Grecka litera Pi stała się parasolem ochronnym dla głównego bohatera-miłośnika ogrodów zoologicznych i świetnego pływaka. Razem ze swoją rodziną mieszkał w Puttuczczeri, skąd jednak zamierzali przeprowadzić się do Kanady. Czekała ich długa podróż przez Ocean Spokojny, która niestety zakończyła się tragicznie.

Dramat jaki rozgrywał się na bezkresach wód stał w sprzeczności z piękną scenerią, jaka widoczna była z pokładu szalupy. 227 dni na Oceanie, mając za towarzysza jedynie tygrysa bengalskiego. Udało się przeżyć m.in. dzięki zapomnieniu o szybkim ratunku. Czas dla Pi nie istniał, o czym świadczy chociażby prowadzony przez niego dziennik, w którym nie ma dat ani żadnej numeracji. Tylko informacje praktyczne, pozwalające przetrwać w nowej sytuacji do której trzeba było się szybko dostosować. Jakże trafne okazało się powiedzenie potrzeba matką wynalazków.

Yann Martel

Życie Pi

Przekład: Zbigniew Batko

Tytuł oryginału: Life of Pi

Data wydania: 2003 r.

Data wydania oryginalnego: 2001 r.

Nagroda Bookera 2002

OD AUTORA

Ta książka powstała w czasie, kiedy dręczył mnie głód. Spróbuję to wyjaśnić. Wiosną 1996 roku ukazała się w Kanadzie moja druga powieść. Nie odniosła sukcesu. Krytyka była albo zdezorientowana, albo wyrażała swą dezaprobatę w formie zdawkowych pochwał. Czytelnicy zupełnie zignorowali książkę. Nie pomógł mi też promocyjny cyrk, pomimo podejmowanych przeze mnie prób wcielenia się w rolę klauna bądź akrobaty. Książka po prostu nie zaistniała. Stała na półkach księgarń wśród innych, ustawionych w szeregu niczym wyrostki przed meczem baseballu lub piłki nożnej, i była jak niezdarny słabeusz, którego nikt nie chce mieć w swojej drużynie. Znikła z pola widzenia szybko i po cichu.

Jej fiasko nie zrobiło na mnie zbyt wielkiego wrażenia. Zabrałem się już do pisania kolejnej powieści, której akcja miała się rozgrywać w Portugalii w 1939 roku. Tyle że ogarnęło mnie zniecierpliwienie. I nie miałem pieniędzy.

Poleciałem więc do Bombaju. Nie jest to, wbrew pozorom, takie nielogiczne, jeśli wziąć pod uwagę trzy sprawy: że asceza bytowania w Indiach nauczy cierpliwości każdego, że nawet małe pieniądze mogą tam wiele załatwić i że powieść rozgrywająca się w Portugalii w 1939 roku nie musi mieć wiele wspólnego z Portugalią i 1939 rokiem.

Byłem już wcześniej w Indiach, na północy; spędziłem tam pięć miesięcy. Przybyłem wtedy na ten subkontynent kompletnie nieprzygotowany. Właściwie całe moje przygotowanie ograniczało się do jednego słowa. Kiedy powiedziałem o planowanej podróży znajomemu, który znał dobrze ten kraj, zauważył zdawkowo: „Mówią tam zabawną angielszczyzną. Lubią na przykład takie słowa, jak»oszkapić«„. Przypomniałem to sobie kiedy samolot podchodził do lądowania w Delhi. A zatem słowo „oszkapić” było całym wyposażeniem, z jakim wkroczyłem w bogatą, hałaśliwą, dynamiczną i szaloną rzeczywistość Indii. Używałem go od czasu do czasu i muszę przyznać, że dobrze mi służyło. Na jednej stacji kolejowej powiedziałem kiedyś do kasjera: „Nie sądziłem, że bilety będą tak drogie. Nie próbuje mnie pan chyba oszkapić?”. Uśmiechnął się i odpowiedział śpiewnie: „Nie, sir. Absolutnie nie zamierzam pana oszkapić. Podałem panu oficjalną cenę”.

Podczas powtórnego pobytu w Indiach wiedziałem już lepiej, czego się spodziewać, wiedziałem też, czego chcę. Postanowiłem, że zainstaluję się w jakimś górskim kurorcie i napiszę swoją powieść. Widziałem oczyma wyobraźni, jak siedzę na wielkiej werandzie, przy stole, na którym leżą notatki i stoi filiżanka parującej herbaty. U moich stóp zielone wzgórza spowite gęstą mgłą, w uszach rozbrzmiewają przenikliwe wrzaski małp. Pogoda jest w sam raz, wystarczy cienki sweterek rano i wieczorami i koszula z krótkim rękawem w ciągu dnia. W takiej scenerii, z piórem w dłoni, zacznę przeobrażać Portugalię w literacką fikcję, by dotrzeć do wyższej prawdy. Bo czyż pisanie powieści nie polega na selektywnym przetwarzaniu rzeczywistości? Na takim jej przekształcaniu, które wydobędzie samą jej esencję? Po co miałbym jechać w tym celu do Portugalii?

Właścicielka pensjonatu opowie mi o walce Indusów o wyzwolenie spod brytyjskiej dominacji. Będziemy uzgadniać mój jadłospis na następny dzień. Po wykonaniu dziennej normy będę się przechadzał po wzgórzach wśród plantacji herbaty.

Niestety, moja powieść stękała, kaszlała i w końcu zdechła. Dokonała żywota w Matheranie, małej, położonej niedaleko od Bombaju miejscowości wśród wzgórz, z małpami, ale bez herbacianych plantacji. Moja porażka była typowa dla ambitnych pisarzy. Człowiek ma dobry temat i nie najgorszy styl. Postacie są tak krwiste, że brakuje im tylko świadectw urodzenia. Obmyślona dla nich fabuła jest wspaniała – prosta i jednocześnie frapująca. Autor zebrał stosowną dokumentację, ponotował sobie fakty – historyczne, społeczne, informacje o klimacie, kulinaria – które powinny nadać całej historii piętno autentyzmu. Dialog toczy się wartko, napięcie takie, że aż trzeszczy. Opisy wprost kipią od barwnych, wyrazistych szczegółów i kontrastowych zestawień. Rzecz powinna wyjść naprawdę wspaniale. Ale to wszystko nie zdaje się na nic. Wbrew tej oczywistej, świetlanej i obiecującej perspektywie przychodzą takie momenty, kiedy autor uświadamia sobie, że ten beznamiętny wewnętrzny głosik, który go przez cały czas prześladował, mówi straszną prawdę: nic z tego nie będzie. Brakuje pewnego ważnego elementu, owej iskry, która ożywia prawdziwą historię, bez względu na to, czy sama ta historia lub jej tworzywo są właściwe. Problem w tym, że rzecz jest emocjonalnie martwa. Takie odkrycie może naprawdę złamać w człowieku ducha. I pozostawia bolesne uczucie, które można porównać do głodu.

Z Matheranu wysłałem notatki do mojej nieudanej powieści na fikcyjny adres gdzieś na Syberii, podając adres zwrotny, również fikcyjny, w Boliwii. Kiedy już urzędnik na poczcie przybił stempel i wrzucił kopertę do przegródki, usiadłem, przygnębiony i zniechęcony, i zadałem sobie pytanie: „I co teraz, panie Tołstoj? Jaki masz kolejny świetny pomysł na życie?”.

Miałem jeszcze trochę pieniędzy i wciąż mnie nosiło. Wstałem i wyszedłem z poczty z postanowieniem, że spenetruję południowe regiony Indii.

Tym, którzy mnie pytają, czym się zajmuję, chciałbym odpowiadać, że jestem doktorem, ponieważ lekarze są współczesnymi dostarczycielami cudów i magii. Nie ulega jednak wątpliwości, że gdybyśmy, jadąc autobusem, rozbili się za następnym zakrętem i gdyby oczy wszystkich zwróciły się w moją stronę, wyjaśniłbym wśród krzyków i jęków ofiar, że jestem doktorem praw. A gdyby w tej sytuacji poprosili mnie o pomoc w uzyskaniu odszkodowań na drodze prawnej, musiałbym wyznać, że tak właściwie to jestem magistrem filozofii, jeśliby zaś domagali się głośno, żebym wyjaśnił sens tej tragedii w kategoriach filozoficznych, musiałbym przyznać, że nawet nie zajrzałem do Kierkegaarda, i tak dalej, i tak dalej. Wobec tego wolałem się trzymać szarej – i kalekiej – prawdy.

Od czasu do czasu spotykałem się z reakcją: „Jesteś pisarzem? Naprawdę? Mam dla ciebie świetną historię”. Najczęściej historie te były zaledwie anegdotami, którym brakowało oddechu i tak zwanego mięsa.

Dotarłem do Puttuczczeri, położonego na południe od Madrasu na wybrzeżu Tamilnadu ośrodka administracyjnego małego autonomicznego terytorium o tej samej nazwie. Pod względem obszaru i liczby mieszkańców jest to mało znacząca część Indii – w porównaniu z nią kanadyjska Wyspa Księcia Edwarda to prawdziwy gigant – ale bieg historii sprawił, że ów skrawek ziemi odłączył się od reszty. Bo Puttuczczeri było kiedyś stolicą tego najskromniejszego z imperiów kolonialnych, jakim były Indie Francuskie. Francuzi chcieli rywalizować z Anglikami, i to bardzo, ale jedyne, co zdołali sobie wykroić, to panowanie w kilku małych portach. Trzymali się ich przez blisko trzysta lat. Opuścili Puttuczczeri w 1954 roku, pozostawiając po sobie piękne białe budynki, szerokie prostopadłe względem siebie ulice razem z nazwami, takimi jak rue de la Marine czy rue Saint-Louis, oraz képis, czapki policjantów.

Pewnego dnia wstąpiłem do Kawiarni Indyjskiej przy ulicy Nehru. Jest to jedna wielka, wysoka sala o zielonych ścianach. Pod sufitem wirują wentylatory, wprawiając w ruch gorące, parne powietrze. Sala jest zastawiona identycznymi kwadratowymi stolikami z kompletem czterech krzeseł przy każdym. Siada się tam, gdzie wolne miejsce, często przysiadając się do nieznajomych. Kawa jest tu dobra, serwują też francuskie grzanki. Łatwo poza tym nawiązać rozmowę. I właśnie tego dnia zagadnął mnie jakiś czerstwy i bystrooki starszy pan z grzywą białych jak śnieg włosów. Potwierdziłem, że w Kanadzie jest surowy klimat i że w niektórych prowincjach mówi się po francusku, powiedziałem mu też, że lubię Indie, i tak dalej – jednym słowem, ucięliśmy sobie pogawędkę typową dla ciekawego świata Indusa i zagranicznego turysty. Na informację o tym, czym się zajmuję, zareagował, otwierając szeroko oczy i kiwając z aprobatą głową. Zrobiło się późno. Podniosłem rękę, żeby zwrócić uwagę kelnera.

I wtedy starszy pan powiedział: „Znam pewną historię, która sprawi, że uwierzy pan w Boga”.

Opuściłem rękę. Byłem jednak ostrożny. Czyżby pukał do mych drzwi świadek Jehowy?

– Czy pańska historia rozgrywa się dwa tysiące lat temu w odległym zakątku imperium rzymskiego? – zapytałem.

– Nie.

Może to jakiś islamski ewangelista?

– Czy nie chodzi wobec tego o siódmy wiek i Arabię?

– Nie, nie. Wszystko zaczęło się tutaj, w Puttuczczeri, kilka lat temu, i skończyło, o czym informuję z prawdziwą przyjemnością, w pańskim kraju.

– I ta historia ma sprawić, że uwierzę w Boga?

– Tak.

– To będzie trudne.

– Nie tak trudne, żeby było niewykonalne.

Zjawił się kelner. Zawahałem się, po czym zamówiłem dwie kawy. Przedstawiliśmy się sobie wzajemnie. Starszy pan nazywał się Francis Adirubasamy.

– Niech pan mi opowie tę historię – poprosiłem.

– Ale musi pan słuchać uważnie – odparł.

– Dobrze.

Wyjąłem pióro i notes.

– Proszę mi powiedzieć, czy był pan kiedyś w ogrodzie botanicznym? – zaczął.

– Byłem, nawet wczoraj.

– Zauważył pan tory kolejki dla dzieci?

– Owszem.

– Kolejka wciąż jeszcze kursuje, w niedziele, ku uciesze dzieci. Ale kiedyś jeździła codziennie, dwa razy na godzinę. A czy zauważył pan nazwy stacji?

– Jedna nazywa się Roseville. Jest tuż przy ogrodzie różanym.

– Zgadza się. A druga?

– Nie pamiętam.

– Bo zdjęli tablicę. Kiedyś nazywała się Zootown. Kolejka miała dwa przystanki: Roseville i Zootown. Bo kiedyś w ogrodzie botanicznym w Puttuczczeri było zoo.

On opowiadał, a ja notowałem sobie różne szczegóły.

– Musi pan z nim porozmawiać – rzekł wreszcie, mając na myśli głównego bohatera opowieści. – Znałem go bardzo dobrze. Teraz to dorosły mężczyzna. Musi pan go o wszystko dokładnie wypytać.

Później, już w Toronto, odszukałem mojego przyszłego głównego bohatera w dziewięciu kolumnach Patelów, które znalazłem w książce telefonicznej. Z bijącym sercem wykręcałem jego numer. Głos, który mi odpowiedział, miał hinduski akcent, nieznaczny, ale jednak wyczuwalny, jak nikły ślad kadzidełka w powietrzu. „To bardzo stara historia”, powiedział. A jednak zgodził się spotkać ze mną. Spotykaliśmy się potem wielokrotnie. Pokazał mi dziennik, który prowadził wtedy, przed laty. Pokazał mi też pożółkłe wycinki z gazet, dzięki którym stał się na krótko sławny. Opowiedział mi całą swoją historię, ja zaś przez cały czas skrzętnie notowałem. Po prawie roku starań i przezwyciężeniu wielu trudności dostałem taśmę i raport z japońskiego Ministerstwa Transportu. Właśnie to nagranie przesłuchując, doszedłem do wniosku, że pan Adirubasamy miał rację – że istotnie jest to historia, dzięki której można uwierzyć w Boga.

Wydawało mi się czymś naturalnym, że historia pana Patela powinna być opowiedziana przede wszystkim w pierwszej osobie – jego głosem i tak, jak on ją widział. Wszelkie niedokładności czy pomyłki pochodzą ode mnie.

Winien jestem podziękowania kilku osobom. Najwięcej zawdzięczam oczywiście bohaterowi powieści; moja wdzięczność dla pana Patela jest tak bezgraniczna, jak Ocean Spokojny. Mam nadzieję, że sposób, w jaki opowiedziałem jego historię, nie rozczarował go. Muszę też podziękować za pierwszy impuls do napisania tej książki panu Francisowi Adirubasamy. Za pomoc w jej ukończeniu wdzięczny jestem trzem reprezentującym najwyższy profesjonalizm urzędnikom: panu Kazuhiko Odzie, obecnie pracownikowi japońskiej ambasady w Ottawie, panu Hiroshi Watanabe z Oika Shipping Company, a zwłaszcza panu Tomohiro Okamoto, dziś emerytowanemu urzędnikowi japońskiego Ministerstwa Transportu. Jeśli chodzi o tchnienie życia, to książce przysłużył się bardzo pan Moacyr Scliar. Wreszcie na końcu chciałbym wyrazić szczerą wdzięczność wspaniałej instytucji, jaką jest Canada Council for the Arts, bez której wsparcia finansowego nie mógłbym ukończyć tej historii, niemającej nic wspólnego z Portugalią 1939 roku. Jeśli my, obywatele, nie będziemy wspierać naszych artystów, złożymy naszą wyobraźnię na ołtarzu topornego realizmu, a to oznacza utratę wiary i pogrążenie się w jałowych snach.

CZĘŚĆ PIERWSZA

Toronto i Puttuczczeri

ROZDZIAŁ 1

Cierpienie pozostawiło po sobie osad smutku i przygnębienia.

Dzięki studiom i regularnym, starannym praktykom religijnym z wolna odzyskałem chęć do życia. Niektórzy uważali moją konsekwencję w tym zakresie za dziwactwo. Po roku nauki w szkole średniej podjąłem studia na uniwersytecie w Toronto i uzyskałem dyplom w dwóch dziedzinach, religioznawstwa i zoologii. Napisana na czwartym roku praca magisterska z religioznawstwa dotyczyła pewnych aspektów teorii kosmogonii Izaaka Lurii, wielkiego szesnastowiecznego kabalisty z Safedu. Praca z zoologii była natomiast analizą funkcji tarczycy leniwca trójpalczastego. Wybrałem akurat to zwierzę dlatego, że jego usposobienie – spokojne, łagodne i introspektywne – wpływało kojąco na moją udręczoną psychikę.

Leniwce dzielą się na dwupalczaste i trójpalczaste, co rozpoznaje się po przednich łapach tych zwierząt, jako że tylne kończyny wszystkich leniwców mają po trzy pazury. Miałem to wielkie szczęście, że dane mi było studiować życie i obyczaje leniwców trójpalczastych in situ, w równikowych dżunglach Brazylii. Leniwiec to zwierzę szalenie intrygujące, jego jedynym autentycznym nawykiem jest bierność. Śpi lub odpoczywa przeciętnie dwadzieścia godzin na dobę. Nasz zespól badawczy poddał testom pięć dzikich leniwców trójpalczastych, umieszczając im na głowach wczesnym wieczorem, kiedy zasypiały, czerwone plastikowe miseczki z wodą. Miseczki te tkwiły na głowach leniwców do późnych godzin rannych następnego dnia, tyle tylko, że w wodzie roiło się od insektów. Leniwiec wykazuje największą aktywność o zachodzie słońca, przy czym słowo „aktywność” oznacza tu tylko pewne nieznaczne ożywienie. Zwierzę przemieszcza się wtedy wzdłuż gałęzi drzewa z prędkością jakichś czterystu metrów na godzinę, zwieszając się w charakterystyczny sposób głową w dół. Na ziemi leniwiec porusza się od drzewa do drzewa w tempie dwustu pięćdziesięciu metrów na godzinę, i to tylko wtedy, kiedy ma jakąś motywację; jest to prędkość czterysta czterdzieści razy mniejsza od prędkości ożywionego konkretną motywacją geparda. Leniwiec pozbawiony jakichkolwiek bodźców pokonuje dystans czterech-pięciu metrów w godzinę.

Leniwiec trójpalczasty jest słabo obeznany ze światem zewnętrznym. W skali od dwóch do dziesięciu, gdzie dwa oznacza nieprzeciętną tępotę, a dziesięć wyjątkową bystrość, Beebe (1926) daje leniwcowi ocenę dwa za zmysł smaku, dotyku i wzroku oraz trzy za węch. Jeśli natrafimy w dżungli na śpiącego leniwca trójpalczastego, powinny wystarczyć dwa-trzy szturchańce, żeby go obudzić, kiedy się jednak ocknie, będzie się nieprzytomnie rozglądał na wszystkie strony i nawet nie spojrzy na tego, kto go obudził. Nie jest sprawą jasną, po co się w ogóle rozgląda, ponieważ leniwce postrzegają wszelkie obiekty jako zamazaną plamę. Co do słuchu, leniwiec jest nie tyle przygłuchy, ile zupełnie niezainteresowany dźwiękami. Beebe pisze, że karabinowa palba w pobliżu śpiących lub żerujących leniwców nie wywołuje żadnej gwałtowniejszej reakcji. Nieco lepszego węchu leniwca także nie należy przeceniać. Potrafi on rzekomo wyczuć węchem przegniłą gałąź i unikać jej, ale u Bullocka (1968) czytamy, że przypadki, kiedy leniwiec spada na ziemię, włażąc na taką gałąź, są „nader częste”.

Tu zapytacie pewnie, w jaki sposób udaje się temu zwierzęciu przeżyć.

Otóż udaje mu się to właśnie dzięki jego ociężałości. Senność i gnuśność pozwala mu ustrzec się ryzyka, sprawia, że leniwiec trzyma się z dala od jaguarów, ocelotów, harpii i anakond. Jego sierść pokrywają glony, które są brunatne w porze suszy i zielone w porze deszczów, a zatem zwierzęta te wtapiają się w tło mchów i listowia, upodabniając się do kopca białych mrówek, do gniazda wiewiórek albo po prostu do kawałka pnia.

Leniwiec trójpalczasty wiedzie spokojny żywot wegetarianina w idealnej harmonii ze środowiskiem naturalnym. „Na jego obliczu gości nieustannie dobrotliwy uśmiech”, pisze Tirler (1966). Widziałem ten uśmiech na własne oczy. Nie jestem bynajmniej skłonny przypisywać zwierzętom ludzkich cech i emocji, ale wielokrotnie w ciągu miesiąca spędzonego w Brazylii, przypatrując się wypoczywającym leniwcom, odnosiłem wrażenie, że patrzę na wiszącego do góry nogami jogina pogrążonego w medytacji lub pustelnika zatopionego w modlitwie, a w każdym razie na rozumną istotę, której bogate życie wewnętrzne jest niedostępne dla naukowców z całym ich oprzyrządowaniem.

Czasami obie moje specjalności ulegały kontaminacji. Niektórzy moi koledzy z religioznawstwa – nieumiejący zliczyć do pięciu zagubieni agnostycy urzeczeni racjonalnym rozumowaniem, tym tombakiem, który uchodzi powszechnie za szlachetny kruszec mądrości – przypominali mi te leniwce trójpalczaste, a same leniwce trójpalczaste, owe piękne przykłady cudu życia, przypominały mi o Bogu.

Nigdy nie miałem problemów z kolegami naukowcami. Naukowcy są przyjaznymi ludźmi, ateistami, ciężko pracującymi i popijającymi piwko facetami, których umysł – kiedy nie zajmują się nauką – pochłonięty jest seksem, szachami i baseballem. Należałem do bardzo dobrych studentów, jeśli mogę tak powiedzieć sam o sobie. Przez cztery kolejne lata byłem w college’u prymusem. Dostałem wszelkie możliwe nagrody i odznaczenia przyznawane przez Wydział Zoologii. Jeśli nie dostałem ich z Wydziału Religioznawstwa, to tylko dlatego, że tu nie przyznawano studentom żadnych wyróżnień (wiadomo przecież, ze nagrodami na tego rodzaju studiach nie rządzą śmiertelnicy). Dostałbym też Akademicki Medal Gubernatora, najwyższe przyznawane przez uniwersytet w Toronto odznaczenie, którym poszczycić się może spora liczba znamienitych Kanadyjczyków, gdyby nie pewien mięsożerny, rumiany młodzian z karkiem jak pień drzewa i męcząco pogodnym usposobieniem.

Wciąż to dość boleśnie przeżywam. Kiedy się wiele w życiu wycierpiało, każde dodatkowe cierpienie jest jednocześnie i czymś nie do zniesienia, i błahostką. Moje życie przypomina motyw memento mori z jakiegoś europejskiego obrazu: mam zawsze pod ręką szczerzącą zęby czaszkę, która przypomina mi o marności ludzkich ambicji. Wykrzywiam się do tej czaszki. Patrzę na nią i mówię: „Wybrałaś nie tego faceta. Może ty nie wierzysz w życie, ale ja nie wierzę w śmierć. Spadaj!”. Czaszka uśmiecha się szyderczo i przysuwa się jeszcze bliżej, ale to nie jest dla mnie żadną niespodzianką.

Powodem, dla którego śmierć tak mocno trzyma się życia, nie jest biologiczna konieczność, lecz zawiść. Życie jest tak piękne, że śmierć się w nim zakochała zazdrosną, zaborczą miłością, która zagarnia wszystko, co się da. Ale życie przeskakuje lekko nad niebytem, gubiąc po drodze tylko parę drobiazgów bez znaczenia, a przygnębienie jest niczym więcej, jak przelotnym cieniem chmury. Ów rumiany młodzian zyskał zatem przychylność komitetu stypendialnego. Kocham go i mam nadzieję, że jego pobyt w Oksfordzie jest dlań owocnym doświadczeniem. Jeśli Lakszmi, bogini szczęścia i bogactwa, obdarzy mnie pewnego dnia hojnie swymi łaskami, Oksford będzie – po Mekce, Waranasi, Jerozolimie i Paryżu – na piątym miejscu wśród miast, które chciałbym odwiedzić, nim odejdę na zawsze.

O swojej pracy nie mam nic do powiedzenia oprócz tego, że krawat to pętla (choć można powiedzieć, że bywa też odwrotnie) – jeśli człowiek nie będzie ostrożny, może na nim zawisnąć.

Kocham Kanadę. Brakuje mi upałów Indii, tamtejszych potraw, jaszczurek na ścianach, hinduskich musicali na srebrnym ekranie, krów wędrujących po ulicach, kraczących kruków, nawet sporów podczas meczów krykieta, ale kocham Kanadę, ten wielki, zdecydowanie zbyt zimny kraj, zamieszkany przez wrażliwych, inteligentnych, źle uczesanych i źle ostrzyżonych ludzi. W każdym razie nie mam po co wracać do Puttuczczeri.

Richard Parker jest cały czas ze mną. Nigdy go nie zapomniałem. Czy mogę ze spokojnym sumieniem powiedzieć, że za nim tęsknię? O, tak. Tęsknię za nim. Wciąż pojawia się w moich snach. Są to przeważnie koszmary, ale koszmary pełne miłości. Taka już dziwna natura ludzkiego serca. Do dziś nie mogę zrozumieć, jak mógł mnie opuścić tak bezceremonialnie, bez żadnego pożegnania, bez obejrzenia się choćby raz za siebie. Ten ból tkwi w moim sercu jak sztylet.

Lekarze i pielęgniarki w szpitalu w Meksyku byli dla mnie niewiarygodnie mili. Pacjenci też. Chorzy na raka, ofiary wypadków samochodowych, kiedy tylko usłyszeli moją historię, kuśtykali lub przyjeżdżali na wózkach, żeby mnie zobaczyć. Razem z rodzinami, mimo że nikt z nich nie mówił po angielsku, a ja nie rozumiałem hiszpańskiego. Uśmiechali się do mnie, ściskali mi dłoń, głaskali mnie po głowie, zostawiali na łóżku drobne upominki, coś do jedzenia, coś z garderoby. Przyprawiali mnie o ataki niepohamowanego śmiechu lub płaczu.

Po kilku dniach mogłem już stanąć, a nawet zrobić dwa-trzy kroki pomimo zawrotów głowy i ogólnego osłabienia. Badania wykazały, że mam anemię i że poziom sodu we krwi jest bardzo wysoki, a potasu niski. Moje ciało zatrzymywało płyny i strasznie puchły mi nogi. Wyglądałem tak, jakby przeszczepili mi nogi słonia. Mój mocz miał ciemnożółty, prawie brunatny kolor. Mniej więcej po tygodniu mogłem już chodzić prawie normalnie i w butach, choć niezasznurowanych. Wygoiła się też skóra, choć na ramionach i plecach pozostały blizny.

Kiedy po raz pierwszy odkręciłem kurek, hałaśliwy, marnotrawny, niesamowicie obfity strumień wody przyprawił mnie o taki szok, że zacząłem bełkotać, ugięły się pode mną nogi i zemdlałem, osuwając się w ramiona pielęgniarki.

Kiedy po raz pierwszy poszedłem do indyjskiej restauracji w Kanadzie, zacząłem jeść palcami. Kelner popatrzył na mnie krytycznie i powiedział: „Pewnie dopiero co pan przyjechał, co?”. Zbladłem. Moje palce, które jeszcze przed sekundą zastępowały mi kubki smakowe badające potrawę, zanim trafi do ust, stały się pod jego spojrzeniem brudne. Znieruchomiały jak przestępcy przyłapani na gorącym uczynku. Nie odważyłem się ich oblizać. Z poczuciem winy wytarłem je w serwetkę. Kelner nie miał pojęcia, jak głęboko zraniły mnie jego słowa. Były jak gwoździe wbijane w moje ciało. Sięgnąłem po nóż i widelec. Rzadko posługiwałem się sztućcami. Ręce mi się trzęsły. Mój sambar całkiem stracił smak.

ROZDZIAŁ 2

Mieszka w Scarborough. Jest niski, szczupły, ma nie więcej niż metr sześćdziesiąt. Czarne włosy, czarne oczy. Siwieje na skroniach. Nie przekroczył czterdziestki. Przyjemna dla oka kawowa karnacja. Jest ciepła jesień, ale on, idąc na kolację, wkłada obszerną zimową parkę z kapturem obszytym futrem. Twarz ma pełną wyrazu. Mówi szybko, żywo gestykuluje. Żadnego towarzyskiego ple-ple. Same konkrety.

ROZDZIAŁ 3

Moje imię pochodzi od nazwy kąpieliska, co jest bardzo dziwne, zważywszy, że moi rodzice nie przepadali za wodą. jednym z najwcześniejszych współpracowników ojca był Francis Adirubasamy. Zaprzyjaźnił się z naszą rodziną. Nazywałem go Mamaji (mama to po tamilsku wujek, a ji jest przyrostkiem używanym w Indiach do wyrażania szacunku i ciepłych uczuć). W młodości, na długo przed moimi narodzinami, był wyczynowym pływakiem, mistrzem całych Indii Południowych. Był do tego stworzony. Mój brat Ravi opowiadał mi kiedyś, że kiedy Mamaji się rodził, chciał nadal oddychać wodą, i lekarz, żeby go ratować, złapał go za nogi i zaczął wywijać nim nad głową.

– I to pomogło! – powiedział Ravi, wymachując gwałtownie ręką. – Odkaszlnął, wykrztusił wodę i zaczął oddychać powietrzem, ale jednocześnie cała jego masa i krew przesunęły się jak gdyby w górę i dlatego właśnie ma taką potężną klatkę piersiową i takie chude nogi.

Wierzyłem mu. (Ravi był bezlitosnym prowokatorem. Kiedy po raz pierwszy nazwał Mamajiego „Panem Rybą”, podłożyłem mu w łóżku skórkę od banana). Nawet po sześćdziesiątce, kiedy Mamaji lekko się zgarbił i po latach „kontrpołożniczej grawitacji” jego masa zaczęła jakby obsuwać się w dół, przepływał co rano trzydzieści razy basen w Aurobindo Aśram.

Próbował nauczyć pływać moich rodziców, ale nigdy nie udało mu się skłonić ich do czegoś więcej niż brodzenie w wodzie po kolana i wykonywanie groteskowych kolistych ruchów ramionami, co kiedy ćwiczyli żabkę, wyglądało tak, jakby przedzierali się przez dżunglę, rozgarniając wysokie trawy. Kiedy zaś był to kraul, miało się wrażenie, że zbiegają ze wzgórza, machając rękami jak wiatrak, żeby nie upaść. Ravi także nie przejawiał entuzjazmu dla pływania.

Żeby znaleźć chętnego i pilnego ucznia, Mamaji musiał czekać, aż na horyzoncie pojawię się ja. W dniu, w którym dojrzałem do nauki pływania – co, jak uświadomił mojej strapionej matce, nastąpiło w moje siódme urodziny – zabrał mnie nad morze, wyciągnął ręce ku wodzie i powiedział:

– To jest mój dar dla ciebie.

– A potem o mało cię nie utopił – stwierdziła później matka.

Pozostałem wierny mojemu „akwatycznemu” guru. Pod jego czujnym okiem kładłem się na piasku i zaczynałem wierzgać nogami i rozgarniać piach rękami, unosząc za każdym wymachem głowę dla zaczerpnięcia oddechu. Musiałem wyglądać jak rozpuszczony bachor, który dostał dziwacznego, rozgrywającego się w zwolnionym tempie napadu histerii. W wodzie, podtrzymywany przez nauczyciela, starałem się, jak mogłem, utrzymać się na powierzchni. Było to znacznie trudniejsze niż na plaży. Mamaji był jednak cierpliwy i potrafił zachęcić mnie do wysiłku.

Kiedy uznał, że poczyniłem wystarczająco duże postępy, wypięliśmy się na wrzaskliwych, biegających i chlapiących wodą plażowiczów, na błękitnozielony bezmiar oceanu i spienioną falę przyboju i udaliśmy się tam, gdzie czekał na nas regularny prostokąt o idealnie gładkiej powierzchni (oraz obowiązek wniesienia opłaty), czyli basen w aśramie.

Chodziłem tam z Mamajim trzy razy w tygodniu, w poniedziałki, środy i piątki, przez całe dzieciństwo; był to wczesnoporanny rytuał, odprawiany z regularnością rytmu uderzeń ramion w dobrze opanowanym kraulu. Zachowałem w żywej pamięci tego dystyngowanego starszego pana, rozbierającego się do naga obok mnie. Pamiętam, jak jego ciało wyłaniało się z wolna, w miarę jak odkładał pieczołowicie kolejne części garderoby, przy czym na samym końcu czynił zadość wymogom przyzwoitości, odwracając się lekko i wkładając wspaniałe zagraniczne kąpielówki. Potem prężył się jak struna i oto był gotowy. Uderzała w tym jakaś wzniosła prostota. Podporządkowanie się jego instrukcjom, które z czasem przeobrażały się w pływacką praktykę, wymagało morderczego wysiłku, ale towarzyszyła temu upajająca przyjemność wykonywania wymachów ramion z coraz większą łatwością i prędkością, raz za razem, aż do osiągnięcia stanu hipnotycznego transu, kiedy to woda zamieniała się z płynnego ołowiu w płynne światło.

Już z własnej inicjatywy, z poczuciem, że sięgam po zakazany owoc, wróciłem do morza, wabiony przez potężne fale, które rozbijały się o brzeg i spokorniałe, liżąc piasek, chwytały mnie niczym delikatne lassa, zarzucane na pełnego gotowości indyjskiego malca.

Moim prezentem urodzinowym dla Mamajiego – a miałem wtedy chyba trzynaście lat – było przepłynięcie sporego dystansu całkiem przyzwoitym motylkiem. Zakończyłem ten popis tak wyczerpany, że po wszystkim nie miałem nawet siły mu pomachać.

Oprócz samego pływania były też niekończące się o tym rozmowy, które uwielbiał ojciec. Im większy stawiał opór, jeśli chodziło o uprawianie tego sportu, tym bardziej go on fascynował. Gawędy o pływaniu stanowiły wytchnienie od codziennych rozmów związanych z prowadzeniem ogrodu zoologicznego. Zdecydowanie wolał wodę bez hipopotama od wody, w której tkwiło to zwierzę.

Mamaji, dzięki kolonialnej administracji, studiował dwa lata w Paryżu. Wspominał te studia jako najważniejszy okres w swoim życiu. Było to na początku lat trzydziestych, kiedy Francuzi próbowali jeszcze uczynić Puttuczczeri miastem galijskim w takim samym stopniu, w jakim Anglicy usiłowali uczynić całą resztę Indii brytyjską. Nie pamiętam dokładnie, co studiował Mamaji, przypuszczam, że coś co miało związek z handlem. Był świetnym gawędziarzem, ale zapomniał o swoich studiach i wieży Eiffla, o Luwrze, kafejkach i Polach Elizejskich. Wszystkie jego opowieści związane były z pływaniem i zawodami pływackimi. Był na przykład w Paryżu, otwarty w 1796 roku, najstarszy basen w mieście, Piscine Deligny, czyli wielka napełniona wodą barka przycumowana do Quai d’Orsay. Tam właśnie rozgrywano konkurencje pływackie podczas igrzysk olimpijskich w 1900 roku. Żaden z uzyskanych wtedy czasów nie został jednak uznany przez Międzynarodową Federację Pływacką, ponieważ basen był o sześć metrów za długi. Wypełniała go woda z Sekwany, niefiltrowana i niepodgrzewana. „Była zimna i brudna”, opowiadał Mamaji. „Przepływając przez cały Paryż, zdążyła się porządnie zabagnić. A pogarszali jeszcze sytuację ludzie, którzy kąpali się w basenie, tak że była wprost obrzydliwa”. Konspiracyjnym szeptem, przytaczając na poparcie swej teorii szokujące szczegóły, zapewniał nas, że jeśli chodzi o higienę osobistą, Francuzi reprezentują bardzo niski poziom. „Kąpielisko Deligny było fatalne. Bain Royal, inna pływająca latryna na Sekwanie – jeszcze gorsza. W Deligny wyławiali przynajmniej śnięte ryby”. A jednak basen olimpijski był basenem olimpijskim, okrytym nieśmiertelną chwałą. Choć Deligny przypominało szambo, Mamaji mówił o nim z czułym uśmiechem.

Nieco lepiej było w Piscines Château-Landon, Rouvet lub w kąpielisku przy bulwarze de la Gare. Były to kryte baseny pod dachami, na ziemi, nie na wodzie, czynne przez cały rok. Woda była dostarczana z urządzeń parowych pobliskich fabryk, a zatem czystsza i cieplejsza. Jednak i te baseny były zamulone, a przede wszystkim panował tam straszny tłok. „Na wodzie unosiło się tyle smarków i plwociny, że człowiek miał wrażenie, jakby pływał wśród chełbi”, mówił Mamaji, chichocząc.

Piscines Hébert, Ledru-Rollin i Butte-aux-Cailles były widne, nowoczesne i przestronne; woda pochodziła ze studni artezyjskich. To one wyznaczały najwyższy standard miejskiego kąpieliska. Była też oczywiście Piscine des Tourelles, inny wspaniały basen olimpijski, otwarty podczas drugich paryskich igrzysk, w 1924 roku. I wiele, wiele innych.

Żaden jednak z tych basenów nie mógł się równać w oczach Mamajiego z Piscine Molitor. Była to prawdziwa chluba Paryża, perła w koronie jego basenów, a właściwie kąpielisk całego cywilizowanego świata.

„Był to basen, którym mogliby się rozkoszować bogowie. Działał tam najlepszy klub pływacki w Paryżu. Kąpielisko składało się z dwóch basenów, krytego i otwartego. Oba miały rozmiary małych oceanów. Basen kryty miał zawsze dwa tory zarezerwowane dla pływaków, którzy chcieli pokonywać długie dystanse. Woda była tak czysta i przejrzysta, że można ją było wykorzystać do parzenia porannej kawy. Basen okalały ustawione w dwóch kondygnacjach biało-niebieskie drewniane kabiny do przebierania. Można było stamtąd patrzeć na wszystko i wszystkich z góry. Żeby zasygnalizować, że kabina jest zajęta, portierzy, utykający starsi panowie o szorstko-przyjaznym usposobieniu, znaczyli jej drzwi kredą. Żadne wrzaski ani błazeństwa nie mogły wyprowadzić ich z równowagi. Dla odprężenia można było wziąć gorący natrysk. W kąpielisku znajdowała się też łaźnia parowa i sala gimnastyczna. Otwarty basen zamieniał się zimą w lodowisko. Był tam bar, kawiarnia, wielki taras do opalania, nawet dwie małe plaże z prawdziwym piaskiem. Każda płytka, każdy kawałek mosiądzu i drewna aż lśniły. To był… to było…”.

To był jedyny basen, na którego wspomnienie Mamaji milkł, bo jego pamięć musiałaby pokonać zbyt długi dystans.

Mamaji wspominał, ojciec zatapiał się w marzeniach.

Tak oto, kiedy przyszedłem trzy lata po Ravim na świat jako ostatni, oczekiwany dodatek do rodziny, nazwano mnie Piscine Molitor Patel.

ROZDZIAŁ 4

Nasz zacny stary kraj od zaledwie siedmiu lat był republiką, kiedy powiększył się o niewielki obszar. 1 listopada 1954 roku Puttuczczeri zostało włączone do Indii. Jeden sukces pociągnął za sobą drugi. Część obszaru ogrodu botanicznego w Puttuczczeri zwolniono od opłat, żeby stworzyć korzystniejsze warunki rozwoju, i oto Indie zyskały nowiutki ogród zoologiczny, zaprojektowany i prowadzony zgodnie z najnowocześniejszymi, ekologicznymi zasadami.

Było to zoo ogromne, rozciągające się na niezliczonych akrach ziemi, tak wielkie, że trzeba było skorzystać z kolejki, żeby zwiedzić je w całości, choć w miarę jak dorastałem, wydawało mi się, podobnie jak kolejka, coraz mniejsze. Teraz jest tak małe, że całe mieści mi się w głowie. Musicie sobie wyobrazić tę gorącą i parną enklawę, skąpaną w słońcu i mieniącą się feerią jaskrawych barw. Kwietne szaleństwo trwa tam nieustannie. W ogrodzie jest też mnóstwo drzew, krzewów i pnączy – figowców indyjskich, królewskich poincjan, zwanych inaczej leśnymi płomieniami, puchowców, palisandrów, mango, chlebowców i wielu innych roślin, których nazwy pozostawałyby tajemnicą, gdyby owe rośliny nie były opatrzone tabliczkami. Na ustawionych gęsto ławkach widuje się śpiących mężczyzn i zakochanych, którzy popatrują na siebie nieśmiało, trzepocąc nerwowo dłońmi, jeśli się przypadkiem dotkną. I nagle wśród wysokich, wysmukłych drzew dostrzegasz obserwujące cię spokojnie żyrafy. Ich widok nie jest jedyną niespodzianką. Już w następnej sekundzie można się przestraszyć wściekłego małpiego wrzasku, z którym pod względem natężenia może konkurować tylko wrzask niektórych egzotycznych ptaków. Podchodzisz do kołowrotu przy wejściu. Płacisz w roztargnieniu jakieś grosze. Wchodzisz. Widzisz niski mur. Czego można się spodziewać za niskim murem? Na pewno nie płytkiej fosy z dwoma wielkimi nosorożcami indyjskimi. Tymczasem to właśnie one tam siedzą. A kiedy odwrócisz głowę, dostrzegasz nagle słonia, który był tam cały czas, tak wielki, że go nie zauważyłeś. Przy sadzawce uprzytamniasz sobie, że w wodzie pływają hipopotamy. Im bardziej się rozglądasz, tym więcej widzisz. Jesteś w Zootown!

Przed przeprowadzką do Puttuczczeri ojciec prowadził wielki hotel w Madrasie. Nieustające zainteresowanie zwierzętami zaprowadziło go do biznesu zoologicznego. Naturalne przejście, można by rzec, od hotelarstwa dla ludzi do hotelarstwa dla zwierząt. A jednak nie tak bardzo naturalne. Prowadzenie zoo jest pod wieloma względami największą zmorą, która może prześladować hotelarza. Bo zważmy: goście nigdy nie opuszczają swoich kwater; wymagają nie tylko miejsca do spania, ale pełnego utrzymania i obsługi; przyjmują niekończący się korowód odwiedzających, przy czym niektórzy z nich są hałaśliwi i niesforni. Obsługa musi czekać, aż goście zechcą wyjść z ociąganiem na, nazwijmy to tak, balkon, żeby można było posprzątać w pomieszczeniu, a potem z kolei musi czekać, aż znudzeni widokiem wrócą do środka i będzie można posprzątać na balkonie. A sprzątania jest co niemiara, bo goście są niechlujni jak alkoholicy. Każdy z nich ma określone wymagania co do jadłospisu, wciąż narzeka na opieszałość obsługi i nigdy, ale to nigdy nie daje napiwków. Mówiąc otwarcie, wielu gości to seksualni dewianci, osobniki tłumiące popędy – i wobec tego gotowe w każdej chwili dać nagły upust swym dzikim żądzom – albo po prostu jawnie zdeprawowane. We wszystkich przypadkach obrażają moralność, swobodnie uprawiając seks i dopuszczając się aktów kazirodztwa. Czy takich gości powitalibyście z otwartymi ramionami, prowadząc zajazd czy pensjonat? Zoo w Puttuczczeri dostarczało z rzadka pewnej przyjemności, za to często przyprawiało o ból głowy pana Santosha Patela, założyciela, właściciela, dyrektora, szefa pięćdziesięciotrzyosobowego personelu – i mojego ojca.

Dla mnie ogród był rajem na ziemi. Mam wyłącznie jak najlepsze wspomnienia z okresu dorastania w zoo. Wiodłem żywot prawdziwie książęcy. Który syn maharadży ma do dyspozycji tak olbrzymi, tak wspaniały plac zabaw? W jakim pałacu jest taka menażeria? Dzwonek budzika zastępował mi w dzieciństwie dumny ryk lwów. Choć nie były to szwajcarskie chronometry, mogłem na nich polegać i być pewien, że co rano między piątą trzydzieści a szóstą będą ryczeć na całe gardło. Śniadaniu towarzyszyły wrzaski i piski wyjców, skrzeczenie szpaków azjatyckich i papug kakadu z Moluków. Wychodziłem do szkoły odprowadzany nie tylko dobrotliwym spojrzenie matki, ale także bystrookich wydr, potężnego bizona i przeciągających się leniwie, ziewających orangutanów. Przebiegając pod niektórymi drzewami, musiałem uważać i patrzeć w górę, bo inaczej pawie mogły narobić mi na głowę. Już lepiej było biec pod drzewami, w których chroniły się całe wielkie kolonie nietoperzy kalongów; jedyną przykrością, jaka mogła mnie spotkać z ich strony o tak wczesnej porze, były kakofoniczne koncerty pisków i skrzeczeń. Mogłem też przystanąć przy terrariach, żeby rzucić okiem na lśniącą, jakby glazurowaną, jaskrawozieloną lub żółto-granatową czy brunatno-zielonkawą żabę. Moją uwagę mogły przyciągnąć ptaki: różowe flamingi, czarne łabędzie, jednokoralowe kazuary lub coś mniejszego – gołąbki diamentowe, szpaki o lśniącym upierzeniu, brzoskwiniowogłowe papużki faliste, konury lub pomarańczowe papużki długoogonowe. Było raczej nieprawdopodobne, żeby wstały już słonie, foki, wielkie koty czy niedźwiedzie, ale pawiany, makaki, mangaby, gibony, jelenie, tapiry, lamy, żyrafy i mangusty budziły się wcześnie. Co rano, zanim minąłem główną bramę, rejestrowałem jakiś jeden ostatni obraz lub impresję, zwykłą i zarazem niezapomnianą: piramidę żółwi, opalizujący pysk mandryla, uroczyste milczenie żyrafy, żółtawy, rozdziawiony pysk opasłego hipopotama, ekwilibrystyczne wyczyny ary zawieszonej dziobem i pazurami na drucianej siatce, powitalny klekot trzewikodzioba, lubieżne spojrzenie starego rozpustnika wielbłąda. I całe to bogactwo wrażeń przemykało mi błyskawicznie przed oczami, kiedy śpieszyłem do szkoły. Dopiero gdy z niej wracałem, odkrywałem bez pośpiechu przyjemności, jakich dostarcza przeszukiwanie przez słonia zakamarków mojego ubrania w nadziei na znalezienie ukrytego orzecha czy przeczesywanie włosów przez poszukującego insektów orangutana, które zawsze kończyło się westchnieniem rozczarowania, kiedy okazywało się, że moja głowa jest kompletnie pustą spiżarnią. Żałuję, że nie potrafię oddać w słowach perfekcji ruchów foki ześlizgującej się do wody i skoków szerokonosych małp przerzucających się z gałęzi na gałąź czy majestatu lwa po prostu odwracającego głowę. Ale język jest tak bezradny! Lepiej wytężyć wyobraźnię i zobaczyć to jej oczami.

W zoo, podobnie jak w naturze, najlepszą porą na oglądanie takich cudów jest świt i zmierzch. To właśnie wtedy większość zwierząt się ożywia. Zaczyna się ruch, opuszczanie kryjówek, dreptanie do wodopoju. Zwierzęta prezentują swoją urodę w całej okazałości. Śpiewają swe pieśni. Popisują się przed sobą, odprawiając rozmaite rytuały. Ten, kto ma bystre oko i wyostrzony słuch, zostaje wynagrodzony stokrotnie! Spędziłem niezliczone godziny, obserwując w milczeniu wyszukane i różnorodne przejawy życia, które są ozdobą naszej planety. Jest to coś tak olśniewającego, hałaśliwego, niesamowitego i zarazem delikatnego, że wprost oszałamia.

Słyszałem w życiu prawie tyle samo nonsensów na temat ogrodów zoologicznych, ile jest ich na temat Boga i religii. Pełni dobrej woli, ale niezorientowani ludzie uważają, że zwierzęta na łonie natury są „szczęśliwe”, bo „wolne”. Ludzie ci mają zwykle na myśli wielkiego, okazałego drapieżnika w rodzaju lwa lub geparda (rzadko bierze się pod uwagę życie gnu czy mrównika). Wyobrażają sobie to dzikie zwierzę, jak przetrawiając pożartą przed chwilą ofiarę, która z pokorą przyjęła swój los, flegmatycznie przemierza sawannę lub uprawia jogging, aby zachować smukłą sylwetkę po tym, jak pofolgowało obżarstwu. Widzą takie zwierzę, jak z dumą i czułością dogląda swego potomstwa albo w gronie rodzinnym podziwia zachód słońca, leżąc na konarze drzewa i wydając z siebie pomruki zadowolenia. Życie dzikich zwierząt jest w wyobrażeniu tych ludzi proste, szlachetne i wypełnione poczuciem sensu. Tymczasem chwytają je źli ludzie i zamykają w ciasnych klatkach. Ich „szczęście” diabli biorą. Takie uwięzione zwierzę tęskni straszliwie za „wolnością” i robi wszystko, żeby uciec. Odebranie mu owej „wolności” sprawia, że po latach nieszczęśnik staje się własnym cieniem, a jego duch zostaje złamany. Tak sobie przynajmniej niektórzy wyobrażają.

W rzeczywistości jest zupełnie inaczej.

Zwierzęta w naturze prowadzą żywot nacechowany poczuciem przymusu i konieczności; egzystują w świecie, w którym istnieje nienaruszalna społeczna hierarchia, w środowisku, w którym lęku jest w nadmiarze, a pożywienia nigdy dosyć, w którym trzeba nieustannie bronić swego terytorium przed intruzami i gdzie nigdy nie można się pozbyć pasożytów. Jakie znaczenie ma wolność w takim kontekście? Żyjące dziko zwierzęta nie są naprawdę wolne ani w kategoriach przestrzeni, ani czasu, ani też w kategoriach wzajemnych relacji. Teoretycznie – gdy chodzi o zwykłą, fizyczną możliwość – zwierzę może się podnieść i iść sobie, dokąd chce, prezentując dumnie wszelkie społeczne nawyki – i ograniczenia – właściwe swemu gatunkowi. Jednak jest to mniej prawdopodobne niż sytuacja, kiedy przedstawiciel naszego gatunku, powiedzmy sklepikarz, uwikłany we wszystkie zwykłe więzi i powinności – rodzinne, przyjacielskie, społeczne – rzuci wszystko i z garścią drobnych w kieszeni, w jednej kapocie na grzbiecie, pójdzie sobie w świat, porzucając dotychczasowe życie. Jeśli człowiek, najśmielsze i najinteligentniejsze ze wszystkich stworzeń, nie wędruje z miejsca na miejsce, wszędzie obcy i do nikogo ani do niczego nie przywiązany, dlaczego miałoby to robić zwierzę, znacznie bardziej konserwatywne z samej swej natury? Bo takie właśnie są zwierzęta – konserwatywne, można by nawet powiedzieć: reakcyjne. Byle drobiazg może je wyprowadzić z równowagi. Zwierzęta chcą, żeby wszystko pozostawało niezmienione, całymi dniami, tygodniami, miesiącami. Niespodzianki i zaskoczenia są dla nich czymś wielce nieprzyjemnym. Obserwujemy to na przykładzie ich relacji przestrzennych. Zwierzę ma swoją przestrzeń, czy to w zoo, czy w środowisku naturalnym, i porusza się po niej podobnie, jak poruszają się figury na szachownicy – w przemyślany sposób. Ruchy jaszczurki, niedźwiedzia czy jelenia nie są bynajmniej bardziej przypadkowe niż ruchy konika szachowego. I tu, i tu mamy do czynienia z szablonem i celowością. Zwierzęta żyjące dziko trzymają się w określonych porach roku zawsze tych samych ścieżek z tych samych ważnych powodów. Jeśli zwierzę w zoo nie znajduje się w swoim normalnym miejscu i w swojej zwykłej pozycji o określonej porze, musi to coś oznaczać. Może to być spowodowane jakąś naprawdę drobną zmianą w otoczeniu. Zwinięty wąż do podlewania pozostawiony przez dozorcę może wydawać się zagrożeniem. Kałuża przybiera niepokojący dla zwierzęcia kształt. Drabina rzuca cień. Ale może też chodzić o coś więcej. W najgorszym razie może to być rzecz najbardziej znienawidzona przez dyrektorów ogrodów zoologicznych, czyli symptom choroby, zwiastun kłopotów, znak, że należy uważnie przyjrzeć się odchodom, przepytać dozorcę, wezwać weterynarza. A wszystko dlatego, że bocian nie stoi w swoim zwykłym miejscu!

Pozwólcie jednak, że zajmę się przez chwilę bliżej tylko jednym wyodrębnionym aspektem zagadnienia.

Czy myślicie, że gdyby ktoś wtargnął do jakiegoś domu, otwierając drzwi kopniakiem, wygonił mieszkających w nim ludzi na ulicę i powiedział: „Jazda! Jesteście wolni! Wolni jak ptaki! A sio! A sio!”, ludzie ci śpiewaliby i tańczyli z radości? Na pewno nie. Ptaki wcale nie są wolne. Wypędzani zapytaliby oburzeni: „Jakim prawem nas wyganiasz? To nasz dom. Nasza własność. Mieszkamy w nim od lat. Zaraz wezwiemy policję, ty łobuzie!”.

Czyż nie mówimy: „Nie ma to jak w domu”? To właśnie z pewnością odczuwają zwierzęta. Są przywiązane do określonych terytoriów. To jest klucz do ich sposobu rozumowania. Tylko znajomość terytorium pozwala im kierować się bez przeszkód dwoma imperatywami rządzącymi światem natury: nakazem unikania wrogów i potrzebą zdobycia pożywienia i wody. Biologicznie zdrowy azyl ogrodu zoologicznego – czy to będzie klatka, fosa, wysepka, zagroda, terrarium, woliera, czy akwarium – jest tylko jeszcze jednym terytorium, którego jedyną osobliwością jest jego rozmiar i bliskie sąsiedztwo obszaru zamieszkanego przez ludzi. To, że jest ono znacznie mniejsze, niż byłoby w naturze, jest rzeczą zrozumiałą. Terytoria w naturze są wielkie nie dlatego, że takie są upodobania zwierząt, ale z konieczności. W ogrodach zoologicznych robimy dla zwierząt wszystko, co robilibyśmy dla siebie w domach: skupiamy na małej przestrzeni to, co w warunkach naturalnych jest rozrzucone na wielkim obszarze. Kiedyś, w zamierzchłych czasach, mieliśmy tu jaskinię, tam rzekę, jeszcze dalej tereny łowieckie, w innym miejscu punkt obserwacyjny, gdzieś tam jeszcze polanę z jagodami – a dookoła roiło się od lwów, węży, mrówek, pijawek i pełno było trujących roślin – teraz rzekę mamy w kranie, w zasięgu ręki, możemy myć się i prać tam, gdzie śpimy, jeść, gdzie gotujemy, otoczyć wszystko ochronnym murem i utrzymywać w jego obrębie czystość i ciepło. Dom jest poddanym kompresji terytorium, gdzie nasze podstawowe potrzeby mogą być zaspokajane w jednym miejscu i bezpiecznie. Zdrowe ekologicznie zoo jest ekwiwalentem domu przeznaczonym dla zwierzęcia (bez, co istotne, żadnych palenisk ani tym podobnych urządzeń obecnych w siedzibach ludzkich). Znajdując w obrębie klatki czy wybiegu wszystko, czego potrzebuje – czatownię, legowisko, żerowisko, wodopój i kąpielisko – i widząc, że nie musi polować, skoro sześć razy w tygodniu pożywienie zjawia się samo, zwierzę obejmuje terytorium w posiadanie tak samo, jak zawładnęłoby nim w naturze, penetrując je i znacząc w sposób właściwy swemu gatunkowi, na przykład moczem. Kiedy się to już stanie, kiedy odbędzie się stosowny rytuał i zwierzę osiądzie w określonym miejscu, nie przeobrazi się w nerwowego lokatora, lub tym bardziej więźnia, ale raczej poczuje się jak właściciel ziemski i będzie się zachowywać w obrębie tego zamkniętego obszaru dokładnie tak, jak zachowywałoby się na swoim terytorium, żyjąc w stanie dzikim, łącznie z zaciekłą obroną w sytuacji zagrożenia z zewnątrz. Życie na takim zamkniętym obszarze nie jest dla zwierzęcia subiektywnie ani lepsze, ani gorsze od życia w naturze; terytorium to – czy naturalne, czy stworzone sztucznie – jeśli tylko zaspokaja jego potrzeby, jest po prostu czymś odbieranym bezrefleksyjnie, czymś danym, jak cętki lamparta. Można wręcz zaryzykować stwierdzenie, że gdyby zwierzę było obdarzone inteligencją i potrafiło dokonać wyboru, wybrałoby życie w zoo, bo największą przewagą ogrodu jest nieobecność pasożytów i wrogów oraz obfitość pożywienia, wobec obfitości tych pierwszych i niedostatku drugiego w warunkach naturalnych. No bo pomyślcie sami: czy wolelibyście mieszkać w Ritzu, z pełną obsługą i nieograniczonym dostępem do lekarza, czy być bezdomnym, o którego nie zatroszczy się żywa dusza? Zwierzęta nie potrafią dokonywać takich rozróżnień. Przy wszystkich ograniczeniach swej natury radzą sobie z tym, co akurat mają.

Dobre zoo jest miejscem, w którym mamy do czynienia ze starannie zaplanowanymi zderzeniami racji – tam, gdzie zwierzęta ostrzegają nas za pomocą moczu lub innej wydzieliny: „nie wchodź tu!”, my odpowiadamy mu za pomocą rozmaitych barier: „nie wychodź stamtąd!”. W warunkach tak dyplomatycznie wypracowanego pokoju wszystkie zwierzęta są zadowolone, a my odprężeni – i możemy się wzajemnie sobie przypatrywać.

W literaturze przedmiotu można znaleźć całą masę przykładów sytuacji, w których zwierzę mogło uciec, a nie zrobiło tego, albo też uciekło, ale zaraz wróciło. Opisany jest przypadek szympansa, którego klatki nie domknięto; kiedy drzwi otworzyły się szeroko, coraz bardziej wystraszona małpa zaczęła wrzeszczeć i próbowała je bezskutecznie zatrzasnąć, czyniąc przy tym potworny hałas, dopóki zaalarmowany przez zwiedzających dozorca nie pośpieszył jej z pomocą i nie rozwiązał problemu. W jednym z europejskich ogrodów wyszło przez niedomkniętą furtkę stado saren. Przestraszone widokiem zwiedzających zwierzęta pomknęły jak strzała do pobliskiego zagajnika, w którym rezydowało już inne, dzikie stado i który mógł jeszcze swobodnie pomieścić kilka dodatkowych sztuk. A jednak sarny z zoo wróciły szybko do swej zagrody. W innym ogrodzie jeden z pracowników szedł wczesnym rankiem do pracy, niosąc pod pachą deski, kiedy nagle, ku jego przerażeniu, z porannej mgły wynurzył się niedźwiedź i pewnym krokiem ruszył w jego stronę. Robotnik rzucił deski i salwował się ucieczką. Personel zoo ruszył natychmiast na poszukiwanie zbiegłego misia. Znaleźli go w jego własnej klatce; wrócił tam tą samą drogą, którą uciekł – po pniu drzewa leżącego w poprzek fosy. Jak się domyślono, wystraszył go huk spadających na ziemię desek.

Nie będę jednak obstawał przy swoim. Nie zamierzam bronić ogrodów zoologicznych. Jeśli chcecie, pozamykajcie je wszystkie (i miejmy tylko nadzieję, że te resztki dzikich zwierząt przetrwają wśród resztek dzikiej natury, jakie jeszcze na ziemi pozostały). Wiem, że ogrody nie cieszą się dziś dobrą sławą. Podobnie jest z religią. W obu wypadkach zaszkodziły im pewne złudzenia co do istoty wolności.

Ogród zoologiczny w Puttuczczeri już nie istnieje. Fosy zostały zasypane, klatki rozebrane. Zwiedzam go teraz w jedynym miejscu, w którym przetrwał – w mojej pamięci.

ROZDZIAŁ 5

Moje imię bez końca stwarzało problemy. Kiedy ktoś ma na imię Bob, nikt nie pyta: „Jak się to pisze?”. Co innego z imieniem i nazwiskiem Piscine Molitor Patel.

Niektórzy sądzili, że nazywam się P. Singh i że jestem sikhem. I dziwili się, że nie noszę turbanu.

Jeszcze w czasie studiów pojechałem kiedyś z przyjaciółmi do Montrealu. Pewnego wieczoru wypadło mi zamówić przez telefon pizzę. Nie mogłem już słuchać, jak Kanadyjczycy sylabizują z francuska moje nazwisko, więc kiedy facet z pizzerii zapytał o nie przez telefon, powiedziałem: „Mniejsza z tym”. Pół godziny później posłaniec przyniósł dwie pizze dla „pana Mniejszastego”.

Jest prawdą, że ci, których spotykamy, mogą nas zmienić, i to czasami tak gruntownie, że nie jesteśmy już tymi samymi ludźmi, nawet z nazwiska. Dowodem Szymon, zwany Piotrem, Mateusz, znany także jako Lewi, Natanael, który był też Bartłomiejem, Juda (nie Judasz Iskariota), który przybrał imię Tadeusz, Szymon, czyli Niger, Szaweł, który stał się Pawłem.

Kiedy miałem dwanaście lat, mój rzymski żołdak czekał na mnie pewnego ranka na szkolnym dziedzińcu. Zobaczył mnie, gdy wchodziłem do szkoły, i złośliwy błysk rozświetlił jego tępy mózg. Podniósł rękę, wycelował we mnie palcem i zawołał: „O, idzie Pisuar Patel!”.

Wszyscy wybuchnęli śmiechem. Kiedy szliśmy do klasy, wlokłem się na szarym końcu. Wszedłem ostatni, z moją koroną cierniową na głowie.

To, że dzieci są okrutne, nie jest dla nikogo nowiną. Docierały do mnie przez szkolne podwórze, niczym nie prowokowane, znienawidzone słowa: „Gdzie jest Pisuar? Już nie mogę wytrzymać”. Albo: „Co tak sterczysz pod ścianą jak Pisuar?”. I tak dalej, w podobnym stylu. Nieruchomiałem albo, odwrotnie, ożywiałem się, udając, że nic nie słyszę. Słowa rozpływały się w powietrzu, ale ból pozostawał, jak uporczywy odór moczu, który dawno wyparował.

Tę okrutną grę podjęli bezwiednie nauczyciele, wymawiając Piscine jak pissing – sikanie. Był to po części skutek upałów. Wraz z upływem czasu lekcja geografii, która rano była zwarta i skupiona jak oaza, zaczynała się ciągnąć w nieskończoność niczym pustynia Thar. Lekcja historii, tak żywa o poranku, schła w spiekocie i pokrywała się pyłem, a matematyka, tak na początku precyzyjna, zamieniała się w kompletny mętlik. Kiedy nauczycieli ogarniało popołudniowe znużenie, gdy zaczynali wycierać chusteczkami czoła i karki, nawet oni, nie zamierzając nikogo obrazić ani zabawić się cudzym kosztem i całkowicie ignorując cudowną obietnicę ochłody i orzeźwienia zawartą w moim „wodnym” imieniu, zniekształcali je skandalicznie. Wychwytywałem fonetyczną zmianę nawet w najdrobniejszej, wręcz niewyczuwalnej modulacji. Wydawało się, że ich języki są woźnicami rydwanów zaprzężonych w dzikie konie. Panowali jeszcze nad pierwszą sylabą, wymawianą jak pea – groch – ale potem pod wpływem upału tracili kontrolę nad spienionymi rumakami i nie umiejąc zmusić ich do skoku do drugiej części imienia, brzmiącej jak angielskie seen, rzucali się zamiast tego z determinacją w sing. I po raz kolejny następowała katastrofa. Kiedy podnosiłem rękę, mówili zachęcająco: „Tak, Pissing?”. Często nauczyciel nie zdawał sobie nawet sprawy ze skojarzeń, jakie budziła ta niestaranna wymowa. Patrzył na mnie przez chwilę znużonym wzrokiem, zastanawiając się, dlaczego nie odpowiadam. Czasami klasa, podobnie zmaltretowana upałem jak on, nie reagowała. Żadnych chichotów ani uśmieszków. Ja jednak zawsze słyszałem tę znienawidzoną deformację.

Przesiedziałem ostatni rok w Szkole Świętego Józefa, czując się jak prześladowany prorok Mahomet, pokój Jego duszy, w Mekce. Ale podobnie jak on planował ucieczkę do Medyny, hidżrę, która wyznaczyła początek ery muzułmańskiej, ja planowałem swoją i początek nowej ery dla siebie.

Po ukończeniu Świętego Józefa podjąłem naukę w Petit Séminaire, najlepszej angielskiej prywatnej średniej szkole w Puttuczczeri. Uczył się już w niej Ravi i jak wszyscy młodsi bracia bardzo cierpiałem, mając świadomość, że muszę iść w ślady starszego. Ravi, bardzo w Petit Séminaire popularny jako mistrz sportu, niesamowity w krykiecie, był kapitanem najlepszej w mieście drużyny, takim naszym lokalnym Kapil Devem.

To, że ja byłem pływakiem, nie robiło wrażenia. Jest chyba coś takiego w ludzkiej naturze, że ci, którzy żyją nad morzem, są podejrzliwi wobec pływaków, tak jak górale wobec uprawiających wspinaczkę. Jednak to, że szedłem w ślady brata, nie było jeszcze dla mnie ocaleniem, nawet gdyby zaczęli na mnie mówić „brat Raviego” zamiast „Pisuar”. Miałem znacznie lepszy plan.

Zacząłem go realizować od pierwszego dnia w szkole, od pierwszej lekcji. Wokół mnie było sporo innych uczniów ze Świętego Józefa. Lekcja zaczęła się tak, jak zaczynają się wszystkie pierwsze lekcje w nowej szkole, od sprawdzenia nazwisk na liście. Wykrzykiwaliśmy je ze swoich miejsc, w takiej kolejności, w jakiej te miejsca zajmowaliśmy.

– Ganapathy Kumar – powiedział Ganapathy Kumar.

– Vipin Nath – powiedział Vipin Nath.

– Shamshool Hudha – powiedział Shamshool Hudha.

– Peter Dharmaraj – powiedział Peter Dharmaraj.

Każde imię i nazwisko odhaczane było w dzienniku, a nauczyciel obrzucał każdego po kolei uważnym „mnemotechnicznym” spojrzeniem. Byłem strasznie zdenerwowany.

– Ajith Giadson – powiedział Ajith Giadson, cztery ławki przede mną…

– Sampath Saroja – powiedział Sampath Saroja, trzy ławki przede mną…

– Stanley Kumar – powiedział Stanley Kumar, dwie ławki…

– Sylvester Naveen – powiedział Sylvester Naveen, tuż przede mną.

Nadeszła moja kolej. Pora pognębienia szatana. Medyno, oto nadchodzę.

Wstałem i podszedłem szybkim krokiem do tablicy. Zanim nauczyciel zdążył otworzyć usta, złapałem kawałek kredy i powiedziałem, pisząc jednocześnie:

Nazywam się

Piscine Molitor Patel

Znany powszechnie jako

– podkreśliłem podwójną kreską dwie pierwsze litery mojego imienia -

Pi Patel

– i dodałem dla dopełnienia:

π = 3,14

a potem narysowałem wielkie koło, które przeciąłem na pół średnicą, żeby spuentować tę lekcję podstaw geometrii.

Zapadła cisza. Nauczyciel wpatrywał się w tablicę. Wstrzymałem oddech. W końcu powiedział:

– Doskonale, Pi. Siadaj. I następnym razem zapytaj o pozwolenie, zanim wyjdziesz z ławki.

– Tak jest, panie profesorze.

Odhaczył moje nazwisko. Potem spojrzał na kolejnego chłopca.

– Mansoor Ahamad – powiedział Mansoor Ahamad.

Byłem uratowany.

– Gautham Selvaraj.

Mogłem już swobodnie oddychać.

– Arun Annaji – powiedział Arun Annaji.

Oto nowy start.

Powtórzyłem ten sam numer ze wszystkimi nauczycielami. Powtórki są ważne w ćwiczeniu nie tylko zwierząt, lecz także ludzi. Pomiędzy jednym chłopcem o pospolitym imieniu i nazwisku a następnym startowałem do tablicy i przedstawiałem, czasem bardzo hałaśliwie, szczegóły związane z moimi ponownymi narodzinami. Doszło do tego, że po kilku takich występach chłopcy recytowali śpiewnie mój tekst razem ze mną, crescendo, i w chwili gdy podkreślałem właściwą sylabę, ów chór, zaczerpnąwszy oddechu, kulminował tak głośną eksplozją mojego nowego imienia, że wprawiłoby to w zachwyt każdego chórmistrza. Kilku powtarzało za mną głośnym szeptem: „Trzy! Przecinek! Jeden! Cztery!”, a ja smarowałem po tablicy jak oszalały i kończyłem ów koncert zakreśleniem koła z takim wigorem, że kawałki połamanej kredy fruwały na wszystkie strony.

Kiedy teraz podnosiłem rękę, co zresztą robiłem przy każdej okazji, nauczyciele, udzielając mi głosu, posługiwali się jedną sylabą, która była muzyką dla moich uszu. Uczniowie poszli w ich ślady. Nawet te diabły ze Świętego Józefa. Nowe imię chwyciło. A że jesteśmy narodem ambitnym i pełnym inwencji, wkrótce pojawił się chłopak o imieniu Omprakash, który nazwał sam siebie Omega, i inny, który przedstawiał się jako Ipsilon, przewinęli się też Gamma, Lambda i Delta. Ale ja byłem pierwszym i posiadającym najdłuższy staż Grekiem w Petit Séminaire. Nawet mój brat, kapitan drużyny krykieta, miejscowe bożyszcze, musiał to zaaprobować. Po tygodniu wziął mnie na bok i zagadnął:

– Podobno masz jakieś pseudo?

Milczałem. Byłem pewien, że prędzej czy później pojawi się szyderstwo. To było nieuniknione.

– Nie wiedziałem, że tak bardzo lubisz żółty kolor.

Żółty kolor? Rozejrzałem się dokoła. Nie chciałem, żeby ktokolwiek, a zwłaszcza któryś z jego sługusów, usłyszał to, co Ravi miał za chwilę powiedzieć.

– O czym mówisz, Ravi? – wyszeptałem.

– Dla mnie ta ksywa jest w porządku. Wszystko już lepsze od „Pissing”. Nawet pistacja.

Odchodząc, uśmiechnął się i powiedział:

– Poczerwieniałeś trochę, bracie.

Ale nie zrobił mi świństwa; trzymał język za zębami.

I tak znalazłem schronienie w podobnej do kurnika z pogiętym blaszanym dachem greckiej literze, w tej nieuchwytnej, niewymiernej liczbie, za pomocą której uczeni usiłują objaśnić kosmos.

ROZDZIAŁ 6

Jest doskonałym kucharzem. Jego przegrzany dom pachnie zawsze czymś pysznym. Półka z przyprawami wygląda jak witryna apteki. Kiedy otwiera lodówkę lub kredens, pojawia się mnóstwo nazw, których w ogóle nie znam; właściwie nie potrafię nawet powiedzieć, w jakim są języku. Jesteśmy w Indiach. Równie dobrze radzi sobie jednak z zachodnimi potrawami. Przyrządza mi najbardziej pikantny i jednocześnie najdelikatniejszy makaron zapiekany z serem, jaki w życiu jadłem. A jego wegetariańskie tacos wzbudziłyby zazdrość wszystkich meksykańskich kucharzy.

Zauważyłem jeszcze coś: wszystkie jego szafki i schowki są pełne jedzenia. Za każdymi drzwiczkami, na każdej półce stoją całe góry starannie poukładanych puszek i paczek. Taki zapas żywności wystarczyłby dla oblężonego Leningradu.

ROZDZIAŁ 7

Miałem szczęście natrafić w młodości na kilku znakomitych nauczycieli obojga płci, którzy przebili się do ciemnego wnętrza mojej łepetyny i nieco mi w niej rozjaśnili. Jednym z nich był pan Satish Kumar, nauczyciel biologii w Petit Séminaire i aktywny komunista, który żywił niezachwianą wiarę, że mieszkańcy Tamilnadu przestaną głosować w wyborach na gwiazdy filmowe i pójdą za przykładem stanu Kerala. Pan Kumar miał przedziwną powierzchowność. Łysy czubek jego głowy był spiczasty, a jednocześnie nauczyciel miał najbardziej imponujące policzki i podgardle, jakie w życiu widziałem. Przy wąskich ramionach miał ogromny brzuch, który wyglądał jak podstawa góry, przy czym góra ta zawieszona była w powietrzu, bo nagle owa podstawa ginęła gdzieś w spodniach. Było dla mnie tajemnicą, jak patykowate nogi pana Kumara mogły udźwignąć brzemię jego wielkiego brzuszyska, ale jakoś dźwigały, choć czasami poruszały się w osobliwy sposób, tak jakby zginały się w kolanach we wszystkie strony. Cała sylwetka pana Kumara była swoistą konstrukcją geometryczną i składała się z dwóch trójkątów, mniejszego i większego, które balansowały na dwóch równoległych kreskach nóg. Ale był to jednocześnie żywy, pokryty rozmaitymi naroślami organizm. Z uszu sterczały panu Kumarowi czarne wiechcie włosów. Usposobienie miał bardzo przyjazne. Jego szeroki uśmiech zdawał się rozciągać przez całą szerokość trójkątnej głowy.

Pan Kumar był pierwszym zaprzysięgłym ateistą, jakiego poznałem. Odkryłem to nie w szkole, ale w zoo. Nauczyciel odwiedzał je regularnie, studiując dokładnie wszelkie nazwy i opisy zwierząt na tabliczkach, i podobali mu się wszyscy bez wyjątku lokatorzy ogrodu. Każde ze zwierząt było dlań triumfem logiki i mechaniki, a przyroda jako całość stanowiła doskonałą egzemplifikację teorii naukowych. Kiedy zwierzę zaczynało okazywać w porze godów zainteresowanie płcią przeciwną, nauczyciel słyszał w wydawanych przez nie dźwiękach nazwisko Gregora Mendla, ojca genetyki, a w manifestacjach ognistego temperamentu pobrzmiewało mu nazwisko Karola Darwina, ojca teorii doboru naturalnego. To zaś, co my odbieraliśmy jako beczenie, chrząkanie, syk, ryk, pomruki, wycie, ćwierkanie i skrzeczenie, było dla niego niczym więcej, jak cudzoziemskim akcentem. Pan Kumar odwiedzał zoo, żeby poczuć pulsowanie kosmosu, a „stetoskop” jego umysłu zawsze potwierdzał, że wszystko jest w porządku i że właśnie porządek jest podstawą wszystkiego. Pan Kumar opuszczał ogród „naukowo odświeżony”. Kiedy zobaczyłem po raz pierwszy jego trójkątną sylwetkę kuśtykającą chwiejnie po ogrodzie, nie odważyłem się do niego podejść. Bardzo go lubiłem, ale jednocześnie był dla mnie wielkim autorytetem, reprezentował zwierzchność, ja zaś byłem jego pokornym poddanym. Trochę się go bałem. Zacząłem go zatem obserwować z pewnej odległości. Podchodził właśnie do fosy nosorożca. Dwa nosorożce indyjskie były wielką atrakcją naszego zoo z powodu kóz. Nosorożce są bardzo towarzyskimi stworzeniami i kiedy przyjechał do nas Peak, młody dziki samiec, zaczął po pewnym czasie zdradzać oznaki przygnębienia spowodowanego izolacją. Tracił też z dnia na dzień apetyt. Ojciec, poszukując dla niego samicy, postanowił sprawdzić, czy na razie nie dałoby się jej zastąpić innym zwierzęciem i czy Peak nie przyzwyczaiłby się do towarzystwa kóz. Gdyby się powiodło, cenne zwierzę byłoby uratowane. Jeśli nie, stracilibyśmy najwyżej kilka kóz. Powiodło się znakomicie. Peak i kozy stali się nierozłącznymi przyjaciółmi i pozostali nimi nawet wtedy, gdy przybyła samica Summit. Od tej pory, kiedy nosorożce zażywały kąpieli, kozy sterczały dookoła błotnistej sadzawki, a kiedy one z kolei jadły w swoim zakątku, nosorożce czuwały w pobliżu niczym straż. Publiczność uwielbiała widok tych zgodnie żyjących stworzeń.

Pan Kumar podniósł w pewnej chwili wzrok i zobaczył mnie. Uśmiechnął się i trzymając się jedną ręką barierki, pomachał mi drugą, przywołując mnie jednocześnie.

– Jak się masz, Pi.

– Dzień dobry, panie profesorze. To miło, że przyszedł pan do zoo.

– Przychodzę tu bardzo często. Można powiedzieć, że to moja świątynia. To bardzo interesujące… – wskazał na fosę. – Gdybyśmy mieli takich polityków jak te kozy i ten nosorożec, nie byłoby w naszym kraju tylu problemów. Niestety, mamy panią premier, która ma skórę nosorożca, ale ani krzty jego rozsądku.

Nie znałem się na polityce. Ojciec i matka utyskiwali na panią Gandhi, ale mnie to mało obchodziło. Pani premier była gdzieś daleko na północy, nie w zoo, ani nawet nie w Puttuczczeri. Czułem jednak, że powinienem coś powiedzieć.

– Ocalić nas może religia – rzekłem. Bo jak daleko sięgałem pamięcią, religia była zawsze bardzo bliska memu sercu.

– Religia? – pan Kumar uśmiechnął się szeroko. – Ja nie wierzę w religię. Religia to mrok.

Mrok? Byłem zaskoczony. Religia może być wszystkim, tylko nie mrokiem, pomyślałem. Religia to światło. Czyżby chciał mnie wysondować? Czy wygłosił to zdanie w taki sposób, w jaki czasem podczas lekcji wygłaszał zdania typu „Ssaki znoszą jaja”, żeby sprawdzić, czy ktoś go poprawi? („Tylko dziobaki, panie profesorze”).

– Nie ma żadnych podstaw, aby wykraczać poza naukową interpretację rzeczywistości, ani żadnego istotnego powodu, żeby wierzyć w cokolwiek, co nie poddaje się poznaniu zmysłowemu. Czysty intelekt, uważna obserwacja rzeczywistości i odrobina elementarnej wiedzy wystarczą, żeby dojść do wniosku, że religia to nonsens i zabobon. Bóg nie istnieje.

Czy on naprawdę to powiedział? Czy też przypomniała mi się wypowiedź jakiegoś ateisty? W każdym razie tak to zabrzmiało. Nigdy niczego podobnego nie słyszałem.

– Po co tolerować mrok? Wszystko jest jasne i klarowne, jeśli tylko przyjrzeć się uważnie.

Wskazał na Peaka. Bardzo podziwiałem to zwierzę, ale nigdy nie myślałem o nosorożcach jako o rozświetlających mrok żarówkach.

– Niektórzy mówią, że Bóg umarł podczas podziału Indii w 1947 roku – ciągnął pan Kumar. – Mógł też umrzeć wczoraj, tu, w Puttuczczeri, w sierocińcu. Tak mówią niektórzy, Pi. Kiedy byłem w twoim wieku, przykuty do łóżka, zmagałem się z polio. Pytałem wtedy codziennie: „Gdzie jest Bóg? Gdzie jest Bóg? Gdzie jest Bóg?”. Nie przyszedł. To nie Bóg mnie uratował, tylko medycyna. Moim prorokiem jest rozum i on mi mówi, że tak jak zegarek staje, tak my umieramy. I na tym koniec. Jeśli zegarek nie działa, to my musimy go naprawić – tu i teraz. Kiedyś przejmiemy środki produkcji i na świecie zapanuje sprawiedliwość.

Tego było dla mnie trochę za wiele. Sam ton wypowiedzi, ciepły i zarazem bojowy, nawet mi się podobał, ale szczegóły wydawały się przygnębiające. Nie odezwałem się. Nie z obawy, że rozzłoszczę pana Kumara. Bardziej bałem się tego, że za pomocą kilku słów może zniszczyć coś, co kochałem. Co będzie, jeśli jego słowa podziałają na mnie jak polio? Cóż to musiała być za straszliwa choroba, skoro zabiła Boga w człowieku!

Odszedł, zataczając się i chwiejąc na tym rozszalałym morzu, jakim był dla niego grunt pod nogami.

– Nie zapomnij o sprawdzianie we czwartek. Ucz się pilnie, 3,14!

– Tak jest, panie profesorze.

Z czasem stał się moim ulubionym nauczycielem w Petit Séminaire i to dzięki niemu podjąłem studia zoologiczne na uniwersytecie w Toronto. Czułem, że łączą mnie z nim więzi duchowego pokrewieństwa. Wtedy po raz pierwszy przyszło mi do głowy, że ateiści są moimi braćmi i siostrami wyznającymi inną wiarę i że wszystko, co mówią, dotyczy wiary. Podobnie jak ja szli tak daleko, jak daleko mógł ich zaprowadzić rozum – a potem dawali wielkiego susa.

Będę w tej sprawie szczery: to nie z ateistami miałem problem, ale z agnostykami. Wątpliwości są konstruktywne tylko przez jakiś czas. Wszyscy musimy przejść przez ogród Getsemani. Skoro Chrystus miał chwile zwątpienia, musimy je mieć wszyscy. Jeśli Chrystus spędził noc na modlitwie, cierpiąc katusze niepewności, jeśli wisząc na krzyżu, wyrzucił z siebie „Boże mój, Boże mój, czemuś Mnie opuścił?”, to z pewnością i my mamy prawo wątpić. Musimy to jednak przezwyciężać. Wybierać zwątpienie jako filozofię życia to tak, jak wybierać bezruch jako sposób przemieszczania się w przestrzeni.

ROZDZIAŁ 8

My, ludzie pracujący w tym fachu, mawiamy, że najniebezpieczniejszym zwierzęciem w zoo jest człowiek. Jeśli ująć rzecz w kategoriach ogólnych, chodzi o to, że niepohamowana drapieżność naszego gatunku uczyniła całą planetę naszym łupem. A mówiąc o przypadkach szczególnych, mamy na myśli ludzi, którzy łowią wydry na haczyk z przynętą, faszerują żyletkami pokarm dla niedźwiedzi, podkładają słoniom jabłka z gwoździami i stosują całą gamę podobnego żelastwa: długopisy, spinacze, agrafki, a także gumki, grzebienie, łyżeczki, podkowy, kawałki szkła, pierścionki, broszki i inną biżuterię (i to nie tylko tanie bransoletki – zdarzają się i złote obrączki), słomki do koktajli, plastikowe sztućce, pingpongowe i tenisowe piłeczki i tak dalej, i tak dalej. Lista zwierząt, które zmarły po nakarmieniu ich takim świństwem, obejmuje goryle, bizony, bociany, nandu, strusie, foki, morsy, wielkie koty, niedźwiedzie, wielbłądy, słonie, małpy, wszelkie gatunki zwierzyny płowej, przeżuwaczy i ptaków. Najbardziej znanym wśród personelu ogrodów zoologicznych przypadkiem jest historia Goliata: był to słoń morski, wspaniały, sędziwy, ważący dwie tony okaz, gwiazdor swego europejskiego zoo, ulubieniec zwiedzających. Zdechł od wewnętrznego krwotoku po tym, jak ktoś nakarmił go szkłem z potłuczonej butelki po piwie.

Okrucieństwo przybiera często formę bardziej aktywną i bezpośrednią. W literaturze przedmiotu mamy relacje o wielu rodzajach tortur zadawanych zwierzętom w zoo. O trzewikodziobie, który zdechł, bo ktoś roztrzaskał mu dziób młotkiem, o łosiu, któremu odcięto nożem brodę razem z płatem skóry wielkości dłoni (ten sam łoś został pół roku później otruty), o małpie, której złamano przedramię, kiedy sięgnęła po orzech, o jeleniu, któremu oderżnięto rogi piłką do metalu, o zebrze zakłutej sztyletem i o innych atakach na zwierzęta z użyciem lasek, parasoli, spinek do włosów, drutów do robótek, nożyczek i Bóg wie czego jeszcze, atakach, których celem było często wyłupienie oka lub wykastrowanie. Wiele zwierząt zostaje otrutych. Są też przykłady świństw jeszcze dziwaczniejszych, jak masturbacja spoconych typków na oczach małp, kucyków czy ptaków, odcięcie głowy wężowi przez maniaka religijnego czy upodobanie pewnego obłąkańca do oddawania moczu do pysków łosi.

W Puttuczczeri nie było jeszcze najgorzej. Los oszczędził nam takich sadystów, jacy nawiedzali masowo ogrody zoologiczne Europy i Ameryki. Niemniej skradziono naszego złocistego aguti i zrobił to, jak przypuszczał ojciec, jakiś amator mięsa tego zwierzęcia. Różne ptaki – bażanty, pawie, ary – traciły pióra, oskubywane przez urzeczonych ich urodą złodziei. Złapaliśmy kiedyś mężczyznę, który zakradał się z nożem do zagrody jelenia; tłumaczył się, że chciał ukarać niegodziwego Mariczę (który w Ramajanie zamienił się w jelenia, kiedy porwał Sitę, żonę Ramy). Innego osobnika przyłapaliśmy na próbie kradzieży kobry. Był zaklinaczem i zdechł mu wąż. Dzięki naszej interwencji oboje zostali ocaleni: kobra od niewolniczej harówki do końca życia i od kiepskiej muzyki, a facet od ewentualnego śmiertelnego ukąszenia. Od czasu do czasu musieliśmy poskramiać tych, którzy uznawali, że zwierzęta są za spokojne, i próbowali wywołać ich żywszą reakcję, rzucając kamieniami. Pewną damę złapał za sari lew. Wirowała jak jojo, ale nie pozbyła się szaty, bo śmiertelny wstyd wziął górę nad lękiem przed śmiertelnym zejściem. Najdziwniejsze było to, że nie chodziło wcale o wypadek. Owa dama wsunęła rękę przez pręty i zaczęła machać lwu przed nosem rąbkiem sari – w jakim celu, nigdy nie udało nam się dociec. Nie odniosła ran; znalazło się wielu zafascynowanych niezwykłym widokiem mężczyzn, którzy pośpieszyli jej z pomocą. Ojcu wyjaśniała wzburzona: „Kto to słyszał, żeby lew połakomił się na bawełniane sari? Myślałam, że lwy są mięsożerne”. Najwięcej kłopotów przysparzali nam zwiedzający, którzy karmili zwierzęta. Nasza czujność nie zdawała się na nic. Doktor Atal, weterynarz, mógł określić na podstawie dolegliwości żołądkowo-jelitowych zwierząt, którego dnia było w zoo więcej zwiedzających. Nazywał „smakołykozą” przypadki zapalenia jelit i nieżytu żołądka wywołane nadmiarem węglowodanów, zwłaszcza cukru, w pożywieniu. Czasami modliliśmy się, żeby były to tylko słodycze. Ludzie uważają, że zwierzęta mogą jeść wszystko bez żadnych konsekwencji dla zdrowia. Tak bynajmniej nie jest. Jeden z naszych wargaczy rozchorował się ciężko na krwotoczne zapalenie jelit po tym, jak poczęstował go nieświeżą rybą facet, przekonany, że wyświadcza zwierzęciu wielkie dobrodziejstwo. Ojciec kazał w końcu wymalować jaskrawoczerwoną farbą na ścianie tuż za kasą wielki napis: CZY WIESZ, JAKIE JEST NAJBARDZIEJ NIEBEZPIECZNE ZWIERZĘ W ZOO? Strzałka pod spodem wskazywała na małą zasłonkę. Szarpało za nią tyle niecierpliwych rąk ciekawskich, którzy chcieli zobaczyć, co się za nią kryje, że musieliśmy ją bez przerwy wymieniać. A za zasłonką było lustro.

Dowiedziałem się jednak z czasem, że zdaniem ojca istnieje zwierzę jeszcze bardziej niebezpieczne od nas, i to zwierzę bardzo pospolite, które można spotkać na wszystkich kontynentach i w różnych środowiskach, a mianowicie groźny gatunek Animal anthropomorphicum, czyli zwierzę widziane oczami człowieka. Każdy spotkał kiedyś takie zwierzę, a może nawet był jego właścicielem. Jest ono na ogół „urocze”, „przyjazne”, „kochające”, „oddane”, „wesołe”, „rozumne”. Zwierzęta takie leżą przyczajone w każdym sklepie z zabawkami i w każdym zoo dla dzieci. Opowiada się o nich mnóstwo rozmaitych historyjek. To one stanowią swoiste pendant dla tych „podłych”, „krwiożerczych”, „zdeprawowanych” bestii, które rozpalają gniew we wspomnianych przed chwilą maniakach, dających upust swoim sadystycznym skłonnościom za pomocą lasek i parasoli. W obu przypadkach patrzymy na zwierzę, a widzimy swoje odbicie w lustrze. Obsesyjne umieszczanie siebie w centrum wszechświata jest zmorą nie tylko teologów, ale także zoologów.

Nauczyłem się, że zwierzę jest zwierzęciem, zasadniczo i w sensie praktycznym od nas odrębnym, i lekcję tę odebrałem w życiu dwukrotnie – raz od ojca i raz od Richarda Parkera.

Pierwsza lekcja odbyła się w niedzielny poranek. Bawiłem się grzecznie, kiedy zawołał nas ojciec.

– Chodźcie no tu, chłopcy.

Coś się szykowało. W jego tonie wyczułem dźwięk dzwonka alarmowego. Szybko dokonałem rachunku sumienia. Było czyste. Z pewnością to Ravi coś znowu przeskrobał. Zastanawiałem się tylko, co tym razem. Wszedłem do salonu. Siedziała tam matka i to było niezwykłe. Dyscyplinowanie dzieci, podobnie jak opieka nad zwierzętami, należało do obowiązków ojca. Ravi wszedł do pokoju drugi, z poczuciem winy wypisanym na swojej twarzy urodzonego przestępcy.

– Ravi, Piscine, chcę was dziś nauczyć czegoś bardzo ważnego – rzekł ojciec.

– Och, daj spokój, czy to konieczne? – przerwała mu matka. Była mocno zarumieniona.

Przełknąłem nerwowo ślinę. Jeśli matka, zwykle tak niewzruszona, tak spokojna, czymś się martwiła, a nawet była wzburzona, oznaczało to, że byliśmy w prawdziwych opałach. Wymieniliśmy z Ravim spojrzenia.

– Owszem, konieczne – powiedział gniewnie ojciec. – Może im to kiedyś uratować życie.

Uratować nam życie! Już nie dzwonek dzwonił mi w głowie, ale wielki, huczący dzwon, taki jak ten z wieży kościoła Serca Jezusowego w sąsiedztwie zoo.

– Ale Piscine? On ma dopiero osiem lat – upierała się matka.

– I to właśnie on najbardziej mnie martwi.

– Ja nic nie zrobiłem! – wybuchnąłem. – To na pewno Ravi, to on!

– Co ty wygadujesz? – zdziwił się Ravi. – Ja też nic nie zrobiłem. – Przeszył mnie na wylot wściekłym spojrzeniem.

– Cśśś – uciszył nas ojciec. Podniósł rękę i spojrzał na matkę. – Gita, widziałaś, jak zachowuje się Piscine. Jest teraz w wieku, kiedy chłopcy biegają jak szaleni i wtykają wszędzie nos.

„Ja? Ja biegam jak szalony? I wtykam wszędzie nos? Wcale nie! Mamo, stańże w mojej obronie”, powtarzałem w duchu. Ale matka tylko westchnęła i skinęła głową, co było sygnałem, że cała ta nieprzyjemna afera może się toczyć dalej.

– Chodźcie ze mną – rzekł ojciec.

Powlekliśmy się za nim jak skazańcy na egzekucję.

