F 25

Dzieci motyle nazywa się tak dlatego, że ich skóra przypomina skrzydła motyla. Nazwa ta ma wyrażać niezwykłą delikatność. Tyle że owa delikatność motylich skrzydeł wynika wyłącznie z tego, że są one jakieś sto tysięcy razy większe od samych motyli. Pod względem biomechanicznym należałoby je uznać za wzorzec efektywności: są na tyle lekkie, żeby mógł nimi poruszać robak mierzący zaledwie ułamek ich rozmiarów, a jednocześnie na tyle silne, żeby wytrzymać pod naporem siły rozrywającej wiatru czy ulewnego deszczu, który dla motyla ma taką moc jak dla nas wodospad Niagara.

Tymczasem skórę dziecka motyla można raczej uznać za żałosne niepowodzenie biomechaniki. Z powodu jednego szczegółu. Choroba ta, formalnie zwana pęcherzowym oddzielaniem się naskórka, tradycyjnie uchodziła za patologię skóry, czyli domenę dermatologii, ponieważ w jej wyniku skóra zaczyna przypominać bibułę, którą wystawiono na działanie promieni słonecznych. Taka skóra rozpada się przy najdelikatniejszym dotyku. Nie znamy lekarstwa. Jest to najstraszliwsza choroba, o której nigdy nie słyszeliście. Piszę to ze świadomością, że mogliście słyszeć o najróżniejszych chorobach. Amerykańskie Towarzystwo Badań nad Pęcherzowym Oddzielaniem Się Naskórka formalnie zastrzegło frazę „najstraszliwsza choroba, o której nigdy nie słyszeliście” jako swoje motto. Obecny dyrektor wykonawczy, Brett Kopelan, wymyślił to określenie zupełnie na serio.

Jego córka, Rafi, przyszła na świat w szpitalu na Manhattanie 19 listopada 2007 roku. Jej matka, Jackie, od początku była poważnie zaniepokojona ubytkami skóry na jej dłoniach i stopach. Rafi urodziła się dwa tygodnie po terminie i lekarze początkowo uspokajali Jackie i Bretta, mówili, że ich dziecko „przegrzało się” w macicy. Tyle że to bagatelizujące podejście okazało się nietrafione, kiedy w ciągu kilku następnych godzin Rafi zaczęła krwawić. Pielęgniarka przewiozła ją szybko na oddział intensywnej opieki medycznej. Tam Rafi spędziła pierwszy miesiąc życia, w całkowitej izolacji od świata. Przeszła szereg badań, nie mogła nawet dotknąć rodziców. Po dwóch tygodniach lekarze przedstawili Kopelanom wstępną diagnozę: wymienili nazwę, która miała zaciążyć na ich dalszym życiu.

„Sądzą, że to jakaś epi-dermo-lysis... bullosa?”, relacjonował Brett pospiesznie swojemu bratu, szefowi oddziału chirurgii w jednym ze szpitali dosłownie po drugiej stronie rzeki, w stanie New Jersey. „O kurwa”, powiedział tamten. Brett rzucił się do Google’a i przeczytał to, co znalazł. Pierwszym, o czym pomyślał, było to, że to najstraszliwsza choroba, o której nigdy nie słyszał.

Na ramieniu krótkim dwudziestego trzeciego chromosomu znajduje się gen o nazwie COL7A1. Odpowiada za produkcję białka kodującego kolagen typu VII. Białka kolagenowe stanowią całość tkanki łącznej tworzącej nasze ciała i jedną trzecią wszystkich białek. Kolagen, nazwany tak od greckiego słowa oznaczającego klej, zapewnia spoistość najróżniejszych części organizmu: od skóry, przez wiązadła, po ścięgna. Występuje w kilkunastu znanych odmianach (jedną z nich jest kolagen typu VII).

F 27

Pęcherzowe oddzielanie się naskórka to choroba rzadka z wielu powodów, w szczególności dlatego, że w znacznej mierze wynika z uszkodzenia pojedynczego genu. Większość chorób ma znacznie bardziej skomplikowane podłoże. Nie da się go wyjaśnić tego rodzaju pojedynczym czynnikiem. Tymczasem mutacje w genie COL7A1 wydają się odpowiadać za wszystkie trzy podstawowe formy pęcherzowego oddzielania się naskórka, z których najdotkliwsza jest ta, na którą cierpi Rafi.

Kolagen typu VII umocowuje zewnętrzną warstwę skóry (czyli epidermę, naskórek) do jej podstawy (czyli skóry właściwej). Bez niego warstwy te oddzielają się od siebie, a skóra marszczy się, pokrywa pęcherzykami i odchodzi przy najmniejszym podrażnieniu. Kiedy Rafi odruchowo podrapie się tam, gdzie ją swędzi, na jej skórze tworzy się rana. Szwy koszulek powodują otarcia. Często się zdarza, że Rafi budzi się rano z pidżamą przyklejoną w wielu miejscach do skóry przez zaschniętą krew. Odklejanie jest koszmarnie bolesne.

Ponieważ kolagen typu VII nadaje strukturę najróżniejszym narządom naszych organizmów, jego brak wpływa nie tylko na skórę, ale również na narządy wewnętrzne. Pęcherze i rany w ustach i przełyku utrudniają Rafi gryzienie i przełykanie jedzenia. Cierpi na zapalenie oczu, które kiedyś może doprowadzić do ślepoty. Istnieje bardzo duże ryzyko, że w młodym wieku zapadnie na agresywną odmianę nowotworu skóry. Ma osteoporozę, syndaktylię (zrośnięcie palców) i łagodną niewydolność serca.

Ta konkretna odmiana pęcherzowego oddzielania się naskórka występuje u mniej niż jednego na milion niemowląt. Te, które przeżyją, nie wchodzą w zbyt wiele interakcji z innymi ludźmi, istnieje zatem małe prawdopodobieństwo, żebyśmy mogli poznać kogoś cierpiącego na tę chorobę. Dla większości z nas spektrum stanów normalności jest przesunięte w stronę łagodnych schorzeń, ponieważ nie uwzględniamy chorób podobnych do pęcherzowego oddzielania się naskórka. Gdybyśmy uwzględniali, być może bardziej byśmy doceniali skórę i prosty fakt, że trzyma się reszty ciała.

Skóra przeciętnego człowieka waży około trzech kilogramów. Jak większość organów (choć nie wszystkie) jest nam niezbędna do życia. Gdybyście obudzili się rano bez skóry, szybko byście umarli. W tym krótkim czasie poprzedzającym śmierć napotkalibyście szereg problemów w kontaktach społecznych. Skóra jest największym i najbardziej dynamicznym narządem ludzkiego ciała, nieustannie pracującym i regenerującym się. Spośród wszystkich innych narządów wyróżnia się tym, że podobnie jak włosy, składa się z martwych komórek. Ze wszystkich pozostałych narządów martwe komórki są usuwane, tymczasem komórki skóry i włosów zostają z nami przez jakiś czas i pełnią ważną funkcję, zwłaszcza związaną z naszą tożsamością społeczną. Stanowią przez to fundament, na którym wznosimy rozumienie samych siebie.

Skóra, którą wyprodukowaliśmy w zeszłym roku – a nawet w poprzedniej porze roku – różni się od tej, którą mamy na sobie w tej chwili. Większość komórek składających się na nasze ciało nieustannie umiera i jest zastępowana nowymi. Około 8 procent naszych genów nie ma pochodzenia ludzkiego, tylko wirusowe. Rodzimy się z wirusami wplecionymi w DNA. W naszych ciałach żyją biliony bakterii, które odpowiadają między innymi za wyraz twarzy, wagę i stany umysłu. Nasze organizmy są dynamicznymi sieciami informacji genetycznych formowanych przez doświadczenie i mikroorganizmów nieustannie wpływających na to, kim jesteśmy. Rodzimy się z genami, które sprawią, że wyłysiejemy, choć większość ludzi oceniałaby nas korzystniej, gdybyśmy zachowali włosy, że będziemy się niepokoić w sytuacjach, gdy nie będzie to konieczne albo zapadać na nowotwory, których usilnie próbowaliśmy uniknąć. Nie zostaliśmy sprawiedliwie obdzieleni wiekiem, zdrowiem i szczęściem.

Te z pozoru powierzchowne sprawy i nasza wizja samych siebie, a także nasz społeczny wizerunek składają się na nasze ja, a w rezultacie na sposób, w jaki kroczymy przez świat i traktujemy innych ludzi.

W jaki sposób mogę określić, czy jestem piękny?
W takim czysto powierzchownym, fizycznym sensie, którym nie powinienem sobie zawracać głowy, ale który mnie mimo wszystko interesuje, bo żyję wśród ludzi.

W 1909 roku Maksymilian Faktorowicz otworzył salon piękności w Los Angeles. Działając pod pseudonimem Max Factor, zasłynął jako producent kosmetyków, które sprzedawał przy okazji pseudonaukowego procesu „diagnozowania” anomalii ludzkich (głównie kobiecych) twarzy. Wykorzystywał do tego zaprojektowane przez siebie urządzenie zwane mikrometrem urody. Tę skomplikowaną konstrukcję z metalowych pasków przytrzymywanych szeregiem regulowanych pokręteł zakładano na głowę kobiety. I wtedy – jak zachwalała jedna z ówczesnych reklam – z miejsca objawiały się wady w normalnych warunkach dla ludzkiego oka niemal niewidoczne[1]. Factor mógł zalecić wówczas jeden ze swoich produktów „make-upowych”. Termin ten został wymyślony właśnie przez Factora i miał opisywać poprawianie wyglądu: „Jeżeli badana kobieta ma, powiedzmy, lekko przekrzywiony nos, tak delikatnie, że zwykły obserwator nie zwróci na to uwagi, wada zostaje szybko wychwycona przez mój instrument, a doświadczony laborant aplikuje korygujący makeup”. Jeśli nawet pominąć to, że zakładanie ludziom metalowego kaptura, żeby określić dokładnie, dlaczego nie są piękni, wydaje się z wielu powodów niewłaściwe, należy pamiętać, że mikrometr Factora odwoływał się do empirycznej definicji piękna. Jeżeli twierdzimy, że można zbudować urządzenie, które zdiagnozuje niedoskonałości naszego wyglądu, musimy zakładać, że sami potrafimy określić, jaki wygląd jest prawidłowy. Podejście Maxa Factora to wzorcowy przykład taktyki handlowej, która do dziś znakomicie sprawdza się przy sprzedaży produktów upiększających: należy przekonać ludzi, że czegoś im brakuje, a następnie sprzedać im antidotum na ten problem.

Jeżeli chodzi o kwestię symetryczności, niektórzy biologowie ewolucyjni faktycznie sądzą, że podobają nam się twarze symetryczne, ponieważ mogą wskazywać na dobry stan zdrowia, a przez to na zdolności reprodukcyjne. Z ortodoksyjnej perspektywy biologii ewolucyjnej osoba z wyraźnie widoczną naroślą poniżej oka może na przykład uchodzić za „nieodpowiedniego” kandydata na partnera. Instynkt ostrzega, że ktoś taki może nie przeżyć ciąży i okresu wychowywania potomstwa, a także poczęcia. Najlepiej szukać dalej.

Tyle że dziś większość ludzi spokojnie dożywa wieku rozrodczego i opiekuje się nie tylko swoimi dziećmi, ale również wnukami, prawnukami, a nawet udomowionymi kotami. Do kwestii wyboru partnera seksualnego nie musimy podchodzić z aż takim wyrachowaniem. Możemy sobie pozwolić – i pozwalamy sobie – na odczuwanie pociągu nie do standardu normalności, ale do tego, co nowe i odbiegające od normy.

O ile Factor przekonywał ludzi, że są empirycznie niedoskonali z punktu widzenia standardu normalności, który stworzył, aby sprzedawać swoje produkty, socjolog z Uniwersytetu Michigan, Charles Horton Cooley, zaproponował bardziej wyrafinowane podejście, zwane koncepcją jaźni odzwierciedlonej. Według niego postrzegamy samych siebie nie w oparciu o empiryczne wyobrażenie na temat tego, co jest w nas dobre, a co złe, ale w oparciu o to, jak reagują na nas inni. Trudno uwierzyć, że jest się fizycznie atrakcyjnym, jeśli świat traktuje nas, jakbyśmy nie byli (i na odwrót). „To, co skłania nas ku dumie czy wstydowi – pisał w 1922 roku Cooley – nie jest zwykłym mechanicznym odbiciem nas samych, lecz imputowanym sentymentem, wyobrażonym rezultatem oddziaływania tego odbicia na umysł kogoś innego”[2].

Cooley ożywił tym samym ponadczasową myśl, że inni ludzie nie są jedynie częścią naszego świata ani nawet postaciami odgrywającymi ważną rolę w naszym rozumieniu samych siebie, ale że są wszystkim. Formalnie rzecz biorąc, są pojedynczymi istotami ludzkimi, podobnie jak koralowiec jest, formalnie rzecz biorąc, zbiorem bilionów sąsiadujących ze sobą polipów wielkości główki od szpilki. W morskiej głębinie pojedynczy polip byłby niczym. Razem tworzą rafy barierowe, które zatapiają statki.

F 32

Ktoś mógłby powiedzieć, że idea jaźni odzwierciedlonej stawia nas w słabszej pozycji, ponieważ stwierdza, że nasze wyobrażenie o samych sobie zasadza się na opinii innych ludzi. Jeśli przyjmiemy mniej druzgocącą dla naszego ego wizję świata wypełnionego odzwierciedlającymi się ludźmi, możemy, jak sądzę, powiedzieć, że gdziekolwiek się udajemy, nie tylko jesteśmy otoczeni przez lustra, ale sami stajemy się lustrami. Nie to jest najważniejsze, jak wygląda twarz, na którą nałożono urządzenie Maxa Factora, ale to, jak ta twarz jest postrzegana przez innych. Nie zawsze możemy wybierać lustra, ale możemy przynajmniej decydować o tym, jakimi lustrami sami będziemy – życzliwymi, złośliwymi czy trochę takimi, a trochę takimi.

Dlaczego mam dołeczki w policzkach?

Mięsień, który podciąga kąciki ust do góry i opuszcza je (uśmiech), nosi nazwę jarzmowego. U ludzi z dołeczkami jest krótszy niż u innych i może się rozwidlać na obu końcach. Jeden z tych końców jest przymocowany do skóry właściwej policzka, która, kiedy się uśmiechamy, zostaje wessana do środka. Czasami właśnie tak rodzi się piękno.

Mamy tu do czynienia z anatomiczną anomalią: niektórzy mówią nawet o wadzie[3]. Takie rozumienie sprawy wynika z często przywoływanej w biologii prawidłowości: forma musi współgrać z funkcją. Wszystko istnieje z jakiegoś powodu, prawda? Jeżeli dołeczki w policzkach są formą pozbawioną wyraźnej funkcji, łatwo uznać je za wadę. Napisanie tej książki byłoby łatwiejsze, gdyby każda część ciała rzeczywiście miała wyraźną funkcję albo reprezentowała wadę lub chorobę. Na szczęście jesteśmy ciekawszymi i bardziej skomplikowanymi istotami.

Funkcja biologiczna odgrywa zasadniczą rolę w rozumieniu zdrowia i choroby. Najczęściej służy nam do uzasadniania, dlaczego jakaś struktura albo proces występuje w danym systemie. Etiologiczna teoria funkcji biologicznej wyjaśnia, że mamy przeciwstawne kciuki, ponieważ dają nam przewagę w posługiwaniu się niektórymi narzędziami.

Forma może nam pomóc w zrozumieniu funkcji, ale mało jest przypadków równie jednoznacznych jak wspomniane kciuki. Niektóre brody rosną, niektóre naskórki się złuszczają, a w niektórych policzkach robią się dołeczki, ponieważ wyewoluowały w taki sposób u pewnych ludzi pod wpływem określonych warunków. Nie istnieje teleologiczny „cel” rośnięcia bród, łuszczenia się skóry ani powstawania zagłębień w policzkach.

