tego Słowa byłoby to zestawienie „oy” z „ss” i „tt”. Sugerują również, że za odrażające uznajemy niektóre ze słów, których wymówienie wymaga uruchomienia mięśni twarzy powiązanych z demonstrowaniem obrzydzenia. Odkryli ponadto korelację awersji do Tego Słowa z wiekiem, neurotycznością i skłonnością do uznawania funkcji życiowych organizmu za obrzydliwe – ale nie z samymi dźwiękami wchodzącymi w jego skład.

Cohen pracuje teraz z Hyperacusis Research, organizacją pozarządową zajmującą się prowadzeniem badań nad bólem wywoływanym przez dźwięki. W przypadku nadwrażliwości słuchowej – inaczej niż w przypadku mizofonii – wszystkie dźwięki wydają się głośne i sprawiają ból. Podczas konferencji otorynolaryngologicznej odbywającej się w Baltimore przedstawiciele tej organizacji zaprezentowali historie kilku chorych, między innymi fragment pożegnalnego listu trzydziestosześcioletniego muzyka, który popełnił samobójstwo: „Jechałem dziś metrem z zatyczkami w uszach. Naprzeciwko mnie siedział ktoś z iPodem. Słyszałem muzykę wydobywającą się ze słuchawek tej osoby przez swoje zatyczki, była potwornie głośna... Nikt nie potrafiłby zrozumieć tego, co mi się przydarzyło, tego bezbrzeżnego, rozpaczliwego żalu i smutku, który odczuwam przez cały czas. Żadna noc nie upływa w spokoju, żaden dzień nie jest udany, żaden weekend nie jest udany, żadne wakacje nie są udane. Całe moje życie jest jedną nieustanną udręką. Gdziekolwiek się znajdę, słyszę potworny hałas”.

Podobnie jak zwykłej utraty słuchu – przypadłości charakteryzującej się przeciwnymi objawami – nadwrażliwości słuchowej można się nabawić na skutek hałasu. Cohen uważa, że hałas powinno się traktować jako toksynę. Jego najgroźniejszą odmianą jest ten, który wydaje nam się znośny (a przez to go nie unikamy). Utrata słuchu polega na tym, że mikroskopijne włoski w uchu wewnętrznym ulegają zniszczeniu pod wpływem potężnych wibracji wzbudzanych przez głośne dźwięki. Proces ten trwa zazwyczaj latami i postępuje pod wpływem gwałtownych uderzeń silnych fal dźwiękowych. Powstałe w ten sposób uszkodzenia mogą również doprowadzić do powstania dźwięków fantomowych, tak zwanego szumu usznego (często postrzeganego jako dzwonienie w uszach), co może być gorsze od samej utraty słuchu. Cohen porównuje udział w głośnym koncercie do „wystawienia się na atak i pobicie”. Jej zdaniem stosowane na koncertach ekstremalne efekty dźwiękowe – precyzyjne pod względem technicznym nawet w najbardziej mikroskopijnej skali – odpowiadają za epidemię choroby, która nie wydaje się kłopotliwa, dopóki nie jest za późno. Słuchanie głośnej muzyki przypominałoby gapienie się na Słońce (gdyby to było coś, co ludzie chętnie robią w towarzystwie).

Szum uszny to jedna z głównych przyczyn niepełnosprawności wśród weteranów, a także przyczyna wielu samobójstw. Trudno precyzyjnie określić ich liczbę, ponieważ szum uszny i wynikające z niego męczarnie psychiczne – w tym izolacja społeczna i bezsenność – diagnozowane są często jako choroby psychiczne. Niektóre przypadki nie pozostawiają żadnych wątpliwości. Pięćdziesięcioośmioletni szyper z Walii przeprosił rodzinę w pożegnalnym liście, tłumacząc, że dzwonienie w uszach „doprowadziło go dosłownie do obłędu”[22]. Gitarzysta z Londynu podczas ostatniej wizyty przedstawił swojemu psychiatrze ultimatum: stwierdził, że nie wytrzyma dłużej z dzwonieniem i wolałby „ogłuchnąć albo umrzeć”[23]. Gaby Olthuis, zawodowa klarnecistka z Holandii, która przez dwadzieścia cztery godziny na dobę słyszała pisk w uszach, publicznie błagała o zgodę na eutanazję, którą ostatecznie otrzymała[24].

Tego rodzaju dźwięki powstają, jak się wydaje, w wyniku nieudanych wysiłków mózgu, który próbuje uzupełniać luki w docierających do niego danych dźwiękowych. Mamy tu zatem do czynienia z „dźwiękiem fantomowym”, podobnym do zjawiska wypełniania martwych punktów w naszym polu widzenia albo fantomowego bólu czy swędzenia odczuwanego w amputowanych kończynach. W oparciu o te ustalenia Daniel Polley, prowadzący badania nad percepcją dźwiękową w harwardzkiej Izbie Chorób Oka i Ucha i sam cierpiący na szum uszny, próbuje znaleźć sposób na takie przeprogramowanie mózgu, aby nie postrzegał fantomowych dźwięków. Czasami udaje się przebudować ścieżki dźwiękowe na podobnej zasadzie jak w przypadku techniki luster Ramachandrana, która uczy mózg, aby nie wytwarzał bólu i swędzenia w fantomowych kończynach. Polley – który szumu usznego nabawił się chyba na skutek wielu lat nierozsądnego korzystania ze słuchawek – pomaga ludziom, prowadząc terapię muzyczną. Dostosowując się do indywidualnych cech każdego pacjenta i wysokości słyszanych przez niego dźwięków, usuwa określone częstotliwości z utworów muzycznych i zaleca ich słuchanie pacjentom. Dzięki plastyczności neuronów, które tworzą nowe połączenia, praktycznie całkowicie pomijające częstotliwości fantomowego szumu, u pacjenta powstaje coś w rodzaju zamierzonego, celowego martwego punktu.

Audiolog Alle Rohe miał okazję się przekonać, że taka terapia jest skuteczna[25]. Jeden z jego pacjentów, który wcześnie miewał skłonności samobójcze, po rocznej terapii zaczął doświadczać chwil całkowitej ciszy.

Czy dzięki jedzeniu dużych ilości marchewki nie będę musiał nosić okularów?

W czasie drugiej wojny światowej brytyjskie Królewskie Siły Powietrzne rozgłaszały, że ich piloci dysponują nadzwyczajną umiejętnością widzenia w ciemności dzięki jedzeniu marchewki. Dla wielu przedstawicieli opinii publicznej, którzy w tamtym czasie żyli na skromnych racjach żywnościowych i mieli obsesję na punkcie witamin, uzasadnienie to brzmiało całkiem wiarygodnie, niemniej w istocie miało zatuszować to, że Brytyjczycy zaczęli stosować technologię, która naprawdę umożliwiała im widzenie w ciemnościach – a mianowicie radar.

Jak w wielu ściemach i w tej tkwiło ziarno prawdy. Marchewka zawiera beta-karoten, który nasze organizmy przetwarzają na substancję chemiczną zwaną potocznie witaminą A. Ona z kolei jest nam niezbędna do prawidłowego widzenia. W pręcikach, z których zbudowana jest siatkówka, znajduje się pigment o nazwie rodopsyna. Kiedy światło wpada do oka i pada na siatkówkę, rozjaśnia wspomniany pigment. Natężenie światła decyduje o skali rozjaśnienia, a ona z kolei przekłada się na sygnał wysyłany do mózgu. (Pręciki można pobudzić manualnie, pocierając oczy: widzimy wtedy białe plamy, nawet kiedy mamy zamknięte oczy). Rzecz w tym, że raz użyta rodopsyna musi zostać szybko przetworzona, żeby mogła ponownie ulec rozjaśnieniu (przypomina to zabawę znikopisem). Właśnie do tego potrzebna jest witamina A. Bez niej pręciki pozostają trwale rozjaśnione, co powoduje ślepotę.

Niedobór beta-karotenu i witaminy A określa się często mianem kurzej ślepoty, a w języku angielskim nocnej ślepoty (night blindness), ponieważ jej objawy zauważa się często w warunkach słabego oświetlenia. Z czasem prowadzi do całkowitej utraty wzroku. W czasie wojny secesyjnej kurzej ślepoty z powodu niedoboru witaminy A nabawiło się około ośmiu tysięcy żołnierzy Unii. Choroba ta występuje nawet dziś, zwłaszcza u dzieci – mimo że można jej łatwo zapobiec.

Problem w tym, że zwiększenie ilości witaminy A w organizmie wcale nie przyspieszy odtwarzania się pigmentu. Możecie faszerować się do woli witaminą A, wlewać sobie do gardła jeden sok marchewkowy za drugim, a i tak nie poprawi wam to wzroku. Jak dowiedziono, maksymalna ostrość widzenia u człowieka wynosi 20/8 (co oznacza, że ktoś potrafi przeczytać z odległości dwudziestu stóp tekst, który dla przeciętnego człowieka stałby się widoczny dopiero z odległości ośmiu stóp). Czynnikiem ograniczającym widzenie w zdrowych oczach jest liczba czopków siatkówki, a nie obecność lub niedobór jakiejś witaminy. Zagęszczenie czopków różni się ogromnie u przedstawicieli ludzkiej populacji, co wynika w głównej mierze z czynników genetycznych. U zdrowych ludzi liczba czopków na milimetr kwadratowy może się wahać między 100 a 320 tysiącami. Jak pisze dziennikarz David Epstein w książce The Sports Gene, dużą gęstość czopków spotkamy nieproporcjonalnie częściej u zawodowych baseballistów. Okazuje się ona jednym z najlepszych wskaźników pozwalających przewidzieć, czy dany sportowiec odniesie sukces, a przecież pozostaje on całkowicie poza ludzką kontrolą.

Beta-karoten nie poprawi nam wzroku, ale pod jego wpływem nasze oczy i skóra mogą się zażółcić. Biuro Suplementów Diety (Office of Dietary Supplements) wchodzące w skład amerykańskich Narodowych Instytutów Zdrowia informuje, że nadmiar witaminy A „wynika zazwyczaj ze spożywania nadmiernych ilości gotowej witaminy A zawartej w suplementach”[26]. Pijąc soki, również możemy łatwo przedawkować beta-karoten. Podczas wyciskania soku z warzyw oddzielony zostaje błonnik, który normalnie wypełniłby nam żołądek i wzbudził poczucie sytości. Zaledwie pół szklanki surowej marchewki zawiera 184 procent zalecanej dziennej dawki beta-karotenu, czyli, jak się wydaje, bezpieczną i rozsądną ilość[27]. Po zjedzeniu takiej ilości marchewki większość z nas myśli sobie: no dobrze, tyle mi wystarczy.

Tymczasem pół szklanki soku marchewkowego zawiera wielokrotnie więcej bioaktywnych związków chemicznych. Multiwitamina sprzedawana pod marką sieci sklepów Whole Foods zawiera 300 procent zalecanej dziennej dawki. Jeżeli będziemy regularnie wypijać taką ilość soku, witamina A odłoży nam się w skórze, nadając jej żółtawy odcień. Jest to raczej nieszkodliwe, niemniej długookresowe przyjmowanie dużych ilości witaminy A prowadzi do tragicznej w skutkach niewydolności wątroby. Kiedy niemowlęta otrzymują ją w nadmiernych ilościach, dochodzi u nich do wzrostu ciśnienia wewnątrzczaszkowego, aż w końcu mózg zaczyna się wyraźnie wybrzuszać przez miękkie punkty czaszek, czyli tam, gdzie kości nie zdążyły się jeszcze zespolić (punkty te, czyli ciemiączka, zwane są po angielsku fontanelles, co stanowi zdrobnienie od fontaine, są zatem małymi mózgowymi fontannami).