Wyszliśmy z domu i minąwszy bramę, znaleźliśmy się na terenie zoo. O tak wczesnej porze ogród był jeszcze zamknięty dla publiczności. Dozorcy i sprzątacze zdążali dopiero do pracy. Zobaczyłem Sitarama, mojego ulubionego dozorcę, który doglądał orangutanów. Aż przystanął na nasz widok. Minęliśmy ptaki, niedźwiedzie, małpy, kopytne, budynek terrarium, nosorożce, słonie, żyrafy, po czym przeszliśmy krętą ścieżką do wielkich kotów – tygrysów, lwów i lampartów. Czekał tam na nas Babu, ich dozorca. Kiedy się zbliżyliśmy, odryglował drzwi do kociarni, usytuowanej na środku opasanej fosą wysepki. Weszliśmy do środka. Budynek w kształcie rotundy był czymś w rodzaju wielkiej i mrocznej betonowej jaskini; w środku było ciepło i parno i cuchnęło kocią uryną. Dookoła znajdowały się wielkie klatki, poprzedzielane grubymi zielonymi żelaznymi prętami. Żółtawe światło sączyło się ze świetlików. Przez otwory prowadzące na wybieg widać było roślinność porastającą zalaną słońcem wysepkę. Klatki, z wyjątkiem jednej, były puste. W tej jednej siedział Mahisha, nasz tygrys bengalski patriarcha, wielka, chuda i niezgrabna, ważąca ćwierć tony bestia. Kiedy weszliśmy, tygrys jednym skokiem dopadł prętów i wydał z siebie głęboki pomruk; uszy miał położone po sobie, a spojrzenie okrągłych ślepiów utkwił nieruchomo w Babu. Dźwięk, jaki z siebie wydobywał, był tak głośny i wściekły, że zdawał się wstrząsać całą kociarnią. Nogi się pode mną ugięły. Przytuliłem się odruchowo do matki, która też zresztą drżała. Nawet ojciec zawahał się przez sekundę i trzeba było dłuższej chwili, żeby się opanował. Tylko Babu pozostawał obojętny wobec tego gniewnego wybuchu i palącego spojrzenia, które przewiercało go na wskroś jak świder. Miał zaufanie do wypróbowanych żelaznych prętów. Tymczasem Mahisha zaczął się miotać tam i z powrotem po klatce.

– Jakie to zwierzę? – ryknął do nas ojciec, starając się przekrzyczeć bestię.

– Tygrys! – odpowiedzieliśmy posłusznie chórem, potwierdzając to, co było aż nazbyt jaskrawą oczywistością.

– Czy tygrysy są niebezpieczne?

– Tak, tato, tygrysy są niebezpieczne.

– Tygrysy są bardzo niebezpieczne – powiedział podniesionym głosem ojciec. – Chciałbym, żebyście zrozumieli, że nigdy – pod żadnym pozorem – nie wolno wam dotykać tygrysa, głaskać tygrysa, wkładać ręki przez pręty, a nawet zbliżać się do klatki z tygrysem. Czy to jasne, Ravi?

Ravi przytaknął skwapliwie.

– Piscine?

Pokiwałem głową jeszcze energiczniej. Ojciec nie spuszczał ze mnie oczu.

Kiwnąłem głową jeszcze raz, i to tak mocno, że o mało nie spadła mi na ziemię.

Chciałbym tu powiedzieć na swoją obronę, że chociaż antropomorfizowałem zwierzęta do tego stopnia, iż w mojej wyobraźni mówiły płynną angielszczyzną i na przykład bażanty potrafiły narzekać z wytwornym brytyjskim akcentem, że herbata jest zimna, a pawiany planowały napad na bank, mówiąc matowymi, groźnymi głosami amerykańskich gangsterów, to te moje fantazje zawsze snułem całkowicie świadomie. Z pełną premedytacją ubierałem dzikie zwierzęta w krępujące kostiumy mojej wyobraźni. Nigdy jednak nie miałem złudzeń co do prawdziwej natury moich towarzyszy zabaw. Przy całym swoim wścibstwie byłem na to za mądry. Nie mam pojęcia, skąd mogła ojcu zaświtać w głowie myśl, że jego najmłodszą latorośl korci, żeby wleźć do klatki z groźnym ludojadem. Bez względu jednak na to, skąd wziął się ten jego dziwny niepokój – a ojciec potrafił się zamartwiać! – był najwyraźniej zdecydowany wyzbyć się go akurat tego ranka.

– Chcę wam pokazać, jak niebezpieczne są tygrysy – ciągnął. – I chciałbym, żebyście zapamiętali tę lekcję na całe życie.

Odwrócił się do Babu i skinął głową. Babu wyszedł. Mahisha odprowadził go wzrokiem i nie spuszczał oczu z drzwi, za którymi zniknął dozorca. Po kilku sekundach Babu wrócił, niosąc kozę ze skrępowanymi nogami. Stojąca za mną matka zacisnęła mi palce na ramionach. Pomruk Mahishy przeobraził się w głębokie gardłowe warczenie. Babu odryglował i otworzył sąsiednią klatkę, po czym wszedł, zamknął ją i zaryglował drzwi z powrotem. Człowieka i tygrysa rozdzielały pręty i uchylna klapa. Mahisha w mgnieniu oka znalazł się przy prętach i zaczął je szarpać pazurami. Do pomruku dołączyły teraz głębokie, stłumione stęknięcia. Babu położył kozę na ziemi, jej boki wznosiły się i opadały gwałtownie, z pyska zwieszał się język, przerażone oczy obracały się w oczodołach. Dozorca przeciął więzy. Koza zerwała się na równe nogi. Babu wyszedł z klatki tak samo ostrożnie, jak do niej wszedł. Klatka miała dwupoziomową podłogę; jedna jej część była na równym poziomie z tą, na której staliśmy my, druga, w głębi, o jakiś metr wyżej, otwierała się na plener. Koza wdrapała się na to podwyższenie. Mahisha, niezainteresowany teraz zupełnie Babu, poruszał się równolegle do niej, płynnie i bez wysiłku. W końcu przysiadł i znieruchomiał; tylko wolne ruchy ogona zdradzały napięcie.

Babu zbliżył się do klapy dzielącej obie klatki i zaczął ją otwierać. Mahisha umilkł w oczekiwaniu rychłej satysfakcji. W tym momencie usłyszałem dwie rzeczy naraz – słowa spoglądającego srogo ojca: „Nigdy nie zapomnij tej lekcji”, i beczenie kozy. Musiała zresztą beczeć cały czas, ale wcześniej nie można jej było usłyszeć.

Poczułem, że matka przyciska rękę do mojego bijącego serca.

Klapa zaczęła się otwierać z oporami, skrzypiąc przeraźliwie. Mahisha wychodził po prostu z siebie, zdawało się, że za chwilę przedrze się przez pręty. Najwyraźniej wahał się, czy zostać tam, gdzie jest, skąd miał najbliżej do ofiary, która pozostawała jednak poza jego zasięgiem, czy też iść w stronę niższego poziomu, nieco dalej, ale tam, gdzie znajdowała się klapa. Wstał i znowu zaryczał przeraźliwie.

Koza zaczęła skakać, zdumiewająco wysoko. Nie miałem pojęcia, że kozy potrafią skakać aż na taką wysokość. Ale klatkę zamykała w głębi wysoka i gładka betonowa ściana.

Opór ustąpił niespodziewanie i klapa się podniosła. Znów zapadła cisza, słychać było tylko beczenie kozy i stukot jej kopytek o podłogę.

Pomarańczowo-czarny kształt śmignął jak strzała z jednej klatki do drugiej.

Normalnie był taki jeden dzień w tygodniu, kiedy kotów nie karmiono, żeby stworzyć symulację warunków, w jakich zwierzę żyje w naturze. Dowiedzieliśmy się później, że ojciec kazał, by Mahishy nie karmić przez trzy dni.

Nie wiem, czy zdążyłem zobaczyć krew, zanim odwróciłem się do matki i przytuliłem do niej, czy też dopiero później chlapnąłem tą krwią na swoje wspomnienie, i to szerokim pędzlem. Na pewno jednak wszystko słyszałem. To wystarczyło, żeby śmiertelnie przerazić wegetarianina. Matka wyprowadziła nas pośpiesznie. My wpadliśmy w histerię, a ona w furię.

– Jak mogłeś, Santosh? To są dzieci! Będą mieć lęki do końca życia!

Mówiła z pasją, łamiącym się głosem. Widziałem, że ma łzy w oczach. Poczułem się trochę lepiej.

– Gita, ptaszyno, to dla ich dobra. A co by było, gdyby któregoś dnia Piscine wsadził rękę do klatki, żeby dotknąć tego pięknego pomarańczowego futra? Chyba lepiej, żeby tygrys rozszarpał kozę niż jego, co?

Przemawiał do niej łagodnie, niemal szeptem.

Wyglądał na skruszonego. Nigdy nie nazywał jej przy nas „ptaszyną”.

Garnęliśmy się do niej, a ojciec dołączył do nas. Ale to jeszcze nie był koniec lekcji, choć jej przebieg był teraz łagodniejszy.

Ojciec zaprowadził nas do lwów i lampartów.

– Był kiedyś w Australii jeden szaleniec, który miał czarny pas karate. Zapragnął się zmierzyć z lwem. Przegrał, i to sromotnie. Dozorcy znaleźli rano tylko połowę jego ciała.

– Tak, tato.

Przy niedźwiedziach himalajskich i wargaczach:

– Jedno uderzenie łapy takiego kudłacza i całe wnętrzności wypadają na ziemię.

– Tak, tato.

Przy hipopotamach:

– Tą miękką, obwisłą paszczą mogą cię zetrzeć na papkę. A na lądzie mogą cię stratować.

– Tak, tato.

Przy hienach:

– Mają najmocniejsze szczęki ze wszystkich zwierząt. Nie myślcie, że są tchórzliwe i że jedzą tylko padlinę. Nie są bynajmniej tchórzliwe i nie zadowalają się padliną! Potrafiłyby was pożreć żywcem.

– Tak, tato.

Przy orangutanach:

– Są silne jak dziesięciu ludzi. Łamią kości, jakby to były patyki. Wiem, że bawiliście się z niektórymi, kiedy były małe, ale teraz są dorosłe, dzikie i nieobliczalne.

– Tak, tato.

Przy strusiu:

– Wygląda na nerwowego i głupkowatego, prawda? Słuchajcie uważnie: to jedno z niebezpieczniejszych zwierząt w zoo. Jeden kopniak – i kręgosłup złamany, a ciało zmasakrowane.

– Tak, tato.

Przy jeleniu:

– Piękne, prawda? Jeśli samiec poczuje, że trzeba zaatakować, naciera na człowieka i przebija go tymi małymi różkami jak sztyletami.

– Tak, tato.

Przy wielbłądzie:

– Jedno kłapnięcie zaślinionego pyska i kawał mięsa wyrwany.

– Tak, tato.

Przy czarnych łabędziach:

– Potrafią roztrzaskać dziobem czaszkę. Skrzydłami mogą złamać rękę.

– Tak, tato.

Przy mniejszych ptakach:

– Ich dzioby wchodzą w ciało jak w masło.

– Tak, tato.

Przy słoniach:

– Najniebezpieczniejsze ze wszystkich zwierząt. Słonie zabiły w zoo więcej zwiedzających i dozorców niż jakiekolwiek inne zwierzę. Młody słoń może człowiekowi urwać ręce i nogi i rozdeptać go na placek. Tak jak się to przydarzyło pewnemu nieszczęśnikowi w jednym z europejskich ogrodów, kiedy wszedł do pomieszczenia dla słoni przez okno. Starszy, cierpliwszy osobnik może człowieka przygnieść do ściany albo na nim usiąść. Brzmi to śmiesznie – ale spróbujcie to sobie wyobrazić!

– Tak, tato.

– Przy niektórych zwierzętach nie zatrzymaliśmy się. Ale nie sądźcie, że są niegroźne. Wszystko, co żywe, będzie się bronić, choćby było nie wiem jak małe. Każde zwierzę jest dzikie i niebezpieczne. Może nie zabije, ale z pewnością porani. Będzie drapać i gryźć i zawsze można się spodziewać, że się człowiek nabawi jakiejś infekcji, że rana zacznie puchnąć, ropieć, że wystąpi gorączka i trzeba będzie iść na co najmniej dziesięć dni do szpitala.

– Tak, tato.

Doszliśmy do świnek morskich, jedynych oprócz Mahishy zwierząt, których na polecenie ojca nie nakarmiono poprzedniego dnia. Ojciec otworzył klatkę. Wyjął z kieszeni torebkę z pokarmem i wysypał jej zawartość na ziemię.

– Widzicie te świnki?

– Tak, tato.

Osłabione głodówką świnki aż dygotały, pochłaniając łapczywie ziarna kukurydzy.

– No więc te zwierzątka… – ojciec pochylił się i podniósł jedną ze świnek z ziemi -…nie są niebezpieczne.

Pozostałe świnki natychmiast się rozpierzchły. Ojciec roześmiał się. Wręczył mi popiskujące stworzonko. Zamierzał chyba zakończyć lekcję trochę pogodniejszym akcentem.

Wyczuwałem napięcie w trzymanym na rękach zwierzątku. Było to jedno z młodych. Podszedłem do klatki i położyłem je ostrożnie na podłodze.

Świnka natychmiast smyrgnęła do matki. Jedynym powodem, dla którego te zwierzęta nie są niebezpieczne – nie uruchamiały zębów i pazurów, żeby utoczyć krwi – jest to, że zostały całkowicie udomowione. Inaczej złapanie takiej świnki gołymi rękami przypominałoby chwytanie noża za ostrze.

Lekcja była skończona. Ravi i ja dąsaliśmy się i boczyliśmy na ojca przez cały tydzień. Matka też go ignorowała. Kiedy przechodziłem obok nosorożców, wydawało mi się, że mają nisko zwieszone głowy i boleśnie przeżywają stratę jednej ze swych umiłowanych towarzyszek.

Ale cóż można zrobić, kiedy kocha się swego ojca? Życie toczy się dalej, a my nie dotykamy tygrysów. Tyle tylko, że oskarżywszy Raviego o jakieś niepopełnione przestępstwo, miałem przechlapane. Od tej chwili, ilekroć miał ochotę poznęcać się nade mną, szeptał mi do ucha: „Będziesz następną kozą!”.

ROZDZIAŁ 9

Oswojenie zwierząt z obecnością ludzi jest sednem podbudowanej wiedzą sztuki prowadzenia ogrodu zoologicznego. Celem zasadniczym jest zmniejszenie tak zwanego dystansu ucieczki, czyli minimalnej odległości, jaką zwierzę chciałoby zachować wobec potencjalnego wroga. Flaming w warunkach naturalnych woli, żeby nie podchodzić do niego bliżej niż na trzysta jardów. Kiedy się przekroczy tę granicę, zaczyna odczuwać napięcie. Podejdźmy jeszcze bliżej, a wyzwolimy reakcję paniki, która nie zniknie, dopóki się nie wycofamy lub dopóki nie pęknie serce ptaka. Dla różnych zwierząt dystans ten jest różny, różnie też jest przez nie mierzony. Koty patrzą, zwierzyna płowa nasłuchuje, niedźwiedzie węszą. Żyrafy pozwalają zbliżyć się na odległość trzydziestu jardów, kiedy człowiek jest w samochodzie, ale gdy normalnie do nich podchodzi, wystarczy zbliżyć się na sto pięćdziesiąt jardów, żeby uciekły. Kraby czmychają, jeśli zbliżyć się do nich na dziesięć jardów, wśród wyjców zaczyna się poruszenie przy dwudziestu, afrykańskie bawoły reagują niespokojnie przy siedemdziesięciu pięciu.

Nasza wiedza o zwierzętach, a także pokarm, schronienie i bezpieczeństwo, jakie im zapewniamy, służy zmniejszaniu tego dystansu. Kiedy wszystkie te czynniki zadziałają, pozyskujemy dla ogrodu zrównoważone emocjonalnie, wolne od stresu zwierzę, które nie tylko nie chce uciekać, ale jest zdrowe, długo żyje, ma apetyt, zachowuje się naturalnie, bez problemu nawiązuje kontakt z otoczeniem i – co najważniejsze – rozmnaża się. Nie chcę tu porównywać naszego zoo do ogrodów w San Diego, Toronto, Berlinie czy Singapurze, ale dobry fachowiec pozostaje w każdych okolicznościach dobrym fachowcem. Ojciec był w tej dziedzinie prawdziwym talentem. Nadrabiał braki formalnego wykształcenia intuicją i umiejętnością obserwacji. Miał wielką smykałkę do odgadywania, co dzieje się w psychice zwierzęcia. Był też bardzo troskliwy wobec swych podopiecznych i oni odpłacali mu z nawiązką, niektórzy aż w tym przesadzali.

ROZDZIAŁ 10

Zawsze jednak znajdą się zwierzęta, które będą próbowały uciec z zoo. Najbardziej jaskrawym przykładem są osobniki umieszczone w nieodpowiedniej klatce. Każde zwierzę ma swoje specyficzne potrzeby, które muszą być zaspokojone. Jeśli klatka jest zbyt nasłoneczniona, zbyt wilgotna lub straszy pustką, jeśli grzęda wisi zbyt wysoko lub jest za bardzo wystawiona na widok, jeśli ziemia jest zbyt piaszczysta, jeśli brakuje gałązek na gniazdo, jeśli jest za mało pokarmu, jeśli nie ma pod dostatkiem błota, w którym można się wytarzać – jeśli, jeśli, jeśli – zwierzę nie będzie spokojne. To kwestia nie tyle odtworzenia czy imitacji warunków naturalnych, ile dotarcia do ich istoty. W tej enklawie, jaką jest ogród zoologiczny, wszystko musi być właściwe – innymi słowy, musi odpowiadać zakresowi zdolności adaptacyjnych zwierzęcia. Niech sczezną złe ogrody z niewłaściwymi klatkami i wybiegami! Okrywają hańbą wszystkie ogrody zoologiczne świata.

Innym przykładem skłonnych do ucieczki zwierząt są osobniki, które schwytano w okresie pełnej dojrzałości; często mają one nawyki zbyt mocno zakorzenione, aby móc odtworzyć w niewoli swe subiektywne światy i przystosować się do nowego środowiska.

Jednak nawet zwierzęta, które dorastały w zoo, nie znają życia w warunkach naturalnych, a także są doskonale przystosowane do przebywania w klatce i nie odczuwają stresu w obecności człowieka, ogarnia czasem dziwne podniecenie i wtedy ulegają pokusie ucieczki. We wszystkim, co żyje, jest odrobina szaleństwa, które popycha stworzenie do dziwnych, czasem niewytłumaczalnych posunięć. To szaleństwo bywa zbawienne jako integralny składnik zdolności adaptacyjnych. Bez niego nie przetrwałby żaden gatunek.

Bez względu na to, czy motyw takiej ucieczki jest racjonalny, czy irracjonalny, dyrektorzy ogrodów zoologicznych powinni sobie uświadomić, że zwierzęta nie uciekają dokądś, lecz przed czymś. Coś na ich terytorium musiało je wystraszyć – wtargnięcie wroga, napaść innego, dominującego zwierzęcia, niepokojący hałas – i wyzwolić taką właśnie reakcję. Zwierzę ucieka, lub przynajmniej próbuje uciec. Byłem zaskoczony, kiedy przeczytałem w zoo w Toronto – zresztą znakomitym – że lampart potrafi wyskoczyć pionowo w górę na wysokość ponad pięciu metrów. Mur okalający wybieg dla lamparta w naszym ogrodzie w Puttuczczeri był wysoki na cztery i pół metra. Jak przypuszczam, Rosie i Copycat nie wyskoczyły nigdy nie dlatego, że były do tego niezdolne, ale po prostu dlatego, że nie miały powodu, by uciekać. Zwierzęta, które uciekają, porzucają znane na rzecz nieznanego – a jeśli istnieje coś takiego, czego zwierzę nienawidzi ponad wszystko, to jest to właśnie nieznane. Zbiegłe zwierzę chowa się zwykle w pierwszej kryjówce dającej poczucie bezpieczeństwa, i jest groźne tylko dla tych, którzy przypadkiem staną mu na drodze do tego uznanego za bezpieczne miejsca.

ROZDZIAŁ 11

Przyjrzyjmy się bliżej przypadkowi samicy czarnej pantery, która uciekła z zoo w Zurychu zimą 1933 roku. Była w ogrodzie nowicjuszką i początkowo robiła wrażenie zaprzyjaźnionej z nowo poznanym samcem, choć liczne rany od pazurów wskazywały na poważne konflikty małżeńskie. Zanim podjęto w tej sprawie jakąkolwiek decyzję, pantera przecisnęła się przez otwór między prętami w górnej części klatki i rozpłynęła w mroku. Wiadomość, że w mieście grasuje mięsożerna bestia, wywołała popłoch wśród mieszkańców Zurychu. Zastawiono rozmaite pułapki i spuszczono psy myśliwskie. Ale te ostatnie tylko oczyściły miasto z innych, bezpańskich psów. Przez dziesięć tygodni nie natrafiono na najmniejszy ślad zbiegłego zwierzęcia. W końcu jakiś parobek natknął się na nie przypadkiem w stodole odległej od miasta o dwadzieścia pięć mil i zastrzelił zbiega. W pobliżu znaleziono niedojedzone szczątki sarny. To, że wielki kot tropikalny zdołał przeżyć ponad dwa zimowe miesiące w Szwajcarii i nikogo w tym czasie nie zaatakował, świadczy dowodnie o tym, że tacy uciekinierzy nie są niebezpiecznymi mordercami, lecz po prostu dzikimi stworzeniami, które usiłują dostosować się do warunków, w jakich się znajdą.

Historia ta jest tylko jedną z wielu. Gdyby tak wziąć jakieś miasto, na przykład Tokio, odwrócić je do góry nogami i potrząsnąć nim porządnie, bylibyśmy zdumieni, ile wypadłoby z tego miasta zwierząt. I zapewniam, że nie byłyby to jedynie psy i koty. Węże boa, warany, krokodyle, piranie, strusie, wilki, rysie, kangury, manaty, jeżozwierze, orangutany, dziki – taki właśnie deszcz mógłby spaść na nasze parasole. A oni liczą na to, że uda im się znaleźć… ha! I to w środku meksykańskiej dżungli! Ha, ha! Śmiechu warte i tyle. Co oni sobie wyobrażają?

ROZDZIAŁ 12

Czasami ogarnia go wzburzenie. I nie chodzi o to, co mówię (mówię zresztą niewiele). Porusza go jego własna historia. Pamięć to ocean i on kołysze się na jego falach. Martwię się, że przestanie mówić. Ale on chce mi opowiedzieć swoją historię. Kontynuuje opowieść. Po tylu latach Richard Parker wciąż czai się w jego świadomości.

Jest przemiłym człowiekiem. Za każdym razem, kiedy go odwiedzam, przygotowuje prawdziwą ucztę złożoną z południowoindyjskich wegetariańskich potraw. Powiedziałem mu kiedyś nieopatrznie, że lubię pikantne jedzenie. Nie wiem, skąd mi przyszła do głowy taka bzdura. To wierutne kłamstwo. Teraz popijam wszystko litrami jogurtu, ale to nic nie pomaga. Za każdym razem jest tak samo: moje kubki smakowe więdną i obumierają, czerwienieję jak burak, w oczach wzbierają łzy, moja głowa zamienia się w płonącą chałupę, a przewód pokarmowy jęczy i skręca się w męce jak wąż boa, który połknął kosiarkę do trawy.

ROZDZIAŁ 13

A zatem jeśli wpadniecie przypadkiem do klatki lwa, to ten rozerwie was na strzępy nie dlatego, że jest głodny – zapewniam was, że zwierzęta w zoo mają pożywienia pod dostatkiem – czy krwiożerczy, ale dlatego, że wtargnęliście na jego terytorium.

Nawiasem mówiąc, to właśnie dlatego treser musi zawsze wchodzić na arenę pierwszy, i to tak, żeby lwy dobrze to widziały. Czyniąc to, ustanawia pewien porządek, daje do zrozumienia, że arena to jego terytorium, a nie ich, i przypomina im o tym ciągle, pokrzykując, tupiąc i strzelając z bata. Na lwach robi to wrażenie. Odczuwają przewagę tresera bardzo intensywnie. Zauważcie, w jaki sposób wchodzą na arenę: te potężne drapieżniki, ci „królowie zwierząt”, pełzają z podwiniętymi ogonami i trzymają się obrzeży areny, która jest zawsze okrągła, a więc nie ma się gdzie na niej schować. Lwy zostają skonfrontowane z dominującym samcem, samcem superalfa, i muszą się podporządkować odprawianemu przez niego rytuałowi dominacji. Rozdziawiają więc na rozkaz paszcze, siadają, skaczą przez oklejone papierem obręcze, czołgają się przez rury, chodzą tyłem, turlają się po arenie. „To jakiś wariat”, myślą. „Jeszcze nigdy nie widzieliśmy takiego przywódcy stada. Ale rządzi nami dobrze. Koryto jest zawsze pełne i – powiedzmy to sobie, chłopaki, szczerze – dzięki tym jego błazeństwom mamy przynajmniej jakieś zajęcie. Ciągłe przysypianie byłoby trochę nudne. Cieszmy się, że nie musimy jeździć na rowerach, jak niedźwiedzie, ani łapać fruwających talerzy, jak szympansy!”.

Tyle że lepiej, żeby treser upewniał się stale, czy wciąż jest dla zwierząt superalfą. Bo jeśli nierozważnie obsunie się do grupy beta, słono za to zapłaci. Najbardziej wrogie i agresywne reakcje zwierząt wywołuje ich niepewność co do miejsca w hierarchii społecznej. Zwierzę skonfrontowane z człowiekiem musi zawsze wiedzieć, jaka jest jego pozycja, czy jest od człowieka o szczebel wyżej, czy niżej. Miejsce w hierarchii społecznej ma zasadnicze znaczenie dla trybu życia, jaki zwierzę prowadzi. Określa, z kim i jak może się sprzymierzyć, gdzie i kiedy jeść, gdzie odpoczywać, pić i tak dalej. Jeśli zwierzę nie jest pewne swej pozycji, do jego życia wkrada się element anarchii. Staje się nerwowe, płochliwe, niebezpieczne. Na szczęście dla treserów o pozycji społecznej wśród wyżej zorganizowanych zwierząt nie zawsze decyduje brutalna siła. Hediger (1950) pisze: „Kiedy dochodzi do spotkania dwóch zwierząt, to z nich, które potrafi onieśmielić, zastraszyć przeciwnika, zostaje uznane za społecznie dominujące, a zatem o jego pozycji nie zawsze musi decydować walka; w pewnych okolicznościach może wystarczyć samo spotkanie”. Są to słowa mądrego, znającego się na zwierzętach człowieka. Hediger był przez wiele lat dyrektorem ogrodu zoologicznego, najpierw w Bazylei, potem w Zurychu. Znał więc doskonale psychikę zwierząt.

Pojawia się tu kwestia przewagi rozumu nad prymitywną krzepą. Dominacja tresera opiera się na psychologii. Obce otoczenie, wyniosła postawa tresera, jego stoicki spokój, twarde spojrzenie, zdecydowane ruchy, wydawane przez niego dziwne dźwięki (na przykład strzelanie z bicza i gwizd) – to te liczne czynniki, które budzą w zwierzęciu wahania i lęk i uświadamiają mu jego pozycję, czyli to, co jest dla niego najważniejsze. Usatysfakcjonowany Numer Dwa spuszcza z tonu, a Numer Jeden może zwrócić się do widowni i zawołać: „Zaczynamy przedstawienie! Panie i panowie, za chwilę zobaczymy skoki przez obręcze płonące prawdziwym ogniem…”.

ROZDZIAŁ 14

Co ciekawe, najbardziej podatny na triki tresera jest ten lew, który zajmuje najniższą pozycję w stadzie, czyli omega. Może on zyskać najwięcej na bliskim związku z superalfą, czyli pogromcą. Nie jest to tylko sprawa dodatkowych smacznych kąsków. Zbliżenie z treserem oznacza także obronę przed innymi członkami stada. Właśnie to potulne zwierzę – dla publiczności tak samo wielkie i srogie jak inne lwy – będzie gwiazdą popisu, podczas gdy bardziej konfliktowi podopieczni, beta i gamma, ignorowani przez tresera, przesiedzą cały pokaz na swoich kolorowych beczkach na skraju areny.

Tak samo jest z innymi zwierzętami cyrkowymi, podobne sytuacje można też zaobserwować w ogrodach zoologicznych. Zwierzęta stojące niżej w hierarchii społecznej czynią największe, wymagające największej inwencji wysiłki, by zbliżyć się do opiekunów. Są im najwierniejsze, szukają ich towarzystwa, jest mało prawdopodobne, żeby się buntowały czy sprawiały kłopoty. Zjawisko to zaobserwowano wśród wielkich kotów, bizonów, zwierzyny płowej, pustorożców, małp i wielu innych zwierząt. Jest ono doskonale znane ludziom z branży.

ROZDZIAŁ 15

Jego dom to świątynia. W holu wisi oprawiony obraz przedstawiający Ganeśę, tego z głową słonia. Uśmiechnięty, różowawy bóg, z brzuszkiem i w koronie, patrzy przed siebie; w trzech rękach trzyma różne przedmioty, czwartą, uniesioną, błogosławi i pozdrawia wiernych. Jest bogiem, który obala przeszkody, bogiem szczęścia, mądrości, patronem ludzi światłych. W najwyższym stopniu sympatycznym. Zawsze wywołuje uśmiech na mojej twarzy. U jego stóp przycupnął usłużnie szczur, jego wierzchowiec. Bo kiedy bóg Ganeśa podróżuje, dosiada szczura. Na przeciwległej ścianie wisi prosty drewniany krzyż.

W salonie, na stoliku obok sofy, stoi oprawiony w ramkę obrazek przedstawiający Matkę Boską z Guadalupe w długiej szacie, spod której sypią się kwiaty. Obok stoi również oprawione zdjęcie Kaaby, najświętszego sanktuarium islamu, świątyni otoczonej przez wielotysięczny tłum wiernych. Na telewizorze mosiężna figurka Siwy, przedstawionego jako Nataradża, kosmiczny bóg tańca, który rządzi obrotami ciał niebieskich i upływem czasu. Tańcząc, depcze demona ignorancji; cztery ręce boga rozpostarte są w tanecznym geście, jedna stopa oparta na plecach demona, druga uniesiona. Kiedy Nataradża opuści nogę, czas się zatrzyma.

W kuchni jest ołtarzyk. Urządził go w kredensie, usuwając drzwiczki i zastępując je rzeźbionym łukowatym portykiem. Portyk zasłania częściowo żółtą żarówkę, która wieczorami oświetla wnętrze ołtarzyka. W głębi stoją dwa obrazki; jeden, umieszczony z boku, przedstawia znów Ganeśę, a stojący w środku, w większej ramie, uśmiechniętego, błękitnoskórego Krisznę grającego na flecie. Na obu obrazkach na wysokości czół bogów są widoczne na szkle smugi czerwonego i żółtego proszku. W miedzianej miseczce na ołtarzu umieszczona jest srebrna trimurti, wyobrażenie świętej trójcy. Gospodarz objaśnia mi tę triadę, wskazując po kolei palcem: Lakszmi, bogini-matka Śakti, która przybrała postać Parwati, i Kriszna, tym razem jako raczkujące niemowlę. Pomiędzy boginiami widać kamienny symbol joni i lingamu, emblematu Siwy; wygląda to jak połówka awokado ze sterczącym ze środka fallicznym kształtem i jest hinduskim symbolem żeńsko-męskiej kosmicznej energii. Po jednej stronie miseczki leży na podstawce koncha, po drugiej – mały srebrny dzwonek. Wszędzie rozsypane są ziarna ryżu oraz lekko już przywiędłe kwiaty. Wszystko to przyprószone jest tu i ówdzie żółtym lub czerwonym proszkiem.

Nieco wyżej, na półce, stoją różne liturgiczne utensylia: puchar z wodą, miedziana łyżka, lampa z knotem zanurzonym w oliwie, kadzidełka i małe miseczki pełne czerwonego i żółtego proszku, ziaren ryżu i zbrylonego cukru.

W jadalni jest jeszcze jedna Matka Boska.

Na piętrze, w jego gabinecie, obok komputera, siedzi mosiężny Ganeśa ze skrzyżowanymi nogami, na ścianie wisi drewniany krucyfiks przywieziony z Brazylii, a w kącie leży zielony modlitewny dywanik. Chrystus na krzyżu jest pełen ekspresji – widać wyraźnie jego cierpienie. Dywanik ułożono starannie w specjalnie przeznaczonym do tego miejscu. Obok, na niskiej etażerce, leży przykryta kawałkiem tkaniny książka. Na tkaninie widnieje jedno misternie wyhaftowane arabskie słowo, złożone z jednego alifa, dwóch łamów i z ha. Czyli po arabsku Bóg.

Księga na nocnym stoliku to Biblia.

ROZDZIAŁ 16

Wszyscy rodzimy się jak katolicy – pogrążeni w otchłani, bez religii, dopóki kapłan nie powierzy nas przez chrzest Bogu. Na tym spotkaniu dla większości z nas sprawa się kończy, jeśli coś się zmienia, to raczej na gorsze niż na lepsze; wielu ludzi wyrzeka się z czasem Boga. W moim przypadku było inaczej. Tym kimś, kto uświadomił mi Jego istnienie, była dla mnie starsza i bardziej tradycyjnie myśląca siostra mojej matki, która zabrała mnie do świątyni, kiedy byłem jeszcze niemowlakiem. Cioteczka Rohini była zachwycona swoim nowo narodzonym siostrzeńcem i sądziła, że jej zachwyt udzieli się bogini-matce. „To będzie jego pierwsze, symboliczne wyjście z domu”, powiedziała. „Samskara!”. I rzeczywiście, było symboliczne. Pojechaliśmy do Madurai. Po siedmiogodzinnej podróży pociągiem stałem się od razu weteranem. Mniejsza z tym. W każdym razie pojechaliśmy tam, żeby uczestniczyć w znanym hinduskim rytuale inicjacyjnym. Matka trzymała mnie na rękach, ciotka ją przynaglała. Nie mam żadnych wyraźnych wspomnień z tej pierwszej wizyty w świątyni, ale pewne kadzidlane wonie, gra świateł i cieni, płomienie, eksplozje koloru, coś z dusznej i tajemniczej atmosfery tego miejsca musiało pozostać w mojej podświadomości. Zostało w niej zasiane ziarno religijnej egzaltacji, nie większe niż nasionko gorczycy. Zakiełkowało i nie przestało rosnąć do dziś.

Zostałem hindusem dzięki rzeźbionym rożkom ze sproszkowanym czerwonym kumkum i koszykom z żółtymi grudkami kurkumy, dzięki girlandom kwiatów i pokruszonym skorupom kokosa, dzięki zwiastującemu nadejście Boga dźwiękowi dzwoneczków, dzięki zawodzeniu trzcinowych piszczałek nadaswaram i dudnieniu bębnów, dzięki tupotowi bosych nóg na kamiennych podłogach korytarzy pogrążonych w mroku przeszywanym włóczniami słonecznego światła, dzięki woni kadzideł, płomykom krążących w ciemnościach lamp arati, śpiewanym słodkimi głosami badżanom, dzięki słoniom, które ustawiły się w krąg, żeby błogosławić, dzięki kolorowym malowidłom na ścianach, opowiadającym równie barwne historie, wreszcie dzięki wypisywanemu na czołach na różne sposoby temu samemu słowu – wiara. Zacząłem okazywać lojalność wobec tych zmysłowych doznań i wrażeń, zanim jeszcze dowiedziałem się, co znaczą i czemu służą. Tak dyktuje mi moje serce. Czuję się swojsko w świątyni hinduskiej. Jestem świadom obecności Istoty Najwyższej, choć nie upersonifikowanej, jak to się zwykle odczuwa, lecz jako czegoś znacznie większego. Wciąż jeszcze serce we mnie zamiera na widok murti, tego Boga upostaciowanego, który mieszka w świętym przybytku. Wiem, że znajduję się wtedy naprawdę w świętym kosmicznym łonie, w miejscu, gdzie wszystko się rodzi, i odczuwam jako wielkie szczęście to, że mogę obcować z samą jego istotą. Ręce składają mi się same w poczuciu nabożnej czci. Łaknę ofiarnego prasadu, tej przesłodkiej ofiary składanej Bogu, która wraca do nas w postaci oczyszczonego, poświęconego poczęstunku. Moje dłonie pragną poczuć żar świętego płomienia, którego błogosławieństwo przenoszę na moje oczy i czoło.

Ale religia to coś więcej niż obrządek i rytuał. Obrządek i rytuał są tylko jej zewnętrzną manifestacją. Pod tym względem też jestem hindusem. Wszechświat ma dla mnie sens wtedy, kiedy patrzę na niego oczami hindusa. Istnieje brahman, dusza świata, rama, na której rozpięta jest tkanina bytu, jej wątek i osnowa ze wszystkimi ornamentami czasu i przestrzeni. Jest też pozbawiona jakichkolwiek cech nirguna, której nie sposób zrozumieć, opisać, dotknąć; szyjemy dla niej gorset ze swoich ułomnych słów – Jedna, Prawdziwa, Harmonijna, Absolutna, Najwyższa Rzeczywistość, Podstawa Bytu – i próbujemy ją w ten gorset wcisnąć, ale nirguna zawsze go rozsadza. Pozostajemy bezradni i niemi. Ale istnieje także saguna, z określonymi cechami, i do niej nasz gorset ze słów pasuje. Nazywamy ją imieniem Siwy, Kriszny, Śakti, Ganeśi: możemy się do niej zbliżyć i zrozumieć ją, możemy wyróżnić pewne atrybuty – to, że jest kochająca, miłosierna, przerażająca – i czujemy, że łączy nas z nią pewien subtelny związek. Saguna jest stworzoną przez brahmana manifestacją przystosowaną do naszych niedoskonałych zmysłów, manifestacją, w której brahman objawia się nie tylko w osobach bogów, lecz także w istotach ludzkich, w zwierzętach, drzewach, w garści ziemi, bo wszystko to naznaczone jest piętnem boskości. Najgłębszą życiową prawdą jest to, że brahman nie różni się od atmana, naszej wewnętrznej duchowej siły, tego, co można nazwać duszą. Dusza jednostki dotyka duszy świata w taki sposób, jak zdrój łączy się z lustrem wody. To, co w sposób niepojęty i niedający się opisać słowami podtrzymuje wszechświat, i to, co tkwi w nas najgłębiej i usiłuje się jakoś uzewnętrznić, jest w gruncie rzeczy tym samym. Nieskończone w obrębie skończonego i skończone w nieskończoności. Gdybyście mnie zapytali, jakie dokładnie są wzajemne relacje brahmana i atmana, odpowiedziałbym, że takie same, jak relacje pomiędzy Ojcem, Synem i Duchem Świętym: tajemnicze. Jedno jest wszakże jasne: atman dąży do absolutu, do zjednoczenia się z nim i w życiu doczesnym człowieka pielgrzymuje od narodzin ku śmierci, by potem znów się odrodzić i znów umrzeć, i tak na przemian, aż uda mu się zrzucić krępujący go pancerz. Ścieżki wiodące ku wyzwoleniu są liczne, ale to, co zgromadzimy po drodze, pozostaje niezmienione; jest to bank karmy, w którym każdy z nas ma na rachunku wyzwolenia otwarty kredyt lub debet, w zależności od swych Postępków.

Tym, w paru świętych słowach, jest hinduizm – i ja byłem przez całe życie hindusem. W kategoriach tej religii widzę swoje miejsce we wszechświecie.

Nie powinniśmy się jednak zanadto przywiązywać do swoich wyobrażeń! Precz z fundamentalizmem i zbyt dosłownym interpretowaniem religii! Przypomina mi się historia Kriszny z czasów, kiedy byl jeszcze pastuchem. Co noc zapraszał wiejskie dziewczyny na tańce w lesie. Dziewczyny przychodziły i zaczynały się pląsy. Ciemna noc, ognisko na środku polany huczy i trzaska, rytm muzyki jest coraz szybszy – dziewczęta tańczą i tańczą ze swym najsłodszym Panem, który sprawił, że może tańczyć z każdą z osobna i ze wszystkimi jednocześnie. Ale w chwili, gdy dziewczyna robi się zbyt zaborcza, kiedy zaczyna sobie wyobrażać, że Kriszna jest tylko jej partnerem, on znika. Dlatego właśnie nie powinniśmy być zazdrośni o Boga.

Jest tu, w Toronto, kobieta bardzo droga memu sercu. Była moją przybraną matką. Nazywam ją Cioteczką i jej się to podoba. Pochodzi z Quebecu. Choć mieszka w Toronto od ponad trzydziestu lat, nadal myśli po francusku i zdarza jej się potknąć na jakimś angielskim zwrocie czy słowie. Kiedy usłyszała po raz pierwszy słowa Hare Kriszna, sądziła, że chodzi o Hairless Christians, bezwłosych chrześcijan, i odtąd zawsze tak to kojarzyła. Poprawiając ją kiedyś, zauważyłem przy okazji, że w gruncie rzeczy tak bardzo się nie myli, że hindusi, ze swoją wszechogarniającą miłością są właściwie bezwłosymi chrześcijanami, podobnie jak muzułmanie, widzący wszędzie i we wszystkim Boga, są brodatymi hindusami, a chrześcijanie, ze swoim oddaniem Bogu – muzułmanami, tyle że bez turbanów.

ROZDZIAŁ 17

Pierwszy cud zapada w duszę najgłębiej. Następny wpasowuje się niejako we wrażenie, jakie pozostawił ten pierwszy. Zawdzięczam hinduizmowi pierwotny pejzaż swoich religijnych wyobrażeń, te wszystkie miasteczka i rzeki, pola bitew i lasy, święte góry i głębokie morza, cały ten świat, w którym bogowie, święci, niegodziwcy i zwykli śmiertelnicy wciąż ocierają się o siebie i czyniąc to, określają się, dowiadują, kim i dlaczego są. Po raz pierwszy usłyszałem o kosmicznej wszechmocy czulej łagodności właśnie w owej hinduskiej krainie. Usłyszałem przemawiającego Krisznę i podążyłem za nim. I Kriszna, w swej mądrości i bezgranicznej miłości, zaprowadził mnie do pewnego człowieka.

Miałem czternaście lat i byłem zdeklarowanym hindusem, kiedy podczas wakacji spotkałem Chrystusa.

Ojciec rzadko brał wolne, ale kiedy już się tak zdarzyło, jechaliśmy do Munnaru w pobliskiej Kerali. Munnar to małe górskie uzdrowisko, otoczone najwyżej na świecie położonymi plantacjami herbaty. Był początek maja i do letniego monsunu było jeszcze daleko. Na równinach Tamilnadu panował potworny upał. Dotarliśmy z Madurai do Munnaru po pięciu godzinach jazdy krętymi górskimi drogami. Panujący tu chłodek orzeźwiał przyjemnie, jak mięta. Robiliśmy to, co wszyscy turyści. Odwiedziliśmy fabrykę herbaty Tata. Odbyliśmy rejs po jeziorze. Zwiedziliśmy wielką farmę hodowlaną. W rezerwacie karmiliśmy solą kozły górskie. („Mamy kilka takich w naszym zoo. Muszą państwo przyjechać do Puttuczczeri”, powiedział ojciec do jakichś szwajcarskich turystów). Ravi i ja poszliśmy obejrzeć plantacje za miastem. Wszystko to było pretekstem, żeby choć trochę ocknąć się z letargu. Późnym popołudniem ojciec i matka byli już tak zadomowieni w herbaciarni naszego wygodnego hotelu, jak dwa koty wygrzewające się tam na parapecie. Matka czytała, ojciec gawędził z innymi gośćmi.

Munnar położony jest na trzech wzgórzach. Nie wytrzymują one porównania z wysokimi wzgórzami, wręcz górami, jakie otaczają miasto, ale już pierwszego ranka przy śniadaniu zauważyłem, że mają jedną wspólną cechę: na każdym stoi świątynia. Wysoko na zboczu tego po prawej, za rzeką, stała świątynia hinduska, na środkowym, najbardziej oddalonym, meczet, a wzgórze po lewej zwieńczone było kościołem.

Czwartego dnia pobytu w Munnarze, tuż przed zmierzchem, właśnie tam stałem. Mimo że uczęszczałem do chrześcijańskiej, przynajmniej z nazwy, szkoły, nigdy jeszcze nie byłem w kościele – i nie zamierzałem wykonać tego śmiałego posunięcia teraz. Niewiele wiedziałem o chrześcijaństwie. Cieszyło się reputacją religii, która miała nielicznych bogów, a za to obfitowała w akty przemocy. Natomiast szkoły chrześcijańskie cieszyły się dobrą sławą. Obszedłem dookoła budowlę na wzgórzu. Grube bladoniebieskie, nieciekawe architektonicznie mury strzegły zazdrośnie swych tajemnic, nie można też było zajrzeć do środka przez wysokie, wąskie okna. Zupełnie jak w fortecy.

Podszedłem do budynku probostwa. Drzwi były otwarte. Schowałem się za rogiem, żeby się trochę rozejrzeć. Przy drzwiach po lewej stronie była niewielka tabliczka z napisami: „Proboszcz”, „Wikary”, które można było zasłaniać ruchomymi klapkami. Zarówno proboszcz, jak wikary byli obecni, o czym tabliczka informowała doskonale widocznymi z tej odległości złotymi literami. Jeden z księży pracował właśnie w swoim gabinecie, odwrócony plecami do wykuszowego okna, drugi siedział na taborecie przy okrągłym stole w przestronnym holu, przeznaczonym najwyraźniej do przyjmowania gości. Był zwrócony przodem do drzwi i okien, z jakąś książką, prawdopodobnie Biblią, w ręku. Poczytał trochę, podniósł wzrok, znów trochę poczytał i znów podniósł głowę znad książki. Robił to wszystko jakby od niechcenia, ale widać było, że jest skupiony i czujny. Po kilku minutach zamknął książkę i odłożył ją. Oparł się rękami o stół i siedział tak dłuższą chwilę; na jego twarzy malował się spokój, nie dostrzegłem w niej ani wyczekiwania, ani rezygnacji.

Ściany holu były białe i czyste, umeblowanie stanowiły taborety i stół z ciemnego drewna. Ksiądz miał na sobie białą szatę – wszystko razem było schludne, niewyszukane, proste. Udzielił mi się spokój tego miejsca. Bardziej jednak niż sceneria zaintrygowała mnie myśl, a raczej przeczucie, że oto ten człowiek – otwarty i cierpliwy – jest tu po to, żeby jeśli ktoś, ktokolwiek, przyjdzie porozmawiać o sprawach duszy, o ciężarze na sercu, o nieczystym sumieniu, wysłuchać go z miłością. Bo obdarzanie miłością było jego profesją; dawał pociechę i radę i robił to najlepiej, jak potrafił.

Byłem poruszony. To, co zobaczyłem, zakradło się do mojego serca i przyprawiło mnie o dreszcz.

Ksiądz wstał. Pomyślałem, że może zasłoni napis, ale nie zrobił tego. Odszedł tylko w głąb probostwa, pozostawiając drzwi z holu do sąsiedniego pomieszczenia otwarte tak samo szeroko jak frontowe. Te otwarte drzwi przykuły moją uwagę. Najwyraźniej obaj księża wciąż pozostawali do dyspozycji wiernych.

Zebrałem się na odwagę i wszedłem do kościoła. Czułem ucisk w żołądku. Bałem się, że natrafię na jakiegoś chrześcijanina, który wrzaśnie na mnie: „A ty co tu robisz? Jak śmiesz wchodzić do tego świętego miejsca, ty profanie! Wynoś się, i to natychmiast!”.

Ale w kościele nikogo nie było. Niewiele też rozumiałem z tego, co zobaczyłem. Wszedłem głębiej, żeby przyjrzeć się ołtarzowi. Było tam malowidło. Czyżby murti? Przedstawiało składanie ofiary. Gniewnemu Bogu, którego można przebłagać tylko ofiarą krwi. Jakieś oszołomione kobiety wznosiły oczy ku niebu, dookoła fruwały tłuściutkie dzieci ze skrzydełkami. W powietrzu unosił się jakiś charyzmatyczny ptak. Która z tych istot była bogiem? Z boku stała drewniana, pomalowana rzeźba. Znów ofiara, okaleczony, krwawiący mężczyzna, z ranami w jaskrawych kolorach. Przyjrzałem się jego kolanom; były całe zdarte. Różowa, podobna do płatków kwiatu skóra odchodziła od kości, odsłaniając krwistoczerwone rzepki. Trudno było połączyć tę scenę męki z widzianym przed chwilą księdzem.

Następnego dnia o tej samej porze przekroczyłem próg probostwa.

Katolicy mają opinię surowych i bezwzględnych w swoich sądach. Moje spotkanie z księdzem Martinem w ogóle tego nie potwierdziło. Był bardzo miły. Poczęstował mnie herbatą i ciasteczkami; serwis do herbaty dzwonił i grzechotał przy każdym dotknięciu. Ksiądz potraktował mnie jak dorosłego i opowiedział mi pewną historię. A raczej, uwzględniając skłonność chrześcijan do stosowania wielkich liter, powinienem powiedzieć: Historię.

I to jaką! Pierwszą moją reakcją było niedowierzanie. Co takiego? Cała ludzkość grzeszy, a Syn Boży płaci za to własnym życiem? Próbowałem sobie wyobrazić ojca, jak mówi do mnie: „Piscine, lew wśliznął się do zagrody lam i zabił dwie sztuki. Inny zabił wczoraj garnę. W zeszłym tygodniu dwa lwy zjadły wielbłąda. Tydzień wcześniej – kilka bocianów i czapli. I kto zaręczy, że nie pożarły naszego aguti? Tego dłużej nie można tolerować. Coś należy zrobić. Pomyślałem, że jedynym sposobem, by lwy mogły odpokutować swoje grzechy, jest rzucenie im ciebie na pożarcie”.

„Tak jest, tato, to słuszna i logiczna decyzja. Muszę się tylko umyć”.

„Alleluja, synu”.

„Alleluja, ojcze”.

Cóż za niesamowita historia! Co za dziwaczne rozumowanie.

Poprosiłem księdza, żeby opowiedział mi jeszcze coś, co by mnie bardziej usatysfakcjonowało. Byłem pewien, że ma w zanadrzu więcej różnych historii – rozmaite religie zawsze mają ich w bród. Ksiądz Martin dał mi jednak do zrozumienia, że zdarzenia poprzedzające te, o których mi opowiedział – a było ich wiele – stanowiły tylko wprowadzenie do chrześcijaństwa. Religia chrześcijan miała tę jedną Historię i nieustannie do niej wracała. I ta jedna wystarczała im całkowicie.

Tego wieczoru byłem w hotelu bardzo wyciszony.

To, że bóg musi znosić różne przeciwności losu, mogłem jeszcze zrozumieć. Bogowie hinduscy mieli przeciw sobie cały legion złodziei, zabijaków, porywaczy i uzurpatorów. Czymże jest Ramajana, jeśli nie relacją z jednego długiego i fatalnego dnia z życia Ramy? Przeciwności losu, owszem. Zmienne koleje losu, zgoda. Zdrada ze strony najbliższych, owszem, ale poniżenie? Śmierć? Nie mogłem sobie wyobrazić Kriszny zgadzającego się na to, by go odarli z szat, oćwiczyli, żeby z niego szydzili, wlekli go ulicami, i wreszcie na końcu, jakby tego wszystkiego było mało, ukrzyżowali. I to w dodatku zwykli ludzie. Nigdy nie słyszałem, żeby jakiś hinduski bóg umarł. Brahma Objawiony był nieśmiertelny. Demony i monstra, zgoda, podobnie jak zwykli śmiertelnicy, umierały tysiącami i milionami – po to właśnie były, żeby umierać. Materia też ulegała unicestwieniu. Ale boskość nie mogła być zniszczona przez śmierć. Nigdy. Dusza świata nie może umrzeć, nawet w swej najmniejszej cząstce. Było błędem tego chrześcijańskiego Boga, że pozwolił umrzeć swojemu awatarowi. To tak, jakby pozwoliło się obumrzeć części samego siebie. Bo jeśli już Syn Boży ma umrzeć, to nie może być w tym lipy. Gdyby Bóg na Krzyżu tylko udawał, odgrywał ludzką tragedię, Męka Chrystusa przeobraziłaby się w farsę. Śmierć Syna musiała być prawdziwa. I ksiądz Martin zapewniał mnie, że była prawdziwa. Martwy Bóg pozostaje jednak martwy, nawet jeśli zmartwychwstanie. Ów Syn musi mieć już zawsze posmak śmierci w ustach. Święta Trójca musi zostać splugawiona; po prawicy Boga Ojca musi pozostać odór tej śmierci. Groza musi być prawdziwa. Dlaczego Bóg miałby chcieć czegoś takiego dla siebie? Czemu nie zostawić śmierci śmiertelnikom? Po co kalać to, co piękne, psuć to, co doskonałe?

Z miłości. Tak brzmiała odpowiedź księdza Martina.

A jaka była reakcja Syna Bożego? Jest taka opowieść o małym Krisznie: koledzy oskarżyli go niesłusznie, że jadł nawóz. Jego przybrana matka, Jaśoda, pogroziła mu palcem. „Nie wolno jeść nieczystości, ty niegrzeczne chłopaczysko!”, upomniała go. „Ale ja ich nie jadłem”, odparł niestropiony Pan Wszechrzeczy, który przybrał dla żartu postać przestraszonego dziecka. „No, no, otwórz usta”, rozkazała Jaśoda. Kriszna wykonał polecenie i Jaśodzie odebrało mowę. Zobaczyła w jego ustach cały, kompletny i ponadczasowy wszechświat w jego rzeczywistych wymiarach, wszystkie gwiazdy i planety, wszystkie lądy i morza Ziemi i to, co na niej żyje. Zobaczyła wszystkie dni wczorajsze i wszystkie jutra, wszelkie myśli i emocje, całą nędzę i nadzieję i trzy postacie materii. Nie brakowało żadnego kamyka, świecy, stworzenia, wioski ani galaktyki, nie brakowało też samej Jaśody. Ani żadnej drobiny nieczystości tam, gdzie rzeczywiście była. „Panie mój, możesz zamknąć usta”, rzekła z szacunkiem.

Jest jeszcze inna opowieść, o Wisznu, który przybrał postać karła Wamany. Poprosił on króla demonów, Balego, żeby ten dał mu taki spłachetek ziemi, jaki zdoła sobie odmierzyć, robiąc trzy kroki. Balego ubawił mały petent i jego równie drobna prośba i zgodził się ją spełnić. Wtedy Wisznu przybrał swe zwykłe, kosmiczne rozmiary. Jednym krokiem przestąpił Ziemię, drugim niebo, a przy trzecim strącił Balego nogą do podziemi.

Nawet najbardziej „ludzki” z awatarów, Rama, któremu trzeba było przypominać o jego boskości, gdy zmuszony do walki o odzyskanie żony porwanej przez Rawanę, podłego króla Lanki, stracił rezon, nie był bynajmniej ofiarą losu. Żaden krzyż by go nie przestraszył. Kiedy się natężył, nabierał przy swojej skromnej posturze nadludzkiej siły i sięgał po oręż, jakim żadna ludzka istota nie byłaby zdolna władać.

I to jest Bóg taki, jaki być powinien. Pełen blasku, potęgi i mocy. Który potrafi przyjść z odsieczą, ocalić człowieka i pognębić siły zła.

A tu mamy tego Syna Bożego, odczuwającego pragnienie, zmęczonego, zalęknionego, dręczonego i nękanego przez żołnierzy. A do tego musi się dogadywać ze swymi zwolennikami, którzy Go nie rozumieją, i układać z przeciwnikami, którzy Go nie szanują. I cóż to za bóg? Jest to bóg w zbyt ludzkiej skali, ot co. Owszem, czyni cuda, głównie natury medycznej, i demonstruje kilka trików z nakarmieniem głodnych. W najlepszym razie uspokaja burzę lub chodzi przez chwilę po wodzie. Jeśli to jest magia, to raczej pośledniej rangi, jak karciane sztuczki. Każdy hinduski bóg jest w tym sto razy lepszy. A ten Syn jest bogiem, który trawił mnóstwo czasu na snuciu opowieści, na gadaniu. Ten Syn jest bogiem, który chodził pieszo, bogiem piechurem – i to w gorącym klimacie – bogiem, który kroczył po ziemi tak jak każdy człowiek, uważając, żeby nie zawadzić sandałem o kamienie na drodze. A kiedy już pozwolił sobie na ekstrawagancję jazdy, dosiadał zwykłego osła. Ten Syn jest bogiem, który umarł w ciągu trzech godzin, wśród jęków, westchnień i lamentów. Cóż to za bóg? Co w tym Synu Bożym ma nas natchnąć?

Miłość, powiedział ksiądz Martin.

Czyż nie pojawił się tylko raz, dawno temu i gdzieś daleko? Wśród ciemnego plemienia na obrzeżach zachodniej Azji, na krańcach dawno nieistniejącego imperium? Czy nie załatwiono go, nim na jego głowie pojawił się pierwszy siwy włos? Nie zostawił żadnego potomka, tylko rozproszone, szczątkowe świadectwo, a całe jego dzieło to bazgranina na piasku. Chwileczkę. To coś gorszego niż Brahma sparaliżowany tremą. Brahma samolubny. Brahma skąpy i nieuczciwy. To Brahma, który się właściwie nie objawił. Gdyby Brahma miał tylko jednego syna, to zapewniłby mu taką obfitość mleka, jaką zapewnił Krisznie. Czym można wytłumaczyć to skąpstwo?

Miłością, powtórzył ksiądz Martin.

Dziękuję uprzejmie, wolę się trzymać swojego Kriszny. Jego boskość jest dla mnie czymś absolutnie niepodważalnym. Możecie zatrzymać swojego spoconego, gadatliwego Syna dla siebie.

Oto jak zareagowałem na początku na tego irytującego rabbiego z zamierzchłych czasów: z niedowierzaniem i złością.

Piłem herbatę z księdzem Martinem trzy dni z rzędu. Za każdym razem kiedy filiżanka zagrzechotała o spodek, kiedy łyżeczka zadzwoniła o filiżankę, zadawałem pytanie.

Odpowiedź była zawsze ta sama.

Nie dawał mi spokoju ten Syn. Z każdym dniem rozniecał we mnie większy płomień gniewu, codziennie znajdowałem w nim więcej wad.

Jest nerwowy! Poranek w Betanii, Bóg jest głodny, Bóg chce zjeść śniadanie. Znajduje drzewo figowe. Jest po sezonie, więc fig na drzewie nie ma. Bóg się irytuje. Syn mamrocze: „Niechże już nigdy nie rodzi się z ciebie owoc”, i drzewo natychmiast usycha. Tak mówi Mateusz, a potwierdza to Marek.

Pytam: czy to wina drzewa, że nie była to pora owocowania? I to jest powód, żeby od razu skazywać niewinne drzewo na śmierć?

Nie mogłem przestać o nim myśleć. I nadal nie mogę. Spędziłem trzy dni, rozmyślając o nim nieustannie. Im bardziej mnie niepokoił, tym bardziej słabła moja wola, by o nim zapomnieć. I im więcej się o nim dowiadywałem, tym trudniej było mi od niego odejść.

Ostatniego dnia, na kilka godzin przed naszym wyjazdem z Munnaru, pobiegłem znów na wzgórze po lewej stronie. Dziś myślę o tym jako o epizodzie typowo chrześcijańskim. Chrześcijaństwo jest religią wyznawaną w pośpiechu. Weźmy choćby dzieło stworzenia dokonane w ciągu sześciu dni. Nawet jeśli traktować to symbolicznie, stworzenie odbywało się w jakiejś gorączce. Dla kogoś wychowanego od urodzenia w religii, w której walka o jedną duszę może być sztafetą trwającą przez wiele stuleci, z udziałem niezliczonych pokoleń przekazujących sobie pałeczkę, te błyskawiczne rozstrzygnięcia chrześcijaństwa są oszałamiające. Podczas gdy hinduizm zdaje się płynąć wolno jak Ganges, chrześcijaństwo przypomina ruch na ulicach Toronto w porze szczytu. To religia chyża jak jaskółka, rozpędzona jak karetka pogotowia. Objawia się błyskawicznie, za naciśnięciem guzika. W jednej chwili jesteś potępiony lub zbawiony. Chrześcijaństwo liczy sobie wieki, ale w gruncie rzeczy istnieje tylko w chwili bieżącej.

Pognałem zatem na wzgórze. Choć z tabliczki informacyjnej wynikało, że księdza Martina nie ma na probostwie, jednak, dzięki Bogu, był.

– Proszę księdza – zawołałem zdyszany – chciałbym zostać chrześcijaninem.

Uśmiechnął się.

– Już nim jesteś, Piscine – w swoim sercu. Każdy, kto spotyka się z Chrystusem w dobrej wierze, jest chrześcijaninem. Tu, w Munnarze, poznałeś Chrystusa.

Pogłaskał mnie po głowie. A właściwie odczułem to tak, jakby mnie po niej zdzielił. Buch, buch, buch.

Myślałem, że eksploduję z radości.

– Kiedy tu znów przyjedziesz, wstąp na herbatę, mój synu.

Na pożegnanie obdarzył mnie swoim dobrym uśmiechem. Uśmiechem Chrystusa.

Wszedłem do kościoła, tym razem bez lęku, bo od teraz był to także i mój dom. Potem zbiegłem ze wzgórza po lewej stronie i popędziłem na to po prawej – żeby podziękować Krisznie za to, że pozwolił mi spotkać na mojej drodze Jezusa z Nazaretu, którego człowieczeństwo tak mnie zafascynowało.

ROZDZIAŁ 18

Islam przyszedł zaraz potem, niespełna rok później. Miałem piętnaście lat i poznawałem lepiej swoje rodzinne miasto. Niewielka dzielnica muzułmańska sąsiadowała z ogrodem zoologicznym. Było to spokojne sąsiedztwo, z arabskimi napisami i półksiężycami wymalowanymi na fasadach domów.

Pewnego dnia zaszedłem na ulicę Mułłów. Zerknąłem na Dżami Masdżid, wielki meczet, oczywiście nie wchodząc przezornie do środka. Islam miał gorszą opinię od chrześcijaństwa – mniej bogów, więcej przemocy i gwałtu, nigdy też nie słyszałem, żeby ktokolwiek powiedział coś dobrego o muzułmańskich szkołach – nie miałem więc ochoty wchodzić, mimo że meczet świecił pustkami. Sama budowla, cała biała z wyjątkiem pomalowanych na zielono krawędzi, była otwartą konstrukcją, w której mniejsze pomieszczenia układały się koncentrycznie w stosunku do świecącej pustkami głównej sali modlitw. Podłogi pokryte były długimi słomianymi matami. Nad meczetem spośród wysokich palm kokosowych strzelały w niebo dwie żłobione wieże minaretów. Nigdzie nie dostrzegłem niczego, co miałoby wyraźnie religijny charakter, ani, prawdę mówiąc, nic interesującego, ale miejsce było przyjemne i ciche.

Poszedłem dalej. Tuż za meczetem były skupiska parterowych domków z małymi, zacienionymi gankami. Wyglądały marnie i biednie, zmurszałe gipsowe ściany pokrywała wyblakła zieleń. W jednym z tych domów mieścił się sklepik. Zauważyłem skrzynkę zakurzonych butelek coli Thumbs Up i cztery słoje wypełnione do połowy cukierkami. Ale głównym towarem było coś innego, jakieś duże i płaskie białe krążki. Podszedłem bliżej. Wyglądało mi to na niewyrośnięte bochenki chleba. Dźgnąłem jeden z nich palcem. Stanął sztywno dęba jak trzydniowy placek nan. Zastanawiałem się, kto to będzie jadł. Podniosłem jeden placek i pomachałem nim, żeby zobaczyć, czy się złamie.

– Chcesz spróbować? – zapytał jakiś głos.

O mało nie wyskoczyłem ze skóry. Coś takiego przydarzyło się w życiu każdemu z nas: dookoła gra słonecznego światła i cienia, złote cętki, kolorowe desenie, człowiek błądzi myślą gdzie indziej – i nagle płoszy go to, co pojawia się tuż przed jego nosem.

Nie dalej jak trzy kroki ode mnie, przed wielkimi stertami swoich chlebków, siedział ze skrzyżowanymi nogami mężczyzna. W popłochu machnąłem rękami, chleb pofrunął na środek ulicy i wylądował na świeżym placku krowiego łajna.

– Najmocniej pana przepraszam. Nie zauważyłem pana! – wyrzuciłem z siebie. Byłem gotów wziąć nogi za pas.

– Nie przejmuj się – odpowiedział spokojnie. – Zjedzą to krowy. Weź drugi i skosztuj.

Przełamał jeden z chlebów na pół i zaczęliśmy jeść obaj. Chleb był twardy i gumowaty, aż szczęka bolała, ale sycił. Zdążyłem się nieco uspokoić.

– A więc pan to wypieka – powiedziałem, żeby jakoś nawiązać rozmowę.

– Owszem. Pokażę ci, jak to się robi. – Wstał z podestu, na którym siedział, i zaprosił mnie gestem, bym wszedł do środka.

Była to dwuizbowa rudera. Większa izba, którą wypełniał niemal w całości piec, była piekarnią, mniejsza, oddzielona cienką zasłonką, spełniała funkcję sypialni. Dno paleniska pokryte było drobnymi, gładkimi kamykami. Gospodarz tłumaczył mi właśnie, jak piecze się chleb na tych rozgrzanych kamykach, kiedy dotarł do nas z minaretu nosowy zaśpiew muezina. Wiedziałem, że jest to wezwanie na modły, ale nie miałem pojęcia, z czym się to wiąże. Wyobrażałem sobie, że muezin przyzywa wiernych muzułmanów do meczetu, tak jak dzwony przywołują chrześcijan do kościoła. Tymczasem wcale tak nie było. Piekarz przerwał w pół zdania, powiedział „Przepraszam”, i zniknął w sąsiedniej izbie. Po chwili wrócił ze zwiniętym dywanikiem, który rzucił na podłogę piekarni, wzbijając chmurę mąki. I zaczął się modlić, na moich oczach, I w samym środku swojego miejsca pracy. I co dziwne, to ja czułem się niezręcznie. Na szczęście modlił się z zamkniętymi oczami.

Wyprostował się, wymamrotał coś po arabsku. Przyłożył ręce do uszu, dotykając kciukami małżowin; wyglądał przy tym tak, jakby nasłuchiwał pilnie odpowiedzi Allaha. Pochylił się. Znów się wyprostował. Uklęknął i przyłożył czoło i dłonie do podłogi. Przysiadł na piętach. Znów się pochylił. Potem podniósł się i zaczął cały rytuał od nowa.

„No cóż”, pomyślałem, „islam to po prostu coś w rodzaju łatwej gimnastyki. Przystosowana do upałów joga dla Beduinów. Asany bez potu, raj bez wysiłku”.

Powtórzył serię czterokrotnie, cały czas mamrocząc coś pod nosem. Kiedy skończył, otworzył oczy, uśmiechnął się, wstał z dywanika i zwinął go jednym szybkim ruchem ręki, co świadczyło o długoletniej praktyce. Zaniósł dywanik z powrotem na miejsce, do sąsiedniego pokoju, i wrócił do mnie. – Co to ja mówiłem? – zapytał.

Tak to po raz pierwszy zobaczyłem modlitwę muzułmanina, szybką, obowiązkową, „fizyczną”, mamrotaną – i uderzającą. Kiedy potem modliłem się w kościele – na kolanach, nieruchomy, milczący w obliczu Chrystusa na Krzyżu – wciąż powracał w mojej pamięci obraz tej przypominającej gimnastykę komunii z Bogiem wśród worków mąki.

ROZDZIAŁ 19

Poszedłem go znów odwiedzić.

– O czym mówi twoja religia? – zapytałem.

Oczy mu się rozjaśniły.

– O Umiłowanych – odparł.

Pokażcie mi kogoś takiego, kto zrozumie islam, jego najgłębszą istotę, i nie pokocha tej pięknej religii braterstwa i oddania.

Meczet był naprawdę budowlą otwartą – otwartą na Boga i na podmuchy wiatru. Siedzieliśmy ze skrzyżowanymi nogami, słuchając imama i czekając, aż przyjdzie pora modłów. Potem bezładny układ siedzących znikał, bo wstawaliśmy i ustawialiśmy się w szeregi, ramię przy ramieniu, wolne miejsce przed każdym obecnym wypełniał ktoś, kto stał za nim, aż szeregi wiernych nabierały zwartości i regularności. Lubiłem tę chwilę, kiedy moje czoło dotykało posadzki. Czułem, że natychmiast nawiązuję głęboki, prawdziwie religijny kontakt z Bogiem.

ROZDZIAŁ 20

Był sufim, muzułmańskim mistykiem. Dążył do fany, zespolenia z Bogiem; jego relacje z Najwyższym miały bardzo osobisty i nacechowany miłością charakter. „Jeśli zrobisz tylko dwa kroki w stronę Boga”, mawiał, „Bóg natychmiast przybiegnie do ciebie!”.

Miał bardzo pospolitą powierzchowność, w jego wyglądzie czy stroju nie było niczego, co pozwalałoby go zapamiętać. Nie dziwię się zatem, że nie zwróciłem na niego uwagi, kiedy spotkaliśmy się po raz pierwszy. Nawet kiedy go już po naszych licznych spotkaniach dobrze poznałem, miałem trudności z jego rozpoznaniem. Nazywał się Satish Kumar. Nazwisko to jest popularne wśród mieszkańców Tamilnadu, a więc zbieżność nie była niczym zaskakującym. A jednak było mi przyjemnie, że ów pobożny, nijaki jak cień i cieszący się dobrym zdrowiem piekarz i mój nauczyciel biologii, komunista i entuzjasta nauki, ta góra na szczudłach, człowiek, który przeszedł w dzieciństwie polio, nosili to samo nazwisko. Panowie Kumarowie uczyli mnie biologii i islamu. Panowie Kumarowie zachęcili mnie do studiowania zoologii i religioznawstwa na uniwersytecie w Toronto. Panowie Kumarowie byli prorokami mojej spędzonej w Indiach młodości.

Modliliśmy się razem i razem wygłaszaliśmy dhikr, recytację dziewięćdziesięciu dziewięciu objawionych imion Boga. Kumar był hafizem, znał Koran na pamięć i recytował go powoli i śpiewnie, jak prostą pieśń. Mój arabski nie był nigdy zbyt dobry, ale lubiłem samo brzmienie tego języka. Gardłowe eksplozje i przeciągłe samogłoski płynęły niczym piękny strumień jakby na granicy mojej zdolności zrozumienia. Wpatrywałem się w ten strumień godzinami. Jako głos jednego człowieka, nie był zbyt szeroki, ale głębię miał kosmiczną.

Określiłem dom pana Kumara jako ruderę. Ale żaden meczet, kościół ani świątynia nie wydawały mi się miejscami tak świętymi. Czasami wychodziłem z piekarni przepełniony poczuciem chwały Bożej. Wskakiwałem na rower i pedałowałem jak szalony, głosząc światu tę chwałę samym swym pędem.

Pewnego razu wyjechałem aż za miasto i w drodze powrotnej, przystanąwszy na wzniesieniu, z którego widać było po lewej stronie ocean i długi odcinek drogi, poczułem nagle, że jestem w niebie. Miejsce to było w rzeczywistości takie samo jak jeszcze niedawno, kiedy tamtędy przechodziłem, ale patrzyłem na nie innymi oczami. Uczucie, jakie mnie ogarnęło, paradoksalna mieszanina pulsującej energii i głębokiego spokoju, było intensywne i zarazem błogie. Podczas gdy wcześniej droga, ocean, drzewa, powietrze, słońce, przemawiały do mnie każde inaczej, teraz mówiły jednym językiem. Drzewo nie zapominało o drodze, ta była świadoma istnienia powietrza, ono zaś pamiętało o oceanie, który jednoczył się ze słońcem. Każdy element pozostawał w harmonijnym związku ze swoim sąsiedztwem i wszystkie były jedną wielką rodziną. Ukląkłem jako śmiertelnik, wstałem z kolan jako nieśmiertelny. Czułem się jak sam środek niewielkiego kręgu, przypadkiem zbieżny ze środkiem znacznie większego koła. Atman spotkał się z Allahem.

Kiedyś, przy innej okazji, poczułem bliskość Boga. Zdarzyło się to znacznie później, w Kanadzie. Pojechałem odwiedzić przyjaciół na wsi. Była zima. Wybrałem się sam na przechadzkę po ich wielkiej posiadłości i właśnie wracałem do domu, w pogodny, słoneczny dzień, po burzliwej nocy ze śnieżycą. Cała przyroda tonęła w bieli. Zbliżając się do domu, odwróciłem głowę. Był tam las, a w lesie niewielka polana. Wietrzyk, a może jakieś zwierzę poruszyło gałąź. Śnieżny pył opadał, mieniąc się w słońcu. W tej złocistej mgiełce, na upstrzonej plamami światła polanie, zobaczyłem Matkę Boską. Dlaczego właśnie ją, nie wiem. Moje uwielbienie dla Matki Boskiej było sprawą drugorzędną.

Pokazała mi się jednak właśnie ona. Była blada, miała na sobie białą szatę i błękitny płaszcz. Pamiętam, że właśnie ta szata zwróciła moją uwagę. Kiedy mówię, że zobaczyłem Marię, nie znaczy to, że widziałem ją dosłownie, choć miała ciało i kolor. Czułem, że ją widzę, i była to wizja, której nie odbiera się wzrokiem. Stałem, mrużąc oczy. Wyglądała pięknie i był w jej postaci prawdziwie królewski majestat. Uśmiechała się do mnie łagodnie i z miłością. Po kilku sekundach zniknęła. Serce waliło mi ze strachu i ze szczęścia.

Poczucie obecności Boga jest najwspanialszą nagrodą.

ROZDZIAŁ 21

Już po rozmowie siedzę w śródmiejskiej kawiarni i rozmyślam. Spędziłem z nim prawie całe popołudnie. Po naszych spotkaniach zawsze czuję się znużony i ogarnia mnie jakieś ponure, tak dla mnie charakterystyczne poczucie spełnienia. Jakie to wypowiedziane przez niego słowa tak mnie uderzyły? Ach, tak, „suche i jałowe fakty”, „lepsza część całej tej historii”. Biorę pióro i notuję:

Boska świadomość: moralna egzaltacja, trwałe uczucie uniesienia i radości; ożywienie poczucia moralnego, które zwraca uwagę jako coś ważniejszego niż pojmowanie rozumem. Uporządkowanie kosmosu według ładu moralnego, a nie intelektualnego, uświadomienie sobie, że fundamentalną zasadą egzystencji jest to, co nazywamy miłością i co objawia się niezbyt jasno, nie całkiem wyraźnie, nie od razu, lecz nieuchronnie.

Przerywam pisanie. A co z milczeniem Boga? Po zastanowieniu dodaję:

Intelektualnie trudne do pojęcia, a jednak pełne ufności poczucie obecności Boga i ostatecznego celu.

ROZDZIAŁ 22

Mogę sobie doskonale wyobrazić ostatnie słowa ateisty: „Oślepiająca biel! M-M-Miłość! Boże!” – i jego raptowny przedśmiertny przypływ wiary. Natomiast agnostyk, o ile pozostanie wierny swej zracjonalizowanej naturze, jeśli będzie się kurczowo trzymał suchych faktów i zakalcowatej rzeczywistości, wytłumaczy powódź ciepłego światła krótko: „To p-p-pewnie efekt niedotlenienia m-m-mózgu”, i będzie do samego końca wykazywał brak wyobraźni, tracąc w ten sposób lepszą część całej historii.

ROZDZIAŁ 23

Niestety, poczucie wspólnoty, jakie daje ludziom wyznawanie tej samej wiary, pociągało za sobą kłopoty. Z czasem moje religijne poczynania, znane początkowo tylko tym, dla których nie miało to znaczenia lub tylko ich bawiło, zwróciły uwagę tych, dla których była to sprawa poważna – i bynajmniej nie zabawna.

– Po co wasz syn chodzi do świątyni? – pytał ksiądz.

– Widziano waszego syna w kościele, jak się żegnał – mówił imam.

– Wasz syn stał się muzułmaninem – stwierdzał pandit.

Tak, tak, wszystko to uświadomiono brutalnie moim zdezorientowanym rodzicom. Bo do pewnego czasu o niczym nie wiedzieli. Nie wiedzieli, że jestem praktykującym hindusem, chrześcijaninem i muzułmaninem. Bo przecież nastolatki zawsze ukrywają pewne sprawy przed rodzicami. Każdy szesnastoletni chłopak czy dziewczyna ma swoje tajemnice, prawda? Los zadecydował jednak, że moi rodzice, ja i trzej magowie, jak ich nazywałem, spotkaliśmy się pewnego dnia na nadmorskiej esplanadzie Goubert Salai i moja tajemnica się wydała. Było piękne, wietrzne i ciepłe niedzielne popołudnie, Zatoka Bengalska skrzyła się w słońcu pod błękitnym niebem. Ludzie wylegli na promenadę. Słychać było wrzaski i śmiech dzieciarni. Kolorowe baloniki unosiły się w powietrzu. Lody szły jak woda. „Po co w takim dniu zawracać sobie głowę poważnymi sprawami?”, pytałem sam siebie „Dlaczego ci ludzie nie przechadzają się po prostu, pozdrawiając się skinieniem głowy i posyłając dokoła uśmiechy?” Wszystko miało jednak przybrać inny obrót. Oto już za chwilę mieliśmy spotkać nie jednego maga, ale trzech, i to nie po kolei, ale wszystkich naraz. Każdy z nich uznał, zobaczywszy naszą trójkę, że jest to idealna okazja, żeby poznać miejscowego notabla, dyrektora zoo, ojca wręcz modelowo pobożnego syna. Kiedy zobaczyłem pierwszego z nich, uśmiechnąłem się; zanim pojawił się trzeci, uśmiech zamarł mi na ustach zamieniając się w grymas grozy. A kiedy stało się jasne, że wszyscy trzej kierują się w naszą stronę, serce podeszło mi do gardła, a potem zamarło.

Gdy magowie uświadomili sobie, że zmierzają w tym samym kierunku, najwyraźniej się zdenerwowali. Każdy z nich z osobna musiał pomyśleć, że dwaj pozostali mają do ojca jakiś interes natury pozareligijnej i że nietaktownie atakują go jednocześnie. Cała trójka kapłanów wymieniła niechętne spojrzenia.

Rodziców bardzo zaskoczyło to, że trzej szeroko uśmiechnięci nieznani im duchowni zastępują im znienacka drogę. Muszę tu wyjaśnić, że moi rodzice byli dalecy od jakiejkolwiek ortodoksji. Ojciec postrzegał siebie jako obywatela Nowych Indii – zamożnego, nowoczesnego i tak świeckiego, jak gałka lodów. Nie miał w swej naturze krzty religijności. Był biznesmenem, ciężko pracującym, praktycznym profesjonalistą, zainteresowanym bardziej kwestią krzyżówek wśród lwów niż jakimiś wzniosłymi moralnymi czy egzystencjalnymi rozważaniami. To prawda, wszystkie nowe zwierzęta otrzymywały błogosławieństwo kapłana, były też w zoo dwa ołtarzyki, jeden Ganeśi, drugi Hanumana, bogów z punktu widzenia dyrektora zoo najbardziej odpowiednich, bo jeden miał głowę słonia, a drugi przybrał postać małpy. Ojciec miał jednak na względzie raczej dobro przedsiębiorstwa, a nie swej duszy, dobrą reklamę, a nie kwestię osobistego zbawienia. Duchowe rozterki były mu obce; tak naprawdę mogły nim wstrząsnąć kłopoty finansowe Jedna epidemia wśród naszych zwierząt”, mawiał, „i cała rodzina pójdzie tłuc kamienie”. Matka milczała, znudzona i obojętna wobec tego tematu. Jeśli chodziło o sprawy religii, jej wychowanie w tradycji hinduskiej i edukacja w szkołach prowadzonych przez baptystów zneutralizowały się wzajemnie, pozostawała więc pogodną bezbożnicą. Podejrzewała, jak przypuszczam, że mam inne podejście do sprawy, ale nigdy nie odezwała się słowem, gdy jako dziecko dosłownie pochłaniałem historyjki obrazkowe o Ramajanie i Mahabharacie, ilustrowaną Biblię dla dzieci i inne historie o bogach. Sama była namiętną czytelniczką. Cieszyła się, widząc mnie z nosem w książce, jakiejkolwiek, byle nie była nieprzyzwoita. Jeśli chodzi o Raviego, to gdyby Kriszna trzymał kij do krykieta, a nie flet, gdyby Chrystus jako sędzia przypominał bardziej sędziego sportowego, gdyby prorok Mahomet, pokój Jego duszy, miał jakieś pojęcie o kręglach, to może któryś z nich obudziłby jakieś zainteresowanie mojego braciszka, ale ponieważ tak nie było, jego religijność pozostawała uśpiona.

Po wstępnych powitaniach zapadła kłopotliwa cisza. Przerwał ją ksiądz, mówiąc z wyraźną dumą:

– Piscine to dobry chrześcijanin. Spodziewam się, że wkrótce zasili nasz chór.

Moi rodzice, pandit i imam wyglądali na kompletnie zaskoczonych.

– Chyba się ksiądz myli – powiedział imam. – To dobry muzułmanin. Uczęszcza regularnie na piątkowe modły i z dnia na dzień pogłębia swą wiedzę o Świętym Koranie.

Rodzice, ksiądz i pandit słuchali z niedowierzaniem.

W końcu przemówił ten ostatni:

– Obaj jesteście w błędzie. Piscine to dobry hindus. Widzę go bardzo często w świątyni, jak przychodzi na darśan i uczestniczy w pudży.

Rodzice, imam i ksiądz zbaranieli.

– Nie mogę się mylić – powiedział ksiądz. – Znam tego chłopca, to jest Piscine Molitor Patel, chrześcijanin.

– Ja go też znam i mówię księdzu, że to muzułmanin.

– Bzdura! – zawołał pandit. – Piscine urodził się jako hindus, żyje jako hindus i umrze jako hindus!

Trzej magowie patrzyli na siebie w osłupieniu, nie dowierzając temu, co słyszą.

„Panie, odwróć ode mnie ich oczy”, wyszeptałem w duchu.

Wszyscy wbili we mnie wzrok.

– Czyżby to była prawda, Piscine? – zapytał imam z przejęciem. – I Hindusi i chrześcijanie to bałwochwalcy. Mają wielu bogów.

– A muzułmanie wiele żon – odciął się pandit.

Ksiądz spojrzał spode łba na obu.

– Piscine – powiedział prawie szeptem. – Tylko Chrystus może cię zbawić.

– Trele-morele! Chrześcijanie nie mają pojęcia o religii – rzekł pandit.

– Już dawno zeszli z jedynej drogi wiodącej do Boga – dodał imam.

– A gdzie jest Bóg w waszej religii? – warknął ksiądz. – Nie macie nawet żadnego cudu. Co to za religia bez cudów?

– Religia to nie cyrk, z nieboszczykami wyskakującymi co chwila z grobów! My, muzułmanie, uznajemy konsekwentnie tylko jeden cud – cud życia! Ptaki na niebie, deszcz z nieba, plony na polach – to są dla nas wystarczające cuda.

– Ptaszki i chlapa to wszystko piękne, ale my wolimy mieć pewność, że Bóg jest naprawdę z nami.

– Czyżby? Rzeczywiście, ładnie na tym wyszedł, że był z wami – próbowaliście go zabić! Przybiliście go do krzyża wielkimi gwoździami. Czy tak traktują proroka cywilizowani ludzie? Prorok Mahomet, pokój Jego duszy, przyniósł nam Słowo Boże i obyło się bez żadnych głupot. Zmarł śmiercią naturalną jako stary człowiek.

– Słowo Boże? Temu waszemu niepiśmiennemu kupcowi na środku pustyni? To bełkot epileptyka podrygującego na wielbłądzie, a nie boskie objawienie. A może to słońce usmażyło mu mózg?

– Gdyby Prorok – p. J. d. – żył, znalazłby odpowiednie słowa, żeby ci powiedzieć, kim jesteś – odparował z nienawiścią imam, mrużąc oczy.

– Ale nie żyje! Chrystus jest wiecznie żywy, a ten twój cały p. J. d. to trup, trup, trup!

Pandit przerwał im pośpiesznie.

– Podstawowe pytanie brzmi, dlaczego Piscine flirtuje z tymi obcymi religiami – powiedział po tamilsku.

Księdzu i imamowi oczy wyszły z orbit. Obaj byli rodowitymi Tamilami.

– Bóg jest uniwersalny – wyrzucił z siebie ze złością ksiądz.

Imam przytaknął skwapliwie: – Jest tylko jeden Bóg.

– I z tym swoim jednym bogiem muzułmanie ciągle rozrabiają i prowokują zamieszki. O tym, jak zły jest islam, świadczy choćby to, jak zacofani cywilizacyjnie są muzułmanie – oznajmił pandit.

– Powiedział dozorca niewolników systemu kastowego – parsknął imam. – Hindusi zniewalają ludzi i czczą poprzebierane kukły.

– Właśnie. To czciciele złotego cielca. Padają na kolana przed krowami – zawtórował mu ksiądz.

– A chrześcijanie przed białymi! To sługusy obcego boga. Zmora wszystkich kolorowych ludzi!

– Jedzą świńskie mięso i są ludożercami – dodał imam w uzupełnieniu.

– Wszystko sprowadza się do pytania – wycedził ksiądz lodowato, z tłumioną pasją – czy Piscine pragnie prawdziwej religii, czy bajeczek z komiksów.

– Boga czy bałwana – wtrącił się imam ponuro.

– Naszych bogów – powiedział pandit przez zaciśnięte zęby – czy boga kolonialistów.

Trudno było powiedzieć, która z trzech twarzy była bardziej rozpalona. Zanosiło się na to, że za chwilę dojdzie do rękoczynów.

Ojciec podniósł ręce.

– Panowie, panowie, uspokójcie się, proszę! Chciałbym wam przypomnieć, że w tym kraju mamy wolność sumienia i wyznania.

Apoplektycznie zaczerwienione twarze zwróciły się ku niemu.

– Owszem, wyznania – ale jednego! – wrzasnęli magowie chórem. Trzy palce wskazujące jak trzy wykrzykniki wyskoczyły w górę, jakby dla podkreślenia wagi tych słów.

Kapłani nie byli zbyt zadowoleni z tej spontanicznej jedności swego gestu. Palce szybko opadły, słychać było gniewne sapanie i pomruki. Ojciec i matka, nie wiedząc, co powiedzieć, stali ze wzrokiem utkwionym w przestrzeń.

Pierwszy przemówił pandit.

– Pobożność Piscine’a jest godna podziwu, panie Patel. W tych niespokojnych czasach miło jest spotkać chłopca, który tak gorąco kocha Boga. Co do tego wszyscy jesteśmy zgodni.

Imam i ksiądz pokiwali głowami.

– Ale chłopiec nie może być hindusem, chrześcijaninem i muzułmaninem jednocześnie – ciągnął pandit. – To niemożliwe. Musi wybrać.

– Nie uważam, żeby to była zbrodnia, ale chyba ma pan rację – odparł ojciec.

Cała trójka wymamrotała coś chóralnie na znak zgody, wznosząc oczy ku niebu. Wszyscy, łącznie z ojcem, wiedzieli, że musi zapaść jakaś decyzja. Matka patrzyła na mnie.

Ich milczenie legło ciężarem na moich barkach.

– No, Piscine? – Matka trąciła mnie lekko w ramię. – Co na to powiesz?

– Według Bapu Gandhiego, wszystkie religie są prawdziwe. Ja po prostu chcę kochać Boga – wyrzuciłem z siebie, czerwony jak burak, i wbiłem wzrok w ziemię.

Moje zakłopotanie udzieliło się wszystkim. Nikt nie odezwał się słowem. Tak się złożyło, że staliśmy w pobliżu pomnika Gandhiego. Mahatma kroczył z laską w ręce, z filuternym uśmiechem na ustach i błyskiem w oku. Wyobraziłem sobie, że słyszy naszą rozmowę, ale że bardziej niż sama rozmowa zainteresowało go to, co działo się w moim sercu. Ojciec odchrząknął i powiedział półgłosem:

– Myślę, że wszyscy staramy się to robić – kochać Boga.

Wydawało mi się zabawne, że mówi to akurat on, człowiek, który odkąd sięgałem pamięcią, nie przestąpił z poważnymi zamiarami progu żadnej świątyni.

Ale jego słowa najwyraźniej odniosły skutek. Nie można karcić i potępiać chłopca za to, że chce kochać Boga. Trzej magowie pomaszerowali dalej z przylepionymi do ust pogardliwymi uśmiechami.

Ojciec spojrzał na mnie, jakby chciał coś powiedzieć, potem rozmyślił się i zapytał:

– Czy ktoś ma ochotę na lody?

Zanim zdążyliśmy odpowiedzieć, skierował się w stronę najbliższego ulicznego lodziarza. Matka patrzyła na mnie trochę dłużej, z wyrazem twarzy jednocześnie czułym i zakłopotanym.

Tak wyglądał mój wstęp do międzywyznaniowego dialogu. Ojciec kupił trzy porcje lodów. Jedliśmy je w niezwykłej ciszy, kontynuując nasz niedzielny spacer.

ROZDZIAŁ 24

Kiedy Ravi się o wszystkim dowiedział, użył sobie na całego.

– Jak tam, suami Jezusie, wybierasz się w tym roku na hadżdż? – zapytał, składając ręce w pełnym szacunku hinduskim geście pozdrowienia namaskar. – Czy Mekka już cię wzywa? – Przeżegnał się. – Czy też może pojedziesz do Rzymu, zasiąść na tronie Piotrowym jako kolejny Pius? – Wypisał w powietrzu grecką literę, żeby swoją błazenadę uczynić bardziej czytelną. – A czy znalazłeś trochę czasu, żeby obrzezać sobie czubek kuśki i stać się żydem? Bo gdybyś to zrobił i gdybyś chodził do świątyni w czwartki, do meczetu w piątki, do synagogi w soboty i do kościoła w niedziele, musiałbyś przyjąć jeszcze tylko trzy religie, żeby mieć wakacje do końca życia.

I błaznował dalej w tym samym stylu.

ROZDZIAŁ 25

Na tym się nie skończyło. Zawsze znajdą się tacy, którzy wezmą na siebie obowiązek obrony Boga, jakby Najwyższa Istota czy podstawa wszelkiego bytu była czymś słabym i wymagającym wsparcia. Ludzie ci przechodzą obok wdowy przeżartej trądem i żebrzącej o kilka pais, mijają obojętnie koczujące na ulicy dzieci w łachmanach i myślą sobie: „Tak to już jest na świecie”. Ale jeśli wyczują najlżejsze uchybienie wobec Boga, to całkiem inna sprawa. Czerwienieją na twarzy, dosłownie ich zatyka, wypluwają gniewne słowa. Intensywność ich oburzenia jest zdumiewająca. Ich zawziętość przeraża.

Ludzie ci nie uświadamiają sobie, że Boga należy bronić w sobie, a nie na zewnątrz. Powinni skierować swój gniew na samych siebie. Bo zło zewnętrzne jest uwolnionym złem wewnętrznym. Głównym polem bitwy o Dobro nie jest otwarta, publiczna arena, ale niewielka polanka w każdym ludzkim sercu. A tymczasem wiele wdów i bezdomnych sierot cierpi straszliwie i to im, nie Bogu, powinni pośpieszyć z pomocą owi samozwańczy obrońcy.

Pewnego razu jakiś głupiec przepędził mnie z Wielkiego Meczetu. Kiedy poszedłem do kościoła, ksiądz spojrzał na mnie wzrokiem, w którym nie dostrzegłem łagodności Chrystusa. Czasami jakiś bramin przeganiał mnie ze świątyni podczas darśanu. O moich religijnych praktykach donoszono rodzicom tonem sensacji, jakbym został przyłapany na przestępstwie.

Tak jakby podobna małostkowość służyła Bogu.

W moim rozumieniu religia dotyczy naszej godności, a nie naszego zepsucia.

Przestałem chodzić na msze ku czci Matki Bożej Niepokalanego Poczęcia i zamiast tego chodziłem na nabożeństwa do Matki Bożej Królowej Anielskiej. Po piątkowych modłach nie pozostawałem ze swymi braćmi muzułmanami. Do świątyni natomiast chodziłem w porze największego tłoku, kiedy bramini byli zbyt rozkojarzeni, żeby wpychać się między mnie a Boga.

ROZDZIAŁ 26

Parę dni po spotkaniu na esplanadzie zebrałem się na odwagę i poszedłem do gabinetu ojca, żeby porozmawiać.

– Tato?

– Tak, Piscine?

– Chcę się ochrzcić. I chciałbym mieć dywanik modlitewny.

Moje słowa docierały do niego powoli. Spojrzał na mnie znad swoich papierów.

– Co takiego? Co powiedziałeś?

– Chciałbym się modlić poza domem i nie ubrudzić sobie spodni. A poza tym chodzę do chrześcijańskiej szkoły, a nie jestem ochrzczony.