Teoretycznie wszystkie funkcje powinny zwiększać naszą sprawność fizyczną – pomagać nam jako populacjom przeżyć i zachować zdrowie – ale kiedy zaczynamy je rozpatrywać osobno, okazuje się, że wcale nie musi tak być. Pewne funkcje organizmu – na przykład sen – mogą się wydawać wręcz słabościami. Podczas snu możemy zostać zjedzeni przez ptaki. Mimo to sen istnieje, ponieważ – jak twierdzą główni teoretycy zajmujący się tą wciąż nierozstrzygniętą kwestią – wzmacnia funkcje innych części ciała.

Niektóre części naszych ciał mają z kolei charakter szczątkowy, na przykład zęby mądrości czy wyrostki robaczkowe. Są pozostałościami po funkcjach, które zaniknęły wraz ze zmianami warunków. Szczątkowość może przybierać różne odcienie – niektóre części tracą na znaczeniu, ale wciąż pozostają jakoś użyteczne. Inne mogły nigdy nie pełnić żadnych funkcji, ale powstać jako efekt uboczny funkcji innych części. (Po angielsku mówi się o nich czasami spandrels, przez odniesienie do ozdobnych elementów architektonicznych, które nie pełnią funkcji nośnych w strukturze budowli).

Generalna zasada mówi, że funkcji w zasadzie żadnej części ciała nie można wyjaśnić w oderwaniu od pozostałych. Jej istnienie nabiera sensu dopiero w odniesieniu do całego człowieka, podobnie jak cały człowiek nabiera sensu dopiero w odniesieniu do całej populacji. W jakimś równoległym wszechświecie dołeczki w policzkach są anomalią, której powstawaniu próbowalibyśmy zapobiegać albo którą próbowalibyśmy usuwać. Ale w tym miejscu i w tym czasie uznajemy je raczej za coś upragnionego i wzbudzającego zazdrość. Czasami nawet tworzymy je na siłę.

Czy mogę sobie zrobić dołeczki w policzkach, jeśli ich nie mam?

W 1936 roku businesswoman Isabella Gilbert z Rochester w stanie Nowy Jork zaczęła reklamować „maszynę do dołeczków”, która składała się z „opinającej twarz sprężyny z dwiema gałkami uciskającymi policzki”[4]. Z czasem siła nacisku miała doprowadzić do powstania „pary efektownych dołeczków”.

Tyle że tak się wcale nie działo, ponieważ powstawanie dołeczków nie opiera się na takiej zasadzie.

Mamy to szczęście – choćby dlatego, że dysponujemy alternatywą dla tego koszmarku z przeszłości – że w dzisiejszych czasach chirurg może przeprowadzić dwudziestominutowy zabieg przyszycia mięśnia policzkowego do wewnętrznej części policzka, tworząc w ten sposób dołeczek. Nie wymaga to nawet przekłucia policzka od zewnątrz: wycina się niewielki kawałek mięśnia od strony jamy ustnej, a następnie przyszywa go do wewnętrznej powierzchni policzka. Wystarczy dociągnąć nitkę i skóra się zmarszczy. Wszystko to nie wymaga nawet uśpienia pacjenta.

Chirurdzy plastyczni przez lata doskonalili się w sztuce zakładania szwów w taki sposób, aby uniknąć takiego marszczenia się skóry. Potrzeba było dopiero naprawdę nieszablonowego umysłu, aby wpaść na odwrotny pomysł. Pracujący w Beverly Hills chirurg plastyczny Gal Aharonov uważa się za ojca mody na dołeczki w policzkach w Stanach Zjednoczonych. „Nie było to modne, dopóki ja nie zacząłem tego robić”, przekonuje mnie. Zwykle nie wierzę w takie zapewnienia, ale technikę robienia dołeczków chyba rzeczywiście opracował właśnie Aharonov mniej więcej dziesięć lat temu.

„Kiedy zaczynałem, na całym świecie zajmowały się tym może jeszcze ze dwie osoby, ale bez większych rezultatów. Według mnie wyglądało to nieporadnie i dziwacznie – mówi. – Wymyśliłem, jak powinno się to robić, wspomniałem o tym na swojej stronie, i ledwie się obejrzałem, jak zaczęły się ze mną kontaktować media”.

W 2010 roku wystąpił w programie The Doctors w telewizji CBS ze swoją pacjentką Felicią, która postanowiła „ulepszyć sobie uśmiech”. W zarejestrowanym na potrzeby tego odcinka materiale Aharonov wręcza jej lusterko i oznacza miejsca, gdzie Felicia chciałaby mieć dołeczki. „To prawdziwa frajda dawać ludziom coś, czego zawsze pragnęli”, mówi, a ton jego głosu zdradza, że ta myśl napawa go absolutnym samouwielbieniem. Kilka minut później kończy zabieg. Felicia spogląda w lusterko i mówi: „Mój Boże, mam dołeczki”. I rzeczywiście ma. Wygląda na szczęśliwą. Choć pewności mieć nie możemy.

Dziś Aharonov zachwala swoją metodę jako bezpieczną i skuteczną, mimo że, jak sam przyznaje, „po zabiegu chirurgicznym należy się zazwyczaj liczyć z okresem przejściowym, kiedy dołeczek pojawia się nawet wtedy, kiedy człowiek się nie uśmiecha”. Co może być irytujące. Domyślam się jednak, że komuś, kto zazdrości innym ludziom dołeczków, pewne ukojenie musi przynosić świadomość, że istnieje zabieg pozwalający je uzyskać w czasie przerwy na lunch.

To oczywiście nie wszystko: za tę przyjemność trzeba zapłacić dwa tysiące dolarów. W Wielkiej Brytanii, gdzie zabieg zyskał chwilową popularność po okraszonym dołeczkami wstąpieniu Kate Middleton w okolice królewskiego tronu, koszt wynosi w przeliczeniu jakieś tysiąc dwieście, dwa i pół tysiąca dolarów. Aharonov bierze cztery.

Oczywiście, jak w przypadku każdego kosztownego zabiegu wykonywanego przez chirurga plastycznego, można znaleźć tani odpowiednik. Na drugim końcu świata chirurg Krishna Chaudhari z Centrum Laserowej Chirurgii Kosmetycznej w Punie w Indiach – gdzie bollywoodzkie filmy rozbudziły zapotrzebowanie na dołeczkoplastykę – stosuje alternatywne rozwiązanie, które demonstruje zresztą na swoim kanale na YouTubie. Mimo że to dość prosty zabieg chirurgiczny, oglądanie go jest surrealistycznym doświadczeniem, którego nikomu nie polecam. Film Chaudhariego to montaż fotografii wykonanych w czasie operacji. Najpierw w policzku młodego mężczyzny zostaje wykonany ośmiomilimetrowy otwór (na wylot), a następnie przez skórę właściwą przeprowadzony szew, który ma do niej przymocować mięsień policzkowy. Wrażenia estetyczne pogarsza oświetlenie: wygląda to tak, jakby zabieg wykonywano w piwnicy albo jaskini, a może w piwnicy pod jaskinią. Wszystkiemu towarzyszy transcendentalna muzyka instrumentalna, która z powodzeniem mogłaby pochodzić z albumu Dark Side of the Moon Pink Floyd. (Jeżeli koniecznie chcecie sobie zrobić dołeczki, a wcześniej obejrzeć filmik z zabiegu, poproście swojego chirurga, żeby wam jakiś polecił, zanim na własną rękę zanurzycie się w świecie internetowych nagrań operacji chirurgicznych).

Wielu chirurgów plastycznych wykonujących dziś dołeczkoplastykę posługuje się własnymi technikami. Abdul-Reda Lari, praktykujący w Kuwejcie, nie stosuje metody z przebijaniem policzka na wylot. Opracowana przez niego technika zyskała taką sławę, że uczą się od niego nawet chirurdzy z odległych Indii.

„Dawniej wkładałem pacjentowi do ust nożyczki i rozcinałem mięśnie – mówi mi Lari. – Teraz raczej tego unikam. Wkładam do ust nóż i podrażniam wewnętrzną stronę policzka wertykalnymi ruchami, a prowadnica (przyrząd zaprojektowany przez niego) utrzymuje mięsień w odpowiedniej pozycji przez nawet dwa tygodnie. Jeżeli pacjentka zacznie narzekać, mogę usunąć prowadnicę wcześniej”.

Zdradził się, używając w ostatnim zdaniu rodzaju żeńskiego. Niemal wszyscy klienci wykonujący u niego operacje tworzenia dołeczków to kobiety. Ale tak samo jest wszędzie, nie tylko w Kuwejcie.

Lari stosuje bardziej skomplikowaną technikę niż większość chirurgów. Wymaga ona założenia nie jednego, a kilku szwów, i użycia prowadnicy, która zostaje przymocowana do wewnętrznej strony policzka na dwa tygodnie. Ponieważ założenie pojedynczego szwu może spowodować, że dołeczek przybierze nienaturalny wygląd, jakby ktoś wgniótł w skórę główkę od szpilki, Lari uważa, że uzyskuje znacznie lepszy rezultat niż inni: pionowy dołeczek, który pojawia się tylko wtedy, kiedy człowiek się uśmiecha. Jego metoda nie cieszy się wielką popularnością, ponieważ wymaga ponownej wizyty i wiąże się z trochę większymi dolegliwościami. Wykonał niecałe sto operacji. Przeważnie ludzie decydują się na prostszą technikę, gdyż wolą natychmiastowy rezultat. Poza tym, jak mówi Lari: „Biorę chyba więcej niż większość, tysiąc dolarów za obie strony. Zabieg trwa dwie minuty”, dodaje ze śmiechem.

„Ile ta operacja kosztuje w Stanach?”, pyta. Kiedy odpowiadam, sprawia wrażenie trochę zniechęconego.

Chirurg plastyczny z Wirginii Morad Tavallali porównuje anatomię dołeczka do cellulitu, który powstaje na skutek odkładania się tłuszczu w skórze. Znajduje się tam potencjalna przestrzeń mogąca wypełniać się tłuszczem, który nie ma się gdzie podziać. Niemniej w skórze właściwej mieszczą się również włókniste pasy powstrzymujące rozrastanie się grudek tłuszczu, przez co właśnie powstają charakterystyczne dołeczki. Tavallali potrafi je usuwać z ud i tworzyć na policzkach.

Piękno zależy wyłącznie od kontekstu.

Tavallali ma pewne wątpliwości co do chirurgicznego tworzenia dołeczków, nawet jeśli sam potrafi z łatwością przeprowadzić taki zabieg. „W niektórych przypadkach dyplomowany lekarz może opracować nową technikę” – stwierdza na swoim blogu i opisuje ze szczegółami, w jaki sposób można przeprowadzić zabieg stworzenia dołeczków[5]. Zaraz potem zastrzega: „Zabieg wykonuje niewielu chirurgów plastycznych. Rezultaty bywają urocze, ale zabieg też bywa problematyczny! Przekonałem się o tym na własnej skórze! Nie wykonuję już tego zabiegu!”.

Każdy zabieg wiążący się dla pacjentów z ryzykiem, a wykonywany wyłącznie z powodu chęci dostosowania się do społecznie przyjętych norm piękności, „bywa problematyczny”. Tavallali raczej nie ma na myśli wspomnianego kontekstu kulturowego, ale to, że operacja nie zawsze daje miłe dla oka rezultaty. Zwłaszcza w miarę upływu czasu. Wygląd sztucznych dołeczków zmienia się w sposób nieprzewidywalny, ponieważ zależy od tkanki bliznowatej. A skóra każdego człowieka zabliźnia się inaczej. Jak powiedział rzecznik brytyjskiego towarzystwa chirurgów plastycznych: „Sztucznie utworzone dołeczki już po kilku latach stają się sztucznie utworzonymi katastrofami”[6].

Bardziej klarowny argument przeciwko sztucznym dołeczkom przedstawia chirurg z Beverly Hills, Aharonov. Dziesięć lat po rozbudzeniu mody na ten zabieg okazuje skruchę.

„Przez jakiś czas mówiłem sobie: to wspaniała sprawa. Sam to wymyśliłem” – stwierdza. Inni chirurdzy do dziś kontaktują się z nim, prosząc o rady. To mało ryzykowny, wysoce intratny i niezwykle popularny zabieg. Aharonov twierdzi, że nawet dziś zgłasza się do niego w tej sprawie dwadzieścia, trzydzieści osób dziennie. Ale podobnie jak Tavallali, niemal całkowicie zaprzestał wykonywania tego zabiegu. Wyniki okazały się zwyczajnie niezadowalające. Wedle jego szacunków 90 procent operacji zakończyło się powodzeniem. W pozostałych dziesięciu dołeczki okazały się asymetryczne, nierównej głębokości albo zbyt głębokie i nie zanikały, kiedy pacjent przestawał się uśmiechać. „Dziewięćdziesięcioprocentowa skuteczność to dla mnie zwyczajnie za mało, kiedy mówimy o zabawie czyjąś twarzą”.

F 39

Aharonov zagłębia się w egzystencjalne rozmyślania na temat chirurgii plastycznej. Dlaczego ludzie pragną czegoś anormalnego? Dlaczego robią sobie tatuaże i zakładają kolczyki? „Stoi za tym pragnienie, żeby się wyróżniać. Potrzeba bycia nietypowym”. Albo wręcz przeciwnie: pragnienie upodobnienia się do kogoś, kogo chce się naśladować.

Jeśli spojrzymy na to w ten sposób, nie możemy uznać, że mamy do czynienia z idiotycznymi modami, a robienie sobie tego rodzaju operacji jest głupotą. U podstaw takich zachowań leży kwestia tożsamości społecznej. Ale, jak mówił wujek Spider-Mana, z wielką mocą wiąże się wielka odpowiedzialność. Chirurdzy plastyczni powinni myśleć o motywacji swoich pacjentów. „Muszę się zastanowić, czy robię coś, co będzie korzystne dla tej osoby – wyjaśnia mi Aharonov. – Czy chce ona tej operacji ze słusznych powodów”.

Słuszne powody to coś, co trudno precyzyjnie określić – być może ktoś decyduje się na zabieg wyłącznie dlatego, że rezultat sprawi mu radość. Niemniej istnieją powody, które bez żadnych wątpliwości uznamy za niewłaściwe. Podstawowa reguła w chirurgii plastycznej mówi, że nie wolno dążyć do doskonałości. Nawet komentatorzy z YouTube’a – najbardziej krytyczni, bezwzględni ludzie na Ziemi, a może nie tylko – wpisujący się pod filmikami Chaudhariego okazują zrozumienie dla jego pacjentów. „To bolesne i możecie sobie zniszczyć twarz, no ale jeśli właśnie tego chcecie, to nie będę hejtować, bo to w końcu wasze ciała”.

Dlaczego tatuaże nie zanikają?

Pewnego słonecznego poranka w moim ulubionym barze w dzielnicy Fort Greene na nowojorskim Brooklynie spotkałem się z mocno wytatuowaną kobietą. Pracowała nad książką dla dzieci opowiadającą o tym, dlaczego ludzie się tatuują. Tatuaże miała nawet na powiekach. Za każdym razem, gdy mrugała albo mrużyła oczy, oślepiona promieniami słońca, mogłem przeczytać słowa NO FEAR (bez lęku). Jakiż proces myślowy mógł doprowadzić kogoś do decyzji o zrobieniu sobie takiego tatuażu? Właścicielka mogła go zobaczyć, tylko stojąc przed lustrem z zamkniętym jednym okiem. Nie ma tatuażu, którego zrobienie byłoby bardziej bolesne niż tego na powiece. Czy był wart pieniędzy, które wydała, i bólu, który wycierpiała? Żeby poznać odpowiedź na to pytanie, będę musiał przeczytać jej książkę.

Podobnie jak chirurdzy plastyczni, poważni tatuażyści odradzają klientom robienie sobie tatuażu albo wręcz odmawiają wykonania rysunku na skórze, kiedy uważają to za zły pomysł albo decyzję podjętą w pośpiechu – zwłaszcza jeśli chodzi o miejsce rzucające się w oczy, jak szyja albo twarz. Takiemu podejściu przyświeca filozofia mówiąca, że tatuaż powinno się wykonywać dla siebie, a nie po to, żeby zaimponować innym albo cokolwiek im udowodnić. Tatuaż na powiece ociera się o tę granicę. Dziewczyna dzieli się swoim życiowym mottem z każdą napotkaną osobą. Taka ostentacja mówi mi, że prawdopodobnie dręczy ją JAKIŚ LĘK, może nawet OGROMNY LĘK. W przeciwnym razie po co zadawałaby sobie tyle trudu, żeby głosić życiową nieulękłość?