Cały ten nadmiar witaminy A mógłby trafiać do dzieci cierpiących na kurzą ślepotę, ale tak się oczywiście nie dzieje.

Jak długo powinienem spać?

Podczas przeprowadzonych w 2015 roku badań na ponad dziesięciu tysiącach Finów ustalono, że optymalna długość snu odpowiadająca najmniejszej liczbie dni wolnych (nieobecności w pracy) wynosiła 7,63 godziny u kobiet i 7,76 godzin u mężczyzn[28]. Wynikałoby z tego, że taka ilość snu pozwala ludziom zachować dobry stan zdrowia albo pozbawia ich zdolności do okłamywania pracodawcy, że się rozchorowali. A może ludzie cierpiący na jakąś chroniczną przypadłość spali za długo albo za krótko? Statystyka nie jest łatwa. Interpretowanie wyników pojedynczych badań nie jest łatwe. Dlatego właśnie Amerykańska Akademia Medycyny Snu (American Academy od Sleep Medicine) i Towarzystwo Badań nad Snem (Sleep Research Society) powołały zespół badawczy mający znaleźć odpowiedź na to pytanie dzięki tak zwanemu przeglądowi systematycznemu Cochrane’a – standardowej metodzie wypracowywania konsensusu w nauce. Specjaliści od snu z całego świata ocenili wszystkie dostępne badania i przeanalizowali wpływ snu na zapadalność na choroby sercowo-naczyniowe, nowotwory, otyłość, zaburzenia poznawcze i zwykłe pomyłki, oceniając każdą pracę pod względem jej naukowości. Specjalny panel oceniał następnie podczas głosowania wiarygodność poszczególnych badań.

Konsensus: ludzie powinni przesypiać w nocy siedem godzin. Kiedy śpimy poniżej sześciu godzin na dobę, znacząco wzrasta ryzyko wystąpienia problemów zdrowotnych.

F 125

Dlaczego ślinię się podczas drzemki, ale nie podczas snu?

Wraz z utratą przytomności tracimy możliwość panowania nad wypływaniem śliny z ust. Jeżeli ktoś ślini się podczas drzemki, ślini się również w nocy. Różnica polega na tym, że w tym drugim wypadku do rana wszelkie tego świadectwa zdążą wyparować.

Czy naprawdę nie powinienem czytać niczego na telefonie w łóżku?
Wydaje się to kompletnie nierealne. Dlaczego ludzie udzielają takich niepraktycznych rad?

Organizacja Narodów Zjednoczonych ogłosiła 2015 rok Międzynarodowym Rokiem Światła i Technologii Wykorzystujących Światło, ponieważ technologie te mogą „dostarczyć rozwiązań ogólnoświatowych wyzwań związanych z energią, edukacją, rolnictwem, komunikacją i zdrowiem”. W związku z tym latem tego roku na Nowojorskim Sympozjum na temat Niebieskiego Światła (New York Blue Light Symposium) spotkali się specjaliści, którzy próbują zaradzić inwazji tej nowej odmiany światła na nasze życie. Głównym mówcą był japoński okulista Kazuo Tsubota, przewodniczący Międzynarodowego Towarzystwa Niebieskiego Światła (International Blue Light Society), który zgłosił postulat, aby „zwiększać społeczną świadomość na temat badań poświęconych wpływowi światła na organizm człowieka”. Zainspirował go do tego opublikowany w 2012 roku raport Amerykańskiego Towarzystwa Medycznego zatytułowany Zanieczyszczenie światłem. Niekorzystne skutki zdrowotne nocnego oświetlenia (Light Pollution: Adverse Health Effects of Nightime Lighting).

Ze wszystkich potencjalnych czynników wpływających na zdrowie mielibyśmy się zajmować akurat nocnym oświetleniem? Daje nam ono przecież możliwość zachwycenia się wspaniałością naszych gruczołów wewnątrzwydzielniczych. (Hej, wracajcie!)

Kiedy światło dociera do oka, pada na siatkówkę, która przekazuje otrzymane w ten sposób sygnały bezpośrednio do zlokalizowanego w środkowej części mózgu podwzgórza. Ma ono wielkość migdała i jeśli chodzi o stosunek ważności do objętości przewyższa każdą inną część naszego organizmu. Tak, nawet narządy płciowe, ponieważ bez podwzgórza nie mielibyśmy popędu seksualnego ani zdolności do rozmnażania się. Wasze narządy płciowe nie mogłyby nawet istnieć, gdyby podwzgórze nie dawało sygnału do wydzielania odpowiednich ilości testosteronu i estrogenu. Migdałek ten pełni funkcję pośrednika między elektrycznością, na której opiera się układ nerwowy, a hormonami układu wewnątrzwydzielniczego. Do podwzgórza docierają informacje od zmysłów zlokalizowanych we wszystkich częściach ciała i zostają w nim przełożone na reakcje organizmu, które pozwalają mu utrzymać się przy życiu.

F 126

Utrzymując organizm w stanie równowagi – związanej między innymi z apetytem, pragnieniem czy tętnem – podwzgórze kontroluje również fazy snu. Nie zawraca sobie głowy zasięganiem opinii kory mózgowej, dlatego wszystkie te procesy zachodzą poza naszą świadomością. Kiedy jednak do siatkówki zaczyna docierać coraz mniej światła, podwzgórze uznaje, że na dworze robi się ciemno i powinniśmy pójść spać. Budzi zatem swoją sąsiadkę, szyszynkę, i wydaje jej polecenie: „Hej, wyprodukujże trochę melatoniny i wstrzyknij ją do krwi”. Szyszynka odpowiada: „Robi się”, przygotowuje hormon zwany melatoniną, wprowadza go do krwi, a my robimy się senni. Rano migdałek zaczyna podnosić temperaturę naszego ciała i podwyższa poziom cukru we krwi, żebyśmy nie mieli ochoty wylegiwać się zbyt długo. Właśnie dlatego wieczorem, kiedy zbliża się czas nocnego odpoczynku, mamy poczucie, że nasze ciało jest zimniejsze, mimo że temperatura w mieszkaniu pozostaje na tym samym poziomie. (Melatonina zmienia temperaturę organizmu, rozszerzając naczynia krwionośne w skórze, przez którą ucieka wtedy więcej ciepła). Nad ranem migdałek wyczuwa wzrost natężenia światła i każe szyszynce zasnąć, co ta chętnie czyni. Gdybyśmy w środku dnia sprawdzili poziom melatoniny we krwi, nie byłoby jej tam prawie w ogóle.

Co ciekawe, melatonina to jedyny hormon, który w Stanach Zjednoczonych można nabyć bez recepty. Zgodnie z regulacjami wprowadzonymi przez ustawę DSHEA jest traktowana jako suplement diety, a dzięki temu jej producenci zostali zwolnieni z obowiązku potwierdzania jej jakości i sprawdzania, czy jest bezpieczna i skuteczna. Farmaceucie nie wolno sprzedać bez recepty kropli do oczu, które pomagają mi radzić sobie z jaskrą. Nie może wydać insuliny cukrzykowi, jeżeli ten nie dysponuje zgodą lekarza, do którego nie każdy ma łatwy dostęp. Ale melatonina, która wpływa na funkcjonowanie najważniejszej części naszego mózgu? O, tam stoi, na piątym regale. Obok pastylek z kofeiną. Może pan kupić dowolną ilość.

Czy melatonina pozwoli mi usnąć?
Cierpię na bezsenność.

Jedną z metod finansowania nauki może być wejście do grona najbogatszych ludzi na Ziemi, a następnie przekazanie części majątku na poszerzanie ludzkiej wiedzy. Bill Gates wybrał właśnie takie podejście. Finansuje sporą część badań nad śmiertelnymi chorobami zakaźnymi i zrównoważonym rolnictwem. Peter Thiel, miliarder i wizjoner związany z nowoczesnymi technologiami, który zrobił majątek, tworząc firmę umożliwiającą ludziom wymienianie się pieniędzmi (PayPal), w rankingu najbogatszych ludzi na Ziemi plasuje się na dalekim 638 miejscu. Mimo to, mając na względzie dobro ludzkości, utworzył w 2011 roku program o nazwie Thiel Fellowship (Stypendium Thiela, na cześć niejakiego Petera Thiela). Jest to szeroko zakrojony dwuletni program skierowany do „młodych ludzi, którzy chcą tworzyć coś nowego, a nie siedzieć w klasie”. „Stypendyści Thiela – czytamy na stronie dla aplikantów – rezygnują ze studiów albo je porzucają i otrzymują grant w wysokości stu tysięcy dolarów i wsparcie związanej z Fundacją Thiela sieci fundatorów, inwestorów i naukowców”. Oferta ta co roku przyciąga tysiące młodych idealistów, z których w drodze konkursu wybieranych jest dwadzieścia do trzydziestu osób.

Jedną z nich jest Ben Yu, młody mężczyzna o zachrypniętym głosie, który postanowił zrezygnować ze studiów na Harvardzie i zająć się sprzedawaniem suplementów. W 2015 roku finansowany przez Fundację Thiela nowy biotechnologiczny start-up z siedzibą w Palo Alto wypuścił na rynek produkt o nazwie Sprayable Sleep. Yu nie znalazł sposobu na handlowanie samym snem, wykorzystał za to jeden zaliczony semestr biochemii i wyjątkową szansę, jaką dało mu Stypendium Thiela, aby opracować melatoninę w sprayu. Wystarczy, że popsikacie nią swój największy organ, czyli skórę, a powinniście zasnąć.

Kiedy rozmawialiśmy, Yu nie nazywał melatoniny hormonem, ale „biologiczną cząsteczką sygnalizacyjną”. Zapytałem go, czy przypadkiem nie posługuje się takim określeniem dlatego, że jego klienci mogliby z niechęcią odnosić się do spryskiwania się hormonem. „Rzeczywiście, obawiałem się, czy to słowo nie okaże się balastem – przyznał – ale, jak się okazuje, ludzie nie zwracają na to uwagi”. Obietnica snu w kulturze bezsenności sprawia, że klienci tracą zapał do zadawania trudnych pytań. Podczas pierwszej crowdfundingowej kampanii na portalu Indiegogo Sprayable Sleep Yu zgromadził 409 798 dolarów od ponad czterech tysięcy inwestorów (2300 procent założonego celu).

Sprayable Sleep zawiera nie tylko hormon zwany melatoniną, ale również „destylowaną wodę prosto od Matki Ziemi”. W dziale często zadawanych pytań na stronie produktu można znaleźć pytanie: „Czy używanie Sprayable jest bezpieczne?”. Na które pada odpowiedź: „Bardzo niewiele osób dowsiadcza [sic!] poważnych efektów ubocznych stosowania sprayów z melatoniną”.

W odróżnieniu od pastylek z melatoniną Sprayable Sleep powinien utrzymywać organizm w stanie uśpienia, ponieważ podany w ten sposób hormon wnika stopniowo w skórę przez całą noc. Używałem go na próbę przez dwa tygodnie i rzeczywiście spałem, niemniej trudno określić, czy właśnie dzięki niemu. Raczej nie miewam problemów ze snem. Mogę tylko potwierdzić, że nie poparzył mi skóry. Przekonałem się ponadto, że ludzie nie lubią, kiedy próbuje się ich na niby popsikać środkiem nasennym.

