Najnowsza historia Rosji, ewolucja od socjalizmu do raczkującego jeszcze kapitalizmu, przerażająca wręcz antyutopia, narkotyczne seanse spirytystyczne, wow-czynniki, koka i grzybki zażywane przez przedstawicieli generacji „P”, która wybrała pepsi, tak jak wcześniej wybierano Breżniewa... O tym jest „Generation P” Wiktora Pielewina, powieść — bardzo nieśmiało zaryzykowałabym stwierdzenie — społeczno-obyczajowa.

Głównym bohaterem książki Pielewina jest Wawa Tatarski, który jest absolwentem literatury, a w nowej XXI-wiecznej rzeczywistości rosyjskiej odnajduje się jako copywriter. Wraz z nim i jego awansami stopniowo poznajemy mechanizmy reklamy i dowiadujemy się, że rządzi ona naszymi poczynaniami. Zagłębiając się w lekturę odkrywamy dosyć niepokojące prawdy: TV nas ogłupia, tym ogłupianiem steruje grupa ludzi, którzy kreują nasz świat. No dobrze, a kto kieruje nimi?

Wiktor Pielewin

Generation „P”

Pamięci klasy średniej.

I’m sentimental, if you know what I mean; I love the country but I can’t stand the scene. And I’m neither left or right. I’m just staying home tonight, Getting lost in that hopeless little screen.

Leonard Cohen

(Sentymentalny z wiekiem robię się; Kocham ten kraj, choć w scenografii złej, Nie jestem z lewej ani z prawej, We własnym domu nocą bawię, Topiąc wzrok w ekranu mętnym szkle.

Demokracja, przekład Macieja Zembatego)

Wszystkie występujące w tekście marki handlowe są własnością ich szanownych posiadaczy, wszelkie prawa zostały zachowane. Nazwy towarów i nazwiska polityków nie wskazują na istniejące realnie produkty rynkowe i odnoszą się jedynie do projekcji elementów handlowo-politycznej przestrzeni informacyjnej, samoczynnie indukowanych w postaci podmiotów indywidualnego umysłu. Autor prosi, by potraktowano je wyłącznie jako takie. Pozostałe zbieżności są przypadkowe. Opinie autora mogą się nie pokrywać z jego punktem widzenia.

Pokolenie „P”

Kiedyś w Rosji naprawdę żyło beztroskie młode pokolenie, które pewnego razu, uśmiechnąwszy się do lata, morza i słońca — wybrało pepsi.

Obecnie trudno już ustalić, czemu tak się stało. Zapewne nie chodziło tylko o niezwykłe walory smakowe rzeczonego napoju. I nie o kofeinę, która sprawia, że dzieciaki stale domagają się nowej działki, i która od maleńkości wprowadza je konsekwentnie w kokainowy ciąg. I nawet nie o trywialną łapówkę — chciałoby się wierzyć, że partyjny biurokrata, od którego zależało podpisanie umowy, po prostu wziął i pokochał tę ciemną musującą ciecz wszystkimi porami swej rozczarowanej do komunizmu duszy.

Przyczyną najprawdopodobniej było to, że ideolodzy ZSRR uważali, iż prawda może być tylko jedna. Dlatego też pokolenie „P” rzeczywiście nie miało żadnego wyboru i dzieci radzieckich lat siedemdziesiątych wybierały pepsi dokładnie tak samo, jak ich rodzice wybierali Breżniewa.

Jakkolwiek zresztą było, owe dzieci, leżąc latem na plaży, długo patrzyły w bezchmurny błękitny horyzont, piły ciepłą pepsi-colę, rozlewaną do szklanych butelek w mieście Noworosyjsku, i marzyły o tym, że kiedyś daleki zakazany świat, leżący po tamtej stronie morza, wkroczy w ich życie.

Minęło dziesięć lat i ów świat zaczął wkraczać — najpierw ostrożnie i z uprzejmym uśmiechem, a potem coraz pewniej i śmielej. Jedną z jego wizytówek okazał się spot reklamujący pepsi-colę — spot, który, jak podkreślało wielu badaczy, stał się punktem zwrotnym w rozwoju całej światowej kultury. W reklamie występują dwie małpy. Jedna pije „zwykłą colę” i w rezultacie potrafi wykonywać parę prościutkich zadań logicznych z klockami i patyczkami. Druga małpa pije pepsi-colę. Z radosnym pohukiwaniem odjeżdża w stronę morza dżipem, obejmując kilka dziewcząt, które najwyraźniej w nosie mają równouprawnienie kobiet (kiedy się wchodzi w bliskie stosunki z małpami, najlepiej po prostu nie myśleć o takich rzeczach, albowiem zarówno równouprawnienie, jak i nierównouprawnienie stanowiłoby takie samo brzemię dla duszy).

Właściwie już wtedy można się było zorientować, że wcale nie chodzi o pepsi-colę, tylko o pieniądze, które się z nią bezpośrednio wiążą. Na taki wniosek naprowadzała, po pierwsze, klasyczna freudowska asocjacja, związana z kolorem produktu; po drugie zaś, logiczny wywód — kto pije pepsi-colę, tego stać na drogie samochody. Nie zamierzamy jednak zapuszczać się w dogłębną analizę tego spotu (chociaż, być może, właśnie tu dałoby się znaleźć wytłumaczenie, czemu generacja lat sześćdziesiątych tak uparcie nazywa pokolenie „P” gównopijami). Dla nas istotne jest to, że ostatecznie symbolem pokolenia „P” stała się małpa w dżipie.

Z przykrością uświadomiliśmy sobie, jak chłopcy z agencji reklamowych przy Madison Avenue postrzegają swoje audytorium, tak zwaną target group. Imponująca była jednak ich dogłębna znajomość życia. Właśnie ten spot uzmysłowił mnóstwu wegetujących w Rosji małp, że nadeszła pora, by przesiadać się do dżipów i łączyć się z córami człowieczymi.

Głupotą byłoby doszukiwać się tu antyrosyjskiego spisku. Antyrosyjski spisek bez wątpienia istnieje — tyle tylko, że należy doń cała dorosła populacja Rosji. Tak że pepsi-cola nie ma tu zupełnie nic do rzeczy. To, co się stało, było częścią ogólnoświatowego procesu, który znalazł odbicie w wielu książkach (wystarczy wspomnieć choćby Oczekiwanie na małpy Andrieja Bitowa czy Plażę w Brazzauille Williama Boyda). Proces ten nie ominął też Ameryki, chociaż tam wszystko przebiegało zupełnie inaczej. Coca-cola całkowicie, definitywnie i nieodwracalnie wyparła pepsi-colę z czerwonego barwnego tła, co dla człowieka znającego się na rzeczy jest równie doniosłe jak zwycięstwo pod Waterloo. Wiązało się to z działalnością religijnej prawicy, która w Stanach Zjednoczonych jest bardzo silna. Ludzie ci nie uznają teorii ewolucji; coca-cola lepiej się wpisuje w ich obraz świata, ponieważ pijąca ją małpa nadal pozostaje małpą. A zresztą zbyt długo już mówimy o małpach — przecież mieliśmy poszukiwać człowieka.

Wawilen Tatarski urodził się na długo przed owym historycznym zwycięstwem czerwonego nad czerwonym. W związku z tym automatycznie znalazł się w pokoleniu „P”, chociaż przez długi czas nie miał o tym pojęcia. Gdyby w tamtych odległych latach ktoś mu powiedział, że gdy dorośnie, zostanie copywriterem, Wawilen zapewne ze zdumienia upuściłby butelkę pepsi-coli na gorące otoczaki pionierskiej plaży. W tamtych odległych latach dzieci powinny były marzyć o lśniącym hełmie strażaka lub białym fartuchu lekarza. Nawet nieszkodliwe słówko „dizajner” wydawało się podejrzanym neologizmem, który przyjął się we wspaniałym języku rosyjskim na zasadzie lingwistycznego limitu, do pierwszego poważnego zaostrzenia sytuacji politycznej.

W owych czasach jednak zarówno w języku, jak i w życiu wiele było rzeczy podejrzanych i dziwnych. Weźmy chociażby samo imię „Wawilen”. Uszczęśliwił nim Tatarskiego jego ojciec, w którego duszy połączyły się w jedną całość wiara w komunizm i ideały lat sześćdziesiątych. Imię było zlepkiem słów „Wasilij Aksionow” i „Włodzimierz Iljicz Lenin”. Ojciec Tatarskiego najwyraźniej bez trudu potrafił sobie wyobrazić zagorzałego leniniatę, któremu swobodna proza Aksionowa uświadamia, że marksizm od swego zarania opowiadał się za wolną miłością, albo sfiksowanego na punkcie jazzu estetę, którego jakaś szczególnie przeciągła saksofonowa rulada nagle naprowadza na myśl, że komunizm zwycięży. Ale taki był nie tylko ojciec Tatarskiego — takie było całe radzieckie pokolenie lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych, które podarowało światu niezależną pieśń, a zakończyło wysłaniem w czarną pustkę kosmosu pierwszego sputnika — czteroogoniastego plemnika przyszłości, która nigdy nie nadeszła.

Tatarski wstydził się bardzo swego imienia i kiedy tylko mógł, przedstawiał się „Wowa”. Potem zaczął kłamać przyjaciołom, że ojciec nadał mu to imię dlatego, iż pasjonował się mistyką Wschodu i chodziło mu o starożytne miasto Babilon i że on, Wawilen, miał zostać spadkobiercą tajemnej doktryny tego grodu. Zlepek Aksionowa z Leninem ojciec zaś sklecił dlatego, że jako zwolennik manicheizmu i filozofii naturalnej czuł się zobowiązany do zrównoważenia pierwiastka jasnego ciemnym. Mimo tak błyskotliwego wyjaśnienia Tatarski w wieku lat osiemnastu z satysfakcją zgubił swój pierwszy dowód osobisty, a drugi wydano mu już na imię Władimir.

Później jego życie płynęło zupełnie zwyczajnie. Wstąpił na uczelnię techniczną — oczywiście nie dlatego, że lubił technikę (jego specjalnością miały być jakieś elektryczne piece hutnicze), ale dlatego, że nie chciał iść do wojska. Kiedy skończył dwadzieścia jeden lat, przydarzyło mu się jednak coś, co przesądziło o jego dalszych losach.

Latem na wsi Tatarski przeczytał mały tomik Borysa Pasternaka. Wiersze, do których dawniej nie miał żadnego zamiłowania, tak dalece nim wstrząsnęły, że przez kilka tygodni nie potrafił myśleć o niczym innym, a potem sam zaczął je pisać. Na zawsze zapamiętał zardzewiały szkielet autobusu, skośnie wrośnięty w ziemię na skraju podmoskiewskiego lasu. W pobliżu tego szkieletu przyszedł mu do głowy pierwszy w życiu wers — „Sardynki chmur płyną na południe” (później zawsze miał wrażenie, że ten wiersz zalatuje rybą). Jednym słowem, przypadek był absolutnie typowy i w sposób typowy się zakończył — Tatarski podjął studia w Instytucie Literatury. Niestety, na wydział poezji się nie dostał i musiał się zadowolić przekładami z języków narodów Związku Radzieckiego. Tatarski wyobrażał sobie swoją przyszłość mniej więcej tak: w ciągu dnia — puste audytorium w instytucie, „rybka” z uzbeckiego czy kirgiskiego, którą należy zrymować na jutro, a wieczorami — praca dla potomności.

Potem niepostrzeżenie nastąpiło pewne istotne dla jego przyszłości zjawisko. Związek Radziecki, który zaczęto modernizować i ulepszać mniej więcej w tym samym czasie, kiedy Tatarski postanowił zmienić zawód, ulepszył się do tego stopnia, że przestał istnieć (jeśli państwo jest w stanie popaść w nirwanę, był to akurat taki przypadek). W tej sytuacji o żadnych przekładach z języków narodów ZSRR nie mogło już być mowy. To był cios, ale Tatarski jakoś go zniósł. Pozostawała jeszcze praca dla potomności.

I tu zdarzyła się rzecz nieprzewidziana. Z potomnością, której Tatarski postanowił poświęcić swą pracę i życie, także zaczęło się coś dziać. Przecież potomność — tak w każdym razie myślał wówczas Wawilen — jest czymś niezmiennym, niezniszczalnym i całkowicie niezależnym od ulotnych ziemskich układów, czyli właściwie wiecznością. Skoro, na przykład, mały tomik Pasternaka, który odmienił życie Tatarskiego, już trafił do potomności, to nie ma takiej siły, która mogłaby go stamtąd wyrzucić.

Okazało się jednak, że niezupełnie jest tak. Okazało się, że potomność trwała tylko dopóty, dopóki Tatarski szczerze w nią wierzył, i że w zasadzie nie istniała nigdzie poza granicami owej wiary. Aby szczerze wierzyć w potomność, wiarę tę powinni podzielać inni — jako że wiarę, której nikt nie podziela, nazywa się schizofrenią. Tymczasem z innymi — także tymi, którzy wpajali Tatarskiemu, że powinien się starać przejść do potomności — zaczęło się dziać coś dziwnego.

Nie żeby zmienili swe dotychczasowe poglądy, nic z tych rzeczy. Sama przestrzeń, na którą skierowane były te poglądy (wszak poglądy, jak i spojrzenia, zawsze są na coś skierowane), zaczęła się kurczyć i zanikać, aż wreszcie pozostał z niej tylko mikroskopijny punkcik na przedniej szybie umysłu.

Tatarski próbował walczyć, udając, że właściwie nic się nie dzieje. Początkowo z powodzeniem. Utrzymując ścisłe kontakty z ludźmi, którzy także udawali, że nic się nie dzieje, można było na jakiś czas w to uwierzyć. Koniec nastąpił nieoczekiwanie.

Pewnego razu na spacerze Tatarski przystanął przed witryną zamkniętego na przerwę obiadową sklepu obuwniczego. W głębi roztapiała się w letnim upale sympatyczna gruba ekspedientka, którą Tatarski, nie wiedzieć czemu, od razu nazwał w duchu Manią, a na wystawie wśród mnóstwa różnobarwnych tureckich wyrobów stała para butów bez wątpienia rodzimej produkcji.

Tatarski poczuł przeszywające ukłucie rozpoznania. Były to ostro— nose pantofle na wysokich obcasach, wykonane z dobrej skóry. Koloru żółtorudego, stębnowane niebieską nicią i ozdobione wielkimi złotymi klamerkami w kształcie harf, pantofle nie były po prostu niegustowne czy tandetne. Bardzo wyraźnie ucieleśniały coś, co pewien zapijaczony wykładowca literatury radzieckiej w Instytucie nazywał „nasz Gestalt”, i było to tak żałosne, śmieszne i przejmujące, że Tatarskiemu łzy napłynęły do oczu. Pantofle pokrywała gruba warstwa kurzu — wyraźnie nie trafiły w gust epoki.

Tatarski wiedział, że on także nie trafia w gust epoki, ale zdążył się z tą n^ślą pogodzić i nawet znajdował w niej pewną gorzką słodycz. Określał to słowami Mariny Cwietajewej: „Rzuconych w magazynów ciemne kąty (gdzie nie sięgnął po nie żaden z was!), dla mych wierszy, jak dla win wybornych, nadejdzie jeszcze czas”. Jeśli było w tym uczuciu coś poniżającego, to nie dla niego — raczej dla reszty świata. Stojąc jednak jak wmurowany przed wystawą, Tatarski nagle zrozumiał, że pokrywa się kurzem wcale nie jak naczynie z wybornym winem, ale właśnie jak pantofle z klamerkami w kształcie harf. A poza tym pojął jeszcze jedno: potomność, w którą dawniej wierzył, mogła istnieć tylko dzięki dotacjom państwowym — albo, co właściwie było tym samym — jako coś zakazanego przez państwo. Co więcej, mogła istnieć tylko w postaci półświadomego wspomnienia jakiejś Mani ze sklepu z butami. Mani zaś, tak samo jak jemu, tę problematyczną potomność wbijano do głowy wraz z przyrodoznawstwem i chemią nieorganiczną. Potomność była swobodna, nieskrępowana — gdyby, powiedzmy, nie Stalin zamordował Trockiego, ale na odwrót, reprezentowałyby ją zupełnie inne osoby. Ale nawet to było nieistotne, ponieważ Tatarski doskonale rozumiał, że w takim czy innym układzie Mania i tak nie ma kiedy zajmować się potomnością, i gdy ostatecznie przestanie w nią wierzyć, żadnej potomności więcej nie będzie, no bo gdzie miałaby wtedy być! Czyli, jak po powrocie do domu zapisał w swym notesie: „Kiedy znika podmiot potomności, znikają też wszystkie jej przedmioty, a jedynym podmiotem potomności jest ten, kto chociaż od czasu do czasu o niej sobie przypomina”.

Przestał pisać wiersze: z upadkiem władzy radzieckiej wiersze utraciły sens i wartość. Ostatnie wersy, jakie stworzył zaraz po tym wydarzeniu, były zainspirowane piosenką zespołu DDT („Cóż to jest jesień — to liście…”) i obrazami z późnego Dostojewskiego. Wiersz ów kończył się tak:

Cóż więc to jest wieczność — to jest bania,

Zwykła bania-łażnia z pająkami.
Jeśli o tej bani
Zapomni i Mania,
Co się stanie z ojczyzną i z nami?

Draft Podium

Kiedy tylko wieczność znikła, Tatarski znalazł się w teraźniejszości i okazało się, że zupełnie nic nie wie o świecie, który zdążył wyrosnąć wokół niego w ciągu kilku ostatnich lat.

Ów świat był bardzo dziwny. Zewnętrznie zmienił się mało — chyba tylko o tyle, że na ulicach pojawiło się więcej żebraków, a wszystko dokoła — domy, drzewa, ławki na skwerach — nagle jakoś od razu się postarzało i zbrzydło. Nie można też było powiedzieć, że zmieniło się samo sedno świata, ponieważ świat po prostu nie miał teraz żadnego sedna. We wszystkim panowała trochę przerażająca nieokreśloność. Mimo to jednak ulicami pędziły strumienie mercedesów i toyot, w których siedzieli niezachwianie pewni siebie i tego, co się dzieje, krzepcy faceci, a nawet, jeśli wierzyć gazetom, istniała jakaś polityka wewnętrzna.

W telewizji tymczasem pokazywano te same mordy, na których widok przez ostatnie dwadzieścia lat wszystkim robiło się niedobrze. Teraz właściciele tych mord mówili słowo w słowo to samo, za co dawniej wsadzali innych do ciupy, tylko o wiele śmielej, ostrzej i bardziej radykalnie. Tatarski często wyobrażał sobie Niemcy czterdziestego szóstego roku, gdzie doktor Goebbels histerycznie wrzeszczy przez radio o przepaści, w którą faszyzm wciągnął naród, gdzie były komendant Oświęcimia staje na czele komisji do^cigania nazistowskich zbrodniarzy, gdzie generałowie SS prosto i przystępnie mówią o wartościach liberalnych, a całemu temu kramowi przewodzi gauleiter Prus Wschodnich, który wreszcie przejrzał na oczy. Tatarski oczywiście nienawidził władzy radzieckiej w większości jej przejawów, niemniej jednak nie mógł zrozumieć, po co było zamieniać imperium zła na bananową republikę zła, która importuje banany z Finlandii.

Tatarski zresztą nigdy nie był wielkim moralistą, toteż absorbowała go nie tyle ocena tego, co się dzieje, ile problem utrzymania się przy życiu. Nie miał żadnych znajomych, którzy mogliby mu pomóc, zabrał się więc do rzeczy w sposób najprostszy: zatrudnił się jako sprzedawca w prywatnej budce nieopodal swego domu.

Robota była łatwa, ale nerwowa. W budce było ciemno i zimno jak w czołgu; ze światem łączyło ją malutkie okienko, przez które ledwie dawało się przepchnąć butelkę szampana. Przed ewentualnymi nieprzyjemnościami chroniła Tatarskiego krata z grubych prętów, byle jak przyspawana do ścian. Wieczorem Tatarski oddawał utarg niemłodemu Czeczenowi z ciężkim złotym sygnetem; niekiedy nawet udawało się wykroić dodatkowe parę groszy. Czasami do budki podchodzili początkujący bandyci i łamiącymi się głosami żądali zapłaty za ochronę. Tatarski, zmęczony, odsyłał ich do Husejna. Husejn był chudziutkim, niewysokim młodzianem o oczach wiecznie maślanych od narkotyków; zazwyczaj leżał na materacu w prawie pustej przyczepie kempingowej, która zamykała ciąg kiosków handlowych, i słuchał muzyki sufickiej. Poza materacem w przyczepie znajdował się stół i szafa ogniotrwała, w której leżało dużo pieniędzy, i stał wyszukany model automatu Kałasznikowa z podwieszonym granatnikiem.

Pracując w budce (trwało to prawie rok), Tatarski zdobył dwie nowe cechy. Pierwszą był cynizm, bezkresny jak widok z wieży telewizyjnej w Ostankinie. Druga cecha była zdumiewająca i trudna do wytłumaczenia. Tatarskiemu wystarczyło krótkie spojrzenie na dłonie klienta, by się zorientować, czy da się go oszukać i na jaką sumę, czy można się wobec niego zachować grubiańsko, czy nie, czy zachodzi obawa, że klient zapłaci fałszywym banknotem, i czy warto samemu podsunąć mu taką fałszywkę, wydając resztę. Nie działał tu żaden określony system. Czasem w okienku ukazywała się pięść podobna do owłosionego melona, ale było jasne, że wobec tego klienta można zastosować wszystkie wymienione chwyty. Niekiedy zaś serce Tatarskiego zamierało ze strachu na widok wąskiej kobiecej dłoni o wymanikiurowanych paznokciach.

Pewnego razu ktoś poprosił o paczkę papierosów Davidoff. Dłoń, która położyła na ladzie zmięte sto tysięcy, była nieciekawa. Tatarski zauważył lekkie, prawie niedostrzegalne drżenie palców, popatrzył na starannie opiłowane paznokcie i domyślił się, że klient nadużywa stymulatorów. Mógł to być z powodzeniem albo jakiś bandzior średnich lotów, albo biznesmen — lub też, jak się to najczęściej zdarzało, coś pośredniego między jednym a drugim.