Tatuaż podpowiada mi również, że jego właściciel może cierpieć na zapalenie wątroby. Jedna z najbardziej interesujących statystyk z dziedziny wirusologii mówi, że ludzie z tatuażami sześciokrotnie częściej zapadają na wirusowe zapalenie wątroby typu C[7]. Nie oznacza to oczywiście, że tatuowanie się prowadzi do zakażenia wirusowym zapaleniem wątroby typu C (choć czasami tak się właśnie dzieje). Może to spowodować każda igła przebijająca skórę. Igły stosowane przy wykonywaniu tatuażu zagłębiają się poniżej naskórka, czyli zewnętrznej części skóry, która się stopniowo złuszcza, i docierają do skóry właściwej, bogatej w naczynia krwionośne, nerwy, a kiedy tatuażysta skończy pracę – również w grudki barwnika.

Białe krwinki uznają barwnik za intruza, potencjalne zagrożenie, i atakują go. Tyle że grudki są za duże, aby organizm potrafił je samodzielnie usunąć. Te daremne próby objawiają się widocznym na skórze zapaleniem: świeżo wykonany tatuaż jest przez kilka pierwszych dni zaczerwieniony. Rozsądne osoby powstrzymują się wtedy przed wrzuceniem jego zdjęć na Instagrama. Jeżeli zaczerwienienie nie ustępuje po kilku dniach, prawdopodobnie przyplątała się tak popularna w dawnych czasach infekcja. Co kilka lat w Stanach Zjednoczonych wybucha epidemia zakażeń u osób, które zrobiły sobie tatuaż. Stoi za tym, jak się potem okazuje, zakażona partia barwnika. Ponieważ barwnik jest wstrzykiwany głęboko w skórę, musi być całkowicie sterylny, podobnie jak sól fizjologiczna podawana dożylnie pacjentom w szpitalach. Właśnie dlatego Centra Kontroli i Prewencji Chorób zalecają korzystanie z salonów, które „mogą wykazać, że stosowane w nich barwniki zostały oczyszczone ze szkodliwych zanieczyszczeń mikrobiologicznych”. Kwestii tych nie regulują żadne przepisy, więc każdy może je interpretować, jak chce. Niektóre salony dla oszczędności rozpuszczają barwniki w wodzie z kranu, ale można wymóc na nich obietnicę, że w naszym przypadku tego nie zrobią. NO FEAR.

Niezależnie od tego, czy barwnik będzie sterylny czy nie, białe krwinki go zaatakują. Tyle że nie uda im się go pokonać. Grudki barwnika są, jak by powiedziały białe krwinki, cholernie duże. Układ odpornościowy ostatecznie daje za wygraną i niechętnie godzi się na obecność intruzów w skórze. Tatuaż symbolizuje nieposłuszeństwo i indywidualizm, ale również rezygnację.

Jak mogę się pozbyć tatuażu?

W wielu stanach człowiek znajdujący się pod wpływem alkoholu oficjalnie nie może sobie zrobić tatuażu. Jeden na pięciu Amerykanów ma tatuaż i choć nie istnieją rzetelne badania mówiące o tym, jaki odsetek z nich był trzeźwy podczas wizyty w salonie, z moich doświadczeń wynika, że wynosi on mniej niż sto procent. A zresztą ludziom zdarza się żałować decyzji podejmowanych na trzeźwo – wstępują i występują z różnych grup, zakochują się i odkochują. Złota zasada robienia sobie tatuaży – według salonu Fallen Ink Tattoo Removal (Usuwanie Nieudanych Tatuaży) z Minneapolis – mówi, że pod żadnym pozorem nie wolno wypisywać sobie na skórze imienia partnera ani niczego, „co miałoby symbolizować miłość do niego”[8]. Niewątpliwie jest to jedna z możliwych życiowych filozofii.

F 42

Branża usuwania tatuaży w Stanach Zjednoczonych rozrosła się w ciągu ostatniej dekady o 440 procent. Z szacunków wynika, że w 2018 roku ludzie wydadzą na ten cel 83,2 miliona dolarów[9]. To całkiem niezły pomysł na biznes. Niezbędne umiejętności potrafiłaby opanować w czasie weekendowego kursu większość szympansów. Wystarczy wycelować w tatuaż laser i nacisnąć guzik. Laser rozbija duże grudki barwnika na mniejsze. W końcu zostaną one wchłonięte przez białe krwinki zwane makrofagami, a następnie wysłane ze skóry do tatuażowego nieba. (Czyli, ściślej rzecz biorąc, wydalone z kałem właściciela). Proces ten wymaga zazwyczaj kilku wizyt w salonie i wydania kilkuset dolarów. Co powinno mimo wszystko wystarczyć, żeby uznać zrobienie sobie tatuażu za do pewnego stopnia trwałe zobowiązanie.

Czy od żucia gumy może mi urosnąć szczęka?

Jak się okazuje, to dość często zadawane pytanie w środowisku kulturystów. Na przykład na stronie Bodybuilding.com anonimowy dwudziestopięciolatek pyta: „Moi silnoszczęcy brachowie: czy żucie gumy poszerza podbródek/mięśnie?”.

Choć zwykle nie zalecam szukania informacji na forach, których użytkownicy do każdego wpisu dołączają informację o swoim rekordzie w wyciskaniu na ławeczce, kiedy natykamy się na wyrażenie „moi silnoszczęcy brachowie”, warto przeczytać resztę. Inny mięśniak z forum podrzuca coś, co na pierwszy rzut oka wygląda na zboczenie z głównego wątku: „Słyszałem coś o żuciu skóry”. Pozostali kulturyści, którzy odpowiadają na pytanie młodego aspiranta do silnoszczękości, udzielają zwięzłej i kompetentnej odpowiedzi: „Nikogo normalnego ni *** nie interesuje, jaką masz wydatną szczękę”. (Gwiazdki wstawili sami, zapewne na wypadek gdyby któryś z czytających forum kulturystów był dzieckiem).

Katherine Zink i Daniel Lieberman z harwardzkiego Wydziału Ewolucyjnej Biologii Człowieka twierdzą, że silnoszczęcy druhowie mogą mieć słuszność. W 2016 roku badacze poinformowali w czasopiśmie „Nature”, że od wielu wieków kształt ludzkich twarzy wynika z nawyków żywieniowych[10]. Podbródki i zęby pierwszych gatunków z rodzaju Homo były ogromne w porównaniu z naszymi. Zmniejszały się stopniowo, odkąd Homo erectus zaczął używać narzędzi, które pozwoliły mu polować i jeść zwierzęta. Ich bogate w kalorie mięso wymagało mniej przeżuwania. Gdy mięso stanowiło już jedną trzecią spożywanych kalorii, co roku wykonywali dwa miliony ruchów szczękami mniej. Jeżeli dodamy do tego skutki używania kamiennych narzędzi do „przetwarzania” jedzenia – prymitywnego siekania i rozgniatania – trudno się dziwić, że gwałtownie spadła siła i wytrzymałość, jaką wcześniej musiały się odznaczać nasze aparaty szczękowe.

Również dziś narządy nieużywane zanikają. Wielu antropologów uważa, że gros osób musi korzystać z aparatów ortodontycznych, ponieważ przeżuwamy znacznie mniej od naszych przodków[11]. Z pokolenia na pokolenie ludzie poświęcali na tę czynność coraz mniej czasu, ponieważ zaczęli stosować obróbkę termiczną i hodować zwierzęta. W rezultacie nasze szczęki powoli się cofały i zmniejszały, zagęszczając znajdujące się w jamie ustnej zęby. Mało komu mieści się dziś na przykład w szczęce trzeci ząb trzonowy (tak zwany ząb mądrości). Ustawiają się zatem pod dziwnymi kątami i rozpychają inne zęby, robiąc w szeregu zamieszanie. Konieczność usuwania zębów mądrości, aby temu zapobiec, jest relatywnie nowym zjawiskiem.

Zink i Lieberman twierdzą, że coraz mniejsze twarze mogły się wręcz stać czymś pożądanym. Oznacza to, że nasi dalecy przodkowie zaczęli być może preferować drobniejsze szczęki. Wydaje się zatem, że ludziom podoba się twarz Brada Pitta ze względu na jego wyraźnie zarysowaną szczękę z powodu relatywnej rzadkości tej cechy, a nie za sprawą jakiejkolwiek funkcjonalnej logiki. Adam Levine z zespołu Maroon 5 niemal na pewno nie zdobył tytułu „najseksowniejszego żyjącego mężczyzny” przyznawanego przez czasopismo „People” z uwagi na swoje talenty wokalne. Niektórzy przekonują, że zachodnie upodobanie do kanciastych twarzy wywodzi się zapewne ze skojarzenia z wysokim poziomem testosteronu, który wskazuje na jurność, a co za tym idzie, na zdolności reprodukcyjne.

Gdyby wasze żuchwy nadal znacząco się powiększały w dorosłym wieku, oznaczałoby to, że cierpicie na znaczącą nierównowagę hormonalną zwaną akromegalią. Cierpiał na nią francuski aktor i zdobywca tytułu mistrzowskiego World Wrestling Federation z 1988 roku, André „the Giant” Roussimoff. Jego przysadka mózgowa wytwarzała nadmierne ilości hormonu wzrostu, kiedy był dzieckiem, a w dorosłym wieku produkowała go tyle, ile powinna w dzieciństwie. W rezultacie mierzył ponad dwieście dwadzieścia centymetrów i ważył dwieście dwadzieścia pięć kilogramów. Po tym, jak płytki wzrostu w jego rękach i nogach uległy zamknięciu, kości jego twarzy nadal się powiększały, nadając mu zwalisty wygląd bajkowego olbrzyma. Tego rodzaju postacie wzorowano prawdopodobnie właśnie na ludziach cierpiących na akromegalię. Filmowy ogr Shrek również odznaczał się typowym wyglądem osoby, której życie jest naznaczone nadmiarem naturalnego, potrzebnego nam w mniejszych ilościach hormonu.

Nie każdy człowiek cierpiący na akromegalię staje się olbrzymem. Czasami choroba ta przejawia się mniej wyraźnie: dużymi dłońmi, dużym nosem i wyraźnie zarysowaną szczęką. Cechy te obserwujemy u sportowców przyjmujących hormon wzrostu jako środek dopingujący. Narażają się w ten sposób na przedwczesną śmierć. André the Giant urósł tak bardzo, że jego serce nie było już w stanie pompować krwi do całego organizmu. Ściany komór jego serca stały się tak grube i umięśnione, że nawet ich nie dało się skutecznie zaopatrywać w krew. Aktor zmarł w wieku czterdziestu sześciu lat.

Żucie gumy wywiera zatem niewielki wpływ na rozmiar szczęki w porównaniu z przyjmowaniem hormonu wzrostu. Może się nawet okazać skuteczne dla tych, którzy chcieliby uchodzić za silnoszczękich druhów. Nasze żuchwy często kurczą się w miarę upływu lat i akurat temu możemy zapobiegać. Podobnie jak można powstrzymać osteoporozę za pomocą ćwiczeń fizycznych, kurczeniu się dolnej szczęki można zapobiec częstym przeżuwaniem. (Otaczający żuchwę na końcach mięsień żwacz, jak każdy inny mięsień, rozrasta się przynajmniej trochę pod wpływem ćwiczeń).

Wszystko to powinno nam przede wszystkim uzmysłowić, że jesteśmy przystosowani do spożywania pokarmów z dużą zawartością błonnika. Jeśli wspólnym wysiłkiem zaczniemy często żuć gumę, skórę albo liście, a także nauczymy tego swoje dzieci i będziemy to powtarzać przez wiele pokoleń, może w końcu doczekamy się rezultatów.

No a mój podbródek?
Nie dałoby się czegoś zrobić, żeby wyglądał atrakcyjniej?

Jesteśmy jedynymi hominidami z podbródkami z prawdziwego zdarzenia. Jeżeli wyewoluowały w związku z mową i przeżuwaniem, należałoby się spodziewać, że między mężczyznami i kobietami nie będą występowały większe różnice. A przecież jest inaczej. Ewolucyjna koncepcja dymorfizmu płciowego wyjaśnia, że podbródki wyewoluowały w związku z preferencjami w doborze partnerów. Nie warto się zatem zamartwiać powierzchownością dzisiejszych czasów: płytcy jesteśmy od tysiącleci.

Jeżeli chodzi o kształt brody lub jej brak, lekarze posługują się terminem „pełności podbródkowej”. Jak wyjaśnił mi wykształcony na Harvardzie dermatolog Omar Ibrahimi: „Obszar podbródkowy doskwiera wielu mężczyznom i kobietom”.

Ibrahimi prowadzi praktykę w zamożnym nadmorskim mieście Stamford. Kieruje Instytutem Skóry Stanu Connecticut (Connecticut Skin Institute). Wyjaśnił mi, że pełność podbródkowa może spędzać sen z powiek każdemu. „Nie przydarza się tylko otyłym – mówi. – Z wiekiem nasza masa kostna ulega zmniejszeniu i tłuszcz zaczyna się gromadzić tam, skąd trudno się go potem pozbyć”.

Łagodzenie pełności podbródkowej należy rozpocząć od tego samego co próby zmniejszenia pełności ogólnocielesnej: od zdrowego odżywiania się i ruchu. (Poniższy fragment nie jest częścią przysięgi Hipokratesa, ale mógłby zostać do niej dodany: „Pilnuj, żeby wszyscy cały czas odżywiali się rozsądnie i wykazywali aktywność fizyczną, nawet jeśli wyjdziesz na nudziarza i krytykanta. Aha, no i jeszcze jedno: pamiętaj, żeby nie szkodzić”). Mimo to podczas badań przeprowadzonych przez Amerykańskie Towarzystwo Chirurgii Dermatologicznej (American Society for Dermatologic Surgery) stwierdzono, że pełność podbródkowa doskwiera 68 procentom konsumentów, czyli nieco większemu odsetkowi niż nadwaga i otyłość. Tak przynajmniej stwierdził George Hruza, przewodniczący towarzystwa, w komunikacie prasowym dla firmy Kythera Biopharmaceuticals wiosną 2015 roku. Do tych słów dołączył optymistyczną zachętę: „Kybella wyposaża lekarzy w pierwszą niechirurgiczną terapię wychodzącą naprzeciw niezaspokojonym dotąd oczekiwaniom pacjentów”.

Tamtej wiosny amerykańska Agencja Żywności i Leków (Food and Drug Administration, FDA) zezwoliła na „kurację” Kybellą pełności podbródkowej u ludzi. Przeprowadza się ją za pomocą leku wstrzykiwanego w szyję, gdzie adipocyty (komórki tłuszczowe) ulegają pod jego wpływem lizie (rozpadowi). Nie powinno zaskakiwać, że kuracja jest skuteczna. Jedynym składnikiem Kybelli jest kwas dezoksycholowy, czyli sól żółciowa – ta sama substancja, którą wytwarza woreczek żółciowy, aby pomóc organizmowi rozbić tłuszcze w jelicie cienkim.

Ibrahimi należy do pierwszych lekarzy w Ameryce, którzy zaczęli stosować Kybellę w 2015 roku. „Podwójny podbródek psuje ci selfie?”, docieka skierowany do klientów tekst ze strony internetowej jego gabinetu. Na dole strony znajdziemy mały animowany GIF z przewracającym się w grobie Hipokratesem, ojcem współczesnej medycyny[1*]. „A może wykonujecie ćwiczenia fizyczne, zdrowo się odżywiacie, a mimo to nie możecie się pozbyć podwójnego podbródka? Tak się składa, że mamy dla was niezwykłą wiadomość. FDA zatwierdziła lek o nazwie Kybella, który likwiduje podwójny podbródek po zaledwie kilku zastrzykach”.