Suplementy z melatoniną rzeczywiście pomagają niektórym szybciej zasnąć, ale nie udowodniono, żeby pozwalały spać dłużej albo lepiej. Melatonina przypomina wiele innych substancji, które działają znakomicie w naturalnych warunkach – w jej wypadku wtedy, kiedy słabnące światło daje znać podwzgórzu, aby uruchomiło jej produkcję w szyszynce – ale z jakiegoś powodu nie sprawdzają się jako lekarstwa doustne (albo wchłaniane przez skórę). I oczywiście jak w przypadku większości suplementów nie znamy długookresowych skutków ich stosowania.

„Wątpię, aby ktokolwiek znalazł dowody przemawiające za faktyczną skutecznością suplementów melatoniny”, powiedział mi David Dinges, kierownik Katedry Snu i Chronobiologii na Wydziale Psychiatrii na Uniwersytecie Pensylwanii. Kiedy poproszono go, żeby doradzał działającej przy Narodowej Radzie Badawczej komisji do spraw stosowania suplementów przez wojsko, dowiedział się, że Stany Zjednoczone wydają na nie „ogromne sumy”. „Tyle że – stwierdza ostrożnie – nikt nie potrafi z pełnym przekonaniem ocenić ich faktycznej wartości. Wszyscy wychodzą chyba z założenia, że w najgorszym razie nie szkodzą. W większości wypadków tak pewnie jest. Istnieje również możliwość, choć niewielka, że pomagają”.

Uzależnienie wojska od suplementów nie jest bynajmniej błahą sprawą, zwraca uwagę dziennikarka Catherine Price w książce Vitamania. Dostarczanie świeżych warzyw żołnierzom prowadzącym działania w terenie wydaje się trudne do zrealizowania, dlatego suplementy witaminowe bywają niezbędnym uzupełnieniem wysoko przetworzonych racji żywnościowych MRE (Meal, Ready to Eat, czyli posiłek gotowy do spożycia), którymi karmi się żołnierzy. Z tego powodu za potencjalne zagrożenie dla bezpieczeństwa narodowego można uznać to, że większość suplementów sprowadzamy z Chin. Zagrożenie to dotyczy również ludności cywilnej w związku z jej uzależnieniem od wzbogaconych witaminami, przetworzonych produktów spożywczych. Rolnictwo Stanów Zjednoczonych nie jest w stanie zaspokoić całego zapotrzebowania na owoce i warzywa 312 milionów ludzi. W Stanach nie ma również fabryk produkujących suplementy witaminowe, którymi wzbogaca się przetworzone ziarna kukurydzy, nieodłączny składnik wielu produktów sprzedawanych na amerykańskim rynku. Gdyby doszło do wojny między Stanami Zjednoczonymi a Chinami – albo gdyby ograniczono wymianę handlową – ci Amerykanie, którzy odżywiają się wyłącznie przetworzonymi produktami spożywczymi, zaczęliby cierpieć na takie choroby wywoływane przez niedobór witamin jak beri-beri czy szkorbut.

Dinges stoi na stanowisku, że nadużywanie suplementów może być problemem również w wymiarze jednostkowym. To, że zawarta w suplementach melatonina jest chemicznym analogiem produkowanego w sposób naturalny hormonu, niewiele nam mówi o bezpieczeństwie i skuteczności przyjmowania jej pod postacią pastylek lub sprayu. Jak to ujmuje Dinges: „Żadne dziecko nie powinno przyjmować suplementów melatoniny ani pić napoju zawierającego kofeinę bez wcześniejszej konsultacji z lekarzem. Sprawa ta powinna leżeć w gestii osób dorosłych, które mogą podejmować odpowiedzialne decyzje”.

Słabym punktem powyższego rozumowania jest słowo „odpowiedzialne”. Produkcją środków wpływających na sen zajmują się firmy z Doliny Krzemowej, których kompetencje ograniczają się często do umiejętności wybierania strategii optymalizacji rozpoznawalności marki. Tymczasem, jak wiemy, niedobór snu wiąże się z chorobami serca i udarami. W 2013 roku dwudziestoczteroletnia copywriterka z indonezyjskiej agencji reklamowej zmarła kilka godzin po umieszczeniu na Tweeterze wpisu: „30 godzin pracy, a nadal zasuwam jak stara”. Zapadła w śpiączkę i umarła następnego dnia rano. Jeden z jej kolegów napisał na Facebooku: „Umarła, bo wyrabiała masę nadgodzin, a duża ilość kratingdaengu niszczy serce”[29]. Kratingdaeng to tajska nazwa napoju znanego gdzie indziej jako Red Bull.

Mikstury witaminowo-kofeinowo-amonowe zwane napojami energetycznymi to kolejna odsłona prób manipulowania naturalnymi cyklami snu za pomocą jakichś substancji. Ich popularnością tłumaczy się gwałtowny wzrost liczby przyjęć do szpitali: jak wynika z danych amerykańskiej Agencji Uzależnień i Zdrowia Psychicznego (U.S. Substance Abuse and Mental Health Services Administration), ich liczba podwoiła się w latach 2007–2011. (Hasło „doda ci skrzydeł” jest zapewne z marketingowego punktu widzenia skuteczniejsze niż „atakuje twoje serce”).

„Słyszałem wiele historii o śmiertelnych skutkach spożywania napojów energetycznych, a także o wielu pozwach o odszkodowanie – mówi Mike Jacobson, szef Centrum Nauki w służbie Dobra Publicznego (Center for Science in the Public Interest). – Przynajmniej u niektórych wynika to z ukrytych wad serca. Ich organizmy zwyczajnie nie potrafią sobie poradzić z taką dawką kofeiny”[30]. Jak na razie mamy do czynienia wyłącznie z korelacją popartą sensownie brzmiącym wyjaśnieniem, nie dysponujemy jeszcze „dowodami” na szkodliwość tych napojów.

Nie stwierdzono, żeby przedawkowanie kofeiny mogło zabić zdrowego człowieka, niemniej jej nadużywanie faktycznie zmienia ludzki zegar biologiczny. Jak zauważa Jacobson, wiele osób, które trafiły do szpitala po spożyciu napojów energetycznych, przypuszczalnie piło również regularnie kawę, choć tylko u niewielu mogła ona spowodować poważniejsze zaburzenia.

Ojczym wspomnianej copywriterki z Indonezji nie obarczył winą jej pracodawców, ale branżę reklamową jako taką. To obowiązująca w niej kultura pracy skłoniła jego córkę do picia kratingdaenga, twierdził, do odmawiania sobie snu i rezygnacji z czasu wolnego. Kultura, w której od pracowników oczekuje się długich godzin pracy, w której pochwala się takie podejście, w której więcej znaczy lepiej”.

A tak na marginesie: Sprayable Sleep to drugi produkt opisanej firmy. Pierwszym była Sprayable Energy, czyli stosowana miejscowo kofeina.

Czy mogę nauczyć swój organizm spać krócej?

W 1964 roku pewien szesnastolatek z San Diego, niejaki Randy Gardner, w ramach eksperymentu przeprowadzonego na potrzeby dni nauki organizowane przez jego szkołę średnią, nie spał przez 264 godziny. Czyli przez jedenaście dni. Nie ulega wątpliwości, że od 1964 roku zmieniły się standardy bezpieczeństwa szkolnych dni nauki.

Projekt nadzorował uczony zajmujący się badaniem snu na Stanfordzie, Bill Dement, który na zmianę z innymi osobami obserwował i oceniał zmiany świadomości Randy’ego. Jak wynika z ich relacji, smukły jasnowłosy Gardner nie przyjmował żadnych środków pobudzających. Nie wydawał się również cierpieć na żadne niedobory. Dement twierdzi, że dziesiątego dnia Gardner pokonał go nawet w pojedynku na fliperze.

Zapytałem Davida Dingesa z Uniwersytetu Pensylwanii, ile osób mogłoby choć w przybliżeniu powtórzyć ten wyczyn, nie przypłacając go życiem. Przyznał, że „nieustanny niedobór snu prowadzi do poważnych konsekwencji biologicznych. Jedną z nich jest śmierć”. Trzeba jednak przyznać, że udokumentowano również przypadki, kiedy ludzie cierpiący na poważny niedobór snu nie ponosili z tego powodu poważniejszych konsekwencji.

Istnieje niewielka liczba ludzi, którym w zupełności wystarcza cztery do pięciu godzin snu na dobę. Dinges mówi, że „prawdopodobnie są wśród nas tacy (i niekoniecznie jest ich [często przywoływany w tym kontekście] 1 procent, ale może więcej), którzy faktycznie znoszą krótszy sen lepiej niż inni”. Takie wnioski płyną choćby z badań nad uczestnikami regat transoceanicznych, którzy nie mogą sobie pozwolić na długi sen. Zwycięzcami okazują się zazwyczaj ci, którzy potrafią spać najmniej, często zapadać w krótkie drzemki.

Niektórzy próbują stosować tę metodę w życiu codziennym. Niewielka grupa ludzi praktykuje dziś „sen polifazowy”, wychodząc z założenia, że wystarczy podzielić sen na krótkie odcinki, a będzie się go potrzebowało mniej.

Mimo że bez wątpienia można przyzwyczaić swój organizm do spania w krótkich odcinkach, a nie w jednym długim bloku, Dinges wątpi, żeby możliwe było zmniejszenie ilości snu potrzebnego w cyklu dobowym. Nie wiemy nawet, czy u wspomnianego (circa) 1 procenta, u którego nie obserwujemy zaburzeń funkcji poznawczych, nie zachodzą jakieś zmiany w metabolizmie, nastroju czy niezliczonej liczbie innych czynników. „Ktoś może być pogodny, ale mieć osłabione funkcje poznawcze. Albo być sprawny poznawczo, ale trudny w relacjach z innymi z powodu arogancji albo nadaktywności”.

Mniej więcej w tym samym czasie, kiedy Gardner przeprowadził swój historyczny eksperyment, badaniami nad niedoborem snu zaczęła się interesować armia Stanów Zjednoczonych. Czy nie dałoby się wyszkolić żołnierzy tak, żeby zachowywali sprawność w czasie przedłużających się działań wojennych mimo niewielkiej ilości snu? Pierwsze badania wydawały się wskazywać, że odpowiedź jest twierdząca, ale kiedy uczestników umieszczono w laboratorium, aby mieć pewność, że nie zasną, wyniki okazały się zgoła odmienne. Po każdej kolejnej nocy ze zmniejszoną ilością snu obserwowano pogłębiające się osłabienie różnych funkcji organizmu. Im krócej uczestnicy spali, tym większe niedobory obserwowano kolejnego dnia. Co najciekawsze, ludzie ci w ogóle nie zdawali sobie z tego sprawy.

„Przekonywali, że czują się znakomicie – mówi Dinges. – Tymczasem ich zachowanie mówiło co innego. Rozbieżność była ogromna”.