— Jakie Davidoff? Zwykłe czy lighty?

— Lighty — odpowiedział klient, pochylił się i zajrzał w okienko.

Tatarski drgnął — poznał kolegę z Instytutu Literatury, Siergieja Mor-

kowina. Kiedyś Morkowin był jedną z barwniejszych postaci na roku i stylizował się na Majakowskiego — nosił żółty sweter i epatował wyszukanymi wierszami („Mój wiersz, wyraźny niczym topór…” albo „O, Lica Krzyku! O, Mato Hari!”). Prawie się nie zmienił, tylko we włosach miał teraz równiutki przedziałek, a w przedziałku — kilka siwych włosów.

— Wowa? — spytał ze zdziwieniem Morkowin. — Co ty tu robisz?

Tatarski nie wiedział, co odrzec.

— Jasne — rzucił Morkowin. — Chodź, idziemy stąd w cholerę.

Po krótkich namowach Tatarski zamknął sklepik na klucz, i oglądając się bojaźliwie na przyczepę Husejna, ruszył za Morkowinem do jego samochodu. Pojechali do drogiej chińskiej restauracji „Świątynia Księżyca”, zjedli suto zakrapianą kolację i Morkowin opowiedział, czym się ostatnio zajmuje. A zajmował się reklamą.

— Wowa — mówił, chwytając Tatarskiego za rękę i błyskając oczyma — nadeszły niezwykłe czasy. Czegoś takiego nigdy wcześniej nie było i nigdy później nie będzie. Gorączka jak nad Klondike. Za dwa lata wszystko już będzie rozdrapane. A teraz jest realna szansa włączenia się w ten system, nawet gdy się przychodzi prosto z ulicy. Pomyśl tylko, w Nowym Jorku ludzie pół życia oddają, żeby zjeść obiad z właściwymi osobami, a u nas…

Wielu spraw, o których mówił Morkowin, Tatarski po prostu nie rozumiał. Jedyny fragment rozmowy, ldfóry zrozumiał dokładnie, dotyczył schematu funkcjonowania biznesu epoki pierwotnej akumulacji kapitału i jego korelacji z reklamą.

— Cała rzecz odbywa się mniej więcej tak — mówił Morkowin. — Człowiek bierze kredyt. Za ten kredyt wynajmuje biuro, kupuje dżipa cherokee i osiem skrzynek smirnoffa. Kiedy smirnoff się kończy, okazuje się, że dżip jest rozbity, biuro zarzygane, a kredyt trzeba zwrócić. Wtedy bierze się drugi kredyt — trzy razy wyższy od pierwszego. Z tego spłaca się pierwszy kredyt, kupuje się dżipa grand cherokee i szesnaście skrzynek absolutu. Kiedy absolut…

— Rozumiem — przerwał Tatarski. — A co potem?

— Dwa warianty. Jeżeli bank, w którym człowiek wziął kredyt, jest bandycki, to w jakimś momencie człowiek zostaje zabity. Ponieważ innych banków u nas nie ma, tak właśnie najczęściej się dzieje. Jeżeli zaś, przeciwnie, człowiek sam jest bandytą, to ostatni kredyt przerzuca na Bank Państwowy, Gosbank, i ogłasza upadłość. Do jego biura przychodzi komornik, opisuje puste butelki i zarzygany faks, a on po jakimś czasie zaczyna wszystko od początku. Gosbank ma już teraz własnych bandytów, tak że sytuacja się nieco skomplikowała, ale w zasadzie obraz pozostał ten sam.

— Aha — powiedział w zamyśleniu Tatarski. — Nie rozumiem tylko, co to ma wspólnego z reklamą.

— Tu właśnie zaczyna się najważniejsze. Kiedy mniej więcej połowa smirnoffa czy absolutu pozostaje jeszcze niewypita, dżip nadal jest na chodzie, a śmierć wydaje się odległa i abstrakcyjna, w głowie człowieka, który to wszystko zmontował, zachodzi szczególnego rodzaju reakcja chemiczna. Budzi się w nim potężna mania wielkości i facet zamawia sobie klip reklamowy. W dodatku domaga się, aby reklama była bardziej agresywna niż klipy innych idiotów. Finansowo idzie na to mniej więcej trzecia część każdego kredytu. Psychologicznie rzecz jest całkowicie zrozumiała. Człowiek zakłada jakieś małe przedsiębiorstwo pod nazwą „Everest” i tak bardzo zachciewa mu się ujrzeć swoje logo na pierwszym kanale telewizji, gdzieś między reklamą BMW a Coca-Coli, że dałby się za to posiekać. No więc, w chwili, gdy w głowie klienta zachodzi ta reakcja, z krzaków wyłaniamy się my.

Tatarskiemu wielką przyjemność sprawiło owo „my”.

— Sytuacja wygląda tak — ciągnął Morkowin. — Jest kilka studiów, które robią te reklamy, i na gwałt potrzebują pomysłowych scenarzystów, bo dziś wszystko zależy od scenarzysty. A oto na czym polega ta robota: ludzie ze studia znajdują klienta, który chce się pokazać w telewizorze. Ty mu się przyglądasz. On coś mówi. Ty go słuchasz. Potem piszesz scenariusz. Przeważnie jednostronicowy, bo spoty są krótkie. Takie coś może ci zająć dwie minuty, ale przychodzisz do faceta nie wcześniej niż po tygodniu — gość musi być przekonany, że przez cały ten czas biegałeś po pokoju, trzymając się za głowę, i myślałeś, myślałeś, myślałeś. Czyta to, co napisałeś, i w zależności od tego, czy scenariusz mu się podoba, czy nie, zamawia kasetę u twoich ludzi albo zwraca się do kogoś innego. Dlatego w studiu, które cię zatrudnia, jesteś kimś najważniejszym. Od ciebie zależy zamówienie. I jeżeli uda ci się zahipnotyzować klienta, dostajesz dziesięć procent od całkowitego kosztu kasety.

— A ile kosztuje kaseta?

— Zazwyczaj od piętnastu do trzydziestu, średnia cena dwadzieścia.

— Czego? — z niedowierzaniem zapytał Tatarski.

— Boże, no przecież nie rubli. Tysięcy dolarów.

Tatarski w ułamku sekundy obliczył, ile to będzie dziesięć procent od dwudziestu tysięcy, przełknął ślinę i wzrokiem wiernego psa popatrzył na Morkowina.

— Oczywiście, długo to nie potrwa — powiedział Morkowin. — Za parę lat wszystko będzie wyglądało inaczej. Na miejscu rozmaitych brzuchatych drobnych kombinatorów, którzy się zapożyczają na głupstwa, pojawią się ludzie biorący miliony baksów. Zamiast dżipów rozbijających się na latarniach będą zamki nad Loarą i wyspy na Pacyfiku. Zamiast wolnych strzelców będą poważne przedsiębiorstwa. Ale istota tego, co się dzieje w tym kraju, pozostanie ta sama. I, co za tym idzie, zasady naszej roboty nigdy się nie zmienią.

— Jezu — westchnął Tatarski — taka forsa… Aż strach człowieka ogarnia.

— Odwieczne pytanie — zaśmiał się Morkowin. — Czy jestem nędznym robakiem, czy mam jakieś prawa?

— Zdaje się, że już na nie odpowiedziałeś.

— Tak — odparł Morkowin. — Była taka sytuacja.

— No i co?

— To bardzo proste. Jestem nędznym robakiem, który ma niezbywalne prawa. I „lewa”, czyli „elwu”. A właśnie, może pożyczyć ci trochę kasy, co? Wyglądasz, jakbyś cienko prządł. Oddasz, jak interes się rozkręci.

— Dzięki, na razie mam — powiedział Tatarski. — Nie wiesz przypadkiem, skąd się wzięło to słowo — „elwu”? Moi Czeczeni mówią, że nawet na Półwyspie Arabskim wiedzą, co to znaczy. I w języku angielskim jest coś takiego…

— Przypadkiem wiem — odrzekł Morkowin. — To jest LV, skrót od liberał ualues.

Następnego dnia Morkowin zaprowadził Tatarskiego w dość dziwne miejsce. Nazywało się Draft Podium (po kilku minutach wysiłków umysłowych Tatarski zrezygnował z prób zrozumienia, co to znaczy). Draft Podium mieściło się w suterenie starego ceglanego domu w pobliżu centrum. Prowadziły tam ciężkie stalowe drzwi, za którymi znajdowało się niewielkie pomieszczenie, ciasno zastawione sprzętem komputerowym.

Oczekiwało tu Tatarskiego kilku młodych ludzi, wśród których przodował nieogolony chłopak imieniem Siergiej, przypominający młodego Draculę. Poinformował Tatarskiego, że niewielka sześcienna skrzynka z niebieskiego plastiku, stojąca na pustym kartonowym opakowaniu, to komputer Silicon Graphics, który kosztuje cholerną forsę, a program Soft Image, wprowadzony do tego komputera, kosztuje dwa razy więcej. Silicon był największym skarbem tej podziemnej pieczary. Poza tym stało tu jeszcze kilka tańszych komputerów, skanery i jakiś skomplikowany wideomagnetofon z mnóstwem indykatorów. Największe wrażenie zrobił na Tatarskim jeden szczegół — wideomagnetofon miał zamontowane kółko z korbką, takie jak w maszynach do szycia, i za pomocą tego kółka można było ręcznie przesuwać kadry filmu.

Draft Podium miało widoki na pewnego bardzo obiecującego klienta.

— Obiekt ma około pięćdziesiątki — zaciągając się mentolowym papierosem, mówił Siergiej. — Dawniej był nauczycielem fizyki. Kiedy cały ten burdel dopiero się zaczynał, założył spółkę produkującą torciki „Ptasie Mleczko” i w dwa lata natrzaskał taką kasę, że teraz wydzierżawił cały kombinat cukierniczy w Lefortowie. Niedawno wziął duży kredyt. Przedwczoraj wpadł w ciąg alkoholowy, a taki ciąg trwa u niego mniej więcej dwa tygodnie.

— Skąd te informacje? — zainteresował się Tatarski.

— Sekretarka — powiedział Siergiej. — No więc trzeba go łapać teraz i dostarczyć scenariusz, póki facet jeszcze nie wytrzeźwiał. Kiedy jest trzeźwy, zawsze ma chandrę. Spotykamy się z nim jutro o pierwszej w jego biurze.

Nazajutrz wcześnie rano Morkowin przyjechał do Tatarskiego do domu. Przywiózł dużą, jaskrawożółtą plastikową reklamówkę. W środku była marynarka koloru bordo, z materiału przypominającego sukno mundurowe. Kieszonkę na piersiach zdobił jakiś skomplikowany herb, wyglądający jak emblemat z paczki marlboro. Morkowin powiedział, że jest to marynarka klubowa. Tatarski nie zrozumiał, o co chodzi, ale posłusznie ją włożył. Morkowin wyciągnął też z reklamówki szpaner— ski notes w skórzanej okładce, nieprawdopodobnie gruby długopis z napisem „Zoom” i pager — wówczas absolutną nowość w Moskwie.

— To zaczepisz sobie na pasku — powiedział. — Spotykacie się z klientem o pierwszej, a o pierwszej dwadzieścia zadzwonię do ciebie na ten pager. Jak zapiszczy, zdejmiesz go z paska i popatrzysz na niego z ważną miną. Przez cały czas, kiedy klient będzie mówił, rób zapiski w notesie.

— Po co to wszystko? — zaciekawił się Tatarski.

— Jak to, nie rozumiesz? Klient płaci dużą kasę za kawałek papieru i kilka kropel tuszu z drukarki. Musi być absolutnie przekonany, że przed nim za to samo zapłaciło mnóstwo innych ludzi.

— Ja uważam — powiedział Tatarski — że właśnie przez te wszystkie marynarki i pagery może zacząć coś podejrzewać.

— Nie komplikuj. — Morkowin machnął ręką. — Życie jest prostsze i głupsze. Aha, jeszcze to…

Wyjął z kieszeni wąskie etui, otworzył je i podał Tatarskiemu. W etui spoczywał ciężki, niegustowny i pretensjonalny zegarek ze złota i stali.

— To rolex oyster. Ostrożnie, nie zdrap pozłoty — jest fałszywy. Zabieram go tylko, jak idę gdzieś w interesach. Kiedy będziesz rozmawiał z klientem, staraj się, no wiesz, żeby go zauważył. To pomaga.

Życzliwość kolegi dodała Tatarskiemu zapału. O wpół do pierwszej wyszedł z metra. Ludzie z Draft Podium czekali na niego niedaleko wejścia. Przyjechali długim czarnym mercedesem. Tatarski już na tyle orientował się w biznesie, że od razu zgadł, iż samochód jest wynajęty na parę godzin. Siergiej był nadal nieogolony, ale teraz w jego zaroście było coś mrocznie stylowego — pewnie z powodu ciemnej marynarki o nieprawdopodobnie wąskich klapach i muszki. Obok niego siedziała Lena, dziewczyna, która zajmowała się kontraktami i księgowością. Miała na sobie prostą czarną sukienkę (żadnej biżuterii ani makijażu), a w ręku trzymała teczkę ze złotym zameczkiem. Kiedy Tatarski wsiadł do auta, wszyscy troje popatrzyli po sobie i Siergiej polecił kierowcy:

— Jazda.

Lena była zdenerwowana. Przez całą drogę, chichocząc, opowiadała o jakimś Azadowskim — najwyraźniej kochanku swojej koleżanki. Ów Azadowski budził w niej uczucie graniczące z zachwytem; przyjechał do Moskwy z Ukrainy, wprowadził się do jej znajomej, zameldował się, potem ściągnął z Dniepropietrowska siostrę z dwojgiem dzieci, również ich zameldował i natychmiast, bez chwili zwłoki, drogą oficjalną zamienił mieszkanie na dwa, wskutek czego koleżanka Leny znalazła się w mieszkaniu komunalnym, w jednym pokoiku.

— Daleko zajdzie ten facet! — powtarzała Lena.

Szczególnie zachwycało ją to, że siostra z dziećmi zaraz po tej operacji została zesłana z powrotem do Dniepropietrowska; cała opowieść obfitowała w takie szczegóły, że pod koniec jazdy Tatarski miał wrażenie, jakby spędził pół życia w jednym mieszkaniu z Azadowskim i jego bliskimi. Denerwował się zresztą nie mniej niż Lena.

Klient (jego nazwisko nadal pozostawało nieznane) dziwnie przypominał wizerunek, jaki powstał w głowie Tatarskiego po wczorajszej rozmowie. Był to niewysoki, krępy chłopina o przebiegłej twarzy, z której właśnie zaczął ustępować wywołany kacem grymas — najwyraźniej tuż przed spotkaniem zdążył wypić pierwszą szklaneczkę.

Po krótkiej wymianie uprzejmości (mówiła głównie Lena; Siergiej siedział w kącie z nogą założoną na nogę i palił) Tatarski został przedstawiony jako scenarzysta. Siadając przy stole naprzeciw klienta, stuknął roleksem o blat i otworzył notes. Zresztą od razu się okazało, że klient nie ma nic specjalnego do powiedzenia. Bez silnego środka halucynogennego trudno było zaczerpnąć inspirację ze szczegółów jego biznesu — facet kładł nacisk głównie na jakieś podstawki z fluorową powłoką, do której nic nie przywiera. Słuchając i lekko odwracając twarz, Tatarski przytakiwał i kreślił w notesie jakieś esy-floresy. Kątem oka obejrzał pokój — tu też nie było nic ciekawego, jeśli nie liczyć błękitnej reniferowej czapki, wyraźnie bardzo drogiej, która leżała na górnej półce w pustej oszklonej szafie.

Zgodnie z obietnicą, po kilku minutach zadzwonił pager. Tatarski odczepił od paska czarne plastikowe pudełeczko. W okienku widniały słowa: Welcome to the route 666.

Zgrywus, pomyślał Tatarski.

— Czy to z Video International? — zapytał z kąta Siergiej.

— Nie — odparł Tatarski, przejmując piłeczkę. — Te ćwoki już dzięki Bogu do mnie nie dzwonią. To był Sława Zajcew. Na dziś wszystko odwołane.

— Dlaczego? — zapytał Siergiej, unosząc brew. — Jeżeli on myśli, że nam na tym zależy bardziej niż jemu…

— Później pogadamy — powiedział Tatarski.

Klient tymczasem w posępnym milczeniu patrzył na swoją reniferową czapkę w oszklonej szafie. Tatarski spojrzał na jego dłonie. Palce pozostawały splecione, a kciuki kręciły młynka, jakby jeden nawijał na drugi niewidzialną nić. To właśnie była chwila prawdy.

— Nie boi się pan, że wszystko się może skończyć? — zapytał Tatarski. — Sam pan wie, jakie są czasy. A nuż wszystko się zawali?

— Boję się — odparł klient, podnosząc wzrok. — A kto się nie boi? Dziwne pytania pan zadaje.

— Przepraszam — mruknął Tatarski. — To tylko tak sobie.

Pięć minut później rozmowę zakończono. Siergiej wziął od klienta blankiet z jego logo — było to stylizowane ciastko w owalu, pod którym widniały litery LKC. Umówili się na spotkanie za tydzień; Siergiej obiecał, że w tym terminie gotowy będzie scenariusz klipu oraz jakieś „rozplanowanie kadrów” i „kosztorys”.

— Co z tobą, szajba ci odbiła? — zapytał Siergiej Tatarskiego, kiedy wyszli na ulicę. — Kto zadaje takie pytania?

— Nic się nie stało — odparł Tatarski. — Za to już teraz wiem, czego on chce.

Mercedes dowiózł całą trójkę do najbliższej stacji metra.

Po powrocie do domu Tatarski w kilka godzin napisał scenariusz. Już dawno nie czuł takiego przypływu natchnienia. W scenariuszu nie było konkretnej fabuły — składał się z kolejnych historycznych reminiscencji i metafor. Rosła i waliła się w gruzy wieża Babel, wylewał Nil, płonął Rzym, pędzili po stepie okrutni Hunowie — a na drugim planie przesuwała się w kółko wskazówka ogromnego przezroczystego zegara.

„Pokolenia przychodzą i odchodzą — mówił głuchy i demoniczny (Tatarski tak właśnie napisał w scenariuszu) głos za kadrem — a Ziemia trwa wiecznie”.

Ale nawet Ziemia z ruinami imperiów i cywilizacji pogrążała się w końcu w ołowianym oceanie; nad jego ryczącą powierzchnią wznosiła się samotna skała, nawiązująca kształtem do wieży Babel, od której rozpoczynał się scenariusz. Najazd kamery na skałę ukazywał wyryte na kamieniu ciastko z literami LKC, a pod spodem dewizę, którą Tatarski znalazł w książce Skrzydlate latynizmy:

MEDIIS TEMPESTATIBUS PLACIDUS — SPOKOJNY POŚRÓD BURZ LEFORTOWSKI KOMBINAT CUKIERNICZY

W Draft Podium dzieło Tatarskiego wzbudziło grozę.

— Technicznie dałoby się to zrobić bardzo łatwo — powiedział Siergiej. — Ciachnęłoby się kawałki ze starych filmów, podkolorowało, rozciągnęło. Ale to kompletna paranoja. I wręcz śmieszne.

— Paranoja — zgodził się Tatarski. -1 śmieszne. Ale powiedz mi, czego ty chcesz? Dostać nagrodę w Cannes czy zamówienie?

Parę dni później Lena zawiozła klientowi kilka wariantów scenariusza, napisanych przez kogo innego. Występował w nich młody cukiernik o nieokreślonej orientacji seksualnej (chodziło o klasyczny motyw z wujkiem Pietią pederastą i pieskiem; slogan głosił: „A cukiernik miał pieska”), czarne mercedesy, walizka wypchana dolarami i inne ludowe archetypy. Wszystko to klient odrzucił bez podania przyczyn. Lena w rozpaczy pokazała mu scenariusz pióra Tatarskiego.

Do studia wróciła z umową na trzydzieści pięć tysięcy, z czego dwadzieścia wpłacono jako zaliczkę. Był to rekord. Wedle relacji Leny, klient po przeczytaniu scenariusza zachował się jak szczur z Hameln po usłyszeniu całej orkiestry dętej.

— Można było wyciągnąć nawet czterdzieści — powiedziała. — Za późno się, głupia, zorientowałam.

Pieniądze wpłynęły na konto pięć dni później i Tatarski otrzymał uczciwie zarobione dwa tysiące. Siergiej ze swoją ekipą już się wybierał do Jałty, żeby sfilmować odpowiednią skałę, na której w ostatnich ujęciach miało się pojawić wyryte w granicie ciastko, kiedy klienta znaleziono martwego w jego biurze. Ktoś udusił go kablem telefonicznym. Na ciele ofiary znaleziono tradycyjne ślady żelazka, a w ustach wciśnięte bezlitosną ręką ciastko zwane nokturn (nasączony likierem biszkopt, żałobnie gorzka czekolada, całość oproszona tragicznym szronem wiórków kokosowych).

Pokolenia przychodzą i odchodzą, filozoficznie pomyślał Tatarski, a koszula zawsze bliższa ciału.

W ten sposób Tatarski został copywriterem. Nie próbował nawet rozmawiać z żadnym ze swoich dawnych szefów, tylko po prostu zostawił klucze od budki na stopniach przyczepy, w której przesiadywał Husejn. Chodziły słuchy, że za odejście z biznesu Czeczeni żądają dużego wykupu.