Niedługo po naszej pierwszej rozmowie Ibrahimi pojechał do San Diego, aby jako jeden z pierwszych stu pięćdziesięciu lekarzy przejść szkolenie zorganizowane przez Kythera Biopharmaceuticals. Kybella to część szerszego trendu, który Ibrahimi obserwuje w medycynie plastycznej. Ludzie rezygnują z zabiegów chirurgicznych na rzecz zastrzyków. Modę tę łączy z kilkoma celebrytami, których dotknęły przykre konsekwencje zabiegów kosmetycznych. Z pewnego punktu widzenia wstrzykiwanie żółci w podbródek można zatem uznać za krok w stronę rozsądku.

Zjawisko to czerpie z interesującej tradycji wstrzykiwania sobie przez ludzi rozmaitych substancji zmieniających wygląd. Mezoterapię zaczęto praktykować w latach pięćdziesiątych XX wieku, a rozkwit przeżyła w latach dziewięćdziesiątych, kiedy ludzie mieszali witaminy i wstrzykiwali je sobie gdzie popadnie, kierując się bezpodstawnymi zaleceniami. Południowa Kalifornia i Brazylia zyskały reputację ośrodków przeprowadzających eksperymenty nad „nieinwazyjnym kształtowaniem ciała”. Terapiom towarzyszyły komplikacje. Żadna zresztą nie okazała się specjalnie skuteczna.

Mimo to dermatolog Adam Rotunda i biochemik Michael Kolodney z Uniwersytetu Kalifornijskiego w Los Angeles dostrzegli w tej koncepcji pewien potencjał. Zaczęło ich interesować stworzenie takiej odmiany mezoterapii, która faktycznie miałaby oparcie w nauce i mogłaby zostać uznana za bezpieczną. W 2005 roku złożyli wniosek o opatentowanie używania kwasu dezoksycholowego.

W odróżnieniu od metod poprzedników ich produkt odznaczał się potencjałem komercyjnym ze względu na swoją „naturalność” – wyrażającą się w tym, że kwas żółciowy jest w naturalny sposób wytwarzany przez organizm. Nie sposób przecenić walorów marketingowych tego czynnika – zarówno w tym wypadku, jak i w niezliczonych innych opisach procedur i produktów medycznych. (Nawet jeśli tak naprawdę nie ma niczego naturalnego we wstrzykiwaniu sobie kwasu żółciowego w podbródek).

Dziesięć lat później technika ta przeszła trzecią fazę testów klinicznych i została zaaprobowana przez FDA. Agencja ostrzega, że najczęstszymi powikłaniami Kybelli są obrzęki, siniaki, ból i „obszary twardości”, które powstają, gdy kwas doprowadzi do powstania wewnętrznych zabliźnień. Ponieważ kwas żółciowy niszczy tłuszcze, zastrzyk może również uszkodzić nerwy. (Są one pokryte mieliną, która zawiera tłuszcz). FDA dodaje, że wspomniane uszkodzenia nerwów mogą wywołać „nierówny uśmiech albo osłabienie mięśni twarzy i trudności z przełykaniem”. Terapia kosztuje około tysiąca pięciuset dolarów za jeden zastrzyk, a większość ludzi potrzebuje od dwóch do czterech, zanim rezultaty staną się widoczne.

No ale przynajmniej lek jest naturalny.

Dlaczego niektórzy ludzie mają niebieskie oczy?

Gdybyśmy rozłożyli niebieskie ludzkie oko na czynniki pierwsze, nie znaleźlibyśmy w nim nic niebieskiego. Tak samo jak w oczach orzechowych i szarych. Oczy każdego człowieka zawierają identyczny pigment, ciemnobrązową substancję zwaną melaniną. Odpowiada ona również za barwę skóry i włosów. Tak więc wszyscy mamy ten sam pigment, który zamienia się w cały wachlarz kolorów w zależności od tego, w jakiej ilości i gdzie się znajduje.

Tęczówka składa się z dwóch warstw, przedniego zrębu i tylnego nabłonka barwnikowego. Współzależność między tymi warstwami prowadzi do jednoczesnego pochłaniania i rozpraszania światła docierającego do oka i odbijania go w taki sposób, że uzyskuje określony kolor. Zjawisko to nazywane jest ubarwieniem strukturalnym. Ostateczny efekt powstaje dopiero w kontekście całego oka.

Dlaczego na zdjęciach oczy robią nam się czerwone?

Światło odbija się od tylnej ściany oka, czyli od pełnej naczyń krwionośnych siatkówki. Siatkówka jest bezpośrednio powiązana z mózgiem za pomocą nerwu wzrokowego. Niektórzy uważają ten nerw za przedłużenie mózgu. Jeżeli ktoś chce zrobić zdjęcie centralnego układu nerwowego swojego przyjaciela, w ten sposób ma najlepszą możliwość.

Co to jest skrzywienie przegrody nosowej?

W 2015 roku internet obiegło zdjęcie Eliego Thompsona po tym, jak BuzzFeed opublikował je pod tytułem: „Poznajcie przeurocze dziecko, które urodziło się bez nosa”[12].

{klik}

Radosna strona ma ponad milion odsłon, o czym informuje umieszczony na niej duży czerwony licznik odwiedzin. Autor najpopularniejszego komentarza stwierdza, że Eli „już teraz jest tak cudowny, że nie musi się przejmować waszymi opiniami”. Mama Eliego, Brandi, przytula go i całuje. Nad zdjęciem dużą czcionką napisano: „Jest doskonały dokładnie taki, jaki jest”.

Eli był doskonały w tym sensie, że wszyscy jesteśmy doskonali, ale nie w tym, że mógł się łatwo udusić podczas jedzenia. Pierwszych pięć dni życia spędził na oddziale intensywnej opieki medycznej, gdzie lekarze wykonali nacięcie w przedniej części jego szyi i włożyli mu do tchawicy rurkę. Miał nią oddychać przez resztę życia. Powietrze wlatywało i wylatywało z tchawicy poniżej strun głosowych, więc kiedy płakał, nie wydawał dźwięków. Gdyby kiedyś chciał coś powiedzieć, musiałby zatkać sobie ten otwór palcem, żeby z jego gardła wydobył się jakikolwiek dźwięk.

Możliwe, że zespół otorynolaryngologów i czaszkowo-twarzowych chirurgów plastycznych mógłby kiedyś skonstruować nos dla Eliego, co pozwoliłoby mu żyć bez tracheostomii (od stoma, czyli „dziura”), ale nie byłoby to bynajmniej proste. Arhinia, czyli przyjście na świat bez nosa, występuje z powodu przeoczonego etapu w rozwoju embrionu. Wytworzeniu się nosa towarzyszy uformowanie się przewodów nosowych łączących nozdrza z tchawicą. Ponieważ u Eliego się one nie uformowały, jego mózg znajduje się niżej niż u większości ludzi. Próba stworzenia nosa na twarzy Eliego w miejscu, gdzie spodziewalibyśmy się zobaczyć ten narząd, groziłaby odsłonięciem mózgu.

Chłopiec rzeczywiście jest uroczy. Ma wielkie oczy i można odnieść wrażenie, że cały czas się uśmiecha. Jego fotografie pojawiały się później na blogach lifestyle’owych, a niemal rok po jego narodzinach nawet na słynnym plotkarskim portalu Pereza Hiltona. Wpisy na wszystkich blogach informowały o jego narodzinach, tak jakby dopiero co się to stało. Autorzy piali z radości: jak znakomicie to przeurocze dziecko sobie radzi! Wiele z tych wpisów rozpropagowano w mediach społecznościowych. Na taką terapię nie byłoby stać większości ludzi ze zniekształceniami twarzy spowodowanymi przez arhinię. Można odnieść wrażenie, że mały Eli pozwolił ludziom zaspokoić ciekawość, nie narażając ich na przykre doznania.

Z taką sytuacją mamy do czynienia równie rzadko jak z tą przypadłością. Przypadków całkowitej arhinii opisano jak dotąd tylko około czterdziestu. To zadziwiające, zważywszy, jak misterny jest proces formowania się nosa. Powstaje on jako dwie odrębne rurki, które muszą się połączyć, aby utworzyć jeden nos składający się z dwóch nozdrzy[13]. W piątym tygodniu od poczęcia na przyszłej twarzyczce pojawiają się dwa grzbiety zwane płytami nosowymi. Muszą się szybko przekształcić w tak zwane środkowe i boczne wybrzuszenia nosowe, między którymi powstają zagłębienia, czyli dołki nosowe. Pod koniec piątego tygodnia środkowe wybrzuszenia łączą się w wyraźnie zauważalną przegrodę nosową. Będzie ona już zawsze rozdzielała nozdrza (chyba że ktoś postanowi ją sobie przedziurawić dużą igłą z powodów związanych z tożsamością społeczną). Jeśli efekt nie będzie symetryczny, człowiek urodzi się ze skrzywioną przegrodą nosową, co może poważnie utrudniać oddychanie lub wywoływać chrapanie, a to z kolei może sprawić, że człowiek stanie się nieatrakcyjny.

Kiedy w siódmym tygodniu ciąży dołek nosowy się pogłębia, wykształcają się podniebienie i jamy nosowe. W przypadku takim jak u Eliego nie powstają ani dołki nosowe, ani podniebienie, ani jamy nosowe. Po pierwszym roku życia nasze nosy osiągają 80 procent przyszłej szerokości, a między pierwszym a osiemnastym rokiem życia wydłużają się przeciętnie o 2,1 centymetra.

Nie zidentyfikowano żadnej przyczyny arhinii. Zespół chirurgów z Chin przeprowadził analizę wszystkich znanych przypadków i doszedł do wniosku, że choć choroba ta może być w jakiś sposób uwarunkowana genetycznie, najprawdopodobniej jest wynikiem niewłaściwego przekazywania sygnałów w okresie formowania się embrionu. Chirurdzy ci stwierdzili, że choć zabieg stworzenia sztucznego nosa wydaje się szalenie skomplikowany – wymagałby wykonania otworów w szczęce górnej, stworzenia przewodów nosowych i nozdrzy z chrząstek, co z kolei wymagałoby ich wieloetapowego powiększania i trwałego stentowania – stworzenie nosa jest warte zachodu, kiedy tylko stanie się wykonalne, z powodów fizjologicznych i psychologicznych.

Dlaczego włosy na ciele i rzęsy nie rosną, a włosy na głowie tak?

Gwiazda filmowa Elizabeth Taylor miała nad każdym okiem co najmniej jeden dodatkowy rząd rzęs (co nazywa się dwurzędnością rzęs[14]). Jest to często wynik mutacji w genie FOXc2. Akurat u Taylor ludzie generalnie uważali to za urzekającą cechę. FOXc2, jak większość genów, nie koduje cech tylko jednej części ciała: uczestniczy w rozwoju płuc, nerek, serca i układu limfatycznego – węzłów i przewodów limfatycznych transportujących limfę i białe krwinki między węzłami. Ludzie z dodatkowym rzędem rzęs mogą cierpieć na obrzęk limfatyczny podwójny, przez który układ limfatyczny nie działa prawidłowo, ciało zatrzymuje płyny i może dojść do niewydolności serca[15]. W 2011 roku Taylor zmarła na niewydolność serca, co mogło – choć nie musiało – być związane z tym syndromem. Łatwo zazdrościć komuś gęstych rzęs, ale nie zawsze warto zaprzątać sobie tym głowę.

Rzęsy rosną i po prostu wypadają po osiągnięciu odpowiedniej długości. Temat ten został pokrótce omówiony w książce Beth Ann Ditkoff zatytułowanej Why Don’t Your Eyelashes Grow? [Dlaczego nie rosną nam rzęsy?]. Ponad setka podobnych pytań to wynik dociekań dzieci Ditkoff, które pamiętają, że powinno się kwestionować te osobliwości ludzkiego ciała, które wielu z nas uznaje za normalne. Ditkoff wyjaśnia, że rzęsy wypadają po upływie około trzech miesięcy, w odróżnieniu od włosów na głowie, które potrafią rosnąć latami.

Jak wszystkie włosy, rzęsy wyrastają z mieszków, najmniejszych organów naszych ciał. Przechodzą przez trzy fazy rozwoju. Długość każdego ludzkiego włosa zależy od długości, jaką osiąga w pierwszej fazie, zwanej anagenową. Po upływie odpowiedniego czasu przechodzi ona w fazę katagenową. Zewnętrzna część korzenia zostaje odcięta od dostaw krwi i włos przestaje rosnąć.

Po kilku tygodniach faza katagenowa ustępuje telogenowej, podczas której mieszek przechodzi w stan spoczynku. Przez następne trzy miesiące włos nazywany jest „klubowym”. Jak wielu bywalców klubów, prezentuje się znakomicie na zewnątrz, ale w środku jest już całkowicie martwy. Albo się oderwie, albo zostanie zastąpiony przez nowy, który kokosi się już od spodu. Na szczęście każdy mieszek funkcjonuje zgodnie z własnym cyklem, dzięki czemu wszystkie włosy nie wypadają nam jednocześnie.

Tym, co różni włosy na głowie od tych na rękach i od rzęs, jest długość fazy anagenowej. W przypadku włosów na głowie trwa ona kilka lat, w przypadku innych raczej około miesiąca. W przeciwnym razie rzęsy i włosy na rękach osiągałyby nieporęczną długość.

W rzadkich przypadkach ludzie mają bardzo długą fazę anagenową wzrostu włosów na głowie, która pozwala im zapuszczać je do ziemi. U innych jest tak krótka, że nie są wprawdzie łysi, ale w zasadzie nie muszą chodzić do fryzjera. Stres może spowodować przedwczesne zakończenie fazy anagenowej, a w skrajnych wypadkach prowadzić do niemal całkowitej krótkoterminowej utraty owłosienia. Włosy najczęściej potem odrastają.

„Serum wzrostu” rzęs można znaleźć na półkach z kosmetykami w aptekach i supermarketach. Zazwyczaj są mieszankami peptydów (części białek) i kosztują naprawdę dużo. Jeden z takich środków, RevitaLash, to opatentowana mieszanka „naturalnych substancji pochodzenia botanicznego”. Czasopismo „InStyle” nazwało go „rolls-royce’em wśród środków przyspieszających wzrost rzęs”. Nie mam pojęcia, co to oznacza, ale wiem, że kosztuje 98 dolarów za dwa mililitry.

F 54

Przepisywane przez lekarza serum przyspieszające wzrost rzęs to środek innego rodzaju – w tym sensie, że faktycznie powoduje wzrost rzęs. Zawiera niewielkie ilości bimatoprostu, leku na jaskrę, który zaczął być stosowany do przedłużania rzęs, kiedy badacze zwrócili uwagę, że ludziom cierpiącym na tę chorobę często rosną dłuższe rzęsy. Był to szczęśliwy zbieg farmakologicznych okoliczności, podobny do tego, który doprowadził do wynalezienia viagry – badacze testujący lek na nadciśnienie krwi zwrócili uwagę na dużą liczbę nabrzmiałych członków. Bimatoprost jest sprzedawany pod nazwą Lumigan, kiedy służy do leczenia jaskry, i pod skierowaną raczej do jednej płci nazwą Latisse, kiedy służy do lekkiego wydłużania rzęs.

Jaskra jest drugą po zaćmie przyczyną ślepoty na świecie[16]. Występuje mniej więcej siedem razy częściej u czarnych niż u białych Amerykanów, ale u czarnych jest rzadziej leczona. Grozi im dwukrotnie większe ryzyko niedowidzenia, często z powodu braku dostępu do opieki zdrowotnej albo podstawowych badań przesiewowych na jaskrę.

Tymczasem niektórzy ludzie chętnie wykładają pieniądze na ten produkt po to, żeby mieć ładniejsze rzęsy.

Czy mogę się pozbyć rzęs?
Mam dość zabawy z rzęsami i chcę z tym wreszcie skończyć.

W 2015 roku zespół mechaników z Georgia Institute of Technology postanowił ustalić, do czego tak naprawdę służą rzęsy. W czasopiśmie naukowym „Interface” napisali: „Rzęsy są wszechobecne, mimo że ich funkcja długo pozostawała tajemnicą”.

Dlatego też przetestowali właściwości rzęs w tunelu aerodynamicznym[17].