– Do kogo będziesz się modlić poza domem? A właściwie dlaczego w ogóle chcesz się modlić?

– Bo kocham Boga.

– Aha. – Wyglądał na zaskoczonego, wręcz zakłopotanego moją odpowiedzią. Nastąpiła pauza. Pomyślałem, że może znów zaproponuje mi lody. – Petit Séminaire jest szkołą chrześcijańską tylko z nazwy. Uczy się tam wielu Indusów, którzy nie są chrześcijanami. Żeby zdobyć odpowiednie wykształcenie, nie trzeba się chrzcić. Zresztą modły do Allaha też nie mają na to wpływu.

– Ale ja chcę się modlić do Allaha. Chcę być chrześcijaninem.

– Nie możesz być i tym, i tym. Możesz być albo jednym, albo drugim.

– Dlaczego?

– Bo to dwie odrębne religie! Nie mają z sobą nic wspólnego.

– A ja słyszałem co innego! I jedna, i druga religia uważa Abrahama za swojego. Muzułmanie mówią, że Bóg Hebrajczyków i chrześcijan jest tym samym Bogiem, co ich Bóg. Uznają Dawida, Mojżesza i Jezusa za proroków.

– Co to ma wspólnego z nami, Piscine? My jesteśmy Indusami.

– Chrześcijanie i muzułmanie są w Indiach od wieków. Niektórzy nawet twierdzą, że Jezus jest pogrzebany w Kaszmirze.

Nie odpowiedział, tylko patrzył na mnie ze zmarszczonymi brwiami. Nagle przypomniał sobie o swoich obowiązkach.

– Porozmawiaj o tym z matką.

Matka pogrążona była w lekturze.

– Mamo?

– Tak, kochanie?

– Chcę się ochrzcić. I chciałbym mieć dywanik modlitewny.

– Porozmawiaj o tym z ojcem.

– Już rozmawiałem. Powiedział, żebym porozmawiał o tym z tobą.

– Naprawdę? – Odłożyła książkę. Spojrzała w stronę ogrodu zoologicznego. Jestem pewien, że w tym momencie ojciec poczuł na karku lodowaty powiew. Matka odwróciła się w stronę półki z książkami. – Mam tu książkę, która na pewno ci się spodoba.

Wyciągnęła rękę, sięgając po jakąś powieść Roberta Louisa Stevensona. Taka była jej zwykła taktyka.

– Już to czytałem, mamo. Trzy razy.

– Ach… – Jej ręka powędrowała w lewo.

– Conan Doyle’a też – powiedziałem.

Ręka przesunęła się w prawo.

– Może coś Narayana? To chyba niemożliwe, żebyś przeczytał całego Narayana?

– To są dla mnie bardzo ważne sprawy, mamo.

– Albo Robinson Cruzoe!

– Mamo!

– Ależ Piscine… – Matka usiadła z powrotem w swym fotelu, zdecydowana zastosować taktykę najmniejszego oporu, co oznaczało, że muszę atakować precyzyjnie. Poprawiła poduszkę. – Uważamy z ojcem, że twoja pobożność jest trochę tajemnicza.

– Bo to jest Tajemnica.

– Hm. Nie o to mi chodzi. Posłuchaj, kochanie, jeśli zamierzasz stać się człowiekiem religijnym, musisz być albo hindusem, albo chrześcijaninem, albo muzułmaninem. Słyszałeś, co mówili ci duchowni na esplanadzie.

– Nie wiem, czemu nie mogę być wszystkim naraz. Mamaji ma dwa paszporty. Jest Indusem i Francuzem. Dlaczego ja nie mogę być hindusem, chrześcijaninem i muzułmaninem?

– To co innego. Francja i Indie to państwa na ziemi.

– A ile państw jest w niebie?

Zastanawiała się przez sekundę.

– Jedno. W tym rzecz. Jedno państwo z jednym paszportem.

– Tylko jedno państwo?

– Tak. Albo nie ma żadnego. Możliwy jest też taki wariant. Zainteresowałeś się odwiecznymi problemami.

– Jeśli w niebie jest tylko jedno państwo, to czy nie powinny tam być ważne wszystkie paszporty?

Cień niepewności przemknął jej przez twarz.

– Bapu Gandhi powiedział…

– Tak, wiem, co powiedział Bapu Gandhi. – Podniosła rękę do czoła. Wyglądała na strasznie znużoną, ta moja mateczka. – Mój Boże… – westchnęła.

ROZDZIAŁ 27

Nieco później tego samego wieczoru podsłuchałem rozmowę rodziców.

– Zgodziłaś się? – zapytał ojciec.

– Zdaje się, że ciebie też pytał. Odesłałeś go do mnie – odparła matka.

– Naprawdę?

– Owszem.

– Miałem dziś bardzo ciężki dzień…

– W tej chwili nie wyglądasz na zapracowanego. Ale gdybyś teraz chciał pomaszerować do jego pokoju, wyciągnąć mu spod nóg dywanik modlitewny i przedyskutować z nim zagadnienie chrztu, to nie krępuj się, ja nie mam nic przeciwko temu.

– Nie, nie… – Z tonu głosu ojca mogłem wywnioskować, że wbił się głębiej w fotel. Nastąpiła dłuższa pauza.

– Wygląda na to, że on przyciąga te religie jak pies pchły – podjął po chwili ojciec. – Ja tego nie rozumiem. Jesteśmy nowoczesną indyjską rodziną, hołdujemy nowoczesnemu stylowi życia, Indie wkroczyły na drogę postępu, są więc bliskie realizacji modelu naprawdę nowoczesnego państwa – i oto trafił nam się syn, który uważa się za wcielenie Śri Ramakriszny.

– Jeśli to pani Gandhi uosabia to, co nowoczesne i postępowe, wcale nie jestem pewna, czy mi się to podoba – zauważyła matka.

– Pani Gandhi nie będzie trwała wiecznie. Postępu nie da się zahamować. Musimy się dostosować do jego rytmu, równać krok. Pomaga w tym rozwój technologii i upowszechnianie pozytywnych idei – takie są dwa podstawowe prawa. Kto nie pozwala, żeby technologie mu pomagały, kto odrzuca pozytywne idee, skazuje się na los dinozaura! Jestem o tym głęboko przekonany. Pani Gandhi ze swą głupotą przeminie. Nadejdzie czas Nowych Indii.

(I rzeczywiście przeminęła. I Nowe Indie, a przynajmniej jedna rodzina, która je reprezentowała, postanowiły przenieść się do Kanady).

– Słyszałaś, jak powiedział: „Według Bapu Gandhiego, wszystkie religie są prawdziwe”? – ciągnął ojciec.

– Słyszałam.

– Bapu Gandhi? Ten chłopiec mówi o nim bardzo ciepło. Co będzie po Ojczulku Gandhim? Wujaszek Jezus? I co mają znaczyć te wszystkie bzdury – czy on naprawdę stał się muzułmaninem?

– Na to wygląda.

– Muzułmaninem! Pobożnym hindusem, w porządku, to jeszcze mogę zrozumieć. Dodatkowo chrześcijaninem – to już trochę dziwne, ale mogę to jakoś ogarnąć umysłem. Chrześcijanie byli tu od wieków – święty Tomasz, święty Franciszek Ksawery, misjonarze i tak dalej. Zawdzięczamy im dobre szkoły.

– No tak.

– A więc to jeszcze mogę zaakceptować. Ale muzułmanin? To kompletnie obce naszej tradycji. Muzułmanie są outsiderami.

– Oni też tu są od lat. I jest ich sto razy więcej niż chrześcijan. – To niczego nie zmienia. Są outsiderami.

– Może Piscine maszeruje w innym rytmie postępu.

– Jeszcze go bronisz? Nie przeszkadzają ci jego rojenia, że jest muzułmaninem?

– A cóż my na to poradzimy, Santosh? Zapadło mu to w serce i nikt nie cierpi z tego powodu. Może to tylko taka przejściowa faza, która przeminie – tak jak pani Gandhi.

– Dlaczego on nie może mieć zainteresowań normalnych dla chłopca w jego wieku? Popatrz na Raviego. Myśli tylko o krykiecie, filmach i muzyce.

– Uważasz, że to lepsze?

– Nie, nie. Sam nie wiem, co o tym myśleć. Miałem ciężki dzień. – Ojciec westchnął głęboko. – Zastanawiam się, dokąd go te zainteresowania zaprowadzą.

Matka zaśmiała się cicho.

– W zeszłym tygodniu przeczytał książkę O naśladowaniu Chrystusa.

– O naśladowaniu Chrystusa! Mówię ci, zastanawiam się, dokąd go zaprowadzą te zainteresowania! – zawołał ojciec.

I oboje wybuchnęli śmiechem.

ROZDZIAŁ 28

Kochałem swój dywanik modlitewny. Choć był całkiem zwyczajny, w moich oczach emanował niewymownym pięknem. Żałuję, że go straciłem. Gdziekolwiek go położyłem, od razu rodził się we mnie głęboki afekt do tego skrawka ziemi, który przykrywał, i do jego najbliższego otoczenia. Uważałem to za wymowny znak, że mam dobry dywanik, bo pomagał mi pamiętać, że ziemia jest tworem Boga i że jako taka jest święta. Deseń, wyrysowany złotymi liniami na czerwonym tle, był prosty: wąski prostokąt zakończony na jednym końcu trójkątem, wskazującym kible, kierunek modłów, i dookoła drobne ornamenty, które przypominały snujące się smużki dymu albo litery jakiegoś dziwnego, obcego alfabetu. Przystrzyżona wełna była bardzo miękka. Kiedy się modliłem, krótkie, niepowiązane frędzle znajdowały się z jednej strony o kilka cali od mojego czoła, a z drugiej o kilka cali od palców nóg; dywanik miał zatem akurat takie kameralne rozmiary, żeby można się było czuć swojsko wszędzie na tej bezkresnej ziemi.

Modliłem się na wolnym powietrzu, bo bardzo to lubiłem. Najczęściej rozwijałem dywanik w rogu podwórza za domem. Był to wydzielony zakątek w cieniu drzewa koralowego, zaraz przy murze, po którym pięła się bugenwilla. Wzdłuż muru stały w szeregu doniczki z poinsecjami. Bugenwilla pięła się też po pniu drzewa. Jej fioletowe przylistki pięknie kontrastowały z czerwonymi kwiatami drzewa koralowego. Kiedy drzewo zakwitało, zaczynał się prawdziwy nalot wron, szpaków azjatyckich, drozdów, pasterzy różowych, cukrzyków i papużek. Mur ciągnął się ukośnie po mojej prawej ręce. Przede mną i po lewej stronie, za cieniem drzewa pocętkowanym plamkami światła rozciągała się otwarta przestrzeń skąpanego w słońcu podwórza. Wygląd tego zakątka ulegał oczywiście zmianom, w zależności od pogody, pory dnia i roku. Mimo to obraz, który przechowuję w pamięci, jest bardzo wyraźny, tak jakby nic się tam nigdy nie zmieniało. Podczas modlitwy zwracałem się twarzą w stronę Mekki, w czym pomagała mi nakreślona na bladożółtej ziemi linia, wskazując mi kierunek, którego się skrupulatnie trzymałem.

Czasami po zakończeniu modłów odwracałem się i wtedy udawało mi się pochwycić kątem oka widok obserwujących mnie ojca, matki lub Raviego. Podglądali mnie tak, dopóki nie przywykli do moich religijnych praktyk.

Mój chrzest był średnio udaną imprezą. Matka zachowywała się bez zarzutu, ojciec patrzył przed siebie z kamienną twarzą, a Ravi był litościwie nieobecny, bo miał akurat mecz krykieta, co zresztą nie powstrzymało go od obszernego komentowania całego wydarzenia. Woda ściekała mi po twarzy i szyi i choć było jej tyle, co kot napłakał, poczułem się odświeżony jak po monsunowej ulewie.

ROZDZIAŁ 29

Dlaczego ludzie się przemieszczają? Co sprawia, że odcinają się od korzeni i zostawiają wszystko, co znajome, dla wielkiej niewiadomej za horyzontem? Po co wspinają się na ten Mount Everest formalności, których załatwianie sprawia, że człowiek czuje się jak żebrak? Po co wchodzą do tej obcej dżungli, gdzie wszystko jest nowe, dziwne i trudne?

Odpowiedź brzmi na całym świecie tak samo: ludzie przemieszczają się w nadziei na lepsze życie.

Połowa lat siedemdziesiątych była w Indiach czasem niespokojnym. Domyślałem się tego, widząc, jak pogłębiały się bruzdy na czole ojca, kiedy czytał gazety. Wyciągałem też wnioski z podsłuchanych strzępów jego rozmów z matką, Mamajim i innymi. Rozumiałem nawet z grubsza, o czym mówią, ale niespecjalnie mnie to interesowało. Orangutany przepadały za czapati tak samo jak zawsze, inne małpy również nie nasłuchiwały wieści z Delhi, nosorożce i kozy nadal żyły w zgodzie i harmonii, ptaki ćwierkały, chmury przynosiły deszcz, słońce paliło, ziemia dyszała, Bóg istniał – w moim świecie nie było poruszenia ani popłochu.

Spełniły się najgorsze obawy ojca dotyczące pani Gandhi. W lutym 1976 roku upadł tamilski rząd, zdelegalizowany przez Delhi. Ów rząd był jednym z najostrzejszych krytyków polityki pani premier. Przejęcie władzy przebiegło gładko – wicepremier Karunanidhi zniknął, składając „rezygnację” czy też lądując w areszcie domowym. Nawiasem mówiąc, jakie znaczenie miał upadek lokalnego gabinetu, kiedy od ośmiu miesięcy w całym kraju nie obowiązywała konstytucja? Ale dla ojca było to ukoronowanie dyktatorskich zapędów pani Gandhi i całego procesu zniewolenia narodu. Nasz wielbłąd w zoo zniósł to wprawdzie ze stoickim spokojem, ale ojcu owo przysłowiowe źdźbło słomy przetrąciło kark.

– Niedługo przyjdzie do naszego ogrodu i powie, że ma przepełnione więzienia i potrzebuje więcej przestrzeni – wołał. – I zapyta, czy nie moglibyśmy umieścić Desaiego w klatce z lwami.

Morarji Desai był politykiem opozycji. Nie żywił przyjaznych uczuć dla pani Gandhi. Smuciło mnie bezustanne zamartwianie się ojca sytuacją. Dla mnie pani Gandhi mogłaby nawet zbombardować zoo, gdyby tylko poprawiło mu to humor. Nie chciałem, żeby się tak gryzł. Synowi trudno znieść widok zniechęconego i przygnębionego ojca.

Ale on martwił się nieustannie. Każdy interes wiąże się z ryzykiem, lecz żaden nie tak bardzo, jak tak zwany mały biznes, w którym stawką bywa ostatnia koszula na grzbiecie. Ogród zoologiczny to instytucja kulturalna. Podobnie jak biblioteka publiczna, jak muzeum służy upowszechnianiu wiedzy. I wobec tego jest przedsiębiorstwem nieprzynoszącym większych profitów – bo ku wielkiemu żalowi mojego ojca Większe Dobro i Większy Profit nie są celami zbieżnymi.

Prawda była więc taka, że nie należeliśmy do ludzi zamożnych, a już na pewno nie według kanadyjskich standardów. Byliśmy biedną rodziną, która, tak się złożyło, posiadała mnóstwo zwierząt, choć nie mogła im (podobnie zresztą jak sobie) zapewnić dachu nad głową. Życie w zoo, tak jak życie jego mieszkańców na łonie natury, jest najeżone niebezpieczeństwami. Przedsiębiorstwo nie jest ani tak potężne, żeby móc nie liczyć się z prawem, ani tak małe, aby funkcjonować na jego marginesie. Żeby prosperować, ogród zoologiczny potrzebuje parlamentarnego systemu, demokratycznych wyborów, wolności słowa, wolności prasy, swobody zrzeszania się, rządów prawa i wszystkiego tego, co zapisano w indyjskiej konstytucji. Inaczej niemożliwe byłoby zaspokojenie potrzeb zwierząt. Zła polityka, zwłaszcza prowadzona przez dłuższy czas, źle wpływa na biznes.

Ludzie zmieniają miejsce pobytu, bo dręczą ich i nękają rozmaite lęki. Męczy ich dławiące uczucie, że bez względu na to, jak ciężko pracują, ich wysiłki są daremne; to, co zbudują w ciągu jednego roku, może być przez innych obrócone wniwecz w ciągu jednego dnia. Nie widzą żadnych perspektyw i są przekonani, że chociaż oni sami dają sobie jakoś radę, ich dzieci są na straconej pozycji. Czują, że nic się nie zmieni, że osiągnięcie szczęścia i dobrobytu jest możliwe tylko gdzie indziej.

W umyśle mojego ojca Nowe Indie rozsypały się w proch. Matka rozumiała go. Zapadła decyzja, że pora wiać.

Oznajmiono nam to pewnego dnia przy kolacji. Ravi i ja doznaliśmy wstrząsu. Kanada! Jeśli Andhra Pradeś na północy był dla nas obcym krajem, a oddzielona od nas cieśniną i oddalona o rzut kamieniem Sri Lanka ciemną stroną Księżyca, to wyobraźcie sobie, czym była Kanada! Kanada nie kojarzyła nam się absolutnie z niczym. Zupełnie jak Timbuktu, miasto z racji swego oddalenia mityczne.

ROZDZIAŁ 30

Jest żonaty. Właśnie się schylam, żeby zdjąć buty, kiedy słyszę, jak mówi: „Chciałbym, żebyś poznał moją żonę”. Podnoszę wzrok i widzę obok niego… panią Patel. „Dzień dobry”, mówi, wyciągając z uśmiechem rękę. „Piscine opowiadał mi dużo o panu”. Nie mogę powiedzieć tego samego na jej temat. Nic o niej nie wiem. Właśnie zamierzała wyjść, więc rozmawiamy tylko chwilę. Jest także Induską, ale ma bardziej kanadyjski akcent. Pewnie jest Kanadyjką w drugim pokoleniu. Nieco od niego młodsza, ma ciemniejszą skórę i długie czarne włosy zaplecione w warkocz. Lśniące czarne oczy i śliczne białe zęby. Trzyma przewieszony przez ramię świeżo wyprany fartuch laboratoryjny w plastikowym pokrowcu. Jest farmaceutką. Na moje: „Miło mi panią poznać, pani Patel”, odpowiada: „Mam na imię Meena”. Całuje męża i wychodzi na sobotni dyżur w aptece.

Ten dom jest czymś więcej niż Szkatułę pełną rozmaitych ikon. Zaczynam dostrzegać różne drobne oznaki małżeńskiego życia. Były tu cały czas, ale wcześniej ich nie wypatrywałem.

Gospodarz jest człowiekiem nieśmiałym. Życie nauczyło go nie okazywać, co jest dla niego najcenniejsze.

Czyżby to ona była nemezis mojego układu trawiennego?

– Zrobiłem dla ciebie specjalny chutney - mówi Piscine z uśmiechem.

Nie, to jednak on jest nemezis.

ROZDZIAŁ 31

Pewnego razu doszło do spotkania panów Kumara i Kumara. Pierwszy pan Kumar wyraził życzenie zwiedzenia zoo.

– Minęło tyle lat, a ja nigdy tam nie byłem. Mimo że mam tak blisko. Oprowadzisz mnie?

– Oczywiście – odpowiedziałem. – Będę zaszczycony.

Umówiliśmy się na następny dzień po szkole, przy głównym wejściu.

Trapiłem się cały dzień. „Ty durniu”, karciłem sam siebie. „Dlaczego umówiłeś się przy głównym wejściu? Zawsze jest tam tłum ludzi. Zapomniałeś, jaki on ma pospolity wygląd? Nigdy go nie rozpoznasz!”. Gdybym przeszedł obok niego i go nie zauważył, byłby urażony. Pomyślałby, że zmieniłem zdanie i nie chcę, żeby ktoś zobaczył mnie z biednym muzułmańskim piekarzem. Poszedłby sobie, nie mówiąc słowa. Nie gniewałby się – przyjąłby moje tłumaczenie, że raziło mnie słońce – ale nie przyszedłby więcej do zoo. Już to widziałem oczyma wyobraźni. Musiałem go rozpoznać. Postanowiłem, że schowam się i nie ujawnię, dopóki go nie zobaczę i nie upewnię się, że to on. Ale już wcześniej zauważyłem, że im usilniej staram się go rozpoznać, tym trudniej mi to przychodzi. Już sam wysiłek zdawał się mnie zaślepiać.

O umówionej godzinie stanąłem tuż przy głównym wejściu i zacząłem trzeć oczy obiema rękami.

– Co tu robisz?

Pytanie padło z ust Raja, mojego szkolnego kolegi.

– Jestem zajęty.

– Zajęty? Tarciem oczu?

– Idź stąd.

– Chodź, pójdziemy na deptak przy plaży.

– Czekam na kogoś.

– No to jak będziesz tak tarł oczy, to go na pewno przegapisz.

– Dziękuję za pouczenie. Baw się dobrze na deptaku.

– A co byś powiedział na park?

– Nie mogę, mówiłem ci.

– No chodź.

– Proszę cię, Raj, idź sobie stąd!

Poszedł. Wróciłem do tarcia oczu.

– Pi, pomożesz mi w matmie?

Tym razem był to Ajith, inny kolega.

– Później. Odejdź.

– Jak się masz, Piscine?

To pani Radhakrishna, znajoma matki. Pozbyłem się jej, odpowiadając zdawkowo na jej pytania.

– Przepraszam, gdzie jest ulica Laporte?

Jakiś nieznajomy.

– Tam.

– Ile kosztuje wstęp do zoo?

Inny nieznajomy.

– Pięć rupii. Kasa jest tam.

– Chlor ci się dostał do oczu?

To Mamaji.

– Cześć Mamaji. Nie, to nie chlor.

– Jest gdzieś w pobliżu twój ojciec?

– Pewnie tak.

– To do jutra.

– Do jutra, Mamaji.

– Jestem, Piscine.

Ręce znieruchomiały mi na oczach. To ten głos. Dziwnie znajomy, znajomo dziwny. Poczułem, jak uśmiech wzbiera gdzieś we mnie i wypełza mi na usta.

– Salam alejkum, panie Kumar! Cieszę się, że pana widzę.

– Wa alejkum as-salam. Coś ci się stało w oczy?

– Nie, nic. Po prostu dostało mi się trochę piasku.

– Strasznie zaczerwienione.

– To nic takiego.

Ruszył w stronę kasy, ale go powstrzymałem.

– Nie, nie. Mistrz nie płaci.

Z dumną miną machnąłem ręką bileterowi i wprowadziłem pana Kumara do zoo.

Zadziwiało go wszystko: wysokie żyrafy przy wysokich drzewach, mięsożerne karmione trawożernymi i trawożerne karmione trawą, dzienne ożywienie niektórych stworzeń i ospałość innych, to, że te, które potrzebowały ostrych dziobów, miały ostre dzioby, a inne, które potrzebowały gibkich i zwinnych kończyn, miały gibkie i zwinne kończyny. Byłem szczęśliwy, że robi to na nim takie wrażenie.

– „We wszystkim tym jest przesłanie dla ludzi, którzy posługują się rozumem” – zacytował sentencję z Koranu.

Doszliśmy do zebr. Pan Kumar nigdy nie widział takich stworzeń, ba, nawet o nich nie słyszał. Dosłownie go zatkało.

– Nazywają się zebry – wyjaśniłem.

– Pomalowali je pędzlem?

– Nie, skąd, one tak po prostu wyglądają.

– A co się z nimi dzieje, jak pada deszcz?

– Nic.

– Te paski się nie rozpuszczają?

– Nie.

Wziąłem ze sobą parę marchewek. Została mi jedna, wielki i gruby okaz. Wyjąłem ją z torby. W tej samej chwili usłyszałem z prawej strony cichy chrzęst żwiru. Do barierki zbliżał się, utykając i zataczając się jak zwykle, mój nauczyciel pan Kumar.

– Dzień dobry, panie profesorze.

– Witaj, Pi.

Piekarz, człowiek nieśmiały, ale pełen godności, skinął nauczycielowi głową, na co tamten odpowiedział w podobny sposób.

Czujna zebra dostrzegła moją marchew i podeszła do niskiego ogrodzenia. Zastrzygła uszami i zaczęła grzebać kopytem. Przełamałem marchew na pół i dałem jedną połówkę jednemu panu Kumarowi, a drugą drugiemu.

– Dziękuję, Piscine – powiedział pierwszy.

– Dziękuję, Pi – zawtórował mu drugi. Pierwszy pan Kumar zbliżył się pierwszy i przełożył rękę przez ogrodzenie. Grube i mocne czarne wargi zwierzęcia chwyciły zachłannie marchew. Pan Kumar nie puszczał. Zebra wbiła zęby w marchew i ciachnęła ją na pół. Przez parę sekund słychać było głośne chrupanie, potem zebra sięgnęła po drugi kawałek, musnąwszy niemal wargami czubki palców pana Kumara. Puścił marchewkę i dotknął miękkich nozdrzy zwierzęcia.

Teraz nadeszła kolej drugiego pana Kumara. Ten był dla zebry łaskawszy. Kiedy już chwyciła jego połówkę marchwi, puścił ją. Zebra błyskawicznie wciągnęła marchew wargami. Pan Kumar i pan Kumar wyglądali na zachwyconych.

– Zebra, mówisz? – rzekł pan Kumar.

– Tak jest – odpowiedziałem. – Należy do tej samej rodziny co osioł i koń.

– Rolls-royce wśród koniowatych – powiedział pan Kumar.

– Co za zdumiewające stworzenie – dziwował się pan Kumar.

– Ta tutaj to zebra Granta – wyjaśniłem.

– Equus burchelli boehmi – dodał pan Kumar.

– Allahu akbar – uzupełnił pan Kumar.

– Jest bardzo piękna – zauważyłem.

I jeszcze długo przyglądaliśmy się zebrze.

ROZDZIAŁ 32

Jest wiele przykładów zaskakujących zachowań zwierząt. Wszystkie one są odpowiednikiem antropomorfizmu, czyli zoomorfizmem, kiedy to zwierzę uznaje jakąś istotę ludzką lub inne zwierzę za reprezentanta swego gatunku.

Najsłynniejszy przypadek jest także przypadkiem najczęściej spotykanym: mam tu na myśli pieska domowego, który tak dalece identyfikuje człowieka ze swym psim gatunkiem, że chce z nim spółkować, co potwierdzi każdy właściciel, który musiał odciągać takiego roznamiętnionego psa od nogi zażenowanego gościa.

Nasz aguti złocisty i paka cętkowana żyły bardzo zgodnie, garnąc się do siebie z wielkim upodobaniem i śpiąc razem, dopóki tego pierwszego nie ukradziono.

Wspominałem już o naszych nosorożcach i stadzie kóz, a także o zachowaniach lwów cyrkowych.

Istnieją potwierdzone przez naocznych świadków relacje o tonących marynarzach wynoszonych na powierzchnię wody przez delfiny, które to morskie ssaki w taki sam sposób pomagają sobie wzajemnie w razie potrzeby.

W literaturze przedmiotu wspomina się o gronostaju i szczurze, które żyły w wielkiej przyjaźni, choć gronostaj, zgodnie ze zwyczajami swego gatunku, natychmiast pożerał inne szczury.

Mieliśmy też własny przypadek osobliwego stłumienia instynktów drapieżcy. Pewna mysz mieszkała przez kilka tygodni ze żmijami. Podczas gdy inne myszy wrzucone do terrarium znikały w ciągu dwóch dni, mały, brązowawy Matuzalem zbudował sobie gniazdko, magazynował w różnych zakamarkach ziarno, które mu dawaliśmy, i biegał tam i z powrotem na oczach żmij. Byliśmy zdumieni. Umieściliśmy specjalną tabliczkę, żeby zwrócić uwagę zwiedzających na tę mysz. Skończyła wreszcie w dziwny sposób: ukąsiła ją mała żmija. Czy nie wiedziała o specjalnym statusie myszy? Może była jakoś wyjątkowo nietowarzysko usposobiona? Tak czy owak, ukąsiła mysz młoda żmija, ale pożarła – i to natychmiast – dorosła. Jeśli było to coś w rodzaju uroku, to młoda żmija przerwała jego działanie. Wszystko wróciło potem do normy. Kolejne myszy znikały w paszczach żmij po staremu.

W ogrodach zoologicznych często wykorzystuje się suki jako przybrane matki dla lwiątek. Choć lwiątka szybko wyrastają na zwierzęta większe i znacznie groźniejsze od swoich psich opiekunek, nigdy nie sprawiają im kłopotów, one zaś nigdy nie tracą cierpliwości ani poczucia władzy nad przybranym potomstwem. Musieliśmy umieścić napis, by wyjaśnić publiczności, że obecny w klatce pies nie jest żywym pokarmem dla lwów (podobnie jak w innym wypadku wyjaśnienie, że nosorożce są trawożerne i nie jedzą kóz).

Jak można wyjaśnić zjawisko zwierzęcego zoomorfizmu? Czyżby nosorożce nie umiały odróżnić dużego zwierzęcia od małego, twardej skóry od miękkiej sierści? Czy dla delfina nie jest całkiem jasne, jak wygląda delfin? Sądzę, że odpowiedź zawiera się w czymś, o czym wspomniałem już wcześniej, w tej odrobinie szaleństwa, która rządzi życiem w dziwny, ale zbawienny sposób. Aguti złocisty, podobnie jak nosorożec, potrzebował towarzystwa. Lwów nie obchodziło to, że ich przywódca jest słabą istotą ludzką; podtrzymywana fikcja gwarantowała im korzystny układ społeczny i zapobiegała galopującej anarchii. Co do wspomnianych lwiąt, zemdlałyby chyba ze strachu, gdyby wiedziały, że ich matka jest psem, bo oznaczałoby to, że właściwie nie mają matki, co jest dla każdego młodego ciepłokrwistego stworzenia największą katastrofą, jaka może je spotkać. Jestem pewien, że nawet ta dorosła żmija, połykając mysz, poczuła gdzieś w swojej słabo rozwiniętej świadomości ukłucie żalu z powodu straty jakiejś wyższej wartości, czegoś, co było pełnym fantazji odskokiem od samotnego i prymitywnego życia gada.

ROZDZIAŁ 33

Pokazuje mi swoje rodzinne pamiątki. Najpierw zdjęcia ślubne. Hinduski ślub z wyraźnie kanadyjskimi akcentami. On sam znacznie młodszy, ona również. W podróż poślubną wybrali się nad Niagarę. Było cudownie. Potwierdza to jego uśmiech. Cofamy się w czasie. Zdjęcia z okresu studiów na uniwersytecie w Toronto; z przyjaciółmi; przed gmachem College’u Świętego Michała; w swoim pokoju; podczas święta Diwali na Gerrard Street; w białej szacie podczas kazania w kościele Świętego Bazylego; także w bieli w laboratorium Wydziału Zoologii w dniu egzaminu dyplomowego. Na wszystkich zdjęciach uśmiech, ale oczy wyrażają co innego.

Zdjęcia z Brazylii z całymi hordami leniwców trójpalczastych in situ.

Przewracając kartkę w albumie, przeskakujemy przez Pacyfik – i tu nie ma prawie nic. Mówi mi, że spust migawki trzaskał regularnie – przy wszystkich zwykłych ważniejszych okazjach – ale nic się nie zachowało. Te parę zdjęć, które są, zebrał Mamaji i przysłał pocztą już po wszystkich wydarzeniach.

Jest tam między innymi zdjęcie zrobione w zoo podczas wizyty jakiegoś VIP-a. Czarno-białe, odkrywa przede mną inny świat. Jest na nim tłum ludzi. Ośrodkiem zainteresowania jest jakiś minister. W tle widać żyrafę. Na obrzeżach grupy rozpoznaję młodszego pana Adirubasamy.

– To Mamaji? – pytam, wskazując palcem.

– Tak – potwierdza.

Obok ministra stoi jakiś mężczyzna w okularach w rogowej oprawie, ze starannie zaczesanymi włosami. Wygląda mi na pana Patela, tyle że twarz ma bardziej okrągłą niż jego syn.

– Czy to twój ojciec? – pytam.

Kręci przecząco głową.

– Nie wiem, kto to jest.

Milczy przez kilka sekund, potem dodaje:

– Mój ojciec robił to zdjęcie.

Na tej samej stronie jest zdjęcie innej grupki, w większości uczniów. Puka w nie palcem.

– To jest Richard Parker – mówi.

Jestem zdumiony. Przyglądam się uważniej, próbując odczytać cechy osobowości Richarda Parkera. Niestety, zdjęcie jest czarno-białe i niezbyt ostre. Zrobione przypadkowo, w lepszych czasach. Richard Parker patrzy gdzieś w bok. Nie wie nawet, że ktoś go fotografuje.

Drugą stronę w całości zajmuje kolorowe zdjęcie basenu w Aurobindo Aśram. Jest to piękny, wielki basen na wolnym powietrzu, z refleksami światła na powierzchni czystej wody, z błękitnym dnem i przyległym mniejszym basenem z trampoliną.

Na następnej stronie jest zdjęcie bramy szkoły Petit Séminaire. Na portyku widnieje dewiza: Nil magnum nisi bonum. Nie ma wielkości bez dobroci.

I to wszystko. Całe dzieciństwo upamiętnione czterema przypadkowymi zdjęciami.

Mój gospodarz posępnieje.

– Najgorsze jest to – mówi – że już prawie nie pamiętam, jak wyglądała moja matka. Widzę ją w wyobraźni, ale ten obraz jest ulotny. Jak tylko chcę się na nim skupić, blaknie i znika. To samo z jej głosem. Gdybym zobaczył ją znów na ulicy, wszystko by wróciło. Ale to niemożliwe. To bardzo smutne nie pamiętać, jak wyglądała matka.

Zamyka album.

ROZDZIAŁ 34

– Pożeglujemy jak Kolumb – powiedział ojciec.

– Ale on miał nadzieję, że dopłynie do Indii – zauważyłem ponuro.

Sprzedaliśmy zoo, cały kram. Naszemu nowemu krajowi, gdzie miało się rozpocząć nowe życie. Poza upewnieniem się, że nasze zwierzęta czeka szczęśliwa przyszłość, mogliśmy dzięki transakcji opłacić podróż i została nam jeszcze spora suma na „rozruch” w Kanadzie (choć kiedy myślę o tym dziś, suma ta wydaje mi się śmieszna – jakże pieniądze mogą zaślepić!). Mogliśmy sprzedać nasze zwierzęta w Indiach, ale amerykańskie ogrody oferowały wyższe ceny. Weszła właśnie w życie CITES, Konwencja o Międzynarodowym Handlu Zagrożonymi Gatunkami Zwierząt, i możliwości sprzedaży świeżo schwytanych dzikich zwierząt spadły nagle do zera. Przyszłość ogrodów zoologicznych zależała teraz od innych przedsiębiorstw tego typu. Zoo w Puttuczczeri zwinęło manatki we właściwym czasie. Bito się dosłownie o nasze zwierzęta. Głównymi nabywcami zostało ostatecznie kilka ogrodów zoologicznych, przede wszystkim zoo Lincoln Park w Chicago i nowo powstały ogród w Minnesocie. Pozostałe zwierzęta powędrowały do Los Angeles, Louisville, Oklahomy i Cincinnati.

Dwa zwierzaki, mnie i Raviego, wysłano statkiem do Kanady. Bo czuliśmy się obaj jak zwierzaki. Nie chcieliśmy tam jechać. Nie chcieliśmy mieszkać w kraju porywistych wichrów i mroźnych zim, kraju, w którym temperatura spada do kilkudziesięciu stopni poniżej zera. Kanady nie było też na krykietowej mapie świata. Zanim jednak zakończyliśmy przygotowania do wyjazdu, zdążyliśmy oswoić się z myślą o opuszczeniu Indii i było nam ją łatwiej znieść. A przygotowania trwały grubo ponad rok. I dotyczyły nie tyle nas, ile zwierząt. Jeśli zważyć, że zwierzęta nie noszą ubrań ani obuwia, nie potrzebują pościeli, mebli, sprzętów kuchennych, przyborów toaletowych i kosmetyków, że mają w nosie swoją narodowość, że nie muszą się przejmować paszportami, pieniędzmi, perspektywami znalezienia pracy, szkołami, kosztami prowadzenia gospodarstwa, opieką lekarską – jednym słowem, jeśli wziąć pod uwagę ich absolutny luz, musi zdumiewać to, jak trudno ruszyć je z miejsca. Przeniesienie ogrodu zoologicznego można porównać do przeniesienia całego miasta. Roboty papierkowej było mnóstwo. Zużyto litry wody na samo zwilżanie znaczków. Tysiące razy wypisywano „Szanowny Panie taki i taki”. Były tysiące ofert. Westchnień. Wyrażanych głośno wątpliwości. Targów. Decyzji posyłanych wyżej, do zatwierdzenia. Uzgadniania cen. Impasów w negocjacjach. Podpisów w kropkowanych liniach. Gratulacji z okazji udanego zakupu. Świadectw pochodzenia. Świadectw zdrowia. Starań o zezwolenia na import. Wyjaśnień dotyczących zasad kwarantanny. Dochodziło do tego organizowanie transportu. Fortuna wydana na rozmowy telefoniczne. Krąży w środowisku taki dowcip, mocno zresztą wyświechtany, że papiery, jakich wymaga sprzedanie ryjówki, ważą więcej niż słoń, a dokumentacja towarzysząca sprzedaży słonia więcej niż wieloryb, i że wobec tego nigdy, przenigdy nie należy sprzedawać wieloryba. Wydawało się, że Puttuczczeri łączy z Minneapolis via Delhi i Waszyngton jakiś jeden długi ciąg biurokratów, a każdy z nich czeka ze swoim formularzem, każdy ma jakiś problem, jakieś wątpliwości. Nawet wysłanie tych zwierząt na Księżyc nie byłoby chyba bardziej skomplikowane. Ojciec rwał włosy z głowy i kilka razy był bliski rezygnacji.

Zdarzały się niespodzianki. Na większość naszych ptaków i gadów, naszych lemurów, nosorożców, orangutanów, gepardów, hien, zebr, niedźwiedzi himalajskich i wargaczy, słoni indyjskich, kozłów górskich i innych zwierząt był popyt, ale inne, na przykład Elfie, pomijane były milczeniem.

– Operacja katarakty! – wykrzykiwał ojciec, machając listem. – Wezmą ją, jeśli zoperujemy jej kataraktę na prawym oku. Operacja oka u hipopotama! Czego zażądają w następnej kolejności? Zoperowania nosów nosorożcom?

Niektóre z naszych zwierząt, na przykład lwy i pawiany, uznano za „zbyt pospolite”. Ojciec sprytnie wymienił je na orangutana z zoo w Majsurze i szympansa z ogrodu w Manili. (Jeśli chodzi o Elfie, dożyła kresu swych dni w zoo w Triwandrumie). Jeden z ogrodów prosił o „autentyczną bramińską krowę” dla dziecięcego zwierzyńca. Ojciec zapuścił się w głąb miejskiej dżungli Puttuczczeri i kupił tam krowę z czarnymi, wilgotnymi oczami, grubym karkiem i prostymi rogami sterczącymi do góry jak pantograf. Żeby przydać zwierzęciu autentyzmu, kazał pomalować jej rogi jaskrawopomarańczową farbą i przyczepić do nich plastikowe dzwoneczki.

Z Ameryki przyjechała trzyosobowa delegacja. Byłem strasznie ciekawy tych ludzi. Nigdy dotąd nie widziałem prawdziwych, żywych Amerykanów. Byli różowi, tłuściutcy, przyjacielscy, znali się na rzeczy i pocili się obficie. Obejrzeli dokładnie nasze zwierzęta. Większość uśpili, a potem za pomocą stetoskopów zbadali pracę ich serca, zrobili analizę moczu i kału, jakby był w tych wydalinach jakiś horoskop, pobrali krew, obmacali grzbiety i zady, postukali w zęby, oślepiali światłem latarek, szczypali, głaskali i wyrywali włosy. Biedne zwierzaki! Myślały pewnie, że to pobór do amerykańskiej armii. Na zakończenie Amerykanie pożegnali nas szerokimi uśmiechami i żelaznymi uściskami dłoni.

W rezultacie zwierzęta, podobnie jak my, zostały zaopatrzone w stosowne papiery. Stały się w ten sposób przyszłymi jankesami, a my – przyszłymi Kanadyjczykami.

ROZDZIAŁ 35

Opuściliśmy Madras 21 czerwca 1977 roku na pływającym pod panamską banderą japońskim frachtowcu „Tsimtsum”. Oficerowie byli Japończykami, załoga składała się z Tajwańczyków, sam statek był wielki i imponujący. Ostatniego dnia pożegnałem się z Mamajim, z panem Kumarem i drugim panem Kumarem, ze wszystkimi kolegami i nawet z wieloma nieznajomymi. Matka włożyła swoje najpiękniejsze sari. Długi warkocz, kunsztownie zwinięty, przybrała girlandą z kwiatów jaśminu. Wyglądała pięknie. I była smutna. Opuszczała bowiem Indie, Indie upałów i monsunów, pól ryżowych i rzeki Kaweri, długich wybrzeży i kamiennych świątyń, wozów zaprzężonych w woły i kolorowych ciężarówek, kraj przyjaciół i znajomych sklepikarzy, ulicy Nehru i Goubert Salai i tak dalej. Indie tak dobrze jej znane i tak drogie sercu. Podczas gdy jej mężczyźni – a za takiego siebie uważałem, choć miałem tylko szesnaście lat – palili się do wyjazdu, byli już w głębi serca mieszkańcami Winnipeg, ona zwlekała, jak mogła.

W przeddzień naszego wyjazdu zapytała z przejęciem, wskazując na ulicznego sprzedawcę papierosów:

– Może powinniśmy kupić parę paczek?

– W Kanadzie są papierosy – odparł ojciec. – Zresztą po co ci papierosy? Przecież nie palimy.

Owszem, w Kanadzie były papierosy, ale czy mieli tam markę Gold Flake? Czy mieli lody Arun? Rowery Heroes? Telewizory Onidas? Czy mieli samochody Ambassador? Księgarnie Higginbothams? Takie myśli, jak podejrzewam, kłębiły się w głowie matki, kiedy rozważała, czy powinniśmy kupić papierosy.

Zwierzętom zaaplikowano środki uspokajające, klatki załadowano i zabezpieczono, zmagazynowano zapas żywności, przydzielono pasażerom koje, odwiązano cumy, rozległ się gwizd syren. Kiedy statek wypływał powoli z portu i pilotowany przez holownik kierował się w stronę otwartego oceanu, machałem ręką jak oszalały, żegnając Indie. Świeciło słońce, wiał lekki wietrzyk, w górze rozlegały się krzyki mew. Byłem ogromnie podniecony.

Sprawy nie potoczyły się tak, jak się tego spodziewaliśmy, ale cóż można na to poradzić? Trzeba brać życie takim, jakie jest, i zrobić z niego jak najlepszy użytek.

ROZDZIAŁ 36

Miasta w Indiach są wielkie i zatłoczone, ale poza ich granicami ciągną się bezkresne przestrzenie, na których trudno spotkać żywą duszę. Pamiętam, jak dziwiłem się, gdzie mogło się schować 950 milionów Indusów.

To samo można powiedzieć o jego domu.

Przychodzę trochę za wcześnie. Wstępuję akurat na betonowe stopnie werandy, kiedy z frontowych drzwi wypada jakiś nastolatek. Ma na sobie strój baseballowy, w rękach odpowiedni sprzęt i śpieszy się okropnie. Na mój widok staje jak wryty, lekko spłoszony. Odwraca się i woła do wnętrza domu: „Tato, przyszedł pan pisarz!”. Rzuca mi krótkie „Hi” i znika.

W drzwiach staje jego ojciec.

– Witam – mówi.

– To pański syn? – pytam z niedowierzaniem.

– Tak.

Żeby to uwiarygodnić, przywołuje na twarz uśmiech.

– Przepraszam, że was formalnie nie przedstawiłem. Pędził na trening. Ma na imię Nikhil. Mówią do niego Nick.

Stoimy w przedpokoju.

– Nie wiedziałem, że ma pan syna – mówię. Rozlega się szczekanie. Czarno-brązowy kundelek pędzi w moją stronę, sapiąc i parskając. Wskakuje mi na nogę. – I psa – dodaję.

– Jest niegroźny. Tata, leżeć!

Tata ignoruje polecenie. Słyszę znowu słowa powitania, tyle że tym razem nie jest to pozdrowienie krótkie i dynamiczne jak w wypadku Nicka, ale przeciągłe, nosowe i śpiewne „Hello” z „oooooo”, które odbieram jak klepnięcie w ramię lub lekkie, delikatne szarpnięcie za nogawkę.

Odwracam się; na sofie w salonie siedzi, patrząc na mnie nieśmiało, mała, brązowoskóra dziewczynka. Wygląda ślicznie w różowej sukience, czuje się też, że jest u siebie. Trzyma na rękach pomarańczowego kota; nad jej skrzyżowanymi ramionami widać tylko dwie przednie sterczące sztywno w górę łapy i wciśniętą między nie głowę. Cała reszta kota wisi swobodnie, sięgając niemal podłogi. Zwierzę robi wrażenie całkiem zadowolonego z tej pozycji.

– A to pewnie pańska córka – mówię.

– Tak. To Usha. Usha, kochanie, czy jesteś pewna, że Mokasynowi jest tak wygodnie?

Usha puszcza Mokasyna. Upadek na podłogę również nie robi na nim wrażenia.

– Jak się masz, Usha – mówię.

Podchodzi do ojca i zerka na mnie zza jego nogi.

– Co ty wyprawiasz, maleńka? – pyta mój gospodarz. – Dlaczego się chowasz?

Dziewczynka nie odpowiada, posyła mi tylko krótki uśmiech i chowa twarz.

– Ile masz lat, Usha? – pytam.

Nie odpowiada.

Piscine Molitor Patel, znany powszechnie jako Pi Patel, pochyla się i podnosi dziewczynkę.

– Potrafisz odpowiedzieć na to pytanie? Co? Masz cztery lata. Jeden, dwa, trzy, cztery.

Przy każdej kolejnej liczbie dotyka wskazującym palcem jej noska. Dziewczynkę strasznie to śmieszy. Chichocze i chowa twarz w zagłębieniu ramienia ojca.

Ta historia ma szczęśliwe zakończenie.

CZĘŚĆ DRUGA

Ocean Spokojny

ROZDZIAŁ 37

Statek tonął. Wydawał z siebie dźwięk podobny do potwornego metalicznego beknięcia. Przeróżne szczątki znikały z bulgotem pod wodą. Wszystko wyło: morze, wicher, moje serce. Z szalupy dostrzegłem nagle w wodzie coś żywego.

– Richardzie Parkerze! Czy to ty? – zawołałem. – Nic nie widzę. Och, żeby choć na chwilę przestało padać. Richardzie Parkerze! Richardzie Parkerze! Tak, to ty!

Widziałem jego łeb. Walczył, żeby utrzymać się na powierzchni.

– Jezus, Maria, Mahomecie i Wisznu, jak to dobrze, że cię widzę, Richardzie Parkerze! Błagam, nie poddawaj się! Płyń tu do mnie, do szalupy. Słyszysz ten gwizd? Triii! triii! triii! Dobrze słyszysz. Płyń, płyń! Jesteś dobrym pływakiem. To nie jest nawet trzydzieści metrów.

Zobaczył mnie. Wyglądał na przerażonego. Zaczął płynąć w moją stronę. Masy rozszalałej wody przelewały się nad nim. Wyglądał na małego i bezradnego.

– Richardzie Parkerze, czy możesz uwierzyć w to, co się nam przydarzyło? Powiedz mi, że to tylko zły sen. Powiedz, że to nieprawda. Powiedz, że leżę wciąż na swojej koi na „Tsimtsumie”, przewracam się i rzucam, i zaraz się obudzę z tego koszmaru. Powiedz, że wciąż jestem szczęśliwy. Gdzie jesteś, mamo, mój mądry i czuły aniele stróżu? Gdzie jesteś, wiecznie zatroskany ojcze? A ty, Ravi, wspaniały bohaterze mojego dzieciństwa? Chroń mnie, Wisznu, chroń, Allahu, ratuj, Chryste! Ja tego chyba nie zniosę! Triii! triii! triii!

Nie odniosłem żadnych obrażeń, ale jeszcze nigdy nie czułem tak dojmującego, szarpiącego nerwy bólu i nigdy tak potwornie nie bolało mnie serce.

Nie dawał sobie rady. Tonął. Ledwie posuwał się naprzód i tracił siły. Nos i pysk szły co chwila pod wodę. Tylko wzrok miał niezmiernie utkwiony we mnie.

– Co ty robisz, Richardzie Parkerze? Czy ci życie niemiłe? Jeśli chcesz żyć, to płyń! Triii! triii! triii! Przebieraj łapami. Mach! Mach! Mach!

Wzdrygnął się gwałtownie i znów zaczął płynąć.

– A co z moją wielką rodziną – ptakami, wielkimi zwierzętami i gadami? Wszystko, co sobie ceniłem w życiu, zostało unicestwione. Czy nie należy mi się żadne wyjaśnienie? Mam cierpieć piekło bez żadnego znaku z nieba? Jeśli tak, to po co mamy rozum, Richardzie Parkerze? Czy tylko po to, aby objaśniał nam sprawy praktyczne – jak zdobywać pożywienie, przyodziewek i schronienie? Dlaczego rozum nie daje odpowiedzi na ważniejsze pytania? Dlaczego umiemy tak daleko zarzucić ich sieć, a łowimy tylko te odpowiedzi, i które są blisko? I po co ta sieć taka wielka, skoro tak niewiele jest do złowienia?

Jego łeb ledwie wystawał ponad wodę. Richard Parker patrzył w górę, żeby po raz ostatni uchwycić widok nieba. W łodzi było koło ratunkowe z przywiązaną do niego liną. Chwyciłem je i zacząłem nim wymachiwać nad głową.

– Widzisz to koło, Richardzie Parkerze? Widzisz je? Złap się go! Uuuuch! Spróbuję jeszcze raz. Uuuuch!

Był zbyt daleko. Ale widok koła lecącego w jego stronę obudził w nim nadzieję. Richard Parker odżył i zaczął młócić wodę łapami z wielką energią i desperacją.

– O tak! Raz, dwa. Raz, dwa. Raz, dwa. Chwytaj powietrze, kiedy możesz. Uważaj na fale. Triii! triii! triii!

Serce ściskała mi lodowata obręcz. Czułem się chory z rozpaczy. Wiedziałem jednak, że nie czas na uleganie paraliżującemu szokowi. Tu potrzebny był szok aktywności. Coś we mnie nie chciało się poddawać, nie chciało rezygnować z życia, pragnęło walczyć do samego końca. Skąd ta moja cząstka czerpała siłę, nie wiem.

– Czy to nie paradoks, Richardzie Parkerze? Jesteśmy w piekle, a jednak boimy się nieśmiertelności. Popatrz tylko, jak jesteś blisko! Triii! triii! triii! Hurra, hurra! Udało ci się, Richardzie Parkerze, udało się! Łap! Ufff!

Rzuciłem kołem z całych sił. Upadło tuż przed nim. Richard Parker wyprężył się resztkami sił i schwycił je łapami.

– Trzymaj mocno, wciągnę cię. Nie puszczaj. Przyciągaj łódź wzrokiem, a ja będę ciągnął rękami. Za chwilkę znajdziesz się w szalupie i będziemy razem. Zaraz, zaraz. Chwileczkę! Razem? Będziemy razem? Czy ja oszalałem?

Ocknąłem się. Uświadomiłem sobie, co robię. Szarpnąłem za linę.

– Puszczaj to koło, Richardzie Parkerze! Puszczaj – zawołałem. – Nie chcę cię tutaj, rozumiesz? Płyń gdzie indziej. Zostaw mnie. Zjeżdżaj. Toń! Utop się!

Przebierał energicznie łapami. Złapałem za wiosło i zamachnąłem się, w nadziei, że go odepchnę. Chybiłem i wiosło wypadło mi z rąk.

Chwyciłem drugie. Wcisnąłem je w dulkę i naparłem na nie z całych sił, licząc na to, że zdołam uciec. Ale udało mi się tylko wykręcić szalupę tak, że jeden jej koniec znalazł się tuż przed nosem Richarda Parkera.

Muszę go zdzielić w łeb! Podniosłem wiosło nad głowę.

Był jednak zbyt szybki. Uczepił się pazurami burty i wdrapał się do łodzi.

– O Boże!

Ravi miał rację. Przepowiedział mi trafnie, że będę następną kozą. Miałem w łodzi mokrego, roztrzęsionego, na wpół utopionego trzyletniego tygrysa bengalskiego. Richard Parker podniósł się chwiejnie na nogi; kiedy napotkał mój wzrok, rozjarzyły mu się ślepia. Uszy położył po sobie, pazury miał schowane. Jego łeb przypominał rozmiarem i kolorem koło ratunkowe, tyle że wyposażone w zęby.

Odwróciłem się, przestąpiłem zebrę i wyskoczyłem za burtę.

ROZDZIAŁ 38

Nic z tego nie rozumiem. Przez wiele dni statek parł naprzód z obojętnością aroganta nieczułego na to, co dzieje się dookoła. Świeciło słońce, padał deszcz, wiał wicher, kłębiły się wiry i prądy, ocean formował na swej powierzchni pagórki i rył w niej doliny – a „Tsimtsum” pozostawał niewzruszony. Sunął niespiesznie naprzód z pewnością kolosalnego pływającego kontynentu.

Przed podróżą kupiłem mapę świata. Przypiąłem ją na korkowej tablicy w naszej kajucie. Każdego ranka dowiadywałem się na mostku o pozycję statku i zaznaczałem ją szpilką z pomarańczowym łebkiem. Płynęliśmy z Madrasu przez Zatokę Bengalską i cieśninę Malakkę, okrążając Singapur, do Manili. Rozkoszowałem się każdą minutą rejsu. To, że jestem na statku, było szalenie podniecające. Opieka nad zwierzętami wymagała nieustannej pracy. Co wieczór padaliśmy na łóżka śmiertelnie zmęczeni. Postój w Manili trwał dwa dni; zaopatrzyliśmy się w świeżą żywność, przyjęliśmy nowy ładunek, dokonano również rutynowych zabiegów konserwacyjnych w maszynowni. Interesowały mnie tylko dwa pierwsze punkty. Świeża żywność obejmowała między innymi tony bananów, a nowym ładunkiem była kongijska szympansica, element targów prowadzonych przez ojca. W każdej tonie bananów znajdowały się dobre trzy-cztery funty wielkich czarnych pająków. Szympansica wyglądała jak mniejszy, szczuplejszy goryl, ale miała bardziej wredny wyraz pyska; wyraźnie brakowało jej melancholijnej delikatności większego kuzyna. Kiedy szympans dotknie przypadkiem czarnego pająka przyczajonego w kiści bananów, wzdryga się i robi, podobnie jak człowiek, małpie miny, po czym rozgniata go ze złością palcem, czego człowiek już raczej nie czyni. Uważałem, że banany i szympansica są o wiele ciekawsze niż hałaśliwe, brudne maszyny w mrocznych trzewiach statku. Ravi spędzał tam całe dni, przyglądając się pracy konserwatorów. Jak mi doniósł, coś z maszynami było nie w porządku. Czy były jakieś kłopoty z ich naprawieniem? Nie wiem. I nie sądzę, żeby ktokolwiek się tego kiedykolwiek dowiedział. Odpowiedź pozostała tajemnicą spoczywającą na dnie, na głębokości tysięcy stóp.

Opuściliśmy Manilę i wypłynęliśmy na wody Oceanu Spokojnego. Czwartego dnia, w połowie drogi do Midway, statek zatonął. Zniknął w mikroskopijnej dziurce na mojej mapie. Na moich oczach góra runęła i zniknęła niemal u moich stóp. Znalazłem się wśród masy rzygowin cierpiącego na niestrawność statku. Zemdliło mnie. Przeżyłem szok. Ogarnęło mnie poczucie wielkiej wewnętrznej pustki, którą później wypełniła cisza. Jeszcze przez wiele dni czułem ból i lęk ściskał mi serce.

Myślę, że nastąpił wybuch. Nie mogę jednak stwierdzić tego z całą pewnością. Wszystko zaczęło się, kiedy spałem. Cokolwiek to było, obudziło mnie. Statek nie był luksusowym liniowcem. Był brudnym frachtowcem, nie przeznaczonym do przewozu pasażerów i nie zaprojektowanym z myślą o ich komforcie. Przez cały czas słychać było jakiś rumor. Tylko dlatego, że poziom tych hałasów się nie zmieniał, spaliśmy jak dzieci. Była to właściwie odmiana ciszy, której nic nie mogło zakłócić: ani chrapanie Raviego, ani moje gadanie przez sen. Tak więc wybuch, jeśli taki rzeczywiście nastąpił, nie był hałasem nowym, tylko wybijał się ponad ten normalny. Obudziłem się, podrywając się nerwowo, jakby Ravi przekłuł balon tuż przy moim uchu. Spojrzałem na zegarek. Było wpół do piątej nad ranem. Wychyliłem się z koi i spojrzałem na łóżko pode mną. Ravi spał.

Ubrałem się i zszedłem z koi. Zwykle śpię jak zabity, więc w normalnej sytuacji zasnąłbym z powrotem. Nie wiem, dlaczego wstałem tamtej nocy. Kierowało mną coś więcej niż zwykłe motywacje Raviego. Mój brat lubił słowo „zew”; często oświadczał, że słyszy „zew przygody”, i znikał, żeby buszować po statku. Tymczasem hałas wrócił do normalnego poziomu, choć nieco się zmienił, był jakby bardziej stłumiony.

Potrząsnąłem Ravim.

– Ravi! – szepnąłem. – Coś dziwnie huknęło. Chodź, zbadamy, co to takiego.

Spojrzał na mnie sennym wzrokiem. Potrząsnął głową i przewrócił się na drugi bok, podciągając koc pod brodę. Och, Ravi!

Otworzyłem drzwi kabiny. Pamiętam, jak szedłem korytarzem. Teraz, w nocy, wyglądał tak samo jak w dzień. Ale ja czułem noc w sobie, w swoim wnętrzu. Zatrzymałem się przy drzwiach kabiny matki i ojca i zastanawiałem się, czy zapukać. Pamiętam, że spojrzałem na zegarek i postanowiłem jednak nie pukać. Ojciec lubił spać. Zdecydowałem, że wyjdę na główny pokład, żeby zaczekać na wschód słońca. Liczyłem na to, że może zobaczę spadające gwiazdy. Myślałem wciąż o nich, wchodząc po stopniach na górę. Nasze kajuty były na drugim poziomie od pokładu. Zdążyłem zapomnieć o tym dziwnym odgłosie.

Dopiero kiedy pchnąłem ciężkie drzwi prowadzące na główny pokład, uświadomiłem sobie, jaka jest pogoda. Czy można to było nazwać sztormem? To prawda, że padało, ale niezbyt mocno. Nie była to z pewnością ulewa, jaka towarzyszy letnim monsunom. Trochę też wiało. Myślę, że niektóre mocniejsze podmuchy mogłyby porwać parasol. Szedłem jednak przez pokład bez większych trudności. Ocean wyglądał na wzburzony, ale na szczurze lądowym morze zawsze robi takie wrażenie, zawsze wydaje mu się piękne, surowe i groźne. Fala była wysoka, wiatr miotał strzępami białej piany o burtę. Widziałem już jednak coś takiego wcześniej i wtedy statek nie zatonął. Frachtowiec to potężna i solidna konstrukcja, prawdziwe cudo inżynierii. Jest tak pomyślany, aby utrzymać się na wodzie w najgorszych warunkach. Chyba przy takiej pogodzie statek nie może zatonąć? Przecież wystarczy, że zamknę za sobą drzwi, a sztorm się skończy. Szedłem więc dalej przez pokład. Uchwyciłem się relingu i stanąłem oko w oko z żywiołami. To była prawdziwa przygoda.

– Kanado, przybywam! – zawołałem, przemoczony i zziębnięty do szpiku kości. Czułem się bardzo dzielny. Było jeszcze ciemno, ale rozwidniło się na tyle, że można było sporo zobaczyć. Nikły blask przedświtu oświetlał prawdziwe pandemonium. Natura potrafi stworzyć ekscytujące widowisko! Scena jest ogromna, światło dramatyczne, statystów nieprzebrana rzesza, a budżet na efekty specjalne absolutnie nieograniczony. To, co miałem przed oczami, było efektownym spektaklem w wykonaniu wiatru i wody, czymś w rodzaju trzęsienia ziemi, jakiego nie potrafiliby zainscenizować nawet w Hollywood. Ale kataklizm kończył się jak gdyby u moich stóp. Pokład był solidny i stabilny. Czułem się jak widz bezpiecznie usadowiony na krzesełku.

Dopiero kiedy rzuciłem okiem w stronę pokładu szalupowego, ogarnął mnie niepokój. Szalupa nie zwisała w pionie, tylko sterczała krzywo na żurawikach. Odwróciłem się i spojrzałem na swoje dłonie. Zaciśnięte na relingu palce aż mi zbielały. Nie bałem się burzy, ale trzymałem się mocno, bo gdybym się puścił, rzuciłoby mną o pokład. Statek miał przechył. Nie był wprawdzie znaczny, ale wystarczający, żebym się zdziwił. Kiedy się nieco wychyliłem i spojrzałem w dół, stwierdziłem, że burta nie opada prostopadle do wody. Widać było cały wielki i czarny bok statku.

Wstrząsnął mną zimny dreszcz. Stwierdziłem, że to jednak niebezpieczne. Ze pora wracać do zacisza kabiny. Puściłem reling, podbiegłem do ściany i trzymając się jej, dotarłem do drzwi. Pociągnąłem za klamkę. Pod pokładem słychać było jakieś hałasy, jakby głębokie, trzewiowe stękanie. Potknąłem się i upadłem. Nic się jednak nie działo. Wstałem. Trzymając się poręczy, zszedłem po schodkach, etapami, po cztery stopnie. Zdążyłem pokonać jeden poziom, kiedy zobaczyłem wodę. Masę wody. Zagrodziła mi drogę. Wdzierała się od dołu jak wzburzony tłum, rozszalała, spieniona, kipiąca. Schody znikały w czarnej topieli. Nie wierzyłem własnym oczom. Co tu robi ta woda? Skąd się wzięła? Stałem jak przykuty do stopni, wystraszony i całkiem bezradny. Tam niżej była moja rodzina.

Wbiegłem z powrotem na górę. Wydostałem się na główny pokład. To, co zobaczyłem, nie było już atrakcyjne dla oka. Ogarnął mnie paniczny lęk. Teraz było już dla mnie oczywiste, że statek fatalnie się przechylił. Wzdłuż osi też nie trzymał poziomu. Widać było gołym okiem przechył w stronę rufy. Spojrzałem za burtę. Do powierzchni wody było nie więcej niż osiemnaście stóp. Statek tonął. Mój umysł z trudem to ogarniał. Było to tak samo nieprawdopodobne, jak to, że księżyc się zapali.

Gdzie się podziali oficerowie i załoga? Co robili? Spojrzałem w stronę dziobu i zobaczyłem w mroku biegających mężczyzn. Zdawało mi się też, że widzę jakieś zwierzęta, ale natychmiast uznałem to za grę cieni i deszczu. Wprawdzie przy ładnej pogodzie otwierano pokrywy luków ładowni, w której znajdowały się zwierzęta, ale pozostawały one cały czas w klatkach. W końcu transportowaliśmy niebezpieczne dzikie bestie, a nie bydło i trzodę chlewną. Zdawało mi się też, że słyszę gdzieś w górze, na mostku, czyjeś okrzyki.

Nagle statek zadygotał i wtedy rozległ się ten niesamowity odgłos, to potworne metaliczne beknięcie. Co to było? Czyżby zbiorowy krzyk protestu wobec bliskiej śmierci? Czy krzyk statku, który właśnie oddał ducha? Upadłem. Zerwałem się błyskawicznie. Spojrzałem znów za burtę. Ocean się podnosił. Fale były coraz bliżej. Tonęliśmy, i to błyskawicznie.

Słyszałem wyraźnie skrzek małp. Pokład drżał mi pod nogami. Oszalały z przerażenia gaur – dziki indyjski bawół – wypadł jak burza zza zasłony deszczu i przegalopował obok mnie z łoskotem. Patrzyłem na niego oniemiały i zdumiony. Kto go, na Boga, wypuścił?

Pobiegłem w stronę schodków prowadzących na mostek. Tam byli zwykle oficerowie, jedyni ludzie na statku, którzy mówili po angielsku, panowie naszego losu, ci, którzy mogli wszystkiemu zaradzić. Oni mi wszystko wyjaśnią. Zatroszczą się o mnie i moją rodzinę. Wspiąłem się na mostek kapitański. Od strony prawej burty nie było nikogo. Pobiegłem na drugą stronę. Zobaczyłem trzech mężczyzn, członków załogi. Znów upadłem. Podniosłem się. Marynarze patrzyli za burtę. Zacząłem krzyczeć. Odwrócili się, zobaczyli mnie i wymienili spojrzenia. Coś zaszwargotali i ruszyli pośpiesznie w moją stronę. Poczułem ulgę i wzbierającą we mnie wdzięczność.

– Bogu dzięki, że panów znalazłem. Co się dzieje? Strasznie się boję. Na dole jest woda. Martwię się o moją rodzinę. Nie mogłem zejść na nasz poziom. Czy to normalne? Czy sądzicie panowie, że…

Jeden z mężczyzn przerwał mi i mówiąc coś po chińsku, wcisnął mi do rąk kamizelkę ratunkową. Zauważyłem pomarańczowy gwizdek dyndający u kamizelki. Mężczyźni energicznie kiwali głowami. Kiedy mnie złapali i unieśli na swych silnych ramionach, nie przejąłem się specjalnie. Pomyślałem, że chcą mi pomóc. Ufałem im tak bardzo, że kiedy podnieśli mnie wysoko, znów poczułem przypływ wdzięczności. Dopiero kiedy cisnęli mną za burtę, ogarnęły mnie wątpliwości.

ROZDZIAŁ 39

Wylądowałem, odbijając się jak od trampoliny od napiętej, na pół rozwiniętej plandeki szalupy wiszącej czterdzieści stóp niżej. To, że nie zrobiłem sobie krzywdy, było prawdziwym cudem. Wypuściłem z rąk kamizelkę, został mi w dłoni tylko gwizdek. Szalupa opuszczona była jedynie częściowo; wychylona na żurawikach, kołysała się miotana podmuchami wiatru jakieś dwadzieścia stóp nad powierzchnią wody. Spojrzałem w górę. Dwóch mężczyzn patrzyło w dół, wskazując gwałtownymi gestami na szalupę i wrzeszcząc coś do mnie. Nie miałem pojęcia, o co im chodzi. Myślałem, że chcą pójść w moje ślady i wskoczyć do łodzi. Tymczasem oni odwrócili nagle głowy, przerażeni, a nad relingiem śmignęła zebra, z wdziękiem konia pokonującego przeszkodę. Ale nie trafiła na brezent. Ważący ponad pięćset funtów ogier wylądował z głośnym trzaskiem na ostatniej ławce, rozbijając ją w drzazgi i wstrząsając całą łodzią. Rozległ się krzyk bólu. Mogłem się spodziewać ryku osła lub rżenia konia, ale odgłos, jaki wydała z siebie zebra, w niczym nie przypominał ani ryku, ani rżenia. Można to było nazwać eksplozją szczekliwych dźwięków-kua-ha-ha, kua-ha-ha, kua-ha-ha – utrzymanych w tonacji najwyższej rozpaczy. Rozchylone, wręcz wywinięte wargi zwierzęcia drżały, odkrywając żółte zęby i ciemnoróżowe dziąsła. Szalupa zerwała się z zaczepów i uderzyliśmy w spienioną wodę.

ROZDZIAŁ 40

Richard Parker nie skoczył za mną do wody. Wiosło, którego zamierzałem użyć jako maczugi, pływało obok szalupy. Schwyciłem je równocześnie z kołem ratunkowym, uwolnionym teraz od poprzedniego użytkownika. Znalezienie się w wodzie było strasznym szokiem. Czułem się tak, jakbym wpadł do zmurszałej, rozsypującej się studni. Masy wody waliły się na mnie z góry. Sól szczypała mnie w oczy. Głębia wciągała. Nie mogłem oddychać. Gdyby nie koło ratunkowe, nie przetrwałbym minuty.

Nagle kilkanaście stóp od siebie zobaczyłem tnący wodę trójkąt. Rozpoznałem płetwę rekina. Zimny, wilgotny dreszcz przebiegł mi po plecach. Podpłynąłem najszybciej, jak mogłem, do tego końca szalupy, który był pokryty brezentem. Opierając się na kole ratunkowym, podciągnąłem się nieco w górę. Richarda Parkera nigdzie nie było widać. Nie leżał ani na brezencie, ani na ławce, ale prawdopodobnie na dnie łodzi. Podciągnąłem się jeszcze raz. Zdołałem tylko przez moment zobaczyć na drugim końcu szalupy miotający się bezładnie łeb zebry. Kiedy znów osunąłem się do wody, kolejna płetwa rekina przemknęła tuż obok mnie.

Jaskrawopomarańczowy brezent przymocowany był do łodzi mocną nylonową linką, przechodzącą przez metalowe pierścienie w plandece i zaczepioną na grubych hakach przy burtach. Tak się złożyło, że znalazłem się w wodzie od strony dziobu. Tu, nad stewą – krótką i tępą, podobną do perkatego nosa – brezent nie był napięty tak mocno jak na burtach. Pomiędzy dwoma przeciwległymi hakami był pewien luz. Podniosłem wiosło i wsunąłem je w tę zbawienną dla mnie szczelinę. Szalupa miała teraz coś w rodzaju bukszprytu, sterczącego, choć nieco koślawo, nad falami. Podciągnąłem się i oplotłem wiosło nogami. Jego rękojeść napierała na brezent, ale wszystko, plandeka, linka i wiosło, trzymało pewnie. Zawisłem nad wodą, choć bardzo nisko, i grzebienie nieco wyższych fal wciąż mnie atakowały.

Byłem sam, straciłem rodziców, znajdowałem się na środku oceanu. Wisiałem na wiośle, miałem przed sobą dorosłego tygrysa, pod sobą rekiny, a wokół szalejący sztorm. Gdybym oceniał swoje szansę racjonalnie, dałbym za wygraną i puściłbym wiosło, licząc tylko na to, że utonę, zanim zostanę zjedzony. Ale nie przypominam sobie, aby w tych pierwszych minutach względnego bezpieczeństwa nawiedziła mnie choćby jedna refleksja. Nawet nie zauważyłem, kiedy zaczęło świtać. Trzymałem się wiosła, trzymałem się go kurczowo, Bóg jeden wie, dlaczego.

Po pewnym czasie znalazłem lepsze zastosowanie dla koła ratunkowego. Wyciągnąłem je z wody i nasadziłem na wiosło, przesuwając je tak, aż znalazłem się w jego pierścieniu. Teraz musiałem się trzymać tylko nogami. Wprawdzie gdyby pojawił się Richard Parker, byłoby mi trudniej puścić się wiosła i spaść do wody, ale nie mogłem unikać wszystkich koszmarnych zagrożeń naraz. Uznałem, że najgroźniejszy jest ocean, a dopiero potem tygrys.

ROZDZIAŁ 41

Żywioły pozwoliły mi przeżyć. Szalupa nie utonęła. Richard Parker się nie pokazywał. Rekiny czyhały na żer, ale nie szarżowały. Fale atakowały, ale nie zmyły mnie do oceanu.

Patrzyłem, jak statek znika pod wodą wśród bulgotów i stęknięć. Światła zamigotały i zgasły. Wypatrywałem rodziny, kogoś, kto przeżył, drugiej szalupy, czegokolwiek, co dałoby mi nadzieję. Nie wypatrzyłem niczego. Był tylko deszcz i fale czarnego oceanu, grasujące wśród tragicznych szczątków.

Ciemność spełzła z nieba. Deszcz przestał padać.

Nie mogłem trwać w nieskończoność w pozycji, w jakiej się znajdowałem. Byłem zziębnięty. Bolał mnie kark, zesztywniały od trzymania głowy w jednym położeniu i nieustannego wyciągania szyi. Koło ratunkowe piło mnie boleśnie w plecy. Poza tym, jeśli miałem dostrzec jakieś inne szalupy, musiałem wywindować się wyżej.

Zacząłem cal po calu przesuwać się po wiośle, aż dotknąłem stopami dziobu. Musiałem zachować nadzwyczajną ostrożność. Domyślałem się, że Richard Parker leży na dnie łodzi pod brezentem, tyłem do mnie, a przodem do zebry, którą bez wątpienia zdążył już zabić. Tygrysy polegają przede wszystkim na swym zmyśle wzroku. Wzrok mają wyjątkowo bystry, zwłaszcza jeśli chodzi o wykrywanie jakiegokolwiek ruchu. Słuch mają dobry, węch przeciętny, oczywiście w porównaniu z innymi zwierzętami. Natomiast ja w porównaniu z Richardem Parkerem byłem głuchy, ślepy i pozbawiony powonienia. Jednak w tej chwili nie mógł mnie widzieć ani zwęszyć, bo byłem mokry, a z powodu wycia wichru i szumu wzburzonych fal nie mógł mnie też usłyszeć, pod warunkiem, że zachowam ostrożność. Miałem szansę przeżyć tak długo, jak długo mnie nie wyczuł. Zastanawiałem się cały czas, czy potrafiłby się przedrzeć przez brezent.

Strach walczył we mnie z rozumem. Strach mówił: „Potrafi”. Tygrys był dzikim, ważącym czterysta pięćdziesiąt funtów mięsożercą, a każdy z jego pazurów był ostry jak nóż. Rozsądek zaś odpowiadał: „Nie potrafi”. Gruby, solidny brezent to nie żadna japońska papierowa ściana. Przecież spadłem na tę plandekę z dużej wysokości i nie pękła. Richard Parker mógł ją podrzeć, ale wymagałoby to czasu i wysiłku. Nie mógł spod niej, ot tak, po prostu, wyskoczyć jak diabeł z pudełka. Poza tym mnie nie widział. A dopóki mnie nie zobaczył, nie miał powodu, żeby rozdzierać brezent.

Zsunąłem się po wiośle. Przełożyłem obie nogi na jedną stronę i ulokowałem stopy na okrężnicy. Okrężnica to górna część burty, jej krawędź, jeśli kto woli. Przesunąłem się jeszcze kawałek, aż moje nogi znalazły się w łodzi. Nie spuszczałem wzroku z przeciwległego krańca plandeki. W każdej chwili mógł się spod niego wynurzyć Richard Parker i rzucić się na mnie. Kilka razy dostałem ataku strasznego dygotu. Najbardziej trzęsły mi się nogi, choć właśnie na ich opanowaniu najbardziej mi zależało. Tymczasem moje stopy stukały w napięty brezent jak w werbel. Trudno było sobie wyobrazić bardziej donośne dobijanie się do drzwi domu Richarda Parkera. Potem drżenie przeniosło się na ramiona, tak że ledwie się utrzymywałem. W końcu ataki dygotu ustały.

Kiedy już większa część mojego ciała znalazła się w łodzi, podciągnąłem się nieco w górę. Spojrzałem w stronę krawędzi brezentu. Zaskoczyło mnie to, że zebra jeszcze żyje. Leżała obok steru, tam gdzie upadła, nieruchoma i apatyczna, ale jej boki wznosiły się i opadały, błyskały też białkami oczy, w których widać było śmiertelne przerażenie. Leżała na boku, przodem do mnie; nienaturalnie wykręcona głowa i szyja opierały się o boczną ławeczkę. Złamana tylna noga sterczała pod ostrym kątem. Kość przebiła skórę, zwierzę krwawiło. Tylko smukłe przednie nogi spoczywały we względnie normalnej pozycji. Zebra podwinęła je, wsuwając kopyta pod skręcony tułów. Z rzadka potrząsała głową, zaczynała stękać i chrapać. Poza tym leżała spokojnie.

Było to piękne zwierzę. Sierść miała mokrą, pasy były oślepiająco białe i smoliście czarne. Zżerał mnie taki paniczny strach, że nie mogłem o tym myśleć, a jednak przelotnie, niczym jakaś spóźniona refleksja, uderzył mnie artyzm tego deseniu, jego oryginalność i doskonałość, a także subtelność zarysu głowy. W tej chwili ważniejsze było dla mnie jednak to, że Richard Parker, o dziwo, nie zabił zebry. W normalnych warunkach z pewnością by to zrobił. Zwykle drapieżniki natychmiast uśmiercają zdobycz. W tych zaś okolicznościach, gdy tygrys przeżywał nieprawdopodobny stres, lęk powinien wyzwolić w nim wyjątkowo silną agresję. Tygrys powinien był urządzić krwawą jatkę.

Powód, dla którego zebra ocalała, wyszedł na jaw bardzo szybko. Kiedy go odkryłem, w pierwszej chwili ścięło mi krew w żyłach – a potem odczułem nawet lekką ulgę. Zza plandeki ukazał się łeb jakiegoś zwierzęcia. Popatrzyło mi, wystraszone, prosto w oczy, po czym łeb schował się, znów się ukazał, schował się ponownie, wychynął jeszcze raz i wreszcie zniknął na dobre. Był to niedźwiedziowaty, liniejący łeb hieny. W naszym zoo mieliśmy całą, liczącą sześć sztuk rodzinę tych zwierząt: dwie dominujące samice i czterech podporządkowanych samców. Hieny miały trafić do ogrodu w Minnesocie. Osobnik w szalupie był samcem. Rozpoznałem go po prawym uchu, które zostało kiedyś straszliwie poszarpane; jego zabliźniona, wystrzępiona krawędź stanowiła świadectwo dawnej agresywności zwierzęcia. Teraz zrozumiałem, dlaczego Richard Parker nie zabił zebry; nie było go po prostu w szalupie. Jest rzeczą niemożliwą, żeby hiena i tygrys przebywali razem na tak małej przestrzeni. Richard Parker musiał zsunąć się z plandeki i utonąć.

Teraz musiałem sobie wytłumaczyć, w jaki sposób hiena znalazła się w łodzi. Wątpiłem, czy hieny potrafią pływać na otwartym morzu. Doszedłem do wniosku, że zwierzę musiało być w szalupie cały czas, schowane pod brezentem, a ja, lądując w łodzi, po prostu go nie zauważyłem. Uświadomiłem sobie jeszcze coś: to właśnie z powodu tej hieny marynarze wrzucili mnie do szalupy. Nie próbowali bynajmniej ratować mi życia. To obchodziło ich najmniej. Użyli mnie jako czegoś w rodzaju przynęty. Mieli nadzieję, że hiena mnie zaatakuje i że jakoś się jej pozbędę, dzięki czemu szalupa będzie dla nich bezpieczna. A że mogłem przy tym stracić życie, było dla nich całkiem nieważne. Teraz wreszcie domyśliłem się, na co pokazywali tak zawzięcie, zanim pojawiła się zebra.

Nigdy bym nie pomyślał, że odkrycie, iż znalazłem się na tak ograniczonym skrawku przestrzeni z hieną cętkowaną, okaże się dobrą nowiną, tak jednak było. Właściwie nowina była podwójnie dobra: gdyby nie hiena, marynarze nie wrzuciliby mnie do szalupy, zostałbym na statku i z pewnością bym utonął. A skoro już musiałem dzielić łódź z dzikim zwierzęciem, to wolałem otwartą wściekłą agresję hieny niż siłę i podstępny atak tygrysa. Z piersi wyrwało mi się najlżejsze z lekkich westchnienie ulgi. Żeby się zabezpieczyć, sięgnąłem po wiosło. Usiadłem na nim okrakiem, oparłszy ten oręż o nadziane nań koło ratunkowe. Lewą stopą zaparłem się o dziobnicę, prawa spoczywała na krawędzi nadburcia. Pozycja była dość wygodna i siedziałem twarzą do wnętrza łodzi.

Rozejrzałem się dokoła. Nic tylko ocean i niebo. To samo widziałem, kiedy wynosiło szalupę w górę na grzbiecie fali. Ocean przez chwilę przypominał wtedy ziemię ze wszystkimi atrybutami rzeźby terenu – wzgórzami, dolinami i równinami. Taka skondensowana geotektonika. W osiemdziesiąt wybrzuszeń dookoła świata. Nigdzie jednak nie dostrzegłem nikogo z mojej rodziny. W wodzie pływały różne przedmioty, ale żaden z nich nie dawał nadziei. Nie dojrzałem żadnej innej szalupy.

Pogoda zmieniała się gwałtownie. Ocean, tak bezkresny, tak oszałamiająco olbrzymi, wygładzał się i uspokajał, falując w jednostajnym rytmie; wicher zamienił się w melodyjny wietrzyk, na delikatnym błękicie ogromnej i nieprzeniknionej kopuły nieba zajaśniały pierzaste promiennie białe chmury. Nad Oceanem Spokojnym wstawał piękny dzień. Moja koszula zaczynała wysychać. Noc znikła tak samo raptownie, jak tonący statek.

Zaczęło się wyczekiwanie. Myśli kłębiły mi się w głowie. Koncentrowałem się na doraźnych drobnych działaniach zapewniających przeżycie lub popadałem w stupor i sparaliżowany bólem, płakałem bezgłośnie z otwartymi ustami i z głową w dłoniach.

ROZDZIAŁ 42

Przypłynęła na wyspie z bananów, piękna jak Maria Panna, otoczona świetlistą aureolą. Jej płomiennorude włosy wyglądały olśniewająco.

– O, błogosławiona Wielka Matko z Puttuczczeri – zawołałem – bogini płodności, szafarko mleka i miłości, która przygarnia strapionych swymi cudownie kojącymi ramionami, postrachu kleszczy, pocieszycielko płaczących, czy przybywasz po to, żeby być świadkiem tej tragedii? To niesprawiedliwe, że taka delikatność zderza się z taką grozą. Już lepiej, żebyś zginęła od razu. Jakże radosny i zarazem pełen goryczy jest twój widok. Przynosisz tyleż radości, ile bólu. Radości, bo oto jesteś ze mną, bólu, bo nie potrwa to długo. Cóż ty wiesz o oceanie? Nic. Bez kierowcy ten pojazd skazany jest na zatracenie. Nasze życie się kończy. Wsiądź, jeśli twoim końcowym przystankiem ma się stać niebyt – to już niedaleko. Możemy usiąść obok siebie. Jeśli chcesz, możesz zająć miejsce przy oknie. Ale widok jest smutny. Och, dosyć tego udawania. Powiem wprost: Kocham cię, kocham cię, kocham. Kocham cię, kocham, kocham. Precz z tymi pająkami.

Była to Oranż, pochodząca z Borneo samica orangutana, nasza duma, gwiazda ogrodu, dostojna matka dwóch uroczych malców. Otaczała ją teraz masa pająków rojących się wokół niej niczym jacyś złowrodzy czciciele. Banany, na których płynęła, utrzymywała w kupie nylonowa siatka, w której załadowano je na statek. Kiedy małpa przeszła do łodzi, banany podskoczyły i przekręciły się w wodzie. Siatka się rozwiązała. Odruchowo, tylko dlatego, że była w moim zasięgu i zaczęła tonąć, schwyciłem ją i wciągnąłem do łodzi; ot, odruchowy, bezmyślny gest, który mógł się okazać zbawienny i uratować mi życie. Ta siatka stała się jednym z moich najcenniejszych skarbów.

Banany rozproszyły się na powierzchni wody. Czarne pająki biegały jak szalone, ale ich sytuacja była beznadziejna. Wyspa rozpadła się pod nimi. Wszystkie utonęły. Szalupa płynęła przez chwilę w istnym morzu owoców.

Wyciągnąłem z wody coś, co wydawało mi się bezużyteczną siatką, ale czy pomyślałem o zebraniu tej bananowej manny? Nie. Nie wyłowiłem ani jednego owocu. Woda rozniosła banany na wszystkie strony. Świadomość tej ogromnej straty legła potem ciężarem na moim sercu. Dostałem niemal konwulsji, wstrząśnięty własną głupotą.

Oranż była kompletnie oszołomiona. Poruszała się wolno i ostrożne, a jej oczy wyrażały całkowite zagubienie. Była w stanie głębokiego szoku. Przez kilkanaście minut leżała plackiem na brezencie, cicha i nieruchoma, potem podniosła się i weszła głębiej do szalupy. Usłyszałem wrzask hieny.

ROZDZIAŁ 43

Ostatnim dostrzeżonym przez mnie śladem po zatopionym statku, była plama oleju mieniąca się na powierzchni wody.

Byłem pewien, że nie pozostawią mnie własnemu losowi. Wydawało mi się mało prawdopodobne, żeby „Tsimtsum” utonął, nie wywołując zaniepokojenia. W tej chwili w Tokio, w Panamie, w Madrasie, w Honolulu, ba, nawet w Winnipeg z pewnością mrugały na konsolach czerwone światełka, dźwięczały dzwonki alarmowe, przejęci grozą ludzie otwierali szeroko oczy i wyrzucali z siebie zdyszanymi głosami: „Boże,»Tsimtsum«zatonął!”. Ręce sięgały po słuchawki telefoniczne. Zapalało się coraz więcej czerwonych świateł, rozdzwaniało się coraz więcej dzwonków. Piloci pędzili do samolotów w niezawiązanych butach, tak się śpieszyli. Sternicy manewrowali kołami sterowymi, aż kręciło im się w głowach. Nawet łodzie podwodne zmieniały kurs, żeby wziąć udział w akcji ratunkowej. Będziemy wkrótce ocaleni. Jakiś okręt pojawi się lada chwila na horyzoncie. Znajdzie się pistolet, żeby zabić hienę i pomóc cierpiącej zebrze. Może i Oranż zostanie uratowana. Na pokładzie statku, który nas wyłowi, będzie czekać moja rodzina. Okaże się, że znaleziono ich w innej szalupie. Muszę tylko przeżyć kilka najbliższych godzin, zanim nadejdzie pomoc.

Sięgnąłem ze swojej grzędy po siatkę. Zwinąłem ją i rzuciłem na środek plandeki, żeby odgrodzić się, choć prowizorycznie, od współpasażerów. Oranż zachowywała się tak, jakby pogrążyła się w katalepsji. Podejrzewałem, że zdycha pod wpływem szoku. Najbardziej martwiła mnie hiena. Cały czas słyszałem jej skowyt. Uczepiłem się nadziei, że zebra, ofiara już jej znana, i orangutan, ofiara potencjalna, odciągną jej uwagę ode mnie.

Jednym okiem śledziłem horyzont, drugim patrzyłem na przeciwległy koniec łodzi. Poza zawodzeniem hieny prawie nie słyszałem innych odgłosów wydawanych przez pozostałe zwierzęta, tylko skrobanie pazurów o deski i od czasu do czasu pomruki i stłumione porykiwania. Na razie nie wywiązała się żadna walka.

Przed południem hiena pojawiła się znowu. Najpierw jej skowyt zamienił się w głośne wrzaski. Przeskoczyła nad zebrą na rufę, gdzie boczne ławki schodziły się, tworząc trójkąt. Było to miejsce wyeksponowane; odległość pomiędzy ławką a górną krawędzią nadburcia wynosiła około dwunastu cali. Hiena wyjrzała lękliwie z łodzi. Widok bezmiaru rozkołysanej wody nie był najwyraźniej tym, co pragnęłaby zobaczyć, bo natychmiast schowała łeb i ześliznęła się na dno łodzi tuż za zebrą. Panowała tam ciasnota; pomiędzy szerokim grzbietem zebry a zbiornikami wypornościowymi, które ciągnęły się wzdłuż całej łodzi pod ławkami, nie było zbyt wiele miejsca dla hieny. Wierciła się więc przez chwilę i miotała, po czym wdrapała się z powrotem na ławkę, i przeskoczywszy nad zebrą, schowała się pod plandeką na środku łodzi. Ten przypływ aktywności trwał nie dłużej niż dziesięć sekund. Hiena znajdowała się teraz o piętnaście stóp ode mnie. Byłem bezradny, mogłem tylko skamienieć z grozy. Zebra odrzuciła łeb do tylu i zarżała.

Miałem nadzieję, że hiena pozostanie pod plandeką. Spotkał mnie srogi zawód. Prawie natychmiast znów przeskoczyła nad zebrą i znalazła się na ławce przy rufie. Tam obróciła się kilkakrotnie ze skowytem, najwyraźniej niezdecydowana, jaką podjąć akcję. Zastanawiałem się, co teraz zrobi. Odpowiedź przyszła szybko: opuściła łeb i zaczęła biegać dookoła zebry, przekształcając ławkę rufową, boczne i poprzeczną, tuż przy krawędzi plandeki, w długi na dwadzieścia stóp wewnętrzny szlak. Zrobiła jedno okrążenie, dwa, trzy, cztery, pięć – i biegała dalej, aż straciłem rachubę. Krążąc tak nieustannie, wydawała z siebie przez cały czas wysoki, szczekliwy dźwięk: jip, jip, jip, jip! Moja reakcja była znów raczej niemrawa. Paraliżował mnie strach, mogłem tylko patrzeć. Bestia biegała w coraz szybszym tempie, a nie należała bynajmniej do najmniejszych: był to dorosły samiec, ważący na oko jakieś sto czterdzieści funtów. Jego bieganie wprawiało w drżenie całą łódź, pazury stukały głośno o deski. Za każdym razem, kiedy zeskakiwała z rufy, martwiałem z przerażenia. Włosy stawały mi dęba już na sam widok krążącego zwierzęcia, jeszcze większy strach ogarniał mnie na myśl, że może w każdej chwili pomknąć prosto w moją stronę. Najwyraźniej Oranż, gdziekolwiek się znajdowała, nie była dla hieny żadną przeszkodą. Zwinięty brzeg plandeki i kłąb siatki były jeszcze bardziej żałosnymi zaporami. Hiena mogła bez żadnego wysiłku znaleźć się na dziobie. Nie wydawało się jednak, aby zamierzała podjąć taką akcję. Za każdym razem, kiedy przebiegała przez poprzeczną ławkę, widziałem górną połowę jej ciała sunącą wzdłuż brzegu plandeki. Ale z drugiej strony, jej zachowanie było absolutnie nieprzewidywalne i w każdej chwili mogła mnie bez ostrzeżenia zaatakować.

Po kilkunastu okrążeniach zatrzymała się raptownie na ławce rufowej i przykucnąwszy, zajrzała pod brezent. Potem podniosła wzrok i utkwiła go we mnie. Byłoby to typowe spojrzenie hieny – pozbawione wyrazu i bezczelne, czysta ciekawość bez śladu refleksji, żuchwa opuszczona, uszy czujnie nastawione, oczy błyszczące i czarne – gdyby nie napięcie, jakie emanowało z każdej cząsteczki ciała tego zwierzęcia, niepokój, który sprawiał, że całe zdawało się wręcz jarzyć od wewnętrznej gorączki. Przygotowałem się na śmierć. Na nicość. Tymczasem hiena zaczęła krążyć od nowa.

Kiedy zwierzę decyduje się coś robić, może to robić bardzo długo. Przez cały ranek hiena zataczała kręgi. Jip, jip, jip, jip, jip. Od czasu do czasu zatrzymywała się na krótko na ławce rufowej, ale zasadniczo wszystkie okrążenia były identyczne, bez żadnych zmian tempa, tonacji skowytu czy kierunku, przeciwnego do ruchu wskazówek zegara. Skowyt był przenikliwy i nieznośnie drażniący. Przypatrywanie się temu wszystkiemu stało się tak nużące i wyczerpujące, że w końcu odwróciłem głowę i obserwowałem zwierzę tylko kątem oka. Nawet zebra, która wydawała z siebie chrapliwy dźwięk za każdym razem, kiedy hiena przebiegała obok jej głowy, popadła w końcu w stupor.

Zawsze, kiedy hiena przystawała na rufie na ławce, serce podchodziło mi do gardła. Choć starałem się koncentrować moją uwagę na horyzoncie, skąd miało nadejść wybawienie, moje spojrzenie wciąż zbaczało w stronę opanowanej manią biegania bestii.