Tatarski dość szybko nawiązał nowe znajomości i zaczął współpracować z kilkoma studiami naraz. Takie kokosy, jak ze spokojnym pośród burz Lefortowskim Kombinatem Cukierniczym, niestety, trafiały się niezbyt często. Wkrótce Tatarski zrozumiał, że jeśli jeden projekt na dziesięć zostaje uwieńczony powodzeniem, to już spory sukces. Zarabiał niespecjalnie dużo, ale i tak więcej niż na niwie handlu detalicznego. Swoją pierwszą pracę reklamową wspominał niechętnie, upatrując w niej pewną żenująco skwapliwą gotowość do sprzedania za niewielką zapłatę najwznioślejszych porywów duszy. Kiedy zaś zamówienia posypały się jedno za drugim, zrozumiał, że w biznesie nigdy nie należy okazywać skwapliwości, bo w ten sposób obniża się cenę, a to głupie: sprzedawać to, co najświętsze i najwznioślejsze, trzeba jak najdrożej, bo potem nie będzie już czym handlować. Tatarski wiedział zresztą, że ta zasada bynajmniej nie dotyczy wszystkich. Prawdziwi wirtuozi gatunku, których czasem oglądał w telewizji, potrafili sprzedawać najwznioślejsze idee codziennie, ale w taki sposób, iż nie było żadnych konkretnych powodów do twierdzenia, że coś w ogóle sprzedali, i nazajutrz mogli śmiało zaczynać wszystko od nowa. Jak się coś takiego osiąga, Tatarski nie umiał sobie nawet wyobrazić.

Stopniowo dała się zauważyć pewna bardzo niemiła tendencja: zamawiający otrzymywał opracowany przez Tatarskiego projekt, uprzejmie oznajmiał, że to niezupełnie to, czego mu trzeba, a po paru miesiącach Tatarski natykał się na spot, wyraźnie zrobiony według jego pomysłu. Dochodzenie prawdy było w takich wypadkach bezcelowe.

Poradziwszy się nowych znajomych, Tatarski postanowił wspiąć się w reklamowej hierarchii o stopień wyżej i zaczął opracowywać koncepcje reklamowe. Praca ta niewiele się różniła od poprzedniej. Istniała pewna cudowna książka, po której przeczytaniu można już było nikogo się nie wstydzić i o niczym nie powątpiewać. Nosiła tytuł Positioning: a battle for your mind a napisali ją dwaj wybitni amerykańscy czarodzieje. Ze względu na tematykę książka była w Rosji zupełnie nieprzydatna. O ile Tatarski się orientował, nie toczyła się żadna bitwa między towarami o miejsce w skołowanych mózgach jego rodaków; sytuacja przypominała raczej dymiący pejzaż po wybuchu atomowym. Niemniej jednak książka była pożyteczna. Zawierała masę eleganckich wyrażeń w rodzaju line extention, które można było wstawiać do projektów i wtrącać w rozmowie. Tatarski pojął, czym się różni era rozkładu imperializmu od epoki pierwotnej akumulacji kapitału. Na Zachodzie zamawiający i copywriter razem usiłują zrobić pranie mózgu konsumentowi, a w Rosji to copywriter ma za zadanie zrobić wodę z mózgu zleceniodawcy. Poza tym Tatarski zrozumiał, że Morkowin miał rację i że ta sytuacja nigdy się nie zmieni. Pewnego razu po wypaleniu bardzo dobrego jointa przypadkowo odkrył podstawowe prawo ekonomiczne formacji postsocjalistycznej: pierwotna akumulacja kapitału jest w niej również akumulacją końcową. Przed zaśnięciem Tatarski niekiedy czytał do poduszki Positioning. Uważał tę książkę za swoją małą biblię; porównanie wydawało się tym trafniejsze, że można w niej było znaleźć echa poglądów religijnych, które szczególnie silnie oddziaływały na jego cnotliwą duszę: „Romantyczni copywriterzy lat pięćdziesiątych, którzy odeszli do wielkiej agencji reklamowej w niebiosach…”.

Tiamat-2

Przepowiednia Morkowina zaczęła się spełniać — w reklamie było coraz mniej roboty dla wolnych strzelców i stopniowo kariera Tatarskiego znalazła się w pasie ciszy. Całą robotę zagarniały agencje, które zatrudniały na etatach własnych copywriterów oraz tak zwanych kreatorów. Agencje te wyrastały jak grzyby po deszczu przy drodze lub — tak to ujął Tatarski w jednej ze swych koncepcji — jak areszty i groby za wodzem.

A wódz wreszcie opuszczał swe wygrzane miejsce, Rosję. Jego pomniki wywożono za miasto wojskowymi ciężarówkami (podobno jakiś pułkownik wpadł na pomysł, żeby je przetapiać i pozyskiwać metale kolorowe, i nieźle na tym zarobił, zanim go nakryli), ale na to miejsce przyszła szara niepewność, w której dusza radziecka szybko przegniwała i zapadała się w głąb siebie samej. Gazety zapewniały, że w takiej budzącej lęk niepewności od dawna żyje cały świat i dlatego jest w nim tyle towarów i pieniędzy, a zrozumienie tego faktu utrudnia jedynie „sowiecka mentalność”.

Tatarski nie do końca sobie uświadamiał, co to jest „sowiecka mentalność”, czy też przysłowiowy „Sowiet”, chociaż posługiwał się tymi pojęciami często i z przyjemnością. Ale zdaniem jego nowego pracodawcy, Dmitrija Pugina, nawet nie powinien był niczego rozumieć. Powinien był po prostu mieć taką mentalność! Właśnie na tym polegała jego praca — miał dostosowywać zachodnie koncepcje reklamowe do mentalności rosyjskiego konsumenta. Była to robota freelance — Tatarski tłumaczył ten zwrot „niezależny kopiejkorób”5, mając na myśli przede wszystkim swoje wynagrodzenie.

Pugin, mężczyzna o czarnych wąsach i błyszczących czarnych oczach niczym dwa guziki, napatoczył się przypadkowo, na spotkaniu u wspólnych znajomych. Słysząc, że Tatarski zajmuje się reklamą, okazał powściągliwe zainteresowanie. Tatarski zaś od razu nabrał dla Pugina irracjonalnego szacunku — zaimponowało mu, że tamten siedział przy herbacie w długim czarnym palcie.

Właśnie wtedy zaczęli rozmawiać o sowieckiej mentalności. Pugin zwierzył się Tatarskiemu, że swego czasu sam miał taką mentalność, ale wyzbył się jej całkowicie, pracując przez kilka lat jako taksówkarz w Nowym Jorku. Słone wiatry Brighton Beach wywiały mu z głowy zatęchłe sowieckie schematy i zaraziły go przemożną żądzą sukcesu.

— W Nowym Jorku uświadamiasz sobie szczególnie ostro — powiedział do Tatarskiego przy wódeczce, do której przeszli po herbacie — że możesz całe życie spędzić w ciasnej śmierdzącej kuchni, patrząc na brudne, obsrane podwórko i przeżuwając jakiś nędzny ochłap. Będziesz sobie tak sterczeć przy oknie, patrzeć na całe to gówno i pomyje, i nawet nie zauważysz, jak życie przeminie.

— Ciekawe — odezwał się w zadumie Tatarski — ale czy trzeba po to jechać do Nowego Jorku? Przecież…

— No bo w Nowym Jorku to sobie uświadamiasz, a w Moskwie nie — przerwał mu Pugin. — Zgoda, tutaj tych śmierdzących kuchni i obsranych podwórek jest o wiele więcej. Ale tu za chińskiego boga nie zrozumiesz, że wśród nich upływa całe twoje życie. Nawiasem mówiąc, na tym właśnie polega największa osobliwość sowieckiej mentalności.

Poglądy Pugina były dość dyskusyjne, ale to, co proponował, wydawało się proste, zrozumiałe i logiczne. O ile Tatarski mógł to ocenić zgodnie ze swoją sowiecką mentalnością, projekt był wręcz podręcznikowym przykładem amerykańskiej przedsiębiorczości.

— Pomyśl — mówił Pugin, patrząc przymrużonymi oczyma w przestrzeń nad głową Tatarskiego — Sowiet już prawie niczego nie produkuje sam. A ludzie przecież muszą coś jeść i w coś się ubrać, no nie? Wobec tego wkrótce napłyną tu towary z Zachodu. A wraz z nimi nadciągnie fala reklamy. Ale tej reklamy nie da się tak po prostu przetłumaczyć z angielskiego na rosyjski, bo tu są inne… jakby tu rzec… cultural refe— rences… Krótko mówiąc, reklamę trzeba będzie szybko dostosować do rosyjskiego konsumenta. Co wobec tego robimy my? Uważaj. Bierzemy i zawczasu — rozumiesz? — zawczasu przygotowujemy gotowce reklam wszystkich liczących się brandów. A później, gdy tylko wybije godzina, idziemy z teczuszką do przedstawiciela firmy i robimy biznes. Najważniejsze — to zwerbować w porę ludzi z głową.

Pugin zabębnił palcami po stole — wyraźnie uważał, że już takiego kogoś zwerbował. Tatarski odnosił jednak mgliste wrażenie, że znów robią go w konia. Perspektywy pracy dla Pugina rysowały się mętnie — chociaż robota była jak najbardziej konkretna, nie padło ani jedno słowo o tym, ile i kiedy będzie się za nią płacić.

W charakterze balonu próbnego Pugin zlecił mu opracowanie wstępnej koncepcji reklamy napoju Sprite — początkowo chciał jeszcze zamówić Marlboro, ale nagle się rozmyślił i powiedział, że do tego Tatarski na razie nie dorósł. I tu właśnie, jak zrozumiał później Tatarski, doszła do głosu sowiecka mentalność, dla której został zaangażowany. Cały jego sceptycyzm w stosunku do Pugina momentalnie się rozwiał pod wpływem obrazy, że ten nie chce mu powierzyć Marlboro. Obraza ta jednak mieszała się z radością, że firmę Sprite mu pozostawiono, i Tatarski, porwany wirem tych sprzecznych uczuć, nawet się nie zastanowił, dlaczego jakiś taksiarz z Brighton Beach, który nie dał mu ani kopiejki zadatku, już decyduje, czy on, Tatarski, poradzi sobie z koncepcją Marlboro, czy nie”

W projekt reklamy Sprite’a Tatarski zainwestował całą swoją koncepcję wyboistej historycznej drogi ojczyzny. Przed przystąpieniem do pracy przeczytał kilka wybranych rozdziałów z książki Positioning: a battle for your mind i cały stos prasy o rozmaitym zabarwieniu politycznym. Gazet nie czytał od dawna i teraz po ich lekturze wpadł w rozterkę, co, rzecz jasna, odbiło się na produkcie.

Przede wszystkim — napisał w koncepcji — należy uwzględnić fakt, że sytuacja, jaka się ostatnio wytworzyła w Rosji, nie potrwa długo. W najbliższej przyszłości można oczekiwać całkowitej likwidacji większości absolutnie niezbędnych przedsiębiorstw, krachu finansowego i poważnych wstrząsów społecznych, co nieuchronnie zakończy się wprowadzeniem dyktatury wojskowej. Bez względu na swój program polityczny i gospodarczy przyszła dyktatura spróbuje sięgnąć do haseł nacjonalistycznych; w oficjalnej estetyce zapanuje styl pseudosłowiański. (Używamy tego terminu w sensie pozytywnym. W odróżnieniu od stylu słowiańskiego, który nie istnieje w,przyrodzie, styl pseudosłowiański jest przemyślanym i precyzyjnym paradygmatem). A w znaczeniowo-symbolicznym obszarze tego stylu zachodnia reklama jest nie do pomyślenia. Dlatego też albo zostanie całkowicie zakazana, albo poddana surowej cenzurze. Należy to koniecznie brać pod uwagę przy opracowywaniu zakrojonej na dłuższą metę strategii.

Przeanalizujmy klasyczny pozycyjny slogan „Sprite — the Uncola”. Użycie go w Rosji wydaje się jak najbardziej wskazane, ale z powodów nieco innych niż w Ameryce. Termin „Uncola” (czyli niecola) bardzo zręcznie plasuje firmę Sprite w opozycji wobec Pepsi-Coli i Coca-Coli, tworząc dla produktu szczególne miejsce w świadomości zachodniego konsumenta. Jednakże, jak wiadomo, w krajach Europy Wschodniej coca-cola jest raczej fetyszem ideologicznym niż napojem chłodzącym. Jeśli, na przykład, napoje Hershey’s mają zawsze „smak zwycięstwa”, to coca-cola ma „smak wolności”, jak stwierdziło w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych wielu uciekinierów z Europy Wschodniej. Dlatego też dla rodzimego konsumenta termin „Uncola” ma rozległe konotacje antydemokratyczne i antyliberalne, co czyni go niezwykle atrakcyjnym i perspektywicznym w warunkach dyktatury wojskowej.

W przekładzie na język rosyjski „Uncola” to „Niecola”. Fonetycznie (brzmi podobnie jak imię „Nikoła”) i z uwagi na wywoływane skojarzenia słowo to doskonale się wpisuje w estetykę przyszłości, jaka zapewne nas czeka. Oto ewentualne warianty sloganów:

SPRITE. NIECOLA DLA NIKOŁY

(Warto się zastanowić nad wprowadzeniem w świadomość konsumenta „Nikoły Spraj— towa” — postaci analogicznej do Ronalda MacDonalda, tylko rdzennie narodowej z ducha).

A NIECH STRACĘ CZTERY KOŁA

SPRITE. NIECOLA DLA NIKOŁY

(Powyższy slogan skierowany jest do węższej grupy konsumentów).

Poza tym należy pomyśleć o zmianie opakowania produktu przed wprowadzeniem go na rynek rosyjski. Tu również koniecznie trzeba sięgnąć do elementów stylu pseudosło— wiańskiego. Idealnym symbolem wydaje się brzózka. Wskazana byłaby zmiana kolorystyki puszki z zielonej na białą w czarne smugi, by przypominała pień brzozy. Proponowany tekst klipu reklamowego:

W lesie, gdy nadejdzie maj, Pije się brzozowy sprite.

Pugin przeczytał przyniesiony przez Tatarskiego wydruk i powiedział:

— The Uncola to slogan 7 Up, a nie Sprite’a.

Następnie przez jakiś czas milczał, patrząc na Tatarskiego guziczkami oczu. Tatarski też milczał, rozpamiętując, ile razy w życiu był już w takiej idiotycznej sytuacji.

— Ale nie szkodzi — zlitował się wreszcie Pugin. — Wykorzystać można. Jeśli nie do Sprite’a, to do 7 Up. Powiedzmy więc, że zdałeś egzamin. Teraz weź się do jakiejś innej marki.

— Jakiej? — z ulgą zapytał Tatarski.

Pugin pomyślał chwilę, poszperał w kieszeniach i wręczył mu napoczętą paczkę papierosów Parliament.

— I wymyśl jeszcze do tego plakat — dodał.

To zadanie okazało się trudniejsze. Na początek Tatarski napisał to, co zwykle:

Jest rzeczą absolutnie oczywistą, że przy sporządzaniu poważnej koncepcji reklamowej należy przede wszystkim uwzględnić…

Po czym zastygł nieruchomo na dłuższy czas. Prawdę mówiąc, nie miał pojęcia, co mianowicie należy przede wszystkim uwzględnić! Jedynym skojarzeniem, jakie z trudem wycisnęło zeń słowo „Parliament”, były wojny Cromwella w Anglii. To samo dałoby się zapewne odnieść do przeciętnego rosyjskiego konsumenta, który czytywał w dzieciństwie Dumasa. Półgodzinna mobilizacja wszystkich władz umysłowych doprowadziła tylko do spłodzenia sloganu degenerata:

PAR W IZBIE PARÓW NIE LAMENT

Parliamenty się skończyły, a Tatarskiemu chciało się palić. Przeszukał mieszkanie i znalazł starą paczkę papierosów Jawa. Zaciągnąwszy się dwa razy, cisnął papierosa do muszli klozetowej i rzucił się do biurka. W głowie zrodził mu się tekst, który w pierwszej chwili uznał za świetne rozwiązanie:

PARLIAMENT — THE UNJAWA

Zaraz jednak uprzytomnił sobie, że slogan powinien być w języku rosyjskim. Po długich i ciężkich cierpieniach napisał:

CO NIESIE NAM JUTRZEJSZY DZIEŃ? PARLIAMENT. NIEJAWĘ

Zrozumiawszy, że jest to prymitywna kalka słowa „uncola”, prawie się poddał, kiedy nagle go olśniło. Praca roczna, którą pisał w Instytucie Literatury, nosiła tytuł Krótki zarys historii parlamentaryzmu w Rosji. Niczego już z niej nie pamiętał, ale był głęboko przekonany, że znajdzie tam materiał na trzy koncepcje, nie tylko na jedną. Niemal tańcząc z podniecenia, ruszył korytarzem do szafy ściennej, gdzie przechowywał stare szpargały.

Po półgodzinie stało się jasne, że pracy rocznej Tatarski nie znajdzie. Ale jakoś przestało mu na tym zależeć — przekopując zgromadzone w szafie złoża, znalazł na pawlaczu kilka przedmiotów, zachowanych jeszcze z czasów szkolnych: podziabane turystycznym toporkiem popiersie Lenina (Tatarski przypomniał sobie, jak po egzekucji sam ukrył je w trudno dostępnym miejscu w obawie przed zemstą), zeszyt do nauki o społeczeństwie, pełen rysunków przedstawiających czołgi i wybuchy atomowe, oraz kilka starych książek.

Wszystko to napełniło go tak bezbrzeżną nostalgią, że pracodawca Pugin najpierw obudził w nim wstręt i nienawiść, a następnie w ogóle zniknął z jego świadomości razem ze swoim Parliamentem.

Znalezione książki, jak z rozrzewnieniem przypomniał sobie Tatarski, zostały wyciągnięte z makulatury, którą uczniowie musieli zbierać po lekcjach. Był tu opublikowany w latach sześćdziesiątych tomik lewicowego francuskiego egzystencjalisty, pięknie wydany zbiór prac z fizyki teoretycznej Nieskończoność i wszechświat oraz teczka-skoroszyt z grubym napisem „Tiamat” na okładce.

Książkę Nieskończoność i wszechświat Tatarski pamiętał, a teczki nie. Otworzył ją i na pierwszej stronie przeczytał:

TIAMAT-2 Morze ziemskie Tablice chronologiczne i przypisy

Papiery w skoroszycie pochodziły wyraźnie z epoki przedkompu— terowej. Tatarski pamiętał całe mnóstwo książek drugiego obiegu, które rozpowszechniano właśnie w takim formacie — dwie dwukrotnie zmniejszone strony maszynopisu, odbite na jednej kartce. Sądząc ze wszystkiego, miał w rękach aneks do rozprawy naukowej z historii starożytnej. Tatarski zaczął coś sobie przypominać: zdaje się, że w dzieciństwie nawet nie otwierał tej teczki, a słowo „Tiamat” uważał za jakąś odmianę matfizu czy fizmatu skrzyżowanego z tiaminą na dowód, że nauka, jak witaminy, to samo zdrowie. Zatrzymał tę pracę wyłącznie z powodu ładnego skoroszytu, po czym zupełnie o niej zapomniał.

Okazało się jednak, że Tiamat to albo imię jakiegoś bóstwa, albo nazwa oceanu, albo i jedno, i drugie naraz. Tatarski wywnioskował z przypisu, że słowo to można przetłumaczyć jako „Chaos”.

Większość miejsca w teczce zajmowały „tabele władców”. Były dość monotonne — zawierały trudne do wymówienia imiona, opatrzone rzymskimi cyframi, i informacje, kto i kiedy wyruszył na wyprawę, założył twierdzę, zdobył miasto i tak dalej. W paru miejscach autor rozprawy porównywał różne źródła i wyciągał z tego porównania wniosek, że kilka wydarzeń, które przeszły do historii jako następujące po sobie, były w istocie jednym i tym samym wydarzeniem, tak doniosłym dla współczesnych i potomnych, że jego echo podwoiło się i potroiło, a każde z tych ech zaczęło żyć własnym życiem. Jak wynikało z triumfująco— przepraszającego tonu pracy, autor uważał to odkrycie za rewolucyjne i wręcz obrazoburcze, co znów skłoniło Tatarskiego do zadumy nad daremnością wszystkich ludzkich wysiłków. Informacja, że Asur-etil— uballit II jest w rzeczywistości Nabuchodonozorem III, nie wywołała u niego żadnego wstrząsu — nieznany historyk ze swym patosem wydał mu się trochę śmieszny. Królowie też byli śmieszni i nie było nawet dokładnie wiadomo, czy istnieli naprawdę, czy są rezultatem błędu przepisywacza glinianych tabliczek, i czy ślad po nich nie pozostał jedynie na tych tabliczkach. Tatarski w każdym razie nigdy wcześniej o nich nie słyszał; słowo „Nabuchodonozor” wydało mu się świetnym określeniem człowieka cierpiącego na kaca.

Za tabelami chronologicznymi były w teczce obszerne przypisy do nieznanego tekstu i dużo wklejonych fotografii jakichś starożytności. Drugi czy trzeci przypis, na który natknął się Tatarski, był zatytułowany:

BABILON: TRZY ZAGADKI CHALDEJSKIE

Przez literę „o” w słowie „Babilon” prześwitywało zatarte „e”; była to po prostu poprawiona literówka, ale Tatarskiego na ten widok ogarnął niepokój. Otrzymane przy narodzinach i odrzucone w chwili osiągnięcia pełnoletności imię dopadło go w momencie, kiedy zupełnie zapomniał o roli, jaką, jak opowiadał kolegom w dzieciństwie, miały odegrać w jego losach tajemne doktryny Babilonu.

Pod nagłówkiem było zdjęcie odcisku pieczęci — zakratowane drzwi na szczycie ni to góry, ni to piramidy schodkowej, przy których stał brodaty mężczyzna w spódniczce, z zarzuconym na ramię czymś w rodzaju pledu. Tatarskiemu wydawało się, że człowiek ten trzyma za cienkie warkocze dwie odrąbane głowy. Ale jedna głowa nie miała rysów twarzy, a druga wesoło się uśmiechała. Tatarski przeczytał podpis pod zdjęciem: „Chaldejczyk z maską i zwierciadłem na zikkuracie”. Usiadłszy na stosie wyjętych z szafy książek, zaczął czytać tekst pod fotografią.