Odkryli w ten sposób, że chronią zbudowane przez nich modele oczu, praktycznie dwukrotnie lepiej osłaniając je przed unoszącymi się w powietrzu odpadkami i zapobiegając wysychaniu ich powierzchni. „Krótkie rzęsy wytwarzały strefę zastoju nad powierzchnią oka – donoszą badacze – wraz z wydłużaniem rzęs obserwowaliśmy zmniejszanie tak zwanego ścinania”. Niemniej dłuższe rzęsy kierowały powietrze w stronę powierzchni oka, zwiększając ścinanie. Oba przeciwstawne zjawiska powodują, że najmniejsze odkształcanie gałek ocznych występuje u ludzi o rzęsach średniej długości.

A zatem, jak we wszystkim, podstawą jest umiar. Branża wydłużania rzęs opiera swoje istnienie na arbitralnych standardach piękności, które sama stworzyła. Przepisywane przez lekarzy serum przyspieszające wzrost rzęs może przynosić praktyczne korzyści ludziom, którzy rzeczywiście mają za krótkie rzęsy i spędzają dużo czasu na wietrze. Ale generalnie radziłbym unikać wszystkiego, co nosi nazwę serum. To samo dotyczy eliksirów i toników. Jeżeli natkniecie się na „miksturę”, warto zaryzykować.

Dlaczego włosy się kręcą?

Włosy są zbudowane z białka występującego w organizmie najpowszechniej, czyli z keratyny. Dawniej sądzono, że między cząsteczkami siarki we włosach powstają wiązania, co sprawia, że włókna keratynowe ulegają wygięciu i zaczynają się zwijać. Produkty prostujące włosy rozbijają te wiązania na poziomie chemicznym albo (w przypadku rozgrzewających się prostownic) fizycznym. Proste.

Jak zwykle prawdziwe powody są bardziej złożone. W tym wypadku fascynująco złożone. Fizycy z MIT postanowili niedawno opracować model wszystkich sił odpowiedzialnych za to zjawisko. Wyjaśnienia opublikowane przez nich w czasopiśmie „Physical Review Letters” wydają mi się przekomiczne ze względu na swoją długość i monotonię. Oto próbka:

Korzystamy z połączenia precyzji eksperymentów laboratoryjnych, analizy numerycznej i analizy teoretycznej, aby zgłębić trwałe formy powstające w wyniku działania połączonych efektów elastyczności, naturalnej krzywizny, geometrii nielinearnej i grawitacji. Stworzyliśmy diagram fazowy uwzględniający parametry kontrolne systemu, a mianowicie jednowymiarowość krzywizny i ciężaru, w którym identyfikujemy trzy odrębne regiony: loki planarne, helisy lokalne i helisy globalne. Analizujemy stabilność konfiguracji planarnych i opisujemy umiejscowienie form helisowych dla długich łodyg nieopodal ich swobodnego końca. Zaobserwowane kształty i powiązane z nimi granice fazowe zostają następnie objaśnione w oparciu o leżące u ich podstaw czynniki fizyczne.[18]

Od samego czytania tego fragmentu coś zaczęło się we mnie skręcać! (Kiedy ludzie po tym dowcipie pokładają się ze śmiechu, można dyskretnie zmienić temat, a wtedy nie trzeba udawać, że się cokolwiek zrozumiało).

Skontaktowałem się z szefem zespołu badawczego, Pedrem Peisem, profesorem MIT, i zapytałem, czy nie mógłby mi wytłumaczyć zjawiska zwijania się włosów w sposób, który byłby dla mnie zrozumiały. Odparł, że nie, ale odesłał mnie do jednego z najlepszych specjalistów od kręcenia się włosów, Basile’a Audoly’ego z Institut d’Alemberta w Paryżu. Audoly odesłał mnie do jeszcze większego autorytetu, Manuela Gameza-Garcii, który studiował elektrochemię w Tokyo Institute of Technology, a następnie zrobił doktorat z fizyki przemysłowej na Uniwersytecie Montrealskim. Od osiemnastu lat poświęca się całkowicie badaniom nad ludzkimi włosami. Pracuje dla firmy Ashland, która opracowuje produkty dla Procter & Gamble, Unilever i L’Oréal. (Któż inny miałby dać impuls do prowadzenia tego rodzaju badań?).

Gamez-Garcia zapoznał mnie szczegółowo z treścią referatu, który wygłosił niewiele wcześniej na TRI International Conference on Hair Science. (Świat badań nad włosami jest większy, niż moglibyśmy przypuszczać). Kiedy się okazało, że mnie to przerasta, przesłał mi uproszczoną wersję, sprowadzającą się do mejla, w którym w osiemnastu podpunktach opisał anatomię włosa.

F 57

Aby zrozumieć zachowanie włosów, Gamez-Garcia musiał najpierw poznać ich strukturę. Aktywne narządy, jakimi są mieszki włosowe, nieustannie produkują kolejne warstwy nitkowatych mikrofilamentów. Owe mikrofilamenty formują włos. Każdy z nich jest maleńki, ale razem tworzą silny włos, który powinien sobie poradzić z różnorodnymi warunkami środowiskowymi. Włosy nie łamią wam się przecież na pół pod naporem wiatru. (Jeżeli tak się dzieje, powinniście się z kimś skonsultować).

Dlatego wszystkie włosy są zasadniczo identyczne, tyle że przybierają bardzo różny wygląd w zależności od ułożenia wewnętrznych filamentów. Mieszki używają do ich układania dwóch podstawowych form komórek. W komórkach parakorowych filamenty są skierowane w losowych kierunkach: jedne równolegle do głównej osi włosa, inne pod jakimś kątem. W komórkach ortokorowych wszystkie filamenty są ułożone pod jakimś kątem w stosunku do głównej osi. Proste włosy zbudowane są przede wszystkim z komórek parakorowych, a kręcone (w zależności od stopnia skręcenia) mniej więcej w połowie z ortokorowych.

Istnieje możliwość zmiany ułożenia tych filamentów. Nawet kiedy ciągniemy za włosy, śpimy na nich albo zgniatamy je prostownicą, mikrofilamenty prędzej czy później uparcie odbudowują krzywiznę loka. W naturze pewne rzeczy zwyczajnie nie są proste.

Nie powstrzymuje to ludzi przed szukaniem sposobów radzenia sobie z kręconymi włosami. Gamez-Garcia oparł na tym całą swoją karierę. Piętnaście lat temu zaangażował się w poszukiwanie rozwiązania, które zaspokoiłoby modę na trwałe pukle kręconych włosów. „Zapotrzebowanie na to zmalało – mówi. – Z jakiegoś powodu ludzie chcą teraz mieć proste włosy. Tymczasem przekształcenie włosów kręconych w proste jest znacznie, znacznie trudniejsze”.

W dzisiejszych czasach występuje szczególne zapotrzebowanie na „naturalne” produkty prostujące włosy. Gamez-Garcia i jego rywale z innych ośrodków badań i rozwoju bezskutecznie poszukują takiego rozwiązania. Ludzie od jakiegoś czasu używają formaldehydu, ale są wątpliwości co do tego, czy jest on bezpieczny. Producenci kosmetyków do włosów, dla których pracuje Gamez-Garcia, chcieliby dostarczyć klientom czegoś pozbawionego „silnych środków chemicznych”.

Zasadniczo marzą o naturalnym sposobie zniwelowania niesamowitej złożoności natury.

Czy golone albo obcinane włosy odrastają szybciej?

Myśl, że co nas nie zabije, to nas wzmocni, może być inspirująca, ale nie sprawdza się w przypadku włosów. Kiedy człowiek w młodości łamie sobie kość, rzeczywiście zrasta się ona tak, że staje się w tym miejscu bardziej wytrzymała. Zerwane włókna mięśniowe odrastają silniejsze. Moglibyśmy zatem pomyśleć, że mieszki włosowe zareagują na ścięcie włosa wyprodukowaniem eleganckiej ochronnej warstwy gęstych, zapewniających ciepło kłaczków – że mieszki nie pozwolą się stłamsić. Ale nie. Jak większość części naszych ciał, uszkodzone czy w inny sposób odmienione mieszki wcale nie stają się silniejsze. Po kolejnych urazach robią się wręcz słabsze i bardziej wrażliwe. Woskowanie, golenie czy nawet wyjątkowo mocne upinanie kucyków raczej uszkadza, a ostatecznie niszczy mieszki, niż je wzmacnia[19].

Czy jestem dostatecznie wysoki?
A jeśli nie, czy mogę być wyższy?

W 1981 roku pewien dozorca z lotniska Dallas-Fort Worth zauważył, że wciąż rośnie. W ciągu trzech lat od ukończenia szkoły średniej człowiek ten, nazywający się Dennis Rodman, urósł od średniej krajowej wynoszącej 175 centymetrów do górnego percentyla – 201 centymetrów. Postanowił raz jeszcze spróbować sił w koszykówce (kilka lat wcześniej nie zakwalifikował się do szkolnej drużyny).

Szybko nabrał biegłości. Cztery lata później został wybrany w drugiej rundzie draftu NBA przez znakomitą drużynę o nazwie Detroit Pistons, z którą zdobył potem dwa mistrzostwa kraju. Później wygrał kolejne trzy z Chicago Bulls, co zapewniło mu miejsce w koszykarskiej Hall of Fame.

Tego rodzaju inspirujące historie opowiada się na pocieszenie takim dzieciom jak ja, takim, które nie zakwalifikowały się do szkolnej drużyny koszykówki. Mają obudzić w nich przekonanie, że nie ma rzeczy niemożliwych. Czasami rzeczywiście tak jest, choć z oczywistych powodów wydaje się nieprawdopodobne, aby ktokolwiek z nas miał być podobny do Rodmana – pod względem rozrostu kośćca czy jakimkolwiek innym. Każdy radiolog mógł przecież spojrzeć na zdjęcie rentgenowskie dwudziestoletniego dozorcy i zauważyć, że nie są one do końca normalne. Czy to naprawdę kości kogoś w tak zaawansowanym wieku?

Patrząc na zdjęcie rentgenowskie, radiolog może ustalić wiek dziecka w oparciu o wzory złogów mineralnych, wielkość i kształt kości oraz liczbę chrząstek, które nie zdążyły jeszcze skostnieć. Zdjęcia rentgenowskie określające wiek kości wykonywane są często w szpitalach dziecięcych. Jeżeli kalendarzowy wiek dziecka odbiega znacząco od wieku wynikającego z budowy kości, może to wskazywać na anomalie hormonalne albo niedożywienie, co bywa niekiedy wyraźną oznaką przemocy domowej. (Niestety zdarza się często, że właśnie radiolog jest pierwszą osobą, która stwierdza, że dziecko jest traktowane w nieodpowiedni sposób).

Jednym z najważniejszych czynników podczas ustalania wieku kości młodego człowieka jest poziom rozwoju płytek nasadowych. Można je znaleźć w pobliżu końców kości długich. Wytwarzają nowy materiał kostny, dzięki któremu kości rosną przez całe dzieciństwo i okres dojrzewania, a jednocześnie są dostatecznie silne, aby podtrzymywać ciało w czasie chodzenia, biegania i skakania, którym młodzi ludzie oddają się zwykle z wielkim zamiłowaniem. Płytki nasadowe zanikają niemal zawsze między trzynastym a osiemnastym rokiem życia. Wraz z ustaniem wzrostu same zamieniają się w kości.

Na zdjęciach rentgenowskich dwudziestojednoletniego Rodmana płytki nasadowe wciąż były wyraźnie widoczne. Dlaczego pozostały aktywne tak długo?

Jeżeli uściskaliście kiedyś noworodka, wiecie, że jego kości nie są wcale kośćmi, tylko chrząstkami. Przez kilka pierwszych lat życia chrząstki te stopniowo zamieniają się w kości. Wyjątkiem są płytki nasadowe, zbudowane z komórek wytwarzających chrząstki, zwanych chondrocytami, które pod względem wyspecjalizowania lokują się tylko o poziom wyżej od komórek macierzystych zdolnych do przeobrażenia się w dowolną komórkę w organizmie. Hormon wzrostu dociera do chondrocytów z mózgu przez układ krwionośny, dając im sygnał, że mają się dzielić. Zaczynają wtedy produkować tkankę chrzęstną, która wydłuża kość, a następnie kostnieje, zamieniając się w osteocyty (komórki kostne). Pod koniec okresu dojrzewania chondrocyty zamierają. Komórki chrzęstne w płytkach nasadowych zamieniają się raz na zawsze w komórki kostne. Kości, na przykład udowa, stają się jednym zwartym obiektem, a nie cylindrem z parą nasadek. Od tej chwili nie mogą już rosnąć.

Nie brakuje oczywiście ludzi, którzy twierdzą co innego. Moim ulubieńcem jest Grow Taller Guru czy – jak mówi sam o sobie w umieszczanych w internecie filmikach – „the GTG”. Każdą głoskę podkreśla dźgnięciem wycelowanego w widzów palca. Tak naprawdę nazywa się Lace Ward. Umieścił na YouTubie wiele filmików, które obejrzały setki tysięcy ludzi. Zapewnia w nich, że każdy może urosnąć w dowolnym wieku. „Jak to możliwe, że urosłem, skoro moje płytki nasadowe są pozamykane? – wyjaśnia z typową dla siebie irytacją. – Kto wam naopowiadał o tych płytkach nasadowych? I o tym, że jeśli się pozamykały, to możecie sobie dać spokój? Takie głupoty szerzą się jak wirus. Jak nowotwór”.

F 61

Ward zachęca widzów, aby nie przyjmowali biernie swojego losu – żeby się nie godzili na ograniczenia narzucane im przez społeczeństwo, żeby nie wierzyli w to, co im się wmawia. Nie wyjaśnia jednak od razu, w jaki sposób moglibyśmy urosnąć. Aby otrzymać tego rodzaju informację, należy uiścić stosowną opłatę. Dopiero ona otworzy nam dostęp do sekretnej metody, której skuteczności Ward jest żywym świadectwem. „Byłem przeciętnym dzieciakiem – wyjaśnia w innym filmiku, sprytnie wzbudzając litość. – Nieszczególnie lubianym. Niczego nie pragnąłem bardziej niż mieć dziewczynę”. Jako szesnastolatek miał 173 centymetry wzrostu. Chwilę później wyjaśnia, że poza dziewczyną pragnął czegoś jeszcze – miał obsesję na punkcie zawodowego wrestlera Goldberga i chciał pójść w jego ślady. Dlatego zaczął szukać sposobu, żeby urosnąć. W internecie znalazł jakieś pigułki. Kupił specjalne wkładki do butów, które miały stymulować jego stopy. Dowiedział się, że należy je zakładać późnym wieczorem, więc chodził w nich nocami. „Wydawało się, że nic nie działa”.

Wreszcie zaczął realizować sekretny program delikatnych ruchów ciała. W wieku osiemnastu lat mierzył już 188 centymetrów. Co jeszcze bardziej fascynujące, jego brat zaczął w podobnym wieku robić to samo – z równie dobrym skutkiem. O historii Warda opowiada film zatytułowany Jak urosnąć o 7–18 centymetrów w 90 dni [20]. Filmik trwa trzynaście minut i w żadnym miejscu nie wyjaśnia, jak można urosnąć o jakąkolwiek liczbę centymetrów w jakąkolwiek liczbę dni. Mimo to kiedy sprawdzałem ostatni raz, miał 423 352 odsłon, co wydaje się sugerować, że przedstawiona w nim wizja przemawia do ludzi.

Aby poznać szczegóły sekretnych sposobów, dzięki którym urosnąć może każdy, niezależnie od wieku, trzeba odwiedzić stronę internetową Warda, GrowTaller4U.com. Co też uczyniłem. Natkniemy się tam na czerwone, napisane pogrubioną czcionką ostrzeżenie: „UWAGA!!! Będziesz Zwracać Uwagę i wzbudzać Wielkie Zainteresowanie... Jako osoba wysoka z miejsca zyskasz szacunek... Wyższy wzrost sprawia, że jesteś atrakcyjniejszy i ciekawszy”. I tak dalej. Nie spodziewałem się, że zobaczę tyle podobnych haseł w jednym miejscu. Im niżej przewijamy stronę, tym bardziej przerażająca wydaje się myśl, że ktoś może się na to wszystko nabrać.