Nie mam uprzedzeń do żadnego zwierzęcia, ale jest rzeczą oczywistą, że hiena cętkowana nie wygląda zbyt przyjemnie. Jest po prostu niewybaczalnie paskudna. Gruby kark i opadający stromo ku zadowi grzbiet nadają jej wygląd nieudanego i zarzuconego przez Stwórcę prototypu żyrafy, a zmierzwione, skudlone futro robi wrażenie ześcibionego z resztek pozostałych po dziele stworzenia. Maść hieny jest pstrą mieszaniną brązu, czerni, żółci i szarości, z plamkami, które nie mają w sobie nic z wytwornej ostentacji rozetowych plam lamparta; wyglądają raczej jak objawy choroby skórnej, jakiejś szczególnie złośliwej odmiany parchów. Łeb ma hiena szeroki i jakby zbyt masywny, z wysokim jak u niedźwiedzia czołem, ale z przerzedzoną w tym miejscu sierścią i z uszami, które, wielkie i zaokrąglone, jeśli nie zostały poszarpane w walkach, wyglądają groteskowo, zupełnie jak mysie. Wiecznie rozdziawiona paszcza bezustannie dyszy. Nozdrza nieproporcjonalnie wielkie. Ogon wystrzępiony i nieruchomy. Chód niezdarny. Wszystko to razem przypomina nieco psa, ale psa, jakiego chyba nikt nie chciałby mieć w domu.

Nie zapomniałem jednak słów ojca. Hieny nie były tchórzliwymi padlinożercami. Jeśli „National Geographic” tak je przedstawiał, to dlatego, że „National Geographic” filmował te zwierzęta za dnia. Tymczasem dla hieny dzień zaczyna się o wschodzie księżyca i wtedy wychodzi z niej krwiożerczy łowca. Hieny atakują stadami wszelkie zwierzęta, jakie zdołają dogonić i jakie podczas ucieczki nie zabezpieczają boków. Polują na zebry, gnu i bawoły indyjskie – i to nie tylko na sztuki starsze czy niedołężne, lecz także na te w pełni sił. Atakują zaciekle, szybko otrząsając się po kopniakach i sztychach rogów, i nigdy się nie zniechęcają, nigdy nie brakuje im zapału. I są mądre: każde stworzenie, które można oddzielić od matki, jest dla nich potencjalnym łupem. Liczące sobie dziesięć minut życia gnu jest ich ulubionym przysmakiem, ale hieny nie gardzą też małymi lwiątkami i nosorożcami. Kiedy już ich wysiłki przyniosą rezultat, wykazują się niezwykłą pracowitością. W ciągu piętnastu minut z zebry pozostaje tylko czaszka, którą hiena wlecze do legowiska, by tam młode zabrały się do jej niespiesznego ogryzania. Nic się nie zmarnuje, zjedzona zostanie także zbroczona krwią trawa wokół ofiary. Brzuchy hien rozdymają się wyraźnie od wielkich, połykanych w całości kawałów mięsa upolowanego zwierzęcia. Jeśli dopisze im szczęście, obżerają się tak, że z trudem się poruszają. Kiedy już strawią to, co pożarły, zwracają zbite kłębki sierści, w których z upodobaniem się tarzają, oczyściwszy je uprzednio dokładnie z tego, co jest w nich jeszcze jadalne. Często w ferworze pożerania ofiary dopuszczają się aktów kanibalizmu; chcąc wyrwać kęs zebry, hiena może odgryźć ucho lub nos swego pobratymca, bez żadnych wrogich intencji. Popełniając taką pomyłkę, nie odczuwa bynajmniej wstrętu. Gama tego, co odpowiada jej podniebieniu, jest zbyt szeroka, aby okazywała niesmak do czegokolwiek.

Przy swym kolosalnym apetycie hiena jest tak niewybredna, że musi to wręcz budzić podziw. Potrafi pić wodę, do której oddaje właśnie mocz. Zwierzę to czyni zresztą inny oryginalny użytek z uryny: w upalne, suche dni chłodzi się, opróżniając pęcherz i urządzając sobie kąpiel w uzyskanym w ten sposób orzeźwiającym błocku. Lubi też przekąskę z odchodów trawożernych zwierząt, które pożera przy akompaniamencie pomruków zadowolenia. Pozostaje otwartą kwestią pytanie, czego hiena nie je. Po krótkim okresie awersji, trwającym na ogół jeden dzień, hieny pożerają zdechłe osobniki swojego gatunku (których uszy czy nosy pochłonęły wcześniej jako przekąskę). Atakują nawet pojazdy mechaniczne – ogryzają reflektory, rury wydechowe, boczne lusterka. Ograniczają je nie tyle możliwości trawienne ich soków żołądkowych, ile siła szczęk, która jest i tak zdumiewająca.

Takie oto zwierzę miałem teraz przed sobą. Zwierzę, którego widok był torturą dla oka i mroził serce.

Wszystko skończyło się w sposób typowy dla tego gatunku. Hiena zatrzymała się na rufie i zaczęła wydawać z siebie głębokie pomruki, dysząc przy tym ciężko. Przesunąłem się na wiośle tak, że dotykałem łodzi tylko palcami nóg. Cętkowana bestia chrząkała i kaszlała, potem nagle zwymiotowała. Struga wymiocin wylądowała za zebrą. Hiena osunęła się w kałużę tego, co z siebie wydaliła. Została tam, rozdygotana, i skamląc, kręciła się w kółko, jakby chciała spenetrować granice zwierzęcej męki. Nie ruszyła się z tego miejsca do końca dnia. Zebra, wyczuwając tuż za sobą drapieżnika, wydawała z siebie od czasu do czasu chrapliwe dźwięki, ale przeważnie leżała cicho, pogrążona w beznadziejnej i posępnej ciszy.

ROZDZIAŁ 44

Słońce pięło się po niebie, osiągnęło zenit, wreszcie zaczęło chylić się ku zachodowi. Spędziłem cały dzień uczepiony swego wiosła, poruszając się tylko wtedy, kiedy wymagało tego utrzymanie równowagi. Moja dusza wyrywała się ku horyzontowi, skąd miał nadejść ratunek. Był to stan pełnej napięcia, zdyszanej nudy. Te pierwsze godziny kojarzą mi się w pamięci z jednym dźwiękiem i nie jest to, wbrew temu, co sądzicie, skowyt hieny ani szum oceanu, lecz brzęk much. Na łodzi były muchy. Wyłaziły i leniwie fruwały, jak to muchy, po wielkich orbitach, dopóki nie zbliżyły się do siebie; wtedy z oszałamiającą szybkością wpadały w korkociąg i eksplodowały oszalałym brzęczeniem. Niektóre śmiało zapuszczały się aż do miejsca, w którym wisiałem na swoim wiośle. Krążyły nade mną przez chwilę, brzęcząc jak plujące spalinami jednosilnikowe samolociki, po czym odlatywały. Czy były lokatorkami szalupy, czy też przybyły na nią wraz z którymś ze zwierząt, najprawdopodobniej z hieną, trudno powiedzieć. Jakiekolwiek jednak było ich pochodzenie, nie przetrwały długo; wszystkie zniknęły w ciągu dwóch dni. Leżąca za zebrą hiena, kłapiąc paszczą, pożarła ich kilkanaście. Inne prawdopodobnie wiatr zmiótł do wody. Być może kilka szczęściar dożyło sędziwego wieku i zmarło po prostu ze starości.

W miarę jak zbliżał się zmierzch, mój lęk narastał. Wszystko, co wiązało się ze schyłkiem dnia, przejmowało mnie grozą. W nocy ludziom ze statku trudno byłoby mnie wypatrzyć. W nocy hiena mogła się znów ożywić. Mogła się też uaktywnić Oranż.

Zapadł mrok. Noc była bezksiężycowa. Zacierały się wszelkie kontury. Wszystko znikło – woda, szalupa, moje własne ciało. Ocean był spokojny, pogoda bezwietrzna, nie mogłem więc znaleźć przestrzennego punktu odniesienia nawet w dźwięku. Patrzyłem uparcie tam, gdzie, jak mi się zdawało, był horyzont, podczas gdy uszy nasłuchiwały odgłosów wydawanych przez zwierzęta. Nie wyobrażałem sobie, jak przetrwam do rana.

W nocy hiena zaczęła warczeć, a zebra wydawać szczekliwe dźwięki i kwiczeć, po czym dała się słyszeć cała seria zagadkowych stuknięć. Zadrżałem ze zgrozy i – nie będę tu niczego ukrywał – popuściłem w spodnie. Wszystkie te odgłosy docierały jednak z drugiego końca szalupy. Nie wyczuwałem żadnych wstrząsów, które sygnalizowałyby jakiś ruch. Piekielna bestia najwyraźniej trzymała się ode mnie z daleka. Nieco bliżej słychać było w ciemnościach jakieś głośne posapywanie, jęki, pomruki i mlaśnięcia. A ponieważ myśl o tym, że to Oranż zaczyna się wiercić, była nie do zniesienia, starałem się ją odpędzić. Po prostu ją ignorowałem. Docierały do moich uszu także odgłosy z dołu, z wody, nagłe plaśnięcia i poświsty, które po pewnym czasie nagle umilkły. Walka o życie toczyła się także tam.

Wreszcie noc minęła, wolno, minuta za minutą.

ROZDZIAŁ 45

Byłem przemarznięty, co odnotowałem mimochodem, jakby nie dotyczyło to mojej osoby. Nadszedł świt. Stało się to szybko, prawie niedostrzegalnie, choć stopniowo. Pasek nieba nad horyzontem zmienił barwę. Przestrzeń zaczęła wypełniać się światłem. Spokojny ocean otworzył się wokół mnie jak wielka księga. Wciąż jednak miałem wrażenie, że jest noc. I nagle stwierdziłem, że nastał dzień.

Ciepło zrobiło się dopiero wtedy, kiedy słońce, które wyglądało jak świecąca elektryczna pomarańcza, wychynęło zza horyzontu, ale nie musiałem czekać aż tak długo, żeby je poczuć. Wraz z pojawieniem się pierwszych promieni odżyła we mnie nadzieja. Kiedy wyłoniły się, a potem wypełniły kolorem zarysy morskiego pejzażu, nadzieja zaczęła rosnąć, aż w końcu rozśpiewała się jak pieśń w moim sercu. Och, jakże cudownie było się w niej pławić! Wszystko musi się jakoś ułożyć. Najgorsze miałem za sobą. Przeżyłem noc. Dziś zostanę uratowany. Już sama myśl o tym, nizanie tych słów jak paciorków i układanie ich w głowie w zdania było dla mnie kolejnym źródłem nadziei. Nadziei karmionej nadzieją. Kiedy horyzont stał się ostrą, wyraźną linią, zacząłem gorączkowo przeszukiwać go wzrokiem na całej długości. Dzień był pogodny, widoczność doskonała. Wyobrażałem sobie, że pierwszy powita mnie Ravi, który zacznie od zwykłych złośliwostek. „Cóż to?”, zapyta. „Znalazłeś sobie wspaniałą, wielką szalupę i napakowałeś do niej zwierzaków? Wydaje ci się, że jesteś jakiś Noe, czy co?”. Ojciec będzie nieogolony i rozchełstany. Matka wzniesie oczy ku niebu i chwyci mnie w ramiona. Wypróbowałem kilkanaście wersji tego, co będzie się działo na statku ratowniczym, wariacji na temat cudownego połączenia rodziny. Tego ranka linia horyzontu mogła być wygięta w jedną stronę, ale moje usta wykrzywiały się w uśmiechu w drugą.

Choć może zabrzmi to dziwnie, dopiero po dłuższym czasie rozejrzałem się, żeby sprawdzić, co się dzieje w szalupie. Hiena zaatakowała zebrę. Miała jaskrawo czerwony pysk i przeżuwała kawał skóry. Mój wzrok zaczął automatycznie szukać rany, miejsca ataku. Kiedy znalazł, zmartwiałem ze zgrozy.

Złamanej nogi zebry nie było. Hiena odgryzła ją i zawlokła na rufę, za inne zwierzę. Płat skóry zwisał nad kikutem. Krew ciągle jeszcze broczyła. Ofiara znosiła męki cierpliwie, bez ostentacyjnych protestów i skarg. Wolne i nieustanne mielenie zębami było jedyną widoczną oznaką męki. Byłem zaszokowany, poczułem odrazę pomieszaną z gniewem. I gwałtowną nienawiść do hieny. Pomyślałem, że powinienem coś zrobić, najlepiej ją zabić. Ale nie zrobiłem nic. Moje oburzenie było krótkotrwałe. Muszę to szczerze wyznać. Nie miałem w sobie dość litości, żeby marnować ją dla zebry. Kiedy własne życie człowieka jest zagrożone, uczucie empatii zostaje stłumione przez straszliwą, egoistyczną żądzę przeżycia. To, że zebra tak bardzo cierpiała – i że jako duże, mocno zbudowane zwierzę, musiała jeszcze wiele wycierpieć, zanim umrze – było smutne, ale nie mogłem na to nic poradzić. Czułem żal, ale jakoś się z tym oswoiłem, z czego nie jestem bynajmniej dumny. Przykro mi, że okazałem wtedy taką gruboskórność. Nie zapomniałem nigdy tej zebry i wszystkiego, przez co przeszła. Nie odmówiłem odtąd ani jednej modlitwy, żeby o niej nie pomyśleć.

Oranż nadal nie dawała znaku życia. Znów zwróciłem oczy w stronę horyzontu.

Tego popołudnia zaczęło trochę mocniej wiać i zauważyłem, że szalupa, pomimo sporego ciężaru, unosiła się na wodzie z dziwną lekkością, niewątpliwie dlatego, że jeszcze wiele brakowało do maksymalnego dopuszczalnego obciążenia. Mieliśmy wysoką wolną burtę, okrężnica była wysoko nad wodą i ocean musiałby być bardzo wzburzony, żeby nas pochłonąć. Ale oznaczało to także, że bez względu na to, którym końcem stanęliśmy do wiatru, ten obracał nas bokiem do fali. Rezultatem było przy małej fali nieustanne „boksowanie” kadłuba, a przy większej nużące kołysanie na boki. Ta niekończąca się huśtawka przyprawiała mnie o mdłości.

Pomyślałem, że poczułbym się może lepiej, zmieniwszy pozycję. Zsunąłem się po wiośle na dziób. Usiadłem przodem do fali, tak że miałem całą łódź po lewej ręce. Byłem teraz bliżej hieny, ale ta przestała się poruszać.

Zacząłem głęboko oddychać, koncentrując się na tym, żeby opanować zawroty głowy, kiedy zobaczyłem Oranż. Wyobrażałem sobie do tej pory, że ukryła się pod plandeką gdzieś blisko dziobu i jak najdalej od hieny. Okazało się, że nic podobnego. Małpa ulokowała się na bocznej ławeczce, tuż obok kolistego szlaku hieny, zasłonięta przed moim wzrokiem tylko wałkiem zrolowanego brezentu. Wystarczyło, że uniosła głowę na cal, żebym ją zobaczył.

Ciekawość wyzwoliła we mnie siły. Musiałem się jej przyjrzeć lepiej. Pomimo kołysania łodzi udało mi się uklęknąć. Hiena spojrzała na mnie, ale się nie poruszyła. Oranż wynurzyła się zza plandeki. Była zgarbiona, trzymała się oburącz krawędzi burty, łeb miała wciśnięty w ramiona. Z otwartego pyska zwisał bezwładnie język. Dyszała ciężko. Pomimo tragicznego położenia, pomimo okropnego samopoczucia parsknąłem śmiechem. Oranż wypowiadała w tej chwili całym swym jestestwem dwa słowa: choroba morska. Zobaczyłem oczami wyobraźni nowy, rzadki gatunek zwierzęcia: żeglującego zielonego orangutana. Usiadłem z powrotem. Choroba sprawiła, że biedaczka miała taki ludzki wygląd! Odnajdowanie ludzkich cech u zwierząt, zwłaszcza u małp, u których tak łatwo je dostrzec, jest niesamowitą zabawą. Małpy są naszym najwierniej odbijającym zwierciadłem w świecie zwierząt. To dlatego cieszą się takim zainteresowaniem w ogrodach zoologicznych. Znów się roześmiałem. Przycisnąłem ręce do piersi, sam zaskoczony uczuciem, jakie mnie ogarnęło. O Boże! Ten śmiech był jak erupcja wulkanu szczęścia. Oranż nie tylko podniosła mnie na duchu, przejęła też niejako ode mnie chorobę morską. Poczułem się zupełnie dobrze.

Z wielką nadzieją wróciłem do wypatrywania ratunku na horyzoncie. Oprócz choroby morskiej Oranż jeszcze jedno zwróciło moją uwagę: małpa nie odniosła żadnych obrażeń. I była odwrócona tyłem do hieny, jak gdyby czuła, że może ją spokojnie zignorować. Ekosystem szalupy był dla mnie zdecydowanie zaskakujący. Trudno było powiedzieć, jak powinny wyglądać relacje hiena-orangutan, ponieważ w warunkach naturalnych do takich konfrontacji nie dochodzi: na Borneo nie ma hien cętkowanych, w Afryce orangutanów. Wydawało mi się jednak wysoce nieprawdopodobne, jeśli nie absolutnie niewiarygodne, żeby umieszczone w jednym miejscu owocożerne, bytujące na drzewach małpy i mięsożerne zwierzęta z sawann mogły stworzyć sobie na jednej łodzi swe nisze, i to tak radykalnie odizolowane, żeby nie zwracać na siebie wzajemnie uwagi. Orangutan miał bez wątpienia dla hieny zapach dziwnej wprawdzie, ale jednak zdobyczy. Zdobyczy, którą z pewnością by zapamiętała, wypluwając ogromne kłęby sierści, niemniej smaczniejszej niż rura wydechowa i wartej tego, by jej odtąd wypatrywać w zadrzewionej okolicy. Z kolei orangutan z pewnością zwęszył w hienie drapieżnika, stąd wzięła się jego czujność i gwałtowna reakcja, kiedy upuszczony przypadkowo kawałek drewna stuknął o deski. Ale natura ciągle nas zaskakuje. Może wcale tak nie było. Jeśli udało się doprowadzić do zgodnej koegzystencji kóz i nosorożca, dlaczego nie mogło być tak samo z orangutanami i hienami? W zoo byłby to wielki triumf. Trzeba by było umieścić tablicę informacyjną. Już ją widziałem w wyobraźni: „Szanowni Państwo, nie obawiajcie się o orangutany! Siedzą na drzewach, bo tam właśnie żyją, a nie dlatego, że boją się hieny cętkowanej. Przyjdźcie tu znów w porze karmienia lub o zachodzie słońca, kiedy małpy będą spragnione, a zobaczycie, jak schodzą z drzew i zdążają do wodopoju nie niepokojone przez hieny”. Ojciec byłby zafascynowany.

Tego popołudnia zobaczyłem w pewnej chwili pierwszy okaz stworzenia, które z czasem stało się moim najdroższym, zaufanym przyjacielem. Najpierw usłyszałem, że coś stuka i skrobie o kadłub szalupy. Po kilku sekundach, tak blisko, że mogłem się wychylić i bez trudu go złapać, wynurzył się wielki morski żółw szylkretowy. Przebierał leniwie płetwami, łeb sterczał mu z wody. Był wprost niesamowicie szkaradny, miał chropowatą żółtawobrunatną skorupę, jakieś trzy stopy długości i cały był upstrzony algami. Całość uzupełniał ciemnozielony pysk z ostrym dziobem zamiast warg i z dwoma wielkimi otworami nozdrzy oraz czarne oczka, które przypatrywały mi się bacznie. Wyraz tego pyska był wyniosły i surowy, jak u humorzastego, sklerotycznego starucha. Najdziwniejsza wydawała się obecność gada w tym miejscu. Wyglądał tak absurdalnie, unosząc się na wodzie, i miał tak dziwny kształt w porównaniu ze smukłymi, opływowymi kształtami ryb! A jednak to on, w przeciwieństwie do mnie, był tu na miejscu i w swoim żywiole. Płynął tak obok łodzi kilkanaście minut.

– Płyń i zawiadom jakiś statek, że tu jestem. Płyń! – powiedziałem. Zawrócił i zniknął w toni, wiosłując na przemian tylnymi płetwami.

ROZDZIAŁ 46

Chmury gromadzące się tam, gdzie miał pojawić się statek, i świadomość przemijania dnia sprawiły, że uśmiech spełzł stopniowo z mojej twarzy. Stwierdzenie, że ta czy inna noc była najgorszą nocą w moim życiu, byłoby pozbawione sensu. Miałem tak wiele koszmarnych nocy do wyboru, że nie potrafiłbym wybrać rekordzistki. A jednak ta druga noc na oceanie utkwiła mi w pamięci jako wyjątkowo ciężka. Od pierwszej, zdominowanej lodowato zimnym strachem, różniła się tym, że moje cierpienie i załamanie, objawiające się płaczem, smutkiem i bólem duszy było teraz bardziej konwencjonalne, a od następnych tym, że miałem jeszcze siłę, żeby w pełni uświadamiać sobie swoje odczucia. W dodatku tę straszną noc poprzedził straszliwy wieczór.

Zauważyłem w pobliżu kilka rekinów. Słońce zaczynało zaciągać kurtynę dnia. Najpierw nastąpiła łagodna eksplozja oranżu i czerwieni, wielka chromatyczna symfonia, ukazało się płótno nadnaturalnych rozmiarów, naprawdę przepyszny obraz zachodu słońca nad oceanem, którego uroku w mojej sytuacji nie mogłem w pełni docenić. Rekiny należały do gatunku mako – były to szybkie, spiczastonose drapieżne bestie ze sterczącymi z paszcz długimi zabójczymi zębiskami, aż nadto wyraźnie widocznymi. Miały po sześć-siedem stóp długości, a jeden był nawet większy. Obserwowałem je z lękiem. Największy, z płetwą grzbietową wystającą kilka cali nad wodę, podpłynął szybko, jakby atakował, ale tuż przed łodzią zanurkował i zniknął pod nami w jednym pełnym przerażającej gracji ślizgu. Potem wrócił, nie podpływając tym razem tak blisko, wreszcie zniknął na dobre. Pozostałe rekiny towarzyszyły nam dłużej, na różnych głębokościach; niektóre mogłem zobaczyć w całej okazałości, gdyż znajdowały się na wyciągnięcie ręki, tuż pod powierzchnią wody. Były też inne ryby, małe i duże, najrozmaitszych barw i kształtów. Mógłbym się im przyjrzeć bliżej, gdyby mojej uwagi nie przykuło coś innego: oto pojawiła się Oranż.

Odwróciła się i opuściła ramię na brezent w dokładnie takim geście, jakim my, ludzie, oparlibyśmy rękę na oparciu sąsiedniego krzesła, czyli w geście wyrażającym całkowite odprężenie. Ale Oranż nie była bynajmniej rozluźniona. Z głęboko zasmuconą i ponurą miną zaczęła się rozglądać, z wolna obracając głowę to w jedną, to w drugą stronę. W jednej chwili podobieństwo małpy do człowieka straciło cały zabawowy charakter. Oranż urodziła w zoo dwójkę młodych – dziś krzepkich samców w wieku pięciu i ośmiu lat – które były jej, i naszą, dumą. To niewątpliwie o nich myślała, przeszukując wzrokiem bezmiar wód i bezwiednie naśladując to, co ja robiłem przez ostatnie trzydzieści sześć godzin. Zauważyła mnie, ale wyraz jej oblicza się nie zmienił. Byłem dla niej jeszcze jednym zwierzęciem, które wszystko straciło i czekało na nieuchronną śmierć. Świadomość tego stanu rzeczy legła mi kamieniem na sercu.

I wtedy, parsknąwszy tylko raz, żeby dać sygnał ostrzegawczy, hiena wpadła w amok. Nie ruszała się ze swego ciasnego kąta przez cały dzień. Teraz oparła przednie łapy na boku zebry, wyciągnęła szyję i schwyciła zębami fałd skóry. Pociągnęła brutalnie i wielki płat zszedł z brzucha jak papier z odwijanej paczki z prezentem, w jednym płynnym ruchu, tyle że bezszelestnie i z większym oporem. Krew buchnęła natychmiast jak rzeka. Zebra ocknęła się; szczekając, chrapiąc i kwicząc, próbowała się bronić. Zaparła się przednimi nogami o burtę i wykręciła głowę, żeby ugryźć hienę, ale bestia pozostawała poza jej zasięgiem. Zebra wierzgnęła zdrową tylną nogą, co niestety nie dało żadnego efektu. Teraz zrozumiałem, skąd brały się dziwne nocne hałasy: to zebra stukała kopytem o nadburcie. Jej wysiłki, żeby się obronić, pobudzały tylko hienę, która wpadła w istny szał, warcząc i kąsając w zapamiętaniu. W boku zebry ziała wielka jama. Hiena, nieusatysfakcjonowana tym, co mogła dosięgnąć, stojąc za pożeranym zwierzęciem, wspięła się na jego zad. Zaczęła wyciągać zwoje jelit i inne organy wewnętrzne. Nie było w tym jej działaniu żadnej metody. Tu szarpnęła zębami, tam coś połknęła, najwyraźniej oszołomiona obfitością jadła. Po zeżarciu połowy wątroby zaczęła szarpać białawy, podobny do balonu żołądek. Ale był on zbyt ciężki, a ponieważ zad ofiary znajdował się wyżej niż brzuch, a krew była śliska, hiena zaczęła się zsuwać łbem naprzód do wielkiej jamy w brzuchu zebry i wreszcie wpadła tam po sam kark, razem z przednimi łapami. Wydobyła się z wysiłkiem, tylko po to, by natychmiast ześliznąć się z powrotem. W końcu pozostała w tej pozycji, do połowy zanurzona w brzuchu, i pożerała zebrę żywcem od środka.

Ofiara stawiała opór ze słabnącą energią. Krew zaczęła płynąć jej z nozdrzy. Kilka razy uniosła głowę, jakby błagała o pomoc niebiosa. Obraz ten wyrażał w sposób doskonały całą ohydę tego, co się działo.

Oranż nie patrzyła na to wszystko obojętnie. Stanęła na swojej ławce i wyprostowała się tak, że widziałem ją w całej okazałości. Ze swymi absurdalnie krótkimi nogami i masywnym torsem wyglądała jak lodówka na przekrzywionych kółkach. Ale dzięki swym rozłożonym potężnym ramionom prezentowała się mimo to imponująco. Ich rozpiętość była większa niż wzrost małpy – jedna ręka wisiała nad wodą, druga sięgała niemal przeciwległej burty. Oranż ściągnęła wargi, obnażając potężne kły, i wydała z siebie ryk. Był to ryk głęboki, potężny i gniewny, zdumiewający u zwierzęcia, które zwykle jest ciche jak żyrafa. Hiena przestraszyła się tego wybuchu tak samo jak ja. Skuliła się i cofnęła o krok. Jej przerażenie nie trwało jednak długo. Utkwiła wzrok w małpie i sierść zjeżyła jej się na grzbiecie, a ogon uniósł się pionowo do góry. Wspięła się znów na konającą zebrę i stamtąd, z krwią skapującą z pyska, odpowiedziała na ryk małpy podobnym rykiem, tyle że w wyższej tonacji. Zwierzęta dzieliła odległość trzech stóp; stały naprzeciw siebie z szeroko rozwartymi paszczami, mierząc się wzrokiem. Wkładały w te ryki całą swą energię, aż drżały z wysiłku. Nawet ze swego miejsca mogłem zajrzeć hienie głęboko do gardła. Powietrze, w którym przed chwilą niosły się nad oceanem poświsty i poszumy, ta naturalna muzyka morza, którą w pomyślniejszych okolicznościach nazwałbym kojącą – wypełniło się nagle całkowicie tymi mrożącymi krew w żyłach rykami. Przypominało to potworny zgiełk bitewny z ogłuszającym hukiem wystrzałów i dudniącymi eksplozjami bomb. Ryk hieny brzmiał w wyższych rejestrach, bas małpy w niższych, a gdzieś pośrodku sytuował się skowyt bezradnej zebry. Moje uszy były wypełnione bez reszty; nie mogłyby w tej chwili zarejestrować ani jednego dodatkowego dźwięku.

Ogarnął mnie niepohamowany dygot. Byłem pewien, że hiena szykuje się do skoku na Oranż.

Nie wyobrażałem sobie, żeby mogło być jeszcze gorzej, a jednak okazało się, że owszem, może. Zebra wypluła z charkotem trochę krwi za burtę. W chwilę później dało się słyszeć głośne uderzenie w dno łodzi, po którym nastąpiło kolejne. Woda wokół nas zaroiła się od rekinów. Szukały źródła krwi, żeru, który był gdzieś blisko. Nad wodą błyskały ich płetwy ogonowe, śmigały łby. Trwało bombardowanie szalupy. Nie obawiałem się, że się wywrócimy, ale raczej tego, że rekiny przebiją metalowy kadłub i zatopią łódź.

Przy każdym kolejnym uderzeniu zwierzęta podskakiwały zaniepokojone, nie na tyle jednak, żeby przerywać swe główne zajęcie, czyli wzajemne straszenie się potwornym rykiem. Byłem pewien, że ten pojedynek zakończy się bezpośrednią konfrontacją fizyczną. Tymczasem po kilku minutach ryki skończyły się raptownie i Oranż, pohukując i mlaskając, odwróciła się plecami do hieny, ta zaś spuściła łeb i wycofała się za zmasakrowane ciało zebry. Rekiny, nie mogąc znaleźć spodziewanego łupu, przestały w końcu taranować łódź i odpłynęły. Zapadła cisza.

W powietrzu unosił się wstrętny, ostry odór, ordynarna mieszanka zapachu zgnilizny i ekskrementów. Wszystko dookoła pokrywała ciemnoczerwona skorupa zakrzepłej krwi. Krążyła nad nią samotna mucha, której brzęk skojarzył mi się z dzwonkiem alarmowym ostrzegającym przed obłędem. Żaden okręt nie pojawił się na widnokręgu, a dzień się kończył. Kiedy słońce schowało się za horyzontem, razem z dniem umarła zebra, a także cała moja rodzina. Wraz z tym drugim zmierzchem zwątpienie ustąpiło bólowi i żałobie. Moi bliscy nie żyli – nie dało się temu dłużej zaprzeczać. Jak straszną rzeczą jest potwierdzenie tego w swym sercu! Stracić brata to stracić kogoś, z kim można dzielić doświadczenia dojrzewania i starzenia się, kogoś, dzięki komu zyskuje się bratową, bratanice i bratanków, istoty, które zaludniają drzewo życia człowieka, tworzą jego nowe gałęzie. Stracić ojca to stracić kogoś, kogo rady i pomocy szukasz, kto jest twą podporą, tak jak pień jest podporą dla konarów. Stracić matkę to po prostu stracić słońce, które świeciło nad twoją głową. To zupełnie tak, jakby straciło się… – wybaczcie, nie mogę dalej. Położyłem się na brezencie i przepłakałem całą noc z twarzą wtuloną w ramiona. Hiena spędziła sporą część nocy na pożeraniu zebry.

ROZDZIAŁ 47

Wstał nowy dzień, szary i wilgotny. Wiał ciepły wiatr, niebo zaciągnęło się burymi chmurami, które wyglądały jak skotłowana, brudna pościel. Ocean się nie zmienił. Kołysał łodzią w jednostajnym rytmie.

Zebra wciąż żyła. Nie mogłem w to uwierzyć. Miała w ciele wielka jamę, przypominającą krater wulkanu tuż po erupcji; wyrzygane, na wpół strawione organy lśniły w świetle dnia lub wydzielały tylko nikły matowy blask, ale inne wciąż jeszcze pulsowały życiem, choć słabo. Wszelki ruch ograniczony był do drgawek tylnej nogi i sporadycznych ruchów oczu. Byłem przerażony. Nie miałem pojęcia, że jakakolwiek istota może przeżyć takie jatki.

Hiena zdradzała napięcie. Nie szykowała się do spoczynku, mimo że świtało. Mógł to być efekt przejedzenia; brzuch zwierzęcia był potężnie rozdęty. Oranż także była w niebezpiecznym nastroju. Kręciła się nerwowo i szczerzyła zęby.

Zostałem tam, gdzie byłem, blisko dzioba. Czułem, że jestem słaby na ciele i na duszy. Bałem się, że wpadnę do wody, jeśli zacznę balansować na wiośle.

Nim minęło południe zebra wyzionęła ducha. Oczy miała szkliste i pozostawała obojętna wobec podejmowanych od czasu do czasu przez hienę ataków.

Walka wybuchła po południu. Napięcie narastało, aż osiągnęło poziom trudny do zniesienia. Hiena wznowiła swoje upiorne „jip, jip, jip”. Oranż wydawała z siebie groźne pomruki i głośno mlaskała. I nagle wszystkie te dźwięki stopiły się w jeden ryk o potwornym natężeniu. Hiena przeskoczyła przez truchło zebry i ruszyła w stronę małpy.

Wydaje mi się, że dałem wyraźnie do zrozumienia, jak niebezpieczną bestią jest hiena. Miałem to zakodowane w świadomości tak mocno, że uznałem Oranż za pokonaną, jeszcze zanim małpa zdobyła się na jakąkolwiek obronę. Nie doceniłem jej. Nie doceniłem jej zawziętości.

Najpierw zdzieliła bestię w łeb. Był to dla mnie szok. Serce roztapiało mi się wprost z miłości, podziwu i lęku. Czy wspomniałem wcześniej, że była kiedyś zwierzęciem domowym, okrutnie zaniedbywanym przez swych indonezyjskich właścicieli? Jej historia była historią typową dla każdego niechcianego zwierzęcia domowego. A wygląda to zwykle tak: zwierzę kupuje się, kiedy jest małe i rozkoszne. Daje wtedy swoim właścicielom wiele radości. Potem rośnie, a wraz z nim rośnie jego apetyt. Okazuje się, że nie można go przyuczyć do domowego życia. Rosnąca krzepa sprawia, że trudno nad nim zapanować. Pewnego dnia służąca wyciąga z jego legowiska prześcieradło, żeby je uprać, albo synek porywa mu w żartach jakiś kąsek z miski i takie niewinne gesty sprawiają, że wściekłe zwierzę błyska zębami, co wywołuje popłoch w całej rodzinie. Już nazajutrz nasz ulubieniec telepie się na tylnym siedzeniu rodzinnego jeepa w towarzystwie swych „ludzkich” braci i sióstr. Wjeżdżają do dżungli. Wszyscy pasażerowie samochodu są oszołomieni widokiem tego niesamowitego miejsca. Docierają do polany. Dokonują jej pośpiesznej lustracji. I nagle rozlega się głośny warkot jeepa, spod kół tryska ziemia i dotychczasowy ulubieniec rodziny widzi twarze wszystkich tych, których znał i kochał, za tylną szybą oddalającego się błyskawicznie jeepa. Zwierzę zostało porzucone. Nic z tego nie rozumie. Jest tak samo nieprzygotowane do życia w dżungli, jak jego ludzcy bracia i siostry. Czeka na ich powrót, usiłując stłumić rosnącą panikę. Tymczasem oni nie wracają. Słońce zachodzi. Zwierzę szybko popada w skrajną depresję, odechciewa mu się żyć. Umiera z głodu i zimna w ciągu kilku dni. Albo rozszarpują je psy.

Oranż była jednym z tych porzuconych pieszczochów. Tyle że wylądowała w zoo w Puttuczczeri. Pozostała łagodna i nigdy nie przejawiała agresji. Zapamiętałem z dzieciństwa, jak obejmowały mnie jej nieskończenie długie ramiona i jak przebierała mi we włosach palcami długimi jak moja cała ręka. Była młodą samicą, przygotowującą się do roli matki. Kiedy dojrzała w pełni i stała się dorosłym dzikim zwierzęciem, obserwowałem ją z dystansu. Wydawało mi się, że znam ją na tyle dobrze, by móc przewidzieć każdy jej ruch. Że znam nie tylko jej nawyki, ale także ograniczenia. Teraz ta demonstracja szaleńczej odwagi uświadomiła mi, jak bardzo się myliłem. Do tej pory znałem ją tylko częściowo.

A zatem zdzieliła hienę w łeb. I jaki to był cios! Nogi bestii rozjechały się, a głowa rąbnęła w ławkę, nad którą akurat się znalazła. Towarzyszył temu tak głośny trzask, że byłem pewien, iż albo ławka, albo szczęka, albo i to, i to zostało zgruchotane. Hiena zerwała się wprawdzie natychmiast na równe nogi, z sierścią zjeżoną tak samo jak włosy na mojej głowie, ale jej zaciekłość wyraźnie osłabła. Wycofała się. Triumfowałem. Sensacyjna obrona Oranż napełniła otuchą moje serce.

Nie na długo.

Dorosła samica orangutana nie może pokonać dorosłego samca hieny cętkowanej. Jest to prosta, potwierdzona empirycznie prawda. I zoolodzy powinni ją poznać. Gdyby Oranż była samcem, tak potężnym w rzeczywistości, jak w moim sercu, sprawa mogłaby wyglądać zupełnie inaczej. Ale choć żyjąc w komforcie zoo, była jak na samicę tęga, ważyła co najwyżej sto dziesięć funtów. Samice orangutanów są o połowę mniejsze od samców. Nie chodzi zresztą wyłącznie o wagę i brutalną siłę. Oranż nie była bynajmniej bezbronna. Rzecz sprowadzała się do postawy wobec zagrożenia – i wiedzy. Cóż może wiedzieć owocożerne zwierzę o zabijaniu? Gdzie miało się nauczyć, w jakie miejsca kąsać, jak mocno i jak długo? Orangutan może być wyższy, mieć bardzo silne i zręczne ramiona i długie zęby, ale jeśli nie wie, jaki zrobić z nich użytek, są one bezużyteczne. A hiena, dysponując tylko paszczą, zawsze pokona małpę, bo wie, czego chce i jak to osiągnąć.

Hiena wróciła. Wskoczyła na ławkę i złapała małpę za przegub, zanim ta zdążyła wymierzyć jej cios. Oranż zdzieliła ją w głowę drugą ręką, ale bestia warknęła tylko wściekle. Małpa chciała ją ugryźć, ale hiena była szybsza. Obronie Oranż brakowało niestety precyzji i konsekwencji. Jej strach był czymś bezużytecznym, czymś, co ją tylko paraliżowało. Hiena puściła jej przegub i wprawnie dopadła gardła.

Oniemiały z bólu i zgrozy patrzyłem, jak Oranż bezskutecznie młóci hienę pięściami i szarpie jej sierść, podczas gdy ta zaciska jej zęby na gardle. Małpa do samego końca przypominała człowieka: jej oczy, podobnie jak zduszone krzyki, wyrażały strach i ból w sposób głęboko ludzki. Usiłowała wpełznąć na plandekę. Hiena potrząsała nią gwałtownie. Oranż spadła z ławki na dno łodzi, razem z uczepioną jej przeciwniczką. Słyszałem hałasy, ale nic już nie widziałem.

Ja miałem być następny. Tyle wiedziałem na pewno. Z trudem podniosłem się na nogi. Ledwie widziałem przez łzy napływające mi do oczu. Nie płakałem teraz z powodu utraty rodziny ani ze strachu przed bliską śmiercią. Byłem zbyt odrętwiały, żeby myśleć o jednym czy o drugim. Płakałem, bo byłem potwornie zmęczony i przyszła pora odpocząć.

Wszedłem na brezent. Choć mocno napięty, lekko uginał się pode mną, co sprawiło, że moje trzy-cztery pierwsze kroki były chwiejne i kosztowały mnie wiele wysiłku. A musiałem dojść do siatki i dalej, do zrolowanego brzegu plandeki. I to w szalupie, która nie przestawała się kołysać. Przy moim stanie fizycznym wydawało mi się to daleką podróżą. Kiedy postawiłem stopę na środkowej poprzecznej ławce, jej twardość dodała mi pewności siebie, zupełnie jak gdybym stanął na stałym lądzie. Ulokowałem na ławce obie stopy i przez chwilę rozkoszowałem się stabilnością swej pozycji. Kręciło mi się w głowie, ale ponieważ zbliżał się najważniejszy moment mojego życia, wzmacniało to tylko poczucie podszytego lękiem uniesienia. Podniosłem ręce na wysokość piersi – to był mój oręż przeciw hienie. Bestia patrzyła na mnie. Jej pysk był czerwony. Obok, przy martwej zebrze, leżała Oranż z szeroko rozłożonymi ramionami. Jej krótkie nóżki były splecione i przekrzywione na bok. Wyglądała jak małpi Chrystus na krzyżu, tyle że nie miała głowy. Z bezgłowego tułowia wciąż ciekła krew. Był to widok straszliwy dla oczu i zabójczy dla ducha. Tuż przed skokiem na hienę, pragnąc zebrać się w sobie przed finalną walką, spojrzałem w dół.

I wtedy zobaczyłem między swoimi stopami, pod ławką, łeb Richarda Parkera. Był olbrzymi. Moje otępiałe zmysły odbierały go tak, jakby miał rozmiary planety. Łapy tygrysa były grube jak tomiska Encyclopaedia Britannica.

Wróciłem na dziób i runąłem na brezent.

Spędziłem noc w stanie delirium. Wmawiałem sobie, że wcześniej udało mi się zasnąć i że tygrys mi się tylko przyśnił.

ROZDZIAŁ 48

Imię i nazwisko Richarda Parkera było rezultatem urzędniczej pomyłki. W okręgu Khulna w Bangladeszu, zaraz za granicami Sundarbansu, terroryzowała ludzi pantera. Pewnego dnia porwała dziewczynkę. Znaleziono tylko małą rączkę z namalowanym henną wzorkiem na dłoni i kilkoma plastikowymi bransoletkami. Dziewczynka była siódmą ofiarą pantery w ciągu dwóch ostatnich miesięcy. A drapieżnik stawał się coraz bardziej bezczelny. Poprzednią ofiarą był wieśniak, którego pantera zaatakowała w biały dzień na polu. Zawlokła go do dżungli, gdzie zjadła prawie całą głowę nieszczęśnika, ogryzła jego prawą nogę i zeżarła wszystkie wnętrzności. Ciało znaleziono zaklinowane w rozwidleniu gałęzi. Wieśniacy trzymali nocą straż w pobliżu tego miejsca, w nadziei, że zaskoczą panterę i zabiją ją, ale już się nie pojawiła. Zarząd Leśnictwa wynajął zawodowego myśliwego i ten zbudował na drzewie nad rzeką, w miejscu, gdzie nastąpiły dwa ataki pantery, mały zamaskowany pomost. Nad brzegiem rzeki przywiązano do kołka kozę. Myśliwy czatował kilka nocy. Zakładał, że pantera musi być starym, zniedołężniałym samcem ze startymi zębami, który nie potrafi już upolować zdobyczy trudniejszej od człowieka. Ale pewnej nocy wyszła na otwartą przestrzeń piękna tygrysica o lśniącej sierści, z jednym małym. Koza zaczęła beczeć. Co jednak dziwne, tygrysek, który wyglądał na jakieś trzy miesiące, nie zwracał na nią większej uwagi. Popędził od razu do rzeki i zaczął chciwie pić. Matka poszła w jego ślady. Ugaszenie pragnienia jest zawsze imperatywem silniejszym niż zaspokojenie głodu. Kiedy tylko tygrysica napiła się wody, natychmiast zainteresowała się kozą. Myśliwy miał z sobą dwie strzelby: jedną z prawdziwymi nabojami, drugą z obezwładniającymi strzałkami. Tygrysica nie była ludojadem, ale kręciła się tak blisko ludzkich siedzib, że mogła stanowić dla wieśniaków zagrożenie, zwłaszcza że miała młode. Myśliwy sięgnął po strzelbę ze strzałkami. Wystrzelił dokładnie w momencie, kiedy tygrysica zamierzała zaatakować kozę. Trafiona strzałką, wycofała się, chrapnęła i uciekła. Jednak takie obezwładniające naboje nie usypiają łagodnie jak filiżanka dobrej herbaty, tylko zwalają z nóg jak wypita duszkiem butelka mocnego trunku. Wzmożona aktywność zwierzęcia dodatkowo przyśpiesza działanie narkotyku. Myśliwy wezwał przez radio swoich pomocników. Znaleźli tygrysicę około dwustu jardów od rzeki. Była wciąż przytomna. Tylne łapy miała całkiem bezwładne, utrzymywała się jeszcze chwiejnie na przednich. Kiedy pokazali się myśliwi, chciała uciec, ale nie mogła. Odwróciła się więc w ich stronę i podniosła swoją zabójczą łapę. Ale wtedy straciła równowagę. Runęła na ziemię i w ten sposób zoo w Puttuczczeri wzbogaciło się o dwa nowe tygrysy. Miauczącego ze strachu malca znaleziono w pobliskich zaroślach. Myśliwy, który nazywał się Richard Parker, złapał go gołymi rękami, a przypomniawszy sobie, jak tygrysek pędził, żeby się napić, ochrzcił go Thirsty – Spragniony. Jednak zajmujący się wysyłką urzędnik na stacji kolejowej w Howrah był najwidoczniej człowiekiem tyleż nieprzytomnym, co gorliwym. Z wszystkich papierów, które trzymaliśmy razem z tygryskiem, wynikało, że mały nazywa się Richard Parker, imię zaś myśliwego brzmi Thirsty, a nazwisko Niepodano. Ojciec uśmiał się zdrowo z tego całego galimatiasu, a nazwisko Richard Parker przylgnęło do tygrysa.

Czy Thirsty Niepodano złapał w końcu panterę ludojada, nie mam pojęcia.

ROZDZIAŁ 49

Rano nie mogłem się ruszyć. Osłabienie przykuło mnie do plandeki. Nawet myślenie było dla mnie zajęciem wyczerpującym. Zmuszałem się do jak najprostszego rozumowania. Po dłuższym czasie, w tempie wlokącej się przez pustynię karawany, udało mi się sformułować pewne myśli.

Dzień był podobny do poprzedniego, ciepły i bez słońca, z niskim pułapem chmur i lekkim wietrzykiem. To była jedna myśl. Łódź kołysała się łagodnie – i o tym była myśl druga.

Po raz pierwszy pomyślałem o pożywieniu. Nie miałem w ustach kropli wody, nie przełknąłem ani kęsa, nie zmrużyłem oka od trzech dni i nocy. Odkrycie tak oczywistej przyczyny mojej niemocy nieco mnie pokrzepiło.

Richard Parker był wciąż w łodzi. Ściśle mówiąc, tuż pode mną. Wydaje się to niewiarygodne, ale dopiero po dłuższych rozmyślaniach, po oszacowaniu różnych szczegółów i rozważeniu punktów widzenia doszedłem do wniosku, że nie był to sen ani zwid, zaburzenie pamięci, figiel wyobraźni ani żaden podobny trik, ale solidny, namacalny fakt, z którym zostałem skonfrontowany, będąc w stanie krańcowego wyczerpania i silnego wzburzenia. Wiedziałem, że jego prawdziwość znajdzie potwierdzenie, kiedy tylko poczuję się wystarczająco dobrze, żeby rzecz dokładnie zbadać.

To, jak mogłem przez dwie i pół doby nie zauważyć ważącego czterysta pięćdziesiąt funtów tygrysa bengalskiego w długiej na dwadzieścia sześć stóp szalupie, pozostawało zagadką, której rozwiązanie odkładałem również na później, kiedy będę miał więcej sił. Ów swoisty cud z pewnością czynił z Richarda Parkera relatywnie największego gapowicza w historii podróży morskich. Licząc od czubka nosa po koniuszek ogona, tygrys zajmował jedną trzecią długości łodzi.

Pomyślicie pewnie, że straciłem w tym momencie wszelką nadzieję. Owszem. A jednak w rezultacie odzyskałem animusz i poczułem się znacznie lepiej. Często obserwujemy coś takiego w sporcie. Tenisista, który staje do pojedynku z mistrzem, zaczyna efektownie, ale szybko traci pewność siebie. Champion zbiera punkty w gemach. Ale w ostatnim secie, nie mając już nic do stracenia, jego przeciwnik znów się rozluźnia, nabiera swobody i odwagi. Nagle zaczyna grać jak szatan i mistrz musi się nieźle natrudzić, aby zdobyć w końcówce jakieś punkty. Tak właśnie było ze mną. Już pokonanie hieny wydawało się prawie niemożliwe, ale Richard Parker miał nade mną tak ogromną i tak oczywistą przewagę, że nawet nie warto było się tym trapić. Tygrys na pokładzie oznaczał mój koniec. No a skoro to już zostało ustalone, dlaczego by nie zrobić czegoś, co przyniosłoby wreszcie ulgę wyschniętemu gardłu?

Uważam, że właśnie to, iż dosłownie konałem z pragnienia, ocaliło mi życie tego ranka. Od chwili, kiedy słowo „pragnienie” pojawiło się w mojej głowie, nie mogłem już myśleć o niczym innym, jak gdyby już ono samo było słone i im więcej się o nim myśli, tym jest gorzej. Słyszałem kiedyś, że łaknienie powietrza jest doznaniem silniejszym niż pragnienie. Powiedziałbym, że owszem, ale tylko przez kilka minut. Po paru minutach człowiek umiera i męka się kończy, podczas gdy pragnienie to afera ciągnąca się w nieskończoność. No bo przypomnijmy sobie: Chrystus umarł na krzyżu wskutek uduszenia, ale skarżył się tylko na pragnienie. Jeśli pragnienie jest taką udręką, że skarży się na nie nawet Syn Boży, to wyobraźcie sobie, czym jest ono dla zwykłego człowieka. Mnie przyprawiało wręcz o obłęd. Nie przeżyłem większej fizycznej tortury niż udręka tego wstrętnego, kleistego posmaku w ustach, tego nieznośnego ucisku w gardle, tego wrażenia, że moja krew zamienia się w gęsty, ciągnący się syrop. Wierzcie mi, w porównaniu z tym tygrys był niczym.

Tak więc odsunąłem na bok wszelkie myśli o Richardzie Parkerze i ruszyłem, nieustraszony, na poszukiwanie słodkiej wody.

Różdżka z mojej wyobraźni opadła gwałtownie i źródlana woda trysnęła w górę, kiedy uprzytomniłem sobie, że znajduję się na prawdziwej, „regulaminowej” szalupie i że taka szalupa musi być wyposażona w zapasy wody i żywności. Moje założenie wydawało mi się doskonale logiczne. Jaki kapitan zaniedbałby czegoś tak elementarnego, ryzykując życie swej załogi? Jaki zaopatrujący statki dostawca nie pomyślałby o dodatkowym zarobku, zwłaszcza jeśli można by go zdobyć, udając, że chodzi o cel tak szlachetny, jak ocalenie komuś życia? W łodzi była zatem woda. Musiałem ją tylko znaleźć.

Co oznaczało, że musiałem się ruszyć.

Czołgając się, dotarłem do środka łodzi, na skraj zwiniętego brezentu. Kosztowało mnie to wiele trudu. Czułem się tak, jakbym pełznął po zboczu wulkanu, by za chwilę, przechyliwszy się przez krawędź, zajrzeć do krateru, w którym wrze pomarańczowa lawa. Przywarłem płasko do plandeki. Ostrożnie podniosłem głowę. Wychyliłem się tylko tyle, ile to było konieczne. Richarda Parkera nie dostrzegłem, choć hienę widziałem doskonale. Stała za tym, co zostało z zebry, i patrzyła na mnie.

Już się jej nie bałem. Nie dzieliło mnie od niej nawet dziesięć stóp, a jednak serce mi nie zadrżało. Obecność Richarda Parkera miała przynajmniej jeden użyteczny aspekt. Lęk przed tym groteskowym zwierzęciem w sytuacji, kiedy obok leżał tygrys, byłby jak obawa przed drzazgami, kiedy dokoła padają drzewa. Ogarnęła mnie wściekłość. – Ty ohydna, cuchnąca kreaturo – wycedziłem przez zęby. Jedynym powodem, dla którego nie wstałem, nie zdzieliłem bestii kijem i nie wypchnąłem jej za burtę, było to, że nie miałem siły ani kija, bo odwagi mi nie brakowało.

Czy hiena wyczuła, że jestem tu panem? Czy powiedziała sobie w duchu: „Superalfa mnie obserwuje – lepiej się nie ruszać”? Nie wiem. W każdym razie nie poruszyła się. Właściwie to, jak bojaźliwie opuściła łeb, mogłoby świadczyć, że chce się przede mną schować. Ale chowała się daremnie. Już wkrótce miała dostać to, na co zasłużyła.

Sama obecność Richarda Parkera także tłumaczyła dziwne zachowanie hieny. Teraz było dla mnie jasne, dlaczego ograniczała się do tak absurdalnie małej przestrzeni za zebrą i dlaczego tak długo zwlekała z jej zabiciem. Powstrzymywał ją lęk przed większym zwierzęciem i przed ruszeniem jego żeru. Wymuszone, tymczasowe zawieszenie broni pomiędzy Oranż i hieną i moje wyczekiwanie wynikały bez wątpienia z tej samej przyczyny: w obliczu tak potężnego drapieżnika wszyscy byliśmy potencjalnym łupem i wszystkich obowiązywały zwykłe prawa dżungli. Najwyraźniej obecność tygrysa uratowała mnie przed hieną – i był to typowy wręcz przykład ratowania się przed deszczem tylko po to, by dostać się pod rynnę.

Tymczasem wielka bestia zupełnie nie zachowywała się jak na wielką bestię przystało i było to tak wyraźne, że hiena pozwoliła sobie na duże zuchwalstwo. Bierność Richarda Parkera, i to bierność trwająca trzy doby, wymaga wyjaśnienia. Mogły tu wchodzić w grę dwa czynniki: środki uspokajające i choroba morska. Ojciec regularnie aplikował coś na uspokojenie niektórym zwierzętom, żeby złagodzić stres. Może dał Richardowi Parkerowi taki środek na krótko przed zatonięciem statku? Czy szok w obliczu katastrofy – piekielny łoskot i ryk oceanu, wypadnięcie za burtę, straszliwy wysiłek, by dopłynąć do szalupy – spotęgował działanie barbituranu? Czy potem obezwładniła tygrysa choroba morska? Tylko tak mogłem sobie rzecz wytłumaczyć.

Przestało mnie to zresztą interesować. Teraz interesowała mnie tylko woda.

Zacząłem badać inwentarz łodzi.

ROZDZIAŁ 50

Szalupa była głęboka dokładnie na trzy i pół stopy, szeroka na osiem i długa na dwadzieścia sześć stóp. Wiedziałem to, bo wszystkie dane były wydrukowane czarnymi literami na jednej z bocznych ławek. Z napisu wynikało, że łódź może pomieścić maksimum trzydziestu dwóch ludzi. Czyż nie byłoby wesoło, gdybym dzielił ją z takim tłumem? Tymczasem była nas trójka, a i tak dokuczała nam ciasnota. Symetryczna szalupa miała zaokrąglone końce, właściwie trudne do odróżnienia. Rufę można było poznać po małym sterze, stanowiącym jakby przedłużenie kilu, przód zaś, jeśli nie liczyć skonstruowanego przeze mnie przydatku, zwieńczył najbardziej tępy dziób w historii szkutnictwa. Aluminiowy kadłub był spojony nitami i pomalowany na biało.

Tak wyglądała łódź od zewnątrz. W środku nie była tak przestronna, jak by można oczekiwać, z powodu bocznych ławek, które biegły wzdłuż długości całej łodzi, łącząc się na dziobie i na rufie i tworząc w ten sposób na końcach dwie dodatkowe, mniej więcej trójkątne ławeczki. Pod ławkami znajdowały się hermetycznie zamknięte zbiorniki powietrzne. Boczne ławki miały szerokość trzech stóp, a zatem wolna przestrzeń między nimi miała dwadzieścia stóp długości i pięć szerokości. Tworzyło to obszar o powierzchni stu stóp kwadratowych, okupowany przez Richarda Parkera. Boczne ławki łączyły trzy poprzeczne; jedną z nich roztrzaskała zebra podczas upadku. Te poprzeczne ławki miały po dwie stopy szerokości każda i były rozmieszczone w równych odstępach, na wysokości dwóch stóp od dna. Gdyby Richard Parker siedział pod ławką, miałby niezłą zabawę, waląc co chwila głową w sufit, jeśli można to tak nazwać. Pod plandeką miał dodatkową przestrzeń dzięki dwunastocalowemu odstępowi pomiędzy górną krawędzią nadburcia, do której przymocowany był brezent, a ławkami. Razem dawało to zatem trzy stopy, co ledwie wystarczało, by tygrys mógł stanąć. Podłoga z wąskich, gładkich desek była płaska, ścianki zbiorników idealnie do niej prostopadłe. Tak więc, co ciekawe, choć łódź miała zaokrąglone końce i boki, jej wnętrze było prostokątne.

Miałem wrażenie, że oranż – ten piękny hinduski kolor – jest barwą symbolizującą przetrwanie, bo całe wnętrze łodzi, plandeka, kamizelki i koła ratunkowe, wiosła oraz większość innych ważnych detali, były pomarańczowe. Pomarańczowe były nawet plastikowe gwizdki.

Po obu stronach dziobu czerniały wypisane antykwą słowa „Tsimtsum” i „Panama”.

Plandekę z mocnego, szorstkiego brezentu zrolowano aż do środkowej poprzecznej ławki. Ta, przy której znajdowało się legowisko Richarda Parkera, pozostawała schowana, a trzecia była połamana i przygniatało ją ciało zebry.

W nadburciu było sześć dulek, wrębów w kształcie litery U; wioseł zostało tylko pięć, bo jedno straciłem, usiłując odepchnąć od szalupy Richarda Parkera. Trzy leżały na ławce po jednej stronie łodzi, czwarte na ławce przeciwległej, a z piątego skonstruowałem swój zbawczy bukszpryt. Wątpiłem w użyteczność tych wioseł jako środka napędu. Szalupa nie była łódką regatową, ale ciężką, solidną konstrukcją przeznaczoną do powolnego dryfowania bez nawigacji, choć przypuszczam, że gdyby było trzydziestu dwóch chłopa, moglibyśmy jakoś ruszyć.

Nie odnotowałem tych wszystkich i wielu innych szczegółów od razu. Zauważałem je z czasem i pod presją rozmaitych konieczności. Znalazłem się w najgorszej z najgorszych opresji, moja przyszłość malowała się w ponurych barwach i każdy drobiazg, każdy szczegół mógł zapalić w mojej świadomości światełko nadziei. A wtedy nie był już zwykłym drobiazgiem, ale przeobrażał się w najważniejszą rzecz na świecie, w coś, co mogło uratować mi życie. A takie odkrycia zdarzały się bez przerwy. Jakże prawdziwe jest porzekadło, że potrzeba jest matką wynalazków!

ROZDZIAŁ 51

Podczas pierwszego przeglądu nie wypatrzyłem jednak tego drobiazgu, na którym mi najbardziej zależało. Rufa i boczne ławki tworzyły jedną litą całość, podobnie jak boki zbiorników powietrznych. Podłoga przylegała płasko do wnętrza kadłuba; nie mogło być pod nią żadnych schowków. Było pewne, że nie ma tam żadnych szafek, skrzynek ani innych pojemników, tylko gładkie, jednolite, pomarańczowe powierzchnie.

Straciłem dobre mniemanie o kapitanach i dostawcach. Nadzieja na przeżycie przygasła. Pragnienie pozostało.

Jakie zapasy mogły być na dziobie, pod plandeką? Zawróciłem i zacząłem pełznąć w stronę dziobu. Czułem się jak wysuszona na wiór jaszczurka. Nacisnąłem dłonią brezent. Był mocno napięty. Gdybym go odwinął, dobrałbym się do tego, co mogło tam być zmagazynowane. Ale to oznaczałoby otwarcie wejścia do legowiska Richarda Parkera.

Nie wahałem się ani chwili. Pragnienie pobudzało mnie do działania. Wyciągnąłem wiosło spod brezentu. Włożyłem na siebie koło ratunkowe. Położyłem wiosło w poprzek dziobu. Pochyliłem się nad nadburciem i kciukiem ściągnąłem z haka linę przytrzymującą brezent. Namęczyłem się z tym okropnie. Ale z drugim i trzecim hakiem poszło już łatwiej. Zrobiłem to samo po drugiej stronie. Brezent zwiotczał pod naciskiem moich łokci. Leżałem na nim płasko, nogami w stronę rufy.

Odwinąłem brzeżek plandeki i od razu wiedziałem, że moje wysiłki zostały nagrodzone. Dziób był skonstruowany podobnie jak rufa; tu również była ławeczka. A na niej, o kilka cali od stewy, błyszczał jak brylant rygiel. Dostrzegłem zarys wieka. Serce zaczęło mi walić jak młotem. Odwinąłem brezent jeszcze trochę i zajrzałem pod spód. Wieko miało kształt trójkąta z zaokrąglonymi kątami, trzy stopy u podstawy i dwie wysokości. W tym samym momencie dostrzegłem jakiś wielki pomarańczowy kształt. Cofnąłem się gwałtownie, ale pomarańczowy masyw nie poruszył się. Nie dostrzegłem też oczu. Spojrzałem jeszcze raz. To nie był tygrys, lecz kamizelki ratunkowe. Legowisko Richarda Parkera zamykał od mojej strony stos kamizelek.

Ciarki przebiegły mi po grzbiecie. Między kamizelkami, jak przez zasłonę z liści, dostrzegłem po raz pierwszy wyraźnie, bez wątpliwości, czy nie jest to przywidzenie, fragment Richarda Parkera – jego zad i grzbiet. Płowy, pasiasty i wprost ogromny. Tygrys leżał na brzuchu, zwrócony w stronę rufy. Leżał nieruchomo, tylko boki wznosiły się i opadały miarowo. Aż zamrugałem oczami, nie dowierzając, że jestem tak blisko. Dzieliły mnie od niego zaledwie dwie stopy. Mogłem go uszczypnąć w tyłek. A między nami nie było nic oprócz cienkiego brezentu, który nie stanowił żadnej przeszkody.

– Boże, ratuj! – żadne wołanie nie mogło być bardziej żarliwe od tego cichego jak oddech szeptu. Leżałem w absolutnym bezruchu.

Musiałem jednak dostać się do wody. Opuściłem powoli rękę i po cichutku odsunąłem zasuwę. Podniosłem wieko. W środku był pojemnik.

Wspomniałem wcześniej o szczegółach, które były dla mnie zbawieniem. To był właśnie jeden z nich: zawiasy wieka znajdowały się o jakiś cal od krawędzi ławki dziobowej, co oznaczało, że kiedy pokrywa była otwarta, stawała się zaporą odgradzającą mnie od Richarda Parkera, który inaczej mógłby się do mnie dostać, odsunąwszy na bok kamizelki. Otworzyłem wieko tak, aż oparło się o poprzecznie ułożone wiosło i brzeg plandeki. Teraz Richard Parker, chcąc mnie zaatakować, musiałby sforsować pokrywę. Gdyby podjął taką próbę, zdążyłbym wskoczyć w kamizelce do wody. Rozejrzałem się dookoła. Nigdzie nie było widać rekinów.

Spojrzałem w dół i o mało nie zemdlałem z radości. W otwartym schowku błyskały rozmaite nowiutkie pojemniki i puszki. Jakże rozkoszny był widok fabrycznie wyprodukowanych dóbr, wytworów człowieka! Odkrycie tego całego bogactwa sprawiło mi tak ogromną przyjemność – na którą składały się nadzieja, zaskoczenie, niedowierzanie, dreszczyk podniecenia, wdzięczność – że nie dorównywała jej żadna przeżyta przeze mnie euforia towarzysząca Gwiazdce, urodzinom, ślubowi, świętu Diwali i innym okazjom, przy których dostaje się prezenty. Byłem wprost pijany ze szczęścia.

Mój wzrok spoczął natychmiast na tym, czego szukałem. Woda znajduje się zawsze w jakichś pojemnikach, w butelkach, puszkach lub kartonach. Na tej szalupie ów cudowny napój życia serwowano w jasnozłocistych zgrabnych i poręcznych puszkach. Czerniejące na nich napisy głosiły: „Woda pitna”. Dostawcą tego boskiego nektaru była firma HP Foods Ltd., pojemność puszki wynosiła pół litra. Puszek były cale stosy, zbyt wiele, żebym mógł je szybko policzyć.

Drżącymi rękami sięgnąłem po jedną z nich. Była chłodna i ciężka. Potrząsnąłem nią. W środku zabulgotało. Za chwilę miałem ugasić swoje piekielne pragnienie. Na samą myśl o tym serce zaczęło mi bić gwałtownie. Wystarczyło otworzyć puszkę.

Tu znieruchomiałem. Jak to zrobić?

Była puszka, musiał więc gdzieś być i otwieracz. Zajrzałem do schowka. Było tam mnóstwo różnych rzeczy. Zacząłem je gorączkowo przetrząsać. Traciłem cierpliwość. Bolesne oczekiwanie musiało zostać spełnione. Wiedziałem, że albo napiję się teraz – albo umrę. Nie mogłem znaleźć upragnionego narzędzia. Nie było jednak czasu na poddawanie się jałowej rozpaczy. Należało działać. Czy uda mi się otworzyć puszkę paznokciami? Spróbowałem. Nie udało się. Zębami? Nie warto było nawet próbować. Rozejrzałem się dookoła. Haki! Krótkie, tępe i mocne haki. Klęknąłem na ławce i trzymając puszkę oburącz, uderzyłem nią z góry o hak. Wgłębienie. Jeszcze raz. Drugie wgłębienie, tuż obok pierwszego. Uderzając kilkakrotnie w to samo miejsce, dopiąłem swego. Pojawiła się perełka wody. Zlizałem ją. Odwróciłem puszkę i zacząłem uderzać w hak denkiem, żeby zrobić jeszcze jeden, większy otwór. Waliłem jak szatan. W końcu dopiąłem swego. Usiadłem na krawędzi burty. Podniosłem puszkę na wysokość głowy. Otworzyłem usta. Przechyliłem puszkę.

To, co poczułem, można sobie pewnie wyobrazić, ale nie sposób tego opisać. Przy wtórze głośnego bulgotu w moim spragnionym gardle czysta, przepyszna, wspaniała, kryształowa woda spływała w głąb mojego organizmu. To było samo życie w płynie. Wysączyłem ten złoty kielich do ostatniej kropli, przysysając się do dziurki, by wchłonąć całą pozostałą wilgoć. Z głośnym „aaaaaach” cisnąłem puszkę za burtę i sięgnąłem po następną. Otworzyłem ją w taki sam sposób jak pierwszą i opróżniłem tak samo błyskawicznie. I ta też wylądowała za burtą, po czym otworzyłem kolejną, która po chwili również skończyła w oceanie. I jeszcze jedną. Dopiero po czwartej, a więc po wypiciu dwóch litrów tego najwyborniejszego z nektarów, powstrzymałem się od sięgnięcia po następną. Pomyślicie pewnie, że takie gwałtowne nawodnienie udręczonego wielogodzinnym pragnieniem organizmu mogło mi zaszkodzić. Nic podobnego! Nigdy w życiu nie czułem się lepiej. Gdybyście wtedy dotknęli mojej skroni! Czoło zrosiła mi mgiełka świeżego, czystego, orzeźwiającego potu. Wszystko we mnie, łącznie z każdym porem mojej skóry, emanowało radością.

Wkrótce ogarnęło mnie uczucie pełnego komfortu. Jama ustna odzyskała dawną wilgotność i miękkość. Zapomniałem o bolącym gardle. Zniknęło bolesne napięcie skóry. Znacznie lepiej funkcjonowały zesztywniałe stawy. Serce zaczęło wybijać wesoły rytm, a krew płynęła w żyłach jak hałaśliwa kawalkada aut w jadącym przez miasto orszaku ślubnym. Mięśnie odzyskały siłę i sprężystość. W głowie mi się rozjaśniło. Było to prawdziwe zmartwychwstanie. Czułem się wspaniale, naprawdę cudownie. Zapewniam was, że choć upojenie się alkoholem uznajemy za rzecz godną potępienia, upicie się wodą jest aktem szlachetnym i wzniosłym. Pławiłem się długo w tym poczuciu błogości i zaspokojenia.

Potem zacząłem odczuwać pewną pustkę. Dotknąłem brzucha. Był twardy i zapadnięty. Pomyślałem, że teraz dobrze byłoby coś zjeść. Masala dosai z kokosowym chutney – mniam mniam! Albo jeszcze lepiej oothappam! Mmmmm! Och! – Podniosłem ręce do ust – IDLI! Sama myśl o idli wywołała bolesny skurcz ślinianek i gwałtowny napływ śliny do ust. Prawa ręka zaczęła mi drgać. Wyciągnąłem ją i niemal dotknąłem w wyobraźni smakowitych spłaszczonych gałek z blanszowanego ryżu. Zatopiłem palce w ich parującym miąższu… Umaczałem jedną gałkę w sosie… Podniosłem ją do ust… Zacząłem gryźć… Ach, cóż za rozkoszny ból!

Przeszukałem schowek. Znalazłem kilka kartonów standardowych żelaznych racji Seven Oceans, wyprodukowanych w dalekim, egzotycznym Bergen, w Norwegii. Śniadanie, które miało mi zastąpić dziewięć niezjedzonych posiłków, nie wspominając już o podwieczorku przygotowywanym przez matkę, było półkilogramowym blokiem, twardym, spoistym i zapakowanym próżniowo w srebrzystą folię, na której wydrukowano instrukcję w dwunastu językach. Z angielskiej wynikało, że racja zawiera osiemnaście pszennych sucharów, tłuszcz zwierzęcy i glukozę i że nie wolno jeść więcej niż sześć sucharów na dobę. Żałowałem, że w sucharach jest tłuszcz zwierzęcy, ale w tej wyjątkowej sytuacji, w jakiej się znalazłem, wegetarianin we mnie musiał po prostu stulić uszy i pogodzić się z rzeczywistością.

Na wierzchu pakietu widniał napis „Tu otwierać” i czarna strzałka. Folia ustąpiła pod palcami i ze środka wysypało się dziewięć opakowanych w woskowany papier sucharów. Odwinąłem jeden, przełamany na pół. Miałem na dłoni dwa prawie kwadratowe kawałki suchara, bladożółte i pachnące. Boże, kto by pomyślał? Nigdy bym tego nie podejrzewał. Zatajano przede mną, że norweska kuchnia jest najlepszą kuchnią na świecie! Suchary były zdumiewająco smaczne, wonne, delikatne, ani nie za słodkie, ani nie za słone. Z cudownym chrzęstem ustępowały pod naciskiem zębów. Wymieszane ze śliną tworzyły ziarnistą papkę, prawdziwą rozkosz dla języka i podniebienia. A kiedy ją przełknąłem, mój żołądek mógł zakrzyknąć tylko jedno: Alleluja!

Całe opakowanie znikło w ciągu kilku minut, papier pofrunął z wiatrem. Zastanawiałem się, czy nie otworzyć następnej paczki, ale po namyśle zrezygnowałem. Nie zawadzi poćwiczyć trochę samokontrolę. Właściwie z połówką kilograma żelaznej racji w żołądku czułem się całkiem syty.

Postanowiłem dokładnie sprawdzić, co jeszcze jest w tym skarbcu, który miałem przed sobą. Był to duży schowek, większy niż otwór, przez który można się było do niego dobrać. Sięgał do samego dna łodzi, a jego boki znikały pod bocznymi ławkami. Wsunąłem do niego nogi i usiadłem na krawędzi otworu, opierając się o stewę. Zacząłem liczyć paczki sucharów. Zjadłem jedną, więc zostało trzydzieści jeden. Według instrukcji, każdy półkilogramowy karton powinien wystarczyć jednemu rozbitkowi na trzy dni. Oznaczało to, że miałem żelazne racje na – trzydzieści jeden razy trzy – na dziewięćdziesiąt trzy dni! Instrukcja sugerowała także, żeby pasażerowie szalupy ograniczali się do wypijania pół litra wody na dobę. Policzyłem puszki. Było ich sto dwadzieścia cztery. Każda półlitrowa. Tak więc miałem zapas wody na sto dwadzieścia cztery dni. Jeszcze nigdy prosta arytmetyka nie wywołała tak błogiego uśmiechu na mojej twarzy.

Co miałem jeszcze? Zanurzyłem niecierpliwie ręce w schowku i zacząłem wyjmować różne skarby, sztuka po sztuce. Tak boleśnie potrzebowałem towarzystwa i pocieszenia, że troska, z jaką wykonano każdy z tych masowo produkowanych przedmiotów, wydawała mi się troską okazywaną właśnie mnie osobiście. Powtarzałem też nieustannie: „Dzięki! Dzięki! Dzięki!”.

ROZDZIAŁ 52

Po dokładnym przeszukaniu schowka sporządziłem kompletną listę:

* 192 tabletki leku przeciw chorobie morskiej

* 124 półlitrowe puszki słodkiej wody, łącznie 62 litry

* 32 plastikowe worki higieniczne

* 31 kartonów z żelaznymi racjami po pół kilograma, łącznie 15,5 kilo

* 16 wełnianych koców

* 12 destylatorów do odsalania wody

* 10 pomarańczowych kamizelek ratunkowych, każda z przyczepionym na sznurku pomarańczowym gwizdkiem

* 6 ampułek z morfiną i strzykawki

* 6 pochodni

* 5 wioseł

* 4 flary ze spadochronami

* 3 mocne foliowe worki, każdy o pojemności mniej więcej 50 litrów

* 3 otwieracze do puszek

* 3 szklane naczynia do picia

* 2 pudełka wodoodpornych zapałek

* 2 pomarańczowe pływające świece dymne

* 2 wiadra średniej wielkości z pomarańczowego plastiku

* 2 czerpaki do wody z pomarańczowego plastiku

* 2 wielofunkcyjne plastikowe, zamykane hermetycznie pojemniki

* 2 żółte prostokątne gąbki

* 2 syntetyczne niezatapialne linki, każda po 50 metrów

* 2 zwykłe syntetyczne linki nieokreślonej długości (ale każda co najmniej po 30 metrów)

* 2 komplety do wędkowania, z haczykami, żyłkami i spławikami

* 2 ościenie z bardzo ostrymi hakami

* 2 kotwice

* 2 toporki

* 2 urządzenia do łapania deszczówki

* 2 długopisy z czarnymi wkładami

* 1 nylonowa siatka

* 1 koło ratunkowe o średnicy wewnętrznej 40 centymetrów i zewnętrznej 80 centymetrów, z przyczepioną linką

* 1 duży, przymocowany długim sznurkiem do metalowego kółka w schowku nóż myśliwski z ostrym czubkiem, jednym ostrzem normalnym i drugim zębatym

* 1 zestaw do szycia z prostymi i zakrzywionymi igłami oraz mocną białą nicią

* 1 zestaw pierwszej pomocy w wodoszczelnym plastikowym pojemniku

* 1 lusterko sygnałowe

* 1 paczka chińskich papierosów z filtrem

* 1 duża tabliczka gorzkiej czekolady

* 1 podręcznik przetrwania

* 1 kompas

* 1 dziewięćdziesięcioośmiostronicowy zeszyt w linię

* 1 chłopiec w kompletnym, jeśli nie liczyć zgubionego buta, lekkim ubraniu

* 1 hiena cętkowana

* 1 tygrys bengalski

* 1 szalupa

* 1 ocean

* 1 Bóg

Zjadłem ćwiartkę czekolady. Obejrzałem dokładnie deszczołap. Miał kształt odwróconego parasola ze sporym zbiornikiem i podłączoną do niego gumową rurką.

Zaplotłem ręce, opierając je na kole ratunkowym, które miałem na sobie, zwiesiłem głowę i zasnąłem zdrowym, głębokim snem.

ROZDZIAŁ 53

Przespałem cały ranek. Obudziłem się z uczuciem niepokoju. Obfitość jedzenia i wody, które zasiliły mój osłabiony organizm, pobudzając mnie na nowo do życia, dała mi także siłę, by dostrzec z całą wyrazistością, jakie jest moje położenie. Ocknąłem się, by stanąć twarzą w twarz z rzeczywistością, a tą rzeczywistością był Richard Parker. Miałem w szalupie tygrysa. Trudno mi było w to uwierzyć, a jednak wiedziałem, że muszę. I musiałem się jakoś ratować.

Rozważałem, czy nie wyskoczyć za burtę i nie odpłynąć, ale nie mogłem się ruszyć z miejsca. Byłem o setki, jeśli nie tysiące mil od najbliższego lądu. Nie mógłbym pokonać takiego dystansu nawet w kamizelce ratunkowej. Czym bym się żywił? Co bym pił? Jak odstraszałbym rekiny? Jak uchroniłbym się przed zimnem? Skąd bym wiedział, w jakim kierunku płynąć? Nie miałem cienia wątpliwości tylko co do jednego: że opuszczenie szalupy oznaczało pewną śmierć. Ale co oznaczało pozostanie w lodzi? Tygrys podejdzie mnie tak, jak robią to wszystkie koty: bezszelestnie. Zanim się zorientuję, chwyci mnie za kark albo za gardło i przebije je kłami na wylot. Nie zdążę nawet wykrztusić słowa. Krew ujdzie ze mnie i nie zdążę nawet wypowiedzieć w obliczu śmierci ostatniego słowa. Albo zabije mnie uderzeniem swojej potężnej łapy, przetrąci mi po prostu kark.

– Zginę – wymamrotałem drżącymi ustami.

Bliska śmierć jest czymś strasznym, ale jeszcze gorsza jest śmierć odroczona w czasie na tyle, żeby człowiek mógł uprzytomnić sobie, jaki był dotąd szczęśliwy i ile go jeszcze czekało szczęśliwych chwil. Widzi się wtedy z całą jaskrawością wszystko, co się traci. Widok ów napełnia tak dojmującym smutkiem, że żadna śmierć pod kołami samochodu ani w morskiej toni nie wydaje się straszna. Uczucie to jest naprawdę nie do zniesienia. Słowa takie jak „ojciec”, „matka”, „Ravi”, „Indie”, „Winnipeg” atakowały moją świadomość z palącą intensywnością.

Poddawałem się nastrojowi rezygnacji. I poddałbym się ostatecznie, gdybym nie usłyszał głosu w sercu. „Nie umrę”, mówił. „Nie zgadzam się. Przetrwam ten koszmar. Zwalczę przeciwności losu, nawet te największe. W cudowny sposób przetrwałem do tej chwili. Teraz przeobrażę cud w codzienność. Zdumiewające rzeczy będą się działy każdego dnia. Podejmę wszelkie niezbędne wysiłki, żeby tak było. Tak, dopóki Bóg jest ze mną, dopóty nie umrę. Amen”.

Twarz zastygła mi w grymasie ponurej determinacji. Mogę powiedzieć bez fałszywej skromności, że w tym momencie odkryłem, iż jest we mnie szalona wola życia. Nie jest to, o ile wiem, zjawisko powszechne. Niektórzy z nas poddają się od razu z westchnieniem rezygnacji. Inni jeszcze trochę walczą, ale szybko tracą nadzieję. Jeszcze inni – i ja do nich należę – nie poddają się nigdy. Tacy jak ja walczą, walczą, walczą do końca. Walczą, nie bacząc na koszty, na ponoszone straty, na znikome prawdopodobieństwo powodzenia. Walczą do samego końca. Nie jest to kwestia odwagi, ale cecha organiczna, niezdolność do zaniechania. A być może tylko zwykła, głupia żądza życia.

Richard Parker wydał z siebie głęboki pomruk akurat w tym momencie, jak gdyby czekał, aż stanę się jego godnym przeciwnikiem. Serce ścisnęło mi się ze strachu.

– Spiesz się, człowieku! – wydyszałem. Musiałem podjąć jakieś działania, żeby przeżyć. Nie było chwili do stracenia. Potrzebowałem bezpiecznego schronienia, i to natychmiast. Pomyślałem o bukszprycie, który zrobiłem z wiosła. Ale teraz nie mogłem go osadzić, bo brezent na dziobie był odwinięty. Nie miałem też żadnej pewności, że takie balansowanie na końcu wiosła rzeczywiście zabezpieczy mnie przed Richardem Parkerem. Mógł mnie przecież z łatwością dosięgnąć i wciągnąć do łodzi. Musiałem wymyślić coś innego. Mój mózg pracował intensywnie.

W końcu zbudowałem tratwę. Wiosła, jak pamiętacie, nie tonęły. Miałem ponadto kamizelki i solidne koło ratunkowe.

Wstrzymując oddech, zamknąłem schowek i sięgnąłem pod brezent po wiosła leżące na bocznych ławkach. Richard Parker zauważył ruch. Widziałem go przez stertę kamizelek ratunkowych. Kiedy wyciągałem kolejno wiosła – możecie sobie wyobrazić, jak ostrożnie – poruszył się niespokojnie. Ale nie odwrócił głowy. Wyciągnąłem trzy wiosła. Czwarte leżało w poprzek szalupy na plandece. Podniosłem pokrywę schowka, żeby odgrodzić się od legowiska Richarda Parkera.

Miałem cztery wiosła. Ułożyłem je na brezencie wokół koła ratunkowego, które wpisałem jak gdyby w kwadrat. Moja tratwa przypominała trochę planszę do gry w kółko i krzyżyk, z pierwszym postawionym kółkiem w środku.

Teraz zaczęła się najbardziej niebezpieczna część operacji. Potrzebowałem kamizelek ratunkowych. Pomruk Richarda Parkera przeszedł w rozdzierający ryk. Hiena odpowiedziała załamującym się wysokim skowytem, co było dla mnie jawnym znakiem, że lada chwila zaczną się kłopoty.

Nie miałem wyboru. Musiałem działać. Znów opuściłem wieko. Kamizelki były w zasięgu ręki. Niektóre dotykały Richarda Parkera. Tymczasem hiena podniosła wrzask.

Sięgnąłem po najbliższą kamizelkę. Ręka tak mi się trzęsła, że z trudem wyciągnąłem ją ze sterty. Richard Parker zdawał się niczego nie zauważać. Wyciągnąłem drugą. I kolejną. Byłem półprzytomny ze strachu, z trudem oddychałem. „Jeśli będzie trzeba”, myślałem sobie, „rzucę się razem z nimi za burtę”. Wyciągnąłem ostatnią. Miałem cztery kamizelki ratunkowe.

Wsunąłem po kolei wiosła w otwory w kamizelkach, w taki sposób, że znalazły się na czterech rogach tratwy. Każdą z osobna mocno przywiązałem.

Odszukałem w schowku jedną z lin i odciąłem nożem cztery kawałki. Mocno związałem z sobą wiosła. Ach, gdybym wcześniej opanował sztukę wiązania węzłów! Na każdym połączeniu zrobiłem ich po dziesięć, a i tak martwiłem się, że tratwa się rozleci. Pracowałem jak w gorączce, cały czas przeklinając swoją głupotę. Mając tygrysa na pokładzie, czekałem trzy doby, żeby pomyśleć o ratowaniu życia!

Odciąłem jeszcze cztery kawałki linki i przywiązałem koło ratunkowe do każdego z boków mojej kwadratowej konstrukcji. Dla jeszcze lepszego zabezpieczenia tratwy przed rozpadnięciem się przewlokłem linę przez koło i owinąłem ją wokół wioseł.

Hiena wyła teraz w najwyższych rejestrach.

Została jedna, ostatnia rzecz do zrobienia. „Boże, daj mi trochę czasu”, błagałem. Wyciągnąłem resztę liny. W stewie dziobowej szalupy, na samym jej czubku, był niewielki otwór. Przewlokłem przez niego linę i zawiązałem ją mocno. Pozostało tylko przywiązać drugi koniec do tratwy i byłem uratowany.

Hiena umilkła. Serce mi stanęło, a potem zaczęło bić w trzykrotnie szybszym tempie. Odwróciłem się.

– Jezus, Maria, Mahomecie i Wisznu!

To, co zobaczyłem, pozostało w mej pamięci do końca życia. Richard Parker wynurzył się spod plandeki. Dzieliło go ode mnie nie więcej niż piętnaście stóp. Ach, jaki był olbrzymi! Nadszedł koniec hieny – i mój. Stałem jak wrośnięty w ziemię, sparaliżowany, zahipnotyzowany tym, co miałem przed oczami. Moja nader skromna wiedza na temat relacji pomiędzy dzikimi zwierzętami w szalupach kazała mi oczekiwać wielkiego wrzasku i protestów w chwili, kiedy dojdzie do masakry. Ale wszystko rozegrało się w ciszy. Hiena nie skomlała ani nie piszczała; Richard Parker zabił ją bezgłośnie. Płomiennorudy mięsożerca wynurzył się spod plandeki i ruszył w stronę hieny. Ta, skamieniała, przylgnęła do ławki na rufie, za ścierwem zebry. Nie podjęła walki. Przywarła tylko do podłogi, podnosząc łapę w daremnym geście obrony. Jej pysk wyrażał śmiertelną grozę. Potężna łapa tygrysa opadła na jej bark. Zęby Richarda Parkera zacisnęły się na szyi hieny. Jej szkliste ślepia otworzyły się szeroko. Rozległ się trzask miażdżonych razem z tchawicą kręgów szyjnych. Hieną wstrząsnął spazm. Oczy jej zmętniały. Było po wszystkim.

Richard Parker puścił ofiarę i z jego gardzieli wydobył się pomruk. Był to jednak pomruk cichy i niemrawy. Tygrys dyszał, język zwieszał mu się z pyska. Oblizał się. Potrząsnął głową. Powąchał martwą hienę. Potem uniósł wysoko głowę i zaczął wietrzyć. Oparł łapy o ławkę na rufie i podciągnął się. Nogi miał szeroko rozstawione. Kołysanie łodzi choć łagodne, najwyraźniej mu się nie podobało. Spojrzał ponad burtą na bezmiar wody. Wydobył z siebie niski pomruk rozdrażnienia. Znów zaczął węszyć. Z wolna odwrócił głowę. Potoczył spojrzeniem dookoła i w pewnej chwili jego wzrok trafił na mnie.

Żałuję, że nie potrafię opisać tego, co się następnie wydarzyło; nie tak, jak ja to widziałem, bo to umiałbym zrobić, ale jak odczułem. Widziałem Richarda Parkera pod takim kątem, że mogłem go podziwiać w całej okazałości: od tyłu, z przednimi łapami na podwyższeniu i z łbem zwróconym w moją stronę. Ta postawa miała w sobie coś ze świadomej pozy, jakby była czymś zamierzonym, wykreowanym, prezentacją porażającego swą potęgą dzieła sztuki. I to jakiego dzieła! Jaką potęgą! Widok był przytłaczający, ale jednocześnie rzucała się w oczy niezwykła gracja zwierzęcia. Tygrys był niewiarygodnie muskularny, ale boki miał zapadnięte i pokryta lśniącą sierścią skóra zwisała luźno na potężnym kośćcu. Jego brązowawopomarańczowe, poznaczone czarnymi pionowymi pręgami futro ze śnieżnobiałą piersią i podbrzuszem, z czarnymi prążkami na długim ogonie było niezrównanie piękne, jak idealnie harmonijne dzieło genialnego mistrza krawieckiego. Łeb miał wielki i okrągły, z imponującymi bokobrodami, małą stylową bródką i najpiękniejszymi wąsami w całym kocim świecie – grubymi, długimi i białymi. Głowę zdobiły małe, lecz pełne wyrazu uszy, uformowane w idealne łuki. W środku pomarańczowego jak marchewka pyska jaśniał szeroki nos z różowymi chrapami, ukształtowany z bezwstydnym mistrzostwem. Pysk okalał deseń z falistych smużek czerni, efektowny, ale subtelny, bo choć sam przyciągał uwagę, przede wszystkim eksponował jedyną część tygrysiego oblicza, której nie pokrywał, czyli rudawy, lśniący nos, promieniejący jakby wewnętrznym blaskiem. Plamki bieli nad oczami i wokół pyska wyglądały jak gdyby powstały pod wykańczającymi muśnięciami pędzla, a efekt dorównywał wyszukanemu makijażowi tancerza Kathakali. W efekcie pysk tygrysa przypominał skrzydła motyla i było w nim coś z twarzy starca i Chińczyka. Ale kiedy bursztynowe oczy Richarda Parkera napotkały moje, nie dostrzegłem w jego spojrzeniu nic przyjaznego ani płochego, była w nim za to intensywność, chłód, twardość i pewność siebie zwierzęcia niebezpiecznie bliskiego wybuchu szału. Tygrys zastrzygł uszami, potem poruszył nimi, jakby łowił dobiegające ze wszystkich stron dźwięki. Górna warga zaczęła się unosić rytmicznie. Żółte kły, które przy tym jakby niechętnie obnażał, dorównywały rozmiarami moim najdłuższym palcom.

Wszystkie włosy stanęły mi dęba, wrzeszcząc ze strachu.

Wtedy właśnie pojawił się szczur. Dosłownie znikąd. Chudy brunatny szczur zmaterializował się nagle na bocznej ławce, nerwowy i zdyszany. Richard Parker wyglądał na tak samo zdumionego jak ja. Szczur wskoczył na plandekę i ruszył pędem w moją stronę. Widok był dla mnie tak szokujący i zaskakujący, że nogi się pode mną ugięły i dosłownie wpadłem do schowka. Patrzyłem w osłupieniu, jak gryzoń przeskakuje z ławki na ławkę; w końcu dopadł mnie i wdrapał się błyskawicznie na czubek mojej głowy. Czułem, jak małe pazurki wbijają mi się w ciemię, jakby czepiały się drogocennego życia.

Richard Parker wodził ślepiami za szczurem. Teraz utkwił spojrzenie w mojej głowie.

W końcu obrócił łeb, a potem z wolna cale ciało, rozstawiając szeroko przednie łapy na ławce. Potem zeskoczył na dno łodzi z niezgrabną, przyciężkawą nonszalancją. Widziałem czubek jego łba, grzbiet i długi, zakręcony ogon. Uszy położył płasko na głowie. Jednym susem znalazł się na środku łodzi. Przednia połowa jego ciała bez wysiłku uniosła się w powietrze i łapy opadły na zrolowaną plandekę.

Był niespełna dziesięć stóp ode mnie. Jego głowa, pierś, łapy były tak potężne, tak ogromne! I te zęby jak cały batalion wojska! Szykował się do skoku. Miałem za chwilę zginąć.

Ale dziwna miękkość plandeki zaniepokoiła tygrysa. Ostrożnie naparł łapą na brezent. Spojrzał rozdrażniony w górę – powódź światła i ogrom otwartej przestrzeni też mu się nie podobały. Kołysanie łodzi nadal odbierało mu pewność siebie. Przez sekundę Richard Parker się wahał. Schwyciłem szczura i cisnąłem nim w jego stronę. Jeszcze dziś mam w pamięci lot gryzonia w powietrzu – rozcapierzone pazurki, wyprężony, zadarty ogon, maleńką, podłużną mosznę i kropkę odbytu. Richard Parker otworzył paszczę i szczur zniknął w niej z piskiem, niczym piłka baseballowa w rękawicy łapacza. Na końcu zniknął bezwłosy ogon, wessany jak pojedyncza nitka spaghetti.

Tygrys robił wrażenie usatysfakcjonowanego moim darem. Wycofał się i wrócił pod plandekę. Natychmiast odzyskałem władzę w nogach. Wyskoczyłem ze schowka i podniosłem wieko, żeby zablokować otwór pomiędzy ławką na dziobie a brezentem.

Potem usłyszałem głośne sapanie i szurgot wleczonego ciała. Łódź zakołysała się mocniej pod ciężarem przemieszczającego się tygrysa. Wreszcie dobiegło mych uszu głośne mlaskanie. Zerknąłem ostrożnie spod plandeki. Richard Parker stał na środku szalupy i żarłocznie, wielkimi kęsami pochłaniał hienę. Taka okazja mogła się już nie powtórzyć. Porwałem pozostałe kamizelki ratunkowe – łącznie sześć – i ostatnie wiosło. Miały wydatnie ulepszyć tratwę. Sięgając po nie, poczułem przelotnie ostry odór. Nie był to zapach kociego moczu, lecz wymiocin. Dostrzegłem ich kałużę na dnie łodzi. A więc Richard Parker naprawdę cierpiał na chorobę morską.

Przywiązałem długą linę do tratwy. Była teraz połączona z szalupą. Następnie przymocowałem od spodu do każdego boku po kamizelce. Jedną kamizelkę przytroczyłem do koła ratunkowego i powstało coś na kształt krzesełka. Z jedynego wiosła, jakie mi pozostało, zrobiłem podnóżek, przywiązując je z jednej strony tratwy, jakieś dwie stopy od koła ratunkowego, i przymocowując do niego ostatnią kamizelkę. Ręce mi się trzęsły przy tej robocie, oddech miałem krótki i płytki. Sprawdziłem każdy węzeł po dwa razy.

Rozejrzałem się dokoła. Nic, tylko wielka przestrzeń, bezmiar łagodnych, bezgrzywych fal. Spojrzałem w dół i zobaczyłem ryby – wielkie, z wypukłymi głowami i bardzo długimi płetwami grzbietowymi – koryfeny, mniejsze, długie i cienkie, których nazw nie znałem, i jeszcze wiele mniejszych. Były też rekiny.