Mimo że identyczne wyniki uzyskano w licznych badaniach przeprowadzonych w kolejnych dekadach, przedstawicieli wielu zawodów nadal zachęca się do ograniczania snu. Podczas badań, których wyniki opublikowano w czasopiśmie „Sleep” (to mój ulubiony tytuł czasopisma), badacze z Uniwersytetu Pensylwanii ograniczyli badanym sen do sześciu godzin dziennie[31]. Wyniki uzyskiwane przez nich w kolejnych testach kognitywnych zaczęły się w rezultacie gwałtownie obniżać. Najważniejszy wniosek był taki, że przez cały czas trwania eksperymentu badani żywili przekonanie, że czują się znakomicie.

„Tak naprawdę nie potrafimy zbyt dobrze szacować swoich możliwości – mówi Dinges – ponieważ oceniamy je na podstawie motywacji, wcześniejszych doświadczeń, przywilejów społecznych i tak dalej”.

Jak zwykle wszystko sprowadza się chyba do świadomości problemu. W czasie stażu w szpitalu pracowałem na trzydziestosześciogodzinnych zmianach, podczas których nie spałem, a często nie miałem nawet przerw dłuższych niż kilkuminutowe. Nawet teraz, kiedy piszę te słowa, mam poczucie, jakbym się chwalił albo przypisywał sobie jakiś niezwykły hart ducha. Nie przychodzi mi do głowy żadne inne destrukcyjne dla organizmu zachowanie tego rodzaju, którym ludzie tak ochoczo by się chwalili (może poza upijaniem się do nieprzytomności). Formalnie rzecz biorąc, zmiany w szpitalu trwały trzydzieści godzin, bo na więcej nie pozwalają przepisy Amerykańskiego Towarzystwa Medycznego, ale zostawaliśmy dłużej, ponieważ w szpitalu jakoś dziwnie wciąż przybywa chorych. Nie można powiedzieć: „Skończyła mi się zmiana. Jutro rano zaczynam kolejną. Teraz idę spać, więc radźcie sobie sami”. Nie, człowiek zostaje i pomaga. W ten sposób okazuje oddanie i zaangażowanie.

A to na izbie przyjęć czekał nowy pacjent, którego trzeba było przyjąć na oddział, a to ktoś prosił o środek nasenny, ponieważ światło i hałasy nie pozawalały mu zasnąć, a to kolega z ósmego piętra, gdzie leżało wielu śmiertelnie chorych pacjentów, pytał, czy nie wypełniłbym za niego aktu zgonu. Niedobór snu przejawiał się napadami złości i rozpaczy przeplatanymi poczuciem euforii i przeżyciami, z którymi nie miałem okazji się zetknąć ani wcześniej, ani później. Pamiętam, jak siedzę z rodziną pacjenta, którego przyjęto właśnie w ciężkim stanie na oddział intensywnej opieki medycznej. Omawiamy złożoną przez niego wcześniej deklarację, która mówi, co ma się z nim stać po ustaniu pracy serca, co mogło akurat nastąpić w każdej chwili. Czy chciałby, aby wykonywano mu masaż klatki piersiowej, pobudzano serce elektrowstrząsami, zaintubowano? W trakcie rozmowy musiałem ukryć twarz w dokumentach, bo zacząłem się śmiać. Sytuacja nie mogła być poważniejsza, ale doświadczałem fizycznej reakcji niezwiązanej z tym, co się działo w mojej korze mózgowej. Istnieje coś takiego jak padaczkowy atak śmiechu, ale wątpię, żeby u mnie wtedy wystąpił. Myślę, że najzwyczajniej w świecie miałem majaki. Byłem potwornie zażenowany, ale chyba nikt się nie zorientował.

F 135

Moje doświadczenia pokrywają się z obserwacjami dokonanymi w laboratorium snu na Uniwersytecie Pensylwanii: niezależnie od stanu organizmu ani przez chwilę nie miałem poczucia, że nie powinienem dłużej pracować. Zdawałem sobie sprawę, że odpowiadam półsłówkami i łatwo się irytuję, nie pachniałem najlepiej, ale nie uważałem, żebym stwarzał jakiekolwiek zagrożenie. Dinges porównuje niewyspanego człowieka do pijanego kierowcy, który nie siada przecież za kierownicą z poczuciem, że prawdopodobnie kogoś zabije. Po prostu jedną z pierwszych funkcji, jakie tracimy w sytuacji niedoboru snu, podobnie jak w stanie upojenia alkoholem, jest samoświadomość. Skutki występują najszybciej u ludzi z najmniejszymi rezerwami energetycznymi.

Czy spoglądanie na Słońce rzeczywiście jest takie szkodliwe?

Wpatrywanie się w Słońce niszczy siatkówkę, czego nie odczuwamy, bo choć mało jest miejsc w naszym organizmie, w których komórki nerwowe byłyby upakowane tak gęsto, akurat żadna z nich nie zajmuje się rejestrowaniem bólu. Większość ludzi wie, że nie należy spoglądać w Słońce. Znacznie mniej zdaje sobie sprawę, jak wiele osób zostaje oślepionych przez jego promieniowanie, mimo że wcale się w nie nie wpatrywało. Wypalanie siatkówki to nie jedyny sposób, w jaki Słońce może niszczyć nam oczy.

Jak wynika z badań przeprowadzonych przez organizację Vision Council, na pytanie o noszenie okularów przeciwsłonecznych odpowiedzi „zawsze albo często” najrzadziej ze wszystkich generacji udzielają millenialsi. (Prawdę mówiąc, jeżeli chodzi o millenialsów, to nic nie potrafi mnie zaskoczyć. Sam należę do tego pokolenia i dobrze wiem, że jesteśmy beznamiętni i niewzruszeni). W raporcie opisującym wyniki badań Vision Council upomina wspomnianych millenialsów, a także wszystkich innych, którzy w niedostateczny sposób chronią oczy przed słońcem. Vision Council to organizacja non profit. Przygotowuje na przykład mapy z zaznaczonymi amerykańskimi miastami, w których promieniowanie ultrafioletowe (UV) jest najsilniejsze (na pierwszym miejscu znajduje się San Juan, na drugim Honolulu, na trzecim Miami, a więc bez zaskoczeń. Pamiętajcie jednak, że nawet w Seattle można doznać oparzeń słonecznych. Może tak powinno brzmieć hasło reklamujące to miasto?).

W 2015 roku Vision Council opublikowała raport na temat ochrony przed promieniowaniem UV zatytułowany Ochrona nagiego oka. Okulary przeciwsłoneczne niezbędne dla zdrowia. Znajdziemy w nim kolejne ciekawe statystyki: „Nawet jeśli 65 procent dorosłych Amerykanów uważa okulary przeciwsłoneczne za modny dodatek podczas wypadu za miasto, trzeba pamiętać o niezwykle ważnych powodach zdrowotnych nakazujących noszenie okularów przeciwsłonecznych”. Organizacja zachęca nas również do świętowania Narodowego Dnia Okularów Przeciwsłonecznych (który, jak zapewne doskonale wiecie, przypada 27 czerwca).

Po przeczytaniu tego wszystkiego nie zdziwiłem się specjalnie na widok napisanej drobnym drukiem informacji, że misją organizacji jest „reprezentowanie producentów i dostawców z branży optycznej”. A zatem Vision Council, której nazwa może sugerować, że mamy do czynienia z zespołem ekspertów od okulistyki, jest w istocie organizacją handlową. Jej pisane kategorycznym językiem i utrzymane w tonie misji społecznej artykuły z informacjami na temat zdrowia (a nie, jak moglibyśmy powiedzieć, marketingiem czy propagandą) wyświetlają się na czołowych miejscach w wyszukiwarce Google, kiedy wpiszemy do niej coś, co wiąże się z promieniowaniem ultrafioletowym czy ochroną oczu. Przeglądarki internetowe pozwalają dotrzeć do mniej więcej tak obiektywnych informacji dotyczących zdrowia jak broszurka znaleziona przypadkiem na podłodze w wagonie metra. („Skąd pomysł na to całe oczyszczanie organizmu?”, „Przeczytałem o tym w broszurce, którą znalazłem na podłodze w metrze”).

Mimo że wychwalanie pod niebiosa zalet noszenia okularów przeciwsłonecznych sprawia, że Vision Council różni się zasadniczo od każdej organizacji, która za cel stawiałaby sobie głównie propagowanie prawdy, nie musi to oznaczać, że to, co głosi, jest nieprawdą. Prawdą jest na przykład, że kiedy oparzenia słoneczne występują na powierzchni oka, określane są mianem photokeratitis (wzbudzonego przez światło zapalenia keratyny, z której zbudowana jest rogówka). Pod wpływem promieniowania ultrafioletowego na powierzchni oka mogą również powstać odbarwione trójkąty zwane skrzydlikami.

Co najistotniejsze, promienie UV powodują zaćmę, która jest główną przyczyną ślepoty na świecie. Jeszcze bardziej wiarygodne źródło informacji, Światowa Organizacja Zdrowia (World Health Organization, WHO), szacuje, że zaćma powoduje ślepotę u dwunastu do piętnastu milionów ludzi rocznie. Zdaniem WHO promienie słoneczne „wywołują lub nasilają” objawy tylko w 20 procentach tych przypadków. Tyle że wraz z niszczeniem warstwy ozonowej do naszej skóry i oczu co roku dociera coraz więcej promieniowania ultrafioletowego. Jak szacuje Vision Council, dziesięcioprocentowe uszczuplenie warstwy ozonowej może doprowadzić do wystąpienia zaćmy u kolejnych 1,75 miliona ludzi rocznie. Nawet jeśli szacunek ten byłby zawyżony o milion, nie pozostaje nam nic innego, jak świętować Dzień Okularów Przeciwsłonecznych.

Czy dostałem ataku?

Beth Usher była nad wiek rozwiniętym przedszkolakiem. Potrafiła już czytać i pisać, chodziła na balet i grała w piłkę nożną. Była drugim dzieckiem Briana i Kathy Usherów ze Storrs w stanie Connecticut. Zaledwie trzy dni po rozpoczęciu roku szkolnego, 23 września 1983 roku, wystraszony dyrektor zadzwonił do Kathy, żeby jej powiedzieć, że z Beth coś jest nie tak. „Zachowuje się dziwnie”, stwierdził. Kathy wybiegła z pracy i natychmiast pojechała do Szkoły Podstawowej im. Dorothy Goodwin.

„Nigdy wcześniej nie widziałam ataku, ale od razu wiedziałam, że o to właśnie chodzi – wspomina. – Rozpoznała mnie i podniosła lewą rękę, ale prawą miała zupełnie zwiotczałą. Mamo, powiedziała i próbowała dodać coś jeszcze, ale nie była w stanie”.

To, co przydarzyło się Beth, miało wyraźny początek, środek i koniec, czym charakteryzują się wszystkie ataki. Kiedy karetka dowiozła ją do szpitala w Hartford, atak zdążył już minąć, a dziewczynka, jak większość ludzi, którym coś takiego się przytrafiło, czuła się dobrze. Lekarze nie potrafili znaleźć żadnego wyjaśnienia. Ataki po prostu zdarzają się od czasu do czasu. Usherów uspokojono. Powiedziano im, że była to prawdopodobnie odosobniona burza neurologiczna, mająca niepokojące objawy, ale nie konsekwencje.