Str. 123. Zwierciadło i maska są rytualnymi atrybutami Isztar. Kanoniczny wizerunek, najpełniej wyrażający sakralną symbolikę jej kultu — to Isztar w złotej masce, spoglądająca w lustro. Złoto jest ciałem bogini, jego negatywna projekcja — to światło gwiazd. Na tej podstawie niektórzy badacze wysuwają przypuszczenie, że trzecim atrybutem bogini jest muchomor, którego kapelusz stanowi naturalną mapę gwiaździstego nieba. W takim wypadku właśnie muchomor należy uważać za „niebiański grzyb ”, wymieniany w rozlicznych tekstach. Potwierdzają to pośrednio pewne szczegóły mitu o trzech wielkich erach — nieba czerwonego, niebieskiego i żółtego. Czerwony muchomor wiąże Chaldejczyka z przeszłością; dzięki niemu dostępna się staje mądrość i siła ery czerwonego nieba. Brązowy muchomor (w języku akadyjskim „brązowy” i „żółty” oznaczano tym samym słowem), przeciwnie, wiąże z przyszłością i dzięki niemu można zawładnąć całą jej niewyczerpalną energią.

Tatarski przerzucił na chybił trafił kilka stron i znów natknął się na słowo „muchomor”.

Str. 145. Trzy zagadki chaldejskie (Trzy zagadki Isztar). Podanie — trzech zagadkach chaldejskich głosiło, że mężem bogini mógł zostać każdy z mieszkańców Babilonu. W tym celu musiał wypić specjalny napój — wstąpić na jej zikkurat. Nie wiadomo, czy chodziło tu o ceremonialne wejście na realną budowlę w Babilonie, czy o przeżycie halucynacji. Na korzyść drugiej hipotezy przemawia fakt, że napój sporządzano wedle dość oryginalnej receptury: w jego skład wchodził „mocz czerwonego osła” (być może tradycyjnie stosowany w starożytnej alchemii cynober) oraz „niebiańskiegrzyby” (zapewne muchomory — por. „Zwierciadło i maska”). Według podania, droga do bogactwa i absolutnej mądrości (a Babilończycy nie rozgraniczali tych dwóch pojęć — uważano je raczej za wzajemnie się przenikające i rozpatrywano jako różne aspekty jednego i tego samego) prowadziła poprzez seksualny związek ze złotym posągiem bogini, znajdującym się w górnej komnacie zikkuratu. Uważano, że w określonych porach duch Isztar zstępuje do wnętrza posągu. Ażeby zostać dopuszczonym do posągu, należało rozwiązać trzy zagadki Isztar. Zagadki te nie zachowały się do naszych czasów. Warto wspomnieć o kontrowersyjnej hipotezie Claudea Greco (por. 11,12), który zakłada, że chodzi tu o zestaw rytmizo— wanych i wysocepolisemantycznych z racji swej homonimiczności zaklęć w języku akadyjskim, znalezionych podczas wykopalisk w Niniwie.

Jednakże bardziej przekonująca wydaje się wersja, oparta na kilku źródłach jednocześnie, utrzymująca, że trzy zagadki Isztar były to trzy symboliczne przedmioty, wręczane Babilończykowi, który chciał zostać Chaldejczykiem. Musiał on odgadnąć znaczenie tych przedmiotów (motyw symbolicznego przesłania). Na spiralnym podejściu na zikkurat znajdowały się trzy bramy, w których przyszłemu Chaldejczykowi przedstawiano kolejno owe przedmioty. Tego, kto rozwiązał nieprawidłowo choćby jedną zagadkę, straż bramna zrzucała z zikkuratu na ziemię, co oznaczało pewną śmierć. (Istnieją podstawy do twierdzenia, że późniejszy kult Kybele, oparty na rytualnej samokastracji, wywodził się z kultu Isztar: samokastracja odgrywała w nim zapewne rolę ofiary zastępczej).

Niemniej jednak chętnych było bardzo wielu, jako że odpowiedzi pozwalające dotrzeć na szczyt zikkuratu i połączyć się z boginią mimo wszystko istniały. Raz na kilka dziesięcioleci komuś się to udawało. Człowiek, który rozwiązał wszystkie trzy zagadki, wchodził na szczyt i spotykał się z boginią, po czym zostawał wtajemniczonym Chaldejczykiem (astrologiem) i rytualnym ziemskim małżonkiem Isztar (zapewne było takich kilku).

Według jednej z wersji, odpowiedzi na trzy zagadki Isztar istniały w formie pisemnej. W specjalnych miejscach w Babilonie sprzedawano zapieczętowane tabliczki z odpowiedziami na pytania bogini (według innej wersji, chodzi o pieczęć magiczną, na której były wyryte odpowiedzi). Wytwarzaniem i sprzedażą tych tabliczek zajmowali się kapłani głównej świątyni Enkimdu — boga opiekuna Loterii. Wierzono, że za pośrednictwem Enkimdu bogini wybiera sobie kolejnych małżonków. Niweczyło to dobrze znany starożytnym Babilończykom konflikt między boską predestynacją a wolną wolą. Dlatego też większość mężczyzn, którzy zdecydowali się wejść na zikkurat, kupowało tabliczki z odpowiedziami; uważano, że tabliczkę można rozpieczętować tylko po wejściu na zikkurat.

Proceder ten nosił zresztą nazwę Wielkiej Loterii (jest to zakorzeniony termin, który zawdzięczamy licznym beletrystom, zainspirowanym tą legendą, ale dokładniejszą wersją przekładu jest „Gra bez nazwy”). Istniały w niej tylko wygrana i śmierć, a więc była w pewnym sensie grą bez przegranych. Niektórzy śmiałkowie ryzykowali wejście na zikkurat bez tabliczki z podpowiedzią.

Wedle innej hipotezy, trzy pytania Isztar nie były zagadkami, ale raczej symbolicznymi punktami orientacyjnymi, wskazującymi na określone sytuacje życiowe. Babilończyk musiał je przebyć i przedstawić dowody swej mądrości strażnikom zikkuratu, co umożliwiało mu spotkanie z boginią. (W tym wypadku opisane wyżej wejście na zikkurat wydaje się raczej metaforą). Wierzono także, że odpowiedzi na trzy pytania Isztar ukryte są w słowach „ulicznych pieśni”, śpiewanych każdego dnia na babilońskim bazarze, ale informacje o tych pieśniach lub o tym obyczaju się nie zachowały.

Tatarski wytarł teczkę z kurzu i schował na powrót do szafy, z mocnym postanowieniem, że kiedyś na pewno przeczyta ją całą.

Pracy rocznej z historii rosyjskiego parlamentaryzmu w szafie nie było. Zresztą pod koniec poszukiwań Tatarski zrozumiał, że z historii parlamentaryzmu w Rosji wynika jeden prosty wniosek: słowo „parlamentaryzm” może się przydać co najwyżej do reklamy papierosów Parliament — a i tam, na dobrą sprawę, można się obejść bez żadnego parlamentaryzmu.

Trzy zagadki Isztar

Następnego dnia Tatarski, wciąż jeszcze zatopiony w myślach o papierosowej koncepcji, spotkał u wylotu Twerskiej kolegę z klasy, Andrieja Giriejewa, o którym nic nie słyszał od kilku lat. Osłupiał na widok jego stroju — niebieskiej sutanny, na którą Giriejew narzucił wyszywaną nepalską kamizelkę. W rękach trzymał coś w rodzaju dużego młynka do kawy, pokrytego tybetańskimi napisami i ozdobionego kolorowymi wstążkami, i kręcił korbką tego urządzenia; mimo całej egzotyki owego stroju wszystkie jego elementy razem wzięte wyglądały całkiem naturalnie, jak gdyby neutralizując się nawzajem. Nikt z przechodniów nie zwracał na Giriejewa uwagi; niczym latarnia uliczna czy reklama pepsi-coli, Andriej wymykał się percepcji z powodu całkowitej wizualnej nieinformatywności.

Tatarski najpierw rozpoznał jego twarz, a dopiero potem zauważył bogate szczegóły stroju. Uważnie popatrzywszy Giriejewowi w oczy, zorientował się, że ten jest niezupełnie sobą, choć nie wygląda na pijanego. Mimo to wydawał się opanowany, spokojny i budził zaufanie.

Powiedział, że mieszka pod Moskwą w osadzie Rastorgujewo, i zaprosił Tatarskiego do siebie. Tatarski przyjął zaproszenie i obaj wskoczyli do metra, a na stacji Warszawska przesiedli się do pociągu podmiejskiego. Jechali w milczeniu; Tatarski z rzadka odrywał wzrok od widoku za oknem i spoglądał na Giriejewa, który w swym cudacznym odzieniu wydawał się ostatnim okruchem zniszczonego wszechświata — nie radzieckiego, ponieważ nie było w nim wędrownych tybetańskich astrologów, ale jakiegoś innego, istniejącego równolegle, a nawet wbrew światu radzieckiemu, lecz unicestwionego wraz z nim. I Tatarski żałował go, ponieważ wiele z tego, co mu się kiedyś podobało i poruszało duszę, pochodziło z owego równoległego wszechświata, z którym, jak wszyscy sądzili, nigdy nic się nie może stać. A stało się z nim mniej więcej to samo, co z radziecką potomnością, i to równie niepostrzeżenie.

Giriejew mieszkał w przekrzywionym czarnym domu, przy którym był zdziczały sad, zarośnięty wysokimi baldachami, półtora raza przewyższającymi człowieka. Ze względu na wyposażenie siedziba ta była formą pośrednią pomiędzy wsią a miastem: w wolno stojącej wygódce przez dziurę widać było mokre i oślizgłe rury kanalizacyjne, biegnące nad wykopanym dołem, ale skąd i dokąd prowadziły, pozostawało niewiadomą. Za to w domu była kuchenka gazowa i telefon.

Giriejew posadził Tatarskiego przy stole na werandzie i z czerwonej blaszanej puszki z białymi napisami po estońsku nasypał do imbryka grubo zmielonego proszku.

— Co to jest? — zapytał Tatarski.

— Muchomory — odrzekł Giriejew i nalał do imbryka wrzątku.

Po pokoju rozszedł się zapach zupy grzybowej.

— Coś ty, zamierzasz to pić?

— Nie bój się — uspokoił go Giriejew. — Brązowych tu nie ma.

Wygłosił to takim tonem, jakby odrzucał wszelkie możliwe sprzeciwy, i Tatarskiemu nie przyszło do głowy nic, co mógłby powiedzieć. Wahał się przez dłuższą chwilę, a potem przypomniał sobie, że właśnie poprzedniego dnia czytał o muchomorach, i zwalczył obawy. Muchomorowa herbata okazała się w smaku dość przyjemna.

— I co się teraz stanie?

— Sam zobaczysz — odparł Giriejew. — Jeszcze będziesz je suszył na zimę.

— A co mam teraz robić?

— Co chcesz.

— Rozmawiać można?

— Gadaj.

Pół godziny spędzili na zdawkowej rozmowie o wspólnych znajomych. Żadnemu z nich, jak się zresztą należało spodziewać, nie przydarzyło się przez ten czas nic ciekawego. Wyróżnił się tylko jeden, Alosza Czikunow — wypił kilka butelek finlandii i w gwiaździstą styczniową noc zamarzł na śmierć w domku na dziecięcym placu zabaw.

— Odszedł do Walhalli — skomentował lakonicznie Giriejew.

— Skąd ta pewność? — zapytał Tatarski, ale tu przypomniał sobie etykietkę z biegnącymi reniferami i purpurowym słońcem i w duchu zgodził się z Giriejewem.

Tymczasem ogarnęło go jakieś ledwie odczuwalne, wesołe osłabienie. W piersi pojawiały się fale przyjemnego drżenia, przesuwały się po ramionach i rękach i zanikały, o włos nie sięgając palców. A Tatarski nie wiedzieć czemu zapragnął, żeby to drżenie koniecznie objęło też palce. Zrozumiał, że wypił za mało. Ale imbryk był już pusty.

— Jest jeszcze? — zapytał.

— No proszę — powiedział Giriejew — o tym właśnie mówiłem.

Wstał, wyszedł z pokoju i wrócił z rozłożoną gazetą, na której były rozsypane suche kawałeczki pokrojonych muchomorów. Na niektórych pozostały strzępki czerwonej skórki ze zmarszczonymi białymi kropkami, do innych przywarły włókna papieru gazetowego z lustrzanym odbiciem liter.

Tatarski wrzucił kilka kawałków do ust, przeżuł je i połknął. Suszone muchomory przypominały trochę w smaku chrupki ziemniaczane, tylko były lepsze — Tatarski pomyślał, że można by je sprzedawać jak chipsy, w torebkach, i że tu zapewne kryje się jedna z dróg do szybkiego wzbogacenia się, dżipa, reklamowego spotu i gwałtownej śmierci. Rozmyślając o tym, jak mógłby wyglądać ten spot, włożył do ust nową porcję i rozejrzał się dookoła. Niektóre z przedmiotów zdobiących pokój zauważył dopiero teraz. Na przykład arkusz papieru, wiszący na ścianie w najbardziej widocznym miejscu. Na kartce nakreślono pokrętną literę, ni to sanskrycką, ni to tybetańską, przypominającą smoka z wygiętym ogonem.

— Co to jest? — zapytał Tatarski.

Giriejew popatrzył na ścianę.

— Hum — powiedział.

— A po co ci to?

— W ten sposób podróżuję.

— Dokąd? — spytał Tatarski.

Giriejew wzruszył ramionami.

— Trudno powiedzieć — odparł. — Hum. Kiedy nie myślisz, zaczynasz wiele rozumieć.

Ale Tatarski już zapomniał o swoim pytaniu. Zalała go fala wdzięczności dla Giriejewa za to, że ten go tu przywiózł.

— Wiesz — odezwał się — przeżywam teraz trudny okres. Mam do czynienia głównie z bankierami i reklamodawcami. Jestem zawalony robotą. A tu u ciebie… Zupełnie jakbym wrócił do domu.

Giriejew najwyraźniej rozumiał, co się z Tatarskim dzieje.

— To wszystko głupoty — powiedział. — Nie przejmuj się. Zimą było tu u mnie dwóch takich reklamodawców. Chcieli sobie poszerzyć horyzonty. A potem uciekli na bosaka po śniegu. Przejdziemy się?

Tatarski przystał na to z radością. Wyszli za furtkę i ruszyli przez pole zryte świeżymi rowami. Ścieżka zagłębiła się w las i zaczęła kluczyć między drzewami. Łaskotliwe drżenie w rękach Tatarskiego wciąż się nasilało, ale nadal nie obejmowało palców. Widząc, że pod drzewami rośnie dużo muchomorów, pozostał nieco w tyle i wyrwał z ziemi kilka sztuk. Nie były czerwone, tylko ciemnobrązowe i bardzo ładne. Tatarski zjadł je szybko i dogonił Giriejewa, który nic nie zauważył.

Niebawem las się skończył. Wyszli na rozległą, otwartą przestrzeń — kołchozowe pole, które urywało się nad rzeką. Tatarski spojrzał w górę: nad polem wisiały wysokie, nieruchome chmury i dopalał się niewypowiedzianie smutny pomarańczowy zachód słońca, taki, jakie zdarzają się niekiedy jesienią w okolicach Moskwy. Młodzi ludzie przeszli ścieżką biegnącą skrajem pola i usiedli na zwalonym drzewie. Nie chciało im się rozmawiać.

Tatarskiemu przyszła nagle do głowy ewentualna koncepcja reklamy muchomorów. Oparta była na śmiałym założeniu, że najwyższą formą samorealizacji muchomora jest grzyb atomowy — coś w rodzaju świecącego niematerialnego ciała, jakie przybierają niektórzy głęboko wtajemniczeni mistycy. Ludzie zaś są po prostu pomocniczą formą życia, którą muchomor wykorzystuje dla osiągnięcia swego ostatecznego celu, podobnie jak używa się pleśni przy produkcji sera. Tatarski podniósł wzrok na pomarańczowe strzały zachodu i tok jego myśli się urwał.

— Wiesz co — po kilku minutach przerwał ciszę Giriejew — znowu pomyślałem sobie o Loszy Czikunowie. Szkoda chłopa, prawda?

— Prawda — zgodził się Tatarski.

— Jakie to dziwne: on umarł, a my żyjemy… Tylko że mnie się zdaje, że za każdym razem, kiedy kładziemy się spać, właściwie jak gdyby umieramy. I słońce odchodzi na zawsze, i cała historia się kończy. A potem niebyt zaczyna doskwierać sam sobie, i budzimy się. I świat powstaje na nowo.

— W jaki sposób niebyt może doskwierać sam sobie?

— Kiedy się budzisz, za każdym razem pojawiasz się znikąd. I wszystko inne tak samo. A śmierć to przemiana znanego porannego przebudzenia w coś innego, o czym zupełnie nie można myśleć. Nie mamy organu, którym moglibyśmy o tym myśleć, jako że nasz umysł i świat to jedno i to samo.

Tatarski usiłował zrozumieć, co to znaczy, i spostrzegł, że myślenie stało się trudne i wręcz niebezpieczne, ponieważ jego myśli nabrały takiej swobody i siły, że nie był już w stanie ich kontrolować. Odpowiedź ukazała mu się natychmiast w postaci trójwymiarowej geometrycznej bryły. Tatarski ujrzał swój umysł — była to oślepiająco biała kula, podobna do słońca, ale absolutnie spokojna i nieruchoma. Ze środka kuli ku jej powierzchni ciągnęły się ciemne, skręcone nitki— włókienka. Tatarski zrozumiał, że to właśnie jego pięć zmysłów. Włókienko trochę grubsze było wzrokiem, cieńsze — słuchem, a pozostałe były prawie niewidoczne. Wokół tych nieruchomych włókien wiła się roztańczona spirala, przypominająca drucik w żarówce; spirala to pokrywała się na mgnienie z którymś włókienkiem, to znów zwijała się w świecący kłębek, taki, jaki pozostawia po sobie w ciemności ognik szybko obracanego w palcach papierosa. Była to myśl, którą snuł jego umysł.

A więc żadnej śmierci nie ma, z radością pomyślał Tatarski. Dlaczego? Ależ dlatego, że nitki znikają, ale kula pozostaje!

Fakt, że udało mu się sformułować odpowiedź na pytanie nurtujące ludzkość przez ostatnich kilka tysięcy lat, i to w tak prostych i zrozumiałych dla każdego słowach, napełnił go szczęściem. Zapragnął podzielić się swym odkryciem z Giriejewem, ujął go więc za ramię i spróbował wypowiedzieć ostatnie zdanie na głos. Ale jego usta wymówiły coś innego, bez sensu — sylaby, składające się na słowa, pozostały, ale były chaotycznie przemieszane. Tatarski pomyślał, że powinien napić się wody, i powiedział do patrzącego nań z przestrachem Giriejewa:

— Cę chsię wapić nody!

Giriejew wyraźnie nie rozumiał, co się dzieje. Było jednak jasne, że mu się to nip podoba.

— Sięch wę capić dyno! — krótko powtórzył Tatarski i spróbował się uśmiechnąć.

Bardzo chciał, żeby Giriejew uśmiechnął się w odpowiedzi. Ten jednak zachował się dziwnie — wstał, cofnął się, i Tatarski zrozumiał, co oznacza zwrot „na czyjejś twarzy odbiła się zgroza”. Bo właśnie zgroza odbiła się na twarzy przyjaciela. Giriejew zrobił kilka niepewnych kroków do tyłu, po czym odwrócił się i rzucił do ucieczki. Dotknęło to Tatarskiego do głębi.

Tymczasem zmrok zaczynał już gęstnieć. Nepalska kamizelka Giriejewa migała między drzewami jak duży motyl. Rzucenie się w pogoń wydało się Tatarskiemu bardzo nęcące. Popędził za Giriejewem, podskakując wysoko, żeby się nie potknąć o jakiś korzeń albo kępę. Wkrótce się okazało, że biega dużo szybciej niż Giriejew — wręcz bez porównania szybciej. Przegonił go, zawrócił i, powtórzywszy to kilkakrotnie, zauważył, że obiega wkoło nie Giriejewa, ale obłamane suche drzewo wysokości człowieka. To sprawiło, że się nieco opamiętał i powlókł ścieżką w kierunku, gdzie, jak mu się zdawało, była stacja.

Po drodze zjadł jeszcze kilka muchomorów, które ukazały mu się wśród drzew, i wkrótce znalazł się na szerokiej gruntowej drodze; wzdłuż niej ciągnęło się ogrodzenie z malowanej drucianej siatki.

Z przeciwka ktoś szedł. Tatarski zbliżył się doń i uprzejmie zapytał:

— Sięjakszam, i sta dodzie prze tacji? No, po dociągu?

Przechodzień popatrzył na Tatarskiego, odskoczył i uciekł w te pędy. Widocznie dziś wszyscy reagowali na niego jednakowo. Tatarski przypomniał sobie swego czeczeńskiego pryncypała i pomyślał wesoło: Fajnie by było spotkać Husejna! Ciekawe, czy i on by się przestraszył?

Kiedy zaraz potem na poboczu pojawił się Husejn, wystraszył się sam Tatarski. Husejn, milcząc, stał w trawie i zupełnie nie zareagował na widok Tatarskiego. Ten jednak zahamował, podszedł do Czeczena miękkim dziecięcym krokiem i znieruchomiał pełen skruchy.

— Czego chcesz? — zapytał Husejn.

Ze strachu Tatarski nie zauważył nawet, czy mówi normalnie, czy nie. A powiedział coś wyjątkowo nie na miejscu:

— Ja dosłownie na sekundę. Chciałem cię zapytać jako przedstawiciela targetgroup: jakie skojarzenia budzi u ciebie słowo „parlament”?

Husejn wcale się nie zdziwił. Po chwili zastanowienia odpowiedział:

— Był taki poemat al-Ghazzawiego, Parlament ptaków. O tym, jak trzydzieści ptaków poleciało szukać ptaka imieniem Simurg — króla wszystkich ptaków i wielkiego mistrza.

— Po co poleciały szukać króla, skoro miały parlament?

— Ich się spytaj. A poza tym Simurg był nie tylko królem, ale też źródłem wielkiej wiedzy. A o parlamencie tego się nie da powiedzieć.

— I jak to się skończyło? — zapytał Tatarski.

— Kiedy przeszły trzydzieści prób, dowiedziały się, że słowo „Simurg” oznacza „trzydzieści ptaków”.

— Od kogo?

— Tak im powiedział boski głos.