Opuściłem tratwę na wodę. Jeśliby z jakiegoś powodu nie utrzymała się na powierzchni, byłoby po mnie. Ale trzymała się wspaniale. Wyporność kamizelek była tak duża, że wręcz wypchnęły wiosła i koło nad powierzchnię wody. Ale serce we mnie zamarło. Kiedy tylko tratwa dotknęła wody, ryby rozpierzchły się – wszystkie z wyjątkiem rekinów. Te pozostały. Jakieś trzy-cztery sztuki. Jeden płynął bezpośrednio pod tratwą. Richard Parker mruknął groźnie.

Czułem się jak nieszczęśnik spuszczany przez piratów po desce do wody.

Przyciągnąłem tratwę do szalupy tak blisko, jak na to pozwalały wystające końce wioseł. Pochyliłem się i oparłem rękami na kole ratunkowym. Przez szczeliny w tratwie – choć trafniejsze byłoby tu określenie „ziejące dziury” – spojrzałem prosto w bezdenną topiel. Znów usłyszałem pomruk Richarda Parkera. Skoczyłem na tratwę i rozpłaszczyłem się na niej. Leżałem z rozłożonymi rękami, bojąc się choćby kiwnąć palcem. Obawiałem się, że tratwa może w każdej chwili wywrócić się do góry dnem. Albo że rekin rzuci się i chapnie mnie po sforsowaniu kamizelki i wiosła. Nic takiego się jednak nie stało. Tratwa zanurzyła się głębiej, zakołysała się, końce wioseł zanurzyły się w wodzie, ale cała konstrukcja płynęła pewnie.

Poczułem lekkie szarpnięcie. Tratwa obróciła się wokół własnej osi. Podniosłem głowę. Oddaliłem się od szalupy, na ile pozwalała lina, czyli na jakieś czterdzieści stóp. Lina napięła się, wynurzyła z wody i teraz drżała, wyprężona w powietrzu. Był to niezwykle stresujący widok. Opuściłem łódź ratunkową, aby ratować życie, a teraz chciałem na nią wracać. Ten cały numer z tratwą był stanowczo zbyt ryzykowny. Wystarczy, że rekin przegryzie linę, rozwiąże się węzeł lub uderzy we mnie większa fala, a będę zgubiony.

W porównaniu z tratwą szalupa wydawała się schronieniem niezwykle komfortowym i bezpiecznym.

Ostrożnie przewróciłem się na plecy. Usiadłem. Stabilność była jak dotąd niezła. Podnóżek zdawał egzamin. Tratwa była jednak zdecydowanie za mała. Było na niej tyle miejsca, że mogłem siedzieć – i nic ponadto. Ta minitratwa, mikrotratwa, była dobra na staw, ale nie na Ocean Spokojny. Chwyciłem za linę i zacząłem ciągnąć. Im bliżej byłem szalupy, tym wolniej ciągnąłem. Kiedy dobiłem do łodzi, usłyszałem Richarda Parkera. Wciąż jadł.

Wahałem się długo, co począć.

Zostałem na tratwie. Nie widziałem innego wyjścia. Mój wybór był ograniczony: mogłem albo sterczeć na drągu nad tygrysem, albo unosić się na wodzie nad rekinami. Wiedziałem doskonale, jak niebezpieczny jest Richard Parker. Rekiny natomiast nie dowiodły mi jeszcze, że są groźne. Sprawdziłem węzły przy tratwie i przy szalupie. Poluzowałem linę i oddaliłem się na jakieś trzydzieści stóp od łodzi, która to odległość idealnie równoważyła mój lęk, że znajdę się za blisko Richarda Parkera lub że za bardzo oddalę się od szalupy. Długi na mniej więcej dziesięć stóp zapas liny owinąłem dookoła wiosła, na którym opierałem nogi. W ten sposób mogłem ją w razie potrzeby z łatwością poluzować i oddalić się od szalupy.

Pod koniec dnia zaczęło padać. Od rana było pochmurno i gorąco. Teraz temperatura spadła, a zimny deszcz nie ustawał. Powierzchnia wody marszczyła się pod gradem ciężkich kropel bezcennej słodkiej wody. Znów ściągnąłem linę. Kiedy dobiłem do dzioba, ukląkłem i chwyciłem się stewy. Podciągnąłem się i ostrożnie zerknąłem do łodzi. Tygrysa nie było nigdzie widać.

Pośpiesznie otworzyłem schowek. Schwyciłem deszczołap, pięćdziesięciolitrowy worek plastikowy, koc i podręcznik przetrwania. Zatrzasnąłem wieko. Nie zamierzałem trzasnąć tak głośno – chciałem tylko zamknąć schowek, żeby ochronić bezcenne skarby znajdujące się w środku przed deszczem – ale pokrywa wyśliznęła mi się z mokrych palców. Był to fatalny błąd. Nie dość, że odkrywałem się przed Richardem Parkerem, opuszczając pokrywę, która mnie zasłaniała, to jeszcze narobiłem huku, przyciągając jego uwagę. Tygrys stał na ugiętych nogach nad hieną. Natychmiast odwrócił łeb. Większość zwierząt nie cierpi, gdy niepokoi się je podczas jedzenia. Richard Parker parsknął głośno. Wysunął pazury. Koniuszek ogona zadrżał jak naelektryzowany. Zeskoczyłem na tratwę. Miałem wrażenie, że dystans pomiędzy nią i szalupą bardzo się zwiększył w tym krótkim czasie, kiedy byłem na łodzi, ale był to zapewne w tym samym stopniu efekt działania wiatru i prądu wody, co mojego panicznego strachu. Odwinąłem całą linę. Nie opuszczał mnie lęk, że Richard Parker wystrzeli w górę, poszybuje w powietrzu, spadnie na mnie i zatopi we mnie zęby i pazury, więc nie odrywałem oczu od szalupy. Im dłużej patrzyłem, tym bardziej nieznośne stawało się to oczekiwanie.

Tygrys się nie pojawiał.

Zanim rozpiąłem deszczołap nad głową i wsunąłem nogi do worka, zdążyłem przemoknąć do nitki. Kiedy zeskakiwałem na tratwę, zamoczył się też koc. Mimo to owinąłem się nim szczelnie.

Zapadała noc. Całe otoczenie pochłonęły nieprzeniknione ciemności. Tylko regularne szarpnięcia liny świadczyły o tym, że wciąż jestem przywiązany do szalupy. Ocean, którego w ciemnościach nie widziałem, choć był tuż pode mną, miotał tratwą. Woda ukradkiem sięgała swymi mackami przez szczeliny i moczyła mi tyłek.

ROZDZIAŁ 54

Padało przez cały ranek. Noc była straszna, nie zmrużyłem oka z powodu ogłuszającego hałasu. Deszcz bębnił o czaszę deszczołapu, ze wszystkich stron osaczał mnie w mroku szum i syk, jakbym się znalazł w wielkim gnieździe rozwścieczonych żmij. Wiatr zmieniał co chwila kierunek, tak że te części mego ciała, które zdążyły się rozgrzać, od nowa przemakały i marzły. Manewrowałem deszczołapem, ale dało to tylko tyle, że gdy wiatr zmieniał kierunek, spotykała mnie kolejna przykra niespodzianka. Próbowałem rozgrzać i ochronić przed deszczem choćby skrawek mojego ciała, choćby piersi, na których umieściłem podręcznik przetrwania, ale woda przenikała wszędzie z jakąś perwersyjną determinacją. Przez całą noc dygotałem z zimna. Zamartwiałem się nieustannie tym, że tratwa się odwiąże, że węzły puszczą, że zaatakują mnie rekiny. Bez przerwy sprawdzałem węzły i cumy, wodząc po nich rękami, tak jak ślepiec wodzi palcami po literach alfabetu Braille’a.

Z upływem czasu ulewa się wzmagała i morze stawało się coraz bardziej wzburzone. Lina szarpała tratwą coraz gwałtowniej, a jednostajne kołysanie zmieniło się w chaotyczną huśtawkę. Tratwa unosiła się na grzbietach fal, ale nie miała żadnej burty, i każda kolejna załamująca się fala obmywała mnie jak rzeka obmywa głaz. Woda w oceanie była wprawdzie cieplejsza niż deszcz, ale ta powtarzająca się rytmicznie kąpiel oznaczała, że tej nocy ulewa nie pozostawi na mnie suchej nitki.

W końcu napiłem się wody deszczowej. Nie byłem spragniony, ale zmusiłem się do picia. Deszczołap wyglądał jak odwrócony parasol, jakby wygięty przez wiatr. Woda spływała do środka, a stamtąd przez gumową rurę do woreczka z grubej, przezroczystej folii. Początkowo czuć ją było gumą, ale deszcz wkrótce przepłukał rurę i nieprzyjemny posmak zniknął.

Przez całą tę długą, zimną i ciemną noc, wśród ogłuszającego szumu niewidzialnego deszczu i syku miotających tratwą fal, moje myśli obracały się wokół jednego – wokół Richarda Parkera. Uknułem kilka wersji planu pozbycia się tygrysa i niepodzielnego zawładnięcia szalupą.

Plan nr 1: Zepchnąć go do wody. Co by to dało? Niewiele, nawet gdyby udało mi się wypchnąć żywe, dzikie, ważące czterysta pięćdziesiąt funtów zwierzę za burtę. Wiedziałem, że tygrysy to znakomici pływacy; znane były przypadki, że przepływały dystans pięciu mil, i to na otwartych, wzburzonych wodach. Gdyby Richard Parker znalazł się nieoczekiwanie za burtą, utrzymałby się na powierzchni, przebierając po prostu łapami, wdrapałby się z powrotem na łódź i odpłaciłby mi z nawiązką za mój zdradziecki czyn.

Plan nr 2: Zabić go sześcioma zastrzykami morfiny. Nie miałem jednak pojęcia, jak by na niego podziałały. Czy taka dawka wystarczyłaby, żeby go uśmiercić? I w jaki sposób miałbym wprowadzić morfinę do jego organizmu? Mogłem sobie z grubsza wyobrazić, jak zaskakuję go raz, podobnie jak zaskoczono kiedyś jego osaczoną matkę – ale jak tu zaskoczyć go tak, żebym zdążył zrobić mu sześć zastrzyków po kolei? Nierealne. Jedyne, co bym uzyskał, wbijając mu igłę, to to, że trzepnąłby mnie w łeb tak, ażby mi odleciał.

Plan nr 3: Zaatakować go wszelką dostępną bronią. Śmieszne. Nie byłem Tarzanem. Byłem zaledwie słabowitą, wątłą, wegetariańską formą istnienia. W Indiach polowano na tygrysy, siedząc na grzbietach szarżujących słoni i strzelając z potężnych strzelb. Cóż mogłem zrobić tutaj? Wypalić mu w łeb racą? Rzucić się na niego z toporkami w obu rękach i z nożem w zębach? Wykończyć go kompletem prostych i zakrzywionych igieł? Już to, że udałoby mi się go choćby zadrasnąć, uznałbym za prawdziwy wyczyn. W rewanżu rozerwałby mnie na strzępy, metodycznie i po kawałku. Bo jeśli jest coś groźniejszego od zdrowego zwierzęcia, to tylko zwierzę ranne.

Plan nr 4: Udusić go. Miałem linę. Gdybym stanął na dziobie, zaczepiwszy uprzednio linę na rufie, i zarzucił mu pętlę na szyję, mógłbym ją zaciągnąć, tym bardziej że on ciągnąłby w swoją stronę, żeby mnie dopaść. I w ten sposób, chcąc mnie dorwać, udusiłby się sam. Sprytny plan tygrysiego samobójstwa.

Plan nr 5: Otruć go. Podpalić. Porazić prądem. Ale jak? I skąd wziąć prąd?

Plan nr 6: Wszcząć wojnę na wyczerpanie. Jedyne, co musiałbym zrobić, to pozwolić działać nieubłaganym prawom natury – i byłbym uratowany. Czekanie, aż tygrys wykończy się sam i zdechnie, nie wymagałoby z mojej strony żadnego wysiłku. Ja miałem zapasy wody i pożywienia na najbliższe parę miesięcy. A co miał on? Dwoje martwych zwierząt, które wkrótce zaczną się psuć. Co będzie jeść potem? Skąd weźmie wodę? Mógł przetrwać całe tygodnie bez pożywienia, ale żadne zwierzę, choćby najpotężniejsze, nie wytrzyma dłuższy czas bez wody.

Nikłe światełko nadziei zamigotało we mnie jak płomyk świecy w mroku. Miałem plan, i to dobry. Musiałem tylko sam przeżyć, żeby go zrealizować.

ROZDZIAŁ 55

Nadszedł świt, a wraz z nim wszystko, co najgorsze. Bo teraz, wynurzywszy się z ciemności, widziałem wyraźnie to, co wcześniej tylko czułem, czyli wielkie masy wody walące się na mnie z niebotycznych wysokości. Fale wyznaczyły sobie marszrutę przez miejsce, w którym się znajdowałem, i teraz tratowały mnie bezlitośnie jedna po drugiej.

Z zalanymi wodą oczami, roztrzęsiony i odrętwiały, ściskając w jednej ręce deszczołap, a drugą trzymając się kurczowo tratwy, czekałem.

Po pewnym czasie ulewa skończyła się raptownie i nastała cisza. Niebo się przejaśniło, fale zdawały się odpływać wraz z chmurami. Zmiana była tak nagła i tak radykalna, jak zmiany na mapie politycznej świata. Znalazłem się na zupełnie innym oceanie. Wkrótce na niebie zostało tylko słońce, a powierzchnia wody wygładziła się idealnie, skrząc się milionami lustrzanych refleksów.

Byłem zesztywniały, obolały, krańcowo wyczerpany i właściwie niezbyt wdzięczny losowi za to, że żyję. „Plan numer sześć, plan numer sześć, plan numer sześć” – te słowa rozbrzmiewały mi bezustannie w głowie jak mantra i przynosiły pewną ulgę, choć nie mogłem sobie w żaden sposób przypomnieć, na czym ten plan polegał. Ciepło zaczęło się rozchodzić po moich kościach. Złożyłem deszczołap. Opatuliłem się kocem i zwinąłem w kłębek w taki sposób, żeby żadną częścią ciała nie dotykać wody. Zasnąłem. Nie wiem, jak długo spałem. Kiedy się obudziłem, zbliżało się południe i żar lał się z nieba. Koc był prawie suchy. Musiałem spać krótko, ale głęboko. Uniosłem się na łokciu.

Otaczała mnie bezkresna równina, nieskończona panorama błękitu. Nie było niczego, na czym mógłbym zatrzymać wzrok. Ów ogrom podziałał na mnie jak cios w żołądek. Upadłem na plecy bez tchu. Moja tratwa wydała mi się nagle jakimś żartem. Ot, kilka patyków i odrobina korka związane sznurkiem. Woda wdzierała się przez wszystkie otwory. Przepastna toń pode mną przyprawiłaby o zawrót głowy ptaka. Rzuciłem okiem na szalupę. Wyglądała jak połówka łupiny orzecha włoskiego i trzymała się na powierzchni wody tak samo rozpaczliwie, jak palce człowieka wiszącego na krawędzi klifu trzymają się skały. Było tylko kwestią czasu, kiedy wciągnie ją topiel.

Pojawił się mój towarzysz niedoli. Oparł się łapami o krawędź burty i spojrzał w moją stronę. Takie nagłe pojawienie się tygrysa jest czymś porażającym w dowolnym otoczeniu, ale tu robiło wrażenie stokroć większe. Dziwny kontrast pomiędzy jaskrawopomarańczową, żywą barwą pręgowanego futra a martwą bielą kadłuba wręcz hipnotyzował. Mój zmaltretowany umysł zahamował z piskiem i wysiadł. Przy całym ogromie otaczającego nas oceanu ten jego skrawek, jaki nas dzielił, wydawał się bardzo wąską fosą, nie było też żadnych prętów ani murów.

„Plan numer sześć, plan numer sześć, plan numer sześć”, szeptał gorączkowo wewnętrzny głosik. Ale na czym polegał plan numer sześć? Ach tak. Wojna na wyczerpanie. Taktyka przeczekania. Bierność. Pozostawienie wszystkiego naturalnemu biegowi rzeczy. Nieubłagane prawa natury. Nieustępliwy marsz czasu i gromadzenie zasobów. To był plan numer sześć.

Nagła myśl zadźwięczała mi w głowie jak gniewny okrzyk: „Ty głupcze, ty idioto! Ty odmóżdżony pawianie! Plan numer sześć jest najgorszy ze wszystkich! Richard Parker teraz boi się wody. O mało nie stała się jego grobem. Ale oszalały z pragnienia i z głodu, przezwycięży strach i zrobi wszystko, żeby je zaspokoić. Przeobrazi tę fosę w most. Przepłynie tyle, ile potrzeba, żeby dosięgnąć tratwy i płynącego na niej łakomego kąska. A jeśli chodzi o pragnienie, to czy zapomniałeś, że tygrysy z Sundarbansu są znane z tego, że piją słoną wodę? Czy naprawdę myślisz, że wygrasz z jego nerkami? Zapewniam cię: jeśli wypowiesz mu wojnę na wyczerpanie, przegrasz. Umrzesz! CZY TO DLA CIEBIE JASNE?

ROZDZIAŁ 56

Tu muszę powiedzieć kilka słów o strachu. Strach to jedyny prawdziwy przeciwnik życia. To jednocześnie adwersarz mądry i podstępny. Obce jest mu poczucie przyzwoitości, za nic ma prawa i konwencje, nie zna litości. Uderza w najsłabszy punkt, który znajduje łatwo i nieomylnie. Zaczyna się w mózgu, zawsze. Jesteś spokojny, pewny siebie, szczęśliwy. I nagle strach, w przebraniu łagodnej wątpliwości, wślizguje się do twego mózgu niczym szpieg. Wątpliwość natrafia na niedowierzanie i niedowierzanie usiłuje ją wyprzeć. Ale niedowierzanie jest tylko źle uzbrojonym piechurem. Wątpliwość radzi sobie z nim bez trudu. Ogarnia cię niepokój. Przybywa rozsądek, by walczyć w twoim imieniu. Odzyskujesz pewność siebie. Rozum jest w pełni wyposażony w broń najnowszej generacji. A jednak, ku twemu zdumieniu, pomimo przewagi taktycznej i licznych niezaprzeczalnych zwycięstw, rozum zostaje pokonany. Czujesz, jak słabniesz, miękniesz. Twój niepokój zmienia się w przerażenie.

Teraz strach atakuje twe ciało, które już wie, że dzieje się coś bardzo złego. Twoje płuca uleciały już jak ptak, a trzewia wyśliznęły się jak wąż. Język zdycha niczym opos, szczęka puszcza się w dziki galop. Uszy głuchną. Mięśnie zaczynają dygotać jak w malarii, a kolana trzęsą się w jakimś dziwnym tańcu. Serce wytęża się zbyt mocno, zwieracz zanadto się rozluźnia. To samo dzieje się z resztą twego ciała. Każda jego część rozpada się w charakterystyczny dla siebie sposób. Tylko oczy nie zawodzą. Oczy zawsze pilnie obserwują strach.

Bardzo szybko podejmujesz nierozważne decyzje. Porzucasz swych ostatnich sprzymierzeńców: nadzieję i ufność. I w ten sposób zadajesz sam sobie klęskę. Strach, który jest niczym innym, jak tylko zwykłą impresją, zatriumfował nad tobą.

Trudno to wyrazić słowami. Bo strach, prawdziwy strach, taki, który wstrząśnie tobą do głębi, strach, jaki odczuwasz, stając w obliczu śmierci, końca, lęgnie się w twej pamięci jak gangrena. Jego zgnilizna atakuje wszystko, nawet słowa, które o nim mówią. Musisz zatem stoczyć ciężką walkę, żeby dać mu wyraz. Musisz walczyć, żeby rzucić nań światło słów. Bo jeśli nie podejmiesz walki, jeśli twój strach stanie się niemą ciemnością, której starasz się unikać i o której być może uda ci się nawet zapomnieć, otwierasz się na kolejne ataki strachu, gdyż tak naprawdę nigdy nie podjąłeś walki z tym przeciwnikiem.

ROZDZIAŁ 57

Uspokoił mnie sam Richard Parker. Jest paradoksem tej całej historii, iż właśnie on, który na początku przerażał mnie tak, że odchodziłem od zmysłów, potem przyniósł mi spokój, poczucie celu, a nawet, śmiem twierdzić, pełni.

Na razie wpatrywał się we mnie. Po pewnym czasie rozpoznałem to spojrzenie. Dorastałem z nim. Było to spojrzenie zadowolonego zwierzęcia, które wygląda ze swej klatki czy wybiegu tak jak ty czy ja patrzymy, siedząc w restauracji po dobrym obiedzie, kiedy nadchodzi pora konwersacji i przyglądania się ludziom przy sąsiednich stolikach. Richard Parker najwidoczniej spałaszował solidną porcję hieny i zaspokoił pragnienie deszczówką. Nie drgała mu warga, nie było żadnego szczerzenia zębów, żadnych pomruków ani porykiwań. Po prostu przypatrywał mi się, obserwował mnie, wzrokiem poważnym, ale nie złowrogim. Cały czas strzygł uszami i kręcił łbem na boki. Wszystko to było bardzo, powiedziałbym, kocie. Wyglądał jak piękny, wielki, tłusty domowy kot, ważący czterysta pięćdziesiąt funtów burasek.

W pewnej chwili z jego nozdrzy wydobył się chrapliwy dźwięk. Nadstawiłem uszu. Zrobił to po raz drugi. Byłem zdumiony. Czyżby prusten?

Tygrysy wydobywają z siebie wiele dźwięków. Należą do nich liczne warianty ryków i pomruków; chyba najgłośniejszym z nich jest charakterystyczne „ąąąch!”, które można usłyszeć w porze rui w wykonaniu samców i samic. Jest to ryk, który niesie się daleko i kiedy człowiek usłyszy go z bliska, kamienieje z przerażenia. Z gniewnym „łuf!” mamy do czynienia wtedy, kiedy tygrys zostaje czymś zaskoczony; jest to krótki, ostry wybuch wściekłości, na którego dźwięk człowiek podskakuje i bierze nogi za pas, o ile nie zamieni się w słup soli. Szarżując, tygrysy wydobywają z siebie głęboki, gardłowy ryk. Pomruk, który stosują dla odstraszenia, również wydobywa się z gardzieli. Poza tym tygrysy syczą i parskają, które to dźwięki, zależnie od towarzyszących im emocji, przypominają nieco wzmocniony szelest jesiennych liści lub, kiedy jest to wyraz furii, skrzyp otwierających się powoli na zardzewiałych zawiasach olbrzymich wierzei. W obu przypadkach ciarki chodzą po plecach. Tygrysy wydają też inne odgłosy: chrząkania i przeciągłe jęki. Mruczą też czasem, choć nie tak melodyjnie i często jak mniejsze koty, i tylko na wydechu. (Tylko małe koty mruczą zarówno na wdechu, jak i na wydechu. Jest to jedna z cech odróżniających wielkie koty od małych. Inną taką cechą jest to, że tylko wielkie koty potrafią ryczeć. I na szczęście! Obawiam się, że popularność domowych kotków szybko by spadła, gdyby nasze kiciusie okazywały swe niezadowolenie rykiem). Tygrysy potrafią nawet miauczeć, z modulacją podobną do miauczenia kotów domowych, ale głośniej i dźwięczniej, co bynajmniej nie zachęca, żeby się schylić i wziąć takiego przyjemniaczka na ręce. No i wreszcie mogą zachować całkowite i majestatyczne milczenie.

Słyszałem w życiu wszystkie opisane wyżej dźwięki. Z wyjątkiem dźwięku zwanego prusten. Jeśli wiedziałem o jego istnieniu, to tylko dlatego, że powiedział mi o tym ojciec. Znalazł opis tego odgłosu w fachowej literaturze. Sam jednak słyszał go tylko raz, kiedy pojechał z roboczą wizytą do zoo w Majsurze; w tamtejszej lecznicy dla zwierząt wydobył z siebie ten dźwięk młody samiec chory na zapalenie płuc. Prusten to najspokojniejszy i najcichszy z tygrysich odgłosów, prychnięcie nozdrzami, wyrażające przyjazne uczucia i brak złych zamiarów.

Richard Parker zrobił to jeszcze raz; tym razem dźwiękowi towarzyszył ruch głowy. Wyglądało to tak, jakby zadawał mi jakieś pytanie.

Patrzyłem na niego z pełnym nabożnego lęku podziwem. A że nie było bezpośredniego zagrożenia, mój oddech się uspokoił, serce przestało tłuc się w piersi i zacząłem stopniowo odzyskiwać zdolność logicznego myślenia.

Musiałem poskromić Richarda Parkera. To właśnie w tym momencie uświadomiłem sobie tę konieczność. Nie była to kwestia typu on albo ja, ale raczej on i ja. Jechaliśmy, w sensie niemal dosłownym i bardzo realnym, na tym samym wózku. Mogliśmy przeżyć – lub umrzeć – tylko razem. Tygrys mógł oczywiście zginąć przypadkowo lub zdechnąć z przyczyn naturalnych, ale byłoby głupotą z mojej strony liczyć na taką ewentualność. Najbardziej prawdopodobny był wariant najgorszy: że wraz ze zwykłym upływem czasu jego zwierzęca wytrzymałość zatriumfuje nad moją ludzką kruchością. Tylko jeśliby udało mi się go poskromić, mógłbym, posługując się jakąś sztuczką, spowodować, że umarłby pierwszy, gdyby zaszła ta smutna konieczność.

Ale było też coś więcej. Powiem otwarcie: jakaś cząstka mojej jaźni była zadowolona z obecności Richarda Parkera. Dzięki niemu nie rozmyślałem zbyt wiele o rodzicach i moim tragicznym położeniu. Dostarczał mi bodźca do życia. Nienawidziłem go za to, ale jednocześnie byłem mu wdzięczny. Jestem wdzięczny do dziś. Bo prawda wygląda tak, że gdyby nie Richard Parker, nie żyłbym dzisiaj i nie mógłbym opowiedzieć swojej historii.

Powiodłem spojrzeniem wzdłuż linii horyzontu. Czyż nie miałem idealnie okrągłej areny, bez żadnego zakamarka, w którym tygrys mógłby się ukryć? Spojrzałem na wodę. Czyż nie było to idealne źródło przysmaków, za pomocą których mógłbym go zmusić do posłuszeństwa? Mój wzrok padł na gwizdek przyczepiony do jednej z kamizelek ratunkowych. Czyż nie był to doskonały bicz, który czyniłby go posłusznym? Czego mi brakowało, żebym mógł poskromić Richarda Parkera? Czasu? Upłyną pewnie tygodnie, zanim wypatrzy mnie jakiś statek. Miałem mnóstwo czasu. Sposób? Nic nie podsuwa lepszych rozwiązań niż gwałtowna potrzeba. Wiedza? Czyż nie byłem synem dyrektora zoo? Nagroda? Czyż jest nagroda wspanialsza niż życie? I kara gorsza niż śmierć? Spojrzałem na Richarda Parkera. Moja panika znikła. Pokonałem strach. Szansę przetrwania wzrosły.

Dmijcie w trąby. Bijcie w werble. Zaczynamy przedstawienie. Wstałem. Richard Parker to zauważył. Utrzymanie równowagi nie było rzeczą łatwą. Zaczerpnąłem powietrza i zawołałem: „Panie i panowie, chłopcy i dziewczęta, zajmujcie czym prędzej miejsca! Prędzej, prędzej. Chyba nie chcecie się spóźnić? Siadajcie, otwórzcie szeroko oczy, otwórzcie serca i przygotujcie się na wielką niespodziankę. Oto dla waszej uciechy, dla nauki, dla satysfakcji, dla umoralnienia – spektakl, na który czekaliście całe życie, NAJWIĘKSZE WIDOWISKO ŚWIATA! Czy jesteście gotowi, by być świadkami cudu? Tak? No więc dobrze: przystosowują się one do warunków ze zdumiewającą łatwością. Można je spotkać w mroźnych, ośnieżonych lasach strefy umiarkowanej. W gęstych tropikalnych monsunowych dżunglach. Na jałowych połaciach tundry. Na słonych namorzynowych mokradłach. Naprawdę, czują się dobrze wszędzie. Ale nigdy nie widzieliście ich w takim otoczeniu i okolicznościach, jak teraz! Panie i panowie, dziewczęta i chłopcy, bez zbędnych słów: mam przyjemność i zaszczyt przedstawić wam INDYJSKO-KANADYJSKI TRANSOCEANICZNY PŁYWAJĄCY CYRK PI PATELAAAAAA!!! Trriiiii! Triiiii! Triiiii! Triiiii! Triiiii! Triiiii!

Zrobiło to na Richardzie Parkerze wrażenie. Już przy pierwszym gwizdku skulił się i parsknął. Ha! Niech skacze do wody, jeśli chce! Niech spróbuje!

Triiiii! Triiiii! Triiiii! Triiiii! Triiiii! Triiiii!

Zaryczał i przeczesał pazurami powietrze. Ale nie skoczył. Może pokonałby lęk przed wodą, gdyby szalał z głodu i pragnienia, ale na razie strach pozostawał moim jedynym instrumentem tresury.

Triiiii! Triiiii! Triiiii! Triiiii! Triiiii! Triiiii!

Wycofał się i schował na dnie łodzi. Pierwszy seans był skończony. Okazał się ogromnym sukcesem. Przestałem gwizdać i usiadłem ciężko na tratwie, zdyszany i wyczerpany.

I w ten sposób powstał

Plan nr 7: Utrzymać go przy życiu.

ROZDZIAŁ 58

Wyciągnąłem zza pazuchy podręcznik przetrwania. Był wciąż wilgotny. Zacząłem ostrożnie przewracać kartki. Autorem podręcznika był komandor Marynarki Brytyjskiej. Książka zawierała mnóstwo praktycznych rad dotyczących przeżycia na morzu po katastrofie. Zawierała między innymi takie wskazówki dla rozbitka:

* Zawsze czytaj uważnie wszelkie instrukcje.

* Nie pij moczu. Ani wody morskiej. Ani ptasiej krwi.

* Nie jedz meduz. Ryb, które mają kolce. Ryb z dziobami podobnymi do papuzich. Nadętych jak balony.

* Rybę można obezwładnić, uciskając jej oczy.

* Ciało może się wykazać wielkim heroizmem. Jeśli rozbitek jest ranny, nie należy stosować kuracji opartej na samych dobrych intencjach, ale niewłaściwej z punktu widzenia medycznego. Ignorancja to najgorszy lekarz, wypoczynek i sen – najlepsi pielęgniarze.

* Co godzinę unoś nogi do góry i trzymaj je tak co najmniej pięć minut.

* Należy unikać zbędnego wysiłku. Ale bezczynny umysł ma skłonność do usypiania, tak więc powinien być cały czas czymkolwiek zajęty. Gry karciane, gra w dwadzieścia pytań czy testy na spostrzegawczość są doskonałą prostą formą relaksu. Innym pewnym sposobem podniesienia rozbitków na duchu jest wspólny śpiew. Zaleca się także snucie rozmaitych fantastycznych opowieści.

* Zielony kolor wody świadczy na ogół, że jest ona w tym miejscu płytsza niż tam, gdzie ma zabarwienie niebieskie.

* Należy traktować z rezerwą chmury, które mogą z daleka wyglądać jak masyw górski. Wypatrywać zieleni. Dopiero postawienie na ziemi stopy jest miarodajną wskazówką, że jesteśmy na lądzie.

* Nie pływać. Jest to marnowanie energii. Poza tym łódź ratunkowa może płynąć szybciej niż człowiek. Nie mówiąc już o niebezpieczeństwach czyhających w wodzie. Jeśli jest ci gorąco, raczej zmocz odzież. Nie oddawaj moczu w ubraniu. Za chwilowe ciepło, jakie poczujesz, zapłacisz wysypką.

* Staraj się zawsze gdzieś chować. Wystawianie się na słońce i na działanie innych czynników może zabić szybciej niż pragnienie czy głód.

* O ile nie utracimy zbyt dużo wody przez jej wypocenie, możemy przeżyć bez picia do czternastu dni. Jeśli odczuwasz pragnienie, w ostateczności ssij guzik.

* Żółwie są łatwą zdobyczą i stanowią doskonałe pożywienie. Ich krew jest dobrym, wartościowym i wolnym od soli napojem. Smaczne mięso daje poczucie sytości. Tłuszcz znajduje wiele zastosowań, a jaja są dla rozbitka prawdziwym przysmakiem. Uważać na dziób i pazury.

* Nie pozwól, by osłabło twoje morale. Możesz być przygnębiony, ale nie daj się pognębić. Pamiętaj, liczy się przede wszystkim stan ducha. Jeśli masz wolę przetrwania, przetrwasz. Powodzenia!

Było tam jeszcze parę wielce tajemniczych wierszy prezentujących w syntetycznej formie wiedzę o sztuce nawigacji. Dowiedziałem się, że horyzont, oglądany z wysokości pięciu stóp w pogodny dzień, jest oddalony o dwie i pół mili.

Zakaz picia moczu był całkiem zbędny. Nikt, kogo nazywali w dzieciństwie „Pisuar”, za żadne skarby nie zbliżyłby do ust kubka z uryną, nawet gdyby był sam w szalupie na środku oceanu. Natomiast sugestie żywieniowe tylko utwierdzały mnie w przekonaniu, że Anglicy nie rozumieją znaczenia słowa „żywność”. Ogólnie jednak biorąc, podręcznik był fascynującą broszurą, która instruowała człowieka, co ma robić, żeby nie dać się zamarynować w słonej oceanicznej zalewie. Nie poruszono jednego tylko, nader ważnego tematu: ułożenia sobie stosunków typu alfa-omega z wielkimi bestiami, jakie mogą się znaleźć w szalupie.

Musiałem zatem sam opracować program ćwiczeń dla Richarda Parkera. Musiałem mu uświadomić, że jestem dominującym tygrysem i że jego terytorium jest ograniczone do dna szalupy, przestrzeni pomiędzy ławką rufową, bocznymi i środkową poprzeczną. Musiałem wbić mu do łba, że napięta plandeka i dziób, aż do neutralnej środkowej ławki, to moje terytorium, na które nie wolno mu wchodzić pod żadnym pozorem.

Musiałem też jak najszybciej zabrać się do połowów. Wiedziałem, że dokończenie resztek zabitych zwierząt nie zabierze Richardowi Parkerowi wiele czasu. W zoo dorosłe lwy i tygrysy dostawały przeciętnie dziesięć funtów mięsa dziennie.

Było wiele innych rzeczy do zrobienia. Musiałem sobie znaleźć jakieś schronienie. Jeśli Richard Parker siedział przez cały czas pod plandeką, to widocznie miał ku temu jakieś ważne powody. Pozostawanie na zewnątrz, wystawianie się na słońce, wiatr, deszcz i bryzgi wody morskiej, było zabójcze, i to nie tylko dla ciała, ale także dla psychiki. Czyż nie przeczytałem przed chwilą, że wystawianie się na działanie czynników zewnętrznych może doprowadzić do rychłego zgonu? Musiałem wymyślić coś w rodzaju baldachimu.

Należało też przywiązać tratwę do szalupy drugą liną, na wypadek, gdyby pierwsza pękła albo się odwiązała.

Musiałem udoskonalić tratwę. Na razie, owszem, była żeglowna, ale nie za bardzo nadawała się do tego, żeby się na niej zainstalować. Pomyślałem, że trzeba ją przystosować do tymczasowego zamieszkania, zanim urządzę się jakoś na stałe w szalupie. Musiałem na przykład zrobić coś, żeby bez przerwy nie moknąć, bo skórę miałem całą pomarszczoną i opuchniętą od słonej wody. Tak dalej być nie mogło. Poza tym musiałem wymyślić sposób na zmagazynowanie na tratwie sprzętu i różnych innych rzeczy.

Przede wszystkim jednak należało wyzbyć się nadziei, że uratuje mnie jakiś statek. Nie mogłem liczyć na pomoc z zewnątrz. Wola przetrwania musiała zrodzić się we mnie. Jak wynikało z moich dotychczasowych doświadczeń, największym błędem rozbitka jest pokładanie zbyt wielkiej nadziei w pomocy z zewnątrz. I bezczynność. Sztuka przetrwania opiera się w dużym stopniu na tym, co mamy w zasięgu ręki i możemy wykorzystać od razu. Wypatrywać bezczynnie pomocy z płonną nadzieją to przegrać własne życie, zmarnować je na mrzonkach.

Było zatem wiele do zrobienia.

Powiodłem wzrokiem po pustym horyzoncie. Otaczał mnie taki bezmiar wody! A ja byłem taki samotny. Dosłownie sam jak palec.

Gorące łzy popłynęły mi z oczu. Ukryłem twarz w zaplecionych ramionach i załkałem. Moja sytuacja była absolutnie beznadziejna.

ROZDZIAŁ 59

Samotny czy nie, zagubiony czy nie, odczuwałem pragnienie i głód. Pociągnąłem za linę. Napięła się lekko. Gdy tylko poluźniłem chwyt, wyśliznęła mi się z dłoni i odległość między szalupą a tratwą raptownie się zwiększyła. A zatem szalupa dryfowała szybciej niż tratwa i ciągnęła ją za sobą. Odnotowałem ten fakt, nie zastanawiając się nad nim. Moje myśli skoncentrowane były na poczynaniach Richarda Parkera.

Wyglądało na to, że siedzi pod plandeką.

Schwyciłem linę i ciągnąłem tak długo, aż dobiłem do dziobu. Zacisnąłem palce na krawędzi burty. Kiedy przykucnąłem, szykując się do szybkiego wypadu do szalupy, do schowka, rzuciłem okiem na fale i zauważyłem pewne zjawisko. Stwierdziłem mianowicie, że gdy tratwa jest w pobliżu szalupy, ta zmienia kierunek. Teraz nie ustawiała się już do fali prostopadle, ale bokiem, i zaczynało się kołysanie, które działało tak fatalnie na mój żołądek. Szybko odkryłem, jaki jest powód tej zmiany: tratwa puszczona luzem zachowywała się jak dryfkotwa, hamulec, który ciągnął szalupę i odwracał ją dziobem do fali. Trzeba bowiem wiedzieć, że fale i wiatr o stałym kierunku są zwykle w stosunku do siebie prostopadłe, a zatem łódź popychana wiatrem, ale jednocześnie powstrzymywana przez dryfkotwę, będzie się obracać tak długo, aż opór wobec wiatru stanie się minimalny – to znaczy do chwili, gdy ustawi się na jego linii, prostopadle do fal, i zacznie kołysać się wzdłuż osi, co jest znacznie przyjemniejsze niż kołysanie na boki. Kiedy tratwa znajdowała się tuż przy szalupie, efekt hamulca znikał i nie działała żadna siła, która ustawiałaby łódź dziobem do wiatru. Wtedy odwracała się burtą do fali i zaczynała się nieprzyjemna huśtawka.

To, co może się wam wydawać drobiazgiem, ocaliło mi życie, choć sprawiło wielką przykrość Richardowi Parkerowi.

Jak gdyby na potwierdzenie swoich najnowszych przemyśleń usłyszałem jego pomruk. Byl to pomruk posępny, jakby z zielonkawym odcieniem, i miał w tonie coś mdlącego. Może tygrys radził sobie nieźle z pływaniem, ale żeglarz był z niego żaden.

Ja miałem jeszcze szansę.

Żebym nie wyobrażał sobie zbyt wiele i uświadomił sobie, na co się porywam, sądząc, że mogę manipulować tygrysem, otrzymałem w tej samej chwili dyskretne, ale złowrogie ostrzeżenie. Richard Parker miał najwyraźniej taki ładunek energii życiowej, tak silną charyzmę swojej żywotności, że dla wszelkich innych form życia okazało się to nieznośne. Już miałem wdrapać się na dziób, kiedy usłyszałem ciche, turkoczące brzęczenie i zobaczyłem, że coś ląduje w wodzie tuż obok mnie.

Był to karaluch. Utrzymywał się jeszcze przez chwilę na powierzchni, zanim morska toń pochłonęła go żarłocznie. Po chwili wylądował w wodzie następny. W ciągu minuty wpadło ich do wody po obu stronach dzioba około dziesięciu. Wszystkie zostały pożarte przez ryby.

Ostatnie obce formy życia opuszczały pokład.

Ostrożnie podniosłem wzrok i zajrzałem do łodzi. Pierwszą rzeczą, jaką zobaczyłem, był jeszcze jeden wielki karaluch leżący na zmarszczce brezentu, prawdopodobnie patriarcha całego klanu. Dziwnie zafascynowany, obserwowałem go przez dłuższy czas. Kiedy zdecydował, że przyszła pora, rozłożył skrzydła, wzbił się z cichą wibracją w powietrze, zawisł na moment nad szalupą, jakby chciał się upewnić, czy żaden z jego braci nie został w łodzi, po czym runął pionowo do wody, na spotkanie śmierci.

Teraz zostało nas dwóch. W ciągu pięciu dni cała populacja orangutanów, zebr, hien, szczurów, much i karaluchów została całkowicie wyeliminowana. Jeśli nie liczyć bakterii i robaków, które mogły jeszcze egzystować w szczątkach zwierząt, nie było w szalupie żadnych istot żywych oprócz mnie i Richarda Parkera.

Nie była to refleksja pocieszająca.

Podciągnąłem się i zdyszany podniosłem wieko schowka. Z rozmysłem nie zaglądałem pod plandekę, obawiając się, że moje spojrzenie niczym krzyk przyciągnie uwagę Richarda Parkera. Dopiero kiedy wieko oparło się o brezent, odważyłem się wyobrazić sobie, co jest po drugiej stronie pokrywy.

Uderzyła mnie w nozdrza odurzająca woń moczu, ostra, taka, jaką czuć w każdej klatce drapieżnika w zoo. Tygrysy mają silnie rozwinięty instynkt terytorialny i właśnie moczem znaczą granice swych terytoriów. Ów odór był dla mnie dobrą nowiną: docierał wyłącznie spod plandeki, co najwyraźniej oznaczało, że terytorium Richarda Parkera ogranicza się do dna łodzi. Było to wielce obiecujące. Gdyby udało mi się zawładnąć powierzchnią plandeki, wszystko mogłoby się między nami jakoś ułożyć.

Wstrzymując oddech, schyliłem się i przekrzywiłem głowę, żeby zajrzeć z boku za wieko schowka. Na dnie łodzi chlupotała głęboka na jakieś cztery cale kałuża deszczówki – prywatna sadzawka Richarda Parkera ze słodką wodą. Tygrys robił dokładnie to, co ja robiłbym na jego miejscu: zażywał przyjemnego chłodu w cieniu plandeki. Tymczasem upał się nasilał. Richard Parker leżał płasko na dnie, tyłem do mnie, z wyciągniętymi w moją stronę i szeroko rozłożonymi tylnymi nogami, z poduszkami na wierzchu. Wyglądał w tej pozycji dosyć głupio, ale na pewno była bardzo wygodna.

Wróciłem do spraw związanych z koniecznością przeżycia. Otworzyłem jeden karton z sucharami i zjadłem przysługującą mi według przepisów porcję, czyli około jednej trzeciej paczki. Zdumiewające, jak niewielka ilość pożywienia wystarczyła, żebym poczuł się syty. Zamierzałem właśnie napić się wody z deszczołapu i już oparłem foliowy worek na ramieniu, kiedy mój wzrok napotkał zestaw różnej wielkości naczyń do picia. Jeśli nie mogłem zanurzyć się cały w kałuży, to może przynajmniej mógłbym z niej zaczerpnąć łyk wody? Moje własne zapasy nie były przecież niewyczerpane. Złapałem jedno z naczyń, nachyliłem się. Opuściłem wieko tyle, ile było to konieczne, i drżącą ręką zanurzyłem kubek w sadzawce Richarda Parkera, cztery stopy od jego tylnych łap. Odwrócone do góry poduszki ze sterczącymi spomiędzy nich mokrymi kępkami futra wyglądały jak małe, okolone wodorostami bezludne wyspy.

Udało mi się zaczerpnąć dobre pół litra wody. Była troszkę mętna. Pływały w niej jakieś strzępki. Czy nie obawiałem się, że mogę połknąć jakieś straszliwe bakterie? Nawet mi to przez głowę nie przeszło. Myślałem tylko o swoim pragnieniu. Wypiłem wszystko razem z osadem, do ostatniej kropli, z uczuciem ogromnej satysfakcji.

Natura dąży do równowagi, toteż niemal natychmiast poczułem potrzebę oddania moczu. Wysikałem się do jednego z naczyń. Było tego dokładnie tyle, ile przed chwilą wypiłem; miałem wrażenie, jakby nie minęła nawet minuta i jakbym nadal rozważał, w jaki sposób dobrać się do deszczówki z kałuży Richarda Parkera. Zawahałem się. Odczuwałem ogromną pokusę, żeby jeszcze raz przechylić kubek do ust. Oparłem się jej jednak, choć było to trudne. Przeklęta ułudo! Mocz wyglądał tak rozkosznie! Mój organizm jeszcze się całkiem nie odwodnił, więc płyn był blady. Jaśniał w słońcu i wyglądał jak sok z jabłek. I był na pewno świeży, czego z pewnością nie dało się powiedzieć o puszkowanej wodzie z moich podstawowych zapasów. Po namyśle zrobiłem z moczu lepszy użytek: skropiłem nim plandekę i wieko schowka, żeby oznakować swoje terytorium.

Ukradłem Richardowi Parkerowi jeszcze dwie zlewki wody i wypiłem je, tym razem bez sikania. Czułem się tak nawodniony, jak świeżo podlany kwiatek w doniczce.

Teraz należało pomyśleć o sposobach poprawienia mojej sytuacji. Wróciłem do zawartości schowka i niezliczonych obietnic, jakie się w nim kryły.

Najpierw wyciągnąłem drugą linę i przywiązałem nią tratwę do szalupy.

Zrozumiałem zasadę działania słonecznego destylatora. Było to urządzenie do odsalania wody morskiej. Składało się z nadmuchiwanego przezroczystego stożka, osadzonego na okrągłej, podobnej do koła ratunkowego komorze pławnej, pokrytej w środku czarnym gumowanym płótnem. Odsalacz działał na zasadzie destylacji: znajdująca się pod stożkiem przymocowanym do płótna i ogrzewana słońcem woda morska parowała, a potem skraplała się na wewnętrznej powierzchni stożka i odsolona ściekała w dół, zbierając się w kanaliku na obwodzie podstawy stożka, skąd skapywała do zbiornika. Szalupa była wyposażona w dwanaście takich destylatorów. Przeczytałem instrukcję uważnie, zgodnie z zaleceniem podręcznika. Potem nadmuchałem wszystkie dwanaście stożków i napełniłem wszystkie komory pławne, nalewając do każdej zgodnie z instrukcją po dziesięć litrów wody morskiej. Powiązałem destylatory ze sobą, przymocowując całą tę flotyllę jednym końcem do szalupy, a drugim do tratwy, dzięki czemu miałem teraz dodatkową linę łączącą tratwę z łodzią i jednocześnie zyskałem pewność, że jeśli nawet węzeł puści, nie stracę żadnego destylatora. Unoszące się na wodzie odsalacze wyglądały pięknie i efektownie pod względem technicznym, ale robiły też wrażenie bardzo kruchych, i powątpiewałem, czy rzeczywiście można dzięki nim uzyskać wodę pitną.

Teraz skoncentrowałem się na udoskonalaniu tratwy. Sprawdziłem każdy z węzłów spajających konstrukcję, żeby się upewnić, czy wszystkie są mocno zaciśnięte i bezpieczne. Po namyśle postanowiłem przekształcić piąte wiosło, które pełniło dotąd funkcję podnóżka, w coś w rodzaju masztu. Odwiązałem je, po czym mozolnie wypiłowałem zębatym ostrzem myśliwskiego noża głęboki na połowę grubości uchwytu karb, w piórze zaś wywierciłem tym samym nożem trzy otwory. Praca szła wolno, ale dawała mi satysfakcję. Przede wszystkim miałem czym zająć myśli. Kiedy skończyłem, przywiązałem wiosło pionowo od wewnątrz do jednego z rogów tratwy, przy czym płaska część stanowiła top masztu, a uchwyt zanurzał się w wodzie. Przewiązałem wiosło liną w miejscu, gdzie był karb, żeby się nie zsunęło. Potem, aby mieć pewność, że maszt będzie stał pionowo, a jednocześnie uzyskać możliwość zamocowania baldachimu i zawieszania rozmaitych niezbędnych rzeczy, przez otwory w piórze przewlokłem liny i przywiązałem ich końce do poziomych wioseł. Kamizelkę ratunkową, która przedtem przymocowana była do podnóżka, teraz przytwierdziłem do podstawy masztu. Miała spełniać podwójną funkcję: kompensować ciężar masztu i jednocześnie służyć jako lekko podniesione siedzisko.

Zarzuciłem na liny koc, ale się zsuwał. Kąt nachylenia lin był zbyt duży. Złożywszy koc na pół, zarzuciłem go na jedną z nich, wyciąłem w połowie dwie dziurki w odstępie jednej stopy i połączyłem te otwory kawałkiem sznurka, który sporządziłem z rozplecionej liny. Potem znów zarzuciłem koc na liny, zakładając tę pętlę na top. W ten sposób skonstruowałem baldachim.

Udoskonalanie tratwy zajęło mi większą część dnia. Musiałem zająć się tyloma szczegółami! Nieustanne falowanie oceanu, choć łagodne, bynajmniej nie ułatwiało mi zadania. Musiałem też uważać na Richarda Parkera. Rezultat raczej nie przypominał galeonu. Tak zwany maszt kończył się zaledwie kilka cali nad moją głową. Co do pokładu, było na nim tyle miejsca, by można było usiąść po turecku albo położyć się w pozycji skulonego płodu. Ale nie narzekałem. Tratwa unosiła się na wodzie i stanowiła schronienie przed Richardem Parkerem.

Zanim skończyłem robotę, zaczęło się zmierzchać. Zabrałem z szalupy puszkę wody, otwieracz do konserw, cztery suchary i cztery koce. Zamknąłem wieko (tym razem bardzo cichutko), przeszedłem na tratwę i poluzowałem linę. Szalupa natychmiast się oddaliła. Główna lina napięła się, a zapasowa, którą specjalnie zostawiłem dłuższą, zwisła luźno. Podłożyłem sobie pod siedzenie dwa koce, uważając, żeby nie dotykały wody. Dwoma pozostałymi opatuliłem się szczelnie i oparłem się plecami o maszt. Cieszyło mnie to, że dzięki dodatkowej kamizelce siedzę teraz wyżej. Od powierzchni wody dzieliła mnie odległość nie większa, niż gdybym siedział na grubej poduszce, a jednak miałem nadzieję, że nie zmoknę aż tak bardzo.

Rozkoszowałem się swoim posiłkiem, przyglądając się słońcu, które zniżało się na bezchmurnym niebie. Czułem się odprężony. Niebieskie sklepienie urzekało wspaniałą barwą. Gwiazdy nie mogły się doczekać, kiedy będą mogły zapłonąć. Zaledwie niebo lekko pociemniało, a już zaczęły przeświecać przez głęboki błękit. Wiała słaba, ciepła bryza, fale wznosiły się i opadały na przemian, jak tancerze, którzy skupiają się, podnosząc ręce, a potem rozpraszają, by po chwili znów się skupić – i tak w nieskończoność.

Richard Parker usiadł. Tylko głowa i kawałek barku wystawały mu znad krawędzi burty. Potoczył dokoła wzrokiem.

– Witaj, Richardzie Parkerze! – zawołałem i pomachałem mu dłonią. Spojrzał na mnie i parsknął, czy może raczej kichnął; trudno było określić słowami ten odgłos. To był znów prusten. Cóż za fantastyczne stworzenie! Jaka szlachetna postawa. Jak bardzo trafna jest jego pełna nazwa: królewski tygrys bengalski. W pewnym sensie byłem szczęściarzem. A gdybym wylądował w tej szalupie z jakimś głupim czy paskudnym zwierzakiem, jak tapir albo struś, albo ze stadem indyków? Pod pewnymi względami byłoby to towarzystwo trudniejsze do zniesienia.

Usłyszałem plusk. Spojrzałem na wodę i aż mnie zatkało. Do tej pory sądziłem, że jestem sam. Spokój i cisza w powietrzu, ocean skąpany we wspaniałej poświacie, poczucie względnego bezpieczeństwa – wszystko to skłaniało, by tak myśleć. Poczucie spokoju kojarzymy powszechnie z ciszą i samotnością. Trudno sobie przecież wyobrazić, że można odczuwać spokój na ruchliwej stacji metra. A zatem co oznaczało to całe poruszenie?

Wystarczyło mi jedno spojrzenie, by odkryć, że ocean to gigantyczne miasto. Tuż pode mną i dookoła mnie pojawiły się nieoczekiwanie autostrady, bulwary, ulice i ronda kipiące od podwodnego ruchu. W wodzie, gęstej, szklistej i upstrzonej miriadami świecącego planktonu, śmigały w szaleńczym pędzie ryby, niczym ciężarówki, autobusy, samochody, rowery i piesi; z pewnością wszystko to trąbiło klaksonami i wymyślało sobie wzajemnie. Dominującym kolorem była zieleń. W toni, jak daleko mogłem sięgnąć wzrokiem, widać było efemeryczne wstęgi fosforyzujących zielonych banieczek, podwodny ślad uwijających się ryb. Gdy tylko jeden znikał, pojawiał się inny. Przecinały wodę we wszystkich kierunkach. Przypominało to wykonane z przedłużonym czasem ekspozycji nocne zdjęcia miast, na których widać długie czerwone węże tylnych świateł samochodów. Z tą różnicą, że tu samochody przemykały nad i pod sobą, jakby po wielopoziomowych skrzyżowaniach. I wszystkie te samochody miały najbardziej ekstrawaganckie kolory, jakie można sobie wyobrazić. Koryfeny – chyba z pięćdziesiąt tych ryb patrolowało obszar pod tratwą – mieniły się złotem, błękitem i czerwienią. Inne ryby, których nie potrafiłem zidentyfikować, były żółte, brązowe, srebrzyste, niebieskie, czerwone, różowe, zielone, białe, w przeróżnych kombinacjach tych barw, jednolite, pasiaste i nakrapiane. Tylko rekiny pozostawały konsekwentnie monochromatyczne. Niezależnie jednak od tego, jakiego rozmiaru czy koloru były poszczególne „pojazdy”, jeden element pozostawał niezmienny: obłędny ruch. Dochodziło do niezliczonych kolizji – we wszystkich, obawiam się, były ofiary – a pewna liczba samochodów wpadała co chwila w niekontrolowany poślizg i rozbijała się o różne bariery, wyskakiwała nad powierzchnię wody lub waliła się w dół świetlistymi kaskadami. Patrzyłem na ten wielkomiejski zamęt jak ktoś, kto przygląda się miastu z gondoli balonu. Było to widowisko cudowne i wywołujące nabożny podziw. Tak musiało wyglądać Tokio w godzinach szczytu.

Patrzyłem na to wszystko, dopóki w podwodnym mieście nie zgasły ostatnie światła.

Z pokładu „Tsimtsuma” widziałem tylko delfiny. Uważałem, że Ocean Spokojny to tylko z rzadka zamieszkany – jeśli nie liczyć przepływających ławic ryb – bezmiar wody. Potem zorientowałem się, że frachtowce pływają zbyt szybko, by można było obserwować ryby. Szansa przyjrzenia się życiu podwodnemu z pokładu statku jest tak samo nikła, jak to, że uda nam się przypatrzyć dzikim zwierzętom w dżungli z okien pędzącego samochodu. Delfiny, bardzo szybcy pływacy, krążą wokół łodzi i statków jak psy uganiające się za samochodami; gonią za nimi, dopóki starcza im sił. Jeśli chce się zobaczyć życie w naturze, w dżungli, trzeba iść pieszo, i to po cichu. Tak samo jest z morzem. Żeby dostrzec bogactwo i obfitość wszelkiego stworzenia, jakie kryje ocean, trzeba go przemierzać w tempie, by tak rzec, spacerowym. Usadowiłem się wygodniej. Po raz pierwszy od pięciu dni poczułem pewien spokój. Zapłonęło we mnie nikłe światełko nadziei – ciężko zapracowanej, dobrze zasłużonej i rozsądnie umiarkowanej. Zasnąłem.

ROZDZIAŁ 60

W nocy obudziłem się tylko raz. Odsunąłem baldachim i wyjrzałem. Na bezchmurnym niebie jaśniał wyraźny sierp księżyca. Gwiazdy świeciły z tak szaloną, olśniewającą intensywnością, że byłoby absurdem nazywać noc ciemną. Gładka powierzchnia oceanu skąpana była w delikatnym, jakby stąpającym po niej nieśmiało świetle, czerń i srebro igrały i tańczyły w bezkresie. Rozmiary tego, co mnie otaczało – przestrzeni nade mną, wody wokół i pode mną – oszałamiały. Byłem poruszony i przejęty lękiem. Czułem się jak mędrzec Markandeja, który wypadł z ust śpiącego Wisznu i ogarnął jednym spojrzeniem wszechświat, wszystko, co istnieje. Zanim zdążył umrzeć ze strachu, Wisznu obudził się i włożył go sobie z powrotem do ust. Po raz pierwszy zauważyłem – a miałem to odtąd zauważać co jakiś czas w trakcie tej ciężkiej próby, pomiędzy jednym przypływem rozpaczy a drugim – że mój dramat rozgrywa się we wspaniałej scenerii. Zobaczyłem swoje cierpienie we właściwych proporcjach – jako coś skończonego, mało znaczącego – i poczułem spokój. Uświadomiłem sobie, że moja męka jest czymś znikomym wobec tego, co mnie otacza. I potrafiłem to zaakceptować. Wszystko było w porządku. (Dopiero w świetle dnia wybuchnąłem gwałtownym protestem: „Nie, nie, nie! Moje cierpienie jest ważne! Chcę żyć! Nie mogę nie łączyć własnych losów z kosmosem. Życie jest jak dziurka od klucza; to pojedynczy, maleńki otwór, przez który wchodzi się do nieskończoności – jakże mogę zignorować ten przelotny, chaotyczny obraz wszechrzeczy, jaki zarejestrował mój wzrok? Ta dziurka od klucza to jedyne, co mam!”). Wymamrotałem słowa jakiejś islamskiej modlitwy i ponownie zasnąłem.

ROZDZIAŁ 61

Rano okazało się, że nie zmokłem aż tak bardzo i czuję się całkiem silny. Pomyślałem, że to niezwykłe, biorąc pod uwagę ciągłe napięcie i to, jak niewiele jadłem w ciągu kilku ostatnich dni.

Dzień był piękny. Postanowiłem spróbować wędkowania, po raz pierwszy w życiu. Po śniadaniu złożonym z trzech sucharów i puszki wody przeczytałem, co na ten temat ma do powiedzenia podręcznik. Od razu pojawił się problem przynęty. Zacząłem się nad tym zastanawiać. W szalupie były martwe zwierzęta, ale pomysł zwędzenia tygrysowi mięsa sprzed nosa nie budził we mnie entuzjazmu. Mógłby nie zrozumieć, że jest to rodzaj inwestycji, na której może wiele zyskać. Postanowiłem wykorzystać swój skórzany but. Miałem tylko jeden. Drugi zgubiłem podczas katastrofy.

Wgramoliłem się do szalupy i wziąłem ze schowka jeden z zestawów wędkarskich, nóż i wiaderko na ryby. Richard Parker leżał na boku. Koniec jego ogona drgnął, kiedy wchodziłem na dziób, ale tygrys nie podniósł głowy. Przesiadłem się na tratwę i poluzowałem linę.

Przywiązałem haczyk do przyponu i przymocowałem go do linki. Dodałem kilka ołowianych ciężarków, wybierając te, które miały intrygujący kształt torped. Zdjąłem but i pokroiłem go na kawałki. Zdrowo się przy tym napracowałem, bo skóra była twarda. Starannie wbiłem haczyk w kawałek skóry, nie przekłuwając jej na wylot, tak żeby koniec haczyka był niewidoczny. Zarzuciłem moją wędkę głęboko. Poprzedniego wieczoru widziałem tyle ryb, że byłem pewien łatwego sukcesu.

Spotkało mnie rozczarowanie. But znikał kawałek po kawałku, czułem lekkie szarpnięcia za linkę, a usatysfakcjonowane darmowym poczęstunkiem ryby odpływały szczęśliwe jedna za drugą, aż wreszcie została mi tylko gumowa podeszwa i sznurowadło. Kiedy się okazało, że udając robaka, nie wypada ono zbyt przekonująco, zrozpaczony próbowałem aż do końca z podeszwą, ale ten pomysł też nie był dobry. Poczułem tylko jedno lekkie, obiecujące szarpnięcie i napięcie linki nieoczekiwanie zelżało. Wyciągnąłem z wody samą linkę. Straciłem swój wędkarski ekwipunek.

Nie odczułem tej straty jako straszliwego ciosu. Miałem jeszcze inne haczyki i ciężarki w zestawie i jeden dodatkowy komplet. Poza tym nie łowiłem przecież dla siebie. Ja miałem pożywienia pod dostatkiem.

A jednak jakaś cząstka mojej świadomości – ta, która mówi to, czego nie chcemy słyszeć – ofuknęła mnie: „Za głupotę się płaci. Powinieneś wykazać się w przyszłości większą przezornością i rozsądkiem”.

Nieco później pokazał się drugi żółw. Podpłynął bardzo blisko tratwy. Gdyby chciał, mógłby mnie ugryźć w tyłek. Kiedy się odwrócił, próbowałem go złapać za tylną płetwę, ale jak tylko jej dotknąłem, aż wzdrygnąłem się ze strachu. Żółw odpłynął.

Ta sama cząstka mej świadomości, która zganiła mnie za fiasko z rybami, znów ostro mnie skarciła: „Czym właściwie zamierzasz karmić tego swojego tygrysa? Na jak długo wystarczą mu, twoim zdaniem, te trzy martwe zwierzaki? Czy muszę ci przypominać, że tygrysy nie jedzą padliny? Pewnie, tygrys na ostatnich nogach nie będzie zbytnio wybrzydzał. Ale czy nie sądzisz, że zanim pogodzi się z losem i koniecznością pożerania spuchniętego, gnijącego ścierwa zebry, będzie chciał spróbować świeżego, soczystego indyjskiego chłopca, którego ma tuż pod nosem? A co będzie z wodą? Wiesz, jak nerwowe stają się spragnione tygrysy. Czułeś, jaki ma ostatnio oddech? Cuchnie okropnie. A to zły znak. Może masz nadzieję, że wychłepcze cały ocean i będziesz wtedy mógł dotrzeć pieszo do Ameryki? Owa ograniczona zdolność wydalania soli z organizmu, jaką wykształciły tygrysy z Sundarbansu, jest rzeczywiście czymś zdumiewającym. Pewnie rozwinęły ją w związku z tym, że żyją w zaroślach namorzynowych, w strefie przypływów. Ta niezwykła zdolność ma jednak swoje granice. Czyż nie jest powszechnie znaną prawdą, że picie zbyt wielkich ilości słonej wody czyni z tygrysa ludojada? Ach, spójrz! Skoro już mowa o ludojadzie, to masz go właśnie przed sobą. Ziewa. O rany, jaka wielka, różowa jaskinia! Spójrz na te długie, żółte stalaktyty i stalagmity. Może dziś będziesz miał okazję zwiedzić tę pieczarę”.

Jęzor Richarda Parkera, organ rozmiarów i barwy termofora, schował się i paszcza się zamknęła. Tygrys przełknął ślinę.

Resztę dnia spędziłem, zamartwiając się na śmierć. Trzymałem się z daleka od szalupy. Pomimo moich ponurych przewidywań Richard Parker zachowywał się dość spokojnie. Miał jeszcze spory zapas deszczówki i najwyraźniej nie przejmował się sprawą pożywienia. Ale wydawał z siebie rozmaite tygrysie dźwięki – pomruki i porykiwania – które bynajmniej mnie nie uspokajały. Zadanie robiło wrażenie nierozwiązywalnego. Żeby łapać ryby, potrzebowałem przynęty, a przynętę mogłem zdobyć tylko, łapiąc rybę. Co miałem robić? Uciąć sobie palec u nogi? Albo ucho?

Rozwiązanie pojawiło się późnym popołudniem i było całkiem nieoczekiwane. Wlazłem do szalupy i zacząłem gorączkowo przeszukiwać schowek w nadziei, że znajdę coś, dzięki czemu uda mi się przeżyć. Tratwę przywiązałem tak, że płynęła w odległości około sześciu stóp od łodzi. Liczyłem na to, że skok i pociągnięcie za luźno zawiązaną linę wystarczą, żeby umknąć Richardowi Parkerowi. Moja desperacja musiała być ogromna, skoro popchnęła mnie do aż tak ryzykownych posunięć.

Nie znajdując niczego, ani przynęty, ani żadnego wyjścia, usiadłem zrezygnowany – tylko po to, by stwierdzić, że Richard Parker wpatruje się we mnie uparcie. Siedział na drugim końcu łodzi, tam, gdzie kiedyś leżała zebra, i wyglądał tak, jakby cierpliwie czekał, aż go zauważę. Jak to się stało, że nie usłyszałem, kiedy się ruszył z miejsca? Jakże byłem naiwny, myśląc, że potrafię go przechytrzyć. Nagle poczułem silne uderzenie w twarz. Krzyknąłem i zamknąłem oczy. Skoczył i uderzył z prawdziwie kocią szybkością. Za chwilę zedrze mi skórę z twarzy – w tak potworny sposób miałem zginąć. Ból był tak silny, że nie czułem strachu. Niech będzie błogosławiony przedśmiertny szok. Błogosławiona ta część naszej psychiki, która chroni nas przed nadmiernym bólem i rozpaczą. W samym rdzeniu życia znajduje się bezpiecznik. – Jazda, Richardzie Parkerze – jęknąłem. – Wykończ mnie. Ale błagam, zrób to, co masz zrobić, szybko. Bez sprawdzania przepalonego bezpiecznika.

Tygrys zwlekał. Słyszałem, jak hałasuje gdzieś u moich stóp. Bez wątpienia odkrył schowek i jego bogactwa. Lękliwie otworzyłem jedno oko.

W schowku była ryba. Miotała się – jak to ryba wyjęta z wody. Miała jakieś piętnaście cali – i skrzydła. To ryba latająca, smukła, ciemnoszaroniebieska, z suchymi, bezpiórymi skrzydłami i okrągłymi, wytrzeszczonymi żółtawymi oczami, uderzyła mnie w twarz, nie Richard Parker. Tygrys był nadal o piętnaście stóp ode mnie i z pewnością zastanawiał się, co wyprawiam. Ale i on dostrzegł rybę. Wyraz zaciekawienia malował się na jego pysku. Był najwyraźniej gotów podjąć w tej sprawie dochodzenie.

Schyliłem się, podniosłem rybę i rzuciłem w jego stronę. To był sposób na jego poskromienie! Ryba poszła w ślady szczura. Niestety, w odróżnieniu od niego mogła zrobić użytek ze skrzydeł. Tuż przed otwartą paszczą Richarda Parkera skręciła w locie i wpadła do wody. Wszystko to rozegrało się błyskawicznie. Richard Parker odwrócił głowę i kłapnął zębami, aż zatrzęsły mu się chrapy, ale ryba była zbyt szybka. Wyglądał na zdumionego i niezadowolonego. „Gdzie jest mój kąsek?”, zdawał się pytać wzrokiem. Lęk i smutek ścisnęły mi serce. Odwróciłem się, zniechęcony i zrezygnowany, z resztką nadziei, że zdążę skoczyć na tratwę, nim on skoczy na mnie.

Dokładnie w tej samej sekundzie rozległ się w powietrzu wibrujący dźwięk i chmara ryb latających zderzyła się z szalupą. Nadciągnęły jak rój szarańczy. I nie chodziło tylko o ich liczbę; było też coś owadziego w klekoczącym furkocie ich skrzydeł. Ryby wystrzelały z wody tuzinami, niektóre przelatywały z łopotem sto jardów. Wiele z nich dało nura do wody tuż przed łodzią. Pewna liczba przeleciała nad nią. Niektóre rozbiły się o burtę z trzaskiem przypominającym wybuchy fajerwerków. Kilka szczęściar wpadło z powrotem do wody, odbiwszy się od plandeki. Inne, które miały mniej szczęścia, spadły na dno łodzi, gdzie zaczął się natychmiast łomot, trzepot i plusk. Jeszcze inne wreszcie trafiły prosto we mnie i w Richarda Parkera. Bezbronny i odkryty, czułem się jak święty Sebastian. Każda ryba, która mnie trafiła, była jak strzała przeszywająca moje ciało. Osłaniałem się kocem, próbując jednocześnie coś schwytać. Byłem cały podrapany i pokaleczony.

Powód tej szarży wyjaśnił się błyskawicznie: z wody zaczęły wyskakiwać koryfeny. Znacznie większe od ryb latających, nie mogły im dorównać w lotach, ale szybciej pływały, a ich skoki, choć krótkie, były bardzo dynamiczne. Wyskakując z wody w tym samym momencie i kierunku, mogły bez trudu dopaść ryb latających. Pojawiły się też rekiny; także i one wyskakiwały z wody, wprawdzie nie tak zwinnie, ale z katastrofalnym dla niektórych koryfen skutkiem. Te wodne jatki nie trwały długo, ale dopóki trwały, woda kotłowała się i bulgotała, ryby skakały, szczęki pracowały zajadle.

Richard Parker okazał się w starciu z rybami znacznie twardszym niż ja zawodnikiem. I dużo skuteczniejszym. Podniósł się i zaczął chwytać ryby, machając na wszystkie strony łapami i kłapiąc zębami. Wiele pożarł żywcem w całości; widać było, jak walcząc o życie, trzepocą skrzydłami w jego paszczy. Był to oszałamiający pokaz siły i szybkości. A właściwie imponowała nie tyle szybkość, ile czysto zwierzęca pewność w działaniu, totalna koncentracja; takie połączenie swobody i skupienia na bieżącej chwili wzbudziłoby zazdrość najbardziej wyćwiczonych joginów.

Kiedy się wszystko skończyło, dokonałem bilansu strat i zysków: byłem wprawdzie dotkliwie pokaleczony, ale mieliśmy sześć ryb w schowku i znacznie więcej w łodzi. Pośpiesznie zawinąłem rybę w koc, złapałem toporek i uciekłem na tratwę.

Teraz postępowałem z najwyższą rozwagą. Utrata sprzętu wędkarskiego podziałała na mnie otrzeźwiająco. Nie mogłem sobie pozwolić na kolejny błąd. Odwinąłem ostrożnie rybę, przyciskając ją dłonią, bo wiedziałem, że będzie próbowała skakać i ratować życie. Im bardziej ryba wynurzała się z koca, tym bardziej byłem przestraszony i tym większe czułem obrzydzenie. Wreszcie pokazała się cała głowa. Trzymałem zdobycz w taki sposób, że wyglądała jak porcja obrzydliwych rybich lodów stercząca z koca niczym z wełnianego wafla. Biedaczka, chwytała spazmatycznie powietrze, pyszczek i skrzela otwierały się i zamykały miarowo. Czułem, jak napiera skrzydłami na moją dłoń. Odwróciłem wiadro do góry dnem i przycisnąwszy do niego łeb ryby, uniosłem toporek.

Brałem rozmach kilka razy, ale nie mogłem uderzyć. Taki sentymentalizm może się wydać śmieszny, jeśli zważyć, czego byłem świadkiem w ciągu ostatnich dni, ale tamto to były postępki innych, zachowania drapieżników. Byłem wprawdzie częściowo odpowiedzialny za śmierć szczura, ale ja go tylko rzuciłem; zabił go Richard Parker. Całe moje życie pokojowo usposobionego wegetarianina stanęło teraz jak gdyby w poprzek między mną i koniecznością pozbawienia ryby głowy.

Przykryłem jej łeb kocem i odwróciłem toporek. Ale ręka znów zawisła w powietrzu. Sama myśl o uderzeniu miękkiej, żywej głowy obuchem była dla mnie nie do zniesienia.

Opuściłem toporek. „Skręcę jej kark, nie patrząc”, postanowiłem. Owinąłem rybę szczelnie kocem i zacząłem ją oburącz wyginać i wykręcać. Im mocniej naciskałem, tym bardziej się szarpała. Wyobrażałem sobie, jak bym się czuł, gdyby to mnie zawinęli w koc i próbowali złamać mi kręgosłup. Byłem wstrząśnięty. Rezygnowałem kilkanaście razy. A jednak wiedziałem, że muszę to zrobić i że im dłużej zwlekam, tym bardziej przedłużam mękę ryby.

Z twarzą zalaną łzami przynaglałem się w duchu, aż wreszcie usłyszałem trzask i przestałem wyczuwać jakiekolwiek oznaki walki o życie. Odwinąłem koc. Ryba była martwa. Naderwana na wysokości skrzeli głowa krwawiła.

Płakałem jak bóbr nad tą biedną duszyczką. Była to pierwsza czująca istota, którą zabiłem. Stałem się zabójcą. Winowajcą – jak Kain. ja, szesnastoletni, niewinny i religijny chłopiec, łagodny mól książkowy, miałem teraz krew na rękach. Było to dla mnie potworne brzemię. Wszelkie życie jest święte. Nigdy nie zapominam włączyć tej ryby do mojej modlitwy.

Po wszystkim było mi już łatwiej. Martwa ryba przypominała te, które widziałem na targu w Puttuczczeri. To było coś innego, coś, co wykraczało poza zasadniczy porządek stworzenia. Porąbałem ją toporkiem na kawałki i włożyłem do wiaderka.

O zmierzchu podjąłem kolejną próbę. Początkowo szło mi tak samo kiepsko jak rano. Ale sukces nie wydawał się już tak nierealny. Ryby z zapałem skubały przynętę. Były nią najwyraźniej zainteresowane. Uświadomiłem sobie jednak, że są małe, zbyt małe jak na moje haczyki. Zarzuciłem więc linkę dalej i pozwoliłem, żeby opadła głębiej, poza zasięgiem małych rybek, które skupiały się przy tratwie i szalupie.

Dopiero kiedy założyłem na haczyk głowę ryby i tylko jeden ciężarek, po czym rzuciłem przynętę daleko i pociągnąłem tak, że łeb ślizgał się po powierzchni wody, w końcu mi się powiodło. Z głębin wychynęła koryfena i rzuciła się na rybi łeb. Poluzowałem trochę linkę, żeby upewnić się, iż połknęła przynętę w całości, i dopiero wtedy porządnie podciąłem. Koryfena wystrzeliła z wody, naprężając linkę tak mocno, że o mało nie ściągnęła mnie z tratwy. Zaparłem się nogami o wiosło. Linka była napięta jak struna. Wiedziałem, że jest solidna i nie pęknie. Zacząłem ciągnąć. Ryba walczyła z całych sił, skacząc, nurkując i chlapiąc dokoła wodą. Linka wrzynała mi się w dłonie, więc owinąłem ręce kocem. Serce waliło mi mocno. Koryfena była potwornie silna. Nie miałem wcale pewności, czy uda mi się ją wyciągnąć.

Zauważyłem, że reszta ryb krążących koło tratwy i łodzi zniknęła. Niewątpliwie wyczuły, że z koryfeną dzieje się coś niedobrego. Musiałem się pośpieszyć; jej szamotanina mogła zwabić rekiny. Ale walczyłem jak szatan. Rozbolały mnie ramiona. Za każdym razem, kiedy próbowałem podciągnąć rybę trochę bliżej, zaczynała się szarpać tak wściekle, że przestraszony, musiałem znów luzować linkę.

W końcu udało mi się wciągnąć koryfenę na tratwę. Miała ponad trzy stopy długości. Wiaderko było bezużyteczne. Tak wielkiej rybie mogłoby najwyżej posłużyć jako kapelusz. Przytrzymywałem ją rękami i kolanami, ale koryfena, jedna wijąca się masa mięśni, była tak olbrzymia, że i tak jej ogon tłukł z całej siły o tratwę. Dała mi taką szkołę, jaką – według moich wyobrażeń – mógł dać kowbojowi nieujeżdżony mustang. Ogarnęła mnie szalona euforia i poczucie triumfu. Koryfena to wspaniała ryba, wielka, tłusta i lśniąca, z wypukłym czołem, znamionującym silną osobowość, z bardzo długą płetwą grzbietową, dumną jak koguci grzebień, i z powłoką łusek, gładkich i połyskliwych. Czułem, że wyzywając tak pięknego przeciwnika, zadałem losowi ciężki cios. Odpłacałem w ten sposób oceanowi, stawiałem czoło wichrom, protestowałem przeciw zatapianiu statków, brałem odwet na wszystkim, co sprzysięgło się przeciw mnie. „Dzięki ci, Wisznu, stokrotne dzięki!”, zawołałem. „Już kiedyś zbawiłeś świat, przybierając postać ryby. Teraz ocalasz w podobny sposób mnie. Dziękuję ci, dziękuję z całego serca!”.

Zabicie ryby nie stanowiło problemu. Mógłbym sobie zaoszczędzić kłopotu. W końcu koryfena była przeznaczona dla Richarda Parkera, a on z pewnością uśmierciłby ją bez trudu i z wielką wprawą – gdyby nie haczyk, który tkwił w jej pysku. Triumfowałem, mając koryfenę na haczyku – nie odczuwałbym chyba większej euforii, gdyby to był tygrys. Przystąpiłem bez wahania do dzieła. Ująłem oburącz toporek i z rozmachem uderzyłem rybę w łeb obuchem (wciąż nie miałem odwagi rąbnąć ostrzem). Nagle stało się coś niezwykłego: konająca koryfena zaczęła mienić się wszystkimi barwami tęczy. Błękit, zieleń, czerwień, złoto i fiolet migotały i lśniły fosforycznie. Patrząc na rybę, którą wstrząsały przedśmiertne drgawki, czułem się tak, jakbym zabijał samą śmierć. (Dopiero później dowiedziałem się, że koryfena słynie z tego barwnego opalizującego podzwonnego). W końcu ryba znieruchomiała i zszarzała; mogłem usunąć haczyk. Udało mi się nawet odzyskać część mojej przynęty.

Zapewne zdziwi was, że potrafiłem tak szybko przejść od wylewania łez nad śmiercią owiniętej kocem ryby latającej do ochoczego masakrowania koryfeny. Mogę to wyjaśnić tylko tak, że wykorzystywanie nawigacyjnego błędu nieszczęsnej ryby wywołało we mnie skrupuły i współczucie, natomiast podniecenie towarzyszące polowaniu na koryfenę wyzwalało krwiożercze instynkty i dodawało mi pewności siebie. W gruncie rzeczy jednak wyjaśnienie jest inne, proste i brutalne: człowiek może przywyknąć do wszystkiego, nawet do zabijania.

Z dumą myśliwego przyciągnąłem tratwę do szalupy. Podpłynąłem do burty przyczajony, schyliwszy się jak najniżej, po czym zamachnąłem się i wrzuciłem koryfenę do łodzi. Wylądowała z głuchym łoskotem, co wywołało pomruk zaskoczenia ze strony Richarda Parkera. Usłyszałem odgłos węszenia, a potem wilgotny chrzęst, gdy miażdżył rybę w potężnych szczękach. Odepchnąłem się, nie zapominając uprzednio zagwizdać parę razy, żeby uświadomić Richardowi Parkerowi, kto obdarował go tak wspaniałomyślnie świeżym pożywieniem. Zatrzymałem się jeszcze na chwilę przy dziobie, żeby wziąć trochę sucharów i puszkę wody. Pięć ryb, które wpadły do schowka, nie żyło. Oderwałem im skrzydła i wyrzuciłem za burtę, a ryby zawinąłem w „rybi koc”.

Zanim zdążyłem obmyć krew, wyczyścić swój sprzęt wędkarski, ułożyć wszystko porządnie i zjeść kolację, zapadła noc. Gruba warstwa chmur zakrywała gwiazdy i księżyc; zrobiło się bardzo ciemno. Byłem zmęczony, ale wciąż jeszcze podekscytowany wydarzeniami ostatnich godzin. Moje absorbujące zajęcia dostarczały mi wiele satysfakcji; nie myślałem o swoim ciężkim położeniu ani o sobie. Łapanie ryb było bez wątpienia lepszym sposobem spędzania czasu niż jałowe rojenia czy zabawa w zwiadowcę. Postanowiłem, że jutro, gdy tylko się rozjaśni, zacznę od nowa.

Zasypiałem, a w mojej zanikającej świadomości migotały tęczowe barwy konającej koryfeny.

ROZDZIAŁ 62

Spałem tej nocy niespokojnie. Tuż przed wschodem słońca zrezygnowałem z prób zaśnięcia i uniosłem się na łokciu. Zapuchniętym okiem wypatrzyłem tygrysa. Richard Parker też był niespokojny. Stękał, pomrukiwał i krążył po łodzi. Robiło to duże wrażenie. Próbowałem ocenić sytuację. Nie mógł być głodny. A w każdym razie niebezpiecznie głodny. Czy był spragniony? Jęzor zwieszał mu się z pyska, ale tylko od czasu do czasu. Nie dyszał. Brzuch i łapy miał wciąż mokre, choć już nie ociekające. Prawdopodobnie w łodzi nie zostało zbyt wiele wody. Mógł być spragniony.

Spojrzałem na niebo. Kołdra chmur zniknęła. Kilka strzępów rozsnuwało się nad horyzontem, poza tym niebo było czyste. Zapowiadał się kolejny gorący, bezdeszczowy dzień. Ocean falował sennie, jakby pogrążony w letargu i już z góry zmęczony nadciągającą spiekotą.

Usiadłem, oparłem się o maszt i zacząłem się zastanawiać nad naszą sytuacją. Suchary i sprzęt wędkarski zapewniały nam solidną część zaopatrzenia. Problemem były płyny. To, czego mieliśmy w bród dookoła, skażone było solą. Pomyślałem, że pewnie można by zmieszać trochę słonej wody ze słodką, ale najpierw należałoby zdobyć trochę więcej słodkiej. Puszek nie starczyłoby nam na długo – prawdę mówiąc, wcale nie zamierzałem się nimi dzielić z Richardem Parkerem – a byłoby z mojej strony głupotą liczyć tylko na deszcz.

Destylatory słoneczne były jedynym potencjalnym źródłem pitnej wody. Spojrzałem na nie z powątpiewaniem. Pływały już od dwóch dni. Zauważyłem, że z jednego stożka uszło trochę powietrza. Pociągnąłem za linę, żeby się tym zająć. Dopompowałem powietrza i bez większej nadziei sięgnąłem pod wodę po zbiornik przymocowany do okrągłej komory pławnej. Moje palce zacisnęły się na worku, który był nadspodziewanie pękaty. Poczułem dreszcz podniecenia, ale też zaraz pomyślałem, że najprawdopodobniej wsączyła się do niego słona woda. Pojemnik był graniasty, zrobiony z grubej i miękkiej folii plastikowej, z nadrukowaną na jednym boku podziałką. Spróbowałem wody. Pociągnąłem jeszcze jeden łyk. Była słodka.

„Moja cudowna, morska krówko!”, zawołałem do destylatora. „Masz mleko, i to ile! Cóż za cudowny napój! No, może troszeczkę zalatuje gumą, ale nie będę przecież grymasił. Spójrz tylko, jak ciągnę!”.

Opróżniłem cały zbiornik. Miał pojemność jednego litra i był prawie pełny. Zamknąłem oczy i wydając pomruki zadowolenia, ponownie go zamontowałem. Potem sprawdziłem inne odsalacze. Wymię każdego z nich było tak samo ciężkie. Zlałem cały świeży udój, ponad osiem litrów, do wiaderka na ryby. Wszystkie te urządzenia stały się dla mnie tak cenne, jak bydło mleczne dla farmera. I rzeczywiście, kiedy tak kołysały się spokojnie na wodzie w półkolistym szyku, przypominały krowy na łące. Oporządziłem je, upewniwszy się, że w każdej jest dostateczna ilość morskiej wody i że stożki oraz komory są odpowiednio napompowane.

Potem dodałem odrobinę morskiej wody do zawartości wiadra i postawiłem je na bocznej ławce, przy samym brzegu plandeki. Teraz, kiedy ustąpił chłód poranka, Richard Parker siedział, jak mi się wydawało, spokojnie, pod plandeką. Przywiązałem wiadro do nadburcia, wykorzystując linę i haki do mocowania brezentu. Ostrożnie wyjrzałem znad krawędzi burty. Legowisko tygrysa było jednym wielkim bagnem. Martwe zwierzęta leżały złożone na stertę, tworząc groteskowy stos z nadpsutych szczątków. Rozpoznałem kilka kończyn, różne kawałki skóry, część łba, mnóstwo kości. Dookoła walały się ryby latające. Pokroiłem jedną i rzuciłem kawałek na boczną ławkę. Kiedy zabrawszy co trzeba ze schowka, szykowałem się do przejścia na tratwę, cisnąłem jeszcze jeden kawałek ryby na brezent, jak najbliżej Richarda Parkera. Odniosło to pożądany skutek. Kiedy odpływałem na tratwie, zobaczyłem, jak tygrys wychodzi spod brezentu, żeby pożreć mój dar. Odwrócił łeb i zobaczył drugi kawałek ryby, a tuż obok niego jakiś nowy przedmiot. Wspiął się przednimi łapami na ławkę i zwiesił potężny łeb nad wiadrem. Bałem się, że je przewróci, ale nic się nie stało. Jego pysk zniknął w wiadrze, ledwo się w nim zresztą mieszcząc, i Richard Parker zaczął chłeptać wodę. Po chwili puste wiadro trzęsło się i grzechotało, omiatane od środka językiem. Kiedy tygrys wreszcie podniósł łeb, spojrzałem mu wyzywająco w ślepia i zagwizdałem kilka razy. Richard Parker zniknął pod plandeką.

Przyszło mi do głowy, że z każdym dniem szalupa coraz bardziej przypomina klatkę w zoo. Richard Parker miał swoje zaciszne miejsce do spania, odpoczynku i do gromadzenia żywności. A także swą czatownię i wodopój.

Temperatura rosła. Upał był nieznośny. Spędziłem resztę dnia w cieniu baldachimu, wędkując. Prawdopodobnie przy pierwszej koryfenie miałem przysłowiowe szczęście nowicjusza. Nie złapałem nic przez cały dzień, ani nawet późnym popołudniem, kiedy życie w głębinie objawiło się w całej okazałości. Znów pokazał się żółw, tym razem innego gatunku: był to żółw zielony, bardziej pękaty od szylkretowego i o gładszym pancerzu, ale tak samo zafrapowany i ciekawski jak tamten. Nie podjąłem żadnej akcji, choć wiedziałem, że powinienem.

Jedyną pociechą w tym upale był widok słonecznych destylatorów. Wszystkie stożki były pokryte od środka kroplami, które łączyły się w strużki i ściekały do pojemników.

Dzień się skończył. Obliczyłem, że rano upłynie tydzień od zatonięcia „Tsimtsuma”.

ROZDZIAŁ 63

Rodzina Robertsonów przeżyła na morzu trzydzieści osiem dni. Kapitan Bligh i jego współtowarzysze ze słynnego zbuntowanego okrętu „Bounty” – czterdzieści siedem dni. Steven Callahan – siedemdziesiąt sześć. Owen Chase, którego relacja z zatonięcia wielorybniczego statku „Essex”, zaatakowanego przez wieloryba, zainspirowała Hermana Melville’a, przeżył na morzu z dwoma towarzyszami niedoli osiemdziesiąt trzy dni, z przerwą jednotygodniową, kiedy to przebywali na niegościnnej wyspie. Rodzina Baileyów przetrwała sto osiemnaście dni. Słyszałem o koreańskim marynarzu imieniem, zdaje się, Poon, który w latach pięćdziesiątych przeżył na Oceanie Spokojnym sto siedemdziesiąt trzy dni.

Ja przeżyłem dwieście dwadzieścia siedem dni. Tyle trwała moja niedola: ponad siedem miesięcy.

Byłem w ciągłym ruchu. Ruch był jednym z głównych czynników, które zdecydowały o tym, że ocalałem. W szalupie, a nawet na tratwie było zawsze coś do zrobienia. Mój przeciętny dzień, jeśli jest to właściwe słowo w przypadku dnia rozbitka, wyglądał następująco:

Od wschodu słońca do późnego przedpołudnia:

przebudzenie,

modlitwy,

śniadanie dla Richarda Parkera,

ogólny przegląd tratwy i szalupy, ze szczególnym zwróceniem uwagi na wszelkie węzły i liny,

przygotowanie destylatorów (wycieranie, nadmuchiwanie, napełnianie wodą),

śniadanie i przegląd zapasów żywności,

wędkowanie i sprawianie ryb, jeśli połów był udany (patroszenie, czyszczenie, wieszanie na linach, żeby wysuszyć je na słońcu).

Od późnego przedpołudnia do późnego popołudnia:

modlitwy,

lekka przekąska,

wypoczynek, w tym wypoczynek aktywny (pisanie dziennika, oglądanie zadrapań, strupów i skaleczeń, konserwacja sprzętu, szperanie w schowku, obserwowanie Richarda Parkera i studiowanie jego zachowań, leniwe ogryzanie kości żółwia itp.)

Późne popołudnie do wieczora:

modlitwy,

łapanie i sprawianie ryb,

doglądanie suszącego się mięsa (przekładanie na drugą stronę, odcinanie nadpsutych części),

przygotowania do kolacji,

kolacja, posiłek Richarda Parkera.

Zachód słońca:

ogólny przegląd tratwy i szalupy (znów węzły i liny),

zbieranie i magazynowanie wody z destylatorów,

gromadzenie żywności i zbieranie sprzętu,

przygotowania do nocy (posłanie, przygotowywanie rakiet na wypadek, gdyby pojawił się statek, deszczołapu, gdyby padał deszcz),

modlitwy.

Noc:

niespokojny sen,

modlitwy.

Poranki były zwykle lepsze niż późne popołudnia, kiedy silniej odczuwałem pustkę.

Ową rutynę zakłócały liczne wydarzenia. Deszcz o dowolnej porze dnia czy nocy powodował przerwanie wszelkich działań, bo kiedy zaczynał padać, rozpinałem deszczołapy i gorączkowo zbierałem wodę. Innym ważnym wydarzeniem było pojawienie się żółwia. Oczywiście porządek dnia zakłócał także regularnie Richard Parker. Zaopatrywanie go w żywność i wodę było sprawą pierwszorzędnej wagi; nie mogłem tego zaniedbać ani na chwilę. Nie robił zbyt wiele oprócz jedzenia, picia i spania, ale zdarzało się, że budził się ze swego letargu i tłukł się po swoim terytorium, wściekając się i porykując. Na szczęście za każdym razem słońce i falowanie oceanu szybko go męczyły i wracał pod plandekę, żeby położyć się na boku lub na brzuchu, z łbem opartym na skrzyżowanych przednich łapach.

Moje obowiązki wobec niego ograniczały się jednak tylko do tego, co było konieczne. Spędzałem całe godziny na obserwowaniu go, traktując to jako rozrywkę. Tygrys, zwierzę z natury tak fascynujące, staje się jeszcze bardziej interesujący, kiedy jest jedynym towarzyszem człowieka.

Początkowo wypatrywanie statku było moim stałym zajęciem i stanowiło swoisty przymus. Jednak po kilku, może pięciu czy sześciu tygodniach zaniechałem tego prawie całkowicie.

I przetrwałem dlatego, że postawiłem na zapomnienie. Według kalendarza, moja historia zaczęła się 2 lipca 1977 roku – i skończyła 14 lutego roku 1978 – ale między tymi dwiema datami kalendarz dla mnie nie istniał. Nie liczyłem dni, tygodni ani miesięcy. Czas jest iluzją, która tylko sprzyja panice. Przeżyłem, bo zapomniałem nawet o samym pojęciu czasu.

Tym natomiast, co zapamiętałem, były wydarzenia, spotkania i codzienność, rozmaite znaki, które wynurzały się tu i ówdzie z oceanu czasu i odciskały się piętnem w mojej świadomości. Takie na przykład, jak swąd łusek po odpalonej rakiecie, modlitwy o brzasku, zabijanie żółwi, biologia alg. I wiele innych. Nie wiem jednak, czy potrafię je dla was jakoś uporządkować; moje wspomnienia zamieniają się z wolna w jeden wielki chaos.

ROZDZIAŁ 64

Moje ubranie się rozpadło, wydane na pastwę słońca i soli. Najpierw przetarło się tak, że zrobiło się cienkie jak pajęczyna. Potem wszystko zaczęło się rozłazić, aż pozostały same szwy. W końcu i one puściły. Przez całe miesiące byłem nagusieńki, jeśli nie liczyć gwizdka, który dyndał mi na szyi zawieszony na sznurku.