Na wszelki wypadek dziewczynce przepisano lek na epilepsję o nazwie Phenobarbital. Usherowie posłali Beth z powrotem do przedszkola. Phenobarbital wywołał u niej nadpobudliwość, ale nie doszło do kolejnego ataku – przynajmniej przez dwa tygodnie. Akurat kiedy Beth i jej rodzice zaczynali się otrząsać z szoku po pierwszym epizodzie, prawą część jej ciała ogarnął duży napad padaczkowy. Kiedy wstrząsy zaczęły ustępować, Beth była już w karetce pędzącej w środku nocy do szpitala. Wtedy życie Usherów zmieniło się bezpowrotnie. Lekarze zrobili dziewczynce tomografię komputerową i zobaczyli w lewej półkuli duży obszar martwego, atroficznego mózgu.

Podczas naszego spotkania w 2015 roku na Union Square na Manhattanie Brian Usher wyciąga klisze fotograficzne z dużej szarej koperty, na której widnieje imię jego córki. Dokumentacja medyczna Beth, wraz z wycinkami z gazet i serdecznymi listami od nieznajomych osób, zajmuje w domu Usherów połowę piwnicy. Brian przycina swoje siwe włosy na krótkiego jeża i ma posturę uczelnianego trenera drużyny futbolowej. Pasuje mu to o tyle, że faktycznie był trenerem drużyny futbolowej na Uniwersytecie Connecticut, gdzie Kathy pracowała kiedyś w dziale badań i rozwoju. Oboje są obecnie na emeryturze. Spojrzałem na negatywy pod słońce i zobaczyłem skan z tomografu, na którym widniały ciemne obszary atrofii, niszczejącej tanki mózgowej, obejmujące cały obszar lewej półkuli małego mózgu Beth.

Skan nie wskazywał na istnienie jakichś tam lekkich zaburzeń. Patrząc na taki obraz, człowiek nie może się nadziwić, jak to możliwe, że mózg uszkodzony w tak wielkim stopniu nadal potrafi sterować ludzkim ciałem. Nie jest wcale prawdą, że używamy jedynie 10 procent mózgu, ale jest prawdą, że człowiek może wieść normalne życie z niewiele ponad połową sprawnego mózgu. Beth jest tego najlepszym dowodem.

Obrazy przedstawiające wnętrze naszego ciała można potraktować jako części diagnostycznej układanki. Kiedy lekarz patrzy na skan z tomografu (albo zdjęcie rentgenowskie czy obraz uzyskany metodą rezonansu magnetycznego), nie jest zazwyczaj w stanie określić z całkowitą pewnością, jaki proces chorobowy dotknął danego pacjenta. Różne choroby mogą dawać podobne, a nawet identyczne objawy. Na zrobionym od przodu zdjęciu rentgenowskim nóż leżący na klatce piersiowej będzie wyglądał identycznie jak nóż wbity w serce. Interpretując zdjęcie z rezonansu, lekarz stawia diagnozę głównie w oparciu o własne doświadczenie. Stopień przekonania o trafności takiej diagnozy waha się od 99,9999 procent do znacznie niższych wartości. W następnej kolejności lekarz wymienia kilka innych, dużo mniej prawdopodobnych przyczyn, które mogłyby dać podobne objawy. Na przykład w przypadku infekcji i nowotworów postawienie całkowicie jednoznacznej diagnozy jest często niemożliwe bez pobrania próbki (biopsji) tkanki i obejrzenia jej pod mikroskopem. Trafna diagnoza wymaga również przeprowadzenia wywiadu z pacjentem. Nie możemy otwierać wszystkim głów, więc system ten sprawdza się dostatecznie dobrze w większości wypadków. Beth akurat do nich nie należała.

F 141

Dzieci rzadko dostają udaru w tradycyjnym sensie tego słowa, ale zdarza się, że doznają uszkodzeń mózgu w czasie skomplikowanych porodów. Kiedy lekarze poinformowali Usherów o ciemnym obszarze w mózgu ich córki, właśnie tak wyjaśnili jego obecność: mózg Beth wyglądał na dotknięty porażeniem mózgowym, jakby ciemny obszar uległ atrofii wskutek niedokrwienia w czasie porodu. Tak naprawdę przyczyną było co innego – coś, czego żaden z lekarzy w tamtym szpitalu nie widział na własne oczy i z czym zetknęło się w ogóle niewielu lekarzy na świecie.

Rzecz w tym, że choć uraz wydawał się dobrym wyjaśnieniem obrazu mózgu uzyskanego za pomocą tomografu, nie miał sensu w kontekście życia Beth. Porażenie mózgowe nie pojawia się nagle u dzieci w piątym roku życia. Beth przyszła na świat podczas zupełnie rutynowego porodu. Uraz mózgu aż tak wyraźnie widoczny pod tomografem nie mógłby nastąpić wskutek zdarzenia, którego nikt nie zauważył ani w czasie porodu, ani w późniejszych latach jej życia.

Kiedy jednak rodzina zasięgnęła porady neurologa, ten potwierdził, że porażenie mózgowe jest najbardziej możliwym wyjaśnieniem istnienia ciemnego obszaru w mózgu Beth. Uznał je za prawdopodobną przyczynę epilepsji. (Ponieważ dziewczynka przeszła więcej niż jeden atak, oficjalnie miała już epilepsję). Porażenie mózgowe występuje bardzo często i w badaniu tomografem daje właśnie taki obraz, więc tym, którzy patrzyli na zdjęcie mózgu Beth, wydawało się to sensownym wyjaśnieniem. Nikt nie uznał sprawy za tak pilną, jak oczekiwali Usherowie. Może dlatego, że epilepsja jest nieuleczalna, a kiedy substancja szara w mózgu ulegnie atrofii, nie może zostać odbudowana tak jak na przykład mięśnie. Lekarze zwiększyli dawkę phenobarbitalu. Kathy wspomina, że w rezultacie Beth goniła po klasie „jak szalona”.

Niepokój rodziców wzrósł jeszcze bardziej, kiedy Beth, która zawsze była praworęczna, zaczęła jeść i uczyć się pisać lewą ręką. Nie mogła poruszyć prawą stopą. Ataki zdarzały się coraz częściej i były coraz ostrzejsze. „Jej stan się pogarszał – wspomina Kathy. – Przewracała się. Zabierałam ją na zakupy, a ona wyglądała jak bite dziecko. Była czarna i fioletowa. Ludzie spoglądali na mnie takim wzrokiem, jakby pytali: Co ty robisz temu biedactwu?”.

Spanikowani Usherowie kontaktowali się z kolejnymi neurologami, a oni zapewniali ich, że Beth cierpi na nieuleczalną epilepsję i jedyne, co można zrobić, to osłabiać ataki. Zmieniali dziewczynce leki. Wypróbowali dilantin, kwas walproinowy i połączenia różnych leków. Życie Beth upływało pod znakiem kolejnych wizyt w szpitalu, gdzie dobierano coraz to nowe dawki leków i odsyłano ją do domu. Wkrótce wracała po kolejnym ataku.

W święta Bożego Narodzenia ataki występowały tak często, że ojciec Beth musiał kilkakrotnie zatrzymywać samochód w czasie podróży do domu dziadków. Niedługo potem Beth dostawała już około stu ataków na dobę. Niektóre wyglądały jak krótkie chwile „nieobecności”, które można zrzucić na karb roztargnienia. Pod wpływem innych padała na podłogę. W szkole ataki wzbudzały lęk u innych dzieci. Beth regularnie doznawała urazów głowy. Wymagała nieustannego nadzoru.

W ciągu dnia ona i jej rodzina mogli liczyć tylko na jedną, wydawałoby się magiczną, chwilę wytchnienia: kiedy rodzice sadzali córkę na poduszkach przed telewizorem i włączali program dla dzieci zatytułowany Mister Rogers’ Neighborhood. W czasie półgodzinnego odcinka Beth w zasadzie nigdy nie miewała ataków. Kathy wspomina, że jej córka reagowała na pytanie wyśpiewywane w czołówce, wykrzykując: „Tak, będę twoim sąsiadem!”.

Tyle że Beth nie mogła siedzieć przez dwadzieścia cztery godziny na dobę. Usherowie nie ustawali w wysiłkach: musieli wyjaśnić zagadkę jej choroby. Cztery miesiące po pierwszym ataku zaczęli się domagać, żeby przeprowadzono powtórną tomografię. Zamiast czekać na telefon od neurologa, który kilka dni później miał zadzwonić z wynikami, Kathy wmaszerowała z powrotem do gabinetu i zaczęła rozmawiać z radiologiem. Ten potwierdził jej obawy. Czarny pusty obszar w mózgu Beth się powiększał. Coś takiego nie zdarza się w przypadku porażenia mózgowego, które jest chorobą statyczną. Tymczasem ataki zdarzały się coraz częściej i były coraz silniejsze. Nikt nie potrafił ich wyjaśnić.

Usherowie zawieźli w końcu Beth do szpitala dziecięcego przy Uniwersytecie Connecticut, gdzie Edwin Zalneraitis, pediatra specjalizujący się w neurologii, po skrupulatnym zapoznaniu się ze sprawą doszedł do wniosku, że dziewczynka prawdopodobnie cierpi na niezwykle rzadką chorobę zwaną zapaleniem mózgu Rasmussena. Nikt nie zna jej przyczyn i jest nieuleczalna. Oznacza to, że ataki nie ustępują, a połowa mózgu nieuchronnie ulega zniszczeniu. (Co intrygujące, choroba w najmniejszym stopniu nie dotyka drugiej półkuli).

W przekonaniu, że sytuacja nie jest mimo wszystko beznadziejna, Kathy zadzwoniła do Fundacji Epilepsji mającej siedzibę pod Waszyngtonem. Nikt tam nie słyszał o zapaleniu mózgu Rasmussena. Ponieważ w owych czasach internet jeszcze nie istniał, Kathy odwiedziła biblioteki medyczne na całym północnym wschodzie Stanów Zjednoczonych. W Yale założyła biały lekarski fartuch, żeby się zakraść do czytelni i przewertować artykuły z czasopism naukowych. Nie natknęła się na żadną pomocną wskazówkę. W tamtym czasie Beth z powodu ogromnej liczby ataków przestała chodzić do szkoły. Kiedy Usherowie doszli już do wniosku, że wyczerpali wszystkie możliwości, Kathy dostała list od kobiety z Fundacji Epilepsji, z którą rozmawiała wcześniej przez telefon. W kopercie był wycinek z wydawanej w Baltimore gazety „Sun” – z artykułem poświęconym dziewczynce z Denver, niejakiej Marandzie Francisco. Cierpiąca na zapalenie mózgu Rasmussena Maranda przeszła niewiele wcześniej operację w szpitalu Johnsa Hopkinsa. Jej wynik uznano za cud. Dziewczynka przestała miewać ataki. Operację przeprowadził przyszły kandydat na prezydenta Stanów Zjednoczonych Benjamin Carson.

Kathy zadzwoniła do szpitala Johnsa Hopkinsa. Szef oddziału epilepsji dziecięcej John Freeman natychmiast poprosił ją o skany z rezonansu. Wysłała je jeszcze tego samego dnia. Zapalenia mózgu Rasmussena nie da się zdiagnozować w oparciu o same obrazy z rezonansu, ponieważ przypomina inne choroby. Dlatego Freeman poprosił Usherów, aby jak najszybciej przyjechali do Baltimore. Freeman i Carson badali Beth pół godziny, po czym potwierdzili, że według nich faktycznie chodzi o zapalenie mózgu Rasmussena. Samo postawienie diagnozy stało się wydarzeniem medialnym. Duża fotografia siedmioletniej Beth w zawiązywanym pod brodą czepku i sukience w stylu kolonialnym trafiła na pierwszą stronę baltimorskiej gazety „Sun” w 1987 roku. Powyżej widniał tytuł: Dziewczynka z Connecticut dowiaduje się, że jej mózg powoli umiera.