A można to sobie wyobrazić, bo stwierdzenia, że wysocy ludzie wzbudzają większy szacunek i generalnie są postrzegani jako atrakcyjniejsi, w sposób oczywisty nie są fałszywe. Trudno też polemizować z wyliczeniami autora strony: „Jak dowiecie się z DVD, pierwsze rezultaty rzędu 1,5 centymetra zaobserwujecie już po 7 dniach! Co daje 3 centymetry po 2 tygodniach, 6 po miesiącu i 18 po 90 dniach!”.

DVD kosztuje 97,03 dolara plus 15,97 za wysyłkę. (Nawet z perspektywy dziennikarza piszącego artykuł koszt wysyłki wydaje mi się zaporowy).

Jeżeli wasze płytki nasadowe się zamknęły, możliwość zyskania dodatkowych centymetrów wynosi praktycznie zero. Mając na względzie dobro wszystkich ludzi udręczonych swoją niską posturą i żyjących z utrudniającymi im życie wrodzonymi ułomnościami związanymi z długością kończyn, mam nadzieję, że pewnego dnia będziemy dysponowali możliwością łatwego przedłużania kości nawet po zrośnięciu się płytek nasadowych. Nie sądzę jednak, abyśmy mieli to zawdzięczać GTG.

Prawdą jest, że zdjęcia rentgenowskie czołowych sportowców pokazują, że skrajnie wyczerpujące plany treningowe mogą do pewnego stopnia zmieniać kości dorosłych ludzi. Zawodowi miotacze baseballowi i tenisiści mają w dominujących rękach niesymetryczne mięśnie i grubsze i dłuższe kości[21]. Różnica – wyraźnie widoczna na zdjęciach rentgenowskich – jest mimo wszystko drobna (rzędu kilku centymetrów). Najciekawszym rezultatem nie jest zresztą w tym wypadku wzrost kości, ale ich jakość. Podobnie jak przeżuwanie skóry pomaga zachować sprawność żuchwy, ćwiczenia fizyczne sprawiają, że kości pozostają silne.

Ale jeśli pominiemy trening sportowy na poziomie zawodowym – i związane z tym ogromne zużycie stawów – nasze dorosłe kości nie staną się ani dłuższe, ani grubsze. Faszerowanie się hormonem wzrostu albo testosteronem może powiększyć mięśnie przyczepione do kości, ale za sprawą chondrocytów baseballiści o całkowicie wykształconym szkielecie powiększą sobie kości jedynie wszerz, nie wzdłuż.

Mimo że dysponujemy ograniczoną zdolnością do regulowania własnego wzrostu, możemy wpływać na wzrost innych ludzi. Według badacza Daniela Schwekendieka z Uniwersytetu Sungkyunkwan w Seulu mężczyźni z Korei Południowej są przeciętnie o 3,1 do 7,8 centymetra wyżsi od mężczyzn z Korei Północnej[22]. Inni mówią o różnicy nawet 15 centymetrów. Kiedy Dennis Rodman odwiedził Koreę Północną w 2013 i 2014 roku jako „koszykarski dyplomata”, górował nad gospodarzami niczym mocno wykolczykowany Gandalf o niesprecyzowanej tożsamości płciowej.

Schwekendiek wyjaśnia, że różnica wzrostu między mieszkańcami Korei Północnej i Południowej nie może mieć podłoża genetycznego w żadnym normalnym sensie[23]. Korea była jednym państwem do 1948 roku, kiedy Stany Zjednoczone okupowały południe, a Związek Radziecki północ. Na północy reżim sprowadził na ludzi ubóstwo i niedożywienie. Obywatele, którzy nie zostali zesłani przez władze do łagrów, odżywiają się głównie białym ryżem uprawianym na państwowych farmach, na których obowiązuje system pracy tylko trochę bliższy wolności niż zniewoleniu. Korea Północna nie utrzymuje stosunków handlowych z innymi państwami, dlatego dostępne w niej pożywienie to tylko to, co zostało wyhodowane na miejscu. Nie uprawia się tam prawie w ogóle owoców i warzyw, a zbiory produktów rolnych są często marne. Rolnictwem zawiaduje rząd centralny (w przeciwieństwie do Stanów Zjednoczonych, gdzie to największe branże rolnictwa kierują rządem federalnym). Schwekendiek musi – co zrozumiałe – opierać swoje statystyki wzrostu dotyczące mieszkańców Korei Północnej na relacjach osób, którym udało się stamtąd uciec.

Podobnie jak w przypadku porównywania jednej strony tenisisty z drugą, rzadko dysponujemy tak genetycznie podobnymi populacjami doświadczającymi skrajnie odmiennych warunków przez całe życie. Dane do tego stopnia pozbawione zaciemniających obraz zmiennych potrafią doprowadzić naukowców do czegoś w rodzaju intelektualnego orgazmu. Oczywiście w przypadku Korei Północnej, której mieszkańcy cierpią pod jarzmem despotycznego reżimu łamiącego prawa człowieka, orgazm ten jest ponury i przepełniony poczuciem winy.

Zależność między ilością pożywienia a wzrostem daje nam również jasne wyobrażenie o roli stylu życia i środowiska, które osoby wiodące przyjemniejsze życie uważają za pozostające poza naszą kontrolą. Wzrost może również posłużyć za potwierdzenie tezy, że nie jesteśmy niewolnikami własnych genów. Zdrowa, urozmaicona dieta i ćwiczenia fizyczne nie zmienią ubogiego dziecka z Korei Północnej w Dennisa Rodmana, ale dodadzą kilka, kilkanaście centymetrów dziecku, które bez nich żyłoby w niedostatku. A jeśli dostęp do tych podstawowych potrzeb jest dla naszych umysłów tak ważny, że potrafi skłonić hormon wzrostu do włączania i wyłączania płytek nasadowych, można zapytać: które jeszcze aspekty naszego zdrowia są tak plastyczne?

Może dlatego, że od dawna odruchowo traktujemy wzrost jako wskaźnik zdrowia, większość ludzi uważa osoby wyższe za atrakcyjniejsze i z tego powodu obdarza je wszystkimi przywilejami, którymi cieszą się ludzie piękni. („Z tym kimś mogę spłodzić potomstwo, które przeżyje”, ocenia nasz mózg, nie informując nas o tym, a jedynie pobudzając organy płciowe). Dobór płciowy potęguje jeszcze skutki doboru naturalnego, który również faworyzuje wyższy wzrost, generalnie korzystniejszy na polowaniu i podczas walki.

Traktowanie wzrostu jako oznaki zdrowia nie jest niestety przestarzałym zjawiskiem. Światowy Program Żywnościowy (World Food Programme) szacuje, że jedno na czworo dzieci jest trwale niedożywione w takim stopniu, że staje się upośledzone pod względem wzrostu[24]. Jeżeli znacie kogoś, kto zastanawia się nad zakupem DVD za 97,03 dolara, odbierzcie mu te pieniądze i przekażcie je na rzecz szkolnictwa publicznego albo wesprzyjcie Światowy Program Żywnościowy.

Trzeba również koniecznie zwrócić uwagę na to, że choć żadna ilość pożywienia nie doda wzrostu dorosłemu człowiekowi, przejadanie się może uczynić go niższym. Zajrzyjcie do pierwszego lepszego szpitala i obejrzyjcie kilka zdjęć rentgenowskich kręgosłupa (w ujęciu z boku). Powinien przybierać kształt litery S, wyginając się do przodu na wysokości brzucha. Dodatkowy ciężar w tym obszarze potrafi pociągnąć dolny odcinek kręgosłupa jeszcze dalej w przód. Pod wpływem ciężaru z czasem ulegają sprasowaniu również dyski między kręgami kręgosłupa, które składają się głównie z wody. Kiedy w 2016 roku amerykański astronauta Scott Kelly wylądował w Kazachstanie po roku spędzonym w przestrzeni kosmicznej, był pięć centymetrów wyższy niż jego brat bliźniak, który został na powierzchni Ziemi[25]. Bez ściskającego wpływu grawitacji dyski w kręgach kapitana Kelly’ego zwiększyły swoją objętość. Z takim właśnie zjawiskiem mamy do czynienia, kiedy wyeliminujemy wpływ masy ciała.

F 66

Nie uciekniemy przed grawitacją i starzeniem się, ale możemy coś zrobić w kwestii nadmiaru masy ciała. Utrata zbędnych kilogramów i rozbudowa mięśni podtrzymujących kręgosłup może mu umożliwić przyjęcie pierwotnego kształtu, co sprawi, że staniemy się wyżsi. W późniejszym wieku spowolni to również kurczenie się ciała, zapobiegając niszczeniu kości i stawów i powstawaniu pęknięć w kurczących się kręgach.

Poszedłem ostatnio na trening bokserski. Rozgrzewaliśmy się, robiąc przysiady. Trener powiedział: „Jeżeli nie macie silnych mięśni podtrzymujących kręgosłup, to gówno macie”. Zastanawiałem się nad tym przez jakiś czas i ostatecznie doszedłem do innych wniosków. Niemniej rozciąganie się i generalnie wykonywanie ruchów, które zapobiegają całkowitemu zanikowi mięśni podtrzymujących kręgosłup, pomagają w zachowaniu prawidłowej sylwetki, a przez to zmniejszają nacisk na kręgosłup i jego dyski, co z kolei zapobiega ich wysychaniu i kurczeniu się.

Czy ktoś mógłby mi przysłać 97,03 dolara?

Czym są oparzenia słoneczne?

Światowa Organizacja Zdrowia klasyfikuje światło słoneczne jako czynnik rakotwórczy. Może się to wydawać dziwne: w końcu zależy od niego życie na Ziemi. Podejście to jest dobrym przykładem na to, w jaki sposób traktujemy wszystko, co wnika do naszych organizmów i z nich wychodzi.

Kiedy Słońce przestanie świecić, życie na Ziemi wyginie. Częściowo dlatego, że zanim Słońce całkowicie się wypali, rozszerzy się i stanie tak gorące, że zabije nawet drobnoustroje wysypujące się z naszych wyschniętych na wiór zwłok. Nawet teraz – mimo że znajdujemy się w odpowiedniej odległości od Słońca i jesteśmy otoczeni warstwą ozonową, która nadal wystarcza do odfiltrowywania znacznej części szkodliwego promieniowania słonecznego – nadmiar światła naprawdę może nas zabić.

Mimo to nie jesteśmy świadkami zbyt wielu masowych protestów przeciwko Słońcu. Nie widzimy ludzi domagających się, aby jedzenie powstawało bez udziału światła słonecznego. Nawet jeśli z powodu Słońca miliony ludzi zachorują w tym roku na raka, większość z nas rozumiałaby absurdalność tego rodzaju protestów.

Światło słoneczne dociera do powierzchni Ziemi pod postacią dwóch głównych rodzajów promieniowania ultrafioletowego: A i B. „No ale przecież spektrum promieniowania ultrafioletowego ma charakter ciągły”, powie ktoś, prychając mlekiem jednocześnie przez usta i nos. No dobrze, zgoda, podział na A i B pochodzi z podręczników, w których tradycyjnie tak właśnie dzieli się długości światła słonecznego, ale w istocie są one tym samym: energią szkodliwą dla naszej skóry.

W klasycznym ujęciu UV-B uchodziło za „zły” rodzaj promieniowania, najczęściej kojarzony z oparzeniami słonecznymi i nowotworami skóry, ale późniejsze badania powiązały z nimi również typ A. Krem przeciwsłoneczny chroni przed promieniami typu A i B tylko wtedy, gdy na etykiecie znajdują się słowa „szerokie spektrum” albo inna stosowna informacja. Promieniowanie rozrywa łańcuchy RNA i DNA w obrębie komórek, co może oczywiście prowadzić do powstawania zmian nowotworowych. Komórki najczęściej są w stanie pozbyć się uszkodzonych kwasów nukleotydowych. Proces ten wzbudza stan zapalny, który nazywamy oparzeniem słonecznym. To, co nam wydaje się oparzeniem, jest w istocie działaniem organizmu chroniącym nas przed nowotworem.

Mimo to ludzkie organizmy potrzebują światła słonecznego do prawidłowego funkcjonowania. Bez niego mięśnie wiotczeją, a ciała się wykrzywiają. Ludzka skóra tylko pod wpływem światła słonecznego jest zdolna produkować prehormon (substancję, która po przekształceniu staje się hormonem) znany jako witamina D.

Gdybyśmy chcieli jeszcze bardziej skomplikować swój stosunek do światła słonecznego, musielibyśmy wziąć pod uwagę, że promieniowanie ultrafioletowe jest stosowane do leczenia niektórych chorób skóry, na przykład łuszczycy. Cierpiący na nią pacjenci są poddawani fototerapii. Innymi słowy, w pewnych sytuacjach czynnik kancerogenny staje się czynnikiem terapeutycznym. Miałem okazję zobaczyć to na własne oczy w klinice dermatologicznej na Uniwersytecie Vanderbilt, w jednej z przychodni medycznych zlokalizowanych w starym centrum handlowym w Nashville. (Z przychodni gastroenterologicznej Vanderbilta i przychodni neurologicznej Vanderbilta można dojść spacerkiem do sklepu zoologicznego Petsmart i odzieżowej sieciówki Burlington Coat Factory). W przychodni dermatologicznej Vanderbilta kabina do fototerapii wygląda identycznie jak kabina solarium – nieprzypadkowo zresztą, tyle że jedna z nich emituje wyłącznie wąskie pasmo typu UV-B.

Większość nowotworów skóry powstaje wtedy, gdy promieniowanie dociera do głębszej warstwy komórek naskórka, powodując mutacje w cząsteczkach DNA. Komórki te są przynajmniej częściowo chronione przez warstwę leżącą powyżej, gdzie znajduje się melanina. Ten ciemny pigment niezwykle skutecznie pochłania i rozprasza promieniowanie ultrafioletowe. Im skóra ciemniejsza, tym więcej zawiera ochronnej melaniny. Zapobiega ona nie tylko nowotworom, ale również oparzeniom słonecznym.

Organizm wytwarza melaninę wraz z powstawaniem opalenizny – w procesie błyskawicznej adaptacji do problemu słońca – co oznacza, że dzięki opaleniźnie jesteśmy mniej narażeni na oparzenia słoneczne niż na początku lata.

Choć ochronny pigment o nazwie melanina jest eleganckim rozwiązaniem problemu słońca – i oryginalnym sposobem upiększania nas przez zmianę barwy włosów i oczu – nie przesadzę chyba, stwierdzając, że historycznie rzecz biorąc, legł u podstaw większej liczby aktów przemocy niż jakakolwiek inna cząsteczka. Niebieskookie kobiety jeszcze trzysta lat temu uważano za czarownice i palono na stosie. Teraz oczywiście rozumiemy, dlaczego nie miało to sensu. (Czarownicami mogą być kobiety o dowolnym kolorze oczu).

Na równi z kształtem twarzy i stopniem skręcenia włosów melanina nadal uparcie leży u podstaw różnego rodzaju podziałów społecznych, które wywołują i utrwalają większą liczbę problemów zdrowotnych niż jakikolwiek proces chorobotwórczy opisany w podręcznikach medycyny.

...jaaasne. Zaraz, zaraz, niby jak?

W kwietniu 2003 roku rada miasta Los Angeles przyjęła jednomyślnie uchwałę o otworzeniu nowej dzielnicy, nadając jej mało wymyślną nazwę South Los Angeles (Południowe Los Angeles). Miała się zaczynać przy Washington Boulevard, na południe od centrum miasta.

Osobom znającym Los Angeles mogłoby się to wydawać złym posunięciem. W tamtym miejscu znajdowała się już przecież dzielnica zwana South Central. Rzecz w tym, że od kilku dekad zamieszkiwali ją ludzie ubodzy i dochodziło tam do nieproporcjonalnie dużej liczby przestępstw. Dlatego miasto postanowiło odświeżyć markę South Central. Obszar rozciągający się piętnaście kilometrów na wschód od lotniska LAX i na południe od Beverly Hills nosi teraz nazwę South Los Angeles.