Tatarski kichnął. Husejn nagle umilkł i odwrócił spochmurniałą twarz. Tatarski dość długo czekał na dalszy ciąg, aż wreszcie zrozumiał, że Husejn to po prostu słupek z tablicą „Zakaz palenia ognisk!”, ledwie widoczną w mroku. Poczuł się rozgoryczony — okazało się, że Giriejew i Husejn są siebie warci. Opowieść Husejna spodobała mu się, ale było jasne, że nie pozna już szczegółów, a wobec tego historia nie nadawała się na koncepcję reklamy papierosów. Tatarski ruszył dalej, zastanawiając się, co sprawiło, że zatrzymał się przy słupie-Husejnie, który nawet go o to nie prosił.

Odpowiedź na owo pytanie była dość nieprzyjemna: sprawił to nie do końca wyparty ze świadomości niewolnik, rudyment epoki radzieckiej. Po namyśle Tatarski doszedł do wniosku, że niewolnik w duszy człowieka radzieckiego nie jest skoncentrowany w jakiejś jej cząstce, ale zabarwia wszystko, co się dzieje na jej mglistych obszarach, na kolor przewlekłego psychicznego zapalenia otrzewnej, i w związku z tym absolutnie niemożliwe jest wyciśnięcie owego niewolnika po kropli, bez uszkodzenia cennych duchowych właściwości. Ta myśl wydała się Tatarskiemu istotna z punktu widzenia jego przyszłej współpracy z Puginem, więc długo szperał po kieszeniach, szukając długopisu, żeby ją zanotować. Ale długopis się nie znalazł.

Z przeciwka natomiast nadszedł nowy przechodzień — tym razem z pewnością nie halucynacja. Stało się to jasne, w chwili gdy Tatarski spróbował pożyczyć długopis — przechodzień uciekł co sił w nogach i nawet się nie obejrzał.

Tatarski zupełnie nie pojmował, co w jego zachowaniu napawa napotkanych ludzi takim lękiem. Może odstraszała ich dziwna dysfunkcja mowy — torie słowa, które usiłował wymówić, rozpadały się na sylaby, które następnie łączyły się ze sobą w sposób całkowicie przypadkowy. Niemniej w tej nieadekwatnej reakcji było też coś pochlebnego.

Nagle pewna myśl tak olśniła Tatarskiego, że stanął i klepnął się w czoło. Ależ to istna wieża Babel! — pomyślał. Na pewno budowniczowie pili tę muchomorową nalewkę i słowa zaczynały im pękać w ustach, zupełnie jak mnie. A potem zaczęto to nazywać „pomieszaniem języków”. Właściwsze byłoby określenie „pomieszanie języka”…

Tatarski czuł, że jego myśli pełne są takiej siły, iż każda z nich stanowi warstwę rzeczywistości, równoprawną pod każdym względem z wieczornym lasem, przez który szedł. Różnica polegała na tym, że las był myślą, której Tatarski mimo największych chęci nie mógł przestać snuć. Z drugiej strony, wola prawie nigdy nie uczestniczyła w tym, co się działo w jego umyśle. Kiedy tylko pomyślał o pomieszaniu języków, stało się dlań jasne, że wspomnienie o Babilonie jest właśnie jedynym możliwym Babilonem: pomyślawszy o nim, tym samym powołał go do życia. I myśli w jego głowie, niby ciężarówki z materiałami budowlanymi, pognały w stronę owego Babilonu, czyniąc go coraz bardziej materialnym.

Pomieszanie języków, czyli istna wieża Babel, rozmyślał. A co to właściwie jest „istna wieża”? Brzmi jak „iść na zwierza”…

Zachwiał się, czując, że ziemia pod nim płynnie się obraca. Utrzymał się na nogach tylko dzięki temu, że oś obrotu ziemi przechodziła dokładnie przez czubek jego głowy. Nie, pomyślał, „iść na zwierza” nie ma z tym nic wspólnego. Istna wieża to istnienie wieży. Właśnie istnienie, a nie budowanie. Czyli pomieszanie języka to właśnie istnienie wieży. Kiedy następuje pomieszanie języka, powstaje wieża Babel. Albo może wcale nie powstaje, tylko po prostu otwiera się wejście na zikkurat. No tak, oczywiście. Oto i ono.

W ogrodzeniu z drucianej siatki, wzdłuż którego Tatarski szedł już od dłuższego czasu, pojawiła się wielka brama, ozdobiona wypukłymi czerwonymi gwiazdami. Nad nimi paliła się silna żarówka, osłonięta kloszem — jaskrawe białe światło padało na niezliczone graffiti, pokrywające zieloną blachę bramy. Tatarski zatrzymał się.

Przez parę minut studiował tradycyjne już w tej części kraju próby zapisania nazw okolicznych wsi alfabetem łacińskim, czyjeś imiona pod niezgrabnymi koronami, symboliczne wizerunki penisa i waginy, angielskie czasowniki „jebać” i „obciągać” w trzeciej osobie liczby pojedynczej czasu teraźniejszego, ale z niezrozumiałymi apostrofami, oraz liczne marki handlowe biznesu muzycznego. Potem jego wzrok napotkał coś dziwnego.

Był to duży — o wiele większy od innych, biegnący przez całą bramę — napis sporządzony odblaskową pomarańczową farbą (jarzyła się jasno w świetle latarni):

THIS GAME HAS NO NAME.

Kiedy tylko Tatarski przeczytał napis, jego świadomość przestała przyswajać całą resztę prezentowanego na bramie materiału etnograficznego — pozostało w niej tylko tych pięć migocących słów. Zdawało mu się, że pojmuje ich sens bardzo głęboko, i chociaż nie potrafiłby zapewne wyłożyć go komuś innemu, nie ulegało wątpliwości, że ów sens wymaga przelezienia przez płot. Okazało się to nietrudne.

Za bramą była porzucona budowa — duży zapuszczony plac z rzadkimi śladami obecności człowieka. Na środku stała niedokończona budowla — ni to fundament jakiegoś kosmicznego radaru, ni to piętrowy garaż: prace przerwano na etapie, kiedy gotowe były tylko konstrukcje nośne i ściany. Obiekt przypominał schodkowy cylinder z kilku betonowych boksów, ustawionych jeden na drugim. Wokół nich biegł w górę spiralny podjazd na żelazobetonowych wspornikach, który kończył się przy górnym boksie, zwieńczonym małą sześcienną wieżyczką z czerwoną lampą, jak w latarni morskiej. Tatarski pomyślał, że jest to jeden z rozpoczętych w latach siedemdziesiątych obiektów wojskowych, które nie ocaliły imperium, ale za to stworzyły estetykę Gwiezdnych wojen. Przypomniał sobie poświstującego astmatycznie Darta Vadera i uświadomił sobie wstrząśnięty, jak piękna była to metafora przedsiębiorczego komunisty: z pewnością gdzieś w gwiazdolocie miał jeszcze sztuczną nerkę i dwie brygady lekarzy, i w filmie, jak sobie mętnie przypominał Tatarski, były do tego jakieś aluzje. Zresztą myślenie w takim stanie o Darcie Vaderze było niebezpieczne.

Niedokończoną budowlę oświetlały trzy czy cztery reflektory — plamy światła wyławiały z mroku fragmenty betonowej ściany, odcinki spiralnego podjazdu i górną wieżyczkę z migającą latarenką. Gdyby nie ta czerwona latarenka, niedokończoną budowlę można by było wziąć w półmroku za zwietrzałą ze starości i dać jej tysiąc lat albo całe dziesięć tysięcy. Tatarski pomyślał, że latarenka też mogłaby być zasilana jakąś niewyobrażalnie starożytną elektrycznością, doprowadzoną pod ziemią z Egiptu czy Babilonu.

Niedawne ślady człowieka były widoczne tylko przy bramie, gdzie stał Tatarski. Znajdowało się tu coś w rodzaju filii jednostki wojskowej — kilka baraków mieszkalnych, drążek, ścianka z wiadrem przeciwpożarowym i łomem oraz stelaż z plakatem, na którym jednakowi żołnierze o twarzach naznaczonych wyrazem dziwnego wyobcowania ćwiczyli musztrę. Tatarski wcale się nie zdziwił, zobaczywszy olbrzymi grzyb z blaszanym kapeluszem i telefonem, przymocowanym do słupa— trzonu — domyślił się, że to posterunek wartownika. Początkowo uznał, że wartownika nie ma na posterunku, ale potem spostrzegł, że stożkowaty kapelusz grzyba jest pomalowany na czerwono i przyozdobiony symetrycznymi białymi kropkami.

— To wszystko nie jest takie proste — wyszeptał.

W tym momencie gdzieś blisko odezwał się cichy i szyderczy głos:

— This game has no name. It will neuer be the same.

Tatarski obejrzał się. Wokół nie było nikogo. Zrozumiał, że to halucynacja słuchowa. Obleciał go strach, ale mimo wszystko miał wrażenie, że w tym, co się dzieje, tkwi jakaś cudowna obietnica.

— Naprzód — wyszeptał i, pochylony, szybko ruszył przez mrok ku wiodącej na zikkurat betonowej drodze. Chyba jednak, pomyślał, jest to coś w rodzaju piętrowego garażu.

— Z wiszącymi ogrodami — zawtórował cichutko głos w jego głowie.

Głos przemówił po rosyjsku, co utwierdziło Tatarskiego w przekonaniu, że to halucynacja, ale jednocześnie znów nasunęło mu myśl o pomieszaniu języków. Jakby w odpowiedzi, głos wypowiedział długie zdanie w nieznanym narzeczu z mnóstwem spółgłosek szczelinowych. Tatarski postanowił nie zwracać na to uwagi, zwłaszcza że wszedł już na spiralny podjazd.

Z daleka nie docenił prawdziwych rozmiarów budowli. Podjazd był na tyle szeroki, że mogły się na nim wyminąć dwie ciężarówki („Albo rydwany — radośnie dodał głos. — Ciągnione przez czwórkę koni! To dopiero były rydwany!”). Zrobiono go z betonowych płyt, ale szczeliny między nimi nie były zacementowane. Sterczały z nich jakieś wysokie rośliny — Tatarski nie znał ich nazwy, ale pamiętał z dzieciństwa, że ich mocne łodygi z powodzeniem zastępowały sznurowadła. W ścianie po prawej stronie co jakiś czas ukazywały się szerokie otwory, prowadzące do wnętrza zikkuratu, gdzie rozciągały się wielkie puste przestrzenie, zasypane budowlanym śmieciem. Podjazd co chwila skręcał za róg, co wyglądało, jakby urywał się w powietrzu, toteż Tatarski szedł ostrożnie, przytrzymując się ściany. Z jednej strony wieżę oświetlały reflektory z budowy, a z drugiej — księżyc wiszący w prześwicie wysokiej chmury. Było słychać, jak gdzieś wysoko postukują na wietrze niezamknięte drzwi; ten sam wiatr przyniósł z oddali szczekanie psa. Tatarski zwolnił kroku i posuwał się teraz noga za nogą.

Coś zachrzęściło mu pod stopą. Było to puste pudełko po papierosach. Tatarski podniósł je, i wyszedłszy w plamę światła, zobaczył, że to Parliament, mentolowe. Dziwne było jednak co innego — na wierzchniej stronie pudełka migotał reklamowy hologram z trzema palmami.

— Wszystko się zgadza — wyszeptał Tatarski i ruszył dalej, uważnie patrząc pod nogi.

Następne znalezisko czekało o poziom wyżej — już z daleka zobaczył błyszczącą w świetle księżyca monetę. Nigdy wcześniej takiej nie widział — trzy pesos Republiki Kuby z wizerunkiem Che Guevary. Tatarski wcale się nie zdziwił, że na wojskowej budowie poniewiera się kubański pieniążek — przypomniał sobie, że w finale filmu Golden Eye gdzieś koło wyspy Eleuthery wyłania się z wody cyklopiczna antena produkcji radzieckiej. Najwyraźniej była to zapłata za jej wybudowanie. Wsunął monetę do pudełka po parliamentach i schował je do kieszeni, głęboko przekonany, że czeka go coś jeszcze.

I nie pomylił się. Podjazd kończył się przy najwyższym boksie, przed którym leżała kupa budowlanych odpadów i połamane skrzynki. Tatarski zauważył wśród śmieci dziwny sześcianik i podniósł go. Była to temperówka w kształcie telewizora, na którego plastikowym ekranie ktoś narysował długopisem duże oko. Temperówka była stara — robiono takie w latach siedemdziesiątych — i Tatarski zdziwił się, że jest tak dobrze zachowana.

Otarł ją z przylepionych paprochów, wsunął za pazuchę i rozejrzał się, myśląc, co robić dalej. Bał się wchodzić do boksu — po ciemku łatwo można było wpaść w jakąś dziurę i skręcić kark. Gdzieś na górze pod uderzeniem wiatru znowu trzasnęły drzwi i Tatarski przypomniał sobie, że na szczycie budowli znajduje się mała wieżyczka z czerwoną latarenką. Nie było jej widać z miejsca, w którym stał, ale na górę prowadziła krótka strażacka drabinka.

Wieżyczka okazała się pomieszczeniem technicznym, w którym powinny się znajdować silniki wind. Drzwi były otwarte. Zaraz za nimi na ścianie Tatarski zobaczył kontakt. Zapalił światło i zobaczył ślady surowego żołnierskiego życia: drewniany stół, dwa taborety, a w kącie puste butelki po piwie. O tym, że są to ślady właśnie po żołnierzach, świadczyły naklejone na ścianie zdjęcia kobiet, wycięte z czasopism.

Tatarski studiował je przez chwilę. Jedna z kobiet, zupełnie naga i złota od opalenizny, biegnąca po piasku tropikalnej plaży, wydała mu się bardzo piękna. I nie chodziło nawet o jej twarz czy figurę, ale o zdumiewającą, trudną do sprecyzowania swobodę ruchu, którą udało się uchwycić fotografowi. Piasek, morze i liście palm na zdjęciu były tak barwne, że Tatarski westchnął ciężko — mizerne moskiewskie lato już minęło. Zamknął oczy i przez kilka minut zdawało mu się, że słyszy daleki szum morza.

Usiadł przy stole, rozłożył na nim znalezione przedmioty i jeszcze raz je obejrzał. Palmy z paczki parliamentów i ze zdjęcia na ścianie były bardzo podobne i Tatarski pomyślał, że rosną w takim punkcie świata, do którego on nigdy nie trafi — nawet, rosyjskim obyczajem, na czołgu — a jeśli nawet trafi, to dopiero wówczas, kiedy nie będzie niczego chciał ani od tej kobiety, ani od tego piasku, ani od tego morza, ani od siebie samego. Melancholia, która go ogarnęła na tę myśl, była tak głęboka, że na samym jej dnie niespodzianie ujrzał światło: przyszedł mu do głowy poszukiwany slogan i pomysł plakatu do papierosów Parliament. Spiesznie wyciągnął notes i zaczął pisać:

Na plakacie — fotografia bulwaru nad rzeką Moskwą, zrobiona z mostu, na którym w październiku 1993 roku stały historyczne czołgi. Na miejscu Białego Domu widzimy ogromne pudełko papierosów Parliament (montaż komputerowy). Dokoła gęsto rosną palmy. Slogan — cytat z Gribojedowa:

OJCZYSTE DYMY SŁODKIE SĄ I MIŁE PARLIAMENT

Schował notes do kieszeni, zebrał ze stołu swoje znaleziska i ostatni raz obrzucił wzrokiem pokoik. Przemknęła mu myśl, że mógłby zabrać na pamiątkę fotos z biegnącą po piasku kobietą, ale nie zrobił tego. Zgasił światło, wyszedł na dach i zatrzymał się, by oczy przywykły do mroku. Co teraz? — pomyślał. Na stację.

Biedni Ludzie

Przygoda przeżyta w podmoskiewskim lesie bardzo korzystnie wpłynęła na profesjonalną inwencję Tatarskiego. Scenariusze i koncepcje pisało mu się z większą łatwością, a za slogan do papierosów marki Parliament Pugin wypłacił mu nawet niewielką zaliczkę: powiedział, że Tatarski trafił w dziesiątkę, bo do dziewięćdziesiątego trzeciego roku paczka parliamentów kosztowała tyle, co paczka marlboro, a po wiadomych wydarzeniach Parliament stał się najpopularniejszym w Moskwie gatunkiem papierosów i teraz kosztuje dwa razy drożej. Później jednak „ojczyste dymy” pochłonęła rzeka zapomnienia, a właściwie zima, która nadeszła zaskakująco wcześnie. Jedynym wątpliwym echem tego sloganu w zaśnieżonej moskiewskiej przestrzeni reklamowej okazał się cytat: „Ze statku na bal”, zaczerpnięty przez nieznanego Tatarskiemu kolegę po fachu z tegoż Gribojedowa. Przez jakiś czas można go było zobaczyć na billboardach reklamujących papierosy mentolowe — jacht, błękit, marynarska czapeczka z krabem i nogi do samej szyi. Tatarski poczuł ukłucie zazdrości, ale niezbyt bolesne — dziewczyna z mentolowej reklamy została dobrana do gustów na tyle szerokiej grupy konsumentów, że tekst mimo woli odczytywano jako: „Na ostatku do lal”.

Fala muchomorowej energii, która przesunęła się przez jego system nerwowy, znajdowała najlepszy wyraz w tekstach dotyczących papierosów — zapewne w myśl zasady, wedle której pierwsza prawdziwie udana inicjacja erotyczna czy narkotyczna przesądza o życiowych pasjach człowieka. Następnym wielkim sukcesem Tatarskiego (nie tylko w jego własnej opinii, ale również zdaniem Pugina, który znów go zaskoczył, dając trochę forsy) okazał się tekst, napisany dla papierosów Davidoff, co było wręcz symboliczne, ponieważ właśnie od nich rozpoczął swoją karierę. Tekst zainspirowała reklama Davidoff Classic, widniejąca na wszystkich billboardach w centrum: mroczne barwy, wyrazista przywiędła twarz, w której oczach kryje się jakaś nieznośnie przytłaczająca wiedza, i podpis:

ZROZUMIENIE PRZYCHODZI Z DOŚWIADCZENIEM DAYIDOFF CLASSIC

Ujrzawszy po raz pierwszy tę mądrą pomarszczoną twarz, Tatarski zadał sobie pytanie, cóż takiego wie ów zagraniczny palacz. Pierwsza wersja, jaka przyszła mu do głowy, była dość ponura: wizyta w centrum onkologii, rentgen i straszna diagnoza.

Projekt Tatarskiego był całkowitym przeciwieństwem oryginału: jasne tło, młoda twarz z wyrazem naiwnego uszczęśliwienia, biała paczka z lekkim złotym napisem i tekst:

W MĄDROŚCI WIELKIEJ — SMUTKU WIELE, KTO MNOŻY WIEDZĘ, MNOŻY ŻAL.

DAVIDOFF LIGHTS

Pugin powiedział, że przedstawiciel firmy Davidoff raczej tego nie zaakceptuje, ale bardzo możliwe, że załapie się na to jakiś inny papierosowy dealer. „Pogadam z Usijewiczem — rzucił — ma szesnaście marek na wyłączność”. Tatarski zapisał sobie ten zwrot w notesie i kilka razy użył go mimochodem w rozmowach z klientami; z powodu wrodzonej nieśmiałości zawsze jednak zmniejszał liczbę marek.

Robota stanowiąca główne źródło utrzymania była, niestety, nudna, uciążliwa i chyba nawet z lekka kompromitująca: „Czuwają pilnie nasze czaty! Garaże w leasing i na raty!”. Albo: „Nowa formuła Pantene — pro V! Hucząc, wiosenne wita dni!”. Bądź co bądź jednak szczątkowy litera— turocentryzm redaktorów i wydawców — swego rodzaju reliktowy biały szum radzieckiej psychiki — przynosił jeszcze drobne, mizerne owoce.

Na początku zimy Tatarski wyremontował częściowo swoje jednopokojowe mieszkanko (droga włoska bateria na tle odłażącej chabrowej glazury z epoki radzieckiej wyglądała jak złoty ząb w ustach trędowatego, ale na całkowitą modernizację nie było pieniędzy). Kupił też nowy komputer, chociaż nie było to absolutnie konieczne — po prostu zaczął mieć kłopoty z drukowaniem tekstów zapisanych w starym edytorze. Jeszcze jeden głuchy jęk pod żelazną stopą Microsoftu. Tatarski jednak niezbyt się tym przejął, chociaż dostrzegał głęboko symboliczny sens tego zjawiska: program-pośrednik stawał się głównym przesłaniem, ściągając na siebie niewiarygodną ilość komputerowej pamięci i rezerw, czym bardzo przypominał zbezczelniałego nowego Rosjanina, który przeciąga przez swój bank nauczycielskie pensje.

Im bardziej Tatarski zagłębiał się w dżunglę reklamy, tym więcej nasuwało mu się pytań, na które nie znajdował odpowiedzi nie tylko w Positioning: a battle for your mind Ala Rice’a, ale nawet w najnowszej książce na ten temat, The Finał Positioning. Pewien historyk sztuki w garniturze od Kenzo przysięgał Tatarskiemu, że wszystkie kwestie, których nie poruszył Al Rice, zostały omówione w książce Confessions of an Advertising Man Davida Ogilvy’ego. Tatarski i bez tych zapewnień szanował Davida Ogilvy’ego; w głębi duszy uważał, że jest to postać z Roku 1984 George’a Orwella, człowiek, który zaistniał na sekundę w wyobraźni głównego bohatera, dokonał wirtualnego czynu i zniknął w oceanie niebytu. Fakt, że towarzysz Ogilvy, mimo swej podwójnej nierealności, wypłynął jednak na suchy ląd, zapalił fajeczkę, przywdział tweedową marynarkę i został słynnym na cały świat asem reklamy, napełniał Tatarskiego mistycznym zachwytem dla własnej profesji.

Najbardziej pomogła mu jednakże książka Rossera Reevesa — wyczytał w niej dwa terminy, „wpojenie” i „wciągnięcie”, które okazały się bardzo przydatne przy wstawianiu zwykłego kitu. Pierwszy projekt oparty na tych dwóch pojęciach udało mu się stworzyć dla Nescafe Gold.