Czyraki od słonej wody – czerwone, wściekle bolesne i deformujące – były czymś w rodzaju oceanicznego trądu przenoszonego przez wodę, którą nasiąkałem nieustannie. Tam, gdzie pękały, moja skóra była wyjątkowo wrażliwa; przypadkowe otarcie otwartej rany było tak bolesne, że nie mogłem powstrzymać się od krzyku. Czyraki powstawały oczywiście na tych częściach mojego ciała, które były najbardziej narażone na zamoczenie i otarcia, czyli na plecach i pośladkach. Bywały takie dni, że dosłownie nie mogłem znaleźć pozycji, w jakiej mógłbym siedzieć. Czas i słońce leczyły rany, ale proces gojenia był powolny i jeśli nie pilnowałem, żeby się nie zamoczyć, natychmiast pojawiały się nowe wrzody.

ROZDZIAŁ 65

Całymi godzinami rozgryzałem zamieszczone w podręczniku instrukcje dotyczące nawigacji. Prostych i klarownych wyjaśnień dotyczących kwestii przeżycia na morzu było aż nadto, ale autor najwyraźniej wychodził z założenia, że czytający posiadł elementarną wiedzę o żeglowaniu. Rozbitek był w jego wyobrażeniu doświadczonym żeglarzem, który mając do dyspozycji kompas, mapę i sekstans, od razu się zorientuje, w jaki sposób wpakował się w kłopoty i jak się z nich wydostać. W rezultacie rady brzmiały: „Pamiętaj, że czas to odległość. Nie zapominaj o nakręcaniu zegarka” albo „W razie potrzeby można zmierzyć szerokość geograficzną palcami”. Owszem, miałem kiedyś zegarek, ale spoczywał on teraz na dnie oceanu. Straciłem go, kiedy utonął „Tsimtsum”. Jeśli zaś chodzi o inne sprawy, moja wiedza ograniczała się wyłącznie do tego, co żyje w morzu, i nie rozciągała się na to, co hulało po jego powierzchni. Wiatry i prądy były dla mnie absolutną tajemnicą. Gwiazdy nie znaczyły nic. Nie potrafiłem wymienić ani jednej konstelacji. Moja rodzina żyła według jednej gwiazdy – Słońca. Chodziliśmy wcześnie spać i wcześnie wstawaliśmy. Widziałem w życiu kilka pięknych gwiaździstych nocy, kiedy natura rysuje za pomocą dwóch tylko kolorów i najprostszego piórka najwspanialsze obrazy, doznawałem znanego wszystkim uczucia obcowania z cudem i własnej znikomości, miałem też jasne wyobrażenie o kierunku, w jakim to wszystko zmierza, ale raczej w duchowym, a nie geograficznym sensie. Nie miałem najmniejszego pojęcia, jak nocne niebo może zastąpić mapę. Jak mogły te gwiazdy, z całą swą migotliwością, pomóc mi znaleźć drogę, skoro wciąż przemieszczały się na niebie?

Dałem sobie spokój z dociekaniami. Wszelka wiedza, jaką mogłem zdobyć, była bezużyteczna. Nie miałem niczego, co pozwoliłoby mi zapanować nad tym, dokąd zmierzam – ani steru, ani żagli, ani silnika – tylko parę wioseł, bezużytecznych, skoro brakowało mi sił. Jaki był sens wytyczania kursu, którego nie mogłem obrać? A nawet gdybym mógł, dokąd miałbym płynąć? Na zachód, tam, skąd wypłynęliśmy? Na wschód, do Ameryki? Na północ, do Azji? Na południe, gdzie krzyżowały się szlaki morskie? Wszystkie te kierunki wydawały mi się równie dobre i złe jednocześnie.

Dryfowałem zatem. Wiatry i prądy decydowały, w którą stronę płynąłem. Czas stał się dla mnie odległością, tak samo jak dla wszystkich śmiertelników – podróżowałem po drodze życia – i robiłem z palców inny użytek, zamiast próbować mierzyć nimi szerokość geograficzną. Później dowiedziałem się, że płynąłem jak gdyby wąską dróżką, niesiony równikowym pacyficznym przeciwprądem.

ROZDZIAŁ 66

Łowiłem różne ryby, stosując całą gamę haczyków, na różnych głębokościach – albo na głębinie, z użyciem dużych haczyków i wielu ciężarków, albo przy samej powierzchni na małe haczyki, z jednym lub dwoma ciężarkami. Sukcesy nie przychodziły łatwo, a jeśli już mi się powiodło, byłem wdzięczny losowi, choć jednocześnie wysiłek wydawał mi się nieproporcjonalnie wielki w stosunku do nagrody. Godziny się dłużyły, ryby były niewielkie, a Richard Parker wiecznie głodny.

Najwartościowszym sprzętem wędkarskim okazały się osęki. Każda składała się z trzech skręcanych ze sobą części: dwóch rurek, które tworzyły trzon – z modelowanym plastikowym uchwytem i kółkiem do zaczepienia linki na jednym końcu – i głowicy z dwucalowym hakiem o ostrym jak igła czubku z zadziorami. Każdy z tych bosaków miał po złożeniu około pięciu stóp długości i był tak lekki, a zarazem krzepki jak szpada.

Początkowo polowałem na otwartej wodzie. Zanurzałem osękę na głębokość mniej więcej czterech stóp, czasami z przynętą w postaci ryby – i czekałem. Czekałem godzinami, w takim napięciu, że bolały mnie wszystkie mięśnie. Kiedy ryba znalazła się we właściwym miejscu, podciągałem osękę z całej siły, tak szybko, jak tylko potrafiłem. Decyzja musiała być błyskawiczna. Doświadczenie nauczyło mnie, że lepiej uderzyć dopiero wtedy, kiedy poczuję, że jest szansa powodzenia, niż walić na oślep, bo ryby też uczą się na podstawie doświadczenia i rzadko wpadają po raz drugi do tej samej pułapki.

Jeśli dopisało mi szczęście, ryba nadziewała się na hak i mogłem ją pewnie wciągnąć na pokład. Jeśli jednak trafiłem dużą sztukę w brzuch lub w ogon, często wykonywała raptowny zwrot i uciekała z ogromną szybkością. Ranna, była łatwym łupem dla innego drapieżcy, moim mimowolnym darem. A zatem, polując na większe ryby, celowałem w miejsce tuż za skrzelami, nieco poniżej płetwy grzbietowej, ponieważ ugodzona ryba, chcąc uciec jak najdalej od haka, reagowała instynktownie poderwaniem się do góry, czyli dokładnie w tym kierunku, w którym ciągnąłem osękę. Zdarzało się czasem, że bardziej ukłuta niż rzeczywiście ugodzona ryba wyskakiwała z wody i waliła mnie w twarz. Szybko przezwyciężyłem odrazę do różnych morskich stworzeń. Nie było już żadnego zawracania głowy kocykami. Następowała bezlitosna konfrontacja wyskakującej z wody ryby z wygłodniałym chłopcem, praktycznym i pozbawionym wszelkich zahamowań. Jeśli czułem, że hak wbił się płytko, puszczałem osękę – nigdy nie zapominałem przywiązać jej do tratwy linką – i chwytałem rybę gołymi rękami. Palce, choć odrętwiałe, operowały zręczniej niż metalowe narzędzie. Walka była szybka i zacięta, ryby śliskie i zdesperowane, a ja tylko zdesperowany. Gdybym miał tyle rąk, ile bogini Durga – dwie do trzymania osęk, cztery, żeby złapać rybę, i dwie, żeby ująć toporki! Ale ja musiałem sobie poradzić tylko dwiema. Wbijałem rybom palce w oczy, w skrzela, miażdżyłem miękkie brzuchy kolanami, zatapiałem zęby w ogonie – robiłem wszystko, co było niezbędne, żeby unieruchomić rybę do chwili, aż zdołam sięgnąć po toporek i odrąbię jej łeb.

Z czasem, zdobywając doświadczenie, stałem się lepszym łowcą. Działałem śmielej i zręczniej. Rozwinąłem w sobie instynkt, wyczucie, co i kiedy należy robić.

Sytuacja poprawiła się znacznie od chwili, kiedy zacząłem wykorzystywać siatkę po bananach. Jako sieć była bezużyteczna – zbyt sztywna, za ciężka i miała zbyt wielkie oka. Sprawdzała się jednak doskonale jako przynęta. Okazało się, że wleczona za tratwą, jest nieodparcie pociągająca dla ryb, a jej atrakcyjność wzrosła jeszcze bardziej, kiedy pokryły ją wodorosty i glony. Ryby, które poruszały się w ograniczonej, zawsze tej samej przestrzeni, uczyniły z niej swoje stałe sąsiedztwo, a inne, szybkie, które śmigały obok nas, na przykład koryfeny, zwalniały, żeby przyjrzeć się temu nowemu tworowi. Ani „rezydentki”, ani „podróżniczki” nie podejrzewały, że w zwojach siatki ukryty jest hak. Bywały takie dni – niestety nieliczne – kiedy przypływały do sieci wszystkie gatunki ryb, jakie nadawały się do upolowania. W takich razach łapałem ich więcej, niż potrzebowałem do natychmiastowego zaspokojenia głodu czy mogłem ususzyć; po prostu w szalupie nie było dość miejsca, a na tratwie dosyć lin, żeby wysuszyć tyle pasków koryfen, ryb latających, łososi, graników, nie mówiąc już o pojemności mojego żołądka. Zatrzymywałem dla siebie tyle, ile mogłem zjeść, a resztę oddawałem Richardowi Parkerowi. W tych dniach obfitości przechodziło przez moje ręce tyle ryb, że cały aż błyszczałem od pokrywających mnie łusek. Nosiłem te lśniące, srebrzyste cekiny jak tilaki, czerwone plamki malowane przez Indusów, na czołach jako oznaki boskości. Gdyby natrafili na mnie wtedy marynarze, z pewnością wzięliby mnie za dumnego króla ryb i w ogóle by się nie zatrzymali. Tak to wyglądało, gdy dzień był pomyślny, ale takie dni zdarzały się bardzo rzadko.

Naprawdę łatwym łupem, zgodnie zresztą z tym, co mówił podręcznik, były żółwie. W rozdziale „Polowanie i łowienie” była o nich mowa w akapicie poświęconym łowieniu. Choć solidne jak czołgi, nie pływały ani szybko, ani energicznie, toteż można je było zatrzymać, chwytając ręką za tylną płetwę. Podręcznik zapominał jednak poinformować, że samo złapanie żółwia nie oznacza jeszcze, że się go już ma. Trzeba go jeszcze wciągnąć na pokład. A takie wtaszczenie ważącego sto trzydzieści funtów stwora do szalupy nie jest bynajmniej sprawą łatwą. To mordercze zadanie, wymagające nadludzkiej siły Hanumana. Zwykle przyciągałem zdobycz do dzioba, skorupą do kadłuba, i obwiązywałem żółwiowi linką szyję oraz przednią i tylną płetwę. Potem ciągnąłem z całej siły; wydawało mi się wtedy, że wyrwie mi ramiona ze stawów, a głowa za chwilę eksploduje. Zaczepiałem linkę na hakach po przeciwnej stronie łodzi; kiedy tylko trochę ustępowała, motałem kawałek na haku, zanim zdążyła się znów naprężyć i wyśliznąć mi się z rąk. I tak cal po calu wyciągałem żółwia na powierzchnię. Wymagało to czasu. Pamiętam jednego żółwia zielonego, który wisiał na burcie szalupy przez dwa dni, cały czas miotając się wściekle i młócąc swobodnymi płetwami powietrze. Na szczęście w ostatniej fazie, kiedy przeciągałem żółwia przez krawędź burty, często zdarzało się, że on sam mimo woli mi pomagał. Usiłując wyswobodzić boleśnie wykręcone płetwy, podciągał się na nich; jeśli ja pociągałem w tym samym momencie, nasze dotąd pozostające w kolizji wysiłki czasem się synchronizowały i szło mi wtedy łatwo: żółw przelatywał w niewyobrażalnie dramatyczny sposób przez burtę i wjeżdżał na brezent. Wtedy wyczerpany, lecz triumfujący padałem na plecy.

Żółwie zielone dają więcej mięsa niż szylkretowe, a ich pancerz brzuszny jest cieńszy. Są też jednak na ogół większe od szylkretowych, często za duże, by taki osłabiony rozbitek jak ja mógł je wyciągnąć z wody.

Mój Boże, i pomyśleć, że byłem ortodoksyjnym wegetarianinem! Że jako dziecko wzdrygałem się na dźwięk pękającej skórki banana, bo kojarzył mi się z chrupnięciem skręcanego karku zwierzęcia. Zstąpiłem w otchłań zdziczenia, jakiego jeszcze niedawno nie mogłem sobie nawet wyobrazić.

ROZDZIAŁ 67

Spód tratwy, podobnie jak siatka, stał się przytuliskiem dla wielkiej mnogości morskich stworzeń, tyle że w tym wypadku mniejszych. Zaczęło się od miękkich, zielonych alg, które przywarły do kamizelek ratunkowych. Dołączyły do nich algi sztywniejsze i ciemniejsze. Czuły się tam widocznie dobrze, bo warstwa była gruba. Pojawili się też przedstawiciele fauny. Pierwsze dostrzegłem maleńkie, przezroczyste, niespełna półcalowe krewetki. W ślad za nimi przypłynęły nie większe od nich rybki, które wyglądały jak prześwietlone promieniami Roentgena: przez skórę widać było ich organy wewnętrzne. Potem zauważyłem czarne robaki z białymi grzbietami, zielone galaretowate ślimaki z prymitywnymi odnóżami, małe pstrokate i pękate rybki, wreszcie brązowe kraby, długości od pół do trzech czwartych cala. Próbowałem wszystkiego oprócz robaków, nawet alg. Tylko kraby nie były odpychająco gorzkie ani słone. Za każdym razem, kiedy się pojawiały, pakowałem je jednego po drugim do ust jak cukierki, dopóki nie zjadłem wszystkich. Nie mogłem się opanować. Zwykle długo czekałem na kolejne żniwo.

Kadłub łodzi także przywabił życie – w postaci małych pąkli. Wysysałem ich soki. Mięso nadawało się doskonale na przynętę.

Przywiązałem się do tych oceanicznych autostopowiczów, choć obciążali trochę tratwę. Podobnie jak Richard Parker dostarczali mi rozrywki. Całymi godzinami leżałem bezczynnie na boku, odsuwając nieco kamizelkę niczym kurtynę w teatrze, żeby wyraźniej widzieć. A to, co widziałem, było jakby odwróconym do góry nogami miasteczkiem, małym, spokojnym i zacisznym miasteczkiem, którego mieszkańcy poruszali się z zachwycającą gracją aniołów. Widok ten przynosił tak bardzo pożądane ukojenie moim zszarpanym nerwom.

ROZDZIAŁ 68

Moje zwyczaje dotyczące spania uległy zmianie. Choć cały czas odpoczywałem, rzadko sypiałem dłużej niż godzinę „w jednym kawałku”, nawet w nocy. Tym, co mi najbardziej przeszkadzało, nie było bezustanne kołysanie oceanu ani wiatr; do takich rzeczy przywyka się z czasem jak do wybrzuszeń materaca. Zasnąć nie dawał mi niepokój. To naprawdę zastanawiające, jak niewiele spałem.

W odróżnieniu od Richarda Parkera. Ten był w dziedzinie drzemania mistrzem świata. Większość czasu wypoczywał pod plandeką. Ale w pogodne dni, kiedy słońce zanadto nie doskwierało, i w spokojne noce wychodził na zewnątrz. Jednym z jego ulubionych zajęć było wylegiwanie się na boku na ławeczce rufowej, z brzuchem zwieszonym z jej krawędzi i łapami wyciągniętymi tak, że spoczywały na ławkach bocznych. Spory kawał tygrysiego cielska musiał się zmieścić na bardzo wąskim legowisku, ale gdy Richard Parker wygiął grzbiet w kabłąk, jakoś mu się to udawało. Kiedy naprawdę spał, kładł łeb na przednich łapach, ale gdy był nieco bardziej ożywiony, gdy wolał otworzyć ślepia i porozglądać się trochę, odwracał głowę i opierał ją na krawędzi burty.

Kiedy indziej siadał tyłem do mnie, przy czym jego zad spoczywał częściowo na dnie szalupy, a częściowo na ławce. Z pyskiem ukrytym w rufie, łapami ułożonymi przy głowie wyglądał, jakby bawił się ze mną w chowanego i odliczał, zanim zacznie mnie szukać. W tej pozycji leżał zazwyczaj bardzo spokojnie, tylko od czasu do czasu strzygł uszami, żeby pokazać, że niekoniecznie śpi.

ROZDZIAŁ 69

Wielokrotnie nocą wydawało mi się, że widzę w oddali światło. Za każdym razem odpalałem rakietę. Kiedy wyczerpały się rakiety, sięgałem po pochodnie. Czy były to statki, które mnie nie widziały? A może światło wschodzących lub zachodzących gwiazd, które odbijało się na powierzchni oceanu? Załamujące się fale, z których księżycowa poświata i moja płonna nadzieja wyczarowywały iluzję? Cokolwiek to było, za każdym razem wszystko spełzało na niczym. Nigdy żadnego rezultatu. Zawsze tylko gorycz, jaka pozostaje po nadziei nagle ożywionej i równie szybko zgaszonej. Z czasem zarzuciłem całkowicie myśl o tym, że zostanę uratowany przez statek. Jeśli istotnie, kiedy patrzyłem z wysokości pięciu stóp, horyzont był o dwie i pół mili, to jak był daleko, kiedy siedziałem oparty o maszt swojej tratwy, patrząc z wysokości nie większej niż trzy stopy nad powierzchnią wody? jaka była szansa, że statek przemierzający potężny Pacyfik natrafi na tak mały jego skrawek, na jakim poruszała się szalupa? I nie tylko to: że natrafi na ten skrawek i zauważy mnie – jaka była na to szansa? Nie, na człowieka i jego wątpliwą bystrość liczyć nie mogłem. Musiałem sam dotrzeć do lądu – stałego, twardego i pewnego lądu.

Pamiętam swąd łusek od wystrzelonych rakiet. Jakiś dziwny chemiczny trik sprawiał, że ów zapach przypominał woń kminku. Odurzał. Wąchałem te plastikowe łuski i natychmiast ożywało w mojej pamięci Puttuczczeri, co było cudownym ukojeniem po rozczarowaniach daremnym wołaniem o ratunek. Doznanie to było bardzo intensywne, bliskie halucynacji. Z jednej fali zapachu wyrastało całe miasto. (Kiedy wącham kminek dzisiaj, widzę ocean).

Richard Parker kamieniał za każdym razem, kiedy pochodnia zapalała się z sykiem. Jego ślepia ze źrenicami jak kropeczki utkwione były w kuli światła. Dla mnie blask był zbyt silny, oślepiało mnie białe jądro otoczone różowawo-czerwoną aureolą. Musiałem się odwracać. Odsuwałem pochodnię na długość ramienia i machałem nią powoli. Przez jakąś minutę żar promieniował tak, że ogrzewał mi przedramię, a wszystko wokół zalewało niesamowite światło. Zanim woda wokół tratwy na powrót czerniała, widać w niej było roje ryb.

ROZDZIAŁ 70

Oprawianie żółwia było ciężką pracą. Pierwszą moją zdobyczą był żółw szylkretowy. Kusiła mnie jego krew, „dobry, pożywny i pozbawiony soli napój”, jak zapewniał podręcznik przeżycia. A mnie dręczyło tak straszne pragnienie! Złapałem go jedną ręką za pancerz, a drugą za tylną płetwę. Kiedy już udało mi się chwycić pewnie żółwia, odwróciłem go w wodzie i próbowałem wciągnąć na tratwę. Żółw szarpał się gwałtownie. Nigdy nie zdołałbym sobie z nim poradzić na tratwie. Mogłem go albo puścić, albo próbować szczęścia w szalupie. Spojrzałem w górę. Dzień był upalny, niebo bezchmurne. W takie dni Richard Parker tolerował moją obecność na dziobie; kiedy powietrze było rozpalone jak w piekarniku, nie wychodził spod plandeki aż do zmierzchu.

Jedną ręką trzymałem żółwia za tylną płetwę, drugą ściągałem linę. Wspiąć się na szalupę nie było łatwo. Kiedy mi się to wreszcie udało, poderwałem żółwia do góry i rzuciłem go grzbietem na plandekę. Zgodnie z moimi przewidywaniami, Richard Parker ograniczył się do dwóch pomruków. Nie zamierzał się nadmiernie wysilać w taki upał.

Moja determinacja była nieugięta i ślepa. Czułem, że nie mam czasu do stracenia. Zajrzałem do podręcznika, aby zasięgnąć porady kucharskiej. Na początku zalecali, aby położyć żółwia na grzbiecie. Zrobione. Następnie należało „wbić nóż w szyję”, żeby przeciąć arterie i żyły. Spojrzałem na żółwia. Szyi nie było. Żółw wycofał się do swej skorupy; widać było tylko oczy i dziób otoczony fałdami skóry. Patrzył na mnie surowo, leżąc tak do góry nogami. Zacisnąłem palce na rękojeści noża i w nadziei, że zmusi go to do reakcji, dźgnąłem go w tylną płetwę. Ale on tylko jeszcze bardziej skurczył się w swym pancerzu. Pewnie, tak jakbym robił to już z tysiąc razy, wbiłem mu ukośnie nóż w głowę z prawej strony. Wepchnąłem ostrze głęboko w fałdy skóry i przekręciłem je. Żółw wycofał się jeszcze bardziej, starając się ukryć zwłaszcza tę stronę, w której tkwił nóż, po czym głowa wystrzeliła nagle ku mnie, a dziób kłapnął wściekle. Odskoczyłem. Spod pancerza wysunęły się wszystkie cztery płetwy w daremnej próbie ucieczki. Żółw kołysał się na twardym grzbiecie, płetwy trzepotały jak szalone w powietrzu, głowa miotała się na wszystkie strony. Schwyciłem toporek i rąbnąłem żółwia w szyję. Trysnęła jasnoczerwona krew. Złapałem kubek; udało mi się zebrać około trzystu mililitrów, tyle, ile mieści przeciętna puszka. Mogłem utoczyć dużo więcej krwi, pewnie nawet z litr, ale dziób żółwia był ostry, a jego przednie płetwy, każda zakończona parą szponów, długie i mocne. Krew, którą udało mi się zebrać, nie miała żadnego szczególnego zapachu. Pociągnąłem łyczek. Była ciepła i miała, o ile pamiętam, jakiś „zwierzęcy” posmak. Te pierwsze wrażenia trudno dziś przywołać. W każdym razie wypiłem ją do ostatniej kropli.

Sądziłem, że za pomocą toporka uda mi się usunąć twardy pancerz brzuszny, ale okazało się, że łatwiej to zrobić nożem z ząbkowanym ostrzem. Oparłem jedną nogę o środek skorupy, a drugą postawiłem tak, by nie mogły jej sięgnąć młócące powietrze płetwy. Zrogowaciała skóra od strony łba poddawała się łatwo ostrzu noża, nieco gorzej było w okolicy płetw. Jednak odpiłowanie pancerza na krawędzi, tam gdzie stykał się z drugim, szło mi bardzo ciężko, zwłaszcza że żółw nie przestawał się ruszać. Zanim odciąłem pancerz na całym obwodzie, byłem zlany potem i wykończony. Pociągnąłem za brzuszną część skorupy. Ustąpiła opornie, z głośnym mlaśnięciem. Moim oczom ukazało się żywe, podrygujące wnętrze: mięśnie, tłuszcz, krew i kości. Żółw wciąż trzepotał płetwami. Przeciąłem mu szyję aż do kręgów, ale to niczego nie zmieniło. Płetwy wiosłowały w dalszym ciągu. Co gorsza, odcięta głowa wciąż łapczywie chwytała powietrze i błyskała oczami. Zmiotłem ją do wody. Wciąż żywą resztę podniosłem i rzuciłem na terytorium Richarda Parkera, który od pewnego czasu wydawał rozmaite odgłosy, jakby zamierzał za chwilę na mnie ruszyć. Prawdopodobnie zwietrzył zapach krwi. Zwiałem na tratwę.

Przyglądałem się ponuro, jak hałaśliwie wyraża uznanie dla mojego daru, zamieniony w jeden wielki kłąb radości. Byłem wykończony. Szklanka krwi, którą wypiłem, nie wydawała mi się warta całego wysiłku, jaki włożyłem w zaszlachtowanie żółwia.

Zacząłem się poważnie zastanawiać, jak dalej postępować z Richardem Parkerem. Nie zadowalała mnie łagodność, jaką okazywał w upalne, bezchmurne dni – jeśli rzeczywiście była to łagodność, a nie zwykłe lenistwo. Wiedziałem, że nie mogę przed nim wciąż uciekać. Potrzebowałem bezpiecznego dostępu do schowka i do całej powierzchni plandeki, bez względu na porę dnia czy pogodę, bez względu na jego nastroje. Potrzebowałem praw, i to takich, które łączą się z władzą.

Nadeszła pora, żebym zapanował nad sytuacją i wywalczył sobie swoje terytorium.

ROZDZIAŁ 71

Tym, którzy kiedykolwiek znajdą się w podobnych opałach, zalecam, co następuje:

1. Wybierz dzień, kiedy fala jest dość niska i regularna. Najbardziej pożądana jest taka, która będzie kołysać łodzią porządnie, ale nie za mocno.

2. Wyrzuć dryfkotwę, żeby maksymalnie ustabilizować łódź. Przygotuj sobie bezpieczne schronienie na wypadek, gdybyś go potrzebował (a najprawdopodobniej będziesz go potrzebował). Jeśli możesz, wykombinuj jakieś sposoby obrony. Prawie wszystko można wykorzystać jako osłonę. Odzież i koce, którymi owiniesz kończyny, mogą stanowić namiastkę zbroi.

3. Teraz część najtrudniejsza: musisz sprowokować zwierzę, które ci zagraża. Tygrys, nosorożec, struś, dzik, niedźwiedź brunatny – niezależnie od tego, o jakie zwierzę chodzi, musisz je rozzłościć. Chyba najlepszy sposób, żeby to zrobić, to udać się na skraj swojego terytorium i z hałasem, ostentacyjnie wkroczyć do strefy neutralnej. Ja sam zrobiłem to tak: podszedłem do skraju plandeki i zacząłem tupać nogą w środkową ławkę, dmuchając przy tym lekko w gwizdek. To bardzo ważne, żeby dla zasygnalizowania swego agresywnego nastawienia wydobywać konsekwentnie jeden rozpoznawalny sygnał dźwiękowy. Należy jednak zachować ostrożność. Trzeba zwierzę sprowokować, ale nie nadmiernie. Nie chcemy przecież, żeby nas od razu zaatakowało. Jeśli to zrobi, niech Bóg ma nas w swej opiece. Rozedrze nas na strzępy, stratuje, rozdepcze na placek, wypatroszy, najprawdopodobniej pożre. A tego nie chcemy. Chcemy zwierzęcia urażonego, rozdrażnionego, wzburzonego, zaniepokojonego i złego – ale nie żądnego krwi. Pod żadnym pozorem nie wolno wkraczać na jego terytorium. Ograniczajmy swoją agresję do uporczywego patrzenia mu w ślepia, gwizdów i szyderczych parsknięć.

4. Kiedy już zwierzę zostało sprowokowane, rób co możesz, żeby skłonić je do przekroczenia granicy terytoriów. Dobrze jest, jak wiem z własnego doświadczenia, wycofywać się powoli, wydając przez cały czas różne odgłosy. NIE TRAĆ ANI NA CHWILĘ KONTAKTU WZROKOWEGO! Jeśli zwierzę postawi łapę na twoim terenie czy choćby wkroczy zdecydowanie na obszar neutralny, osiągnąłeś swój cel. Nie bądź zbyt wymagający ani nie traktuj zbyt formalnie kwestii, gdzie dokładnie łapa została postawiona. Reaguj na zniewagę szybko. Nie trać czasu na wymyślanie czegoś konstruktywnego – wprowadzaj, jak możesz najszybciej, element destrukcji. Rzecz w tym, żeby zwierzę zrozumiało, że jego sąsiad z góry jest w sprawach terytorium wyjątkowo drażliwy.

5. Kiedy już zwierzę wkroczy na twój obszar, okazuj swe oburzenie z żelazną konsekwencją. Czy uciekłeś do bezpiecznego schronienia poza szalupą, czy tylko wycofałeś się w głąb swego terytorium, ZACZNIJ DĄĆ W GWIZDEK Z CAŁEJ SIŁY I NATYCHMIAST RZUĆ DRYFKOTWY. Te dwie czynności mają zasadnicze znaczenie. Nie można z nimi zwlekać. Jeśli potrafisz ustawić łódź burtą do fali innymi sposobami, na przykład za pomocą wiosła, zabierz się za to natychmiast. Im szybciej szalupa ustawi się bokiem do fali, tym lepiej.

6. Nieustanne dmuchanie w gwizdek jest wyczerpujące dla osłabionego rozbitka, ale nie można okazywać słabości. Zaniepokojone zwierzę musi kojarzyć nasilające się zawroty głowy z przenikliwym gwizdem. Można wzmocnić efekt, stając na dziobie ze stopami opartymi na przeciwległych krawędziach burt i kołysząc się w rytmie narzuconym przez falowanie wody. Jest rzeczą zdumiewającą, jak bardzo to pomaga, bez względu na to, jak drobnej postury jest człowiek i jak wielka jest szalupa. Zapewniam was, że już po chwili wasza łódź będzie się kołysać i trząść jak Elvis Presley. Nie zapominajcie tylko gwizdać przez cały czas i uważajcie, żeby łódź się nie wywróciła.

7. Musicie kontynuować to wszystko do chwili, aż zwierzę, które jest waszym utrapieniem – tygrys, nosorożec, jakiekolwiek inne – zzielenieje od choroby morskiej. Musicie usłyszeć jego ciężki oddech i bekanie. Zwierzę musi paść na dno łodzi, rozdygotane, z przewróconymi oczami, a z jego rozwartego pyska powinno się wydobywać rzężenie podobne do przedśmiertnego. I przez cały czas musicie razić jego uszy przenikliwymi gwizdami. Jeśli zemdli was samych, nie marnujcie swoich wymiocin, posyłając je za burtę. Takie wymiociny stanowią doskonałą straż graniczną. Obrzygajcie więc raczej skraj waszego terytorium.

8. Kiedy już wasze zwierzę poważnie się rozchoruje, możecie przestać. Choroba morska przychodzi szybko, ale ustępuje bardzo powoli. Nie możecie przecenić własnej odporności. Nikt wprawdzie nie umiera od zawrotów głowy, ale mogą one poważnie osłabić wolę życia. Kiedy uznacie, że wystarczy, wyciągnijcie dryfkotwę, spróbujcie osłonić zwierzę przed bezpośrednim światłem słonecznym i upewnijcie się, czy ma w zasięgu wodę pitną, najlepiej z rozpuszczonymi w niej tabletkami przeciw chorobie morskiej, jeśli takowe macie. Odwodnienie jest na tym etapie poważnym zagrożeniem dla życia. Wycofajcie się na swoje terytorium i zostawcie zwierzę w spokoju. Woda, wypoczynek i odprężenie razem ze stabilizacją szalupy przywrócą mu siły żywotne. Należy pozwolić zwierzęciu dojść w pełni do siebie, a następnie powtórnie przerobić punkty od pierwszego do ósmego.

9. Tresurę powinniśmy powtarzać aż do chwili, kiedy skojarzenie dźwięku gwizdka z uczuciem silnych, obezwładniających zawrotów głowy utrwali się całkowicie i jednoznacznie w mózgu zwierzęcia. Wtedy wystarczy sam gwizdek, żeby powstrzymać zwierzę przed przekraczaniem niedozwolonych granic czy jakąkolwiek niesubordynacją. Wystarczy jeden przenikliwy gwizd i zwierzę zacznie dygotać jak w gorączce, a potem pomknie ile sił w nogach do najbezpieczniejszego, najdalszego zakątka swego terytorium. Kiedy już osiągniemy ten poziom tresury, powinniśmy korzystać z gwizdka jak najrzadziej.

ROZDZIAŁ 72

Ja sam, chcąc się zabezpieczyć przed atakiem Richarda Parkera podczas seansów tresury, zrobiłem sobie tarczę z żółwiego pancerza. Naciąłem po obu stronach karby i połączyłem je kawałkiem liny. Wolałbym wprawdzie, żeby tarcza była lżejsza, ale czyż żołnierze decydowali kiedykolwiek o swoim uzbrojeniu?

Kiedy po raz pierwszy podjąłem próbę przekroczenia granicy, Richard Parker obnażył zęby, zastrzygł uszami, wydał z siebie krótkie, gardłowe ryknięcie i zaatakował. Wielka łapa z wysuniętymi pazurami uniosła się w powietrzu i przejechała po mojej tarczy. Cios zwalił mnie za burtę. Uderzyłem w powierzchnię wody i natychmiast wypuściłem tarczę z rąk. Poszła na dno jak kamień, waląc mnie przy tym boleśnie w goleń. Zmartwiałem ze strachu – przed Richardem Parkerem, ale także dlatego, że znalazłem się w wodzie. W mojej wyobraźni już pruł do mnie rekin. Rzuciłem się w stronę tratwy, młócąc wściekle ramionami wodę, co jest dla tych bestii tak cudowną zachętą! Na szczęście rekinów w pobliżu nie było. Dopłynąłem do tratwy, zwolniłem linę i usiadłem ze spuszczoną głową, obejmując kolana ramionami. Starałem się ugasić płomień strachu, który wciąż we mnie buzował. Upłynęło dużo czasu, nim przestałem się trząść. Zostałem na tratwie do końca dnia i przez całą noc. Nie jadłem ani nie piłem.

Spróbowałem tresury powtórnie, kiedy złowiłem kolejnego żółwia. Jego skorupa była mniejsza, lżejsza, lepiej nadawała się na tarczę. Raz jeszcze wyszedłem na środek łodzi i zacząłem tupać w ławkę.

Zastanawiam się, czy ci, którzy usłyszą tę historię, zrozumieją, że moje zachowanie nie było aktem szaleństwa ani zakamuflowaną próbą samobójstwa, ale po prostu koniecznością. Mogłem albo poskromić tygrysa – uświadomić mu, kto tu jest Numerem Jeden, a kto Numerem Dwa – albo zginąć w dniu, w którym chciałbym wejść do szalupy podczas burzliwej pogody, a on miałby coś przeciwko temu.

Jeśli przeżyłem jako terminator w zakresie tresury oceanicznej, to dlatego, że Richard Parker tak naprawdę nie chciał mnie atakować. Tygrysy, podobnie jak większość zwierząt, nie traktują przemocy jako najlepszego sposobu zyskania przewagi. Kiedy już walczą, robią to z zamiarem zabicia i mają świadomość, że same mogą być zabite. W takim starciu płacą wysoką cenę. Dlatego też zwierzęta mają cały system znaków ostrzegawczych, służących temu, by uniknąć otwartej konfrontacji, i skwapliwie podają tyły, jeśli tylko czują, że jest taka możliwość. Tygrysy rzadko atakują innego drapieżnika swego gatunku bez ostrzeżenia. Najbardziej typowe zachowanie to szarża na przeciwnika z wysuniętą głową, mnóstwem warczenia i groźnych pomruków. Tuż jednak przed momentem krytycznym tygrys zastyga w bezruchu i najgroźniejszy pomruk więźnie mu w gardle. Zwierzę ocenia sytuację. Jeśli uzna, że nie ma zagrożenia, zawróci i odejdzie, przekonane, że postawiło na swoim.

Richard Parker dawał mi nauczkę czterokrotnie. Cztery razy walnął mnie prawą łapą i posłał za burtę – i za każdym razem traciłem swoją tarczę. Byłem przerażony przed atakiem, a także podczas ataku i po nim; jeszcze długo po całym zdarzeniu siedziałem roztrzęsiony na tratwie. W końcu nauczyłem się odczytywać sygnały, jakie mi wysyłał. Odkryłem, że za pomocą uszu, oczu, wąsów, zębów, ogona i gardzieli przemawiał prostym, dobitnym językiem, komunikując mi, jaki może być jego następny ruch. Nauczyłem się rejterować, zanim zdążył podnieść łapę.

Potem ja dałem nauczkę jemu: ze stopami opartymi na krawędzi burty przemawiałem swoim jednotonowym językiem, dmuchając w gwizdek, a Richard Parker jęczał i dyszał ciężko na dnie szalupy.

Moja piąta tarcza przetrwała do końca tresury.

ROZDZIAŁ 73

Moim największym pragnieniem – oprócz tego, by doczekać się ratunku – było posiadanie książki. Grubej, niekończącej się opowieści. Takiej, którą mógłbym czytać wciąż od nowa i ciągle odkrywać w niej nowe znaczenia. Niestety, w szalupie nie było żadnej literatury. Czułem się zatem jak niepocieszony Ardżuna w poobijanym rydwanie, Ardżuna pozbawiony błogosławieństwa słów Kriszny. Kiedy po raz pierwszy zobaczyłem Biblię na szafce nocnej w kanadyjskim hotelu, zalałem się łzami. Już następnego dnia przesłałem datek do organizacji Gideona, prosząc usilnie, żeby objęli swym kolportażem wszystkie miejsca, w których utrudzeni i znękani wędrowcy mogą składać swe głowy, a nie ograniczali się do pokoi hotelowych. I żeby kładli u wezgłowia nie tylko Biblię, ale i inne święte księgi. Nie widziałem lepszego sposobu na krzewienie wiary. Żadnego grzmienia z ambony, żadnych schizmatycznych oskarżeń, żadnych nacisków z góry, po prostu księga, która czeka spokojnie, aby pozdrowić człowieka, tak delikatna i zarazem mocna, jak odciśnięty na policzku całus niewinnej dziewczynki.

Gdybym w ostateczności miał jakąś dobrą powieść! Ale miałem tylko podręcznik, który przeczytałem w tych dniach ciężkiej próby chyba z tysiąc razy.

Prowadziłem dziennik. Trudno go odczytać. Pisałem maczkiem, bo bałem się, że skończy mi się papier. Niewiele zresztą było do pisania. Słowa gryzmolone na papierze usiłowały opisać rzeczywistość, która mnie przytłaczała. Zacząłem prowadzić te zapiski jakiś tydzień po zatonięciu „Tsimtsuma”. Wcześniej byłem zbyt zajęty i zagubiony. Notatki nie mają dat ani nie są ponumerowane. Co mnie w nich dziś najbardziej uderza, to sposób traktowania czasu. Po kilkanaście dni, tygodni na jednej stroniczce. Pisałem o tym, o czym zwykle pisze się w takim dzienniku: o tym, co się wydarzyło i jak się czułem, o tym, co złapałem, a czego nie, o oceanie i pogodzie, o problemach i ich rozwiązywaniu, o Richardzie Parkerze. Wszystko ograniczało się do spraw praktycznych.

ROZDZIAŁ 74

Moje praktyki religijne przystosowałem do okoliczności – samotne msze bez kapłanów i poświęconej hostii, darśany bez murti, pudże z żółwim mięsem zastępującym prasad, hołdy składane Allahowi łamanym arabskim, bez orientacji, gdzie jest Mekka. Te modły przynosiły mi pociechę, to pewne. Ale było mi ciężko, och, jak ciężko! Wiara w Boga oznacza otwarcie, wolność, głęboką ufność, jest dobrowolnym aktem miłości – czasami jednak tak trudno jest kochać.

Często zdawało mi się, że moje znużone, przepełnione gniewem i poczuciem opuszczenia serce pójdzie na dno oceanu i że nie potrafię go już stamtąd wydobyć.

W takich chwilach próbowałem podnieść się na duchu. Dotykałem turbanu, który zrobiłem ze strzępów koszuli, i mówiłem na głos:

– TO JEST BOŻY TURBAN!

Poklepywałem swoje portki i mówiłem:

– TO BOŻA SZATA!

Wskazywałem na Richarda Parkera i mówiłem:

– TO JEST BOŻY KOT!

Wskazywałem na szalupę i mówiłem:

– TO JEST BOŻA ARKA!

Rozkładałem ręce i mówiłem:

– TO NIESKOŃCZONE BOŻE CMENTARZYSKO!

Pokazywałem na niebo i mówiłem:

– TO UCHO BOGA!

W ten sposób przypominałem sobie o dziele stworzenia i o swoim miejscu w tym dziele.

Ale boży turban wciąż się odwijał, boże portki się rozlatywały, boży kot był ciągłym zagrożeniem. Boża Arka była więzieniem. Boże cmentarzysko zabijało mnie powoli. Ucho Boga najwyraźniej nie słuchało.

Rozpacz była jedną gęstą czernią, która nie wpuszczała światła ani go nie wypuszczała. Było to niemożliwe do opisania piekło. Dziękowałem Bogu za to, że zawsze przemijała. Koło sieci pojawiała się ławica ryb lub węzeł domagał się głośnym skrzypieniem, żeby go rozwiązać. Albo myślałem o swojej rodzinie, o tym, że jej została oszczędzona ta straszliwa męka. Czerń zaczynała wirować i w końcu odpływała gdzieś daleko, a Bóg pozostawał jak jasny punkt światła w moim sercu. I kochałem dalej.

ROZDZIAŁ 75

W dniu, w którym według moich obliczeń wypadały urodziny matki, zaśpiewałem jej na głos Happy Birthday.

ROZDZIAŁ 76

Nabrałem zwyczaju regularnego sprzątania po Richardzie Parkerze. Kiedy tylko uświadamiałem sobie, że się wypróżnił, zabierałem się do tej ryzykownej operacji, która obejmowała przyciąganie odchodów za pomocą osęki i sięganie po nie z plandeki. W odchodach mogły być pasożyty. Dla zwierząt żyjących w warunkach naturalnych nie ma to znaczenia, gdyż rzadko przebywają dłużej w pobliżu swych ekskrementów i zachowują wobec nich neutralność; na przykład zwierzęta żyjące na drzewach w ogóle ich nie widzą, a inne, żyjące na lądzie, wypróżniają się i idą dalej. Jednak na ograniczonym zamkniętym obszarze zoo sprawa wygląda zgoła inaczej i pozostawione w klatce odchody równają się groźbie infekcji, bo zwierzę, które pożera wszystko, co choćby trochę przypomina pokarm, nie omieszka ich spożyć. To właśnie dlatego czyści się klatki, w trosce o zdrowie zwierząt, a nie po to, by nie obrażać poczucia estetyki i powonienia zwiedzających. W tym jednak wypadku nie chodziło mi o podtrzymywanie dobrej reputacji Patelów i wysokich standardów, jakie stosowano w prowadzeniu ogrodu. Po kilku tygodniach Richarda Parkera zaczęła nękać obstrukcja i jego jelita uaktywniały się nie częściej niż raz w miesiącu, a zatem z sanitarnego punktu widzenia moje niebezpieczne prace dozorcy nie były warte ryzyka. Podejmowałem je z innego powodu: zauważyłem mianowicie, że kiedy tygrys wypróżnił się w szalupie po raz pierwszy, próbował ukryć rezultat, Znaczenie tych starań nie uszło mojej uwagi. Ostentacyjne wystawianie na pokaz swoich odchodów i popisywanie się ich wonią byłoby oznaką poczucia społecznej dominacji. I odwrotnie, ich ukrywanie, czy choćby próby ich ukrycia były manifestacją podległości – podporządkowania się mojej osobie.

Widziałem wyraźnie, że jest zdenerwowany. Czaił się, przekrzywiał łeb, kładł uszy po sobie, z jego gardła wydobywał się przeciągły cichy pomruk. Działałem wyjątkowo ostrożnie i z rozwagą, nie tylko z obawy o swoje życie, ale także dlatego, by dać mu właściwy sygnał. Polegało to na tym, że gdy dosięgłem jego odchodów, turlałem je przez parę sekund, podsunąłem je sobie pod nos i powąchałem głośno, a potem ostentacyjnie popatrzyłem kilka razy groźnie w jego stronę, wytrzeszczając oczy (gdyby wiedział, że to ze strachu!) i przewiercając go spojrzeniem tak długo, aż się speszył, nie na tyle jednak długo, żeby go sprowokować. Z każdym moim łypnięciem dąłem w gwizdek, wydobywając z niego niski, nabrzmiały groźbą ton. Czyniąc to, dręcząc go wzrokiem (bo oczywiście dla wszystkich zwierząt, łącznie z nami, ludźmi, takie uporczywe spojrzenie jest aktem agresji) i nękając rozdzierającym gwizdem, który kojarzył mu się tak fatalnie, dałem Richardowi Parkerowi jasno do zrozumienia, że jest moim prawem, prawem pana i władcy, bawić się jego odchodami i obwąchiwać je, jeśli tylko przyjdzie mi na to ochota. A zatem widzicie, że moim zamiarem nie było utrzymywanie jego terytorium w czystości, lecz psychologiczna prowokacja. I to zadziałało. Richard Parker nigdy nie odwzajemnił mojego spojrzenia, jego wzrok zawsze zatrzymywał się jak gdyby w dzielącej nas przestrzeni, tak że tygrys nie patrzył właściwie ani na mnie, ani obok mnie. Było to coś, co odczuwałem niemal tak samo namacalnie, jak kulki jego ekskrementów w dłoni: praktyczne demonstrowanie dominacji. Po takich pełnych napięcia ćwiczeniach byłem krańcowo wyczerpany, ale i rozbawiony.

A skoro już mowa o wypróżnianiu: miałem zaparcie podobnie jak Richard Parker. Był to rezultat naszej diety, niedostatku wody i nadmiaru białka. To, co nazywamy ulżeniem sobie, a co i u mnie następowało raz w miesiącu, bynajmniej nie kojarzyło się z ulgą. Był to ciągnący się w nieskończoność, żmudny i bolesny akt, podczas którego biły na mnie siódme poty i który obezwładniał mnie bardziej niż atak malarii.

ROZDZIAŁ 77

W miarę jak ubywało kartonów z żelaznymi racjami, zacząłem redukować ilość pożywienia, aż dostosowałem się ściśle do wskazówek podręcznika, zalecającego spożywanie dwóch sucharów co osiem godzin. Byłem wciąż głodny. Obsesyjnie myślałem o jedzeniu. Im mniej go miałem, tym większe były porcje w moich marzeniach. Potrawy z tych rojeń przybierały rozmiary Indii. Widziałem Ganges zupy z soczewicy. Gorące czappati wielkie jak Radżasthan. Miseczki ryżu rozmiarów prowincji Uttar Pradeś. Sambary, które mogłyby zalać całe Tamilnadu. Góry lodów wysokie jak Himalaje. W swoich marzeniach stałem się prawdziwym kulinarnym ekspertem: wszystkie składniki moich potraw były zawsze świeże i w wielkiej obfitości, piec i patelnia zawsze rozgrzane do właściwej temperatury, proporcje składników idealne, nic się nigdy nie przypalało, nic nie było niedogotowane, zbyt gorące czy zbyt zimne. Każda potrawa była po prostu doskonała – tyle że pozostawała poza moim zasięgiem.

Stopniowo mój apetyt rósł. O ile wcześniej patroszyłem ryby i odzierałem je starannie ze skóry, po pewnym czasie zacząłem się ograniczać do pobieżnego spłukania śluzu i natychmiast zatapiałem w nich zęby, rozkoszując się tak wybornym kąskiem. Zapamiętałem, że ryby latające były bardzo smaczne, miały delikatne, różowawe mięso. Koryfeny, nieco twardsze, miały ostrzejszy smak. Zacząłem ogryzać rybie łby, zamiast rzucać je Richardowi Parkerowi czy używać ich jako przynęty. Moim wielkim odkryciem było to, że orzeźwiające soki można wysysać nie tylko z oczu większych ryb, ale także z ich kręgosłupa. Moją ulubioną potrawą stały się z czasem żółwie, które wcześniej, po brutalnym otwarciu nożem, rzucałem niczym michę z ciepłą zupą tygrysowi.

Dziś trudno mi sobie wyobrazić, że był taki czas, kiedy patrzyłem na żywego żółwia morskiego jak na przepyszny dziesięciodaniowy posiłek, tak błogosławioną odmianę po rybach. A jednak tak było. W żyłach żółwi płynęła słodka lassi, którą należało pić natychmiast, gdy tylko trysnęła z przeciętej szyi, bo krzepła w ciągu niespełna minuty. Najlepsze porijal i kutu nie mogły się równać z żółwim mięsem, czy to ususzonym na brązowo, czy świeżym, ciemnoczerwonym. Żaden pajasam z kardamonem, jaki jadłem w życiu, nie był tak słodki ani pożywny, jak delikatne żółwie jaja czy suszony żółwi tłuszcz. Siekanina z serca, płuc, wątroby, mięsa i oczyszczonych wnętrzności, przybrana kawałkami ryb i polana sosem z żółtek i osocza, dawała niezrównane thali, tak pyszne, że palce lizać. Pod koniec mojej tułaczki jadłem wszystko, co żółw mógł mi zaoferować. W algach, które pokrywały pancerze niektórych żółwi szylkretowych, znajdowałem czasami małe kraby i pąkle. Cokolwiek znalazłem w żołądku żółwia, stawało się z kolei moim pożywieniem. Spędziłem wiele przyjemnych godzin na ogryzaniu płetwy lub rozszczepianiu kości i wysysaniu szpiku. A moje palce, automatycznie, jak u małpy wiecznie poszukującej pożywienia, wciąż odrywały kawałki łoju i mięsa, które przywierały do wewnętrznej strony pancerza.

Pancerze były bardzo przydatne. Nie dałbym sobie bez nich rady. Służyły nie tylko jako tarcze, ale jako deski do krajania ryb i naczynia do mieszania pokarmu. A kiedy żywioły całkowicie zniszczyły koce, używałem skorup jako osłony przed słońcem, opierając po dwie o siebie i kładąc się w ich cieniu.

To przerażające, do jakiego stopnia pełny brzuch decydował o dobrym samopoczuciu. Jedno szło z drugim łeb w łeb: ile jedzenia i wody, tyle dobrego nastroju. Była to egzystencja oparta na bardzo chwiejnych, niepewnych podstawach. To, czy na mojej twarzy pojawiał się uśmiech, zależało od żółwiego mięsa.

Kiedy znikły ostatnie suchary, nie pogardziłem niczym, bez względu na smak. Mogłem włożyć do ust, przeżuć i przełknąć wszystko – czy było to pyszne, ohydne, czy nijakie – jeśli tylko nie zawierało soli. Mój organizm nabrał do niej wstrętu, który pozostał mi do dziś.

Pewnego razu spróbowałem odchodów Richarda Parkera. Zdarzyło się to stosunkowo wcześnie, kiedy nie oswoiłem się jeszcze z uczuciem głodu i moja wyobraźnia rozpaczliwie poszukiwała rozwiązania problemu. Na krótko przed tą próbą dostarczyłem tygrysowi wiadro świeżej wody z destylatorów. Po wypiciu jej duszkiem zniknął pod plandeką, a ja wróciłem do schowka, żeby sprawdzić jakiś drobiazg. Tak jak zawsze w tych pierwszych tygodniach, co chwila zerkałem znad plandeki, żeby upewnić się, czy tygrys czegoś nie szykuje. No i tym razem rzeczywiście szykował. Przysiadł, wygiął grzbiet i rozkraczył się. Podniesiony ogon napierał na brezent. Ta pozycja wyjaśniała wszystko, ale ja natychmiast pomyślałem o pożywieniu, nie o zwierzęcej higienie. Uznałem, że niebezpieczeństwo jest minimalne. Tygrys był odwrócony tyłem i nie widziałem jego głowy. Jeślibym tylko uszanował jego spokój, mógłby mnie nawet nie zauważyć. Schwyciłem czerpak, wyciągnąłem rękę i wsunąłem go błyskawicznie pod Richarda Parkera. W chwili, gdy naczynie znalazło się pod ogonem, odbyt tygrysa otworzył się i wypadła z niego niczym kawałek balonowej gumy czarna kulka odchodów. Z cichym brzękiem wpadła do czerpaka. Ci, którzy nie rozumieją potworności mojej udręki, uznają bez wątpienia, że straciłem resztki człowieczeństwa, jeśli powiem, iż ów odgłos brzmiał w moich uszach jak brzęk pięciu rupii wrzucanych do garnuszka żebraka. Moje spierzchnięte wargi rozciągnęły się w uśmiechu tak szerokim, że zaczęły krwawić. Poczułem głęboką wdzięczność dla Richarda Parkera. Cofnąłem czerpak. Wziąłem kulkę odchodów w palce. Była bardzo ciepła, ale nie miała zbyt intensywnego zapachu. Rozmiarami przypominała duży owoc jambolana, tyle że była twardsza. A właściwie twarda jak kamień. Gdyby naładować nią muszkiet, można by powalić nosorożca.

Wrzuciłem ją z powrotem do czerpaka i dodałem odrobinę wody. Potem przykryłem kubek i odstawiłem na bok. Czekałem i ślina napływała mi do ust. Kiedy nie mogłem już dłużej wytrzymać, wepchnąłem kulkę do ust. Nie byłem jednak w stanie jej przełknąć. Nie chodziło nawet o cierpki smak, ale raczej o natychmiastowy i oczywisty wyrok mojego podniebienia: to nie ma żadnej wartości. I istotnie, był to jałowy odpad, bez żadnych walorów odżywczych. Wyplułem kulkę, żałując gorzko, że zmarnowałem wodę. Potem wziąłem osękę i zgarnąłem resztę odchodów Richarda Parkera. Poszły prosto za burtę, dla ryb.

Po kilku zaledwie tygodniach moje ciało zaczęło się degenerować. Puchły mi stopy i kostki, bardzo męczyło mnie dłuższe stanie.

ROZDZIAŁ 78

Odróżniałem wiele rodzajów nieba. Bywało niebo zasnute wielkimi białymi chmurami, płaskie u dołu, ale zaokrąglone i skłębione w górze. Bywało niebo zupełnie bezchmurne, kiedy błękit drażnił zmysły. Była też ciężka, przytłaczająca powłoka szarych chmur, które nie zwiastowały jednak deszczu. Było niebo upstrzone małymi białymi i kędzierzawymi obłoczkami. Albo zakryte chmurami, które wyglądały jak rozsnuta po błękicie wata. Gładkie niebo z mlecznej mgły. Pokryte gęstą warstwą czarnych, groźnych chmur deszczowych, które odpływały, nie uroniwszy ani kropli. Niebo z namalowanymi z rzadka płaskimi chmurami, które przypominały ławice piasku. Były też chmury, które zasłaniały słońce, pozwalając podziwiać malarskie efekty na horyzoncie: światło słoneczne zalewające powierzchnię oceanu, poziome, wyraziste granice pomiędzy światłem i cieniem. Niebo z czarną zasłoną deszczu w oddali. Niebo z warstwami chmur, grubych i nieprzejrzystych albo rozrzedzonych jak dym. Czarne i plujące deszczem w moją uśmiechniętą twarz. Niebo jak jedna wielka masa wody, nieustanny potop, od którego marszczyła się i puchła moja skóra i podczas którego kostniałem z zimna.

Było też wiele różnych oceanów. Ocean ryczący jak tygrys. Ocean, który szeptał coś na ucho jak przyjaciel powierzający tajemnicę. Ocean, który brzęczał jak drobne w kieszeni. Ocean grzmiący jak lawina. Ocean, którego szum przypominał tarcie papieru ściernego o drewno. Który wydawał takie odgłosy, jakby wymiotował. Ocean pogrążony w martwej ciszy.

A pomiędzy jednym a drugim, pomiędzy niebem a oceanem, wiały różne wiatry.

I były jeszcze różne noce i różne księżyce.

Być rozbitkiem to znaczy tkwić nieustannie w środku kręgu. Choć wiele może się pozornie zmienić – ocean może przejść od szeptu do ryku wściekłości, błękit nieba może zastąpić oślepiająca biel lub smolista czerń – ta geometria nie zmienia się nigdy. Spojrzenie człowieka pozostaje promieniem tego kręgu. Obwód jest zawsze ogromny. Właściwie to koło zwielokrotnione. Być rozbitkiem to być uwięzionym w dręczącym balecie kół. Człowiek tkwi w środku jednego kręgu, a nad nim wirują dwa inne, skrajnie odmienne. Słońce nęka rozbitka jak tłum, hałaśliwy, natrętny, agresywny tłum, który zmusza cię do zatkania uszu, zamknięcia oczu, szukania ucieczki. Księżyc zadręcza człowieka, przypominając mu w milczeniu o jego samotności; otwierasz szeroko oczy, próbując przed nią uciec. Kiedy patrzysz w górę, zastanawiasz się czasami, czy w samym środku słonecznej burzy lub Morza Spokoju nie ma przypadkiem kogoś takiego jak ty, kogoś, kto też patrzy w górę, także usidlony przez geometrię, także zmagający się ze strachem, gniewem, szaleństwem, poczuciem beznadziejności, apatią.

Inaczej mówiąc, być rozbitkiem to być uwięzionym w sieci surowych i niszczących przeciwieństw. Kiedy panuje światło, otwarta przestrzeń morza oślepia i przeraża. Kiedy zapada ciemność, zaczyna się tortura klaustrofobii. Za dnia jest człowiekowi gorąco, pragnie ochłody, marzy o lodach i polewa się słoną wodą. W nocy jest mu zimno, marzy o gorącym curry i owija się kocami. Kiedy jest gorąco, masz spieczoną skórę i chciałbyś ją czymś zwilżyć. Kiedy pada, dosłownie toniesz i chciałbyś się osuszyć. Kiedy jest jedzenie, to masz go w nadmiarze i musisz się obżerać do przesytu. Kiedy go nie ma, nie ma go naprawdę, i wtedy głodujesz. Kiedy morze jest gładkie i nieruchome, chciałbyś, żeby się wzburzyło. Kiedy się burzy i krąg, w którym tkwisz, zostaje przerwany przez góry wody, doznajesz tego dziwacznego i charakterystycznego wrażenia, że dusisz się w otwartej przestrzeni – i marzysz, żeby ocean się znów wygładził. Te przeciwieństwa występują często jednocześnie, a więc kiedy słońce pali cię tak, że jesteś półżywy, uświadamiasz sobie także, że dzięki temu schnie rybie mięso zawieszone na linach i że ten upał to błogosławieństwo dla twoich odsalaczy. I na odwrót, kiedy ulewny deszcz uzupełnia twój zapas słodkiej wody, wiesz także, że wilgoć zaszkodzi twoim suszonym rybom, że prawdopodobnie część zgnije, że zrobią się oślizłe i zzielenieją. Kiedy sztorm się ucisza i staje się jasne, że przeżyłeś ów atak niebios i zdradzieckiego oceanu, radość zakłóca złość, że tyle słodkiej wody wylało się prosto do morza, i niepokój, że to był ostatni deszcz w twoim życiu i umrzesz z pragnienia, zanim spadnie następna kropla deszczu.

Najgorszą parą przeciwieństw jest nuda i groza. Czasami życie człowieka zamienia się w wahadło. Na wodzie nie ma ani jednej zmarszczki. Nie czujesz najlżejszego powiewu. Godziny ciągną się w nieskończoność. Ogarnia cię taka nuda, że popadasz w stan apatii bliskiej letargowi. Potem morze zaczyna się burzyć, a człowieka ogarnia prawdziwy szał emocji. Jednak nawet te przeciwieństwa nie są wyraźnie rozgraniczone. Wśród znudzenia pojawiają się elementy grozy, wybuchasz płaczem, ogarnia cię przerażenie, krzyczysz, z rozmysłem robisz sobie krzywdę. A z kolei schwytany w kleszcze grozy – podczas najgorszego sztormu – odczuwasz mimo wszystko nudę, głębokie znużenie tym wszystkim.

Tylko śmierć nadaje jakąś logikę twoim emocjom, czy rozmyślasz o niej w chwili, kiedy jesteś bezpieczny i nic się nie dzieje, czy też w momencie, gdy uciekasz jej spod kosy i twoje cenne życie wisi na włosku.

Życie w szalupie trudno nazwać życiem. Przypomina raczej końcówkę partii szachów, kiedy pozostało ci już tylko kilka figur. Układ nie może być prostszy, a stawka wyższa. Pod względem fizycznym jest to życie niezwykle ciężkie, a w sensie moralnym zabójcze. Jeśli człowiek chce przetrwać, musi się przystosować. Wiele rzeczy trzeba zastąpić czymś innym. Szukasz okruchów szczęścia tam, gdzie to tylko możliwe. Dochodzisz do takiego punktu, kiedy jesteś na samym dnie piekła, a jednak stoisz z założonymi ramionami i z uśmiechem na twarzy i czujesz, że jesteś największym szczęściarzem na świecie. Dlaczego? Bo u twoich stóp leży maleńka martwa rybka.

ROZDZIAŁ 79

Codziennie pojawiały się rekiny, głównie mako i żarłacze błękitne, raz pokazał się też rekin tygrysi z najczarniejszych koszmarów. Ich ulubioną porą był świt i zmierzch. Nigdy poważnie nas nie niepokoiły. Od czasu do czasu któryś walił ogonem w kadłub szalupy. Nie sądzę, żeby było to przypadkowe (robiły to także inne stworzenia morskie, żółwie, a nawet koryfeny). Myślę, że w ten sposób rozpoznawały kształt i naturę łodzi. Porządny cios toporkiem w nos takiego intruza sprawiał, że błyskawicznie znikał w głębinie. Obecność rekinów sprawiała, że przebywanie w wodzie było wielce ryzykowne, tak jakby się człowiek zabłąkał na teren prywatny, gdzie wywieszone jest ostrzeżenie UWAGA, ZŁY PIES. Skądinąd coraz bardziej się do nich przywiązywałem. Były jak szorstcy i gburowaci starzy druhowie, którzy nigdy nie przyznaliby się, że mnie lubią, ale wciąż do mnie wpadali. Rekiny błękitne były mniejsze, miały zwykle nie więcej niż cztery-pięć stóp, ładniejsze, smukłe sylwetki, małe paszcze i prawie niewidoczne otwory skrzelowe. Ich grzbiety miały kolor ciemnej ultramaryny, a brzuchy były śnieżnobiałe; barwy te na głębinie zamieniały się w szarość lub czerń, ale kiedy rekin wypływał na powierzchnię, mieniły się i skrzyły zachwycająco. Mako były większe; ich paszcze aż kipiały od przerażających zębisk, ale i one były pięknie ubarwione, w kolorze indygo, który lśnił cudownie w słońcu. Rekiny oceaniczne były często mniejsze od mako – które osiągały do dwunastu stóp długości – ale o wiele grubsze i miały potężne płetwy grzbietowe, wystające wysoko ponad wodę niczym wojenne proporce. Kiedy z zawrotną szybkością pruły fale, ciarki chodziły mi po grzbiecie. Ich kolor był zgaszony, szarawobrunatny, a biało nakrapiane czubki ich płetw nie wyglądały jakoś szczególnie dekoracyjnie.

Udało mi się złapać kilka mniejszych sztuk, przede wszystkim żarłaczy błękitnych, ale także parę mako. Zawsze łapałem je po zachodzie słońca, w zamierającym świetle dnia; chwytałem je gołymi rękami, kiedy zbliżyły się do szalupy.

Pierwszy, którego złapałem, był największy; miał ponad cztery stopy długości. Kilka razy przewinął się koło dziobu. Kiedy przepływał po raz kolejny, pod wpływem nagłego impulsu zanurzyłem rękę w wodzie i schwyciłem go w najcieńszym miejscu, tam gdzie zaczyna się ogon. Jego szorstka skóra dawała gwarancję, że chwyt będzie pewny, więc pociągnąłem bez zastanowienia. Rekin wyrywał się i miotał, szarpiąc gwałtownie moją rękę. W końcu, ku memu przerażeniu i zachwytowi, wystrzelił w powietrze w kaskadzie bryzgów i wodnego pyłu. Przez ułamek sekundy nie wiedziałem, co robić. Bestia była mniejsza ode mnie, ale czyż nie byłem szalonym Goliatem? Czy miałem go puścić? Obróciłem się, zamachnąłem i upadając na plandekę, cisnąłem rekina w stronę rufy. Spadł dosłownie z nieba na terytorium Richarda Parkera. Wylądował z łoskotem i rzucał się na wszystkie strony tak gwałtownie, że zacząłem się obawiać o szalupę. Wystraszony Richard Parker zaatakował natychmiast.

Zaczęła się widowiskowa walka. Zainteresowanych zoologów informuję, że tygrys nie atakuje wyciągniętego z wody rekina zębami, lecz młóci go najpierw przednimi łapami. Richard Parker zaczął więc okładać rekina. Wzdrygałem się przy każdym ciosie. Były to uderzenia potężne. Jeden taki cios zgruchotałby człowiekowi wszystkie kości, roztrzaskałby w drzazgi każdy mebel, przekształciłby w rumowisko cały dom. Było wyraźnie widoczne, że rekinowi nie podoba się takie traktowanie, bo wił się i miotał jak szalony, tłukąc wokół ogonem i kłapiąc paszczą.

To, co się stało, stało się być może dlatego, że Richard Parker nie był obznajmiony z rekinami, że nigdy nie widział drapieżnej ryby – tak czy inaczej, musiało się zdarzyć. Był to jeden z tych rzadkich momentów, kiedy uświadamiałem sobie, że Richard Parker nie jest doskonały, że mimo wyostrzonego instynktu i on mógł pokpić sprawę. Otóż tygrys wsadził lewą łapę do paszczy rekina. Zęby żarłacza zacisnęły się na niej natychmiast. Richard Parker aż przysiadł. Poderwał rekina w górę, ale ten nie puszczał. Tygrys szarpnął się, otworzył paszczę i zaryczał potężnie. Zrobiło mi się od tego ryku gorąco na całym ciele. Powietrze zadrżało tak, jak drży nad drogą w upalny dzień. Mogę sobie wyobrazić, że gdzieś w oddali, o jakieś sto pięćdziesiąt mil od nas, wachtowy spojrzał z przestrachem w naszą stronę, po czym złożył najdziwniejszy meldunek: że mianowicie przed chwilą usłyszał kocie miauczenie z kierunku wschodniego. Jeszcze po wielu dniach echo tego ryku odzywało mi się gdzieś w trzewiach. Ale rekin jest głuchy jak pień i podczas gdy ja, który nie mógłbym nawet pomyśleć o uszczypnięciu tygrysa w łapę, nie mówiąc już o jej pożarciu, odebrałem ten iście wulkaniczny ryk w całej jego potędze, rozdygotałem się, spociłem ze strachu jak mysz i omal nie zemdlałem, żarłacz odczuł tylko jakąś niewyraźną, nikłą wibrację.

Richard Parker odwrócił się i zaczął drzeć pazurami wolnej przedniej łapy łeb rekina i szarpać go zębami, podczas gdy tylne łapy orały grzbiet i brzuch ryby. Rekin cały czas zaciskał zęby na przedniej łapie tygrysa i młócił ogonem: była to jedyna forma obrony i ataku, jaka mu pozostała. W końcu sczepili się i zaczęła się dzika kotłowanina. Z wielkim wysiłkiem zdołałem się opanować na tyle, żeby móc przejść na tratwę i poluzować linę. Szalupa oddaliła się natychmiast. W rozkołysanej łodzi migały pomarańczowe i ciemnobłękitne błyski futra tygrysa i skóry rekina. Ryk Richarda Parkera był przerażający.

W końcu kołysanie ustało. Po kilku minutach zobaczyłem, jak Richard Parker przysiadł na zadzie i zaczął oblizywać lewą łapę.

Następne dni spędził na pielęgnacji wszystkich czterech łap. Skóra rekina pokryta jest maleńkimi gruzełkami, co czyni ją szorstką jak papier ścierny. Bez wątpienia tygrys pokaleczył się, drąc rekina pazurami. Najgorzej było z lewą łapą, ale nie wyglądało to na okaleczenie trwałe; nie brakowało palców ani pazurów. Co do rekina, nie licząc koniuszka ogona i okolic pyska, o dziwo, nietkniętych, zamienił się on w jedną na wpół pożartą, krwawą i bezkształtną masę. Dookoła walały się strzępy czerwonawoszarego mięsa i rozwłóczone wnętrzności.

Udało mi się przyciągnąć osęką trochę resztek, lecz ku mojemu wielkiemu rozczarowaniu w kręgosłupie rekina nie było płynu rdzeniowego. Ale przynajmniej mięso było smaczne i nie zalatywało rybą, a jego kruchość stanowiła pożądaną i przyjemną odmianę po tylu tygodniach spożywania rozmaitych miękkich pokarmów.

Z czasem zabrałem się do mniejszych rekinów, wręcz rekiniątek, i zabijałem je sam. Odkryłem, że kłucie nożem w oczy było szybszym i mniej fatygującym sposobem ich uśmiercania niż walenie po łbach toporkiem.

ROZDZIAŁ 80

Ze wszystkich koryfen zapamiętałem zwłaszcza jedną, szczególną. Pewnego wczesnego pochmurnego poranka znaleźliśmy się w istnym cyklonie ryb latających. Richard Parker strącał je łapami z wielkim zapałem. Ja skuliłem się za tarczą z żółwiej skorupy. Trzymałem osękę z przymocowaną do niej rozpostartą siatką, z nadzieją, że uda mi się w ten sposób coś złapać. Nie dopisywało mi jednak szczęście. Ryby przelatywały mi ze świstem koło uszu. Po chwili z wody wystrzeliła ścigająca je koryfena. Moje kalkulacje okazały się błędne. Wystraszone ryby przeleciały, omijając sieć, natomiast koryfena wyrżnęła w burtę niczym pocisk armatni. Uderzenie wstrząsnęło całą szalupą. Strumień krwi trysnął na plandekę. Zareagowałem błyskawicznie. Upadłem na brezent pod gradem ryb i złapałem koryfenę, zanim zdążył pochwycić ją rekin. Wciągnąłem ją na pokład. Była martwa lub bliska śmierci i mieniła się wszystkimi kolorami tęczy. „Cóż za zdobycz!”, powtarzałem w duchu, podniecony. „Co za wspaniała zdobycz! Dzięki Ci, Jezu-Matsjo”. Ryba była tłusta i mięsista, musiała ważyć dobre czterdzieści funtów. Można by nią nakarmić gromadę ludzi, a płynem z oczu i kręgosłupa nawodnić pustynię.

Niestety, Richard Parker odwrócił łeb w moją stronę. Dostrzegłem to kątem oka. Ryby wciąż leciały, ale przestały mnie interesować; teraz cała moja uwaga koncentrowała się na koryfenie, którą miałem w garści. Tygrys leżał o jakieś osiem stóp ode mnie z półotwartym pyskiem, z którego zwisało skrzydło ryby latającej. Grzbiet wygiął w pałąk, wiercił niespokojnie zadem, ogon drgał mu nerwowo; najwyraźniej przysiadł, żeby mnie zaatakować. Było za późno na ucieczkę, zbyt późno, żeby chociaż zagwizdać. Nadszedł mój koniec.

Pomyślałem jednak: dosyć tego. Miarka się przebrała. Tyle już wycierpiałem. Byłem tak straszliwie głodny. Człowiek nie pociągnie długo bez pożywienia.

I tak w chwili szaleństwa wywołanego głodem – bo ważniejsze stało się dla mnie jedzenie niż zachowanie życia – bezbronny i nagi w szerokim znaczeniu tego słowa spojrzałem Richardowi Parkerowi prosto w ślepia. Nagle jego brutalna fizyczna siła stała się równoznaczna z moralną słabością. Była niczym w porównaniu z siłą mego umysłu. Patrzyłem mu w oczy nieugiętym spojrzeniem. Każdy fachowiec wie, że tygrys, jak zresztą większość kotów, nie zaatakuje, dopóki patrzy mu się prosto w oczy, tylko czeka, aż jeleń, antylopa czy bawół odwrócą wzrok. Ale wiedzieć o tym a zastosować tę wiedzę w praktyce to dwie różne rzeczy (i jest to wiedza bezużyteczna w sytuacji, gdy człowiek chce poskromić wzrokiem kota ze stada, podczas gdy trzyma lwa w szachu swoim spojrzeniem, drugi zajdzie go od tylu). Przez dwie, może trzy sekundy straszliwa psychiczna bitwa o pozycję i władzę toczyła się między nami – chłopcem i tygrysem. Tygrysowi wystarczyłby najkrótszy skok, żeby mnie dopaść. Ale ja nie opuściłem wzroku.

Richard Parker oblizał nos, warknął i odwrócił się. Z wściekłością trzasnął łapą rybę. Wygrałem. Oniemiały, ważyłem przez chwilę z niedowierzaniem koryfenę w dłoni, a potem pośpiesznie przedostałem się na tratwę. Po kilku minutach rzuciłem Richardowi Parkerowi solidny kawał ryby.

Od tej pory utwierdziłem się w przekonaniu, że moja dominacja nie będzie już kwestionowana, i zacząłem spędzać coraz więcej czasu w szalupie, najpierw na dziobie, potem, kiedy nabrałem większej pewności siebie, na dużo wygodniejszej plandece. Wciąż jeszcze bałem się Richarda Parkera, ale tylko wtedy, kiedy naprawdę były ku temu powody. Zwykła obecność tygrysa już mnie nie stresowała. Człowiek może przywyknąć do wszystkiego – czy już tego nie mówiłem? Czy nie mówią tego wszyscy, którzy przeżyli?

Początkowo leżałem na brezencie z głową opartą na zrolowanym krańcu od strony dzioba. Było tu nieco wyżej – bo oba końce łodzi były nieco podniesione – i dzięki temu mogłem mieć oko na Richarda Parkera.

Później zacząłem układać się odwrotnie, z głową nad środkową ławką, tyłem do Richarda Parkera i jego terytorium. W tej pozycji znajdowałem się dalej od obu końców lodzi i byłem mniej narażony na wiatr i bryzgi wody.

ROZDZIAŁ 81

Wiem, iż trudno uwierzyć w to, że przeżyłem. Kiedy sięgam pamięcią wstecz, samemu trudno mi w to uwierzyć.

Proste tłumaczenie tego faktu chorobą morską tygrysa nie wyczerpuje zagadnienia. Jest jeszcze inne: to ja byłem w pewnym sensie źródłem pożywienia i wody. Richard Parker, wychowywany od wczesnego dzieciństwa w ogrodzie zoologicznym, przywykł do tego, że pokarm pojawiał się sam; on nie musiał nawet kiwnąć łapą. To prawda, kiedy padało i cała łódź zamieniała się w jeden wielki deszczołap, pojął, skąd bierze się woda. Także wtedy, gdy spadł na nas grad ryb latających, moja rola w tym wydarzeniu nie była dla niego oczywista. Wszystko to nie miało jednak wpływu na rzeczywistość, która wyglądała tak, że kiedy tygrys spojrzał za burtę, nie było tam dżungli, gdzie mógłby zapolować, ani rzeki, z której mógłby się do woli napić wody. A ja przynosiłem mu i żywność, i świeżą wodę. W moim pośrednictwie było coś czystego i cudownego. Dawało mi ono władzę. Dowód: mimo upływu dni i tygodni pozostawałem żywy. Dowód: tygrys mnie nie atakował, nawet gdy przysypiałem na plandece. Dowód: oto cały i zdrów opowiadam wam tę historię.

ROZDZIAŁ 82

Trzymałem deszczówkę i wodę zebraną z destylatorów w schowku, poza zasięgiem wzroku Richarda Parkera, w trzech pięćdziesięciolitrowych foliowych workach. Zawiązałem je sznurkiem. Te worki nie byłyby dla mnie bardziej cenne, gdyby zawierały złoto, szafiry, rubiny i brylanty. Martwiłem się o nie nieustannie. Najgorszym koszmarem było wyobrażenie, sobie, że pewnego ranka otworzę schowek i stwierdzę, że ze wszystkich trzech woda wyciekła lub, co gorsza, wszystkie trzy pękły. Pragnąc zapobiec takiemu dramatowi, owinąłem je kocami, aby nie ocierały się o metalowe poszycie kadłuba, i jak najmniej nimi poruszałem, żeby uniknąć ryzyka przetarcia czy przebicia. Trapiła mnie jednak sprawa sznurków. Czy nie przetną folii? Jak zawiążę worki, jeśli folia pęknie?

Kiedy sytuacja była dobra, kiedy lało jak z cebra i w workach było tyle wody, ile mogły moim zdaniem pomieścić, napełniałem dodatkowo czerpaki, dwa plastikowe wiadra, dwa wielofunkcyjne plastikowe pojemniki, trzy kubki i puste puszki po wodzie (które teraz zachowywałem jak bezcenny skarb). Potem napełniałem foliowe worki higieniczne, skręcając je od góry i zawiązując na supeł. Jeśli deszcz nadal padał, samego siebie wykorzystywałem jako pojemnik. Wtykałem rurkę deszczołapu do ust i piłem, piłem, piłem w nieskończoność.

Zawsze dodawałem trochę wody morskiej do wody Richarda Parkera, w trochę większej proporcji po deszczu, w mniejszej w okresach posuchy. On sam na początku wychylał się od czasu do czasu za burtę, wąchał wodę i pociągał parę łyków, ale szybko tego zaniechał.

A jednak ledwie, ale jakoś ciągnęliśmy. Skąpość zapasów słodkiej wody była jedynym stałym źródłem niepokoju i męki w czasie całej naszej tułaczki.

Z tego, co udało mi się złowić, Richard Parker dostawał lwią, że tak to nazwę, część. Nie miałem pod tym względem wielkiego wyboru. Tygrys orientował się natychmiast, kiedy wciągałem do łodzi żółwia, koryfenę lub rekina, musiałem go więc od razu poczęstować – szybko i szczodrze. Myślę, że ustanowiłem rekord świata w szybkości odpiłowywania brzusznej skorupy żółwia. Ryby rozrywał na kawałki, jeszcze kiedy rzucały się na dnie szalupy. Stałem się tak niewybredny nie tylko dlatego, że byłem tak potwornie głodny; wynikało to także z gorączkowego pośpiechu. Często nie miałem nawet czasu, by przyjrzeć się dokładnie, co właściwie mam przed sobą. Zdobycz albo wędrowała do moich ust od razu, albo przepadała na rzecz Richarda Parkera, który przebierał łapami, drapał pazurami dno łodzi i parskał niecierpliwie na granicy swego terytorium. Pewnego dnia ze ściśniętym sercem uświadomiłem sobie, że jem jak zwierzę, że zupełnie jak Richard Parker pochłaniam, pożeram gorączkowo, z głośnym mlaskaniem niepogryzione kawały mięsa i było to dla mnie jawnym dowodem, jak nisko upadłem.

ROZDZIAŁ 83

Sztorm nadciągnął niespiesznie pewnego popołudnia. Chmury wyglądały tak, jakby przerażone tłoczyły się w panicznej ucieczce przed wiatrem. Potem przejął pałeczkę ocean. Widok wznoszących się i opadających fal był tak groźny, że zamierało mi serce. Wciągnąłem na tratwę odsalacze i siatkę. Ach, gdybyście widzieli, jak wyglądał wtedy ocean! To, co oglądałem do tej pory, to były po prostu wodne pagórki. Teraz bałwany przybrały rozmiary gór. Doliny, w które wpadaliśmy, były tak głębokie, że aż robiło się ciemno. Zbocza tak strome, że szalupa ześlizgiwała się z nich, ledwie ich dotykając. Szczególnie okrutnie żywioł obchodził się z tratwą, którą miotało na wszystkie strony. Wyrzuciłem obie dryfkotwy, na linach różnej długości, żeby się ze sobą nie zderzały.

Wspinając się na grzbiety olbrzymich fal, łódź przywierała do dryfkotew niczym alpinista do liny. Jechaliśmy w górę, aż do śnieżnobiałego grzebienia, w eksplozji światła i piany, ze sterczącym pionowo dziobem. Z grzbietu fali widać było wszystko wyraźnie w promieniu kilku mil. Ale góra wody była ruchoma i usuwała się spod szalupy, przyprawiając mnie o mdłości. W ułamku sekundy wracaliśmy do kolejnej mrocznej doliny, innej niż poprzednia, ale jednocześnie takiej samej, ze spiętrzoną nad nami masą tysięcy hektolitrów wody, a wtedy ratowała nas tylko lekkość i kruchość naszej łupiny. Góra znów się wypiętrzała, naprężały się liny dryfkotew i diabelski młyn ruszał od nowa.

Dryfkotwy zdawały egzamin doskonale – właściwie aż za dobrze. Każda potężna fala, która wynosiła nas na szczyt, próbowała nas przewrócić, ale dryfkotwy, znajdujące się poza jej grzebieniem, stabilizowały łódź swym ciężarem, ściągając w dół przód szalupy. Rezultatem była eksplozja piany i bryzgów wody spod dziobu. Za każdym razem zalewało mnie od stóp do głów.

W końcu nadeszła fala, której chyba szczególnie zależało na tym, żeby nas przewrócić. Tym razem dziób zanurzył się pod wodą. Byłem zszokowany i przerażony, odchodziłem wprost od zmysłów ze strachu. Ledwie udało mi się utrzymać w szalupie. Łódź była zalana po brzegi. Słyszałem ryk Richarda Parkera. Czułem, że śmierć jest blisko. Jedynym wyborem, jaki mi pozostał, był wybór między śmiercią w odmętach a śmiercią zadaną przez zwierzę. Wybrałem to drugie.

Kiedy runęliśmy znów w dół po zboczu fali, skoczyłem na plandekę i błyskawicznie odwinąłem jej zrolowaną część aż do rufy, zamykając w środku Richarda Parkera. Jeśli nawet protestował, to go nie słyszałem. Z szybkością maszyny do szycia przytwierdziłem brezent do haków po obu stronach łodzi. Znów wynosiło nas na szczyt fali. Łódź wystrzeliła pionowo w górę. Z trudem utrzymywałem równowagę. Szalupa była teraz cała szczelnie zakryta, z wyjątkiem kawałka na dziobie. Wcisnąłem się między boczną ławkę a plandekę i naciągnąłem luźny kawałek brezentu na głowę. Nie miałem zbyt wiele miejsca. Pomiędzy ławką a krawędzią burty było jakieś dwanaście cali, a boczne ławki miały zaledwie półtorej stopy szerokości. Nawet jednak w obliczu śmierci nie byłem aż tak nieroztropny, żeby kłaść się na dnie łodzi. Zostały jeszcze cztery wolne haki. Wsunąłem rękę przez mały otwór i zacząłem naciągać linę. Z każdym kolejnym hakiem było mi coraz trudniej. Udało mi się zaczepić linę na dwóch. Dwa zostały. Nachylona pod kątem trzydziestu stopni łódź sunęła tymczasem znowu w górę, jednostajnie i w równym tempie. Poczułem, że zjeżdżam w stronę rufy. Wykręcając ręce, zdołałem zaczepić linę na jeszcze jednym haku. To było wszystko, co mogłem zrobić. Sznurowałem plandekę od zewnątrz, a powinienem był to robić od środka. Ciągnąłem za linę z całych sil, co było o tyle korzystne, że mając się czego trzymać, nie ześlizgiwałem się w stronę rufy. Kąt nachylenia łodzi zwiększył się do czterdziestu pięciu stopni.

Kąt ten musiał być jeszcze większy, kiedy osiągnęliśmy szczyt fali i przedarliśmy się przez jej grzbiet na drugą stronę. Drobny odprysk potężnego grzywacza spadł na nas z hukiem. Odczułem to tak, jakby zdzieliła mnie jakaś gigantyczna pięść. Łódź przechyliła się raptownie do przodu i wszystko się odwróciło: byłem teraz na dole i wszystko zalewała woda, a przemoknięty tygrys zaczął się zsuwać w moją stronę. Nie wyczuwałem jego obecności – nie miałem pojęcia, gdzie może się znajdować, bo pod brezentem było ciemno jak w grobie. Zanim zsunęliśmy się do kolejnej doliny, byłem na wpół utopiony.

Przez resztę dnia i sporą część nocy jeździliśmy tak w górę i w dół, w górę i w dół, w górę i w dół, aż monotonia zneutralizowała grozę i zastąpiło ją odrętwienie oraz uczucie kompletnej rezygnacji. Leżąc płasko na bocznej ławce, trzymałem się jedną ręką liny sznurującej brezent, a drugą krawędzi ławki na dziobie. Co chwila zalewała mnie woda, brezent chłostał, ubijając mnie na miazgę, byłem przemoczony, zziębnięty, podrapany i pokaleczony przez kości i żółwie skorupy. Jednostajnemu rykowi żywiołu towarzyszyło nieustanne warczenie Richarda Parkera.

Gdzieś w środku nocy dotarło do mojej świadomości, że sztorm się skończył. Szalupa kołysała się łagodnie, tak jak zwykle. Przez rozdarcie w plandece widać było skrawek nocnego nieba. Rozgwieżdżonego i bezchmurnego. Rozsznurowałem brezent i położyłem się na wierzchu.

O świcie zauważyłem, że urwała się moja tratwa. Pozostały z niej tylko dwa związane wiosła i kamizelka ratunkowa. Zrobiły na mnie takie samo wrażenie, jakie ostatnia niedopalona belka stercząca na zgliszczach domu robi na pogorzelcu. Przeszukałem wzrokiem cały horyzont. Bez rezultatu. Moja mała zagospodarowana wysepka przepadła. To, że pozostały dryfkotwy, które jakimś cudem się utrzymały i teraz wiernie towarzyszyły szalupie, było słabą pociechą. Strata czegoś tak cennego, jak tratwa, nie była może zabójcza dla mojego ciała, ale zabijała we mnie ducha.

Szalupa była w opłakanym stanie. Plandeka zwisała w kilku miejscach w strzępach; było to najwyraźniej dzieło pazurów Richarda Parkera. Większość naszych zapasów przepadła: albo wypadły za burtę, albo zniszczyła je woda, wdzierając się do łodzi. Ja byłem cały obolały i miałem paskudną ranę na udzie, spuchniętą i białą. Aż bałem się zaglądać do schowka. Dzięki Bogu, żaden z worków z wodą nie pękł. Sieć i destylatory, z których nie wypuściłem całego powietrza, wypełniły pustą przestrzeń, unieruchamiając w ten sposób worki.

Byłem wyczerpany i przybity. Odhaczyłem brezent na rufie. Richard Parker zachowywał się tak cicho, że zastanawiałem się, czy nie utonął. Okazało się jednak, że żyje. Kiedy odwinąłem brezent do środkowej ławki i światło dotarło do tygrysa, poruszył się i warknął. Potem wylazł z wody i usadowił się na ławce rufowej. Wyciągnąłem ze schowka igłę i nici i zacząłem cerować plandekę.

Potem przywiązałem do jednego z wiader linę i wyczerpałem wodę z łodzi. Richard Parker przyglądał mi się z roztargnieniem. Prawie wszystko, co robiłem, najwyraźniej go nudziło. Dzień był upalny, więc robota mi nie szła. W jednej porcji wody znalazłem coś, co wydawało mi się stracone. Przyjrzałem się uważniej. W zagłębieniu mojej dłoni leżała jedyna rzecz, jaka pozostała pomiędzy mną a śmiercią: ostatni pomarańczowy gwizdek.

ROZDZIAŁ 84

Leżałem na plandece owinięty kocem, przysypiałem, śniłem, budziłem się i śniłem na jawie, jednym słowem, starałem się zabić czas. Wiał łagodny wietrzyk. Od czasu do czasu bryzgi wody zwilżały brezent. Richard Parker zniknął pod plandeką. Nie podobały mu się ani te prysznice, ani kołysanie łodzi. Ale niebo było błękitne, powietrze nagrzane, a ocean falował jednostajnie. Obudził mnie głośny plusk. Otworzyłem oczy i zobaczyłem spadającą z nieba masę wody. Cała ta ogromna porcja zwaliła się na mnie. Spojrzałem ponownie w górę. Bezchmurne, błękitne niebo. Z lewej strony rozległ się znów plusk, już nie tak potężny jak poprzedni. Richard Parker warknął wściekle. Jeszcze większa masa wody runęła na mnie z góry. Miała dziwnie nieprzyjemny zapach.

Wyjrzałem za burtę i zobaczyłem jakiś wielki czarny obiekt wystający z wody. Upłynęło parę sekund, zanim rozpoznałem, co to takiego. Pewną wskazówką był wygięty w łuk fałd skóry. Fałd okalał oko. Oko należało do wieloryba. I to oko, rozmiarów mojej głowy, patrzyło prosto na mnie.

Richard Parker wynurzył się spod plandeki. Zasyczał. Nieznaczne przemieszczenie refleksu w oku wieloryba zasygnalizowało mi, że teraz patrzy na tygrysa. Patrzył tak jeszcze jakieś pół minuty, po czym zanurzył się powoli. Bałem się, że może nas zdzielić ogonem, ale zszedł od razu na głębinę i zniknął w granatowej toni. Jego ogon wyglądał jak olbrzymi zaokrąglony nawias.

Sądzę, że był to samiec szukający partnerki. Musiał chyba uznać, że jestem nieodpowiednich dla niego rozmiarów, a poza tym ja już najwyraźniej miałem swojego partnera.

Widzieliśmy potem mnóstwo wielorybów, ale nigdy z tak bliska, jak tego pierwszego. Ich obecność sygnalizowały fontanny wody. Wieloryby wynurzały się w niewielkiej odległości, czasem po trzy, po cztery naraz, niczym ruchomy archipelag wulkanicznych wysp. Widok tych łagodnych monstrów zawsze dodawał mi otuchy. Byłem przekonany, że rozumieją moją sytuację, i wyobrażałem sobie, jak któryś z nich wykrzykuje na mój widok: „Och, to ten rozbitek z kotkiem, o którym mówił mi Bampu. Biedaczek. Mam nadzieję, że ma pod dostatkiem planktonu. Muszę o nim powiedzieć Mampu, Tompu i Stimpu. Zastanawiam się, czy nie ma tu gdzieś w pobliżu statku, który mógłbym zaalarmować. Jego matka byłaby bardzo szczęśliwa, gdyby go odzyskała. Do zobaczenia, mój chłopcze. Spróbuję ci pomóc. Nazywam się Pimpu. W ten oto sposób, pocztą pantoflową, dowiadywały się o mnie wszystkie wieloryby na Oceanie Spokojnym i byłbym już dawno uratowany, gdyby Pimpu nie szukał pomocy u nikczemników z japońskiego statku, którzy upolowali go harpunem (podobny los spotkał zresztą Lampu z rąk załogi statku norweskiego). Polowanie na wieloryby jest ohydną zbrodnią.

Regularnymi gośćmi były też delfiny. Jedno stado towarzyszyło nam przez całą dobę. Były bardzo wesołe. Nurkowanie, ewolucje i wyścigi tuż pod kadłubem najwyraźniej nie miały innego celu, jak tylko rozrywkowy. Próbowałem któregoś złapać, ale żaden nie zbliżył się nawet do mojej osęki. A nawet gdyby się któryś zbliżył, były zbyt szybkie i zbyt duże. Dałem więc sobie spokój i poprzestałem na przyglądaniu się ich zabawom.

Widziałem łącznie sześć ptaków. Każdy był dla mnie aniołem zwiastującym bliskość lądu. Były to jednak ptaki morskie, które mogły przelecieć przez cały Pacyfik, nie poruszając nawet skrzydłami. Obserwowałem je z mieszaniną nabożnego podziwu, zazdrości i współczucia dla samego siebie.

Dwukrotnie widziałem albatrosy. Szybowały wysoko, nie zwracając na nas najmniejszej uwagi. Gapiłem się na nie z rozdziawionymi ustami. Były dla mnie zjawiskiem nadprzyrodzonym i niepojętym.

Pewnego dnia przemknęły obok nas, tuż nad powierzchnią wody, dwa petrele. Także i one nie zwracały na nas uwagi i wzbudziły mój wielki podziw.

W końcu przyciągnęliśmy uwagę burzyka. Krążył nad nami, a w końcu zanurkował. Wysunął nóżki, rozpostarł skrzydła i usiadł na wodzie, lekki jak korek. Łypał na mnie okiem z wielką ciekawością. Pośpiesznie założyłem na haczyk kawałek latającej ryby i zarzuciłem wędkę. Nie przyczepiłem ciężarków, więc miałem z tym problemy. Po trzeciej próbie burzyk powiosłował w stronę tonącej przynęty i zanurzył głowę pod wodę, żeby ją połknąć. Serce waliło mi z emocji. Odczekałem kilka sekund, a kiedy pociągnąłem, ptak po prostu zaskrzeczał i wypluł to, co już połykał. Zanim zdążyłem powtórnie spróbować szczęścia, rozwinął skrzydła i wzbił się w powietrze. Wystarczyły dwa-trzy ruchy skrzydłami i był hen, daleko.