Ale lekarze ze szpitala Johnsa Hopkinsa uważali, że Beth wcale nie musi umrzeć. Carson cieszył się już wtedy taką sławą, jaką tylko może się cieszyć neurochirurg (rekord ten został pobity dopiero wiele lat później – przez niego samego), i miał za sobą udaną operację rozdzielenia bliźniaków syjamskich, którą szpital szeroko nagłaśniał w mediach. Został najmłodszym w historii szefem neurochirurgii dziecięcej w szpitalu Johnsa Hopkinsa i słynął z tego, że podejmował się najbardziej ryzykownych operacji. Zalecił hemiserektomię – całkowitą resekcję (usunięcie) połowy mózgu. Stwierdził również, że operację powinno się wykonać możliwie najszybciej.

Zapalenie mózgu Rasmussena to choroba w dużej mierze zapomniana i ignorowana. W badaniach nad nią od kilku dekad nie poczyniono żadnych postępów. Dziecko – bo niemal zawsze chodzi o dziecko – dostaje niespodziewanie poważnych ataków, następuje u niego utrata zdolności mówienia i dochodzi do paraliżu jednej strony ciała. Objawy przypominają udar rozciągnięty w czasie na wiele miesięcy, a nie, jak to się normalnie dzieje, zachodzący w ciągu kilku minut. W końcu zniszczeniu ulega połowa mózgu – prawa lub lewa. Nikt nie wie, co wywołuje chorobę, nie potrafimy jej również leczyć.

Ponieważ zapalenie mózgu Rasmussena dotyka tylko 0,00017 procent dzieci, uchodzi za jedną z „chorób osieroconych”, inaczej zwanych po prostu chorobami rzadkimi. Jest to powiększający się nieustannie zbiór przypadłości ignorowanych przez branżę medyczną, którą interesują megapopularne leki w rodzaju lipitoru czy viagry, które będą zażywać setki milionów ludzi przez wiele dekad życia, a dzięki temu na pewno przyniosą dostatecznie duże zyski, aby uzasadnić przeznaczenie milionów dolarów na ich opracowanie.

Niemniej kilku zapaleńców próbuje poszerzyć naszą wiedzę na temat zapalenia mózgu Rasmussena. Na Uniwersytecie Kalifornijskim w Los Angeles Gary Mathern prowadzi „bank mózgu” z próbkami tkanek pobranych od dzieci chorych na tę chorobę. W jego zbiorach znajduje się obecnie trzydzieści pięć próbek z całego świata; jedne lepiej zachowane i bardziej użyteczne dla badaczy, inne mniej.

„Czasami mamy problem z odpowiednio szybkim przepuszczeniem ludzkich tkanek przez odprawę celną”, wyjaśnia współpracujący z Mathernem Seth Wohlberg, broker, który utworzył i kieruje organizacją non profit o nazwie Rasmussen’s Encephalitis Children’s Project. Po tym, jak w 2010 roku jego córka Grace z niewyjaśnionych powodów zaczęła miewać ataki i zdiagnozowano u niej zapalenie mózgu Rasmussena, postawił sobie za cel znalezienie lekarstwa na tę chorobę. A przynajmniej doprowadzenie do jakiegokolwiek postępu w szukaniu rozwiązań innych niż wycięcie połowy mózgu.

Za podstawowy problem uznał brak komunikacji między uczonymi, których praca ma jakiś związek z tą chorobą. Jak przy wielu badaniach biomedycznych, zainteresowani pracują zazwyczaj w zamkniętych laboratoriach. Konkurencja napędzająca system kapitalistyczny, tak niezbędny ludziom będącym, jak Wohlberg, brokerami, okazała się przeciwskuteczna w poszukiwaniu lekarstwa na rzadkie choroby. Tyle że, jak to ujmuje Wohlberg, nakłanianie naukowców do współpracy przypomina wypasanie kotów, ponieważ najzwyczajniej w świecie kłóci się z ich naturą.

Choć Mathern dysponuje obecnie zbiorem tkanek mózgowych, które można badać, zarówno on, jak i jego koledzy przyznają, że tak naprawdę nie mają pojęcia, na czym polega ta choroba. Od dawna dominuje przekonanie, że dochodzi do niej pod wpływem rozwijającego się powoli wirusa i autodestrukcyjnej reakcji immunologicznej organizmu na jego obecność. (Za pomocą tej mglistej teorii próbuje się w ostatnim czasie wyjaśniać wiele chorób, nie tylko mózgu). Z zapaleniem mózgu Rasmussena niewątpliwie wiąże się stan zapalny spowodowany przez jakiś antygen, ale mimo hodowania komórek, badań pod mikroskopami elektronowymi i sekwencjonowania DNA nikt nie zdołał zidentyfikować wirusa ani innego zakaźnego czynnika, który mógłby być wspomnianym antygenem.

„Przeanalizowaliśmy wszystkie możliwości – mówi Mathern. – Jeżeli to reakcja na wirusa, to musi on być nieznany nauce i niewykrywalny za pomocą najdoskonalszych metod, jakimi dysponujemy”.

Zbliżający się do emerytury Mathern ma nadzieję, że zapisze się w historii medycyny tym, że rozwikła zagadkę zapalenia mózgu Rasmussena, ale nie próbuje udawać, że nastąpi to za chwilę: „Nie wiemy, co je powoduje, a przecież chodzi o chorobę, która niszczy całą półkulę”. Po co niszczyć całkowicie połowę mózgu i na tym poprzestawać? „To nie ma sensu”, stwierdza z zadumą.

Dziś istnieje przynajmniej niewielka społeczność rozsianych po świecie rodziców i naukowców, którzy mogą się wymieniać doświadczeniami przez internet, nawet jeśli w porównaniu z rokiem 1987 nie dysponują wieloma nowymi danymi. Kathy i Ben nie wiedzieli, na co się zdecydować.

„Usherowie byli pionierami – mówi Wohlberg. – Nie dysponowali żadnymi źródłami wiedzy, nie mieli się z kim porozumiewać. Podziwiam ich”.

Jako dyrektor generalny funduszu hedgingowego mógł przeznaczyć na ten cel ponad milion dolarów. Tylko dzięki niemu Mathern stworzył bank tkanek na Uniwersytecie Kalifornijskim w Los Angeles. „Narodowe Instytuty Zdrowia nie zamierzały inwestować funduszy federalnych w badanie tak rzadkiej choroby – mówi Mathern. – Problemu nie załatwi również wolny rynek, ponieważ nikogo nie byłoby stać na rozwiązanie, które by znaleźli”.

Taki los spotyka wielu ludzi cierpiących na rzadkie choroby: nie mogą liczyć na wsparcie szefów funduszy hedgingowych. W latach osiemdziesiątych Usherowie musieli działać na własną rękę, opierając się na zdaniu lekarzy, którzy nie potrafili wyjaśnić, z jakiego powodu mózg ich córki zanika, i mogli zaproponować tylko barbarzyńskie procedury chirurgiczne, które stosowano już pięćdziesiąt lat wcześniej.

„Jak można oddać swoje dziecko w ręce kogoś, kto zamierza mu usunąć połowę mózgu?”, mówi Kathy.

Tyle że stan Beth nieustannie się pogarszał. Kathy pokazała jej kiedyś parasol, a ona zdołała powiedzieć tylko: „Osłania głowę przed deszczem”, ale nie potrafiła podać jego nazwy. „Wpadła w katatonię podczas przyjęcia urodzinowego – wspomina Brian. – Całkowicie pogrążyła się w transie”.

Desperacko poszukując potwierdzenia, że powinna mimo wszystko zgodzić się na to, żeby jej córce usunięto połowę mózgu, Kathy skontaktowała się z Theodore’em Rasmussenem, kanadyjskim neurochirurgiem, od którego nazwiska nazwano chorobę. Carson zdobył sławę, wykonując zabieg hemiserektomii, ale to Rasmussen położył pod niego podwaliny. Pierwsze operacje nie przyniosły dobrych rezultatów, niemniej kolejni chirurdzy odkryli, że ponieważ mózg dziecka jest w znacznej mierze plastyczny – potrafi się po operacji albo urazie „przebudować” – dziecko nie tylko może przeżyć usunięcie połowy mózgu, ale również druga połowa potrafi przejąć część funkcji tej usuniętej. Mathern wyjaśnił mi, że gdyby przeprowadzono hemiserektomię u mnie, człowieka trzydzestoletniego, którego mózg zdążył się już funkcjonalnie poukładać, „nigdy nie doszedłbym do siebie w takim stopniu, żeby się do czegokolwiek nadawać”.

Odkryto, że u osób z ciężką epilepsją hemiserektomia hamuje spadek zdolności intelektualnych albo wręcz go odwraca[32]. Po operacji uzyskiwały lepsze wyniki w testach na inteligencję. Mniej więcej trzy czwarte pacjentów nie miewa już ataków. Tyle że hemiserektomia hemiserektomii nierówna. Firmy ubezpieczeniowe wolą zmusić pacjenta do skorzystania z usług najbliższego neurochirurga ze skalpelem, wyjaśnia Wohlberg, a nie wysyłać go w takie miejsca jak szpital Johnsa Hopkinsa czy klinika w Cleveland, gdzie niezwykle doświadczone instytucje i chirurdzy mogą sobie pozwolić na wąską specjalizację i doskonalenie się w przeprowadzaniu tej konkretnej operacji. W przeciwnym razie, ostrzega Wohlberg, łatwo o tragedię. Wystarczy zrobić odrobinę dłuższe nacięcie, wykroczyć zaledwie o centymetr poza granicę półkuli, a dochodzi do uszkodzenia pnia mózgu, co może się skończyć śmiercią pacjenta. Jeżeli z kolei zostawi się choćby milimetrowy skrawek chorej półkuli, ataki mogą występować z równie wielką intensywnością jak wcześniej.

U wielu osób, na przykład u Grace Wohlberg, operacja nie daje pozytywnego wyniku[33]. Obumierającą połowę mózgu usunięto Grace w szpitalu Johnsa Hopkinsa, po czym, jak mówi jej ojciec, przeżyła dziewięć miesięcy piekła. Mathern wykonał potem kolejną operację i usunął resztki tkanki mózgowej.

Usherowie wracali do Johnsa Hopkinsa trzykrotnie, zanim zdecydowali się na operację. Punktem zwrotnym był potężny atak, którego Beth doznała w czasie bożonarodzeniowego przedstawienia szkolnego, kiedy śpiewała O Tannenbaum. Dyrektor musiał znieść ją ze sceny na oczach całej szkoły. Stało się jasne, że musi przejść operację.

Fundacja Make-A-Wish zorganizowała Beth wizytę w Białym Domu, ale ponieważ Ronald Reagan miał wtedy na głowie aferę Iran-contras, spotkała się tylko z Nancy. Zaradna Kathy wymyśliła inny sposób na podniesienie córki na duchu przed operacją. Zadzwoniła do Pittsburgha, do studia, w którym Fred Rogers kręcił swój program telewizyjny. Opowiedziała o niezwykłym związku, jaki łączył Beth z programem, i o czekającej ją „przerażającej operacji mózgu”. Miała nadzieję, że dostanie zdjęcie Rogersa z autografem albo nawet napisany przez niego list do Beth.