Od dawna wiadomo — napisał Tatarski w dwadzieścia minut po tym, jak sam się tego dowiedział — że istnieją dwa podstawowe wskaźniki kampanii reklamowej — wpojenie i wciągnięcie. „Wpojenie” oznacza procent ludzi, którzy zapamiętają reklamę. „Wciągnięcie” — procent nakłonionych do konsumpcji za pomocą reklamy. Wszelako problem polega na tym, że krzykliwa, skandalizująca reklama, która może zapewnić wysoki stopień wpojenia, nie gwarantuje bynajmniej wysokiego wciągnięcia. I odwrotnie, kampania inteligentnie ukazująca walory towaru może zapewnić wysoki stopień wciągnięcia, nie gwarantuje jednak wysokiego wpojenia. Dlatego też proponujemy nowe podejście — stworzenie swego rodzaju reklamy binarnej, w której funkcje wpojenia i wciągnięcia będą realizować różne bloki informacyjne. Rozpatrzmy to podejście na przykładzie kampanii reklamowej kawy Nescafe Gold.

Pierwszy krok kampanii skierowany jest wyłącznie na wpojenie w świadomość maksymalnej liczby ludzi marki handlowej Nescafe Gold (zakładamy, że w tym celu dozwolone są wszystkie środki). Na przykład, finguje się podłożenie bomb w kilku dużych sklepach i na dworcach — powinno ich być jak najwięcej. W organach MSW i kontrwywiadu dzwonią telefony — anonimowa organizacja terrorystyczna informuje o podłożeniu urządzeń wybuchowych. Ale przeszukanie dokonane przez milicję we wskazanych miejscach ujawnia tylko wielką liczbę słoików Nescafe Gold, popakowanych w reklamówki i torby. Nazajutrz rano piszą o tym wszystkie periodyki i gazety, mówią w telewizji — wówczas etap wpojenia można uznać za zakończony (jego powodzenie zależy bezpośrednio od zasięgu akcji). Zaraz potem rozpoczyna się etap drugi — wciągnięcia. W tym stadium kampania przebiega według klasycznych reguł; z etapem pierwszym łączy ją tylko slogan bazowy — „Nescafe Gold: eksplozja smaku!”. Oto proponowany scenariusz klipu reklamowego.

Ławka na skwerze. Na ławce siedzi młody człowiek w czerwonym dresie, o posępnej i stanowczej twarzy. Po drugiej stronie ulicy — zaparkowany przed luksusową willą mercedes 600 i dwa dżipy. Młody człowiek spogląda na zegarek. Zmiana kadru — z willi wychodzi kilku mężczyzn w surowych ciemnych garniturach i ciemnych okularach — to służba bezpieczeństwa. Otaczają mercedesa i jeden z nich rzuca jakiś rozkaz przez radio. Z willi wychodzi mały grubasek o twarzy naznaczonej zepsuciem, rozgląda się lękliwie i zbiega po schodkach do samochodu. Ochroniarze czekają, aż grubas zniknie za przyciemnionymi szybami mercedesa, po czym wsiadają do dżipów. Mercedes rusza i wtedy rozlegają się jeden po drugim trzy donośne wybuchy. Samochody rozlatują się na kawałki; cała ulica niknie w kłębach dymu. Zmiana kadru — młody człowiek na ławce wyjmuje z torby termos i czerwoną filiżankę ze złotym szlaczkiem. Nalewa do filiżanki kawę, pociąga łyk i z rozkoszą przymyka oczy. Głos za kadrem: „Chciał się rozerwać przy filiżance kawy. Ale rozerwało nie jego, tylko wszystkich pozostałych. Nescafe Gold. Prawdziwa eksplozja smaku”.

Termin „wciągnięcie” okazał się pożyteczny nie tylko w pracy. Sprawił, że Tatarski zaczął się zastanawiać, kogo i w co wciąga, a co najważniejsze, kto i w co wciąga jego.

Myśl ta nawiedziła go po raz pierwszy, kiedy czytał artykuł pod pretensjonalnym tytułem Ekstaza rosnącego popędu, poświęcony „kultowym filmom porno”. Autor artykułu podpisywał się Sasza Bloo. Gdyby sądzić na podstawie tekstu, była to zimna, umęczona istota nieokreślonej płci, pisząca w przerwach między orgiami, żeby dotrzeć ze swymi poglądami do paru dziesiątków podobnych sobie upadłych nadludzi. Sasza Bloo przybierał takie tony, że od razu było jasne: de Sade i von Sacher-Ma— soch nie zasługują nawet na to, by być u niego odźwiernymi, a Charlie Manson w najlepszym razie mógłby trzymać lichtarz. Słowem, artykuł Saszy Bloo był idealnym w swym kształcie jabłkiem zepsucia, zaroba— czonym bez wątpienia osobiście przez biblijnego węża.

Ale Tatarski kręcił się w biznesie już od dawna. Po pierwsze, wiedział, że wszystkie te jabłka nadają się co najwyżej do tego, by wywabiać uczęszczających do zawodówek podmoskiewskich nastolatków z rajskiego ogrodu dzieciństwa. Po drugie, mocno wątpił w istnienie kultowych filmów porno — chyba że pokazano by mu żywych wyznawców kultu. Po trzecie i najważniejsze, dobrze znał samego Saszę Bloo.

Był to niemłody, gruby, łysy i smętny ojciec trojga dzieci. Na imię miał Edik. Aby zarobić na czynsz za wynajmowane mieszkanie, pisał pod trzema czy czterema pseudonimami naraz do kilku czasopism i na dowolny temat. Pseudonim „Bloo” wymyślili we dwóch z Tatarskim, zapożyczając go od nazwy znalezionej pod wanną butelki z jaskra— woniebieskim płynem odkażającym (szukali schowanej przez żonę Edika wódki). W słowie BLOO czuło się niewyczerpane rezerwy żywotności i jednocześnie coś niehumanoidalnego, toteż Edik bardzo cenił ten pseudonim. Podpisywał nim tylko artykuły, które emanowały na tyle bezgraniczną swobodą i, by tak rzec, ambiwalencją, że podpis typu „Sidorow” czy „Pietuchow” wyglądałby głupio. W moskiewskich kolorowych tygodnikach był tak wielki popyt na ową ambiwalencję, że nasuwało się pytanie — kto ją wpaja? Szczerze mówiąc, strach było nawet o tym myśleć, ale po przeczytaniu o ekstazie rosnącego popędu, Tatarski nagle zrozumiał: wpajał ją nie jakiś demoniczny szpieg, nie jakiś upadły anioł, który przybrał ludzką postać, ale Edik.

Oczywiście nie sam — na Moskwę przypadało pewnie ze dwie, trzy setki takich Edików, omnibusów, przytłamszonych ciężarem bytu i obarczonych dzieciakami. Życie ich nie upływało wśród kokainowego haju, orgii i dysput o Burroughsie i Warholu, jak można by wnosić z ich twórczości, ale wśród pieluch i niedających się wytępić moskiewskich karaluchów. Nie mieli w sobie ani krzty snobizmu czy zarozumialstwa, ani lepkiej, lubieżności, ani chłodnej dandysowatości, ani inklinacji do satanizmu, ani nawet prawdziwej chęci, by choć raz spróbować kwasu mimo codziennego szermowania tym określeniem. Mieli natomiast kłopoty z trawieniem, pieniędzmi i mieszkaniem, zewnętrznie zaś przypominali nie Gary’ego Oldmana, jak chciało się wierzyć po przeczytaniu tego, co piszą, ale raczej Danny’ego de Vito.

Tatarski nie mógł zatonąć ufnym spojrzeniem w dali, jaką nakreślił dlań Sasza Bloo, ponieważ znał fizjologię rodzenia się owej dali z łysej głowy przytłoczonego życiem Edika, przykutego do swego komputera tak, jak przykuwano kiedyś do karabinów austriackich żołnierzy. Uwierzyć w jego produkt było trudniej, niż podniecić się telefonicznym seksem, wiedząc, że za ochrypłym z namiętności głosem kryje się nie blondynka, którą obiecywało zdjęcie, ale zakatarzona starucha, robiąca na drutach skarpetkę i czytająca zestaw standardowych zdań ze świstka papieru, na który cieknie jej z nosa.

Ale skąd się dowiemy — my, to jest ja i Edik — w co wciągać innych? — myślał Tatarski. Z jednej strony, oczywiście, sprawa jest jasna: intuicja. Informacji o tym, co i jak robić, szukać nie potrzeba — kiedy człowiek osiąga określony stopień desperacji, zaczyna sam wszystko chwytać. Najważniejszą tendencję czuje się, by tak rzec, głodnym żołądkiem. Ale skąd się bierze ta tendencja? Kto ją wymyśla, skoro wszyscy ludzie na świecie — a jestem tego pewien — tylko próbują ją uchwycić i sprzedać, jak ja i Edik, albo odgadnąć i opublikować, jak wydawcy wszystkich tych kolorowych tygodników?

Rozmyślania na ten temat były ponure i znalazły odbicie w scenariuszu spotu proszku Ariel, napisanym wkrótce potem.

Scenariusz oparty jest na Burzy Szekspira. Grzmi groźna i uroczysta muzyka. Kadr przedstawia skałę nad morzem. Noc. W dole, w posępnym świetle księżyca, wzdymają się groźne fale. W oddali widać prastary zamek — też oświetlony księżycem. Na skale stoi dziewczyna niezwykłej urody. To Miranda. Ma na sobie średniowieczną suknię z czerwonego aksamitu i wysokie spiczaste nakrycie głowy, z którego spływa welon. Wyciąga ręce ku księżycowi i trzykrotnie powtarza dziwne zaklęcie. Kiedy wypowiada je po raz trzeci, słychać łoskot dalekiego piorunu. Muzyka się wzmaga, staje się groźniejsza. Z księżyca widocznego w prześwicie chmur wybiega szeroki strumień światła i pada na skałę u stóp Mirandy. Na twarzy dziewczyny odbija się konsternacja — widać, że i obawia się tego, co ma nadejść, i pragnie. Coraz wyraźniej słychać śpiew kobiecych głosów, pełnych grozy i szczęścia — jakby ilustrujących uczucia Mirandy. Po promieniu księżycowego światła ześlizguje się cień, zbliża się, i kiedy melodia osiąga fortissimo, widzimy dumnego i pięknego ducha w rozwianej szacie, z długimi włosami, osrebrzonymi księżycem. Na głowie ma misternej roboty koronę z diamentami. To Ariel. Dolatuje do Mirandy, zatrzymuje się tuż przed nią w powietrzu i wyciąga rękę. Po sekundzie wahania Miranda podaje mu swoją. Następne ujęcie: zbliżenie dwóch wyciągających się ku sobie dłoni. U dołu z lewej strony — słaba i blada dłoń Mirandy, u góry z prawej — przezroczysta i jarząca się dłoń ducha. Ręce dotykają się i wszystko zalewa oślepiający blask. Następny kadr: dwa pudełka proszku. Na jednym napis „Ariel”. Na drugim, szaroburym, napis „Zwykły Kaliban”. Głos Mirandy: „0 Arielu usłyszałam od przyjaciółki”.

Niewykluczone, że pewne rozwiązania owego klipu podsunęła Tatarskiemu wielka czarno-biała fotografia, wisząca nad jego biurkiem. Była to reklama jakiegoś butiku, przedstawiająca młodego człowieka o długich włosach i zadbanej szczecinie zarostu, w kosztownym luźnym płaszczu, niedbale zarzuconym na ramiona — wiatr wydymał kuliście płaszcz, co komponowało się z żaglami widocznej na horyzoncie łodzi. Fale, rozbijające się o skały i rozlewające na brzegu, niemal muskały lakierki młodzieńca. Z ostrym i chmurnym grymasem na twarzy mężczyzna przypominał jednego z ptaków z rozpostartymi skrzydłami (ni to orły, ni to mewy), które wleciały w mgliste niebo z dodatku do ostatniego „Photoshopu” (przyjrzawszy się uważniej zdjęciu, Tatarski uznał, że również stamtąd przypłynęła widoczna na horyzoncie łódź).

Kompozycja była tak przesycona romantyzmem, a jednocześnie do tego stopnia nieromantyczna, że Tatarski, kontemplując ją całymi dniami, zrozumiał: wszystkie pojęcia, na których usiłowano oprzeć tę fotografię, zostały ukształtowane gdzieś w dziewiętnastym wieku; ich szczątki przeszły wraz z relikwiami hrabiego Monte Christo w wiek dwudziesty, ale na progu dwudziestego pierwszego stulecia spuścizna hrabiego była już całkowicie roztrwoniona. Zbyt często ludzki umysł sprzedawał sam sobie tę romantykę, aby zrobić interes na ostatnich, jakie mu pozostały, nierentownych obrazach. Teraz, mimo najszczerszych chęci oszukania samego siebie, prawie nie sposób było uwierzyć w to, że wystawiona na sprzedaż zewnętrzna otoczka odpowiada sugerowanemu wnętrzu. Była to forma, która już od dawna nie oznaczała tego, co powinna była oznaczać de nomine. Wszystko zjadły mole: widok umownego Nibelunga ze studyjnej fotografii nasuwał myśl nie o dumnym gotyckim duchu, którego sugerowałaby piana fal i bokobrodów, ale o tym, ile wziął fotografik, jaką stawkę otrzymał za pozowanie model i czy płacił karę, jeśli zdarzyło mu się poplamić siedzenie nie swoich spodni z wiosennej kolekcji. I dotyczyło to nie tylko zdjęcia nad biurkiem Tatarskiego, ale każdego obrazka z rodzaju tych, które poruszały wyobraźnię kiedyś, w dzieciństwie: palmy, statek, granatowe wieczorne niebo — trzeba było być klinicznym okazem idioty, żeby zachować zdolność ubierania swej tęsknoty za niespełnionym w takie stuprocentowo handlowe sztampy.

Tatarski ostatecznie się zaplątał w swoich kalkulacjach. Z jednej strony, wychodziło na to, że wraz z Edikiem klecił dla innych fałszywą panoramę życia (w stylu malarskiej panoramy bitwy, gdzie na pierwszym planie nasypano piasku, rzucono dziurawe buty i łuski pocisków, a czołgi i wybuchy namalowano na ścianie), polegając wyłącznie na przeczuciu, co ludzie kupią, a czego nie. I on, i inni udziałowcy wyczerpującego reklamowego biznesu wdzierali się w wizualno-informacyjną ekosferę i próbowali tak ją zmienić, żeby czyjaś dusza rozstała się z pieniędzmi. Cel był prosty — zarobić drobną cząstkę tych pieniędzy. Z drugiej strony, pieniądze były potrzebne, żeby móc się zbliżyć do obiektów owej panoramy samemu. Właściwie było to równie głupie, jak próbować się dostać do namalowanego na ścianie obrazu. Co prawda, człowiek bogaty mógł — tak sądził Tatarski — wyjść poza ramy fałszywej rzeczywistości. Mógł przekroczyć obowiązujące nędzarzy granice panoramy. Co przedstawia sobą świat bogaczy, Tatarski, szczerze mówiąc, nie bardzo wiedział. W jego świadomości wirowały tylko mętne obrazy, sztampy z reklamy, które sam retransmitował już od dłuższego czasu, a więc nie mógł im wierzyć. Było jasne, że jedynie od ludzi bogatych można się dowiedzieć, jakie horyzonty otwiera przed człowiekiem wysokie konto bankowe, i kiedyś to się Tatarskiemu udało — absolutnym przypadkiem.

Przepijając właśnie w „Biednych Ludziach” maleńkie honorarium, podsłuchał rozmowę dwóch znanych telewizyjnych showmanów — było już po północy i faceci kontynuowali rozpoczętą w innym lokalu popijawę. Tatarski siedział od nich zaledwie o parę metrów, ale poświęcali mu akurat tyle uwagi, co gdyby był wypchaną kukłą copywritera, przytwierdzoną do ławki w charakterze fragmentu wystroju wnętrza.

Mimo że bardzo pijani, showmani nie utracili efektownej prezencji, jakiegoś holograficznego blasku w każdej fałdce odzieży, zupełnie jakby nie ich ciała fizyczne siedziały przy sąsiednim stoliku, ale obok Tatarskiego stał ogromny telewizor, w którym ich pokazywano. Zauwa— 1 żywszy ów trudno wytłumaczalny, ale niewątpliwy efekt, Tatarski pomyślał, że w pozagrobowej łaźni długo będą musieli zdrapywać ludzkie zainteresowanie, wżarte w pory ich dusz. Nawet w stanie upojenia alkoholowego Tatarski poczuł niepokój: wieczność znów usiłowała przyjąć kształt łaźni, czyli bani. Stłumił tę myśl i zaczął po prostu słuchać. Showmani rozmawiali o interesach — jeden z nich, jak zrozumiał Tatarski, miał kłopoty z kontraktem.

— Żeby chociaż na następny rok przedłużyli — mówił, zaciskając pięści.

— No, powiedzmy, że przedłużą — odrzekł drugi. — A potem? Minie rok i znowu to samo. Znów zaczniesz łykać walidol…

— Nakradnę forsy — cicho, jak gdyby w sekrecie i jak gdyby żartem powiedział pierwszy.

— A dalej co?

— Dalej? Dalej mam poważny i przemyślany plan… — Naparł całym ciałem na stolik i nalał sobie wódki. — Brakuje mi pięciuset tysięcy — oznajmił. -1 taką właśnie sumę chcę ukraść.

— Co to za plan?

— Nie powiesz nikomu? Słuchaj…

Sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki, długo tam gmerał i wreszcie wyjął złożony we czworo arkusik glansowanego papieru.

— O — powiedział — tu jest napisane… Królestwo Bhutanu. Jedyny kraj na świecie, gdzie telewizja jest zakazana. Rozumiesz? Całkowity zakaz. Piszą tutaj, że w pobliżu stolicy istnieje tam spora kolonia, w której mieszkają byli magnaci telewizyjni. Jeżeli przez całe życie pracujesz w telewizji, najlepsze, co możesz zrobić, kiedy z tym skończysz — to wyjechać do Bhutanu.

— I na to potrzebujesz pół miliona?

— Nie. Tutaj muszę zapłacić, żeby mnie potem nie szukali w Bhutanie. Wyobrażasz sobie? Zabronione! Ani jednego telewizora, tylko w kontrwywiadzie. I w ambasadach!

Jego rozmówca wziął arkusik, rozłożył go i zaczął czytać.

— To znaczy — ciągnął pierwszy — jeżeli ktoś ukrywa u siebie telewizor i dowiedzą się o tym władze, przychodzi do niego policja, rozumiesz? Biorą takiego pederastę i wsadzają do ciupy. A może w ogóle rozstrze— liwują.

Słowo „pederasta” wymawiał z owym ostrym jak świst szabli przydechem, jaki można usłyszeć tylko u utajonych homoseksualistów, którzy sami się pozbawili rozkoszy miłości w imię opacznie pojętej umowy społecznej. Drugi wszystko rozumiał i wszystko wybaczał — przeglądał artykuł.

— Aha — odezwał się — to z jakiegoś tygodnika. Rzeczywiście ciekawe… Kto to napisał? Zaraz… Jakiś Eduard Debirsjan…

O mało nie przewróciwszy krzesła, Tatarski wstał i ruszył do toalety. Nie zdziwił go stosunek „telewizorów” do własnej pracy, chociaż stopień duchowej degeneracji tych ludzi dawał powody do przypuszczeń, że niektórzy z nich nawet lubią tę swoją robotę. Dobiło go co innego. Sasza Bloo miał pewne dziwactwo — materiały, które mu się podobały, podpisywał prawdziwym nazwiskiem. A najbardziej na świecie lubił podawać wytwory swojej rozbuchanej wyobraźni za kronikę realnych wydarzeń — choć pozwalał sobie na to dosyć rzadko.

Rozsypawszy smużkę kokainy bezpośrednio na zimnym białym policzku spłuczki, Tatarski, nie rozgniatając grudek, wciągnął ją przez zwiniętą sturublówkę (dolary już mu się skończyły), wyjął notes i zapisał:

Ściana, na której namalowano panoramę nieistniejącego świata, sama z siebie się nie zmienia. Ale za bardzo dużą sumę można kupić w charakterze widoku za oknem namalowane słońce, lazurową zatokę i cichy wieczór. Niestety, autorem tego fragmentu też będzie Edik — jednak nawet to nie wydaje się ważne, jako że samo okno, do którego kupuje się widok, także jest namalowane. A wobec tego może i ściana jest namalowana? Ale przez kogo i na czym?

Podniósł wzrok na ścianę toalety, jakby w nadziei, że ujrzy tam odpowiedź. Na kafelkach widniały nakreślone czerwonym flamastrem wesołe okrągłe litery hasła:

TRAPPED? MASTURBATE!

Wróciwszy na salę, usiadł jak najdalej od showmanów i usiłował się zastosować do ludowej maksymy — odprężyć się i zażyć przyjemności. Niestety jednak, bez skutku — jak zawsze. Obrzydliwa moskiewska kokaina, mieszana niemytymi rękami długiego łańcuszka dealerów, pozostawiała w nosie i gardle cały bukiet aptecznych zapachów — od streptocydów po aspirynę — i budziła w ciele ciężkie napięcie i dygot. Chodziły słuchy, że proszek, za którego jeden gram bierze się w Moskwie sto pięćdziesiąt dolarów, nie jest żadną kokainą, tylko mieszanką estońskiego środka pobudzającego z rosyjskim asortymentem farmaceutycznym; na domiar złego, połowa dealerów nie wiedzieć czemu zawsze pakowała proszek w kolorową reklamę toyoty camry, wyciętą z jakiegoś tygodnika, i Tatarskiego nieznośnie dręczyła myśl, że robią kasę nie tylko na cudzym zdrowiu, ale i na public relations. Za każdym razem pytał sam siebie, po co on i inni płacą taką forsę, żeby znów zaaplikować sobie poniżający i niehigieniczny zabieg, w którym nie ma ani jednej sekundy prawdziwej przyjemności, tylko następujący momentalnie, ale mijający powoli kac. Jedyne wytłumaczenie, jakie mu przychodziło do głowy, było następujące: ludzie wąchają nie kokainę, ale pieniądze, i zwinięty studolarowy banknot, którego wymaga niepisany rytuał, jest nawet ważniejszy od samego proszku. Gdyby kokainę sprzedawano w aptekach po dwadzieścia kopiejek za gram jako środek do płukania dziąseł przy bólu zębów, pomyślał, wąchałyby ją tylko punki. Za to gdyby klej Moment kosztował tysiąc dolarów za tubę, chętnie wąchałaby go cała moskiewska złota młodzież i należałoby do dobrego tonu roztaczać wokół’siebie na prezentacjach i koktajlach ulotny chemiczny zapach, uskarżać się na zanik neuronów w mózgu i długo przesiadywać w toalecie. Kolorowe tygodniki poświęcałyby przejmujące cover stories estetyce foliowej torby, naciąganej na głowę przy tej procedurze (pisałby, oczywiście, Sasza Bloo), i dyskretnie przemycałyby w tych materiałach reklamę jakichś zegareczków, majteczek i wód toaletowych…

— O! — wykrzyknął Tatarski, klepnął się w czoło, wyciągnął notes i otworzył go na literze „W”:

Wody toaletowe linii młodzieżowej (niezależnie od producenta) — zapisał. — Skojarzyć z pieniędzmi i cesarzem Wespazjanem (nacisk na szalety, slogan „Pieniądze nie cuchną”). Scenariusz dowolny. Przykład:

PIENIĄDZE PACHNĄ!