Lepiej poszło mi z głuptakiem. Pojawił się, nie wiadomo skąd, pikując w naszą stronę z rozłożonymi skrzydłami, których rozpiętość sięgała trzech stóp. Wylądował na krawędzi burty, w zasięgu mojej ręki. Okrągłe oczy wpatrywały się we mnie z ciekawością i powagą. Był to wielki ptak o śnieżnobiałym upierzeniu i kruczoczarnych lotkach. Miał bulwiastą głowę z bardzo ostro zakończonym pomarańczowożółtym dziobem, a czarna maska na czerwonych oczach upodabniała go do złodzieja, który miał za sobą bardzo pracowitą noc. W jego wyglądzie raziły tylko nieproporcjonalnie duże brunatne nogi z palcami spiętymi błoną. Ptak zupełnie się nie bał. Przez kilka minut przeczesywał dziobem pióra, odsłaniając miękki puch pod spodem. Kiedy skończył toaletę, spojrzał w górę i nagle wszystko nabrało odpowiednich proporcji, a ptak ukazał się w całej krasie, jako smukły i piękny zdobywca przestworzy, o aerodynamicznej sylwetce. Kiedy podsunąłem mu kawałek koryfeny, zjadł mi go z ręki, dziobiąc wnętrze dłoni.

Skręciłem mu kark, przeginając głowę do tyłu i trzymając jedną ręką za dziób, a drugą za szyję. Pióra były osadzone tak mocno, że kiedy zacząłem skubać ptaka, odchodziły razem ze skórą. Nie skubałem go zatem, ale raczej rozszarpywałem na kawałki. Był bardzo lekki – sama masa bez wagi. Wziąłem nóż i po prostu obdarłem go ze skóry. Jak na swoje rozmiary miał rozczarowująco mało mięsa, właściwie tylko odrobinę na piersi. Było bardziej łykowate niż mięso koryfeny, ale większych różnic w smaku nie zauważyłem. W żołądku, oprócz kawałka ryby, którym go zwabiłem, znalazłem trzy małe rybki. Opłukałem je z soków trawiennych i zjadłem. Zjadłem też serce, wątrobę i płuca. Połknąłem oczy i język, popijając łykiem wody. Rozgniotłem głowę i wyjadłem maleńki mózg. Zjadłem nawet błony pławne. Została tylko skóra, kości i pierze. Rzuciłem je schowanemu pod plandeką Richardowi Parkerowi, który nawet nie zauważył przylotu ptaka. Spod brezentu wynurzyła się pomarańczowa łapa.

Jeszcze po kilku dniach pióra fruwały dookoła legowiska i wiatr zmiatał je do oceanu. Tam natychmiast połykały je ryby.

Żaden z tych ptaków nie był zwiastunem bliskości lądu.

ROZDZIAŁ 85

Błysnęło. Niebo było czarne jak w nocy. Usłyszałem daleki łoskot grzmotu. Myślałem, że na tym się skończy. Ale nadciągnął wiatr, miotając na wszystkie strony falami deszczu. Niedługo później biały zygzak przeciął z trzaskiem niebo i przebił powierzchnię wody. Grom uderzył w pewnej odległości od łodzi, ale efekt był doskonale widoczny. Wodę przeszyły białe korzenie; na ułamek sekundy wyrosło z oceanu wielkie niebieskie drzewo. Nigdy nie sądziłem, że coś takiego w ogóle jest możliwe, że piorun może uderzyć w wodę. Trzask był ogłuszający, a błysk niewiarygodnie jaskrawy.

Odwróciłem się do Richarda Parkera.

– Spójrz, Richardzie Parkerze, piorun uderzył w ocean.

Widziałem, jakie zrobiło to na nim wrażenie. Z rozpostartymi łapami, leżał rozpłaszczony na dnie łodzi i dygotał.

Moja reakcja była krańcowo odmienna. Uderzenie gromu uwalniało mnie od ograniczeń istoty śmiertelnej i wprawiało w stan ekstatycznego uniesienia.

Nagle piorun strzelił znacznie bliżej. Być może przeznaczony był dla nas; ześlizgiwaliśmy się akurat z grzebienia fali po jej zboczu, kiedy uderzył w jej grzbiet. Nastąpiła eksplozja gorącego powietrza i wody. Przez dwie, może trzy sekundy olbrzymi, oślepiająco biały odprysk szkła z roztrzaskanego kosmicznego okna tańczył na niebie, niby niematerialny, a jednak przytłaczająco potężny. Tysiąc trąb i dwadzieścia tysięcy bębnów nie zagrzmiałoby tak donośnie, jak ten ogłuszający łoskot gromu. Morze zbielało, zniknęły wszelkie barwy. Dokoła była tylko czysta, olśniewająca biel i głęboki czarny cień. Blask nie tyle oświetlał, ile przenikał wodę. Po eksplozji światła huk zamarł raptownie – jeszcze nie zdążyły nas dosięgnąć bryzgi wody, a już było po wszystkim. Skarcona fala znów poczerniała i przetoczyła się obojętnie.

Byłem dosłownie oszołomiony i porażony. Ale nie przestraszony.

– Chwała Allahowi, Panu Wszechświata, chwała Litościwemu, Miłosiernemu, Sędziemu Najwyższemu w dniu Sądu Ostatecznego! – wymamrotałem, a potem krzyknąłem do Richarda Parkera: – Przestań się trząść! To cud! Objawił nam się Bóg! To jest… to jest… – nie mogłem znaleźć właściwych słów; zjawisko zrobiło na mnie tak potężne i fantastyczne wrażenie, że zaparło mi dech i odebrało mowę. Padłem na brezent na wznak, z rozrzuconymi rękami i nogami. Wilgotny ziąb przenikał mnie do szpiku kości. Ale moją twarz rozjaśniał uśmiech. Wspominam to bliskie spotkanie z wyładowaniem elektrycznym i niebezpieczeństwem oparzeń trzeciego stopnia jako jeden z niewielu momentów mej tułaczki, w których doznałem prawdziwego szczęścia.

W takich cudownych chwilach łatwo wyzbyć się miałkich myśli na rzecz refleksji o wymiarze kosmicznym, obejmujących zarówno huk gromu, jak delikatny brzęk dzwoneczka, to, co potężne, i to, co małe, to, co bliskie, i to, co dalekie.

ROZDZIAŁ 86

– Richardzie Parkerze, statek!

Tylko jeden raz miałem przyjemność wznieść taki okrzyk. Ogarnęło mnie uczucie nieopisanego szczęścia. Wspomnienie wszelkich cierpień i frustracji zniknęło i dosłownie promieniałem radością.

– Udało się! Jesteśmy uratowani! Czy ty to rozumiesz, Richardzie Parkerze? JESTEŚMY URATOWANI! Ha, ha, ha, ha!

Usiłowałem powściągnąć swoje podniecenie. A co, jeśli statek płynie zbyt daleko, żeby nas dostrzegli? Czy powinienem wystrzelić rakietę? Nonsens!

– Płynie prosto na nas, Richardzie Parkerze! Och, dzięki ci, Ganeśo! Bądź błogosławiony we wszystkich swych wcieleniach, Allahu-Brahmo!

Nie mogli nas przeoczyć. Czyż istnieje radość większa niż radość uratowanego rozbitka? Odpowiedź – wierzcie mi – brzmi: nie! Zerwałem się na nogi, co było wysiłkiem, jakiego dawno nie podejmowałem.

– Czy możesz w to uwierzyć, Richardzie Parkerze? Ludzie, jedzenie, łóżko. Życie znów należy do nas. Och, cóż za rozkosz!

Statek zbliżył się jeszcze bardziej. Wyglądał na stary tankowiec. Coraz wyraźniej widziałem zarys dzioba. Ocalenie przywdziało szatę z czarnego metalu z białą lamówką.

– A co, jeśli…

Nie odważyłem się wypowiedzieć tych słów. Ale czyż naprawdę nie było szansy, że mój ojciec, matka i Ravi żyją? Na „Tsimtsumie” było dużo szalup. Być może dawno dotarły do Kanady i teraz rodzina czeka niecierpliwie i z niepokojem na wieści o mnie. Może byłem jedynym rozbitkiem, którego losy były nieznane.

– Boże, ależ te tankowce są olbrzymie!

Sunęła ku nam prawdziwa góra.

– A może oni są już w Winnipeg. Ciekaw jestem, jak wygląda nasz dom. Jak myślisz, Richardzie Parkerze, czy kanadyjskie domy mają podwórza w tradycyjnym tamilskim stylu? Pewnie nie. Podejrzewam, że zimą są zasypane śniegiem. Szkoda. Nie ma bardziej zacisznego miejsca od wewnętrznego podwórza w słoneczny dzień. Ciekawe, jakie zioła i korzenie rosną w prowincji Manitoba?

Statek był bardzo blisko. Pomyślałem, że powinni się natychmiast zatrzymać albo wykonać gwałtowny zwrot.

– No właśnie, jakie zioła…? O Boże!

Uświadomiłem sobie ze zgrozą, że statek nie tyle płynie prosto na nas, ile się na nas zwala całą swoją masą. Dziób, ogromna metalowa ściana, potężniał z każdą sekundą. Wielka fala sunęła przed nim nieubłaganie w naszą stronę. Richard Parker, który wyczuł w końcu obecność piętrzącego się nad nami molocha, odwrócił się w jego stronę i szczeknął dwukrotnie po tygrysiemu – potężnie, przerażająco i absolutnie stosownie do sytuacji.

– On nas za chwilę staranuje, Richardzie Parkerze! Co robić? Szybko, szybko, rakietę! Nie! Musimy wiosłować. Wiosła w dulki… i naprzód! UFF! UFF! UFF! UFF! UFF…

Fala dziobowa wyniosła nas w górę. Richard Parker przysiadł, sierść zjeżyła mu się na grzbiecie. Szalupa ześliznęła się z fali i wyminęła tankowiec w odległości niespełna dwóch stóp.

Sunąca obok nas burta wyglądała jak wysoka, czarna, długa na milę ściana wąwozu lub mur warownego zamku, na którym nie było jednak żadnego strażnika, który wypatrzyłby nieszczęśników ginących marnie w fosie. Wystrzeliłem rakietę, ale fatalnie chybiłem. Zamiast śmignąć ponad reling i eksplodować kapitanowi przed nosem, rakieta odbiła się rykoszetem od burty i spadła prosto do oceanu, gdzie natychmiast z sykiem zgasła. Schwyciłem gwizdek i zagwizdałem z całej siły. Potem zacząłem wrzeszczeć, ile sił w płucach. Wszystko na próżno.

Wśród łoskotu maszyn i potwornego hałasu śrub mielących wodę statek przepłynął obok szalupy i zostawił nas za sobą, podskakujących i podrygujących na spienionym kilwaterze. Po tylu tygodniach wsłuchiwania się w naturalne odgłosy te mechaniczne dźwięki brzmiały w moich uszach dziwnie i budziły lęk, toteż, oszołomiony, pogrążyłem się w milczeniu.

W ciągu niespełna dwudziestu minut ogromny trzystutysięcznik zamienił się w punkcik na horyzoncie. Kiedy się odwróciłem, Richard Parker wciąż patrzył w tamtą stronę. Po kilku sekundach też się odwrócił i nasze spojrzenia spotkały się przelotnie. Mój wzrok wyrażał tęsknotę, ból, udrękę, samotność. On rozumiał tylko tyle, że stało się coś doniosłego, coś, co przekraczało jego zdolność pojmowania. Nie wiedział, że był to ratunek i że zaledwie otarliśmy się o szansę ocalenia. Wiedział tylko to, że osobnik alfa, ten dziwny, nieprzewidywalny tygrys, jest bardzo podekscytowany. Ułożył się z powrotem do drzemki. Jego jedynym komentarzem do całego wydarzenia było niemrawe miauknięcie.

– Kocham cię! – Te słowa wymknęły mi się spontanicznie, czyste, nieskrępowane, nieskończone. Przepełniało mnie uczucie. – Naprawdę cię kocham, Richardzie Parkerze. Gdybym cię tu teraz nie miał, nie wiem, co bym zrobił. Nie sądzę, żebym dał sobie radę. Nie, na pewno bym się poddał. Umarłbym z braku nadziei. Nie trać ducha, Richardzie Parkerze, tylko nie trać ducha. Dotrę z tobą do lądu, obiecuję. Obiecuję!

ROZDZIAŁ 87

Jedną ze stosowanych przeze mnie form ucieczki od rzeczywistości było coś, co przypominało łagodną narkozę. Wykorzystywałem do tego celu skrawek zniszczonego koca. Nazywałem go moim gałgankiem marzeń sennych. Zwilżałem go morską wodą, tak żeby był mokry, ale nie ociekający, po czym kładłem się wygodnie na plandece z tą szmatką przylegającą szczelnie do twarzy. Popadałem od razu w stan śpiączki, co nie było trudne dla kogoś, kto już i bez tego pogrążony był w głębokim letargu. Ale gałganek marzeń nadawał temu oszołomieniu szczególną jakość. Musiał to być skutek ograniczenia dopływu powietrza. Nawiedzały mnie najbardziej niezwykłe sny, wizje, myśli, doznania i wspomnienia. Takie seanse dosłownie pożerały czas. Kiedy przy jakimś gwałtowniejszym ruchu lub westchnieniu szmatka spadała, odzyskiwałem natychmiast pełną świadomość i z radością odnotowywałem znaczny upływ czasu. Świadczyło o tym między innymi to, że szmatka była sucha. Ważniejsze jednak było wrażenie, że wszystko się zmieniło, że bieżąca chwila jest całkiem inna niż poprzednia bieżąca chwila.

ROZDZIAŁ 88

Pewnego dnia natknęliśmy się na pływającą wyspę śmieci. Najpierw pojawiły się na wodzie plamy oleju. Potem nadciągnęły różne odpady przemysłowe i z gospodarstw domowych oraz rozmaity szmelc, głównie tworzywa sztuczne w rozmaitych formach i kolorach, ale także kawałki tarcicy, puszki po piwie, butelki po winie, jakieś szmaty, kawałki powrozów, a wszystko w otoczce żółtej piany. Szalupa wbiła się w sam środek tego paskudztwa. Patrzyłem uważnie, czy nie znajdzie się coś, co mogłoby się nam przydać. Wyłowiłem pustą, zakorkowaną butelkę po winie. Łódź zderzyła się z lodówką bez agregatu. Płynęła zwrócona drzwiami w stronę nieba. Wyciągnąłem rękę, złapałem za klamkę i otworzyłem drzwi. Ze środka buchnął smród tak intensywny i odrażający, że zdawał się zabarwiać powietrze. Zakrywszy usta i nos dłonią, zajrzałem do wnętrza. W zaplamionej, brudnej lodówce były jakieś pociemniałe soki, kompletnie zgniłe warzywa, mleko tak skwaśniałe i zepsute, że zamieniło się w zielonkawą galaretę, oraz poćwiartowane resztki jakiegoś zwierzęcia, w takim stadium rozkładu, że nie mogłem rozpoznać, co to takiego. Sądząc po rozmiarach, było to chyba jagnię. W hermetycznie zamkniętym, wilgotnym wnętrzu lodówki smród miał dużo czasu, by dojrzeć, nabrać goryczy i jadowitości. Zaatakował moje zmysły z hamowaną wściekłością, przyprawiając mnie o zawrót głowy i gwałtowną reakcję żołądka. Nogi ugięły się pode mną. Na szczęście woda szybko wypełniła ohydną czeluść i lodówka znikła w morskiej toni. Wolną przestrzeń, jaką po sobie zostawiła na powierzchni, szybko zapełniły inne śmieci.

Zostawiliśmy to paskudztwo za sobą. Jeszcze długo, gdy wiatr zawiał z tamtej strony, czułem ów smród. Spłukanie oleistych smarów z kadłuba szalupy zajęło oceanowi cały dzień.

Włożyłem do butelki wiadomość: „Japoński frachtowiec «Tsimtsum» pod panamską banderą zatonął 2 lipca 1977 roku na Pacyfiku, o cztery dni drogi od Manili. Jestem w szalupie. Nazywam się Pi Patel. Mam trochę żywności, trochę wody, ale moim poważnym problemem jest tygrys bengalski. Proszę skontaktować się z moją rodziną w Winnipeg, w Kanadzie. Będę bardzo wdzięczny za pomoc. Dziękuję”. Zakorkowałem butelkę i dodatkowo okręciłem korek kawałkiem folii. Obwiązałem ją nylonowym sznurkiem, zaciskając mocno węzeł. Potem puściłem butelkę na wodę.

ROZDZIAŁ 89

Wszystko dokoła cierpiało. Wszystko było spieczone słońcem i wysmagane wiatrem. Szalupa, tratwa, dopóki się nie urwała, brezent, destylatory, deszczołapy, foliowe worki, liny, koce, siatka – wszystko to zużywało się, ścierało, rozciągało, wiotczało, pękało, wysychało, gniło, darło się i blakło. To, co było pomarańczowe, stawało się bladożółte. Co było gładkie, stawało się szorstkie. Co było szorstkie, wycierało się do gładkości. Ostre tępiało. Całe rwało się na strzępy. Nacieranie rybimi skórami i tłuszczem żółwi, co próbowałem robić regularnie, niewiele zmieniało. Sól robiła swoje, zżerając wszystko milionami swych wygłodniałych pyszczków. Słońce smażyło wszystko bezlitośnie. Ujarzmiało Richarda Parkera. Oczyszczało do czysta szkielety i wypalało je, aż stawały się oślepiająco białe. Spopieliło moje ubranie i spaliłoby mi do cna i tak brązową skórę, gdybym nie chronił się pod kocami i podpartymi skorupami żółwi. Kiedy upał stawał się nie do zniesienia, brałem wiadro i oblewałem się wodą, która czasami była tak ciepła, że miałem wrażenie, jakbym oblewał się zupą. Słońce zajęło się także wszelkimi zapachami. Ja nie pamiętam żadnych. Może tylko zapach zużytych łusek rakiet. Wydzielały woń kminku. Czy już o tym wspominałem? Nie pamiętam, jak pachniał Richard Parker.

Obumieraliśmy. Działo się to powoli, tak że nie myślałem o tym bezustannie. Ale odnotowywałem ten proces w regularnych odstępach czasu. Byliśmy dwoma wyniszczonymi ssakami, odwodnionymi i zagłodzonymi. Futro Richarda Parkera straciło połysk, zaczął nawet linieć w okolicach barków i zadu. Stracił sporo na wadze, zamienił się w szkielet obleczony w zbyt obszerny wór spłowiałego futra. Ja też wysychałem, słońce wysysało ze mnie wilgoć, kości rysowały się wyraźnie pod pergaminową skórą.

Zacząłem naśladować Richarda Parkera, przesypiając niewiarygodnie dużo czasu. Nie był to zdrowy, głęboki sen, ale stan uśpionej świadomości, w którym trudno odróżnić senne rojenia od jawy. Często wykorzystywałem swój gałganek marzeń.

A oto ostatnie stronice mojego dziennika:

Dziś widziałem rekina, większego od wszystkich, jakie dotąd spotkaliśmy. To pierwotne monstrum miało dwadzieścia stóp długości. Rekin tygrysi – bardzo groźna bestia. Okrążał nas. Bałem się, że zaatakuje. Przeżyłem z jednym tygrysem, uśmierciłby mnie drugi. Ale nie zaatakował. Odpłynął. Niebo zachmurzone, ale nic z tego nie wynika.

Nie pada. Tylko poranna szaruga. Delfiny. Próbowałem jednego upolować. Stwierdziłem, że nie mogę utrzymać się na nogach. R. P. osłabiony i zły. Jestem tak słaby, że nie mógłbym się bronić, gdyby zaatakował. Nie mam nawet siły zagwizdać.

Spokojny i upalny dzień. Słońce pali niemiłosiernie. Czuję, że gotuje mi się mózg. Samopoczucie koszmarne.

Skrajne wyczerpanie ciała i duszy. Niedługo umrę. R. P. dyszy, ale nie porusza się. Też zdechnie. Nie zdąży mnie zabić.

Ocalenie. Godzina rzęsistego, rozkosznego, cudownego deszczu. Napiłem się do syta, napełniłem worki, puszki i żołądek tak, że nie zmieściłaby się już ani kropla więcej. Marzę, żeby deszcz zmył ze mnie sól. Podpełzłem, żeby zobaczyć, co z R.P. Nie reaguje. Skulony, ogon płasko. Sierść pozlepiana wodą. Mokry, wydaje się mniejszy. Kościsty. Dotknąłem go po raz pierwszy. Żeby zobaczyć, czy nie zdechł. Nie. Ciało wciąż ciepłe. To zdumiewające, że mogłem go dotknąć. Nawet w tym stanie ciało ma jędrne, muskularne, żywe. Kiedy go dotknąłem, skóra drgnęła, jakby uciął go komar. Łeb, do połowy zanurzony w wodzie, poruszył się lekko. Lepiej pić, niż się utopić. Jeszcze wyraźniejsza oznaka życia: ogon poruszył się gwałtownie. Rzuciłem mu przed nos kilka kawałków żółwiego mięsa. Żadnej reakcji. W końcu uniósł się trochę – żeby się napić. Pił i pił. Zjadł mięso. Nie podniósł się całkiem na nogi. Spędził dobrą godzinę na wylizywaniu futra. Usnął.

Beznadzieja. Dziś umrę.

Dziś umrę.

Umieram.

To był mój ostatni zapisek. Od tej pory jakoś trwałem, ale skończyłem z notatkami. Czy widzicie te ledwie dostrzegalne wężyki na marginesach kartek? Obawiałem się, że zabraknie mi papieru. A zabrakło piór.

ROZDZIAŁ 90

– Czy coś się stało, Richardzie Parkerze? Czyżbyś oślepł? – zapytałem, machając mu ręką przed oczami.

Od kilku dni tarł ślepia i miauczał rozpaczliwie, ale ja nic sobie z tego nie robiłem. Bóle i męczarnia były jedynym składnikiem naszego „menu”, jakiego mieliśmy w nadmiarze. Złowiłem koryfenę. Nie jedliśmy już od trzech dni. Dzień wcześniej podpłynął do szalupy żółw, ale nie miałem siły wciągnąć go do łodzi. Przeciąłem rybę na pół. Richard Parker patrzył w moją stronę. Rzuciłem mu jego działkę. Spodziewałem się, że schwyci ją zręcznie. Tymczasem ryba uderzyła z impetem w pozbawiony wyrazu pysk. Tygrys pochylił się, zaczął węszyć dookoła, wreszcie znalazł koryfenę i zaczął jeść. Teraz nawet jedzenie szło nam niesporo.

Zajrzałem mu w ślepia. Nie zauważyłem w nich żadnych zmian. Może były trochę bardziej zaropiałe w wewnętrznych kącikach, ale nie wyglądało to dramatycznie, a już na pewno nie bardziej dramatycznie niż cała reszta. Po miesiącach udręki została z nas tylko skóra i kości.

Uświadomiłem sobie, że odpowiedź tkwi w samym akcie patrzenia. Ja wpatrywałem się w jego ślepia jak okulista, on zaś odwzajemniał mi się spojrzeniem pustym i pozbawionym wyrazu. Tylko ślepy dziki kot mógł nie reagować na takie spojrzenie jak moje.

Ogarnęło mnie współczucie dla Richarda Parkera. Nasz koniec był blisko.

Następnego dnia poczułem, że i mnie pieką oczy. Tarłem je i tarłem, ale pieczenie nie ustępowało. Wręcz przeciwnie, jeszcze się nasiliło i zaczęła się z nich sączyć ropa. Potem zapadła ciemność, choć mrugałem rozpaczliwie, żeby ją rozproszyć. Początkowo były to tylko ciemne plamy w samym środku pola widzenia. Potem rozrosły się, obejmując je całe. Następnego ranka słońce było jedynie świetlnym punkcikiem gdzieś w górze, niczym jakieś wysoko położone okienko, które widziałem tylko lewym okiem. Nim nadeszło południe, wszystko pogrążyło się w nieprzeniknionych ciemnościach.

Czepiałem się życia. Ogarniało mnie ledwie tłumione szaleństwo. Skwar był piekielny. Osłabłem tak, że nie mogłem utrzymać się na nogach. Wargi mi spierzchły i popękały. W ustach zaschło, podniebienie i język pokrywał kleisty, obrzydliwie cuchnący osad. Skórę miałem poparzoną. Bolały mnie zesztywniałe mięśnie. Spuchnięte ręce i nogi, zwłaszcza stopy, były źródłem nieustannej męki. Konałem z głodu i znów nie mogłem zdobyć pożywienia. Jeśli chodzi o wodę, Richard Parker wypijał jej tyle, że musiałem się ograniczyć do pięciu łyżek dziennie. Wszystkie te fizyczne cierpienia były jednak niczym w porównaniu z torturami moralnymi, jakie musiałem znosić. Dzień, w którym oślepłem, był w moim odczuciu początkiem cierpień większych niż wszystko to, co przeżyłem dotychczas. Nie potrafiłbym powiedzieć, w jakiej fazie mojej oceanicznej tułaczki się to stało. Czas, jak już mówiłem wcześniej, był dla mnie teraz czymś abstrakcyjnym. Musiało to nastąpić gdzieś pomiędzy setnym a dwusetnym dniem. Byłem pewien, że nie przeżyję kolejnego. Do rana następnego dnia zniknął cały strach przed śmiercią i postanowiłem umrzeć. Doszedłem do smutnego wniosku, że nie mogę się dłużej opiekować Richardem Parkerem. Poniosłem porażkę, zawiodłem jako opiekun. Przejmowałem się bardziej jego bliskim zgonem niż własnym. Ale załamany i wykończony, nie mogłem już naprawdę nic dla niego zrobić.

Moje ciało poddawało się szybko. Czułem, jak ogarnia mnie śmiertelna słabość. Wiedziałem, że umrę najdalej po południu. Żeby sobie nieco ulżyć, postanowiłem przynajmniej ugasić nieznośne pragnienie, które dręczyło mnie od tak dawna. Wypiłem tyle wody, ile mógł pomieścić mój żołądek. Gdybym jeszcze miał cokolwiek do jedzenia! Usadowiłem się na środku szalupy, opierając się na zrolowanym brezencie. Zamknąłem oczy i czekałem, aż uleci ze mnie ostatnie tchnienie. – Żegnaj, Richardzie Parkerze – wymamrotałem. – Przykro mi, że cię zawiodłem. Starałem się, jak mogłem. Żegnaj. Drogi ojcze, matko, Ravi, pozdrawiam was serdecznie. Wasz kochający syn i brat wkrótce się z wami spotka. Nie było takiej godziny, żebym o was nie myślał. Chwila, w której was zobaczę, będzie najszczęśliwszą chwilą w moim życiu. A teraz pozostawiam swoje sprawy Bogu, który jest miłością i którego kocham bezgranicznie.

I wtedy usłyszałem głos:

– Czy jest tu ktoś?

To zdumiewające, co człowiek słyszy, pogrążając się samotnie w mroku zamierającej świadomości. Same dźwięki bez kształtu i koloru brzmią dziwnie. Być ślepym to słyszeć inaczej.

– Czy jest tu ktoś? – powtórzył głos.

Uznałem, że tracę zmysły. Było to smutne, ale prawdziwe. Niedola lubi towarzystwo, a obłęd je przywołuje.

– Czy jest tu ktoś? – powtórzył głos z uporem.

Wyrazistość moich halucynacji była zdumiewająca. Głos miał swoje indywidualne brzmienie, był znużony i ochrypły. Postanowiłem podjąć grę.

– Oczywiście, że ktoś tu jest – odpowiedziałem. – Zawsze gdzieś jest jakiś ktoś. A tak nawiasem mówiąc, kto pyta?

– Miałem nadzieję, że jest tu ktoś jeszcze.

– Jak to, ktoś jeszcze? Czy ty w ogóle wiesz, gdzie jesteś? Jeśli nie podoba ci się ten figiel twojej wyobraźni, to spróbuj innego. Jest ich mnóstwo do wyboru.

Hmmm. Figiel. Fig-iel. Figa byłaby nie najgorsza.

– A więc nie ma tu nikogo?

– Cśśś… Marzę o figach.

– O figach! Naprawdę masz figę? Mógłbyś mi dać troszeczkę? Błagam! Tylko kawałeczek. Umieram z głodu.

– Mam niejedną figę. Mam całą wielką figową fikcję.

– Całą figową fikcję! Och, proszę, daj choć ugryźć? Ja…

Głos, czy też poszum wiatru i fal, zaniknął.

– Są dojrzałe, soczyste i pachnące – ciągnąłem. – Gałęzie uginają się pod ich ciężarem. Pewnie jest ze trzysta fig na tym drzewie.

Milczenie.

Po chwili głos powrócił.

– Porozmawiajmy o jedzeniu…

– Świetny pomysł.

– Co byś zjadł, gdybyś mógł wybierać?

– Doskonałe pytanie. Urządziłbym sobie wspaniałą wyżerkę. Zacząłbym od ryżu i sambara. Potem zjadłbym ryż z ciecierzycą i dałem, i ryż z brokułami, i…

– A ja bym…

– Jeszcze nie skończyłem. A do ryżu zjadłbym pikantny sambar z tamaryszkiem i sambar z cebulą, i…

– Coś jeszcze?

– No właśnie mówię. Zjadłbym też jarzynowe sagu i jarzynową kormę, i ziemniaczaną masalę, i kapuściany wadai, i masalę dosai, i pikantny soczewkowy rasam, i…

– Rozumiem.

– Chwileczkę. I jeszcze faszerowane bakłażany, i kokosowe jam kutu, i ryżowe ciasto idli, i kalafiorowy wadai, i jarzynowe badżdżi, i…

– Brzmi to bardzo…

– Czy już mówiłem o chutneyu? Kokosowy chutney i miętowy chutney, i marynowana zielona chilli, i marynata z agrestu, wszystko podane oczywiście z chlebem nan, ciastkami popadam z soczewicy, plackami parata i ciastkami puri.

– Brzmi to…

– Sałatki! Sałatka z mango i z okry i zwykła mizeria z ogórków. A na deser migdałowy pajasam i mleczny pajasam, i naleśniki z cukrem palmowym, i orzechowe toffi, i kokosowe burfi, i lody waniliowe z gorącą, gęstą czekoladową polewą.

– I to by było wszystko?

– Zwieńczyłbym tę małą przekąskę dziesięciolitrowym dzbanem świeżej, czystej, chłodnej wody i kawą.

– Brzmi to bardzo zachęcająco.

– Owszem.

– Powiedz mi, co to jest kokosowe jam kutu?

– To po prostu niebo w gębie. Żeby je przyrządzić, trzeba mieć ignam, wiórki kokosowe, zielone banany, zmielone chilli i czarny pieprz, zmieloną kurkumę, kminek, gorczycę i trochę olejku kokosowego. Wiórki kokosowe praży się bez tłuszczu, aż zrobią się złociste…

– Czy mogę coś zasugerować?

– Słucham.

– Dlaczego by zamiast kokosowego jam kutu nie zjeść gotowanego ozora wołowego w sosie musztardowym?

– To mi nie wygląda na danie wegetariańskie.

– To prawda. A potem flaków.

– Flaki? Zjadłeś już język nieszczęsnego zwierzęcia, a teraz chcesz pożreć jego żołądek?

– Tak! Marzę o flakach a la mode de Caen – gorących, z pulpetami.

– Jakimi pulpetami? Z czego się je robi?

– Z cielęciny.

– Z cielęciny!

– Z sosem grzybowym są po prostu przepyszne!

Skąd się brały te odrażające, świętokradcze przepisy? Czy oszalałem na tyle, żeby rozważać możliwość pożarcia krowy i jej potomstwa? W jaki straszliwy wir mnie wciągnęło? Czyżby łódź znalazła się znów wśród pływających śmieci?

– Jaka będzie twoja następna obraźliwa propozycja?

– Móżdżek cielęcy z masełkiem.

– A więc wracamy do głowy, tak?

– Suflet z móżdżku!

– Mdli mnie. Czy jest coś takiego, czego byś nie zjadł?

– Cóż ja bym dał za zupę ogonową! Za pieczone prosię nadziewane ryżem, kiełbaskami, morelami i rodzynkami. Za nerkę cielęcą w sosie musztardowo-pietruszkowym. Za królika duszonego w czerwonym winie. Za kiełbaski z kurzych wątróbek. Za pasztet wieprzowo-cielęcy z dodatkiem wątróbki. Za żabie udka. Ach, dajcie mi żabie udka, chcę udek!

– Bo zwymiotuję.

Głos zaniknął. Dygotałem cały, kręciło mi się w głowie. Szaleństwo umysłu to jedno, ale żeby obłęd rzucał mi się na żołądek – tego już było za wiele.

Nagle spłynęło na mnie olśnienie.

– Czy zjadłbyś surowy, krwisty befsztyk tatarski? – zapytałem.

– Oczywiście. Uwielbiam tatara.

– Czy zjadłbyś zakrzepłą świńską krew?

– Choćby codziennie, z jabłkowym sosem!

– Czy zjadłbyś wszystko, co jest pochodzenia zwierzęcego, absolutnie wszystko?

– Kaszankę i kiełbasę! Zjadłbym tego górę!

– A co powiesz na marchewkę? Czy zjadłbyś zwykłą surową marchewkę?

Milczenie.

– Co, nie słyszysz? Zjadłbyś marchewkę?

– Słyszę. Szczerze mówiąc, gdybym mógł wybierać, to nie. Nie przepadam za takim jedzeniem. Nie mógłbym tego przełknąć.

Roześmiałem się. Wiedziałem od początku. Wcale nie słyszałem żadnych głosów. Nie oszalałem. To Richard Parker rozmawiał ze mną! Ten mięsożerny drań. Spędziliśmy razem tyle czasu, a on na godzinę przed naszą śmiercią zdecydował się przemówić. Bardzo mnie podnieciło to, że rozmawiam z tygrysem. Natychmiast poczułem prymitywną ciekawość, taką, jaką zadręczają wielbiciele różne gwiazdy filmowe.

– Powiedz mi, bo bardzo jestem tego ciekawy: czy kiedykolwiek zabiłeś człowieka?

Wątpiłem w to. Ludojady są wśród zwierząt tak rzadkie, jak mordercy wśród ludzi, a Richard Parker został złapany, kiedy był małym kociakiem. Ale kto by zaręczył, że jego matka, zanim została schwytana przez Thirsty’ego, nie upolowała człowieka?

– Cóż za pytanie! – odparł Richard Parker.

– Całkiem na miejscu.

– Czyżby?

– Owszem.

– Niby dlaczego?

– Masz po prostu taką a nie inną reputację.

– Naprawdę?

– Oczywiście. Czy jesteś ślepy, że tego nie widzisz?

– Jestem ślepy.

– No to wyjaśnię ci coś, czego najwyraźniej nie dostrzegasz: cieszysz się sławą ludojada. No więc jak: zabiłeś kiedyś człowieka?

Milczenie.

– No więc? Odpowiedz.

– Zabiłem.

– Och, aż mi ciarki przeszły po krzyżu. Ilu ludzi zabiłeś?

– Dwoje.

– Zabiłeś dwoje ludzi?

– Mężczyznę i kobietę.

– Jednocześnie?

– Nie. Najpierw mężczyznę, potem kobietę.

– Ty potworze! Pewnie miałeś świetną zabawę! Pewnie ich krzyki i szamotanina wydały ci się strasznie zabawne?

– Nie bardzo.

– Czy byli dobrzy?

– Dobrzy?

– No tak. Coś ty taki tępy? Czy ci smakowali?

– Nie, nie smakowali mi.

– Tak myślałem. Słyszałem, że jedzenie ludzkiego mięsa nie leży w naturze zwierząt, że muszą się do tego przyzwyczaić. Więc dlaczego ich zabiłeś?

– Bo musiałem.

– Imperatyw potwora. Żałujesz choć trochę?

– To była sytuacja albo ja ich, albo oni mnie.

– Przymus wyrażony z całą prostotą amoralnego zabójcy. Ale czy teraz nie żałujesz?

– Decydowała potrzeba chwili. I okoliczności.

– To instynkt. Nazywa się to instynkt. No ale odpowiedz: żałujesz teraz?

– Nie myślę o tym.

– Zwierzę w każdym calu. Takie właśnie jesteście.

– A jaki ty jesteś?

– Ja jestem istotą ludzką. Powinieneś to wiedzieć.

– Co za pycha!

– To czysta prawda.

– A więc rzuciłbyś pierwszy kamieniem, prawda?

– Czy jadłeś kiedyś uthapam?

– Nie, nigdy. Ale powiedz mi coś na ten temat. Co to jest uthapam?

– Coś pysznego.

– Brzmi zachęcająco. Powiedz o tym coś więcej.

– Uthapam robi się często z resztek ciasta naleśnikowego, ale rzadko która potrawa tak bardzo zapada w pamięć.

– Prawie już czuję jej smak.

Zasnąłem. A raczej popadłem w stan przedśmiertnego delirium.

Coś mnie jednak nękało. Trudno powiedzieć, co. Cokolwiek to było, zakłócało proces umierania.

– Przepraszam…

– Tak? – głos Richarda Parkera był ledwie słyszalny.

– Dlaczego masz taki dziwny akcent?

– Nie mam żadnego akcentu. To ty masz akcent.

– Skądże! Wymawiasz dziwnie głoskę „r”.

– Wymawiam ją tak jak należy. A ty mówisz tak, jakbyś miał gorące kamyki w ustach. Masz akcent hinduski.

– Ty za to mówisz tak, jakby twój język był piłą, a angielskie słowa drewnem. Masz francuski akcent.

Był to kompletny absurd. Richard Parker urodził się w Bangladeszu i dorastał w Tamilnadu; skąd wziąłby się u niego francuski akcent? Jasne, Puttuczczeri było kiedyś francuską kolonią, ale nikt mnie nie przekona, że jakieś zwierzęta z zoo uczęszczały na kursy do Alliance Française przy rue Dumas.

Wszystko to było bardzo deprymujące. Znów pogrążyłem się we mgle półsnu.

Obudziłem się, chwytając w panice powietrze. Ktoś był w pobliżu! Głos, który docierał do moich uszu, nie był ani podmuchem wiatru z nalotem obcego akcentu, ani głosem mówiącego zwierzęcia. Był to głos drugiego człowieka! Serce waliło mi jak oszalałe, podejmując ostatni wysiłek, by wpompować trochę krwi do mojego wycieńczonego organizmu. Umysł podjął ostatnią próbę klarownego rozumowania.

– To tylko echo mnie zwodzi – dotarły do mnie czyjeś ledwie dosłyszalne słowa.

– Jestem tutaj, w łodzi! – zawołałem.

– Chyba mi się śni…

– Nie, to ja, Pi!

– Nie mam już siły!

– Przyjacielu miły!

– Już po mnie…

– Mówisz całkiem przytomnie.

Ledwie go słyszałem. Krzyknąłem przeraźliwie. Odpowiedział mi jego okrzyk.

Tego już było za wiele. Czułem, że za chwilę zwariuję.

Przyszedł mi do głowy pewien pomysł.

– NAZYWAM SIĘ… – ryknąłem resztką tchu, przekrzykując żywioł -…NAZYWAM SIĘ PISCINE MOLITOR PATEL. – Jak echo mogło wymyślić imię i nazwisko? – Słyszysz mnie? Jestem Piscine Molitor Patel, znany wszystkim jako Pi Patel!

– Co takiego? Czy ktoś tu jest?

– Zgadza się, ktoś tu jest.

– To niemożliwe! Błagam, czy masz coś do jedzenia? Cokolwiek. Ja już nie mam nic. Nie jadłem od paru dni. Muszę coś zjeść. Będę wdzięczny za cokolwiek do jedzenia. Błagam.

– Ale ja też nic nie mam – odparłem skonsternowany. – Sam nie jadłem od paru dni. Miałem nadzieję, że ty masz jakieś jedzenie. A może masz wodę? Moje zapasy są na wyczerpaniu.

– Nie, nie mam wody. Naprawdę nie masz ani odrobiny jedzenia? Nic a nic?

– Nic.

Zapadło milczenie, ciężkie, głuche milczenie.

– Gdzie jesteś? – zapytałem.

– Tutaj – odparł znużonym głosem.

– To znaczy gdzie? Nie widzę cię.

– Czemu mnie nie widzisz?

– Oślepłem.

– Co takiego? – zawołał.

– Oślepłem. Nie widzę nic, tylko ciemność. Nie mam po co otwierać oczu. Od dwóch dni, jeśli uznać moją skórę za wiarygodny miernik czasu. Dzięki niej odróżniam dzień od nocy.

Usłyszałem straszliwy, przeciągły jęk.

– O co chodzi? Co się stało, przyjacielu? – zapytałem.

Lament nie ustawał.

– Odpowiedz mi. Co się stało? Jestem ślepy, nie mamy pożywienia ani wody, ale mamy siebie. To już coś. Coś cennego. Więc co się stało, mój drogi bracie?

– Ja też oślepłem!

– Co?

– Ja też nie mam po co otwierać oczu, jak to określiłeś.

Znów zaczął jęczeć i zawodzić. Zaniemówiłem. Oto ja, ślepiec, spotykam na Pacyfiku drugiego ślepca w łodzi!

– Ale dlaczego oślepłeś? – wybełkotałem.

– Pewnie z tych samych powodów co ty. Brak higieny, wygłodzenie i krańcowe wyczerpanie.

Załamaliśmy się obaj. On lamentował, a ja szlochałem. Tego było za wiele, zdecydowanie za wiele.

– Opowiem ci historię – rzekłem w końcu.

– Historię?

– Aha.

– Na co mi historia? Jestem głodny.

– To będzie o jedzeniu.

– Słowa nie mają kalorii.

– Szukaj jedzenia tam, gdzie można je znaleźć.

– To jest jakiś pomysł.

Milczenie. Wygłodniałe milczenie.

– Gdzie jesteś?

– Tu. A ty?

– Tutaj.

Usłyszałem plusk wiosła zanurzanego w wodzie. Sięgnąłem po jedno ze swoich wioseł ocalałych po utracie tratwy. Było bardzo ciężkie. Wymacałem palcami najbliższą dulkę. Umieściłem w niej wiosło. Pociągnąłem. Nie miałem siły. Ale wiosłowałem, jak mogłem.

– No to opowiedz mi tę swoją historię – powiedział zdyszany.

– Pewnego razu był sobie banan. I ten banan rósł. Zrobił się wielki, żółty i wonny. Wtedy spadł na ziemię, ktoś go znalazł i zjadł.

Przestał wiosłować.

– Cóż za piękna historia!

– Dzięki.

– Mam łzy w oczach.

– Jest jeszcze dalszy ciąg – powiedziałem.

– Jaki?

– Banan spadł na ziemię, ktoś go znalazł, zjadł – i poczuł się dużo lepiej.

– Aż mi dech zaparło!

– Dziękuję.

Pauza.

– Ale ty nie masz żadnego banana?

– Nie. Orangutan odciągnął moją uwagę.

– Co takiego?

– To długa historia.

– A trochę pasty do zębów?

– Nie mam.

– Jest pyszna z rybą. A papierosy?

– Już zjadłem.

– Zjadłeś papierosy?

– Zostały mi filtry. Jak chcesz, to mogę ci dać.

– Filtry? A na co mi filtry od papierosów bez tytoniu? Jak mogłeś zjeść papierosy?

– A co miałem z nimi zrobić? Nie palę.

– Powinieneś był je zachować na wymianę.

– Wymianę? Z kim?

– Ze mną.

– Bracie mój, kiedy je jadłem, byłem sam w szalupie na środku oceanu.

– No i co z tego?

– To, że szansa napotkania na środku Pacyfiku kogoś, kto będzie się chciał ze mną wymienić czymkolwiek na papierosy, wydawała mi się mało realna.

– Trzeba planować z wyprzedzeniem, ty głupcze! Teraz nie masz nic na wymianę.

– No ale gdybym nawet miał, to na co mógłbym je wymienić? Co masz takiego, co by mi się przydało?

– Mam but.

– But?

– Tak, porządny, skórzany but.

– A na co mi skórzany but w szalupie na środku oceanu? Myślisz, że w wolnym czasie urządzam sobie piesze wycieczki?

– Mógłbyś go zjeść!

– Zjeść but? Co za pomysł!

– Jadłeś papierosy, dlaczego nie but?

– Sam pomysł jest obrzydliwy. Wprost odrażający. A tak nawiasem mówiąc, czyj to but?

– Skąd mam wiedzieć?

– Uważasz, że mógłbym zjeść but jakiegoś całkiem obcego człowieka?

– A co to za różnica?

– Jestem zdumiony. But. Pomijając już to, że jestem hindusem, a dla nas, hindusów, krowy są święte, zjedzenie skórzanego buta kojarzy mi się od razu ze zjedzeniem całego brudu z nóg właściciela i innego brudu, tego, w który mógł wdepnąć.

– Więc nie dostaniesz buta.

– Niech go najpierw obejrzę.

– Nie.

– Co? Myślisz, że mi wciśniesz kota w worku?

– Pozwolę sobie przypomnieć, że jesteśmy obaj ślepi.

– No to opisz mi go! Jaki z ciebie handlarz? Nic dziwnego, że nie masz klientów.

– To prawda. Nie mam.

– No więc jaki to but?

– Skórzany.

– Ale jaki dokładnie?

– Normalny.

– To znaczy?

– But ze sznurowadłami, dziurkami i językiem. Z wkładką. Normalny.

– Jakiego koloru?

– Czarny.

– W jakim stanie?

– Zdarty. Skóra miękka i elastyczna, miła w dotyku.

– A zapach?

– Rozgrzanej, wonnej skóry.

– Muszę przyznać… muszę przyznać, że to brzmi kusząco!

– Nie ma o czym gadać.

– Dlaczego?

Milczenie.

– Nie odpowiesz mi, mój bracie?

– Buta nie ma.

– Nie ma?

– Nie.

– To smutne.

– Zjadłem go.

– Zjadłeś but?

– Tak.

– I był smaczny?

– Nie. A papierosy były smaczne?

– Nie. Nie mogłem ich dokończyć.

– A ja nie mogłem dokończyć buta.

– Pewnego razu był sobie banan. I ten banan rósł. Zrobił się wielki, żółty i wonny. Wtedy spadł na ziemię, ktoś go znalazł i zjadł. I poczuł się dużo lepiej.

– Przepraszam. Przepraszam za wszystko, co powiedziałem i zrobiłem. Jestem zerem – wybuchnął.

– Co ty opowiadasz! Jesteś najcenniejszym, najcudowniejszym człowiekiem na świecie. Chodź, mój bracie, rozkoszujmy się wzajemnie swoim towarzystwem.

– Och, tak!

Ocean Spokojny nie jest miejscem odpowiednim dla wioślarzy, zwłaszcza kiedy ci są słabi i ślepi, ich łodzie wielkie i mało zwrotne, a wiatr im nie sprzyja. Nieznajomy to zbliżał się, to oddalał. Raz był po lewej stronie, raz po prawej. Raz przede mną, raz za mną. W końcu jednak udało nam się. Nasze łodzie zderzyły się z trzaskiem słodszym dla ucha nawet od trzasku skorupy żółwia o burtę. Rzucił mi linę. Przywiązałem jego łódź do swojej. Rozpostarłem ramiona, żeby go uściskać i żeby on mógł uściskać mnie. Łzy napłynęły mi do oczu, uśmiechałem się do niego. Stał na wprost mnie, a ja mimo ślepoty wyczuwałem jego promieniowanie.

– Mój najdroższy bracie – wyszeptałem.

– Jestem tutaj – odparł.

Usłyszałem cichy gardłowy pomruk.

– Zapomniałem ci o czymś powiedzieć, bracie.

Zwalił się na mnie całym ciężarem. Upadliśmy częściowo na brzeg plandeki, częściowo na środkową ławkę. Jego ręce zacisnęły mi się na gardle.

– Bracie – wychrypiałem, na wpół uduszony jego żarliwym uściskiem – jestem całym sercem z tobą, ale proponuję, żebyśmy się natychmiast przenieśli na drugi koniec mojej skromnej łodzi.

– Masz cholerną rację! – wydyszał. – Jesteś ze mną całym sercem, wątrobą i całym twoim ciałem!

Poczułem, że zsuwa się z plandeki na ławkę, nieopatrznie stawiając stopę na dnie szalupy.

– Nie, nie, mój bracie! Nie rób tego! Nie jesteśmy…

Próbowałem go powstrzymać.

Niestety, było za późno. Zanim zdążyłem wypowiedzieć słowo „sami”, byłem znowu sam. Usłyszałem ciche staccato pazurów o dno łodzi, nie głośniejsze niż stuk okularów upadających na podłogę, i w następnej sekundzie mój najdroższy brat wydał z siebie taki wrzask, jakiego nie słyszałem w życiu. I uwolnił mnie od swego ciężaru.

Taka była straszliwa cena wyznaczona przez Richarda Parkera. Darował mi życie, ale kosztem innego. Po chwili zaczął odrywać płaty mięsa i miażdżyć z chrzęstem kości nieznajomego. Zapach krwi wypełnił moje nozdrza. I wtedy umarło we mnie coś, co już nigdy nie miało odżyć.

ROZDZIAŁ 91

Przedostałem się na łódź mojego brata. Przeszukałem ją, obmacując całą kawałek po kawałku. Stwierdziłem, że kłamał. Miał jeszcze kawałek żółwiego mięsa, łeb koryfeny, a nawet – i to był największy rarytas – odrobinę pokruszonych sucharów. Miał też wodę. Wszystko to powędrowało do mojego żołądka. Wróciłem do szalupy i odwiązałem jego łódź.

Moje rzęsiste łzy dobrze robiły oczom. Okienko w górnym lewym rogu pola widzenia uchyliło się nieco. Obmyłem oczy morską wodą. Po każdym kolejnym przepłukaniu okienko otwierało się szerzej. Po dwóch dniach odzyskałem wzrok.

Moim oczom ukazał się straszliwy widok; żałowałem niemal, że nie pozostałem ślepy. Zmasakrowany tułów leżał na dnie łodzi. Richard Parker uraczył się szczodrze swą ofiarą, zżerając także twarz, tak że nigdy nie dowiedziałem się, kim był mój brat. Jego zbroczony krwią, wypatroszony kadłub z połamanymi żebrami, wygiętymi jak szkielet statku, przypominał miniaturową wersję szalupy.

Wyznaję, że zahaczyłem jedno z jego ramion osęką i wykorzystałem mięso jako przynętę. Wyznaję też, że kierowany nieprzepartą żądzą i szaleństwem, do jakiego mnie ona doprowadziła, zjadłem kawałek jego mięsa. To znaczy kilka małych kawałeczków, wąskich paseczków, które przygotowałem na przynętę i które, wysuszone, wyglądały jak zwykłe mięso jakiegoś zwierzęcia. Wsunąłem je do ust niemal bezwiednie. Musicie mnie zrozumieć: mojej męce nie było końca, a on przecież nie żył. Przeszło mi natychmiast, gdy tylko złapałem rybę.

Modliłem się za jego duszę przez cały dzień.

ROZDZIAŁ 92

Dokonałem wyjątkowego botanicznego odkrycia. Pewnie wielu z was nie uwierzy w to, co za chwilę opiszę. Mimo to zrelacjonuję ten epizod, gdyż jest on częścią mojej historii i rzeczywiście się wydarzył.

Leżałem na swoim końcu łodzi. Była mniej więcej druga po południu, świeciło słońce, wiał lekki wietrzyk. Usnąłem na krótko, płytkim snem, który nie przyniósł ani wypoczynku, ani marzeń sennych. Przewróciłem się na drugi bok, starając się przy tym wydatkować jak najmniej energii, i otworzyłem oczy.

I wtedy zobaczyłem rosnące nieopodal drzewa. Nie zareagowałem. Myślałem, że to przywidzenie i wystarczy zamrugać oczami, aby zniknęło.

Drzewa jednak były tam nadal. Co więcej, teraz był to cały las, który stanowił część raczej płaskiej wyspy. Uniosłem się na rękach. Nadal nie dowierzałem własnym oczom. Ale tak realistyczny zwid wywoływał dreszczyk podniecenia. Drzewa były piękne i niepodobne do żadnych mi znanych. Miały jasną korę i rozmieszczone w regularnych odstępach gałęzie ze zdumiewająco bujnym listowiem. Liście były soczyście zielone, tak intensywnie szmaragdowe, że najwspanialsza roślinność w porze monsunu robiłaby przy nich wrażenie szaro-oliwkowej.

Zamrugałem oczami, spodziewając się, że zadziałają jak drwale i powalą las. Drzewa jednak stały nadal, wyprostowane.

Opuściłem wzrok. To, co zobaczyłem niżej, dało mi pewną satysfakcję, ale i rozczarowało mnie nieco. Nie było widać ziemi. Nie znaczy to, że drzewa stały w wodzie. Wyrastały po prostu z gęstej masy roślinności, tak samo zielonej jak ich liście. Czy ktoś kiedy słyszał o lądzie pozbawionym ziemi? Na którym drzewa wyrastają z podłoża z innych roślin? Poczułem satysfakcję, bo tak osobliwa geologia świadczyła, że mam rację, że ta wyspa jest majakiem, igraszką umysłu. Rozczarowanie zaś brało się stąd, że wyspa, jakakolwiek, choćby najdziwniejsza, byłaby bardzo dobrym miejscem, by na nią zejść.

A ponieważ drzewa stały nadal, ja w dalszym ciągu patrzyłem. Po tylu tygodniach wpatrywania się w błękit zieleń była dla moich oczu jak muzyka. Zieleń to prześliczny kolor. To barwa islamu. Moja ulubiona.

Prąd poniósł łagodnie szalupę w stronę iluzji. Brzegu nie można było nazwać plażą, bo nie dostrzegłem ani piasku, ani kamyków, nie było też fal przyboju, bo te, które docierały do wyspy, po prostu w nią wsiąkały. Zbocza widocznych w odległości jakichś trzystu jardów wzgórz opadały stromo ku morzu; widać je było pod wodą jeszcze w odległości czterdziestu jardów od brzegu, zanim znikły w toni. Był to z pewnością najmniejszy ląd świata.

Zaczynałem się przyzwyczajać do tego wytworu mojej wyobraźni. Pragnąc, by złudzenie trwało jak najdłużej, powstrzymywałem się od pośpiechu; kiedy łódź wbiła się dziobem w brzeg, nie ruszyłem się, tylko śniłem dalej. Zasadniczą substancję wyspy tworzyła zbita, ciasno spleciona masa rurkowatych wodorostów, grubych na mniej więcej dwa palce. „Co za dziwaczna wyspa”, pomyślałem.

Po kilku minutach podpełzłem do burty. „Wypatruj zieleni”, radził podręcznik. No więc tu była zieleń. Wręcz chlorofilowy raj. Kolor, który przyćmiłby nawet zieleń barwników spożywczych i jadowite światło neonów. Którym można się było upić. „Dopiero postawienie na ziemi stopy jest miarodajną wskazówką, że jesteśmy na lądzie”, mówił podręcznik. Wyspa była w moim zasięgu, mogłem postawić na niej stopę. Sprawdzać – i rozczarować się – czy nie sprawdzać, oto było pytanie.

Zdecydowałem się sprawdzić. Rozejrzałem się dokoła, żeby zobaczyć, czy nie ma w pobliżu rekinów. Potem przewróciłem się na brzuch i trzymając się brezentu, powoli opuściłem nogę. Stopa dotknęła wody. Woda była przyjemnie chłodna. Do wyspy jeszcze nie sięgałem, więc musiałem wyciągnąć się, jak tylko mogłem. Byłem przygotowany na to, że iluzja pryśnie lada chwila jak bańka mydlana.

Nie prysnęła. Zanurzywszy się w przezroczystej wodzie, moja stopa natrafiła na sprężysty opór elastycznego, ale solidnego podłoża. Nacisnąłem mocniej. Złudzenie nie znikało. Oparłem się całym ciężarem i mimo to nie tonąłem. I mimo to nie dowierzałem.

W końcu to mój węch okazał się najlepszym probierzem istnienia lądu. Do moich nozdrzy dotarł intensywny i świeży, agresywny i wszechobecny zapach roślinności. Zaparło mi dech. Po całych miesiącach wdychania mdłej woni słonej wody ten soczysty zapach organicznej materii działał na mnie odurzająco. Dopiero wtedy uwierzyłem w istnienie wyspy i jedyną rzeczą, która rozpłynęła się w niebycie, była moja świadomość. Moje procesy myślowe uległy całkowitej dezintegracji. Noga zaczęła mi dygotać.

– Boże! Mój Boże! – wykrztusiłem.

I wypadłem za burtę.

Podwójny szok, wywołany widokiem stałego lądu i chłodem wody, dał mi siłę, żeby wpełznąć na wysepkę. Wznosząc oczy ku niebu, wybełkotałem nieskładne słowa podzięki i runąłem jak długi na ziemię.

Ale nie mogłem tak leżeć w nieskończoność. Byłem zbyt podniecony. Podjąłem próbę stanięcia na nogi. Krew odpłynęła mi z mózgu. Podłoże zakołysało się gwałtownie pode mną. Pociemniało mi w oczach. Miałem wrażenie, że za chwilę zemdleję. Próbowałem stanąć pewniej na nogach. Wydawało się, że jedyną czynnością, która przychodzi mi względnie łatwo, jest oddychanie. Udało mi się usiąść.

– Richardzie Parkerze! Richardzie Parkerze! To ziemia! Ziemia! Jesteśmy uratowani! – zawołałem.

Zapach roślinności był niezwykle silny. Co zaś do zieleni, to była tak świeża i działała na mnie tak kojąco, że zdawało się, iż energia i otucha wręcz fizycznie wsączają się przez oczy do mojego organizmu.

Intrygowały mnie te dziwne, rurkowate i splątane, zbite w jedną masę wodorosty. Czy są jadalne? Podejrzewałem, że to jakaś odmiana morskich alg, ale były sztywniejsze i dużo twardsze niż zwykłe algi. Kiedy ich dotknąłem, poczułem wilgoć i jednocześnie usłyszałem chrzęst. Szarpnąłem. Nie musiałem ciągnąć mocno, żeby oderwać cale pasma. W przekroju widać było dwie koncentrycznie ułożone warstwy: mokrą, nieco szorstką i intensywnie zieloną zewnętrzną i wewnętrzną, pomiędzy powierzchnią a rdzeniem algi. Różnica pomiędzy tymi dwiema rurkami była bardzo wyraźna: wewnętrzna miała kolor biały, a zewnętrzna zielony, bledszy bliżej środka. Podniosłem kawałek algi do nosa. Poza przyjemnym roślinnym zapachem nie wyczułem żadnej innej woni. Polizałem. Serce zabiło mi mocniej. Alga ociekała słodką wodą.

Zatopiłem w niej zęby. Moje kubki smakowe doznały szoku. Wnętrze było słono-gorzkie, natomiast zewnętrzna rurka nie tylko jadalna, ale wręcz przepyszna, język zaczął mi drżeć jak palec prześlizgujący się po stronicach słownika, w którym szukamy dawno zapomnianego słowa. Znalazł właśnie to, czego szukał, a ja aż zmrużyłem oczy w ekstazie, słysząc to znalezione słowo: słodki. Nie w znaczeniu łagodny, czuły, ckliwy, ale słodki jak cukier. Żółwie i ryby miały wiele smaków, ale nigdy, przenigdy nie znajdowałem w nich słodyczy. Słodycz alg była subtelna i przewyższała pod tym względem nawet słodycz syropu klonowego, jaki mamy tu, w Kanadzie. Pod względem konsystencji natomiast porównałbym je do owocu kotewki.

Ślina przebiła się przez kleistą suchość mojej jamy ustnej. Wydając z siebie głośne pomruki zadowolenia, zacząłem zrywać otaczające mnie algi. Rwałem obiema rękami i wpychałem je do ust, pracując żuchwą tak energicznie, jak nie pracowałem od wielu miesięcy. Jadłem tak długo, aż wokół mnie powstała prawdziwa fosa.

W odległości dwustu stóp stało samotne drzewo. Było to jedyne drzewo na zboczu pasma wzgórz, które wydawało się bardzo odległe. Mówię: pasmo wzgórz – może to dać fałszywe wyobrażenie o tym, jak strome było zbocze. Wyspa, jak już powiedziałem, była dość płaska. Wzniesienie było łagodne, miało zaledwie kilkanaście stóp wysokości. Ja jednak odbierałem je jako łańcuch stromych gór. Samotne drzewo wyglądało bardzo zachęcająco. Czerniała pod nim plama cienia. Znów spróbowałem stanąć na nogi. Udało mi się kucnąć, ale gdy chciałem wstać, zakręciło mi się w głowie i straciłem równowagę. I choć nie upadłem, przekonałem się, że moje nogi nie mają siły. Ale ja miałem jeszcze siłę woli. Byłem zdecydowany ruszyć z miejsca za wszelką cenę. Czołgając się, pełzając i podskakując jak żaba, zbliżałem się z wolna do drzewa.

Jestem pewien, że nigdy nie doświadczę radości tak ogromnej, jak ta, której doznałem, zanurzając się w cętkowanym plamkami słonecznego światła migotliwym cieniu i słysząc suchy, szeleszczący poszum wiatru wśród listowia. Drzewo nie było ani tak duże, ani tak wysokie jak te w głębi wyspy. Rosło po niewłaściwej stronie wzgórza, było więc bardziej narażone na działanie żywiołów, a w związku z tym skarlałe i nie tak regularne w kształcie jak jego bracia. Było jednak drzewem, a widok drzewa to dla kogoś, kto miesiącami błądził po oceanie, prawdziwe błogosławieństwo. Zaśpiewałem na chwałę drzewa, jego solidności, spokoju i czystości, jego leniwego piękna. Och, gdybym mógł być taki jak ono, zakorzeniony w ziemi, z rękami uniesionymi w podzięce ku Bogu! Zapłakałem.

Kiedy moje serce wysławiało Allaha, umysł chłonął wszelkie informacje o Jego dziele. Drzewo rzeczywiście wyrastało z alg, tak jak to widziałem z szalupy. Pień miał grubość człowieka, korę szarozieloną, cienką, gładką i tak miękką, że mogłem w niej ryć paznokciem. Liście w kształcie serc, duże i szerokie, spiczasto zakończone. Korona była piękna, okrągła jak u drzew mango, ale wiedziałem, że na pewno nie jest to mango. Pomyślałem, że pachnie raczej jak jujuba, ale nie była to też jujuba. Ani namorzyn. Ani żadne inne znane mi drzewo. Wiedziałem tylko, że jest piękne, zielone i ma bujne listowie.

Usłyszałem pomruk. Odwróciłem się. Richard Parker obserwował mnie z szalupy. On też zlustrował spojrzeniem wyspę. Wyglądało na to, że chętnie zszedłby na brzeg, ale się boi. W końcu po całej serii parskań i miotania się na wszystkie strony wyskoczył z łodzi. Podniosłem do ust pomarańczowy gwizdek. On jednak nie przejawiał agresji. Samo utrzymanie równowagi było dlań dostatecznie trudnym wyzwaniem, bo chwiał się na nogach tak samo jak ja. Posuwając się naprzód, przywierał prawie brzuchem do ziemi i trząsł się jak nowo narodzone kocię. Ominąwszy mnie szerokim łukiem, ruszył w stronę pasma wzgórz i po chwili zniknął mi z oczu. Reszta dnia upłynęła mi na jedzeniu, odpoczynku, próbach utrzymania się na nogach i, ogólnie biorąc, pławieniu się w rozkoszy. Przy każdym większym wysiłku kręciło mi się w głowie. Ciągle, nawet wtedy, gdy siedziałem nieruchomo, miałem wrażenie, że grunt faluje mi pod nogami i za chwilkę upadnę. Późnym popołudniem zacząłem się martwić towarzystwem Richarda Parkera. Teraz, kiedy zmieniło się otoczenie i zasady terytorialne, nie byłem pewien, jak się zachowa, kiedy się na mnie natknie.

Z wielkimi oporami wczołgałem się z powrotem do szalupy. Choć Richard Parker zawładnął wyspą, dziób łodzi i plandeka pozostawały moim terytorium. Zacząłem szukać sposobu na przycumowanie szalupy. Najwyraźniej jednak brzeg pokrywały gęsto same algi, bo nic innego nie mogłem wypatrzyć. W końcu rozwiązałem problem, wbijając wiosło w gąszcz alg i przywiązując do niego łódź. Byłem osłabiony z przejedzenia, a gwałtowna zmiana sytuacji wywoływała nerwowe napięcie. Dzień się kończył; zapamiętałem tylko mgliście ryczącego w oddali Richarda Parkera i natychmiast zmorzył mnie sen.

Obudziłem się w nocy z dziwnym, przykrym uciskiem w podbrzuszu. Pomyślałem, że może to początek skrętu kiszek, że zaszkodziły mi algi. Usłyszałem jakiś hałas. Spojrzałem tam, skąd dochodził. Richard Parker był w szalupie. Musiał wrócić, kiedy spałem. Miauczał i lizał poduszki łap. Zaskoczył mnie ten jego powrót, ale nie mogłem się nad tym dłużej zastanawiać – skurcz był coraz bardziej bolesny. Zgiąłem się wpół z bólu i zacząłem dygotać, a wtedy uruchomił się proces normalny dla większości ludzi i zwierząt, choć od dawna przeze mnie zapomniany: wypróżnianie. Towarzyszył tej czynności silny ból, ale po wszystkim zapadłem w najgłębszy, najbardziej odświeżający sen od czasu katastrofy „Tsimtsuma”.

Kiedy obudziłem się rano, czułem się znacznie silniejszy. Popełznąłem w stronę samotnego drzewa z dużo większym wigorem. Pasłem swój wzrok jego widokiem, tak jak żołądek algami. Śniadanie zjadłem tak obfite, że kiedy skończyłem, pozostała w nich wielka wyrwa.

Richard Parker znów wahał się godzinami, zanim wyskoczył z łodzi. Kiedy wreszcie tuż przed południem zdecydował się i wylądował na brzegu, natychmiast odskoczył do tyłu, skąpał się do połowy w wodzie i w ogóle robił wrażenie bardzo spiętego. Cały czas syczał i grabił powietrze pazurami. Było to bardzo dziwne. Nie miałem pojęcia, o co mu chodzi. W końcu się uspokoił i już pewniej niż za pierwszym razem powędrował w głąb wyspy, by zniknąć za wzgórzami.

Tego dnia cały czas stałem, opierając się o drzewo. Nękały mnie zawroty głowy. Jedynym sposobem na powstrzymanie kołysania ziemi było zamknięcie oczu i uchwycenie się pnia. Kiedy puściłem się i próbowałem zrobić parę kroków, od razu upadłem. Ziemia rzuciła się na mnie, zanim zdążyłem oderwać od niej stopę. Nic mi się jednak nie stało. Wyspa pokryta tak gęstą, zbitą plątaniną sprężystej roślinności była idealnym miejscem do ponownej nauki chodzenia. Mogłem upadać na wszelkie sposoby, nie robiąc sobie przy tym żadnej krzywdy.

Nazajutrz, po kolejnej nocy zdrowego snu na łodzi – na którą Richard Parker znów wrócił o zmierzchu – mogłem już chodzić. Upadając kilkakrotnie po drodze, dotarłem do drzewa. Czułem, jak z godziny na godzinę odzyskuję siły. Przyciągnąłem osęką gałąź i zerwałem parę liści. Były miękkie, bez woskowatego połysku, ale miały gorzki smak.

Richard Parker był przywiązany do swego legowiska na łodzi – tak sobie tłumaczyłem to, że wrócił do niej poprzedniej nocy. Zobaczyłem go, kiedy wracał tego wieczoru o zachodzie słońca. Przywiązałem na nowo szalupę do wbitego w algi wiosła i siedziałem właśnie na dziobie, sprawdzając, czy węzły trzymają pewnie. Tygrys pojawił się znienacka. W pierwszej chwili go nie poznałem. To potężne zwierzę wyłaniające się w pełnym pędzie zza grzbietu wzgórz nie mogło być tym samym apatycznym, uszarganym tygrysem – towarzyszem mej niedoli. A jednak tak właśnie było. Był to rzeczywiście Richard Parker, który biegł w moją stronę co sił w nogach, jakby zmierzał w pośpiechu do jakiegoś określonego celu. Łeb miał opuszczony, masywne barki uniesione. Skóra i mięśnie wibrowały przy każdym susie. Słyszałem głuchy tupot jego łap.

Czytałem kiedyś, że są dwa rodzaje strachu, których nie możemy się pozbyć: jeden to paniczna reakcja na nieoczekiwany, hałas, drugi to lęk wysokości. Ja dodałbym trzeci: strach przed raptownie zbliżającym się ku nam zabójcą.

Trzęsącymi się rękami sięgnąłem po gwizdek. Kiedy tygrys był dwadzieścia pięć stóp od łodzi, zagwizdałem z całej siły. Przeszywający dźwięk rozdarł powietrze.

Odniosło to pożądany skutek. Richard Parker przyhamował. Ale najwyraźniej zamierzał dalej biec w moją stronę. Zagwizdałem po raz drugi. Parskając wściekle, zaczął się kręcić i podskakiwać w miejscu w bardzo dziwny sposób, zupełnie jak antylopa. Zagwizdałem trzeci raz. Sierść zjeżyła mu się na grzbiecie. Pazury miał wysunięte, był zatem w stanie najwyższego wzburzenia. Bałem się, że ochronny mur mojego gwizdania rozsypie się za chwilę w proch, a wtedy tygrys mnie zaatakuje.

Tymczasem Richard Parker zrobił rzecz najbardziej niespodziewaną: wskoczył do wody. Osłupiałem. Zrobił coś najmniej oczekiwanego i to z pełnym rozmysłem i impetem. Przebierając energicznie łapami, podpłynął do rufy. Chciałem zagwizdać jeszcze raz, ale zamiast tego otworzyłem pokrywę schowka i usiadłem, wycofując się do wewnętrznego azylu mojego terytorium.

Tygrys wskoczył na rufę, ociekając wodą. Mój koniec łodzi poszedł w górę. Richard Parker balansował przez chwilę na górnej krawędzi burty i ławce rufowej, taksując mnie wzrokiem. Serce mi zamarło. Obawiałem się, że nie zdołam zagwizdać po raz kolejny. Spojrzałem na niego tępo, on zaś zsunął się na dno łodzi i zniknął pod plandeką. Przez prześwit nad pokrywą widać było tylko skrawek futra. Rzuciłem się na brezent poza zasięgiem jego wzroku, ale bezpośrednio nad nim. Marzyłem, żeby rozwinąć skrzydła i odlecieć.

Stopniowo dochodziłem do siebie. Uświadomiłem sobie, że koegzystencja z leżącym pode mną żywym, gorącym tygrysem trwa już przecież od dłuższego czasu.

Kiedy uspokoił mi się oddech, usnąłem.

Gdzieś w środku nocy obudziłem się i zapomniawszy o strachu, rozejrzałem się dokoła. Richard Parker drgał i warczał przez sen; coś mu się pewnie śniło. Wydawane przez niego odgłosy wystarczyły, żeby mnie obudzić.

Rano, jak zwykle, zniknął za wzgórzami.

Postanowiłem, że jak tylko odzyskam pełnię sił, wyruszę na rekonesans. Wyspa wydawała mi się teraz spora, o ile linia brzegowa mogła tu być miarodajną wskazówką. Rozciągała się daleko na prawo i na lewo, lekko tylko zaokrąglona, co wskazywało na to, że wyspa musi mieć spory obwód. Spędziłem dzień na chodzeniu – z licznymi upadkami – od brzegu do drzewa i z powrotem, usiłując przywrócić sprawność moim nogom. Przy każdym upadku pałaszowałem dużą porcję alg.

Kiedy o zmierzchu Richard Parker wrócił do łodzi nieco wcześniej niż poprzedniego dnia, byłem na to przygotowany. Siedziałem nieruchomo i nie sięgałem po gwizdek. Tygrys podszedł do brzegu i jednym potężnym susem znalazł się w szalupie. Od razu też wszedł na swoje terytorium, nie próbując przekroczyć granic mojego; tylko łódź zakołysała się gwałtownie. To, jak szybko wrócił do pełnej formy, było naprawdę niesamowite.

Nazajutrz, odczekawszy, aż Richard Parker pierwszy uda się na wyspę, wyruszyłem na swoją wyprawę badawczą. Wspiąłem się na grzbiet wzgórza. Dokonałem tego z łatwością, krocząc jeszcze niepewnie, ale z wielką dumą i w uniesieniu. Gdybym miał słabsze nogi, z pewnością ugięłyby się pode mną na widok tego, co rozciągało się za wzgórzem.

Zacznę od szczegółów: stwierdziłem, że cała wyspa, nie tylko jej brzegi, porośnięta była algami. Ujrzałem wielką równinę z zielonym lasem w środku. Wokół lasu zobaczyłem rozmieszczone w równych odstępach stawy o jednakowych rozmiarach, między którymi rosły w ordynku liczne drzewa; wszystko to robiło wrażenie układu zaaranżowanego według jakiegoś przemyślanego projektu.

Największe jednak, naprawdę niezatarte wrażenie wywarły na mnie surykatki. Jednym spojrzeniem ogarnąłem mrowie tych zwierzątek, których liczebność szacowałem ostrożnie na setki tysięcy. Cały pejzaż był wręcz pokryty surykatkami. Kiedy się pojawiłem, zdumione odwróciły w moją stronę głowy – zupełnie jak kurczaki na podwórku – i stanąwszy słupka – znieruchomiały.

W naszym zoo nie mieliśmy surykatek. Ale sporo o nich czytałem. Występowały w różnych książkach i w literaturze fachowej. Surykatka to mały południowoafrykański ssak spokrewniony z mangustą, innymi słowy, mięsożerne ryjące zwierzątko. Dorosły osobnik osiąga stopę długości i wagę dwóch funtów; są zwinne, szczupłe, podobne do łasicy, mają spiczaste pyszczki, oczy umieszczone z przodu, nie po bokach głowy, kończyny z czterema palcami i z długimi, niechowającymi się pazurkami oraz ośmiocalowy ogonek. Futro mają surykatki jasnobrązowe lub szare, z czarną albo brunatną pręgą na grzbiecie; koniuszek ogona, uszy i charakterystyczne obwódki wokół oczu są czarne. Te zwinne i bystrookie stadne stworzenia prowadzą dzienny tryb życia. Zamieszkują głównie kotlinę Kalahari w południowej Afryce. Odżywiają się między innymi skorpionami, na których jad są całkowicie odporne. Kiedy surykatka staje na czatach, prostuje się jak struna, przysiadając na tylnych nóżkach i utrzymując równowagę dzięki ogonowi, który tworzy wraz z łapkami coś w rodzaju trójnogu. Często się zdarza, że surykatki przyjmują taką postawę zbiorowo, stojąc w gromadzie i patrząc w jedną stronę, całkiem jak czekający na autobus pasażerowie. Wyraz powagi na ich pyszczkach i sposób, w jaki układają przednie łapki, upodabniają je do dzieci pozujących półświadomie do fotografii lub do stojących w gabinecie lekarskim nagich pacjentów, którzy skromnie zakrywają genitalia.

Taki to widok ogarnąłem jednym spojrzeniem: obraz setek tysięcy – a może nawet miliona – surykatek, które, zwrócone w moją stronę, stały na baczność, jakby mówiły: „Tak jest, sir?”. Chcę podkreślić, że stojąca surykatka ma najwyżej osiemnaście cali wysokości, a więc to nie rozmiary tych stworzeń zrobiły na mnie tak piorunujące wrażenie, ale ich nieprawdopodobna liczba. Stałem jak wrośnięty w ziemię, oniemiały. Gdybym wywołał panikę wśród tego miliona surykatek, chaos byłby nieopisany. Ale ich zainteresowanie moją osobą szybko wygasło. Po kilku sekundach powróciły do swoich zajęć, czyli do skubania alg lub gapienia się w wodę. Teraz widok tylu stworzeń pochylonych jednocześnie skojarzył mi się z porą modłów w meczecie.

Zwierzątka zdawały się nie odczuwać strachu. Kiedy zacząłem schodzić po zboczu, żadne z nich nie czmychnęło ani nie okazało najmniejszego zaniepokojenia. Gdybym chciał któregoś dotknąć, czy nawet wziąć je do ręki, mógłbym to z łatwością uczynić. Nie zrobiłem jednak nic takiego, tylko po prostu wkroczyłem w tłum, który był niewątpliwie największym zbiorowiskiem surykatek na świecie i jednym z najdziwniejszych, najcudowniejszych zjawisk, z jakimi się w życiu spotkałem. Nad nimi unosił się nieustanny hałas. Surykatki popiskiwały, szczebiotały, chichotały i szczekały. Było ich tyle i tak podekscytowanych, że owe dźwięki przylatywały i ulatywały w dal niczym stado ptaków; czasami, bardzo głośne, wibrowały jak gdyby koło moich uszu, a potem zamierały raptownie, gdy najbliższe surykatki milkły, a zaczynały hałasować inne. Czy nie bały się mnie dlatego, że to ja powinienem się bać ich? Coś takiego przyszło mi nawet do głowy. Ale odpowiedź na to pytanie – że są niegroźne – była czymś oczywistym. Aby dostać się do stawu, wokół którego się tłoczyły, musiałem odsuwać je nogą, żeby którejś nie nadepnąć. Moja obcesowość bynajmniej ich nie gniewała, ustępowały mi jak przyjaźnie usposobieni przechodnie. Stojąc na brzegu stawu i patrząc w wodę, czułem na kostkach ciepło ich futerek.

Wszystkie stawy miały kształt koła i prawie identyczną wielkość – około czterdziestu stóp średnicy. Spodziewałem się, że są płytkie. Tymczasem zobaczyłem przepastną głębię. Staw wydawał się nie mieć dna. I jak daleko w głąb sięgałem wzrokiem, porastała go plątanina zielonych alg. Najwyraźniej ich warstwa porastająca wyspę musiała być bardzo gruba.

Nie dostrzegłem niczego, co tłumaczyłoby hipnotyczną fascynację znieruchomiałych surykatek na brzegu, i zaniechałbym dociekania przyczyn tego tajemniczego zjawiska, gdyby opodal jednego z pobliskich stawów nie rozległ się nagle zbiorowy pisk i poszczekiwanie. Surykatki podskakiwały, wzburzone, a potem nagle zaczęły całymi setkami nurkować. Było przy tym mnóstwo przepychania i poszturchiwania, bo zwierzątka stojące z tyłu walczyły zaciekle o dostęp do stawu. Ogarnęło je zbiorowe szaleństwo; nawet najmniejsze surykacięta pchały się ku wodzie tak, że matki i opiekunki ledwie mogły je powstrzymać. Patrzyłem na to, nie wierząc własnym oczom. To nie mogły być zwykłe południowoafrykańskie surykatki. Normalne surykatki z kotliny Kalahari nie zachowują się jak żaby. Te na wyspie były zdecydowanie jakimś podgatunkiem, który wykształcił fascynujące i zarazem zaskakujące cechy.

Stąpając ostrożnie, podszedłem do stawu i zdążyłem jeszcze zobaczyć, jak surykatki wychodzą z wody, wynosząc na brzeg ryby, całymi dziesiątkami, i to niemałe. Były wśród nich koryfeny, które w szalupie uznałbym za prawdziwe okazy. Surykatki wyglądały przy nich na karzełki. Nie mogłem pojąć, jak takie małe zwierzątka mogły złowić tak wielkie ryby.

Dopiero gdy surykatki wyniosły zdobycz na brzeg, demonstrując przy tym prawdziwą umiejętność zespołowego działania, zauważyłem pewną ciekawą rzecz: wszystkie ryby były już martwe. Świeżo uśmiercone. Surykatki wynosiły na brzeg martwe ryby, których same nie zabijały.

Klęknąłem na brzegu stawu, odsunąwszy kilka podekscytowanych, mokrych surykatek. Dotknąłem wody. Była chłodniejsza, niż się spodziewałem. Wyczułem zimny prąd bijący z dołu. Nabrałem dłonią trochę wody i podniosłem do ust. Spróbowałem.

Była słodka. To wyjaśniało, dlaczego ryby snęły. Wiadomo, że wystarczy umieścić morską rybę w słodkiej wodzie, a natychmiast dostanie wzdęcia i bardzo szybko zdechnie. Ale co robiły morskie ryby w stawie ze słodką wodą? Jak się tam dostały? Podszedłem do innego stawu, torując sobie drogę w tłumie surykatek. Także i tu woda była słodka, podobnie jak w trzecim i czwartym stawie.

Zachodziłem w głowę, skąd bierze się ona w takich ilościach. Odpowiedź była oczywista: dostarczały jej algi. To one w sposób naturalny i ciągły odsalały wodę morską, i to właśnie dlatego w środku były słone, a z wierzchu ociekały słodką wodą. Nie zastanawiałem się, dlaczego to robią, jak przebiega ów proces i gdzie się podziewa sól. Mój umysł zaniechał zadawania dalszych pytań. Roześmiałem się po prostu i wskoczyłem do stawu. Z trudem utrzymywałem się na powierzchni; byłem jeszcze bardzo osłabiony i nie miałem ani odrobiny tkanki tłuszczowej, która pomagałaby mi unosić się na wodzie. Trzymałem się więc przezornie brzegu. Efekt kąpieli w czystej, niezasolonej wodzie trudno mi opisać słowami. Po tylu miesiącach spędzonych na oceanie moja skóra stwardniała jak na jakimś grubym zwierzu, włosy zaś urosły, splątały się i kleiły jak lep na muchy. Czułem się tak, jakby sól nadżarła nawet moją duszę. Tak więc pod spojrzeniami tysięcy surykatek moczyłem się w słodkiej wodzie, czekając, aż rozpuści do ostatniego wszystkie kryształki soli, jakie mnie zbrukały.

Nagle surykatki odwróciły głowy. Uczyniły to jak jeden mąż: wszystkie zwróciły się jednocześnie w tym samym kierunku. Wynurzyłem się nieco, żeby zobaczyć, co je tak zaintrygowało. Był to Richard Parker. Potwierdziło się moje wcześniejsze podejrzenie, że zwierzątka te od pokoleń nie widziały drapieżników i wszelkie pojęcia bezpiecznego dystansu, ucieczki czy zwykłego lęku zostały z ich świadomości doszczętnie usunięte. Tygrys przedzierał się przez ich zastępy, pozostawiając za sobą krwawy szlak rzezi i pożerając jedno zwierzątko po drugim. Pysk ociekał mu krwią, a surykatki, stając z nim oko w oko, podskakiwały w miejscu, jakby wołały: „Moja kolej! Teraz ja! Teraz ja!”. Wciąż jeszcze mam tę scenę przed oczami. Nic nie mogło oderwać tych stworzonek od gapienia się w wodę i skubania alg. To, czy Richard Parker podkradnie się do nich, a potem skoczy na nie po tygrysiemu z okropnym rykiem, czy też będzie się wlókł obojętnie wśród tej ciżby, nie robiło im różnicy. Nic nie mogło ich poruszyć. Na wyspie królowała postawa uległości.

Zabił ich więcej, niż potrzebował do zaspokojenia głodu. Wielu zagryzionych nie zjadł. Żądza zabijania jest u zwierząt oddzielona od potrzeby napełnienia żołądka. Tak długo pozostawał bez jakiejkolwiek zdobyczy, że gdy natrafił nagle na nią w takiej obfitości, jego tłumiony instynkt łowcy odezwał się w nim ze zdwojoną siłą.

Był daleko ode mnie, więc nic mi nie groziło. Przynajmniej na razie.

Następnego ranka, kiedy zostałem sam w łodzi, postanowiłem ją wyczyścić. Było to absolutnie konieczne. Nie będę opisywał, jak wyglądały sterty zwierzęcych i ludzkich szkieletów, wymieszanych z resztkami ryb i żółwi. Całe to ohydne, cuchnące bagno poszło za burtę. Nie odważyłem się postawić stopy na dnie szalupy, z obawy, że zostawię Richardowi Parkerowi wyraźny ślad swojej obecności, a więc musiałem posłużyć się osęką, którą oczyściłem wnętrze łodzi i plandekę, stojąc w wodzie. To, czego nie udało mi się usunąć osęką, czyli smród i rozmaite mazie, spłukałem, chlustając wiadrami wody.

Tego wieczoru Richard Parker wszedł do swojego odświeżonego, czystego legowiska bez żadnych komentarzy. W pysku niósł kilka martwych surykatek, które potem spożył w nocy.

Następny dzień spędziłem na jedzeniu i piciu, kąpieli i obserwowaniu surykatek, na spacerach, bieganiu i odpoczynku. Jednym słowem, nabierałem sił. Biegałem już bez wysiłku i całkowicie spontanicznie, co wprawiało mnie w euforię. Moja skóra odżyła. Zniknęły wszelkie bóle. Krótko mówiąc, wracałem do życia.

Kontynuowałem zwiedzanie wyspy. Próbowałem ją obejść dookoła, ale zrezygnowałem z tego pomysłu. Oszacowałem, że ma jakieś sześć czy siedem mil średnicy, co oznaczałoby, iż obwód wynosi około dwudziestu mil. Z moich obserwacji wynikało, że brzeg jest jednorodny. Wszędzie ta sama oślepiająca zieleń, wyrównane pasmo wzgórz, to samo nachylenie stoku, to samo zakłócenie monotonii przez rozrzucone tu i ówdzie drzewa z bujnymi czuprynami listowia. Badając brzeg, odkryłem pewną niezwykłą rzecz: algi, a zatem i sama wyspa zmieniała swoją wysokość i gęstość w zależności od pogody. W upalne dni plątanina robiła się zbita i gęsta, a grzbiety wzgórz jakby się podnosiły i podejście stawało się bardziej strome. Nie był to proces szybki. Tylko kilkudniowy skwar wyzwalał takie zmiany. Były one jednak wyraźne. Sądzę, że wiązało się to z zatrzymywaniem wody – algi wystawiały się wtedy na działanie słońca na znacznie mniejszej powierzchni.

Odwrotny proces – jak gdyby rozluźnienie wyspy – dokonywał się szybciej, miał bardziej dramatyczny przebieg i jego przyczyny były bardziej oczywiste. Grzbiet opuszczał się wtedy, a cała, że tak to nazwę, „kontynentalna rafa” rozluźniała się i przybrzeżne algi robiły się tak grząskie, że więzły mi w nich nogi. Takie zjawisko występowało zawsze w pochmurne dni i przy wysokiej fali.

Przeżyłem na wyspie wielki sztorm i po tym doświadczeniu uznałem, że można z pełną ufnością schronić się na niej podczas największego huraganu. Widowisko to zapierało dech w piersiach, kiedy podziwiało się je, siedząc w koronie drzewa. Widać stąd było, jak olbrzymie fale szturmują wyspę, próbując sięgnąć grzbietu i rozpętać obłędny chaos, by po chwili opaść i rozpłynąć się, jakby pochłonęły je ruchome piaski. Pod tym względem wyspa zdawała się przyjmować postawę Gandhiego: stawiała bierny opór. Pojedyncze fale wsiąkały w wyspę bezgłośnie, pieniąc się tylko nieco i burząc przy brzegu. Drobne zmarszczki na powierzchni stawów i drżenie wyspy były jedyną oznaką, że przenika ją na wskroś jakaś wielka siła. I istotnie przenikała: po zawietrznej stronie wyspy, wyraźnie skurczonej, fale oddalały się od niej. Był to przedziwny widok; jeszcze nigdy nie widziałem fal, które odbijałyby od brzegu. Sztorm i wynikłe z niego minitrzęsienie ziemi nie wywoływały najmniejszego niepokoju wśród surykatek. Zwierzątka zajmowały się swoimi sprawami, jak gdyby szalejący żywioł w ogóle nie istniał.

Trudniej było zrozumieć ekologiczne ubóstwo wyspy. Nigdy nie widziałem miejsca tak całkowicie pozbawionego jakiegokolwiek ekosystemu. W powietrzu nie było much, motyli, pszczół, żadnych owadów. W koronach drzew nie było ptaków. Na równinie nie uświadczyłeś gryzoni, larw, robaków, węży, skorpionów; rósł na niej tylko jeden gatunek drzew, nie było zarośli, trawy ani kwiatów. W stawach nie było słodkowodnych ryb. Przy brzegu nie widać było wodorostów, krabów, langust, korali, czy choćby kamyków i skał. Z wyjątkiem surykatek nie było na wyspie żadnej „obcej” materii, organicznej czy nieorganicznej. Były tylko jaskrawozielone algi i jaskrawozielone drzewa.

To, że drzewa nie są pasożytami, odkryłem w dniu, w którym zjadłem tyle alg okalających niewielkie drzewko, że odsłoniłem jego korzenie. Zauważyłem, że korzenie nie wrastają w algi, ale raczej się z nimi zespalają, niejako stają się nimi. To oznaczało, że albo drzewa rosną z algami w symbiozie, w jakimś układzie wzajemnych korzyści, albo są integralną ich częścią. Domyślałem się, że chodzi raczej o to drugie, bo drzewa nie kwitły ani nie owocowały. Wątpiłem, czy jakikolwiek samodzielny organizm, bez względu na to, w jak intymny wszedł związek z innym, zrezygnowałby z tak zasadniczej funkcji życiowej, jak reprodukcja. Zachłanność liści na światło słoneczne, o której świadczyła ich bujność, rozmiary i „superchlorofilowa” barwa, nasunęła mi podejrzenie, że drzewa spełniają przede wszystkim funkcję akumulatorów energii. Było to jednak tylko przypuszczenie.

Chciałbym się tu podzielić jeszcze jedną, już ostatnią obserwacją. Ma ona swe podstawy raczej w przeczuciu niż w konkretnych dowodach. Moim zdaniem, wyspa nie była wyspą w potocznym tego słowa znaczeniu – to znaczy niewielkim okolonym wodą wzniesieniem, wyrosłym z dna oceanu tworem – ale raczej dryfującym swobodnie organizmem, wielkim kłębowiskiem alg o iście lewiatańskich rozmiarach. Podejrzewam, że stawy sięgały samego dna tej olbrzymiej pływającej wyspy i otwierały się od spodu na ocean, co wyjaśniałoby skądinąd niewytłumaczalną obecność koryfen i innych ryb morskich.

Wszystko to wymagałoby znacznie głębszych studiów, niestety straciłem wielki ładunek alg, który stamtąd zabrałem.

Powracałem do życia, powracał też do życia Richard Parker. Opychając się codziennie surykatkami, przybrał na wadze, jego futro znów zrobiło się lśniące, odzyskał dawny, zdrowy wygląd. Konsekwentnie wracał o zmierzchu do szalupy. Zawsze pilnowałem się, żeby być tam przed nim, i obficie znakowałem granice swojego terytorium moczem, żeby nie zapomniał, kto jest kim i co do kogo należy. Wychodził o brzasku i zapuszczał się dalej niż ja; dla mnie wyspa była wszędzie taka sama, więc zasadniczo trzymałem się ciągle tych samych miejsc. W ciągu dnia widywałem go bardzo rzadko. I robiłem się coraz bardziej nerwowy. Widziałem pnie drzew z głęboko rozoraną jego pazurami korą. Od czasu do czasu słyszałem jego ochrypły ryk, to charakterystyczne „aaąhhh”, tak głębokie, tak złocistomiodne i zarazem przejmujące dreszczem, jak widok niezabezpieczonego przepastnego szybu lub tysiąca rozwścieczonych pszczół. Niepokoiło mnie nie tyle to, że poszukuje samicy, ile to, że uznał wyspę za miejsce odpowiednie do spłodzenia potomstwa. A także to, że w tych nowych warunkach mógł nie tolerować na swoim terytorium, zwłaszcza tym nocnym, innego samca. Tym bardziej że nie było – bo nie mogło być – odzewu na jego natarczywe nawoływania.

Pewnego dnia szedłem sobie żwawym krokiem przez las. Zamyślony minąłem jakieś drzewo – i stanąłem oko w oko z Richardem Parkerem. Spłoszyliśmy się obaj. Tygrys zasyczał i stanął na tylnych łapach, gotów powalić mnie na ziemię. Stałem jak skamieniały, sparaliżowany strachem i szokiem, jakiego doznałem. Po chwili Richard Parker opadł na cztery łapy i odszedł. Po trzech-czterech krokach zawrócił i znów stanął dęba, tym razem warcząc groźnie. Stałem wciąż nieruchomo jak posąg. Tygrys znów zbliżył się i powtórzył swoje ostrzeżenie po raz trzeci. W końcu, usatysfakcjonowany tym, że nie stanowię dlań zagrożenia, oddalił się spokojnym krokiem. Gdy tylko odzyskałem dech i przestałem się trząść, wetknąłem do ust gwizdek i puściłem się za nim biegiem. Oddalił się już dość znacznie, ale wciąż jeszcze pozostawał w zasięgu mojego wzroku. Pędziłem jak wicher. Odwrócił się, zobaczył mnie, przysiadł – i uciekł. Dmuchnąłem w gwizdek z całej mocy, z nadzieją, że jego dźwięk dotrze tak daleko i rozejdzie się tak szeroko, jak ryk samotnego tygrysa.