W skład nowej dzielnicy wchodzi osławiona Watts, gdzie wciąż występują skrajne ubóstwo i przestępczość, z którymi zmagała się wcześniej South Central. Mieszkańcy Watts nie doświadczyli wzrostu poziomu zamożności ani bezpieczeństwa. Nie załapali się na obserwowane w innych częściach miasta podniesienie statusu. Ludność South Los Angeles składa się obecnie w 60 procentach z Latynosów i w 40 procentach z Afroamerykanów. Wygląda w dużym stopniu tak samo jak na fotografiach z lat sześćdziesiątych XX wieku, kiedy „Los Angeles Times” bez skrępowania nazywał Watts „murzyńską dzielnicą”. Większość półtoramilionowej populacji Los Angeles żyje poniżej federalnego minimum socjalnego. To największy jednolity obszar ubóstwa w całym kraju.

Właśnie w Watts w gorący letni wieczór 1965 roku trzydziestojednoletni biały policjant z drogówki Lee Minikus kazał się zatrzymać na poboczu czarnemu mężczyźnie o nazwisku Marquette Frye, rzekomo w związku z podejrzeniem o jazdę pod wpływem środków odurzających. Jakiś przechodzień zaalarmował matkę Frye’a, Renę. Kobieta wybiegła z kuchni stojącego nieopodal domu. Według relacji Minikusa podburzała syna, aby stawiał opór w czasie aresztowania. Wywiązała się bójka. Według najbardziej wiarygodnych relacji pierwszy cios zadał Marquette. Minikus, który w 2005 roku powiedział, że gdyby mógł się cofnąć w czasie, postąpiłby w tamtej sytuacji dokładnie tak samo, twierdzi, że wymierzył Frye’om ciosy policyjną pałką i ich aresztował. Zebrał się tłumek gapiów. Przy wtórze gwizdów Rena została zakuta w kajdanki i aresztowana. Ktoś rozbił szybę w oknie, chwilę później roztrzaskano kolejne. Niedługo potem zapłonęły samochody, sklepy i domy.

W ostatecznym rozrachunku tysiąc osób poniosło śmierć albo zostało rannych, uszkodzono lub zniszczono sześćset budynków. Na miejsce ściągnięto tysiąc czterystu milicjantów z Gwardii Narodowej, wprowadzono godzinę policyjną na obszarze o szerokości czterdziestu pięciu mil. Minął tydzień, zanim znów zaczęły kursować autobusy i przywrócono łączność telefoniczną (to tak, jakby dziś przez tydzień nikomu nie działała komórka ani internet; potraficie sobie to wyobrazić?). W sumie aresztowano ponad trzydzieści pięć tysięcy osób.

Aby ustalić dokładną przyczynę rozruchów, gubernator Pat Brown poprosił o przeprowadzenie dochodzenia samego dyrektora CIA Johna McCone’a. Działo się to w szczytowym okresie zimnej wojny – koniec świata wydawał się bliski, więc McCone i tak miał pełne ręce roboty. Dla Komisji McCone’a najprostszym pod względem politycznym rozwiązaniem byłoby zrzucenie winy na krnąbrną czarną rodzinę i wyjaśnienie późniejszej fali przemocy mechanizmami psychologii tłumu. Tak zresztą najczęściej sprawę przedstawiały media. Wielu urzędników państwowych przekonywało, że zamieszki w Watts wynikały z tego, że dzielnicę zamieszkiwały tysiące wandali i szubrawców. Zupełnie jakby czymś normalnym było, że ludzie nagle postanawiają bez powodu podpalić swoje miejsce zamieszkania.

Mniej uproszczone wyjaśnienie mówiło, że mieliśmy do czynienia z zachowaniem ludzi żyjących w tak złych warunkach, że nie pozostało im nic innego, jak spalić wszystko dokoła. Właśnie do takich wniosków doszło siedemdziesięciu członków Komisji McCone’a po kilkuset dniach spędzonych w Watts na rozmowach z mieszkańcami i po szczegółowym przeanalizowaniu warunków mieszkalnych w mieście. Warunki sprzyjające wybuchowi zamieszek w Watts powstały na długo przed zatrzymaniem Marquette’a Frye’a przez Lee Minikusa. Były nimi bieda, nierówności społeczne i dyskryminacja na tle rasowym. Komisja zaleciła „pilne” uruchomienie programów walki z analfabetyzmem i szkoleń zawodowych, budowę przedszkoli, poprawę warunków mieszkaniowych najuboższych mieszkańców, zorganizowanie transportu publicznego i, co najważniejsze, zapewnienie mieszkańcom dostępu do służby zdrowia.

McCone wskazał zwłaszcza na jeden czynnik, który miał wzbudzić niepokoje na tle tych zadawnionych problemów: na osławioną inicjatywę zwaną Propozycją 14 z referendum stanowego przeprowadzonego w listopadzie 1964 roku. W latach sześćdziesiątych XX wieku w Kalifornii kwitł aktywizm społeczny, niemniej nawet na tym tle wyróżnia się gwałtownie oprotestowana Propozycja 14. Ponad rok wcześniej, w czerwcu 1963 roku, władze stanowe przyjęły ustawę o sprawiedliwych warunkach mieszkaniowych Rumforda (Rumford Fair Housing Act), która zakazywała dyskryminacji podczas sprzedaży i wynajmu domów. Podlegały jej instytucje pożyczkowe, właściciele hipotek i pośrednicy w handlu nieruchomościami. Faktycznym celem ustawodawców było zapewnienie równych szans czarnym nabywcom domów. Mogło się wydawać, że jest to znaczący krok w stronę zapewnienia im pełni praw obywatelskich. Niemniej ustawa wzbudziła kontrowersje. Nawet w Berkeley – mieście słynącym z protestów w obronie wolności słowa – przepisy o sprawiedliwych warunkach mieszkaniowych zostały wcześniej w tamtym roku odrzucone. Tymczasem następnej wiosny zgłoszono inicjatywę o nazwie Propozycja 14, która miała unieważnić Rumford Fair Housing Act. Mimo protestów (i równie ostrych kontrprotestów) inicjatywa została przyjęta w referendum. Decyzja ta odebrała możliwość działania biednym mieszkańcom South Los Angeles, mającym ambicję, żeby się stamtąd wydostać albo dostać kredyt na budowę czy rozbudowę domu w dzielnicy. Nawet gdyby mieszkaniec Watts zdołał zarobić dostatecznie dużo, żeby kupić dom w Bel Air, mogłoby mu to zostać w świetle prawa uniemożliwione. (W 1990 roku, kiedy na anteny wchodził serial Bajer z Bel-Air, myśl, że czarna rodzina mogłaby zamieszkać w ekskluzywnej dzielnicy Bel Air, była czymś nowym).

Propozycja 14 została ostatecznie uznana za niekonstytucyjną przez Sąd Najwyższy, niemniej czarni Amerykanie uznali jej przyjęcie w referendum z 1964 roku za wyraźny sygnał, że nie tylko system prawny jest skierowany przeciwko nim – co wiedzieli od dawna – ale też że większość ludzi jest gotowa zagłosować za jego utrzymaniem. Nie chodziło przecież o zwykłą bierność białej większości ani o przymykanie oka na trudną sytuację ludzi pozbawionych praw obywatelskich, ale o czynny sprzeciw.

Okoliczności aresztowania Frye’a przez Minikusa okazały się iskrą pod rusztowaniem wznoszonym od kilku dziesięcioleci. Pod tym rusztowaniem stały beczki z paliwem. Płonęły przez tydzień, a mogłoby się tlić w nieskończoność. To właśnie w rezultacie rozruchów w Watts polityka rządu federalnego po raz pierwszy zetknęła się bezpośrednio z konsekwencjami ubóstwa i nierówności społecznych. Miało do tego dojść ponownie w 1992 roku, kiedy Rodney King został pobity przez funkcjonariuszy policji, którzy uniknęli za to kary, oraz w 2015 roku w Ferguson w stanie Missouri, po tym, jak policjant Darre Wilson strzelił kilkakrotnie w plecy młodemu mężczyźnie, Michaelowi Brownowi.

Jedną z przykrych okoliczności, które doprowadziły do rozruchów z 1965 roku, okazał się brak dostępu do opieki medycznej. W debacie na temat zdrowia publicznego zaczęto głosić pogląd, że kod pocztowy człowieka pozwala przewidzieć stan jego zdrowia lepiej niż kod genetyczny. Średnia długość życia w regionie Westmont w South Los Angeles jest o dziesięć lat niższa niż w leżącym po drugiej stronie miasta Culver City. Jedna na trzy dorosłe osoby mieszkające w South Los Angeles nie ma ubezpieczenia zdrowotnego.

Wszystko to oczywiście wina ludzi, nie melaniny. Gdybyśmy dysponowali identyczną pigmentacją skóry, znaleźlibyśmy sobie inne kryteria podziałów. Zamieszki w Watts to klasyczny przykład skutków niesprawiedliwości o podłożu systemowym, niemniej w opowieści o nich pomija się często rolę dostępu do opieki zdrowotnej w pogłębianiu nierówności w South Central. Watts jest skrajnym przykładem rozbieżności w dostępie do służby zdrowia, które istnieją w Stanach Zjednoczonych (i wielu innych krajach) – istniały zresztą, na długo zanim dzielnica stanęła w płomieniach.

Choć służba zdrowia najczęściej omijała takie miejsca, zdarzały się wyjątki. W lipcu 1964 roku, na rok przed zamieszkami w Watts, w South Central, na tyłach episkopalnej katedry Świętego Jana przy Adams Boulevard, mała grupa lekarzy zaczęła świadczyć darmową pomoc medyczną dla coraz większej liczby biednych dzieci. Lekarze i pielęgniarki z okolicy pracowali nieodpłatnie w soboty. Po jakimś czasie miejsce to nazwano Przychodnią Świętego Jana. Stała się jednym z najbardziej znanych szpitali w South Los Angeles i powielanym w innych częściach kraju modelowym rozwiązaniem świadczenia pomocy ludziom dyskryminowanym na tle rasowym.

A w ostatnich czasach również płciowym.

Dlaczego większość kobiet nie ma jabłka Adama?

W jednej z pierwszych scen opisanych w Biblii i Torze mężczyzna o imieniu Adam zjada „zakazany owoc”. Mogło to być jabłko, ale nie musiało. Księga Rodzaju nie precyzuje, czy chodziło o jabłko, ale właśnie tak bizantyjscy artyści zilustrowali tę scenę. Jabłko utkwiło w gardle Adama, ponieważ, jak zapewne pamiętacie, było zakazanym owocem, a na tamtym etapie opowieści główny antagonista, Bóg, nie miał zwyczaju rzucać słów na wiatr.

Jabłko na zawsze utkwiło w gardle Adama, jakimś cudem trwale zatopione w tkance otaczającej krtań. Tak narodził się termin jabłko Adama – czyli to, co anatomowie nazwaliby wyniosłością krtaniową.

F 74

Nie jestem teologiem, ale nie pomylę się chyba, mówiąc, że również Ewa zjadła jabłko. Czy nie była to jedna z kluczowych części tej historii? Wyjaśnienie szwankuje nawet jako mit. Nie sprawdza się również na poziomie fizjologii. Gdyby komuś utkwił w krtani duży kawałek jabłka, kaszlałby tak długo, odczuwając odruch wymiotny, aż oczyściłby gardło, ponieważ do tego właśnie służy odruchowa reakcja towarzysząca zakrztuszeniu. Jeżeli ktoś faktycznie szuka dowodów na ingerencję Boga w mechanizmy rządzące ludzkim ciałem, może spokojnie poprzestać właśnie na odruchu gardłowym. Organizm próbuje się uratować przed zagrożeniem, usuwając tkwiący w przełyku kawałek pożywienia, nie tracąc czasu na angażowanie świadomości. (Tylko dwie trzecie ludzi ma odruch gardłowy. Powyższe wyjaśnienie nie miało na celu wykluczenia tych, u których nie występuje. Wyraża jedynie proste założenie, że obwody neuronalne danego osobnika mają pod tym względem taką postać, jaka występuje u większości populacji[26]).

Kiedy nerw odchodzący do języka i gardła – zwany nerwem językowo-gardłowym – wyczuwa w krtani obiekt, który jest za duży, żeby przejść niżej, wysyła sygnał bezpośrednio do pnia mózgu, a on z kolei kontaktuje się z mięśniami gardła. Gdyby Adam nie miał odruchu gardłowego i nie był zdolny do kaszlenia z powodu jakiegoś wyjątkowego paraliżu tych nerwów – albo gdyby doznał udaru, który doprowadziłby do zwarcia w części pnia mózgu – jabłko rzeczywiście mogłoby utkwić w gardle na dłużej. Byłby wtedy zwany Adamem Rzężącym albo po prostu gościem o wyjątkowo piskliwym głosie. Jabłko szybko zaczęłoby gnić i wdałoby się zakażenie. Ropa zbierałaby się tak długo, aż wypełniłaby gardło i całkowicie je zatkała. Adam umarłby wskutek albo mechanicznego przyduszenia, albo septycznego zakażenia zgniłym jabłkiem tkwiącym mu nadal w gardle.

Jabłko Adama bynajmniej nie jest strukturą występującą wyłącznie w krtaniach mężczyzn. Po prostu u kobiet zazwyczaj słabiej je widać. To chrząstka umiejscowiona tuż powyżej tarczycy, nazywana stosownie chrząstką tarczowatą. U mężczyzn w okresie dojrzewania testosteron pobudza jej wzrost, a wraz z nią wzrost całej krtani. Wzrost wydłuża fałdy głosowe (inaczej struny głosowe). Podobnie jak w przypadku strun w instrumentach muzycznych, wibracje dłuższych strun głosowych wytwarzają niższe dźwięki. Psychologowie wykazali, że mężczyźni o niższych głosach uchodzą za atrakcyjniejszych partnerów, co wydaje się tłumaczyć, dlaczego dobór płciowy faworyzuje większe jabłka Adama[27].

Cecha ta utrwala się nie dlatego, że duża wyniosłość krtaniowa – jako taka dość bezużyteczna – zwiększa szanse danego osobnika na przeżycie, ale dlatego, że duże jabłko Adama (i powiązany z nim niższy głos) są atrakcyjne jako oznaki czegoś innego. Do powstania jabłka Adama potrzebny jest testosteron, a to oznacza jedno: sprawnie działające jądra. Kiedy stojąc na Times Square, zadzieracie głowę i widzicie billboard przedstawiający mężczyznę z dużym jabłkiem Adama, w praktyce macie przed oczami demonstrację sprawności jąder. „Kup ten produkt – przekonuje reklama – a będziesz mieć dobre jądra”.

Ponieważ nasze krtanie są zbudowane z chrząstek (a nie kości), jabłko Adama może, podobnie jak uszy i nos, rosnąć nawet po zakończeniu okresu dojrzewania. Kiedy zawodowy baseballista zaczyna przyjmować testosteron, czasami rozrasta mu się krtań – taki sam proces zachodzi w okresie dojrzewania, kiedy poziom testosteronu u mężczyzn zwiększa się kilkusetkrotnie[28].

Na tym etapie mężczyźni i kobiety zaczynają się znacząco różnić pod wieloma względami, które mogą się wydawać niezwiązane z dojrzałością płciową. W wieku dziesięciu lat chłopcy i dziewczynki potrafią biegać w zasadzie z identyczną prędkością. Pod koniec okresu dojrzewania płciowego najsprawniejsi biegacze radzą sobie znacznie lepiej od najsprawniejszych biegaczek. Statystyczny mężczyzna potrafi skoczyć wyżej i rzucić dalej od statystycznej kobiety.

Część tych rozbieżności ma podłoże kulturowe – są wynikiem większego nacisku na kształcenie sprawności fizycznej u mężczyzn – ale różnice utrzymują się nawet u najlepszych sportowców, którzy trenują od dziecka. Mężczyźni mają ponad dwieście razy więcej testosteronu niż kobiety. Wydaje się to odpowiadać za szersze ramiona, dłuższe kończyny oraz większe (w porównaniu z resztą ciała) serce i płuca.