BENJAMIN NOWA WODA TOALETOWA — HUGO BOSS

Schował notes i poczuł, że apogeum wstrętnego posmaku już minęło, że absolutnie jest w stanie dojść do baru i zamówić coś do wypicia. Miał ochotę na teąuilę, ale dotarłszy do barmana, nie wiadomo czemu wziął smirnoffa, którego nie znosił. Wychylił kieliszek od razu przy barze, wziął jeszcze jeden i wrócił do swego stolika, do którego zdążył się tymczasem dosiąść jakiś gość. Był to facet około czterdziestki, z długimi tłustymi włosami i bródką, ubrany w jakąś niewydarzoną kurtczynę z haftami — z wyglądu typowy były hipis, jeden z tych, co nie potrafili się dopasować ani do przeszłości, ani do teraźniejszości. Z szyi zwisał mu duży miedziany krzyż.

— Przepraszam — powiedział Tatarski. — Ja tu siedziałem.

— I siedź sobie na zdrowie — odparł sąsiad. — Co, cały stolik ci potrzebny?

Tatarski wzruszył ramionami i usiadł naprzeciw niego.

— Na imię mi Grigorij — odezwał się życzliwie przybysz.

Tatarski podniósł na niego umęczone oczy.

— Wowa — przedstawił się.

Grigorij pochwycił jego wzrok, spochmurniał i współczująco pokręcił głową.

— Ale cię skręca — powiedział. — Wąchasz?

— Tak — odparł Tatarski. — Niekiedy.

— Głupi jesteś — oznajmił Grigorij. — Zastanów się tylko: śluzówka nosa to prawie jak obnażony mózg… A pomyślałeś kiedy, skąd się wziął ten proszek i kto go jakimi miejscami dotykał?

— Dopiero co — wyznał Tatarski. — Ale co to znaczy — „jakimi miejscami”? Jakimi miejscami można go dotykać oprócz nosa?

Grigorij rozejrzał się na boki, wyciągnął spod stolika butelkę wódki i pociągnął z niej duży łyk.

— Może słyszałeś, był taki amerykański pisarz — Harold Robbins? — spytał, chowając butelkę.

— Nie — odparł Tatarski.

— Kompletny złamas. Ale czytają go wszystkie nauczycielki angielskiego. Dlatego w Moskwie jest tak dużo książek tego autora, a dzieci tak słabo znają język. W jednej jego powieści jest Murzyn, profesjonalny jebaka, który naciąga bogate podstarzałe baby. No więc ten Murzyn przed bara-bara posypuje swojego…

— Rozumiem, daj spokój — wymamrotał Tatarski. — Bo się zaraz porzygam.

— …swojego wielkiego czarnego fiuta czystą kokainą — z satysfakcją dokończył Grigorij. — Zapytasz, co ma do tego Murzyn? Odpowiem ci.

Niedawno czytałem sobie na nowo Różę Świata, ten fragment, gdzie mowa o duszy narodu. Andriejew pisał, że jest to kobieta imieniem Nawna. No i potem miałem wizję — ona leży, jakby we śnie, na takim białym kamieniu, a nad nią pochyla się ktoś czarny, niezbyt wyraźny, z krótkimi skrzydłami, twarzy nie widać, i ją tego… — Grigorij przyciągnął oburącz do brzucha wyimaginowany drążek sterowy. — Chcesz wiedzieć, co wy wszyscy ćpacie? — wyszeptał, zbliżając do Tatarskiego wykrzywioną w grymasie twarz. — Właśnie to. To, czym on sobie posypuje. I w tej samej chwili, kiedy on wsadza, wy dziobiecie i wąchacie. A kiedy wyjmuje, biegacie i szukacie następnej działki… A on ciągle wsadza i wyjmuje, wsadza i wyjmuje…

Tatarski pochylił się w prześwit między stolikiem a ławą i zwymiotował. Ostrożnie podniósł oczy na barmana: ten był zajęty rozmową z którymś z gości i chyba niczego nie zauważył. Tatarski rozejrzał się wokół siebie i zobaczył na ścianie plakat reklamowy. Uwieczniono na nim poetę Tiutczewa w pince-nez, ze szklanką w ręku i z pledem na kolanach. Smętny, przenikliwy wzrok poety utkwiony był w okno, a wolna ręka gładziła siedzącego obok psa. Dziwne wydawało się jednak to, że fotel Tiutczewa stoi nie na podłodze, ale na suficie. Tatarski spojrzał nieco niżej i przeczytał hasło:

UMOM ROSSIYU NYE PONYAT, V ROSSIYU MOZHNO TOLKO VYERIT.

SMIRNOFF

Dokoła panował spokój. Tatarski wyprostował się. Czuł się teraz znacznie lepiej. Grigorij odchylił się w tył na ławie i pociągnął jeszcze jeden łyk z butelki.

— Wstrętne — orzekł. — Trzeba żyć czysto.

— Tak? A w jaki sposób? — zapytał Tatarski, ocierając usta serwetką.

— Tylko LSD. Tylko doustnie i tylko z modlitwą.

Tatarski potrząsnął głową, jak pies, który wyszedł z wody.

— Skąd się je bierze?

— Jak to skąd? — obraził się Grigorij. — Chodź no, przesiądź się tutaj.

Tatarski posłusznie wstał, obszedł stolik i usiadł obok Grigorija.

— Już osiem lat je zbieram — powiedział Grigorij, wyjmując zza pazuchy niewielki klaser do znaczków. — Popatrz.

Tatarski otworzył klaser.

— Niekiepsko — powiedział. — Sporo tu tego masz, i to różnych.

— To pryszcz — odparł Grigorij. — Tu są tylko na wymianę i na sprzedaż. A w domu mam dwie półki takich klaserów.

— I co, każdy działa inaczej?

Grigorij przytaknął.

— Dlaczego?

— Po pierwsze, mają różny skład chemiczny. Specjalnie się nie interesowałem, ale do kwasu zawsze coś jest domieszane. Jakaś fenacetyna, jakieś barbiturany albo jeszcze co innego. A kiedy działa wszystko razem, efekt się kumuluje. Ale tak czy owak, najważniejsza rzecz to rysunek. Bo przecież nijak nie da się ukryć, że łykasz Mela Gibsona albo czerwony goździk, rozumiesz? Twój umysł to pamięta. I kiedy dociera do niego kwas, wszystko biegnie z góry wyznaczonym korytem. Trudno to wytłumaczyć… Brałeś to w ogóle chociaż raz?

— Nie — odparł Tatarski. — Jeżeli już, to muchomory.

Grigorij wzdrygnął się i przeżegnał.

— No to po co ja ci to opowiadam? — spytał, podnosząc na Tatarskiego niedowierzające spojrzenie. — Sam powinieneś rozumieć.

— Ależ rozumiem, rozumiem — rzucił niedbale Tatarski. — A te, z czaszką i piszczelami, też ktoś bierze? Są amatorzy?

— Wszystkie biorą. Ludzie są przecież różni.

Tatarski odwrócił stronę.

— Kurde, ale ładne — powiedział. — To Alicja w krainie czarów?

— Aha. Tylko że to jest blok. Dwadzieścia pięć działek. Drogi. O, ten jest dobry, z ukrzyżowaniem. Tylko nie wiem, jak by się miał do twoich muchomorów. Z Hitlerem nie radzę. Najpierw niezły odlot, ale potem zawsze jest kilka sekund wiecznych mąk w piekle.

— Jak to — kilka sekund wiecznych mąk? Jeżeli kilka sekund, to dlaczego wiecznych?

— Cóż, to trzeba przeżyć. A można i nie przeżyć.

— Jasne — rzekł Tatarski, przewracając stronę. — A twoja halucynacja po Róży Świata była po czym? Masz go tutaj?

— Nie halucynacja, tylko wizja — sprostował Grigorij. — Tu takiego nie ma. To był rzadki znaczek ze smokiem-zwycięzcą. Z niemieckiej serii „Bad trip Jana Ewangelisty”. Też nie radzę. Są trochę wyższe od zwykłych, węższe i bardzo twarde. Nie tyle znaczki, co tabletki z naklejką. Spora zawartość. Wiesz co, ja bym ci radził o ten, z niebieskim Melem Gibsonem. Miękki, dobry. I z gorzałą dobrze się komponuje…

Uwagę Tatarskiego przyciągnęły trzy jednakowe lila kwadraciki, umieszczone między znaczkiem z „Titanikiem” a znaczkiem z jakimś uśmiechniętym orientalnym bożkiem.

— A te trzy jednakowe — co to jest? — zapytał. — Kto jest na tym znaczku? Z bródką i w czapce? Ni to Lenin, ni to Wuj Sam.

Grigorij chrząknął z aprobatą.

— To się nazywa instynkt — powiedział. — Kto jest na tym znaczku, nie wiem. Ale to bardzo ostra rzecz. Różni się od innych tym, że tu kwas jest zmieszany z metabolikiem. Dlatego zaczyna działać bardzo szybko i bardzo intensywnie, po jakichś dwudziestu minutach. I dawka jest taka, że starczy na kompanię wojska. Nie dałbym ci tego, ale skoro jadłeś muchomory…

Tatarski spostrzegł, że obserwuje ich ochroniarz.

— Biorę — powiedział. — Ile?

— Dwadzieścia pięć dolarów — odparł Grisza.

— Zostało mi tylko sto rubli.

Grisza pomyślał sekundę i machnął ręką.

— Dobra — zgodził się.

Tatarski wręczył mu zwinięty w rulonik banknot, wziął znaczek i schował go do kieszeni na piersiach.

— No — powiedział Grisza, chowając klaser. — A tego świństwa więcej nie wąchaj. Nikomu nigdy nic dobrego to nie dało. Tylko zmęczenie, wstyd za wczorajsze i krew z nosa.

— Wiesz, co to jest pozycjonowanie porównawcze? — zapytał Tatarski.

— Nie — odparł Grigorij. — Co?

— Taka technika reklamowa, w której osiągnąłeś najwyższy kunszt.

Grigorij chciał coś odpowiedzieć, ale nie zdążył — nad stołem zawisła ciężka postać ochroniarza.

— Wiecie co, chłopcy — przemówił — idźcie sobie do jakiegoś lokalu, gdzie jest ciemniej. Macie na to czterdzieści sekund.

Droga ku sobie

Następnego dnia rano obudził Tatarskiego dzwonek telefonu. Pierwszym jego uczuciem była irytacja — dzwonek przerwał mu bardzo dziwny i piękny sen, w którym Tatarski zdawał egzamin. Śniło mu się, że najpierw wyciągnął jedna po drugiej trzy kartki z pytaniami, a potem wspinał się na górę długim spiralnym podejściem, podobnym do tego, które znajdowało się w jednym z budynków jego pierwszej uczelni, gdzie studiował elektryczne piece hutnicze. Musiał sam znaleźć egzaminatorów, ale za każdym razem, kiedy otwierał któreś drzwi, zamiast audytorium roztaczało się przed nim podmoskiewskie pole o zachodzie słońca, to samo, po którym spacerował z Gi— riejewem owego pamiętnego wieczoru. Było to bardzo dziwne, ponieważ w swych poszukiwaniach zdążył się już wspiąć o kilka pięter w górę.

Rozbudziwszy się całkowicie, natychmiast przypomniał sobie Grigorija i jego klaser. Kupiłem, pomyślał z przerażeniem, i zjadłem… Zerwał się z łóżka, podszedł do biurka, wysunął górną szufladę i zobaczył znaczek z uśmiechniętą liliową twarzą. Nie, odetchnął. Dzięki Bogu… Wsunął znaczek głęboko w róg szuflady i przykrył go pudełkiem kolorowych ołówków.

Tymczasem telefon wciąż jeszcze dzwonił. Na pewno Pugin, uznał Tatarski i podniósł słuchawkę.

— Halo — odezwał się nieznajomy głos. — Czy mogę mówić z Tatarskim… eee… panem?

Tatarski nie obraził się — odgadł z niepewnej intonacji rozmówcy, że ten niechcący wymienił najpierw nazwisko, a dopiero potem zwrot grzecznościowy.

— Przy telefonie.

— Dzień dobry. Mówi Władimir Chanin z agencji Tajny Doradca. Pański telefon mam po Dimie Puginie. Czy moglibyśmy się dzisiaj spotkać? Najlepiej zaraz?

— A o co chodzi? — zapytał Tatarski, który słysząc słowa „po Dimie”, zrozumiał, że Puginowi przytrafiło się coś złego.

— Dima nie żyje. Wiem, że pan z nim pracował. A on pracował ze mną. A więc pośrednio właściwie się znamy. W każdym razie mam na biurku kilka pańskich prac, które Pugin miał ocenić.

— Jak to się stało?

— Powiem, jak się spotkamy — odrzekł nowy znajomy. — Niech pan zanotuje adres.

Półtorej godziny później Tatarski wszedł do olbrzymiego kompleksu kombinatu wydawniczego „Prawda” — tam gdzie kiedyś mieściły się redakcje prawie wszystkich radzieckich gazet. W portierni czekała na niego przepustka. Wjechał na siódme piętro i odnalazł pokój z właściwym numerem; na drzwiach wisiała metalowa tabliczka z napisem.Wydział ideologiczny” — wyraźny relikt postsowiecki.

Chanin siedział w pokoju sam. Był to mężczyzna w średnim wieku, o sympatycznej, brodatej twarzy. Pisał coś pośpiesznie przy biurku.

— Proszę wejść i usiąść — posiedział, nie podnosząc głowy. — Jedną chwileczkę.

Tatarski zrobił dwa kroki w głąb pokoju i na widok przyklejonego skoczem do ściany plakatu reklamowego o mało się nie zadławił własną śliną. Jak wynikało z tekstu pod zdjęciem, była to reklama nowej formy wypoczynku w użytkowanych na zmianę, wspólnie wynajmowanych apartamentach — Tatarski słyszał już, że to taki sam szwindel, jak cała reszta w życiu. Ale nie to było istotne. Metrowe zdjęcie przedstawiało palmy na jakiejś rajskiej wyspie, i te trzy palmy były idealną repliką hologramu z paczki papierosów Parliament, znalezionej na zikkuracie. Ale nawet to było zupełnym drobiazgiem w porównaniu ze sloganem. Pod fotografią biegł napis dużymi czarnymi literami:

IT WILL NEVER BE THE SAME!

— Prosiłem, żeby pan usiadł! Tu, na krześle.

Głos Chanina wyrwał Tatarskiego z transu. Usiadł i niezgrabnie uścisnął wyciągniętą przez biurko dłoń.

— Cóż tam jest takiego? — zapytał Chanin, zerkając na plakat.

— Nic — odrzekł Tatarski. — Deja vu.

— A! Rozumiem — powiedział Chanin takim tonem, jakby rzeczywiście coś zrozumiał. — A więc tak. Najpierw o Puginie.

Stopniowo przychodząc do siebie, Tatarski zaczął słuchać.

Był to ewidentny rozbój na zlecenie, przy czym przestępca, sądząc ze wszystkiego, wiedział, że Pugin jeździł w Nowym Jorku na taksówce. Opowieść brzmiała strasznie i niezbyt prawdopodobnie: kiedy Pugin rozgrzewał silnik, do auta na tylne siedzenie wsiedli dwaj mężczyźni i podali adres: Druga Aleja, róg Dwudziestej Siódmej ulicy. Odruchowo, w jakimś hipnotycznym transie Pugin ruszył, skręcił w boczną uliczkę — i to było wszystko, co zdążył opowiedzieć milicji i lekarzom. W jego ciele znaleziono siedem ran po kulach — bandyci strzelali przez oparcie fotela. Zniknęło kilka tysięcy dolarów, które Pugin miał przy sobie, i jakaś teczka, o której nie przestawał bredzić do samej śmierci.

— Ale teczka nie zginęła — ze smutkiem powiedział Chanin. — Jest tutaj. Zapomniał jej u mnie. Chcesz przejrzeć? A ja w tym czasie wykonam parę telefonów.

Tatarski wziął w ręce bezbarwny kartonowy skoroszyt. Przypomniała mu się wąsata twarz Pugina, równie bezbarwna jak ten karton, i czarne guziczki jego oczu, podobne do plastikowych zaślepek. Najwyraźniej teczka zawierała prace samego Pugina — ten napomykał kilka razy, że ocenia pomysły innych bynajmniej nie jako postronny obserwator. Na pewno zaczął już w Nowym Jorku, uznał Tatarski. Podczas gdy Chanin rozmawiał przez telefon o jakichś kosztorysach, Tatarski natrafił na dwa prawdziwe arcydzieła. Pierwsze było dla firmy Calvin Klein:

Wysmukły, nieco kobiecy Hamlet (ogólna stylistyka — unisex), w czarnych trykotach i błękitnej kurteczce, włożonej na gołe ciało, idzie powoli przez cmentarz. Przy jednym z grobów zatrzymuje się, pochyla i podnosi z trawy czaszkę różowego koloru. Zbliżenie — Hamlet z lekko ściągniętymi brwiami wpatruje się w czaszkę. Widok z tyłu — zbliżenie jędrnych pośladków z literami CK. Drugi plan — czaszka, ręka, litery CK na błękitnej kurteczce. Następne ujęcie — Hamlet podrzuca czaszkę i kopie ją. Czaszka wzbija się wysoko w górę, potem łukiem opada w dół i, jak w grze w koszykówkę, trafia dokładnie w wieniec z brązu, trzymany przez stojącego na jednym z nagrobków marmurowego anioła. Hasło:

JUST BE. CALA/IN KLEIN

Drugi slogan, który spodobał się Tatarskiemu, był przeznaczony dla moskiewskiej sieci supermarketów Gap i adresowany, jak wynikało z wprowadzenia, do grupy anglojęzycznej, liczącej około czterdziestu tysięcy osób. Autor proponował, by plakat przedstawiał Antoniego Czechowa: pierwszy raz w ubraniu w prążki, drugi — w marynarce w prążki, ale bez spodni, przy czym wyraźnie miało być widać prześwit między jego gołymi chudymi nogami, przypominający kształtem piaskową klepsydrę. Potem, już bez Czechowa, powtarzał się zarys luki między jego nogami, rzeczywiście przemieniony w klepsydrę, w której prawie cały piasek przesypał się na dół. Tekst brzmiał:

RUSSIA WAS ALWAYS NOTORIOUS FOR THE GAP BETWEEN CULTURE AND CIVILIZATION. NOW THERE IS NO MORE CULTURE. NO MORE CIVILIZATION.

THE ONLY THING THAT REMAINS IS THE GAP.

THE WAY THEY SEE YOU

Przewróciwszy kilka stron, Tatarski natknął się na swój własny tekst do papierosów Parliament. Od razu stało się dlań jasne, że całej reszty także nie wymyślił Pugin. Tymczasem jego wyobraźnia zdążyła już nakreślić portret zamaskowanego tytana myśli reklamowej, zdolnego skojarzyć spodnie nawet z Szekspirem, nawet z historią Rosji. Ale ów wirtualny Pugin, niby ciężki metal z samego końca tabeli układu okresowego, trwał w świadomości Tatarskiego zaledwie parę sekund i rozpadł się.

Chanin powiedział „do widzenia” i odłożył słuchawkę. Tatarski podniósł wzrok i ze zdziwieniem spostrzegł, że na biurku stoi butelka teąuili, dwie szklanki i spodeczek z pokrojoną cytryną — Chanin zręcznie poczynił te przygotowania podczas rozmowy telefonicznej.

— Wypijemy za spokój duszy? — zapytał.

Tatarski skinął głową. Stuknęli się szklankami i wypili. Tatarski rozgniótł na dziąsłach cząstkę cytryny i zaczął gorączkowo obmyślać pasujące do sytuacji słowa, kiedy znów zadzwonił telefon.

— Co? Co? — rzucił Chanin w słuchawkę. — Nie wiem. To bardzo poważna sprawa. Więc proszę jechać prosto do Komitetu Międzybankowego… Tak, tak, do wieży.

Odłożył słuchawkę i uważnie przyjrzał się Tatarskiemu.

— A teraz — powiedział, sprzątając z biurka teąuilę — jeśli nie masz nic przeciwko temu, omówimy sobie twoje ostatnie prace. Domyśliłeś się, jak sądzę, że Pugin przynosił je mnie?

Tatarski kiwnął głową.

— A więc, do rzeczy… Do Parliamentu nie mam żadnych zastrzeżeń — dobre. Ale skoro się już wziąłeś do takiego tematu, to czemu jesteś taki powściągliwy? Wyluzuj się! Jak już, to już! Niech na każdym z czterech czołgów stoi Jelcyn z kwiatem w jednej ręce i szklanką w drugiej…

— To jest myśl — z zapałem przytaknął Tatarski, czując, że ma przed sobą człowieka, który zna się na rzeczy. — Ale wtedy trzeba usunąć budynek parlamentu i zrobić z tego reklamę whisky… Tej, no… z czterema różami na etykietce…

— Bourbon 4 Roses? — podpowiedział Chanin i parsknął. — Czemu nie, można. Zapisz to sobie gdzieś.