Następnego dnia zadzwonił telefon. Kathy powiedziała Beth, że to jej kolega chce z nią porozmawiać. Takie sytuacje nie zdarzały się często, ponieważ ataki już od dawna utrudniały Beth utrzymywanie przyjaźni. Wzięła słuchawkę, powiedziała cześć, po czym usłyszała to samo od Freda Rogersa. Powiedziała mu, że chciałaby już nie mieć ataków, bo wtedy koledzy z klasy mogliby ją lubić. W czasie tamtej rozmowy Beth miała okazję porozmawiać ze swoimi ulubionymi sąsiadami pana Rogersa (Królem Piątkiem XIII, panią Elaine Fairchilde i Danielem Pręgowanym Tygrysem) i przez chwilę czuła się absolutnie niezwyciężona.

Następnego ranka Usherowie spakowali się i pojechali do szpitala dziecięcego Johnsa Hopkinsa, gdzie Beth przeszła szereg badań, które miały pozwolić na ustalenie, czy przeżyje dwunastogodzinną operację.

Carson spotkał się z Usherami w sali pooperacyjnej i poinformował ich, że operacja się udała. Później przyznał w swojej pierwszej książce, że była to błędna ocena. Na tle dwustu pięćdziesięciu stron, na których zajmuje się stawianiem sobie pomnika, jest to zaskakująca chwila szczerości. Jeszcze tamtej nocy mózg Beth obrzmiał i dziewczynka zapadła w śpiączkę.

Rodzice, brat i dziadkowie czuwali przy niej na oddziale intensywnej opieki medycznej i bezskutecznie próbowali wybudzić ją z komy. Nie bacząc na biegających dokoła lekarzy i bulgoczące i pikające urządzenia, Usherowie puszczali z magnetofonu kasetowego największe przeboje pana Rogersa, w tym ulubioną piosenkę Beth I Like You As You Are [Lubię cię taką, jaka jesteś].

W pewnym momencie do sali weszła pielęgniarka i poinformowała Kathy, że dzwoni jakiś mężczyzna i chce z nią rozmawiać. Przedstawił się jako pan Rogers. Kathy poszła do dyżurki pielęgniarek. Rzeczywiście dzwonił Fred Rogers. Przez następne dwa tygodnie kontaktował się z nią dzień w dzień.

Pewnego ranka zapytał, czy miałaby coś przeciwko temu, żeby odwiedził Beth. Mimo że dziewczynka leżała nieprzytomna, pogrążona w śpiączce, przyleciał z Pittsburgha do Baltimore, żeby się z nią zobaczyć. Miał przy sobie tylko futerał od klarnetu. Wszedł do pokoju Beth, otworzył go i wyjął jej ulubione kukiełki: Króla Piątka XIII, panią Elaine Fairchilde i Daniela Pręgowanego Tygrysa. Usiadł przy łóżku i zaczął śpiewać. Usherowie zachowali wyblakłą fotografię przedstawiającą Rogersa pochylonego z kukiełkami na rękach nad łóżkiem pogrążonej w śpiączce dziewczynki na oddziale intensywnej opieki medycznej.

Opowieść ta miałaby wspaniałe zakończenie, gdyby Beth wybudziła się ze śpiączki w obecności Freda Rogersa. Ale tak naprawdę Rogers skończył śpiewać, wstał i pojechał z powrotem na lotnisko. Dwa miesiące później Beth została przebadana przez neurooftalmologa, który stwierdził niewielką aktywność mózgu i orzekł, że dziewczynka nigdy nie będzie funkcjonowała na poziomie wykraczającym poza zdolności noworodka.

Pewnej nocy, kiedy Brian leżał na łóżku polowym rozłożonym w szpitalnej sali, usłyszał: „Tato. Swędzi mnie nos”. Natychmiast zerwał się na nogi. Zapytał córkę, czy wie, jak się nazywa, a ona odpowiedziała: „Beth Usher”.

Czy wie, gdzie mieszka?

„Storrs, Connecticut”.

Czy wie, jak on się nazywa?

Brian wspomina, że kiedy Beth usłyszała to pytanie, sprawiała już wrażenie poirytowanej. „Brian Usher”.

Na czym polega uzdrawiająca moc śmiechu?

Siedząca na ławce w parku na Manhattanie Beth, obecnie trzydziestosiedmioletnia kobieta, pokazała mi pożółkłą gazetę, w której widnieje jej podobizna z czasów, kiedy dowiedziała się, że jej mózg powoli obumiera. Wyjaśniła, że jej ciocia Mary uszyła dla niej przed operacją kilka białych czepków z tasiemkami do zawiązywania pod szyją, żeby mogła zakrywać blizny. Właśnie dlatego wyglądała jak postać z dalekiej przeszłości. Kiedy się spotykamy, ma długie włosy, a jeżeli czymkolwiek miałaby się wyróżniać, to tym, że prezentuje się jako osoba kompletna.

F 151

Ponieważ lewa półkula mózgu kontroluje, z grubsza rzecz biorąc, prawą stronę ciała, Beth teoretycznie powinna być całkowicie sparaliżowana po prawej stronie. Jednak dzięki temu, że operację przeprowadzono, kiedy była taka młoda, jej neurony zachowały jeszcze plastyczność – układ odpornościowy ledwie zdążył przystąpić do przycinania synaps – lewa połowa mózgu zdołała nauczyć się kontrolowania prawej części ciała. Po zaledwie dziewięciu miesiącach intensywnej terapii zaczęła ponownie chodzić. Nadal wyraźnie utyka, a jej prawa dłoń nadaje się tylko do przytrzymywania, nie radzi sobie z czynnościami wymagającymi większej koordynacji motorycznej. Beth nie ma też widzenia obwodowego w prawym oku, co uniemożliwia jej prowadzenie samochodu. Na prawej nodze nosi aparat ortopedyczny, który według niej powinien pomagać jej chodzić, ale nie jest pewna, czy rzeczywiście to robi. Mimo to podczas spaceru i rozmowy nie sprawia wrażenia osoby dysponującej tylko jedną półkulą mózgową. Jej zdolności konwersacyjne stoją na wyższym poziomie niż u większości osób z całym mózgiem. „Zawsze jestem pozytywnie usposobiona”, zapewnia, wypatrując na mojej twarzy stosownej reakcji.

Twierdzi, że nauczyła się być radosna podobnie jak nauczyła się od nowa chodzić. „Była to jedyna rzecz, na którą miałam wpływ – tłumaczy. – Mogłam pozwolić, żeby moje życie stało się pasmem nieszczęść, albo zacząć się śmiać”.

Jej matka twierdzi, że Beth nie podobało się to, że ona i jej mąż byli nieustannie zaniepokojeni i zapłakani, i dlatego postanowiła, że będzie próbowała ich zabawiać. Reaguje bezpardonowo, kiedy tylko ktoś w jej towarzystwie zaczyna narzekać. Mówi wtedy – i to nie ze sztucznym optymizmem właściwym pozytywnej psychologii, ale raczej jakby z niedowierzaniem: „Możesz być weselszy. Przecież żyjesz”.

Kiedy ktoś ją pyta, dlaczego utyka, odpowiada: „Zostałam ranna w Wietnamie” albo „Skoczyłam na bungee z Empire State Building, ale zapomniałam się przywiązać do gumy”, czy „Nauczyciel biologii przeprowadzał na mnie jakiś strasznie dziwny eksperyment i coś poszło nie tak”. Poczucia humoru uczyła się w jednej z najlepszych nowojorskich szkół dla clownów, New York Goofs.

„Pracują tam zawodowi clowni – zapewnia Brian. – Więc to nie przelewki”. Kiedy Ringling Bros. and Barnum & Bailey Clown College zamknęła swoje podwoje w 1998 roku, Goofs stali się jedynym miejscem, gdzie można zdobyć tego rodzaju umiejętności. Dziś uczy się tam wielu clownów, którzy występują potem w cyrku Ringling Bros.

To właśnie tam Beth po raz pierwszy została zdzielona tortem w twarz. Było to koszmarnie rozczarowujące przeżycie. Ciasta, którymi rzucają clowni, są tak naprawdę aluminiowymi foremkami z kremem do golenia, wyjaśniła mi Beth, ponieważ krem przywiera do ludzkiej skóry lepiej niż bita śmietana. Właśnie takie sekrety można poznać w szkole dla clownów.

Beth uwielbia podróżować i kolekcjonuje szkło wypolerowane przez morskie fale. Podczas podróży na Florydę Usherowie odwiedzili Epcot Center (zbudowany w połowie XX wieku park tematyczny Disneya, którego twórcy kierowali się ideą mówiącą, że lata dziewięćdziesiąte będą wspaniałym okresem w dziejach ludzkości). Na wystawie poświęconej pograniczom medycyny zobaczyli skan z tomografu, a Beth zauważyła, że w jednym z dolnych narożników widnieje jej pełne imię i nazwisko: Elizabeth C. Usher. Przeżyła szok. „No cóż, na prośbę doktora Carsona podpisaliśmy zgodę na wykorzystywanie dokumentacji”, wspomina z rezygnacją Kathy.

Mimo że większość dzieci byłaby na jej miejscu potwornie zawstydzona, Beth nigdy nie przejmowała się tym, co inni wiedzą na temat brakującej części jej mózgu. Wykorzystuje to, co jej się przytrafiło, żeby przekuwać na relacje międzyludzkie lęk przed nieznanym, lęk przed chorobami, lęk przez fizycznymi odmiennościami. „Im więcej ludzi pozna moją historię, tym mniej ludzi będzie się obawiało mnie albo kogoś innego cierpiącego na padaczkę – mówi. Przekonuje innych, żeby się nie obawiali epileptyków tak samo jak kiedyś często obawiano się jej. – Nie powinno się ich omijać szerokim łukiem, lepiej podejść i ich przytulić”.

Traktowanie śmiechu jako lekarstwa jest mi szczególnie bliskie. Moja pierwsza publikacja naukowa była poświęcona zdrowotnym korzyściom płynącym ze śmiechu. Artykuł nosił tytuł Humor, a ponieważ jego współautorem był wybitny radiolog Richard Gunderman, udało mi się go opublikować w czasopiśmie „Radiology”. Kiedy opowiadałem wtedy starszym stażem lekarzom o moim artykule, sądzili, że żartuję. Tymczasem ja podchodziłem do tego ze śmiertelną powagą.

Radiologia przyciąga ludzi szczególnie statecznych – nawet w porównaniu z innymi specjalizacjami medycznymi – ludzi o analitycznych umysłach, dostatecznie introwertycznych, żeby mogli całymi dniami przesiadywać w ciemnych pomieszczeniach i analizować obrazy przedstawiające bezcielesne choroby. Mało które zdjęcie rentgenowskie czy skan z tomografu wiąże się z konkretną twarzą. W artykule opublikowanym w czasopiśmie „Radiology” przekonywaliśmy, że humor może odegrać pozytywną rolę nawet w gabinecie radiologa.