Nie zawsze tak było. Dawno temu mężczyźni i kobiety byli do siebie bardziej podobni pod względem fizycznym. Ich wygląd stopniowo ulegał zmianom – pod wpływem mechaniki procesu rozrodczego. Ponieważ ciąża u ludzi trwa dziewięć miesięcy, jeden mężczyzna mógł (w przeszłości) kopulować z wieloma kobietami w niewielkich odstępach czasu, podczas gdy kobiety nie miały takiej możliwości. Z tego powodu istniał wtedy – podobnie jak dziś – nadmiar mężczyzn. Musieli oni ze sobą walczyć o możliwość kopulowania z kobietami, przez co wykształciły się u nich cechy kojarzone w dzisiejszych czasach ze sprawnością fizyczną.

Proces ten został dodatkowo wzmocniony przez dobór płciowy, w ramach którego większość kobiet zaczęła preferować partnerów o wyraźnie męskim wyglądzie, nawet jeśli nie byli w praktyce sprawniejsi. I na odwrót. Oznaczało to, ogólnie rzecz biorąc, że wygląd mężczyzn z wysokim poziomem testosteronu uznawano za bardziej pożądany. W popularnej książce 4-godzinne ciało Timothy Ferriss opisuje próby zmieniania poziomu testosteronu we własnym ciele przez spożywanie ogromnych ilości mięsa. Według jego relacji kobiety potrafiły w jakiś sposób wyczuć emanujący od niego testosteron i nie mogły mu się oprzeć.

...Czy to naprawdę działa? Czy nie pociągają nas przypadkiem feromony?

Koncepcja feromonów – substancji chemicznych wydzielanych przez nasze organizmy, aby inni mieli ochotę uprawiać z nami seks – jest ogromnie intrygująca. Stawiano hipotezy, że są produktami ubocznymi testosteronu i estrogenu. Tysiące lotnych substancji opuszczają nasze ciała przez skórę, oddech i wszystko, co wydzielamy. Problem w tym, że nauka wciąż nie potwierdziła istnienia ludzkich feromonów. Ferriss mógł sobie to wszystko wyobrazić. Może opisywane przez niego kobiety pociągało wyłącznie jego jabłko Adama. A może tak naprawdę żadnych kobiet nie było.

Z bardziej istotnym pod względem społecznym zastosowaniem testosteronu nie spotkamy się wcale, rozmawiając o dopingu sportowym czy podchodach seksualnych, ale o ludziach, którzy urodzili się jako kobiety i dokonują przejścia od fizycznej formy kobiecej do męskiej. Korzystanie z hormonów płciowych (testosteronu i estrogenu) zgodnych z poczuciem tożsamości płciowej zostało w ostatnim czasie uznane za kwestię o istotnym znaczeniu medycznym przez większość stowarzyszeń zawodowych i lekarzy, w tym Amerykańskie Stowarzyszenie Lekarzy (American College of Physicians), Amerykańskie Towarzystwo Medyczne (American Medical Association) i Amerykańskie Towarzystwo Psychologiczne (American Psychological Association). Sąd Najwyższy Stanów Zjednoczonych orzekł, że firmy ubezpieczeniowe nie mogą odmawiać pokrywania kosztów terapii hormonalnych. W styczniu 2016 roku wszyscy pracownicy urzędów federalnych w Stanach Zjednoczonych mieli dostęp do przynajmniej niektórych form zmiany płci.

Ta zasadnicza zmiana w dostępie do opieki zdrowotnej marginalizowanej długo społeczności każe nam zadać zasadnicze pytania o sprawiedliwość i prawa człowieka w odniesieniu do całej ochrony zdrowia. W co najmniej siedemdziesięciu pięciu krajach obowiązują przepisy prawne zakazujące stosunków płciowych innych niż stosunki mężczyzn o męskiej tożsamości płciowej z kobietami o kobiecej tożsamości płciowej. W pozostałych granice dopuszczalnych zachowań przebiegają w różnych miejscach, a dyskryminowanie ludzi niedopasowanych do tradycyjnych ról płciowych przybiera bardziej podstępne formy.

Szacuje się, że w Stanach Zjednoczonych liczba samobójstw wśród ludzi transpłciowych jest dziewiętnastokrotnie wyższa niż wśród innych członków populacji[29]. Choć większość z nas nie przejawia otwarcie agresywnych zachowań w stosunku do innych ludzi, utrwalamy pojęcia, które dzielą. Na przykład system opieki zdrowotnej jest zbudowany niemal całkowicie w oparciu o tradycyjne koncepcje płci.

Mimo możliwości zagwarantowanych prawem i zaleceń specjalistów od medycyny firmy ubezpieczeniowe i amerykański fundusz zdrowia regularnie odmawiają finansowania zmiany płci. Osoba nieubezpieczona może obecnie liczyć na dostęp do usług medycznych związanych ze zmianą płci tylko w niewielu miejscach. Nawet osoby ubezpieczone mają dojście do niewielkiej puli wyczulonych na kwestie kulturowe i przeszkolonych medycznie profesjonalistów świadczących usługi dla osób spoza dwubiegunowego modelu płciowego. A wszystko dlatego, że większość uczelni medycznych i stażów zapewnia niewielki dostęp do edukacji w tym zakresie – albo nie zapewnia go w ogóle. Nie istnieją stosowne certyfikaty ani akredytacje. Kiedyś większość zabiegów przeprowadzano na czarnym rynku albo z oporami w normalnych szpitalach, w których pacjenci spotykali się z dyskryminacją czy nawet wrogością ze strony osób świadczących usługi medyczne. Poprawa nadeszła z nieoczekiwanej strony.

Opracowane po zamieszkach w Watts zalecenia Komisji McCone’a – dostęp do opieki zdrowotnej ma kluczowe znaczenie dla funkcjonowania społeczeństwa – zostały w dużej mierze zignorowane albo zapomniane. O realności wyrażonego w nich zapotrzebowania w 1965 roku świadczyła najlepiej salka na tyłach katedry episkopalnej Świętego Jana. Ta tworzona spontanicznie placówka przekształciła się w filar lokalnej służby zdrowia w South Los Angeles. W latach dziewięćdziesiątych XX wieku Święty Jan był małą, choć doskonale prosperującą przychodnią, słynącą z tego, że pomoc mogli tam uzyskać ludzie pozbawieni ubezpieczenia zdrowotnego.

Właśnie wtedy Jim Mangia przybył z San Francisco, gdzie pracował w szczytowym okresie podszytych paniką reakcji na wybuch epidemii AIDS, zaraz po ukończeniu studiów z publicznej służby zdrowia na Uniwersytecie Columbia. Jest ode mnie o kilkanaście centymetrów niższy, ale wydaje się, że jest dokładnie na odwrót. Z powodu silnego akcentu i sposobu bycia sprawia wrażenie człowieka, który nie zdążył przywyknąć do Kalifornii. Dorastał na Brooklynie i przeprowadził się do dzielnicy Silver Lake w Los Angeles w czasie, kiedy było to, jak sam mówi, getto. Przez poprzednie dwie dekady kierował Przychodnią Świętego Jana, która w tym czasie rozrosła się do największej sieci placówek medycznych w South Los Angeles i obsługuje siedemdziesiąt pięć tysięcy pacjentów rocznie. Zamiast jednej przychodni funkcjonuje czternaście. Zapewniają one mieszkańcom South Los Angeles 40 procent podstawowej opieki zdrowotnej.

Amerykanami pozbawionymi ubezpieczenia zdrowotnego zajmują się rozmaite programy finansowane z pieniędzy podatników. Święty Jan to sieć finansowanych ze środków federalnych ośrodków zdrowia (tak zwanych FQHCs), co oznacza, że jest działającą non profit przychodnią, która świadczy opiekę zdrowotną w społecznościach, w których żyje wiele nieubezpieczonych osób pozbawionych możliwości normalnego korzystania ze świadczeń medycznych. FQHCs otrzymują kredyty podatkowe i zwiększone zwroty z funduszu zdrowia oraz mogą się ubiegać o finansowanie z grantów. Wśród pacjentów Świętego Jana jest wielu imigrantów oraz sezonowych pracowników rolnych, bezdomnych i lokatorów mieszkań komunalnych.

Program FQHC został powołany do życia przez Lyndona Johnsona w 1965 roku, tym samym, w którym doszło do zamieszek w Watts. Już we wcześniejszym orędziu o stanie państwa z 1964 roku prezydent Johnson zapowiadał, że program będzie „kładł nacisk na opartą na współpracy pomoc dla jednej piątej amerykańskich rodzin, których dochód nie wystarcza do zaspokojenia nawet najbardziej podstawowych potrzeb”[30].

F 80

Opisane przez Johnsona podejście opierało się na ulepszaniu istniejących systemów. „Naszą naczelną bronią służącą do bardziej precyzyjnego ataku – mówił – będą lepsze szkoły, lepsza opieka zdrowotna, lepsze domy, lepsze szkolenia i możliwość znalezienia lepszej pracy, co pomoże większej liczbie Amerykanów, zwłaszcza młodych Amerykanów, wydobyć się z nędzy i bezrobocia tam, gdzie inni obywatele im pomogą”.

Jak wiele późniejszych metaforycznych batalii, wojna z ubóstwem zakończyła się niepowodzeniem. Podstawowe potrzeby wspomnianej w orędziu jednej piątej mieszkańców Ameryki nie są zaspokajane w większym stopniu w 2015 roku niż pięćdziesiąt lat wcześniej. Bardziej prawdziwe byłoby zapewne stwierdzenie, że wojnę z ubóstwem taką, o jakiej myślano pierwotnie, dopiero trzeba będzie stoczyć.

Po zamieszkach w Watts, kiedy zniszczono sklepy spożywcze i przestały działać restauracje, amerykańskie Ministerstwo Rolnictwa musiało dostarczyć do dzielnicy dziesięć ton zaopatrzenia. Koszt tej pomocy zwiększył wcześniejsze koszty zaangażowania Gwardii Narodowej, strat mienia (wówczas szacowane były na sto milionów dolarów, co dziś równałoby się niemal miliardowi) i koszty sądowe tysięcy spraw i późniejszego więzienia skazanych. Pomysł Johnsona polegał na zainwestowaniu tych pieniędzy z góry, jeszcze przed wybuchem zamieszek. Społeczeństwo podzielone takimi nierównościami ekonomicznymi jak Stany Zjednoczone i tak musiałoby ponieść ten koszt.

„Bardzo często brak pracy i pieniędzy nie jest przyczyną ubóstwa, ale jego objawem – powiedział Johnson jeszcze przed wybuchem zamieszek. – Przyczyna może tkwić głębiej, w naszej nieumiejętności zapewnienia współobywatelom równych szans na rozwinięcie zdolności, w braku wykształcenia i szkoleń zawodowych, w braku opieki zdrowotnej i mieszkań, w braku lokalnych wspólnot, w których mogliby żyć i wychowywać dzieci”.

Zamiast zmierzyć się z tymi bolączkami w bardziej systemowy sposób, podstawowymi środkami walki z biedą, jakie stosowano w kolejnej dekadzie, były kontrowersyjne programy opieki społecznej[31]. „Pomoc rządowa” stała się łatką, którą przyklejono wszystkim programom federalnym, co doprowadziło do pogłębienia politycznych podziałów w społeczeństwie. Demokraci próbowali przebudowywać systemy społeczne, żeby zapewnić obywatelom równe szanse, podczas gdy republikanie uważali te rozwiązania za niesprawiedliwe dla tych, którzy tymi szansami dysponują. Ten podział istnieje do dziś.

Jednym z osiągnięć, którymi wojna z ubóstwem może się pochwalić, jest ogólnokrajowa sieć ponad tysiąca dwustu finansowanych ze środków federalnych ośrodków zdrowia w rodzaju Świętego Jana z South Los Angeles. Federalne Biuro ds. Zarządzania i Budżetu (Office of Management and Budget) regularnie zalicza FQHCs do najbardziej wydajnych programów federalnych. George W. Bush prowadził politykę ochrony osób pozbawionych ubezpieczenia społecznego nie przez obejmowanie nim coraz większej liczby obywateli, ale przez dosypywanie funduszy do kolejnych FQHCs. W rezultacie w okresie jego rządów liczba grantów przyznawanych FQHCs potroiła się. Program ten rozszerzono w ramach przyjętej za rządów Baracka Obamy Affordable Care Act. W ramach tej ustawy dla FQHCs przeznaczono dwanaście miliardów dolarów.

Program funkcjonuje nieprzerwanie od kilku dziesięcioleci dzięki rzadkiemu ponadpartyjnemu poparciu. Z jednej strony jest odpowiedzią na wyznawane przez demokratów idee związane z ochroną zdrowia rozumianą jako jedno z praw człowieka, a z drugiej zapewnia opiekę zdrowotną w wielu wiejskich regionach Stanów Zjednoczonych. A republikanie nie mogą sobie pozwolić, żeby skazać swój elektorat na śmierć.

W miarę jak sieć Świętego Jana się rozrastała i w South Los Angeles otwierano kolejne przychodnie, zaczęła się do nich zgłaszać nieproporcjonalnie wielka liczba osób transpłciowych – przynajmniej częściowo dlatego, że statystycznie są oni ludźmi ubogimi, a 91 procent pacjentów przychodzących do Świętego Jana to ludzie żyjący poniżej federalnego minimum socjalnego[32]. Wielu takich pacjentów przyznawało, że nabywali wcześniej wątpliwej jakości hormony „na ulicy”, narażając się na związane z tym niebezpieczeństwa, i że samodzielnie robili sobie zastrzyki. Niektórzy próbowali nadawać sobie fizyczne kształty charakterystyczne dla danej płci, wstrzykując sobie w piersi, policzki i pośladki domowej roboty wynalazki w rodzaju szczeliwa łazienkowego czy oleju roślinnego. Organizm najczęściej atakuje takie substancje, zamieniając je w twarde grudki. Ludzie umierali, kiedy przedostawały się do ich naczyń krwionośnych i przemieszczały do tętnic płucnych. Jedna z pacjentek zgłosiła się do Przychodni Świętego Jana z powracającym nieustannie zapaleniem – grudki oleju wślizgnęły jej się pod skórę i zsunęły do łydek i stóp, gdzie utworzyły bolesne czerwone czyraki, które trzeba było chirurgicznie odsączyć i wyleczyć antybiotykami.

W obliczu tych niebezpiecznych praktyk dyrektor Świętego Jana, Jim Mangia, za „najzwyklejszą oczywistość” uznał potrzebę świadczenia opieki zdrowotnej osobom transpłciowym.

W obecnie obowiązującym żargonie powszechnie akceptowanym przez organizacje broniące praw osób transpłciowych zmiana płci jest społecznym, prawnym i/lub medycznym procesem, który ma potwierdzić tożsamość płciową danej osoby. Może się to wiązać z przyjmowaniem hormonów (doustnie lub w zastrzykach domięśniowych), poddaniem się szeregowi operacji, zmianie imienia i nazwiska i dokumentów tożsamości. Ponieważ w wymiarze zewnętrznym proces ten opiera się w ogromnej mierze na zmianie wyglądu fizycznego, którą można osiągnąć za pomocą hormonów i operacji, a w obu przypadkach ze względów prawnych potrzebne jest pośrednictwo lekarza, zmiana płci trafiła w obszar zainteresowania opieki zdrowotnej. W rezultacie kwestia zmiany płci zmusiła system opieki zdrowotnej do odniesienia się do strukturalnych kwestii społecznych.

W 2014 roku we współpracy z Centrum Prawnym dla Osób Transpłciowych (Transgender Law Center) z Oakland sieć Świętego Jana rozszerzyła swój Program Zdrowotny dla Osób Transpłciowych i wystąpiła z otwartą ofertą całościowego podejścia do kwestii zdrowotnych u osób transpłciowych. Program ruszył w styczniu, kiedy dziewięciu pacjentom poza ogólną opieką medyczną zaoferowano hormony umożliwiające zmianę płci. Mangia zatrudnił specjalistę od opieki medycznej dla osób transpłciowych, Caca Cooka, który wcześniej mieszkał nad zatoką San Francisco. Powiedział mu, że pod koniec roku spodziewają się prowadzić około siedemdziesięciu pięciu przypadków. Cook roześmiał się i stwierdził, że liczba ta będzie znacznie większa.

W pierwszym roku istnienia programu, o którym pacjenci dowiadywali się wyłącznie pocztą pantoflową, zgłosiło się niemal pięćset osób.