Tej nocy, gdy odpoczywał nieopodal mnie, doszedłem do wniosku, że muszę znów wkroczyć na arenę cyrkową.

Główną trudnością w tresurze zwierząt jest to, że posługują się one albo instynktem, albo pamięcią. Ową iskrę inteligencji potrzebną do wytworzenia nowych skojarzeń, które nie będą skojarzeniami instynktownymi, udaje się wykrzesać nader rzadko. A zatem zakodowanie w świadomości zwierzęcia sztucznego związku pomiędzy podjętą przez nie akcją – powiedzmy, przewróceniem się na grzbiet – a nagrodą w postaci przysmaku, powiedzie się tylko wtedy, kiedy zastosujemy metodę otępiających monotonią powtórek. Jest to powolny proces, którego powodzenie zależy w równej mierze od szczęścia, jak od ciężkiej pracy, tym cięższej, im zwierzę jest starsze. Gwizdałem z całych sił, aż rozbolały mnie płuca. Bębniłem pięściami w klatkę piersiową, aż się cały posiniaczyłem. Wrzeszczałem: „Hep! Hep! Hep!” – co w moim tygrysim języku oznaczało komendę: „Wykonać!” – powtarzając to chyba z tysiąc razy. Rzucałem w niego setkami kawałków mięsa surykatek, które chętnie zjadłbym sam. Tresowanie tygrysa nie jest rzeczą łatwą. Tygrysy są znacznie mniej podatne niż inne zwierzęta powszechnie tresowane w cyrkach i ćwiczone w ogrodach zoologicznych – na przykład foki i szympansy. Nie chcę jednak przypisywać sobie zbyt wielkich zasług, jeśli chodzi o to, co udało mi się osiągnąć z Richardem Parkerem. Miałem szczęście – szczęście, któremu zawdzięczam życie – że był on nie tylko młodym, ale także podatnym na tresurę osobnikiem z grupy omega. Obawiałem się jednak, że warunki panujące na wyspie mogą zadziałać przeciwko mnie, że przy takiej obfitości pożywienia i wody i tak rozległej przestrzeni Richard Parker może się rozluźnić i zhardzieć, a tym samym stać się mniej podatny na moje wpływy. Ale on pozostał spięty. Znałem go wystarczająco dobrze, żeby to wyczuć. Nocami, w szalupie, wiercił się i hałasował. Przypisywałem to napięcie znalezieniu się w nowym środowisku; każda zmiana, nawet pozytywna, wywołuje u zwierząt stres. Jakakolwiek jednak była przyczyna, oznaczało to, że tygrys będzie nadal manifestował gotowość podporządkowania się, a nawet więcej, że odczuwa potrzebę takiego podporządkowania.

Zacząłem go uczyć skoków przez obręcz zrobioną z cienkich gałązek. Był to zwykły, rutynowy numer z czterema skokami. Każdy udany skok był nagradzany kawałkiem surykatki. Na początku Richard Parker galopował ciężko w moją stronę, a ja trzymałem obręcz w wyciągniętej lewej ręce, jakieś trzy stopy nad ziemią. Gdy przez nią przeskoczył i wyhamował, przekładałem ją do prawej ręki i stojąc do niego tyłem, wydawałem polecenie, żeby zawrócił i skoczył jeszcze raz. Przy trzecim skoku klękałem na ziemi i trzymałem obręcz nad głową. Widok tygrysa szarżującego wprost na mnie był koszmarnym doświadczeniem. Nigdy nie wyzbyłem się obawy, że zamiast skoczyć, zaatakuje mnie znienacka. Na szczęście za każdym razem wykonywał polecenie. Po trzecim skoku wstawałem i puszczałem obręcz tak, żeby się toczyła. Zadaniem Richarda Parkera było pobiec za nią i przeskoczyć w ostatniej chwili, nim upadła. Ten ostatni numer nie wychodził mu nigdy zbyt dobrze, bo albo ja źle rzucałem obręczą, albo on wpadał na nią niezdarnie. No ale przynajmniej biegł za nią, co oznaczało, że oddala się ode mnie. Był zawsze bezgranicznie zdumiony, kiedy obręcz się przewracała. Wpatrywał się w nią intensywnie, jak gdyby było to jakieś znajome zwierzę, z którym biegł łeb w łeb i które niespodziewanie padało na ziemię. Stał koło obręczy, długo ją obwąchując. Wtedy rzucałem mu ostatni kąsek i odchodziłem.

W końcu wyniosłem się z szalupy. Wydało mi się absurdem nocowanie w takiej ciasnocie ze zwierzęciem, które potrzebowało coraz więcej przestrzeni, kiedy miałem do dyspozycji całą wyspę. Uznałem, że najbezpieczniej będzie spać na drzewie. Nie traktowałem przyjętego przez Richarda Parkera zwyczaju sypiania w szalupie jako żelaznej zasady, byłbym zatem nierozsądny, gdybym sypiał, bezbronny, na wyspie, poza obrębem mojego terytorium; mogłoby się przecież zdarzyć, że którejś nocy tygrys postanowi wybrać się na łowy.

A więc pewnego dnia opuściłem łódź, zabierając ze sobą siatkę, linę i parę koców. Znalazłem okazałe drzewo na skraju lasu i przerzuciłem linę przez najniższą gałąź. Byłem już tak sprawny, że wspinałem się bez problemu. Znalazłem dwie gałęzie rosnące obok siebie na tej samej wysokości i przywiązałem do nich siatkę. Wróciłem tam o zmierzchu.

Właśnie kończyłem składać koce, z których zamierzałem zrobić sobie materac, kiedy wśród surykatek zapanowało poruszenie. Rozchyliłem gałęzie, żeby widzieć lepiej, i rozejrzałem się na wszystkie strony, sięgając wzrokiem po horyzont. Nie ulegało wątpliwości: surykatki wycofywały się znad stawów i z równiny do lasu. Cała społeczność była w ruchu, wszystkie zwierzątka prężyły grzbiety i żwawo przebierały nóżkami. Zastanawiałem się, jakie jeszcze niespodzianki mają dla mnie w zanadrzu te stworzenia, gdy ku swej wielkiej konsternacji zauważyłem, że surykatki znad najbliżej położonego stawu otoczyły moje drzewo i zaczynają się na nie wspinać. Cały pień dosłownie zniknął pod falą zdeterminowanych stworzonek. Myślałem, że zamierzają mnie zaatakować i że to z tego powodu Richard Parker sypiał w łodzi; za dnia surykatki były potulne i niegroźne, ale nocą dzięki swej wielkiej masie mogły bezlitośnie unicestwić swych wrogów. Ogarnął mnie jednocześnie lęk i gniew. Przeżyć tyle miesięcy w szalupie z czterystupięćdziesięciofuntowym tygrysem bengalskim tylko po to, żeby zginąć na drzewie „z rąk” dwufuntowych surykatek, wydało mi się finałem zbyt niesprawiedliwym i zbyt groteskowym.

Tymczasem zwierzątka wcale nie zamierzały robić mi krzywdy. Wspięły się na drzewo, przeszły po mnie i powędrowały dalej w górę. Oblepiły wszystkie gałęzie, tak że aż uginały się pod nimi. Usadowiły się nawet w moim legowisku. To samo działo się dokoła, jak daleko mogłem sięgnąć wzrokiem. Surykatki wdrapywały się na wszystkie okoliczne drzewa. Cały las nagle zbrązowiał; w ciągu kilku minut jakby zapanowała jesień. Tłum, który pomykał dołem, żeby zająć jeszcze wolne drzewa w głębi lasu, robił hałas większy niż stado pędzących słoni.

Wkrótce równina całkiem opustoszała.

Przeniosłem się z koi dzielonej z tygrysem do przepełnionej noclegowni z surykatkami – czy ktokolwiek kiedykolwiek w to uwierzy? Zacząłem się przepychać z surykatkami, żeby móc się położyć we własnym legowisku. Zwierzątka tuliły się do mnie; na gałęziach nie było ani centymetra wolnego miejsca.

W końcu jakoś się rozlokowały, piski i kwilenia umilkły. Na drzewie zapanowała cisza. Zasnęliśmy.

Obudziłem się o świcie, przykryty od stóp do głowy żywą futrzaną kołdrą. Niektóre małe surykatki zorientowały się, gdzie są cieplejsze miejsca na moim ciele. Gruby kołnierz otaczał moją szyję; dorosła surykatka, która usadowiła się zadowolona na mojej skroni, musiała być ich matką. Inne stłoczyły się w okolicach krocza.

Opuściły drzewo tak samo żwawo i bez ceregieli, jak na nie wtargnęły. Podobnie wyglądało to na innych drzewach. Równina znów zaroiła się od surykatek i odgłosy ich codziennej krzątaniny wypełniły powietrze. Drzewo wyglądało jakoś pusto i ja sam odczuwałem wewnętrzną pustkę. Spodobało mi się to wspólne spanie.

Zacząłem sypiać na drzewie regularnie. Ogołociłem szalupę z użytecznych przedmiotów i urządziłem sobie w gałęziach całkiem przytulną sypialnię. Przyzwyczaiłem się do tego, że wspinające się po mnie surykatki drapały mnie mimo woli. Miałem im za złe tylko jedno: że te z górnych gałęzi od czasu do czasu wypróżniały się na mnie.

Pewnej nocy obudził mnie ich gorączkowy szwargot. Czułem, że wszystkie drżą. Usiadłem i powędrowałem wzrokiem za ich spojrzeniami. Niebo było bezchmurne, księżyc w pełni. Wyprany z koloru, skąpany w odcieniach czerni, szarości i bieli pejzaż jarzył się dziwnie. Surykatki patrzyły na staw. Poruszały się w nim jakieś srebrzyste kształty, wynurzając się z głębiny i łamiąc czarne lustro wody.

Ryby. Z toni wypływały martwe ryby. Staw – który, pamiętajmy, miał średnicę czterdziestu stóp – zapełnił się rozmaitymi rybami do tego stopnia, że w końcu jego czerń zamieniła się w srebro. Z tego zaś, jak burzyła się woda, można było wywnioskować, że ryby wypływały dalej.

Gdy na powierzchnię wypłynął martwy rekin, ogólne podniecenie osiągnęło apogeum; surykatki skrzeczały niczym jakieś tropikalne ptaki. Ich histeria udzieliła się zwierzętom na sąsiednich drzewach. Hałas był ogłuszający. Ciekaw byłem, czy zobaczę, jak surykatki będą wciągać ryby na drzewa.

Żadna jednak nie zeszła na dół, ani nawet nie zdradzała ochoty, żeby zejść. Wyrażały tylko głośno swą frustrację.

Wszystko to wydało mi się dziwnie złowieszcze. Było coś niepokojącego w tych martwych rybach.

Położyłem się z powrotem i usiłowałem ponownie zasnąć mimo straszliwej wrzawy. O brzasku wyrwał mnie ze snu harmider towarzyszący zwykle ich tłumnemu schodzeniu z drzewa. Ziewając i przeciągając się, spojrzałem na staw, który był w nocy przyczyną takiej gorączki i poruszenia.

Staw był pusty. Lub prawie pusty. Nie była to jednak robota surykatek. Te nurkowały właśnie, usiłując wyłowić to, co pozostało.

Ryby zniknęły. Byłem zdezorientowany. Czyżbym patrzył w nocy na inny staw? Nie, chodziło z pewnością o ten. Czy byłem pewien, że to nie surykatki go opróżniły? Absolutnie. Trudno wyobrazić sobie, jak taszczą na brzeg rekina, nie mówiąc już o przeniesieniu go gdzieś na grzbietach i zniknięciu razem z nim. Czy mogła to być sprawka Richarda Parkera? Może po części tak, ale nie mógł przecież wynieść wszystkiego w ciągu jednej nocy.

Była to absolutna tajemnica. Choć długo wpatrywałem się w staw i jego niknące w głębinie zielone dno, nie umiałem sobie wytłumaczyć, co się stało z rybami. Następnej nocy obserwowałem staw, ale nowe ryby się nie pojawiły.

Rozwiązanie zagadki przyszło nieco później, z głębi lasu.

Drzewa były tam większe i rosły gęściej. Las nie miał żadnego poszycia, a baldachim z liści w górze był tak spójny, że całkowicie zasłaniał niebo, lub ujmując to inaczej, niebo było jednolicie zielone. Drzewa rosły tak gęsto, że gałęzie splatały się i okręcały wokół siebie; trudno było powiedzieć, gdzie kończy się jedno drzewo, a gdzie zaczyna drugie. Zauważyłem, że mają gładkie pnie, bez żadnych śladów pazurków surykatek na korze. Nietrudno było zgadnąć, dlaczego: w tym miejscu surykatki mogły przechodzić z jednego drzewa na drugie bez konieczności wspinania się i schodzenia. Potwierdzały to liczne drzewa na obwodzie tego jądra lasu; ich kora była dosłownie poszatkowana. Stanowiły one bez wątpienia swoiste bramy nadrzewnego miasta surykatek; panował tu ruch bardziej ożywiony niż na ulicach Kalkuty.

Właśnie tu znalazłem to drzewo. Nie było największe w całym lesie, niczym się też nie wyróżniało. Miało równe, wyrastające poziomo gałęzie, to wszystko. Było doskonałym miejscem do patrzenia w niebo, nadawało się też znakomicie na noclegownię dla surykatek.

Potrafię nawet powiedzieć, którego dokładnie dnia je znalazłem: w przeddzień opuszczenia wyspy.

Zauważyłem je dlatego, że owocowało. Podczas gdy baldachim z liści w całym lesie był jednolicie zielony, tu odbijały od niego głęboką czernią owoce. Gałęzie, na których wisiały, były dziwnie poskręcane. Przyglądałem im się długo i uważnie. Wszystkie drzewa na wyspie były bezpłodne – z tym jedynym wyjątkiem. I tu jednak owoce nie rosły na całym drzewie, ale tylko w jednej, ograniczonej strefie. Pomyślałem sobie, że prawdopodobnie natrafiłem na drzewo, które jest odpowiednikiem królowej w pszczelim roju. Zastanawiałem się, czy algi przestaną mnie kiedykolwiek zadziwiać swoją botaniczną niezwykłością.

Chciałem skosztować owoców, ale drzewo było zbyt wysokie. Wróciłem do niego z liną. Jeśli algi są tak pyszne, jakie będą ich owoce?

Zaczepiłem linę na najniższej gałęzi i przechodząc z konaru na konar, dostałem się do miniaturowego sadu.

Z bliska owoce okazały się ciemnozielone. Miały rozmiar i kształt pomarańczy. Wszystkie rosły w gniazdach z kilku ciasno splecionych wokół nich gałązek, które, jak się domyślałem, stanowiły ich osłonę. Kiedy znalazłem się bliżej, zorientowałem się, że ma to jeszcze jeden cel: służyło utrzymaniu owoców, które miały nie jedną szypułkę, lecz kilkadziesiąt, wyrastających ze splecionych wokół nich gałązek. Pomyślałem, że muszą być wobec tego ciężkie i soczyste. Wspiąłem się jeszcze wyżej.

Wyciągnąłem rękę i ująłem jeden z owoców. Jego waga mocno mnie rozczarowała. Był lekki jak piórko. Pociągnąłem, odrywając go od licznych szypułek.

Usadowiłem się wygodnie na krzepkim konarze, opierając się o pień. Nade mną rozpościerał się falujący dach z zielonych liści, przez który przebijały się włócznie słonecznego światła. Dookoła, jak daleko sięgałem wzrokiem, rozciągały się napowietrzne kręte uliczki wielkiego wiszącego miasta. Przyjemny wietrzyk przeczesywał listowie. Zżerała mnie ciekawość. Zacząłem oglądać owoc.

Ach, jakże przyszło mi żałować tej chwili! Gdyby nie moje odkrycie, mógłbym żyć na tej wyspie latami, ba, do końca życia. Nic i nigdy, myślałem sobie wcześniej, nie skłoni mnie do powrotu do łodzi, do męki i nędzy, jakie na niej wycierpiałem – nic i nigdy! Jakie musiałyby istnieć powody, żebym opuścił wyspę? Czy nie zaspokajała wszystkich potrzeb mojego ciała? Czyż nie miałem tu więcej słodkiej wody, niż zdołałbym wypić w ciągu całego życia? Więcej alg, niż mógłbym zjeść? A gdybym zapragnął odmiany, więcej surykatek i ryb, niż mógłbym zjeść? Czy jeśli wyspa była wyspą pływającą, nie mogłem liczyć na to, że płynie we właściwym kierunku? Czy nie mogło się okazać, że jest to coś w rodzaju roślinnego statku, który zaniesie mnie na stały ląd? I czy tymczasem nie miałem do towarzystwa tych przemiłych surykatek? I wreszcie, czy Richard Parker nie potrzebował jeszcze serii ćwiczeń, żeby udoskonalić czwarty skok? Od czasu gdy przybyłem na wyspę, myśl o jej opuszczeniu nie przeszła mi przez głowę ani razu. Upłynęło już wiele tygodni – choć trudno mi powiedzieć, ile – i miało ich upłynąć jeszcze więcej. Tego byłem pewien.

Jakże się myliłem!

Jeśli ów owoc miał nasienie, to było ono nasieniem mojego pożegnania z wyspą.

Bo owoc nie był owocem, ale twardą, zbitą kulą z liści. Jego szypułki były szypułkami liści. Przy każdym pociągnięciu za taką szypułkę odklejał się jeden listek.

Po zdjęciu kilku warstw dotarłem do takich, które przylegały płasko do siebie. Musiałem użyć paznokci, żeby je oderwać. Schodziły po kolei jak warstwy cebuli. Mogłem wprawdzie rozłupać „owoc” – tak go będę dalej nazywał z braku lepszego słowa – rozpłatać go na pół, ale wolałem zaspokajać ciekawość stopniowo.

Kula wielkości pomarańczy skurczyła się do rozmiarów mandarynki. Moje kolana i gałęzie pode mną pokryły cienkie i miękkie obierzyny.

Mandarynka zmniejszyła się do rozmiarów owocu rambutanu.

Jeszcze dziś ciarki chodzą mi po grzbiecie, kiedy o tym myślę.

Do rozmiaru wiśni.

A potem z samego jądra tej zielonej ostrygi wyjrzała na światło dzienne niesłychana perła.

Ludzki ząb.

Dokładnie mówiąc, trzonowiec. Zazieleniony z wierzchu i podziurawiony.

Groza narastała powoli. Zdążyłem zerwać następny owoc – i kolejne.

Każdy krył w sobie ząb.

W jednym był kieł.

W drugim przedtrzonowiec.

W jeszcze innym siekacz.

Następny trzonowiec.

Trzydzieści dwa zęby. Komplet ludzkich zębów. Nie brakowało ani jednego.

Doznałem nagle olśnienia.

Nie krzyczałem. Myślę, że groza wyraża się krzykiem tylko w filmach. Przeniknął mnie po prostu lodowaty dreszcz i zszedłem z drzewa.

Spędziłem dzień na chaotycznych rozmyślaniach, rozpatrując rozmaite możliwe wybory. Wszystkie były złe.

Tej nocy, siedząc w legowisku na drzewie, zweryfikowałem trafność swoich wniosków. Złapałem jedną z surykatek i zrzuciłem ją z gałęzi.

Pisnęła w locie. Natychmiast po zderzeniu z ziemią wdrapała się z powrotem na drzewo.

Z typową dla tych stworzeń naiwną niewinnością wróciła na swoje miejsce, tuż obok mnie. Zaczęła energicznie lizać łapki. Wyglądało na to, że cierpi. Dyszała ciężko.

Mogłem na tym poprzestać. Ale chciałem jeszcze sprawdzić rzecz na własnej skórze. Zsunąłem się po linie. Miała węzły, które ułatwiały mi wspinanie się. Zatrzymałem się cal nad ziemią. Zawahałem się.

Potem się puściłem.

Początkowo nie poczułem nic. I nagle piekący ból przeszył moje stopy. Krzyknąłem. Myślałem, że upadnę. Zdołałem uchwycić się liny i podciągnąć w górę. Tarłem jak szalony stopami o pień drzewa. Trochę to pomagało, ale niewiele. Wspiąłem się z powrotem na swoją gałąź. Włożyłem nogi do wiadra z wodą, które miałem obok legowiska. Wytarłem podeszwy liśćmi. Wyjąłem nóż, zabiłem dwie surykatki i próbowałem uśmierzyć ból, smarując stopy krwią zwierzątek i nacierając ich wnętrznościami. Ale pieczenie nie ustępowało. Utrzymywało się całą noc. Ból i lęk nie dawały mi zasnąć.

Wyspa odżywiała się mięsem. To tłumaczyło znikanie ryb w stawie. Wabiła oceaniczne ryby do swych podziemnych tuneli – w jaki sposób, tego nie ustaliłem, być może ryby pochłaniały algi tak samo żarłocznie jak ja. Wpadały w pułapkę. Czy traciły orientację, gdzie się znajdują? Czy wyspa odcinała im drogę odwrotu? Czy zasolenie wody zmieniało się tak subtelnie i stopniowo, że kiedy wyczuły niebezpieczeństwo, było za późno na ucieczkę? Jakkolwiek było, wpadały w słodkowodną pułapkę i snęły. Część wypływała na powierzchnię stawów; były to resztki, którymi żywiły się surykatki. Nocami, dzięki nieznanym mi, ale najwyraźniej hamowanym przez słońce chemicznym procesom, krwiożercze algi wydzielały jakiś żrący kwas i stawy, przeobrażone w wielkie zbiorniki trucizny, rozpuszczały martwe ryby. To dlatego Richard Parker wracał na noc do łodzi. Dlatego surykatki spały na drzewach. Dlatego nie widziałem na wyspie niczego oprócz alg.

Wyjaśniało to też sprawę zębów. Jakiś zabłąkany nieszczęśnik przybił do tych straszliwych brzegów przede mną. Ile tu spędził – czy spędziła – czasu? Tygodnie? Miesiące? Lata? Ile samotnych godzin upłynęło mu w tym leśnym mieście, w którym jedynymi jego towarzyszami były surykatki? Ile prześnił daremnie snów o szczęśliwym życiu? Ile straconych nadziei? Ile nigdy nie przeprowadzonych rozmów? Ile musiał znieść samotności? Ile poczucia beznadziei? I wszystko daremnie.

Nie zostało po nim nic oprócz odrobiny pokrytych szkliwem zębów, pobrzękujących niczym garści drobnych w kieszeni. Ów człowiek musiał umrzeć na drzewie. Czy zabiła go choroba? Czy był ranny? Czy uśmierciła go zgryzota? Ile czasu potrzebuje złamany duch, by zabić ciało, które ma pod dostatkiem żywności i wody i bezpieczne schronienie? Drzewa też były mięsożerne, ale dzięki temu, że ich kwas był mniej stężony, wystarczająco bezpieczne, żeby można było na nich przenocować, podczas gdy reszta wyspy aż wrzała. Ale gdy ów człowiek umarł i przestał się poruszać, drzewo musiało stopniowo opleść ciało i strawić je, wyługować kości tak doszczętnie, aż zniknęły. Z czasem zniknęłyby także zęby.

Powiodłem wzrokiem po algach. Wzbierała we mnie gorycz. Obietnicę, jaką promieniały za dnia, wyparł lęk przed ich zdradziecką naturą, objawiającą się nocą.

– Zostały tylko zęby! – wymamrotałem. – ZĘBY!

Zanim nadszedł poranek, dojrzałem do twardej decyzji. Wolałem odpłynąć i przepaść, poszukując istot ludzkich, niż wieść samotny półżywot w komforcie i stanie duchowej śmierci na tej morderczej wyspie. Napełniłem wszelkie pojemniki słodką wodą i napiłem się jej na zapas jak wielbłąd. Przez cały dzień opychałem się algami do przesytu. Zabiłem i oprawiłem tyle surykatek, ile mogłem zmieścić w schowku i na dnie łodzi. Wyłowiłem mnóstwo martwych ryb ze stawów. Wyrąbałem toporkiem wielką porcję alg i przywiązałem ją na linie do szalupy.

Nie mogłem porzucić Richarda Parkera. Zostawić go oznaczało skazać go na śmierć. Nie przeżyłby jednej nocy. Siedząc w szalupie o zachodzie słońca, miałbym świadomość, że on płonie żywcem. Albo wskakuje do morza i tonie. Czekałem więc do jego powrotu. Wiedziałem, że się nie spóźni.

Kiedy znalazł się w szalupie, odbiłem od brzegu. Przez kilka godzin prądy nie pozwalały nam oddalić się od wyspy. Szum morza nie dawał mi zasnąć. Odzwyczaiłem się też od kołysania lodzi. Noc wlokła się w nieskończoność.

Rano stwierdziłem, że wyspa zniknęła, a razem z nią kłąb alg, które holowaliśmy. Gdy tylko zapadła noc, kwas rozpuścił linę.

Morze było wzburzone, niebo ołowianoszare.

ROZDZIAŁ 93

Moja sytuacja, tak nieprzewidywalna, jak pogoda, bardzo mnie męczyła. Ale chęć życia mnie nie opuszczała. Cała reszta tej historii jest jednym pasmem cierpienia, bólu i trwania.

To, co wysokie, przyciąga niskie i odwrotnie. Zapewniam was, że gdybyście znaleźli się w takiej opresji jak ja, wasze myśli także poszybowałyby wysoko. Im niżej upadniesz, tym wyżej pragnie się wzbić twoja świadomość. Było zatem czymś naturalnym to, że osierocony i zrozpaczony w swej niekończącej się udręce, zwróciłem się ku Bogu.

ROZDZIAŁ 94

Kiedy dotarliśmy do lądu, dokładnie mówiąc do Meksyku, byłem tak osłabiony, że nie miałem nawet siły się cieszyć. Mieliśmy wielkie problemy z przybiciem do brzegu. Fala przyboju o mało nie wywróciła łodzi. Wyrzuciłem dryfkotwy – a raczej to, co z nich zostało – żeby utrzymać się w poprzek fali, i ściągałem je, kiedy wynosiło nas na jej grzbiet. W ten sposób, wyrzucając i ściągając kotwice, zbliżaliśmy się powoli do brzegu. Było to bardzo niebezpieczne. Ale udało nam się trafić w odpowiedniej chwili na falę, która poniosła nas daleko za wysokie, pionowe ściany wody. Ściągnąłem dryfkotwy po raz ostatni i morze samo pchało nas już do końca. Łódź zazgrzytała kilem o piach i osiadła.

Osunąłem się na dno szalupy. Nie miałem odwagi wyjść, bałem się, że będąc tak blisko wybawienia, utonę w głębokiej na dwie stopy wodzie. Wyjrzałem z łodzi, żeby zobaczyć, jak daleko jest do brzegu. Dzięki temu zarejestrowałem jeden z ostatnich obrazów Richarda Parkera, bo dokładnie w tym momencie tygrys wyskoczył z szalupy. Zobaczyłem nad sobą łuk jego ciała, tak nieskończenie witalnego, wyciągniętego w powietrzu jak włochata tęcza. Wylądował w wodzie, na przygiętych tylnych nogach, z wyprężonym ogonem, po czym w kilku susach dopadł brzegu. Pognał w lewo, wyrywając doły w mokrym piachu, ale znienacka zmienił zamiar i zawirował w miejscu. Śmignął tuż przede mną w prawo. Nie spojrzał w moją stronę. Przebiegł tak jakieś sto jardów wzdłuż brzegu, po czym skierował się w głąb lądu. Ruchy miał niezdarne i nieskoordynowane. Kilka razy upadł. Na skraju dżungli przystanął. Byłem pewien, że się odwróci. Że obejrzy się na mnie. Że położy po sobie uszy. Że zaryczy. W taki mniej więcej sposób mógłby uczcić finał naszych wzajemnych relacji. Nie zrobił jednak nic podobnego. Wzrok miał utkwiony w gąszczu dżungli.

Potem Richard Parker, mój towarzysz niedoli, ten straszny, dziki zwierz, który trzymał mnie przy życiu, ruszył naprzód i zniknął z tego życia na zawsze.

Dowlokłem się do brzegu i padłem na piasek. Rozejrzałem się dokoła. Byłem naprawdę sam, osierocony teraz nie tylko przez rodzinę, lecz także przez Richarda Parkera i, jak mi teraz przyszło do głowy, prawie opuszczony przez Boga. Tak oczywiście nie było. Ta ogromna plaża, tak jednocześnie miękka i solidna, była jak Jego policzek; gdzieś dalej błyszczały radością Jego oczy i uśmiechały się usta.

Po kilku godzinach znalazł mnie tam jeden z przedstawicieli mojego gatunku. Odszedł i po pewnym czasie wrócił z całą grupą. Było ich sześciu czy siedmiu. Podchodzili, zakrywając dłońmi usta i zatykając nosy. Zastanawiałem się, o co im chodzi. Mówili coś do mnie w dziwnym języku. Wyciągnęli szalupę na piasek. Wzięli mnie na ręce i ponieśli w głąb lądu. Kawałek żółwiego mięsa, który zabrałem z łodzi, wyrwali mi z rąk i wyrzucili.

Płakałem jak dziecko. Nie dlatego, że przeżyłem te wszystkie tortury, choć przecież rzeczywiście je przeżyłem. Nie skłonił mnie też do płaczu widok moich braci i sióstr, choć to także było bardzo poruszające. Płakałem, bo Richard Parker odszedł tak bezceremonialnie. Jakże mógł tak zawieść w chwili pożegnania! Należę do ludzi, którzy wierzą w formę, w harmonijny porządek. Tam, gdzie możemy, powinniśmy nadawać rzeczom sensowny kształt. Zastanawiam się na przykład, czy potrafilibyście opowiedzieć moją pogmatwaną historię w dokładnie stu rozdziałach. Chciałbym tu wyznać, że nienawidzę w moim przydomku jednego: tego, że ciąg cyfr po przecinku jest nieskończony. W życiu jest ważne to, żeby wszystko było właściwie zwieńczone. Inaczej człowiek zostaje ze słowami, które powinien był wypowiedzieć, ale nie wypowiedział, i z sercem przepełnionym żalem. To spartaczone pożegnanie boli mnie do dziś. Ach, jak żałuję, że nie spojrzałem na niego w szalupie po raz ostatni, że nie sprowokowałem go choć troszeczkę w taki sposób, żeby mnie zapamiętał. Żałuję, że nie powiedziałem mu wtedy: „Tak, wiem, że jesteś tygrysem, ale…”. Albo: „Richardzie Parkerze, wszystko skończone. Przeżyliśmy. Czy możesz w to uwierzyć? Nie potrafię wyrazić, jak bardzo ci jestem wdzięczny. Bez ciebie nie dałbym sobie rady”. Chciałbym też powiedzieć oficjalnie: „Richardzie Parkerze, dziękuję ci. Dziękuję za uratowanie mi życia. A teraz idź, dokąd musisz. Przez większość swego żywota znałeś tylko ograniczoną swobodę wybiegu w ogrodzie zoologicznym. Teraz poznasz swobodną ograniczoność dżungli. Życzę ci wszystkiego najlepszego. Uważaj na Człowieka. To nie jest twój przyjaciel. Ale mam nadzieję, że mnie zapamiętasz jako przyjaciela. Ja nie zapomnę cię nigdy, to pewne. Pozostaniesz na zawsze ze mną, w moim sercu. Co to za zgrzyt? Ach, to nasza łódź szoruje po piasku. Żegnaj więc, Richardzie Parkerze, żegnaj na zawsze. Bóg z tobą”.

Ludzie, którzy mnie znaleźli, zabrali mnie do wioski; tam kobiety wykąpały mnie, trąc moją skórę tak mocno, że zastanawiałem się, czy zdają sobie sprawę z tego, że brąz to jej naturalny kolor, a nie brud pokrywający ciało białego chłopca. Kiwały głowami, uśmiechały się i szorowały mnie tak, jakbym był pokładem statku. Bałem się, że obedrą mnie żywcem ze skóry. Ale potem przyniosły mi jedzenie. Pyszne jedzenie. Kiedy zacząłem jeść, nie mogłem skończyć. Myślałem, że nigdy nie zaspokoję głodu.

Następnego dnia policyjny samochód zabrał mnie do szpitala i tu kończy się moja historia.

Byłem oszołomiony szczodrością ludzi, którzy mnie uratowali. Ci biedni wieśniacy ubrali mnie i nakarmili. Lekarze i pielęgniarki troszczyli się o mnie, jakbym był wcześniakiem. Meksykańscy i kanadyjscy urzędnicy otworzyli przede mną wszystkie drzwi, tak że droga z meksykańskiej plaży do domu mojej przybranej matki, a potem do sal wykładowych uniwersytetu w Toronto była jednym długim korytarzem, którym maszerowałem bez żadnych przeszkód. Wszystkim tym ludziom pragnę serdecznie podziękować.

CZĘŚĆ TRZECIA

Lecznica Benito Juáreza, Tomatlán, Meksyk

ROZDZIAŁ 95

Pan Tomohiro Okamoto z Departamentu Morskiego japońskiego Ministerstwa Transportu, obecnie emeryt, poinformował mnie, że przebywając służbowo wraz ze swym młodszym kolegą z ministerstwa, panem Atsuro Chibą, w Long Beach w Kalifornii – głównym porcie przeładunkowym na zachodnim wybrzeżu, w pobliżu Los Angeles – dowiedział się przy okazji, że w pobliżu miasteczka Tomatlán na wybrzeżu Meksyku został odnaleziony jedyny ocalały pasażer japońskiego statku „Tsimtsum”, zaginionego przed kilkoma miesiącami bez śladu w międzynarodowej strefie Pacyfiku. Ministerstwo poleciło obu panom, żeby nawiązali kontakt z ocalonym i podjęli próbę rzucenia nowego światła na losy statku. Zakupili więc mapę Meksyku, żeby znaleźć Tomatlán. Tak się pechowo złożyło, że załamanie mapy przechodziło przez Baja California, dokładnie przez rybacką wioskę Tomatlán, której nazwa wydrukowana była maleńkimi literkami. Pan Okamoto był przekonany, że jest to Tomatlán. A ponieważ wioska znajdowała się mniej więcej w połowie Baja California, uznał, że najszybciej dotrą tam samochodem.

Wynajęli auto i ruszyli w drogę. Kiedy dotarli do Tomatlánu, osiemset kilometrów na południe od Long Beach, i stwierdzili, że to nie Tomatlán, pan Okamoto postanowił, że pojadą dalej na południe, do odległej o dwieście kilometrów miejscowości Santa Rosalia, i tam przesiądą się na kursujący przez Zatokę Kalifornijską prom do Guaymasu. Prom odbił z opóźnieniem i płynął bardzo wolno. A z Guaymasu było jeszcze do Tomatlánu tysiąc trzysta kilometrów. Drogi były kiepskie. Złapali gumę. Samochód rozkraczył się, a mechanik, który go naprawiał, cichcem ogołocił go z dobrych części, podkładając na ich miejsce zużyte, za co musieli potem zapłacić firmie, z której go wynajęli, i co spowodowało kolejną awarię silnika w drodze powrotnej. Drugi mechanik zdarł z nich straszliwie. Pan Okamoto wyznał mi, że byli potwornie zmęczeni, kiedy wreszcie dotarli do lecznicy Benito Juáreza w Tomatlánie, który nie znajduje się w ogóle nad Baja California, ale o sto kilometrów na południe od Puerto Vallarta, w stanie Jalisco, położonym prawie na wysokości Mexico City. Jechali tam czterdzieści jeden godzin bez przerwy. „To ciężka praca”, napisał w raporcie pan Okamoto.

Rozmawiali z Piscine Molitorem Patelem, po angielsku, blisko trzy godziny, nagrywając całą rozmowę na taśmę magnetofonową. Poniżej przytaczam fragmenty rozmowy w dosłownym brzmieniu. Jestem niezmiernie wdzięczny panu Okamoto za udostępnienie mi zarówno taśmy, jak końcowego raportu. Dla większej przejrzystości zaznaczyłem, kto mówi w danym momencie, jeśli nie było to od razu jasne. Kwestie wydrukowane innym krojem czcionki były wypowiedziane w języku japońskim i zostały przetłumaczone.

ROZDZIAŁ 96

– Witam pana, panie Patel. Nazywam się Tomohiro Okamoto. Pracuję w Departamencie Morskim w japońskim Ministerstwie Transportu. To jest mój asystent, pan Atsuro Chiba. Przyszliśmy porozmawiać z panem o zatonięciu statku „Tsimtsum”, którego był pan pasażerem. Czy będzie to możliwe?

– Tak, oczywiście.

– Dziękuję. To bardzo uprzejme z pana strony. Atsuro-Run, to dla ciebie nowa sprawa, słuchaj uważnie i staraj się zapamiętać szczegóły.

– Tak jest, Okamoto-san.

– Czy wyłączyłeś magnetofon?

– Tak.

– No dobrze. Jestem wykończony! Dla porządku mamy dziś 19 lutego 1978 roku. Sprawa numer 250663, dotycząca zniknięcia frachtowca „Tsimtsum”. Jak się pan czuje, panie Patel?

– Dziękuję, dobrze. A panowie?

– Czujemy się bardzo dobrze.

– Przylecieli panowie aż z Tokio?

– Byliśmy w Long Beach, w Kalifornii. Przyjechaliśmy samochodem.

– Jak upłynęła podróż?

– Była cudowna. Naprawdę piękna przejażdżka.

– Moja podróż była straszna.

– No tak. Rozmawialiśmy wcześniej z policją i widzieliśmy szalupę.

– Jestem trochę głodny.

– Może ciasteczko?

– Och, chętnie!

– Proszę.

– Dziękuję!

– Nie ma za co. To tylko ciasteczko. A zatem, panie Patel, chcielibyśmy zapytać, czy mógłby nam pan opowiedzieć, co się panu przydarzyło, tak szczegółowo, jak to tylko możliwe.

– Z przyjemnością.

ROZDZIAŁ 97

Relacja.

ROZDZIAŁ 98

Pan Okamoto: – To bardzo interesujące.

Pan Chiba: – Niesamowita historia.

– Uważa nas za durniów. Panie Patel, teraz zrobimy krótką przerwę, a potem tu wrócimy, dobrze?

– Doskonale. Zjadłbym jeszcze jedno ciasteczko.

– Ależ bardzo proszę.

Pan Chiba: – Ma ich juz całą górę i prawie wcale nie je. Schował je pod kołdrę.

– Daj mu jeszcze jedno. Musimy go dobrze usposobić. Wrócimy za kilka minut.

ROZDZIAŁ 99

Pan Okamoto: – Panie Patel, nie wierzymy w pańską opowieść.

– Przepraszam… te ciasteczka są bardzo dobre, ale się kruszą. Jestem zaskoczony. Dlaczego panowie mi nie wierzą?

– Bo to się nie trzyma kupy.

– Jak to?

– Banany nie pływają.

– Słucham?

– Powiedział pan, że orangutan przypłynął na wysepce z bananów.

– Zgadza się.

– Banany nie pływają.

– Owszem, pływają.

– Są za ciężkie.

– Wcale nie. Proszę, niech pan sam spróbuje. Mam tu dwa banany.

Pan Chiba: – Skąd on je wyciągnął? Co tam jeszcze ma pod kołdrą?

Pan Okamoto: – A niech to szlag… Nie, nie, w porządku.

– Tam jest umywalka.

– Nie trzeba…

– Nalegam. Proszę nalać wody do umywalki, wrzucić do niej te banany i zobaczymy, kto ma rację.

– Chcielibyśmy kontynuować rozmowę.

– Stanowczo nalegam.

[milczenie]

Pan Chiba: – Co robimy?

Pan Okamoto: – Czuję, że czeka nas kolejny ciężki dzień.

[szurgot odsuwanego krzesła, odległy szum wody cieknącej z kranu]

Pi Patel: – No i co się dzieje? Nic stąd nie widzę.

Pan Okamoto [z daleka]: – Napełniam umywalkę.

– Włożył pan już banany?

[głos z daleka] – Nie.

– Już?

[glos z daleka] – Włożyłem.

– No i?

[milczenie]

Pan Chiba: – Pływają?

[głos z daleka] – Pływają.

– No więc jak, pływają?

[głos z daleka] – Pływają.

– A nie mówiłem?

Pan Okamoto: – Tak, tak. Ale trzeba by było masy bananów, żeby utrzymać orangutana.

– I było ich dużo. Około tony. Do dziś aż mnie skręca, jak sobie pomyślę o tej tonie bananów, które się zmarnowały. A były w zasięgu mojej ręki…

– Rzeczywiście, szkoda. A teraz wróćmy do…

– Czy mógłby mi pan oddać moje banany?

Pan Chiba: – Ja je wyjmę.

[szurgot odsuwanego krzesła]

[głos z daleka] – No proszę, naprawdę pływają.

Pan Okamoto: – A co z tą wyspą z alg, na którą podobno pan natrafił?

Pan Chiba: – Proszę, oto pańskie banany.

Pi Patel: – Dziękuję. Słucham?

– Przepraszam, że powiem brutalnie; nie chciałbym pana urazić, ale chyba pan nie sądzi, że panu uwierzymy? Mięsożerne drzewa? Produkujące słodką wodę algi, które pożerają ryby? Wodne gryzonie żyjące na drzewach? Coś takiego nie istnieje.

– Tylko dlatego, że pan ich nie widział?

– Otóż to. Wierzymy w to, co widzimy.

– Jak Kolumb. A co się dzieje, kiedy jest ciemno?

– Pańska wyspa jest nieprawdopodobna z punktu widzenia botaniki…

– …powiedziała mucha, lądując na rosiczce.

– Dlaczego nikt inny na nią nie natrafił?

– Ocean jest wielki, statki szybkie. Ja dryfowałem powoli, mogłem wiele zaobserwować.

– Żaden naukowiec panu nie uwierzy.

– Nie uwierzą mi tacy jak ci, którzy negowali teorie Kopernika i Darwina. Czy proces odkrywania nowych gatunków roślin już się zakończył? Na przykład tych z dorzecza Amazonki?

– Nie odkryto roślin, które zaprzeczałyby prawom natury.

– Które to prawa zna pan oczywiście na wylot. – Wystarczająco dobrze, żeby odróżniać to, co możliwe, od niemożliwego.

Pan Chiba: – Mam wuja, który zna się nieźle na botanice. Mieszka na wsi pod Hita-Gunem. Jest mistrzem bonsai.

Pi Patel: – Czego?

– Bonsai. No wie pan, takie miniaturowe drzewka.

– Mówi pan o krzewach?

– Nie, o drzewkach. Bonsai to drzewka. Nie mają nawet dwóch stóp wysokości. Można je nosić w rękach. Żyją bardzo długo. Mój wujek ma jedno takie, które liczy sobie ponad trzysta lat.

– Trzystuletnie, wysokie na dwie stopy drzewko, które można nosić w rękach?

– Tak. Są bardzo delikatne. Wymagają wielkiej troski.

– Kto słyszał o takich drzewach? Z punktu widzenia botaniki coś takiego jest niemożliwe.

– Ale zapewniam pana, że takie drzewka istnieją. Mój wujek…

– Wierzę tylko w to, co widzę.

Pan Okamoto: – Chwileczkę, panowie. Atsuro, z całym szacunkiem dla twojego wuja, który mieszka na wsi koło Hita-Gunu: nie jesteśmy tu po to, żeby prowadzić jałowe rozmówki o botanice.

– Próbuję tylko pomóc…

– Czy bonsai twojego wuja żywi się mięsem?

– Nie sądzę.

– Czy któreś drzewko kiedyś cię ugryzło?

– Nie.

– W takim razie bonsai twojego wuja niewiele nam pomoże. Na czym skończyliśmy?

Pi Patel: – Opowiadałem o wysokich drzewach z solidnymi korzeniami.

– Odłóżmy je na razie na bok.

– To może być trudne. Nigdy nie próbowałem ich wyrywać i nosić w rękach.

– Jest pan zabawny, panie Patel. Ha, ha, ha!

Pi Patel: – Ha, ha, ha!

Pan Chiba: – Ha, ha, ha! To wcale nie było śmieszne.

Pan Okamoto: – Śmiej się. Ha, ha, ha!

Pan Chiba: – Ha, ha, ha!

Pan Okamoto: – Co do tygrysa: też nie jesteśmy pewni…

– Co pan ma na myśli?

– Trudno nam w to uwierzyć.

– To nieprawdopodobna historia.

– Otóż to.

– Nie wiem, jak udało mi się przeżyć.

– Musiało to być dla pana trudne.

– Zjadłbym jeszcze jedno ciasteczko.

– Już nie ma.

– A co jest w tej torbie?

– Nic.

– Mogę zajrzeć?

Pan Chiba: – Już po naszym lunchu.

Pan Okamoto: – Wracając do tygrysa…

Pi Patel: – Straszna sprawa. Pyszne te kanapki.

Pan Okamoto: – Rzeczywiście, wyglądają apetycznie.

Pan Chiba: – Jestem głodny.

– Nie znaleziono śladu tego tygrysa. Trochę trudno w to uwierzyć, prawda? W Ameryce nie ma tygrysów. Czy nie sądzi pan, że gdyby pojawił się dziki tygrys, dowiedziałaby się już o nim policja?

– Przypomnę panu o czarnej panterze, która uciekła z zoo w Zurychu w środku zimy.

– Panie Patel, tygrys to niesamowicie groźne dzikie zwierzę. Jak udało się panu przeżyć w jednej szalupie z taką bestią? To…

– Nie uświadamia pan sobie tego, że to my jesteśmy dla dzikich zwierząt istotami obcymi i groźnymi. Wywołujemy w nich lęk. Unikają nas, jak mogą. Upłynęły całe wieki, zanim udało nam się wykorzenić ten strach z niektórych bardziej uległych zwierząt – udomowić je, jak to się mówi – ale wiele z nich nie może tego lęku przezwyciężyć i wątpię, czy kiedykolwiek im się to uda. Jeśli dzikie zwierzęta nas atakują, to robią to z czystej desperacji. Walczą, kiedy czują, że nie ma innego wyjścia. To dla nich ostateczność.

– W szalupie? No nie, panie Patel, to niewiarygodne!

– Niewiarygodne? A co pan wie o niewiarygodnym? Chce pan niewiarygodnego? Bardzo proszę: właściciele ogrodów zoologicznych w Indiach utrzymują w głębokiej tajemnicy to, że w 1971 roku z zoo w Kalkucie uciekła polarna niedźwiedzica Bara. Słuch o niej zaginął, nie znalazła jej ani policja, ani myśliwi, ani kłusownicy – nikt. Podejrzewamy, że żyje na swobodzie nad rzeką Hugli. Jeśli pojedziecie kiedykolwiek do Kalkuty, strzeżcie się, szanowni panowie. Bo jak zwietrzy, że wasz oddech pachnie sushi, możecie zapłacić wysoką cenę! Gdyby wziąć Tokio, odwrócić je do góry nogami i potrząsnąć nim porządnie, to bylibyście panowie zdumieni, ile wysypałoby się z tego miasta zwierząt: borsuków, wilków, wężów boa, waranów, krokodyli, strusi, pawianów, kapibar, dzików, lampartów, manatów i niezliczonych innych przeżuwaczy. Nie mam najmniejszych wątpliwości, że powtórnie zdziczałe żyrafy i hipopotamy od pokoleń bytują w Tokio, przez nikogo nie widziane. Możecie kiedyś porównać to, co przylepi się wam na ulicy do butów, z tym, co leży w klatkach w tokijskim zoo – a wtedy radzę wam rozglądać się uważnie. I wy macie nadzieję znaleźć tygrysa w meksykańskiej dżungli! To śmieszne, po prostu śmieszne! Ha, ha, ha!

– Zgoda, w Tokio mogą być zdziczałe żyrafy i hipopotamy, a w Kalkucie żyjąca na swobodzie niedźwiedzica polarna. Nie wierzymy tylko w tygrysa w pańskiej szalupie.

– Oto arogancja wielkomiejskich zarozumialców! Uważacie, że w waszych metropoliach mogą być wszystkie zwierzęta raju, ale mojej skromnej wiosce odmawiacie jednego marnego tygrysa bengalskiego!

– Spokojnie, panie Patel.

– Jeśli potykacie się już na kwestii wiary, to po co żyjecie? Czy łatwo uwierzyć w miłość?

– Panie Patel…

– Niech pan mnie nie prowokuje swoją uprzejmością! Miłość to coś, w co też trudno uwierzyć: niech pan zapyta któregokolwiek zakochanego. Samo życie jest czymś niewiarygodnym, wystarczy zapytać naukowca. Trudno uwierzyć w Boga, zapytajcie któregokolwiek wierzącego. Jaki macie problem z wiarą?

– Staramy się po prostu zachować zdrowy rozsądek.

– Ja też! Posługuję się rozsądkiem nieustannie. Rozsądek jest nieoceniony, jeśli chodzi o zdobycie pożywienia, ubrania i schronienia. Rozsądek to najlepszy ekwipunek. Nic tak nie pomaga, jak racjonalne rozumowanie, kiedy trzeba poskromić tygrysa i trzymać go od siebie z daleka. Ale kiedy człowiek jest zbyt racjonalny, wylewa kosmos z kąpielą.

– Spokojnie, panie Patel, proszę się nie denerwować.

Pan Chiba: – Z kąpielą? Co tu ma do rzeczy kąpiel?

– Jak mogę się nie denerwować? Szkoda, że nie widzieliście Richarda Parkera!

– Tak, tak, oczywiście.

– Olbrzym. Takie zębiska! Pazury jak jatagany!

Pan Chiba: – Co to są jatagany?

Pan Okamoto: – Lepiej byś mi trochę pomógł, zamiast zadawać głupie pytania słownikowe. Ten chłopiec to twardy orzech do zgryzienia. Zrób coś.

Pan Chiba: – Proszę spojrzeć! Batonik!

Pi Patel: – Cudownie!

[długie milczenie]

Pan Okamoto: – Zupełnie jakby nie zeżarł nam już całego lunchu. Zaraz zażąda tempury.

[długie milczenie]

Pan Okamoto: – Tracimy z oczu cel tego dochodzenia. Przyjechaliśmy tu w związku z zatonięciem frachtowca. Pan jeden ocalał z katastrofy. I był pan tylko pasażerem. Nie ponosi pan odpowiedzialności za to, co się stało. Nie zamierzamy…

– Ta czekolada jest pyszna!

– Nie zamierzamy pana o nic oskarżać. Jest pan niewinną ofiarą tragedii na oceanie. Próbujemy tylko dociec, dlaczego i jak utonął „Tsimtsum”. Wydawało nam się, że może nam pan pomóc, panie Patel.

[milczenie]

– Panie Patel?

[milczenie]

Pi Patel: – Tygrysy istnieją, szalupy istnieją, oceany istnieją. A wy wszystko to negujecie tylko dlatego, że nie potraficie w swoich ciasnych umysłach połączyć tych trzech rzeczy w jedno. Tymczasem prawda wygląda tak, że w przypadku „Tsimtsuma” te trzy elementy się połączyły, a potem statek zatonął.

[milczenie]

Pan Okamoto: – A co z tym Francuzem?

– To znaczy?

– Dwóch niewidomych spotyka się w dwóch szalupach na Pacyfiku – czy taki zbieg okoliczności nie wydaje się panu mało prawdopodobny?

– Oczywiście.

– My uważamy, że zbyt nieprawdopodobny.

– Tak samo jak wygrana w totalizatora, a jednak ktoś zawsze wygrywa.

– Uważamy to za coś wyjątkowo nieprawdopodobnego.

– Ja też.

– Mówiłem, żeby wziąć dzień wolnego. Rozmawialiście o jedzeniu?

– Owszem.

– Francuz znał się na tym doskonale.

– O ile można to w ogóle nazwać jedzeniem.

– Kucharz na „Tsimtsumie” był Francuzem.

– Francuzów jest na świecie pełno.

– Ale może Francuz, którego pan spotkał, to był ten kucharz?

– Może. Skąd mam wiedzieć? Nigdy go nie widziałem. Byłem ślepy. A potem Richard Parker pożarł go żywcem.

– Ach, jak się dobrze dla pana złożyło.

– Wcale nie. To było straszne i odrażające. A przy okazji: jak wytłumaczycie obecność kości surykatek w łodzi?

– Owszem, były tam kości jakiegoś zwierzątka…

– Nie jednego!

– …jakichś zwierzątek. Pewnie pochodziły ze statku.

– Nie mieliśmy w zoo surykatek.

– My nie mamy dowodów na to, że to kości surykatek.

Pan Chiba: – Może to kości bananów! Ha, ha, ha, ha, ha!

– Zamknij się, Atsuro!

– Najmocniej przepraszam, Okamoto-san. To ze zmęczenia.

– Przynosisz hańbę naszej służbie państwowej. Kompromitujesz nasz urząd!

– Najmocniej przepraszam, Okamoto-san.

Pan Okamoto: – To mogą być kości jakiegoś innego zwierzątka.

– To były surykatki.

– Mogły to być mangusty.

– Naszych mangust z zoo nie sprzedaliśmy. Zostały w Indiach.

– Mogły się zalęgnąć na statku, tak jak szczury. Mangusty są w Indiach bardzo pospolite.

– Mangusty jako plaga?

– A czemu nie?

– Kto przeniósłby kilkanaście mangust do szalupy na wzburzonym oceanie? Przyzna pan, że to mało prawdopodobne.

– Bardziej prawdopodobne niż pewne rzeczy, o których usłyszeliśmy od pana w ciągu ostatnich dwóch godzin. Może mangusty były już w szalupie, tak jak szczur, o którym pan opowiadał.

– Zdumiewająca jest ta liczba zwierząt w szalupie.

– Istotnie, zdumiewająca.

– Prawdziwa dżungla.

– Owszem.

– Te kości to kości surykatek. Oddajcie je do przebadania specjalistom.

– Nie zostało ich wiele. I nie było łebków.

– Używałem ich jako przynęty.

– Wątpliwe, żeby jakikolwiek specjalista potrafił określić, czy to kości surykatek, czy mangust.

– To znajdźcie biegłego sądowego w zakresie zoologii.

– No dobrze, panie Patel! Wygrał pan. Nie potrafimy wytłumaczyć obecności kostek surykatek w szalupie – jeśli są to rzeczywiście kości surykatek. Ale nie to jest przedmiotem naszego zainteresowania. Jesteśmy tu dlatego, że japoński frachtowiec, własność Oika Shipping Company, pływający pod panamską banderą, utonął na Oceanie Spokojnym.

– Nigdy tego nie zapomnę, nawet na chwilę. Straciłem całą swoją rodzinę.

– Bardzo nam przykro.

– Nie tak jak mnie.

[długie milczenie]

Pan Chiba: – No i co dalej?

Pan Okamoto: – Nie wiem.

[długie milczenie]

Pi Patel: – Może ciasteczko?

Pan Okamoto: – Bardzo chętnie. Dziękuję.

Pan Chiba: – Dziękuję.

[długie milczenie]

Pan Okamoto: – Piękny mamy dzień.

Pi Patel: – Tak. Słoneczny.

[długie milczenie]

Pi Patel: – Panowie pierwszy raz w Meksyku?

Pan Okamoto: – Tak, pierwszy.

– Ja też.

[długie milczenie]

Pi Patel: – A więc nie podobała się panom moja opowieść?

Pan Okamoto: – Ależ nie, bardzo nam się podobała. Prawda, Atsuro? Będziemy ją bardzo długo pamiętać.

Pan Chiba: – O, tak.

[milczenie]

Pan Okamoto: – Jako prowadzący dochodzenie, chcielibyśmy się jednak dowiedzieć, co się naprawdę zdarzyło.

– Co się naprawdę zdarzyło?

– Tak.

– Więc chce pan usłyszeć inną opowieść?

– Hmm… nie. Chcielibyśmy się tylko dowiedzieć, co zdarzyło się naprawdę.

– Ale czy mówienie o czymś nie przekształca się zawsze w jakąś opowieść?

– Może tak to wygląda w języku angielskim. W japońskim słowo „opowieść” zawiera w sobie element zmyślenia, fikcji. A my nie chcemy żadnej fikcji. Chcemy, jak to wy mówicie, suchych faktów.

– A czy opowiadanie o czymś za pomocą słów, obojętne, angielskich czy japońskich, nie jest samo w sobie wymyślaniem?

– Hmm.

– Słowo samo w sobie nie ma jednego określonego znaczenia. Jego znaczenie zależy od tego, jak je rozumiemy, prawda? Rozumiejąc coś w określony sposób, nadajemy temu czemuś znaczenie. Czy wobec tego życie nie jest rodzajem opowieści?

– Ha, ha, ha! Jest pan bardzo inteligentny, panie Patel.

Pan Chiba: – O czym on mówi?

– Nie mam pojęcia.

Pi Patel: – Chce pan słów, które odzwierciedlają rzeczywistość?

– Tak.

– Słów, które nie zaprzeczają rzeczywistości?

– No właśnie.

– Ale tygrysy nie zaprzeczają rzeczywistości.

– Och, błagam, skończmy z tygrysami.

– Wiem, czego pan chce. Chce pan opowieści, która nie będzie pana zaskakiwać. Która potwierdzi to, co pan już wie. Która nie zmusi pana do patrzenia wyżej, dalej czy inaczej. Chce pan banalnej historyjki. Pozbawionej dynamiki. Chce pan suchych, jałowych faktów.

– Hmm…

– Chce pan opowieści bez zwierząt.

– Tak!

– Bez tygrysów i orangutanów.

– Właśnie.

– Bez hien i zebr.

– Otóż to.

– Bez surykatek i mangust.

– Nie chcemy ich.

– Bez żyraf i hipopotamów.

– Zatkamy sobie uszy!

– A więc zgadłem. Chcecie historii bez zwierząt.

– Chcemy historii bez zwierząt, która wyjaśniałaby zatonięcie „Tsimtsuma”.

– Dajcie mi, proszę, chwilkę czasu.

– Oczywiście. Myślę, że wreszcie ruszyliśmy z miejsca. Miejmy nadzieję, że będzie mówił z sensem.

[długie milczenie]

– Oto moja inna opowieść.

– Doskonale.

– Statek tonął. Wydawał z siebie dźwięki podobne do potwornych, metalicznych beknięć. Przeróżne szczątki znikały z bulgotem w oceanie. Znalazłem się w wodzie. Przebierając nogami, zacząłem płynąć w stronę szalupy. Było to najtrudniejsze zadanie pływackie w moim życiu. Wydawało mi się, że tkwię w miejscu. Zachłystywałem się wodą. Zmarzłem. Szybko traciłem siły. Utonąłbym, gdyby kucharz nie rzucił mi koła ratunkowego i nie wciągnął mnie do łodzi. Kiedy się w niej znalazłem, runąłem bez sił na dno.

Przeżyło nas czworo. Matka uchwyciła się siatki z bananami i dopłynęła do szalupy. Kucharz i jeden z marynarzy byli w szalupie już wcześniej.

Jadł muchy. To znaczy kucharz. Nie upłynął jeszcze nawet jeden dzień. Mieliśmy zapas żywności i wody, który wystarczał na całe tygodnie. Mieliśmy też sprzęt do połowu ryb i destylatory do wody. Nie było powodu, by wątpić w to, że zostaniemy wkrótce uratowani. Ale on wciąż wymachiwał rękami, łapał muchy i jadł je żarłocznie. Od samego początku ogarnął go paniczny strach przed głodem. Wymyślał nam od idiotów i głupców, bo nie uczestniczyliśmy w tym jego ucztowaniu. Byliśmy obrażeni i czuliśmy obrzydzenie, ale nie okazywaliśmy tego. Staraliśmy się być bardzo uprzejmi. Kucharz był człowiekiem całkiem obcym, do tego cudzoziemcem. Matka z uśmiechem kręciła głową i podnosiła rękę w geście odmowy. Ten osobnik był odrażający. Pochłaniał wszystko niczym śmietnik. Zjadł też szczura. Pociął go na kawałki i ususzył na słońcu. Muszę tu szczerze wyznać, że zjadłem kawałeczek, maleńki, kiedy matka nie patrzyła. Byłem taki głodny! Ten kucharz był strasznym brutalem, człowiekiem gwałtownym i obłudnikiem.

Marynarz był bardzo młody. To znaczy starszy ode mnie, pewnie miał dwadzieścia parę lat, ale skacząc ze statku, złamał nogę i przez swoje cierpienie robił wrażenie dziecka. Był piękny. Miał gładką twarz bez zarostu i jasną, jakby świetlistą karnację. Wszystko – ta szeroka twarz, płaski nos, wąskie, skośne oczy – miało w sobie jakąś szlachetność. Uważałem, że wygląda jak chiński cesarz. Cierpiał straszliwie. Nie znał po angielsku ani jednego słowa, nawet takiego jak yes, no, hello czy thank you. Mówił tylko po chińsku. Nie rozumieliśmy go w ogóle. Musiał się czuć bardzo samotny. Kiedy płakał, matka siadała obok niego, brała jego głowę na kolana i trzymała go za rękę. Było to bardzo, bardzo smutne. Cierpiał, a my nie mogliśmy nic zrobić.

Miał złamaną kość udową, i to tak, że sterczała, przebiwszy skórę. Krzyczał z bólu. Ułożyliśmy mu tę nogę najlepiej, jak potrafiliśmy, i pilnowaliśmy, żeby regularnie jadł i pił. Ale wdała się gangrena. Choć codziennie odsączaliśmy ropę, było coraz gorzej. Stopa mu sczerniała i spuchła jak bania.

To był pomysł kucharza. Ten straszliwy brutal zdominował nas całkowicie. Powiedział nam szeptem, że gangrena będzie się rozszerzać i że jedynym ratunkiem jest amputacja nogi. A ponieważ jest złamana w udzie, wystarczy przeciąć mięśnie i założyć opaskę uciskową. Jeszcze mam w uszach ten jego złowrogi szept. Już on sam zrobi wszystko, co trzeba, żeby ratować życie marynarza, powiedział, ale my musimy biedaka przytrzymać. Zaskoczenie miało być jedynym środkiem znieczulającym. Rzuciliśmy się na rannego. Ja z matką trzymaliśmy go za ręce, a kucharz usiadł na jego zdrowej nodze. Marynarz wił się i krzyczał przeraźliwie. Jego pierś unosiła się i opadała gwałtownie. Kucharz operował nożem bardzo szybko i zręcznie. Po chwili noga odpadła. Matka i ja puściliśmy chłopca i natychmiast odeszliśmy jak najdalej. Myśleliśmy, że kiedy go puścimy, przestanie walczyć. Że będzie leżał spokojnie. Ale on natychmiast usiadł. Jego krzyki były tym straszniejsze, że niezrozumiałe. Krzyczał, a my patrzyliśmy na niego, skamieniali. Wszędzie była krew. Kontrast pomiędzy szaleńczą ruchliwością nieszczęsnego marynarza a potulnością i bezruchem nogi leżącej na dnie łodzi był upiorny. Patrzył wciąż na swą kończynę, jakby ją błagał, żeby do niego wróciła. W końcu osunął się na dno łodzi. Przystąpiliśmy pośpiesznie do działania. Kucharz naciągnął skórę, owinęliśmy kikut kawałkiem szmatki i zawiązaliśmy liną, żeby zatamować krew. Ułożyliśmy marynarza najwygodniej, jak się dało, na materacu z kamizelek ratunkowych i pilnowaliśmy, żeby nie zmarzł. Myślałem sobie, że to wszystko na nic się nie zda. Nie wierzyłem, żeby istota ludzka mogła wytrzymać tyle bólu, przeżyć taką straszliwą krwawą operację. Jęczał przez cały wieczór i całą noc; oddech miał chrapliwy i nierówny. Co jakiś czas wstrząsały nim konwulsyjne dreszcze. Byłem pewien, że nie dotrwa do rana.

Trzymał się kurczowo życia. O świcie wciąż żył. Tracił i odzyskiwał przytomność. Matka dała mu wody. Przypadkiem natrafiłem wzrokiem na odciętą nogę. O mało nie zemdlałem. W zamieszaniu została odsunięta na bok i zapomniana w ciemnościach. Sączyło się z niej osocze, wyglądała na cieńszą niż przed amputacją. Wziąłem kamizelkę i wykorzystując ją jako rękawicę, podniosłem nogę.

– Co robisz? – zapytał kucharz.

– Wyrzucam to za burtę – odparłem.

– Nie bądź idiotą. Wykorzystamy ją jako przynętę. Przecież o to chodziło.

Wydawało się, że natychmiast pożałował tych ostatnich słów, bo głos mu jakby zamarł. Odwrócił się do mnie plecami.

– O to chodziło? Co pan chce przez to powiedzieć?

Udawał, że jest czymś zajęty.

– Czy mamy rozumieć – powiedziała matka podniesionym głosem – że ucięliśmy temu biednemu chłopcu nogę nie po to, żeby mu ratować życie, ale żeby zdobyć przynętę?

Milczał.

– Niech pan odpowie! – zawołała matka.

Podniósł wzrok niczym przyparta do muru bestia i przeszył ją świdrującym spojrzeniem.

– Nasze zapasy są na wyczerpaniu – warknął. – Albo zdobędziemy więcej żywności, albo zginiemy.

Odwzajemniła jego przeszywające spojrzenie.

– Zapasy wcale nie są na wyczerpaniu! Mamy pod dostatkiem pożywienia i wody. Mamy mnóstwo sucharów, więc możemy przetrwać do chwili, kiedy nadejdzie ratunek.

Sięgnęła po pojemnik, w którym trzymaliśmy pootwierane paczki sucharów. Poczuła, że jest dziwnie lekki. W środku zaszeleściły jakieś okruchy.

– A to co? – Otworzyła pojemnik. – Gdzie są suchary? Jeszcze wieczorem pojemnik był pełny!

Kucharz odwrócił wzrok. Ja też uciekłem ze spojrzeniem w bok.

– Ty samolubny potworze! – zawołała matka do kucharza. – Zapasy się wyczerpują, bo ty je zżerasz po kryjomu!

– On się też poczęstował – powiedział kucharz, wskazując na mnie ruchem głowy.

Matka odwróciła się do mnie. Serce mi zamarło.

– Czy to prawda, Piscine?

– To było w nocy, mamo. Byłem zaspany i bardzo głodny. On mi dał suchara. Zjadłem zupełnie bezmyślnie…

– Tylko jednego, czyżby? – zapytał kucharz szyderczo.

Teraz z kolei odwróciła wzrok matka. Cały gniew z niej wyparował. Bez słowa powróciła do cierpiącego marynarza.

Wolałbym, żeby się gniewała. Żeby mnie jakoś ukarała. Wszystko byłoby lepsze niż to milczenie. Zacząłem poprawiać kamizelki, na których leżał marynarz, żeby tylko być blisko niej.

– Przepraszam, mamo, wybacz mi – wyszeptałem. Łzy napłynęły mi do oczu. Kiedy podniosłem wzrok, zobaczyłem, że i ona jest bliska płaczu. Ale nie patrzyła na mnie. Jej wzrok utkwił gdzieś w przestrzeni, jakby nawiedziło ją jakieś wspomnienie.

– Jesteśmy sami, Piscine, całkiem sami – powiedziała głosem, który odebrał mi wszelką nadzieję. Jeszcze nigdy w życiu nie czułem się tak samotny, jak wtedy. Byliśmy w szalupie od dwóch tygodni i zaczynaliśmy już za to płacić. Coraz trudniej było nam wierzyć, że ojciec i Ravi ocaleli z katastrofy.

Kiedy się odwróciliśmy, kucharz trzymał nogę za kostkę i wkładał ją do wody, żeby ją opłukać. Matka zasłoniła marynarzowi oczy.

Umarł spokojnie, życie uszło z niego jak osocze z nogi. Kucharz natychmiast go poćwiartował. Noga okazała się marną przynętą. Zgangrenowane mięso było zbyt zepsute, żeby mogło utrzymać się na haczyku; po prostu rozpuszczało się w wodzie. Dla tego potwora kucharza wszystko było przydatne, nic nie mogło się zmarnować. Pociął na kawałeczki wszystko, łącznie ze skórą i jelitami, co do centymetra. Wykorzystał nawet genitalia. Kiedy skończył z tułowiem, zabrał się do kończyn. Matka i ja kiwaliśmy się tylko jednostajnie, sparaliżowani grozą.

– Jak możesz robić coś takiego, ty potworze! – zawołała w pewnej chwili matka. – Gdzie twoje człowieczeństwo? Gdzie poczucie przyzwoitości? Co ci zrobił ten biedny chłopiec? Ty potworze! Ty ohydny potworze!

Kucharz odpowiedział w sposób niewiarygodnie wulgarny.

– Na miłość boską, przynajmniej zakryj mu twarz! – zawołała matka. Trudno było znieść widok tej pięknej, szlachetnej i łagodnej twarzy w połączeniu z tym, co było poniżej. Kucharz zabrał się do głowy i na naszych oczach oskalpował nieszczęśnika, ściągając całą skórę twarzy. Zaczęliśmy wymiotować.

Kiedy skończył, wyrzucił zmasakrowany kadłub za burtę. Wkrótce całą łódź pokryły paski mięsa i kawałki organów wyłożone do wysuszenia. Kuliliśmy się ze zgrozy. Staraliśmy się na nie nie patrzeć. Woń mięsa długo nie wietrzała.

Kiedy w pewnej chwili kucharz zbliżył się do matki, uderzyła go z całej siły w twarz. Taki czyn był z jej strony aktem szokującym. I heroicznym. Był wyrazem najwyższego oburzenia, współczucia, żalu i odwagi. Zrobiła to dla uczczenia pamięci biednego marynarza. Żeby ocalić jego godność.

Byłem oszołomiony. Kucharz też. Stał bez ruchu, oniemiały. Matka patrzyła mu prosto w twarz. Zauważyłem, że kucharz unika jej wzroku.

Wycofaliśmy się do swoich azyli. Starałem się być blisko niej. Przepełniało mnie uczucie podziwu pomieszane z nikczemnym strachem.

Matka nie spuszczała oka z kucharza. Dwa dni później przyłapała go. Starał się to robić dyskretnie, ale przyłapała go w chwili, kiedy podnosił rękę do ust.

– Widziałam! – zawołała. – Widziałam, jak zjadłeś kawałek! A mówiłeś, że to na przynętę. Wiedziałam! Ty potworze! Ty bestio! Jak mogłeś? To był człowiek! Twój bliźni!

Jeśli spodziewała się, że kucharz się zawstydzi, że wypluje mięso, że załamie się i wyrazi skruchę, była w błędzie. Żuł dalej, jak gdyby nigdy nic. Więcej, zadarł ostentacyjnie głowę i całkiem otwarcie wsunął pasemko mięsa do ust.

– Zupełnie jak wieprzowina – mruknął. Potem skupił się na łapaniu ryb.

Zajmowaliśmy przeciwległe końce łodzi. To zdumiewające, jak samą siłą woli można zbudować mur. Całe dnie upływały nam tak, jakby go wcale nie było.

Nie mogliśmy go jednak zignorować całkowicie. Był człowiekiem brutalnym, ale przy tym praktycznym. Miał zręczne ręce i znał morze. Miał też mnóstwo pomysłów. To właśnie on pomyślał o zbudowaniu tratwy, żeby łatwiej było łapać ryby. Jeśli w ogóle przetrwaliśmy tak długo, to tylko dzięki niemu. Pomagałem mu, jak mogłem. Był bardzo popędliwy, wciąż na mnie wrzeszczał i ubliżał mi.

Ani matka, ani ja nie zjedliśmy nawet kawałka ciała marynarza, pomimo osłabienia, jakim za to płaciliśmy. Zaczęliśmy jednak jeść to, co złowił kucharz. Moja matka, wegetarianka od urodzenia, zmusiła się do jedzenia surowych ryb i żółwi. Znosiła to bardzo źle. Nigdy nie przezwyciężyła obrzydzenia. Mnie przyszło to łatwiej. Przekonałem się o trafności porzekadła, że głód to najlepszy kucharz.

Kiedy wyrok śmierci zostaje odroczony, nie sposób nie żywić ciepłych uczuć dla tego, komu to odroczenie zawdzięczamy. Byliśmy bardzo podnieceni, kiedy kucharz wciągał do łodzi żółwia lub wspaniałą, wielką koryfenę. Uśmiechaliśmy się wtedy szeroko, a pierś nam wzbierała owymi ciepłymi uczuciami, które pozostawały w sercu jeszcze bardzo długo. Matka rozmawiała z kucharzem w kulturalny sposób, a nawet żartowała. W porze malowniczych zachodów słońca życie w szalupie wydawało się nawet całkiem znośne. W takich chwilach patrzyłem na niego – tak! – z czułością. Więcej, z miłością. Wyobrażałem sobie, że jesteśmy przyjaciółmi na śmierć i życie. To prawda, był szorstki, nawet wtedy, gdy miał dobry nastrój, ale udawaliśmy, nawet przed sobą, że tego nie dostrzegamy. Zapewniał nas, że w końcu natrafimy na jakąś wyspę. To była nasza największa nadzieja. Wypatrywaliśmy oczy, badając wzrokiem horyzont, ale wyspa się nie pojawiała. Właśnie wtedy zaczął podkradać żywność i wodę.

Płaski i nieskończony Pacyfik był jak mur, który otaczał nas ze wszystkich stron. Nie wyobrażałem sobie, żebyśmy się kiedykolwiek przez ten mur przebili.

W końcu ją zabił. Kucharz zabił moją matkę. Konaliśmy z głodu. Byłem słaby jak mucha. Nie mogłem utrzymać schwytanego żółwia. Straciliśmy go z mojej winy. Kucharz uderzył mnie w twarz. Matka uderzyła kucharza. Oddał jej. Odwróciła się do mnie i powiedziała: – Uciekaj! – popychając mnie w stronę tratwy. Skoczyłem za burtę. Myślałem, że ona skoczy za mną. Wylądowałem w wodzie. Wgramoliłem się na tratwę. Tymczasem w szalupie wywiązała się walka. Patrzyłem na to całkiem biernie. Moja matka walczyła z rosłym mężczyzną. Był przebiegły i muskularny. Schwycił ją za przegub i wykręcił jej rękę. Matka krzyknęła i upadła. Rzucił się na nią. Błysnął nóż. Podniósł go. Opuścił. Kiedy go znów podniósł, nóż był czerwony. Podnosił się i opadał. Nie widziałem matki. Leżała na dnie łodzi. Widziałem tylko jego. W końcu znieruchomiał. Podniósł głowę i spojrzał w moją stronę. Rzucił czymś we mnie. Nitka krwi chlasnęła mnie w twarz. Żadne uderzenie biczem nie mogłoby mnie bardziej zaboleć. Trzymałem w rękach głowę swojej matki. Odrzuciłem ją. Utonęła w obłoku krwi, ciągnąc za sobą warkocz jak ogon. Ryby zanurkowały spiralnie za nią, ale nagle pojawił się długi, szary cień rekina i głowa zniknęła. Podniosłem wzrok. Nie dostrzegłem kucharza. Ukrył się na dnie łodzi. Pokazał się ponownie, kiedy wyrzucał ciało mojej matki za burtę. Usta miał całe czerwone. W wodzie zakotłowało się od ryb.

Spędziłem resztę dnia i noc na tratwie, cały czas patrząc na niego. Nie padło ani jedno słowo. Mógł odciąć tratwę. Ale nie zrobił tego. Trzymał mnie blisko siebie, jak wyrzut sumienia.

Rano, kiedy mogłem go już widzieć wyraźnie, przyciągnąłem tratwę do łodzi i przeszedłem na nią. Byłem bardzo słaby. Kucharz nie odezwał się słowem. Ja czułem dziwny spokój. Zobaczyłem, że złapał właśnie żółwia. Dał mi się napić jego krwi. Sprawił go i wyłożył mi najlepsze kąski na środkowej ławce. Zjadłem wszystko.

Potem stoczyliśmy walkę i zabiłem go. jego twarz pozbawiona była wyrazu; nie było na niej ani rozpaczy, ani gniewu, nie było strachu ani bólu. Dał za wygraną. Pozwolił się zabić, choć nie bez walki. Wiedział, że posunął się za daleko, nawet według jego własnych, bestialskich standardów. Przekroczył pewną granicę i nie chciał dłużej żyć. Ale do końca nie okazał skruchy. Dlaczego tak uparcie pielęgnujemy zło w sobie?

Nóż leżał przez cały czas na ławce. Obaj o tym wiedzieliśmy. Mógł mnie nim od razu zaatakować. Ale położył go na ławce i ja po ten nóż sięgnąłem. Uderzyłem go w brzuch. Twarz wykrzywił mu grymas, ale nadal stał. Wyciągnąłem nóż i ugodziłem go po raz drugi. Trysnęła krew. Mimo to wciąż nie upadał. Patrząc mi w oczy, leciutko uniósł głowę. Czy chciał mi w ten sposób coś podpowiedzieć? Zrozumiałem, że tak. Uderzyłem go w szyję, tuż obok jabłka Adama. Runął ciężko jak głaz. I skonał. Bez słowa, nawet tego ostatniego. Wypluł tylko z charkotem trochę krwi. Nóż ma potworną dynamikę; kiedy nabierze impetu, trudno go zatrzymać. Dźgałem go raz za razem. Jego krew działała kojąco na spękaną skórę rąk. Serce stawiało opór – te wszystkie rurki i przewody łączące je z organizmem. Udało mi się je w końcu wyrwać. Było przepyszne, znacznie smaczniejsze niż żółwie. Zjadłem też wątrobę. Odkrawałem wielkie kawały mięsa.

To był bardzo zły człowiek. Co gorsza, wyzwolił zło we mnie – egoizm, gniew, bezwzględność. Muszę z tym żyć.

Zaczęła się samotność. Zwróciłem się do Boga. Przeżyłem.

[długie milczenie]

Czy to lepsza wersja? Jest w niej coś, w co trudno uwierzyć? Coś, co należałoby zmienić?

Pan Chiba: – Co za straszliwa historia.

[długie milczenie]

Pan Okamoto: – Zebra złamała nogę i tajwański marynarz złamał nogę, zauważył pan?

– Nie zauważyłem.

– I hiena odgryzła tę nogę, tak jak kucharz odciął nogę marynarzowi.

– Och, Okamoto-san, jest pan bardzo spostrzegawczy.

– A ten ślepy Francuz w innej szalupie, którego spotkali – czy nie wyznał, że zabił mężczyznę i kobietę?

– To prawda.

– Kucharz zabił marynarza i matkę chłopca.

– Niesamowite.

– Obie wersje pasują do siebie.

– A więc tajwański marynarz to zebra, matka chłopca to orangutan, a kucharz… to hiena, co by oznaczało, że on sam jest tygrysem!

– No tak. Tygrys zabił hienę – i ślepego Francuza – tak jak on zabił kucharza.

Pi Patel: – Macie panowie jeszcze batonik?

Pan Chiba: – Bardzo proszę!

– Dziękuję.

Pan Chiba: – Ale co by to oznaczało, Okamoto-san?

– Nie mam pojęcia.

– A co z tą wyspą? Kim są surykatki?

– Nie wiem.

– A zęby? Czyje zęby były na drzewie?

– Nie wiem. Nie siedzę w głowie tego chłopca.

[długie milczenie]

Pan Okamoto: – Przepraszam, że o to pytam, ale czy kucharz nie mówił czegoś o zatonięciu „Tsimtsuma”?

– W tej drugiej historii?

– Tak.

– Nie mówił.

– Nie napomykał o żadnych okolicznościach, które mogłyby rzucić światło na to, co stało się wczesnym rankiem 2 lipca?

– Nie.

– O przyczynach natury mechanicznej lub związanych z konstrukcją statku?

– Nie.

– O jakichś innych statkach lub obiektach na oceanie?

– Nie.

– W ogóle nie potrafił wyjaśnić przyczyn zatonięcia „Tsimtsuma”?

– Nie.

– Czy mówił, dlaczego nie wysłali sygnału SOS?

– A gdyby nawet wysłali, to co? O ile wiem, kiedy tonie przerdzewiała, zdezelowana łajba, która nie ma szczęścia wieźć ropy naftowej, i to w ilościach zdolnych zniszczyć cały ekosystem, nie obchodzi to psa z kulawą nogą. Taki statek pozostawia się na pastwę losu.

– Kiedy spółka Oika zorientowała się, że dzieje się coś niedobrego, było za późno. Byliście za daleko, żeby ratować was z powietrza. Polecono statkom na tym obszarze, aby zaostrzyły czujność. Z ich raportów wynikało, że nie dostrzeżono niczego.

– A skoro już o tym mowa: nie tylko statek był do bani. Także załoga: ponurzy, antypatyczni ludzie, którzy udawali, że ciężko pracują, kiedy pojawiał się oficer, ale nie robili nic, kiedy oficera w pobliżu nie było. Nie znali słowa po angielsku, więc nie można się było z nimi porozumieć. Od niektórych jechało alkoholem już w południe. Kto wie, co ci idioci mogli zmalować? Oficerowie…

– Co pan przez to rozumie?

– Przez co?

– Przez to „co ci idioci mogli zmalować?”.

– To, że po pijanemu mogło im odbić i wypuścili zwierzęta.

Pan Chiba: – Kto miał klucze od klatek?

– Ojciec.

Pan Chiba: – Jak mogli otworzyć klatki, skoro nie mieli kluczy?

– Nie wiem. Może łomami.

Pan Chiba: – Po co mieliby to robić? Po co ktoś wypuszczałby dzikie zwierzęta z klatek?

– Nie wiem. Trudno odgadnąć, co się dzieje w głowie pijanego. Mogę tylko powiedzieć, co się stało. Zwierzęta zostały wypuszczone.

Pan Okamoto: – Przepraszam bardzo, czy ma pan jakieś zastrzeżenia co do kwalifikacji załogi?

– Bardzo poważne.

– Czy widział pan jakiegoś oficera, który był pod wpływem alkoholu?

– Nie.

– Ale widział pan pijanych marynarzy?

– Tak.

– Czy oficerowie działali w sposób kompetentny i profesjonalny?

– Nie mieliśmy z nimi żadnej styczności. Nigdy nie zbliżali się do zwierząt.

– Chodzi mi o dowodzenie statkiem.

– Skąd mam wiedzieć? Czy sądzi pan, że spotykaliśmy się z nimi codziennie przy herbatce? Mówili po angielsku, ale wcale nie dużo lepiej niż załoga. Dawali nam do zrozumienia, że nie jesteśmy mile widziani w mesie i podczas posiłków prawie się do nas nie odzywali. Mówili cały czas po japońsku, jakby nas tam nie było. Byliśmy dla nich po prostu nędzną indyjską rodziną z kłopotliwym ładunkiem. W końcu zaczęliśmy jadać samotnie, w kajucie rodziców. Mój brat Ravi mawiał: „Przygoda wzywa!”, i tylko poczucie uczestnictwa w przygodzie pozwalało mi jakoś znieść ten rejs. Większość czasu spędzaliśmy na czyszczeniu klatek z nawozu i na karmieniu zwierząt. Ojciec pełnił funkcję weterynarza. Dopóki zwierzęta były zdrowe, dopóty wszystko było w porządku. A czy oficerowie byli kompetentni, tego nie wiem.

– Mówi pan, że statek przechylił się na burtę? – Tak.

– I że był też przechył w stronę rufy?

– Tak.

– A więc najpierw zatonęła część rufowa?

– Tak.

– A nie dziób?

– Nie.

– Jest pan pewien? Był przechył do tyłu?

– Tak.

– Czy statek zderzył się z jakąś inną jednostką?

– Nie widziałem żadnej innej jednostki.

– A może uderzył w jakiś inny obiekt?

– Ja tego w każdym razie nie widziałem.

– Czy widać było, że uderzył w dno?

– Nie, zniknął pod wodą.

– Czy po opuszczeniu Manili zauważył pan jakieś problemy mechaniczne?

– Nie.

– Czy, pana zdaniem, ładunek był odpowiednio zabezpieczony?

– Płynąłem statkiem pierwszy raz w życiu. Nie wiem, jak powinno to wyglądać.

– Jest pan pewien, że usłyszał pan eksplozję?

– Tak.

– A jakieś inne odgłosy?

– Setki.

– Myślę o takich, które tłumaczyłyby zatonięcie.

– Takich nie słyszałem.

– Powiedział pan, że statek zatonął szybko.

– Tak.

– Mógłby pan określić, jak długo to trwało?

– Trudno powiedzieć. To poszło błyskawicznie. Myślę, że wszystko trwało niespełna dwadzieścia minut.

– I dookoła było pełno różnych szczątków?

– Tak.

– Czy, pana zdaniem, w statek mogła uderzyć tak zwana fenomenalna fala?

– Nie sądzę.

– Ale szalał sztorm?

– Morze było wzburzone. Wiał wicher i padało.

– Jak wysokie były fale?

– Bardzo wysokie. Na dwadzieścia pięć-trzydzieści stóp.

– Czyli właściwie średnie.

– Ale nie dla kogoś, kto znajdzie się w szalupie.

– Tak, oczywiście. Mówię o frachtowcu.

– Może były wyższe. Nie wiem. Pogoda była taka, że truchlałem ze strachu, to jedno wiem na pewno.

– Mówił pan, że pogoda szybko się zmieniała. Zaraz po tym, jak statek zatonął, nastał piękny dzień, tak, zdaje się, pan powiedział.

– Tak.

– Wygląda na to, że był to tylko przelotny szkwał.

– Ale zatopił statek.

– I właśnie to nas tak dziwi.

– Cała moja rodzina zginęła.

– Bardzo nam przykro.

– Na pewno nie tak, jak mnie.

– A zatem co się stało, panie Patel? Jesteśmy zdezorientowani. Wszystko było niby normalnie i nagle…

– I nagle statek normalnie utonął.

– Dlaczego?

– Nie wiem. To panowie powinniście wiedzieć. Jesteście ekspertami. Spróbujcie spożytkować swoją wiedzę.

– Nic z tego nie rozumiemy,

[długie milczenie]

Pan Chiba: – I co teraz?

Pan Okamoto: – Poddajemy się. Tajemnica zatonięcia „Tsimtsuma spoczywa na dnie Pacyfiku.

[długie milczenie]

Pan Okamoto: – A więc tak to wygląda. Chyba już pójdziemy. No cóż, panie Patel, myślę, że wiemy już wszystko, co trzeba. Bardzo nam pan pomógł. Dziękujemy panu bardzo za współpracę.

– Nie ma za co. Zanim panowie pójdą, chciałbym o coś zapytać. – Tak?

– „Tsimtsum” zatonął 2 lipca 1977 roku.

– Tak.

– A ja, jedyny pasażer ocalały z katastrofy, dotarłem do wybrzeży Meksyku 14 lutego 1978 roku.

– Zgadza się.

– Opowiedziałem panom dwie historie obejmujące 227 dni.

– Tak jest.

– Żadna z nich nie wyjaśnia zagadki zatonięcia statku.

– Żadna.

– Nie ma w nich dla was żadnej istotnej różnicy.

– To prawda.

– Nie możecie stwierdzić, która jest prawdziwa, a która nie. Musicie mi wierzyć na słowo.

– Chyba tak.

– W obu statek tonie, cała moja rodzina ginie, a ja doznaję cierpień.

– Tak, to prawda.

– Proszę mi wobec tego powiedzieć: skoro nie ma pomiędzy nimi różnicy i żadnej nie da się potwierdzić, którą panowie wolą? Która jest lepsza: ta ze zwierzętami, czy ta bez zwierząt?

Pan Okamoto: – Ciekawe pytanie…

Pan Chiba: – Ta ze zwierzętami.

Pan Okamoto: – Tak. Historia ze zwierzętami jest lepsza.

Pi Patel: – Dziękuję. I tak samo jest z Bogiem.

[milczenie]

Pan Chiba: – Co on powiedział?

Pan Okamoto: – Nie wiem.

Pan Chiba: – Proszę spojrzeć, on, płacze.

[długie milczenie]

Pan Okamoto: – Będziemy po drodze uważać. Nie chcielibyśmy się natknąć na Richarda Parkera.

Pi Patel: – Proszę się nie martwić, nie natkniecie się. Ukrył się w takim miejscu, gdzie nigdy go nie znajdziecie.

Pan Okamoto: – Dziękujemy, że zechciał pan nam poświęcić tyle czasu, panie Patel. jesteśmy bardzo wdzięczni. I naprawdę szczerze panu współczujemy z powodu tego, co się stało.

– Dziękuję.

– Co pan teraz zamierza?

– Chyba pojadę do Kanady.

– A nie z powrotem do Indii?

– Nie. Teraz nie mam tam do czego wracać. Najwyżej do smutnych wspomnień.

– Wie pan oczywiście, że otrzyma pan pieniądze z ubezpieczenia.

– Ach…

– Tak. Oika będzie z panem w kontakcie,

[milczenie]

Pan Okamoto: – Chyba już pójdziemy. Wszystkiego najlepszego, panie Patel.

Pan Chiba: – Wszystkiego najlepszego.

– Dziękuję.

Pan Okamoto: – Do widzenia.

Pan Chiba: – Do widzenia.

Pi Patel: – Może trochę ciasteczek na drogę?

Pan Okamoto: – Chętnie.

– Proszę, po trzy dla każdego.

– Dziękuję.

Pan Chiba: – Dziękuję.

– Nie ma za co. Do widzenia. Bóg z wami, moi bracia.

– Dziękujemy. Bóg z panem, panie Patel. Pan Chiba: – Do widzenia.

Pan Okamoto: – Umieram z głodu. Chodźmy coś zjeść. Możesz to już wyłączyć.

ROZDZIAŁ 100

W swoim liście do mnie pan Okamoto wspominał tę rozmowę jako „trudną i zapadającą w pamięć”. Wspominał Piscine’a Molitora Patela jako chłopca „bardzo wychudzonego, bardzo upartego i bardzo bystrego”.

Jego raport w swojej zasadniczej części brzmiał następująco:

Jedyny ocalały pasażer nie potrafił rzucić światła na przyczyny zatonięcia „Tsimtsuma”. Statek zatonął najwyraźniej bardzo szybko, co wskazywałoby na powstanie rozległej wyrwy w kadłubie. Duża ilość rozmaitych szczątków zdaje się potwierdzać tę teorię. Jednak precyzyjne określenie przyczyn uszkodzenia kadłuba jest niemożliwe. Tego dnia nie odnotowano poważniejszych anomalii pogodowych w tym kwadrancie. Ocena pogody ze strony ocalałego jest czysto wrażeniowa i budzi wątpliwości. Pogoda mogła być co najwyżej jednym z dodatkowych czynników. Prawdopodobnie przyczyną zatonięcia był czynnik wewnętrzny. Ocalały twierdzi, że słyszał wybuch, co wskazywałoby na poważną awarię w maszynowni, być może eksplozję kotła, jest to jednak tylko spekulacja. Statek miał dwadzieścia dziewięć lat (stocznia firmy Erlandson i Skank w Malmö, 1948); generalny remont przeprowadzono w 1970 roku. Jedną z możliwych przyczyn katastrofy jest czynnik pogodowy w połączeniu ze zużyciem materiału i konstrukcji, ale to jedynie przypuszczenie. Tego dnia nie odnotowano na tym obszarze żadnych innych katastrof, a zatem wyklucza się kolizję statków. Możliwa jest kolizja z jakimiś szczątkami, jednak tej ewentualności nie da się zweryfikować. Eksplozję wyjaśniałoby zderzenie z pływającą miną, hipoteza ta wydaje się jednak zbyt fantastyczna, jako że najpierw zatonęła część rufowa, co wskazywałoby na to, że wyrwa w kadłubie powstała od strony rufy. Ocalały podał w wątpliwość kompetencje załogi, nie potrafi jednak powiedzieć nic o oficerach. Oika Shipping Company zapewnia, że ładunek był absolutnie legalny i bezpieczny i że armatorowi nic nie wiadomo o jakichkolwiek problemach z załogą czy oficerami.

Posiadane dowody i zeznania nie pozwalają na określenie przyczyn katastrofy. Oika uruchomi standardowe procedury związane z wypłatą świadczenia ubezpieczeniowego. Nie widzimy celowości podejmowania innych działań. Zaleca się zamknięcie sprawy.

Na marginesie informujemy, że relacja jedynego ocalałego, pana Piscine’a Molitora Patela, obywatela Indii, jest świadectwem wielkiej odwagi i woli przetrwania w obliczu niezwykle trudnych i tragicznych okoliczności. Na podstawie swych dotychczasowych doświadczeń prowadzący dochodzenie mogą stwierdzić, że ta dramatyczna historia nie ma sobie równych w całej historii katastrof morskich. Niewielu rozbitków może się poszczycić przeżyciem tak długiego okresu na oceanie, a już na pewno żaden tym, że przeżył w towarzystwie dorosłego tygrysa bengalskiego.

Yann Martel

***