Pozbawieni złudzeń albo niespełnieni zawodowo lekarze, którzy mimo wszystko nie mają ochoty zmieniać zawodu i wskakiwać w głębokie wody rynku pracy, dysponują mniej drastycznymi rozwiązaniami. Każdy człowiek, lekarz czy przedstawiciel innej profesji może obecnie zostać Certyfikowanym Fachowcem od Humoru. Jak wiele osób, które poświęcają swoje życie humorowi, Mary Kay Morrison zdecydowała się na taki krok pod wpływem poczucia, że otaczający ją świat wydaje się całkowicie pozbawiony sensu. Ta nieustannie uśmiechnięta nauczycielka w latach 1969–2005 pracowała w szkołach w stanie Illinois. Aż w końcu uznała, że ma dość. Wspomina, jaka ogarnęła ją frustracja, kiedy dyrektorzy przedszkoli zaczęli ograniczać czas przeznaczony na zabawę i przeznaczać go na siedzenie i rozwiązywanie testów. U osoby ze Środkowego Zachodu frustracja jest odpowiednikiem stanu emocjonalnego, który większość ludzi określiłaby mianem wściekłości. Mary słyszała od kolegów, że w czasie zabawy zamykają drzwi do klas, ponieważ dyrektor mógłby akurat przechodzić korytarzem i uznać, że nie pracują. „Było to całkowite przeciwieństwo tego, jak dzieci powinny zdobywać wiedzę”, wyjaśnia mi. W związku z tym zaczęła organizować warsztaty humoru dla nauczycieli. A z czasem po prostu dla wszystkich chętnych. Stała się orędowniczką pozytywnej energii humoru – czy, jak sama mówi: humergii, jako przeciwwagi dla stresu i lekarstwa na niego. W stopce pod swoimi mejlami zapewnia korespondentów, że „przesyła im humergię”.

Jako obecna przewodnicząca Towarzystwa Humoru Stosowanego i Terapeutycznego (Association for Applied and Therapeutic Humor, AATH) opracowała i wcieliła w życie trzyletni program certyfikacyjny, a także program zajęć, za które studenci mogą dostać zaliczenie w indeksie, a osoby kształcące się na doradców do spraw zdrowia psychicznego uzyskać punkty. Absolwenci uzyskują tytuł Certyfikowanego Specjalisty od Humoru. A przynajmniej to właśnie wpisują sobie do CV, na stronach internetowych i w profilach na LinkedIn. Morrison określa ich mianem HAG, co jest akronimem od Humor Academy Graduate (Absolwent Akademii Humoru), a jednocześnie, jak podejrzewam, żartobliwym prztyczkiem w nos patriarchatu (hag to po angielsku wiedźma). Obecnie na świecie żyje tylko dwadzieścia pięć HAGs. Liczba ta ma się jednak nijak do pasji, z jaką stosują śmiech jako narzędzie terapeutyczne.

„Kiedy ludzie myślą o zabawie, często przychodzi im do głowy postać clowna – mówi Morrison. – Do naszej organizacji należy wielu clownów prowadzących działalność terapeutyczną, ale trudno powiedzieć, żeby do tego sprowadzała się nasza misja”. Legendarny lekarz i clown Patch Adams był w późniejszym okresie życia członkiem AATH, a jego działalność przyczyniła się w ogromnym stopniu do uznania przez opinię publiczną humoru za lekarstwo. Ale wiele z często stosowanych metod terapeutycznego humoru nie wymaga makijażu, wielkich butów, czerwonego nochala z pianki i niewzruszonego smutku.

AATH jest otwarta dla wszystkich zainteresowanych nauczeniem się „stosowania terapeutycznego humoru i płynących z niego korzyści” jako pomocy w radzeniu sobie ze wszystkim: od śmiertelnych chorób po codzienny stres. Kurs na Certyfikowanego Specjalistę od Humoru przyciąga ludzi z całego świata. Większość nauki i praktyki odbywa się zdalnie. W organizowanej co roku konferencji AATH uczestniczy ponad dwieście osób. Wiele z nich odkryło humor dopiero w późniejszym wieku, kiedy mozół życia zawodowego zabił w nich resztki ducha. Harold, student drugiego roku, jest politykiem z Norwegii. Inny student to Australijczyk, który lata z lekarzami na australijskie pustkowia. Studentka z Japonii rozpoczęła naukę w ramach misji sprowadzenia poczucia humoru do Japonii: według niej jest go ona pozbawiona. W 2015 roku, po odbyciu szkolenia na AATH, wygrała konkurs Toastmasters.

Wiemy, że śmiech powoduje wydzielanie endorfin, podobnie jak bieganie czy zażywanie opium, i że obniża poziom hormonów stresu, takich jak kortyzol czy epinefryny, a dzięki temu poprawia funkcjonowanie układu odpornościowego. Z efektem tym mamy do czynienia nawet wtedy, gdy śmiejemy się sztucznie, a tak naprawdę nie jesteśmy rozbawieni. Sam akt śmiania się, nawet bez radości, wydaje się pozytywnie wpływać na ciśnienie krwi i samopoczucie. Badania nad humorem i śmiechem nie są zbyt zaawansowane, nie ma ich też zbyt wiele, co wynika głównie z tego, że śmiechu i humoru nie można łatwo przerobić na dochodowe terapie medyczne. W odróżnieniu od produktów, które, powiedzmy, wstrzykują żółć do podbródka albo kauteryzują serce, na badania nad śmiechem firmy farmaceutyczne i producenci sprzętu medycznego nie mają funduszy. (Warto w tym miejscu wspomnieć, że dysponujemy obecnie wartym milion dolarów robotem, który potrafi wykonać zabieg hemiserektomii).

F 156

Ponieważ AATH chce „być wspólnotą specjalistów, którzy badają, stosują i promują zdrowy humor i śmiech”, zapytałem Morrison, na czym polega „zdrowy” śmiech. Według niej definicja opiera się na rozróżnieniu na pozytywne i negatywne nastawienie. Złośliwe naśmiewanie się z kogoś zapewne nie działa terapeutycznie w takim samym stopniu jak dobroduszny, katartyczny śmiech. Rozumiem to w ten sposób, że jeśli nabijamy się z cudzego cierpienia, nie wyniknie z tego nic dobrego dla naszego zdrowia. Jeżeli śmiejemy się dlatego, że zdaliśmy sobie nagle sprawę z piękna otaczającego nas świata albo dlatego, że jakieś zachowanie wydaje nam się zupełnie niepojęte i „LOL, do licha z tym wszystkim”, to ma to na nas terapeutyczny wpływ.

W 2015 roku Morrison poprosiła Beth Usher, aby została głównym mówcą na konferencji AATH. Trzy dekady po tym, jak usunięto jej mózg, Beth weszła na scenę, śpiewając If I Only Had a Brain [Gdybym tylko miała mózg] z Czarnoksiężnika z Oz.

„Sala oszalała”, wspomina jej ojciec, Brian, kiedy podzieliła się z uczestnikami konferencji swoją filozofią: powiedziała, że jeśli człowiek pielęgnuje swoje poczucie humoru i posługuje się nim świadomie, może przetrwać wszystko. Obok niej stał jej brat. Przewracał kartki jej przemówienia. Beth zacytowała Carla Junga: „Nie jestem tym, co mi się przydarzyło. Jestem tym, czym postanowiłem zostać”. Widownia kilka razy nagradzała ją owacją na stojąco.

„Ludzie płakali, słuchając mojego wykładu. To było niesamowite przeżycie”, mówi Beth.

Cały czas działa jako Certyfikowany Specjalista od Humoru, pełniąc funkcję mentora młodszych studentów i propagując swoją filozofię na każdym kroku.

Ale czy poczucia humoru rzeczywiście można się nauczyć w szkole? A jeśli tak, to w jaki sposób? – zapytałem Morrison. Ona zwróciła mi uwagę, że poczucie humoru to „coś zupełnie innego niż bycie zabawnym albo opowiadanie dowcipów”. Woli mówić, że każdy, nawet najbardziej zabawny człowiek, może się nauczyć bardziej pozytywnego i optymistycznego nastawienia do świata, „przekuwania negatywnych myśli w coś pozytywnego, niezależnie od okoliczności. Człowiek, który zachoruje na raka, nie może tego zmienić. Ale jeśli ktoś ma wokół siebie ludzi, których nazywam zabójcami humoru, którzy wysysają z niego energię, może mieć na to wpływ. Można postępować w taki sposób, żeby ograniczyć kontakt z nimi”.

Jeżeli chodzi o bardziej pozytywne działania, zachęca studentów do prowadzenia dzienniczka, w którym odnotowywaliby wszystko, co rozbawiło ich danego dnia. W jaki sposób zmienili potencjalnie niemiłą sytuację w przyjemne doznanie?

Tylko jak wyćwiczyć ten mięsień?

„Hm, to nie jest mięsień – mówi Morrison. – To połączenia między neuronami w mózgu”.

Za tym stwierdzeniem stoi przekonanie, że emocji i nawyków myślowych uczymy się w ten sam sposób co zapamiętywania dowcipów. Dzięki regularnym ćwiczeniom można wzmocnić daną ścieżkę neuronalną. Morrison ma na myśli tę samą plastyczność, która pozwoliła Beth nauczyć prawą półkulę mózgu kontrolowania prawej strony ciała. Morrison twierdzi, że u ludzi, których rodzice i nauczyciele mieli skłonność do karania i zniechęcania do żartów, ta ścieżka może być dużo słabiej wydeptana.

„Interesują mnie szczególnie sposoby wykorzystywania humoru do tworzenia pozytywnych powiązań w mózgu – mówi. – Radzę ludziom, żeby codziennie znajdowali czas na zabawę... Ja uwielbiam huśtawki. Kiedy tylko pozwala na to pogoda, wsiadam na rower, jadę do parku i siadam na huśtawce”.

Idea świadomego przeznaczania czasu na zabawę może się wydawać prosta, ale ponieważ wcale nie często nam się to zdarza, Morrison uważa swoją działalność za niezwykle ważną. Podobnie jak Beth.

Przez resztę swojego życia Fred Rogers dzwonił do Beth w każde jej urodziny. Kathy poprosiła go w 1991 roku, żeby wygłosił przemówienie do absolwentów na zakończenie roku akademickiego na Uniwersytecie Connecticut. Zgodził się pod jednym warunkiem: Beth miała mu pomóc je napisać. I tak się właśnie stało.

„Niezwykłe w Beth jest to, że potrafiła znaleźć w życiu szczęście – mówi Wohlberg. – Jest przeciwieństwem większości ludzi, którzy przeszli hemiserektomię. Wydaje się, że to jest jej osobiste osiągnięcie”.

W przypadku choroby Beth śmiech był jedynym dostępnym lekarstwem – poza usunięciem połowy mózgu. Łatwo byłoby zlekceważyć rolę Certyfikowanego Specjalisty od Humoru, zwłaszcza w zestawieniu ze znacznie szacowniejszą postacią neurochirurga. W wielu kulturach uważa się, że ten drugi zajmuje się czymś ważnym i realnym, ale neurochirurgia, przy całej związanej z nią skomplikowanej wiedzy i umiejętnościach technicznych, dopiero zaczyna się uczyć, jak zapobiegać utracie kontroli nad ciałem. Daleko jej jeszcze do tego, aby nie tylko ratować życie, ale też czynić je przyjemnym.

W filmie biograficznym z 2009 roku Ben Carson, odegrany przez zdobywcę Oscara Cubę Goodinga Juniora, został przedstawiony jako bohater. Certyfikowani Specjaliści od Humoru, jak Mary Kay Morrison czy Beth Usher, nie mogą liczyć na takie same wyrazy uznania, choć pewnie zasługują na nie w nie mniejszym stopniu.