Przysunął do siebie kilka spiętych spinaczem kartek. Tatarski od razu rozpoznał swój projekt dla spółki TAMPAKO, która produkowała soki, ale nie wiadomo czemu zamierzała sprzedawać akcje. Projekt, który kosztował go wiele pracy, oddał nieboszczykowi Puginowi przed jakimiś dwoma tygodniami. Nie był to scenariusz, tylko koncepcja, a więc utwór dość paradoksalnego gatunku: autor niby to tłumaczy bogatym ludziom, jak mają dalej żyć, i prosi, by mu za to dali trochę pieniędzy. Kartki ze znajomym tekstem były gęsto pokreślone na czerwono.

— Aha — odezwał się Chanin, czytając poprawki — za to tu mamy problemy. Po pierwsze, bardzo ich dotknęła jedna z twoich rad.

— Jaka?

— Zaraz ci przeczytam — powiedział Chanin, przerzucając strony.

— Gdzieś tutaj… było podkreślone na czerwono… tylko że prawie wszystko jest podkreślone… aha, mam — potrójną linią. Słuchaj: „A więc, istnieją dwie metody reklamowania akcji: jedna, kształtująca w umyśle właściciela obraz firmy-emitenta, i druga, kształtująca w umyśle akcjonariusza obraz akcjonariusza. W języku profesjonalnym metody te nazywają się ”w co inwestować” oraz ”z kim inwestować”. Konsekwentne stosowanie tych metod wymaga ogromnego…”. Nie, to akurat im się spodobało…

aha, mam: „Naszym zdaniem, przed rozpoczęciem kampanii warto się zastanowić nad zmianą nazwy firmy. Chodzi o to, że w rosyjskiej telewizji intensywnie emitowana jest reklama tamponów higienicznych TAMPAX. Pojęcie to zajmuje na tyle mocną pozycję w świadomości konsumenta, że wyparcie go i zastąpienie innym pociągnie za sobą ogromne nakłady finansowe. Skojarzenie TAMPAKO — TAMPAX jest wyjątkowo niekorzystne dla firmy produkującej napoje chłodzące. Nazwa taka nasuwa asocjację ”napój z tamponów”. Naszym zdaniem, wystarczy zmienić przedostatnią samogłoskę w nazwie firmy: TAMPUKO albo TAMPEKO. W takim wypadku uniknie się całkowicie negatywnej asocjacji…”. Chanin podniósł wzrok.

— Zasób słów masz bogaty, to ci się chwali — powiedział. — Ale czyż nie rozumiesz, że takich rzeczy się nie proponuje? Przecież oni przelali w to swoje TAMPAKO, co mieli najcenniejszego. To dla nich jak… Krótko mówiąc, ludzie utożsamiają się ze swoim produktem, a ty im gadasz takie rzeczy. To jakby powiedzieć matce: pani synek to prawdziwy potwór, ale podmalujemy mu trochę mordę i będzie w porządku.

— Ale przecież nazwa jest naprawdę okropna.

— Czego ty chcesz — żeby oni byli szczęśliwi czy żebyś ty był szczęśliwy?

Chanin miał rację. Tatarski poczuł się tym bardziej głupio, że sobie przypomniał, jak na początku swej kariery wyjaśniał tę samą maksymę chłopakom z Draft Podium.

— A koncepcja w ogóle? — zapytał. — Tam przecież jest sporo różnych rzeczy.

Chanin przewrócił jeszcze jedną stronę.

— Jakby ci to powiedzieć. O, tu jeszcze podkreślili — pod sam koniec, tam gdzie znów jest mowa o akcjach… Cytuję: „A więc, odpowiedź na pytanie, ”gdzie inwestować”, brzmi ”w Ameryce”, a odpowiedź na pytanie, ”z kim inwestować”, brzmi ”z tymi, którzy nie zainwestowali w MMM czy inne piramidy, ale czekali, kiedy będzie można zainwestować w Ameryce”. Taki wniosek psychologiczny wykrystalizowuje się po pierwszym etapie kampanii, przy czym zauważmy, że reklama nie powinna obiecywać ulokowania wkładów w Ameryce — powinna wywoływać takie wrażenie…”. A właśnie, po cholerę to podkreśliłeś? Że niby to takie mądre, tak? Jedźmy dalej… „Efekt osiąga się dzięki szerokiemu wykorzystaniu w wideoklipie gwiaździstego sztandaru,

dolarów i orłów. Jako główny symbol kampanii proponujemy sekwoję ze studolarowymi banknotami zamiast liści, co wywoła podświadome skojarzenie z drzewem pieniędzy z baśni o Buratinie…”.

— I co tu jest nie tak? — spytał Tatarski.

— Sekwoja jest drzewem iglastym.

Tatarski milczał przez kilka sekund, obmacując koniuszkiem języka dziurę, którą nieoczekiwanie odkrył w zębie. Potem powiedział:

— No i co z tego? Można zwinąć dolary w rurki.

— Wiesz może, co to jest „szlimazel”? — zapytał Chanin.

— Nie.

— Ja też nie wiem. Oni napisali tu na marginesie, żeby ten szlimazel — to jest ty — więcej się do ich zamówień nawet nie zbliżał. Nie chcą cię.

— Jasne — odrzekł Tatarski. — Nie chcą mnie. A jeżeli za miesiąc zmienią nazwę? A za dwa miesiące zaczną robić to, co zaproponowałem? To co wtedy?

— Nic — powiedział Chanin. — Sam wiesz.

— Wiem — westchnął Tatarski. — A co z innymi zleceniami? Był projekt do papierosów West.

— Też przechlapane — odparł Chanin. — Papierosy zawsze ci się udawały, ale teraz…

Przewrócił jeszcze kilka stron.

— Cóż mogę powiedzieć… Wideoklip… gdzie to jest… o: „Dwaj filmowani od tyłu nadzy mężczyźni, wysoki i niski, obejmując się za biodra, łapią samochód na highwayu. Niski ma w dłoni paczkę westów, wysoki podniósł rękę, żeby zatrzymać samochód — nadjeżdżającego błękitnego cadillaca. Dłoń niskiego z paczką papierosów leży na tej samej linii, co uniesiona ręka wysokiego, a to stwarza jeszcze jedną warstwę znaczeniową — ”choreograficzną”: kamera jakby zatrzymała na sekundę nieokiełznany, emocjonalny taniec, wyrażający przedsmak rychłej wolności. Hasło — Go West”. To z piosenki tych ped-dup-boysów, którą zrobili z naszego hymnu, prawda? Wysoko mierzysz, muszę powiedzieć. Ale potem wstawiasz długi akapit o heteroseksualnej części grupy odbiorców. Po coś to napisał?

— No… Pomyślałem, że jeśli zleceniodawcy nasunie się takie pytanie, to będzie wiedział, żeśmy to uwzględnili…

— Zleceniodawcy nasunęło się całkiem co innego. Zleceniodawcą jest recydywista z Rostowa, któremu jeden metropolita oddał dwa miliony dolarów papierosami. Facet — oczywiście recydywista, nie metropolita — na marginesie obok słowa „heteroseksualny” napisał: „Co on tu pieprzy o pedałach?”. I odrzucił projekt. A szkoda — to arcydzieło. Gdyby było odwrotnie — gdyby recydywista metropolicie dziaćki oddawał — przeszłoby jak ta lala. Bo to, rzecz jasna, zupełnie inna kultura. Ale co robić. Nasz biznes to loteria.

Tatarski milczał. Chanin zmiękczył w palcach papierosa i zapalił.

— Loteria — powtórzył znacząco. — A tobie w tej loterii ostatnio się nie wiedzie. I wiem dlaczego.

— To niech pan powie.

— Widzisz — powiedział Chanin — to bardzo delikatny moment. Najpierw starasz się zrozumieć, co się spodoba ludziom, a potem podsuwasz im to w postaci łgarstwa. A ludzie chcą, żebyś im to samo podsunął w postaci prawdy.

Tego Tatarski absolutnie się nie spodziewał.

— To znaczy jak? Co? Jak to „w postaci prawdy”?

— Ty nie wierzysz w to, co robisz. Nie angażujesz się całą duszą.

— Nie angażuję się — przyznał Tatarski. — Też coś! A pan czego by chciał? Żebym za to całe TAMPAKO duszę zaprzedał? Na coś takiego nie poszłaby nawet kurwa z placu Puszkina.

— Tylko nie przybieraj takich póz — Chanin się skrzywił.

— Nie przybieram — powiedział spokojniej Tatarski. — Źle mnie pan zrozumiał. Pozę wszyscy teraz przyjmują taką samą, ale trzeba się właściwie ustawić, mam rację?

— Masz.

— No więc, dlaczego mówię, że żadna kurwa tego nie zrobi? Nie chodzi tu o obrzydzenie. Po prostu kurwa w każdym wypadku dostaje kasę — czy się spodobała klientowi, czy nie, a ja muszę najpierw… Rozumie pan. I dopiero potem klient ma decydować… A na takich warunkach żadna kurwa na pewno nie zgodzi się pracować.

— Kurwa może się i nie zgodzi — przerwał mu Chanin. — Ale my, jeśli chcemy się utrzymać w tym biznesie, musimy się zgodzić. I nie tylko na takie rzeczy.

— No, nie wiem — rzekł Tatarski. — Nie jestem do końca przekonany.

— Zrobimy to, Wawa — powiedział Chanin i popatrzył mu w oczy.

Tatarski poczuł nagły niepokój.

— Skąd pan wie, że nie jestem Wowa, tylko Wawa?

— Pugin mi powiedział. A co do ustawienia się… Umówmy się, że zaznaczyłeś swoją pozycję i zrozumiałem twoją myśl. Zatrudnisz się u mnie na etacie?

Tatarski jeszcze raz popatrzył na plakat z trzema palmami i angielskojęzyczną obietnicą wiecznych metamorfoz.

— Jako kto? — zapytał.

— Jako kreator.

— To znaczy twórca? — upewnił się Tatarski. — W tłumaczeniu na rosyjski?

Chanin uśmiechnął się łagodnie.

— Na kiego chuja nam twórcy? — powiedział. — Jako kreator, Wawa, jako kreator.

Znalazłszy się na ulicy, Tatarski powlókł się wolno w stronę centrum. Nie odczuwał szczególnej radości z tego, że nagle znalazł pracę na etacie. Niepokoiła go jedna sprawa — był pewien, że nigdy nie opowiadał Puginowi historii swego prawdziwego imienia i że przedstawił mu się po prostu jako Władimir. Istniała, co prawda, wątlutka możliwość, że wygadał się po pijanemu, a później o tym zapomniał — kilkakrotnie mocno razem popili. Inne wytłumaczenia były tak głęboko związane z zakodowaną w genach obawą przed KGB, że Tatarski od razu je odrzucił. Zresztą wszystko to było nieistotne.

— Thisgame has no name — wyszeptał i zacisnął pięści w kieszeniach kurtki.

Niedokończony radziecki zikkurat wypłynął w jego pamięci z takimi szczegółami, że kilka razy poczuł w palcach zapomniane muchomorowe drżenie. Mistyczna moc nieco przedobrzyła z liczbą wskazówek, jednocześnie podsuniętych jego wystraszonej duszy: najpierw plakat z palmami i znajomym hasłem, potem słowa „wieża” i „loteria”, jakby mimochodem rzucone przez Chanina kilka razy w ciągu kilku minut, i wreszcie imię „Wawa”, które niepokoiło Tatarskiego najbardziej.

Może się przesłyszałem, myślał. Może on ma taką wymowę… Ale przecież spytałem go, skąd wie, że jestem Wawa. A on powiedział, że od Pugina. Nie, nie można się tak upijać, nie można.

Szedł wolno, zamyślony, i po mniej więcej czterdziestu minutach znalazł się przed pomnikiem Majakowskiego. Przystanął i przyglądał mu się przez jakiś czas. Marynarka z brązu, w którą władza radziecka na zawsze ubrała poetę, znów zrobiła się modna — Tatarski przypomniał sobie, że niedawno widział taki sam fason w reklamie Kenzo.

Obszedł pomnik naokoło, podziwiając niezawodny tyłek krzykacza i prowodyra, i ostatecznie utwierdził się w przekonaniu, że popadł w depresję. Można ją było zwalczyć na dwa sposoby — wypić setkę wódki albo szybko coś sobie kupić na przykład za pięćdziesiąt dolarów (jakiś czas temu Tatarski ze zdziwieniem zdał sobie sprawę, że oba te zabiegi wywołują podobne odczucie lekkiej euforii, trwające gdzieś z półtorej godziny).

Na wódkę nie miał ochoty, pamiętając o niedawnych popijawach z Puginem. Rozejrzał się. Sklepów dookoła było mnóstwo, ale wszystkie jakieś ściśle branżowe. Na przykład żaluzji wcale nie potrzebował. Zaczął się wpatrywać w szyldy po drugiej stronie Twerskiej i aż drgnął z zaskoczenia. To już była przesada: na ścianie budynku przylegającego do ulicy Sadowoje Kolco bielał, widoczny pod ostrym kątem, szyld z wyraźnie widocznym napisem „Isztar”.

Po paru minutach Tatarski,rnieco zadyszany, zbliżał się już do wejścia. Był to maleńki sklepik-efemeryda, dopiero co przerobiony z kiosku z kanapkami, ale już noszący znamię upadku i rychłego bankructwa: plakat w oknie informował o pięćdziesięcioprocentowej przecenie.

Wewnątrz, w pomnożonej ściennymi lustrami ciasnocie, stało kilka długich wieszaków z odzieżą dżinsową i długi stelaż z obuwiem — głównie adidasami. Niczym Lermontowowski Demon, Tatarski obrzucił znudzonym wzrokiem cały ten skórzano-gumowy przepych i „żadne wzruszenie na wysokiem czole się jego nie poczęło”. Co więcej, było dlań zupełnie jasne: to też oszustwo. Jeszcze dziesięć lat temu nowe adidasy, przywiezione przez dalekiego krewnego z zagranicy, stawały się zaczątkiem nowego etapu życia — wzór na podeszwie był jak linie na dłoni, z których można przepowiedzieć przyszłość na rok naprzód. Szczęście, jakie przynosił taki nabytek, było wręcz niezmierzone. Teraz, żeby zdobyć prawo do takiego szczęścia, należało kupić co najmniej dżipa, a może nawet dom. Na to Tatarski nie miał pieniędzy i nie przypuszczał, by potrafił je zdobyć w najbliższej przyszłości. Co prawda, jeśli chodzi o adidasy, to mógł ich kupić cały wagon, ale już go to nie cieszyło. Ze zmarszczonym czołem przez kilka sekund zastanawiał się,

jak się to zjawisko nazywa w języku profesjonalnym; wreszcie sobie przypomniał, wyjął notes i otworzył go na literze N, gdzie były „nieruchomości”.

Inflacja szczęścia — pisał szybko. — Za tę samą jego ilość trzeba płacić więcej. Wykorzystać przy reklamie nieruchomości:

Panie i panowie! W tych ścianach nigdy nie dotknie was dysonans poznawczy! Dlatego też wcale nie musicie wiedzieć, co to jest.

— W czym mogę panu pomóc? — spytała młoda ekspedientka. Tatarski zrobił uspokajający gest, otworzył notes na ostatniej stronie,

gdzie umieszczał rzeczy mniej potrzebne, i dopisał:

Ciuchy. Jako drzewiej wybiera się Wieszczy Oleg na wyprawę do Carogrodu. Pierwszy importer (w dodatku bandyta — najechał Chazarów). Ewentualny klip rejsów czarterowych i shop-tourów do Stambułu.

Panie i panowie! Tym stała i stoi ziemia ruska! Wariant — „Powrót do źródeł”.

— Czego pan szuka? — znów odezwała się ekspedientka. Zdecydowanie nie podobało się jej, że klient pisze coś w notesie — mogło się to skończyć nalotem jakiejś inspekcji.

— Czegoś z obuwia — z uprzejmym uśmiechem odparł Tatarski. — Chciałbym coś lekkiego na lato.

— Pantofle? Adidasy? Trampki?

— Trampki — powiedział Tatarski. — Nie pamiętam już, kiedy widziałem trampki.

Dziewczyna podprowadziła go do stelaża.

— Proszę — powiedziała. — Na platformie. Tatarski wziął do rąk biały wysoki but.

— Co to za firma? — zapytał.

— No nejm — odparła dziewczyna. — Angielskie.

— Jak? Jak? — spytał Tatarski z niedowierzaniem. Ekspedientka odwróciła trampek. Na pięcie widniała gumowa nalepka z napisem NO NAME.

— Ma pani numer czterdzieści trzy? — zapytał Tatarski.

Wyszedł ze sklepu w nowych trampkach — stare buty, zawinięte w plastikową reklamówkę, miał w torbie. Teraz był już pewien, że

cała jego dzisiejsza marszruta jest nieprzypadkowa, i bardzo się bał popełnić błąd, skręcając w złym kierunku. Po chwili wahania ruszył w dół Sadową.

Jakieś pięćdziesiąt metrów dalej natrafił na kiosk. Kiedy podszedł, żeby kupić papierosy, zaskoczył go nieoczekiwanie wielki wybór prezerwatyw, bardziej pasujący do apteki. Pośród malezyjskich prezerwatyw Kamasutra z biuściastymi pięknościami wyróżniał się dziwny półprzezroczysty przyrząd z niebieskiej gumy z mnóstwem grubych czopów, bardzo przypominający głowę głównego demona z filmu Hellraiser: wrota piekieł. Stała pod nim tabliczka z napisem: „Wielokrotnego użytku”.

Uwagę Tatarskiego zwrócił jednak schludny czerwono-czarny kwadracik z wyglądającym jak pieczęć niemieckim orłem w podwójnym czarnym kręgu i z napisem „Sico”. Kwadracik tak przypominał miniaturowy sztandar, że Tatarski kupił całe dwie paczki. Na odwrocie opakowania widniał napis: „Prezerwatywy Sico gwarancją tradycyjnej niemieckiej jakości i niezawodności”.

Sprytne, pomyślał Tatarski. Bardzo sprytne.

Przez kilka minut zastanawiał się nad sloganem reklamowym i wreszcie rozbłysło mu w głowie właściwe hasło.

— Sico. BMW w świecie kondomów — wyszeptał i wyciągnął z kieszeni notes. Otworzył go na literze P i zanotował swoje odkrycie. Było tam już inne zapomniane hasło z tej samej branży, przeznaczone dla złotych prezerwatyw polsko-indonezyjskiej firmy Passion:

ZŁOTY INTERES

Tatarski schował notes i rozejrzał się. Stał na rogu Sadowo-Triumfal— nej i jakiejś ulicy, biegnącej w prawo. Na wprost niego znajdował się szyld z napisem: „Droga ku sobie”, i wskazująca za róg żółta strzałka. Dusza Tatarskiego na sekundę osłupiała, a potem wypełnił ją mroczny domysł, że „Droga ku sobie” to sklep.

— A cóż by innego! — wymamrotał.

Sklep udało mu się znaleźć dopiero po długim kluczeniu przez przyległe podwórza — pod koniec drogi przypomniał sobie, że opowiadał mu o tym sklepie Giriejew, nazywając go w skrócie „Droks”. Dużych szyldów nigdzie nie było, tylko na drzwiach niepozornego jednopiętrowego domku wisiała tabliczka z odręcznym napisem: „Otwarte”. Tatarski zorientował się naturalnie, że zrobiono to nie z braku inwencji, tylko dla wywołania ezoterycznych przeczuć. Niemniej jednak chwyt podziałał również na niego — idąc po schodach prowadzących do sklepu, poczuł, że ogarnia go nabożne skupienie.

Gdy tylko przestąpił próg, zrozumiał, że instynkt zaprowadził go we właściwe miejsce. Nad kontuarem wisiał czarny T-shirt z podobizną Che Guevary i podpisem: „Rage Against the Machinę”. Pod koszulką stała tabliczka: „Bestseller miesiąca!”. Nie było w tym nic niezwykłego — Tatarski wiedział (i nawet pisał o tym w którejś koncepcji), że nic z dziedziny radykalnej kultury młodzieżowej nie sprzedaje się tak dobrze, jak umiejętnie konfekcjonowany i politycznie poprawny bunt przeciw światu, w którym panuje polityczna poprawność i wszystko jest skonfekcjonowane na sprzedaż.

— Jakie ma pani rozmiary? — zapytał ekspedientkę, ładniutką dziewczynę o jakimś babilońsko-asyryjskim typie urody.

— Została tylko jedna — odparła. — Akurat na pana.

Zapłaciwszy, Tatarski schował T-shirt do torby i niezdecydowanie zastygł przy kontuarze.

— Przyszła nowa partia kryształowych kul, niech pan bierze, póki nie rozkupili — zamruczała dziewczyna i zaczęła przekładać stosik śliniaczków ze znakami runicznymi.

— Do czego te kule? — spytał Tatarski.

— Do patrzenia.

Tatarski już miał zapytać, czy trzeba patrzeć na coś poprzez te kule, czy na coś w samych kulach, kiedy nagle spostrzegł na ścianie malutką półeczkę — przedtem zasłaniała ją koszulka, którą kupił. Na półeczce, pod wyraźną warstwą kurzu, spoczywały dwa przedmioty trudnej do określenia natury.

— Proszę pani — odezwał się — co to tam leży? Latający spodek? Co to za wzorek?

— Frisbee dla wtajemniczonych — powiedziała dziewczyna. — A to, co pan nazywa wzorkiem, to niebieska litera „hum”.

— Czemu służy? — zapytał Tatarski, któremu mignęło w głowie ponure wspomnienie, związane z muchomorami i Giriejewem. — Czym to się różni od zwykłego frisbee?

Dziewczyna lekko skrzywiła usta.

— Rzucając frisbee z niebieską literą „hum”, nie rzuca pan po prostu plastikowym talerzem, ale tworzy pan zasługi. Dziesięć minut rzucania frisbee z niebieską literą „hum” odpowiada trzem godzinom medytacji samadhi albo jednej godzinie medytacji wipaśjana.

— A-a — niepewnie przeciągnął Tatarski. — A wobec kogo te zasługi?

— Jak to wobec kogo? — zdziwiła się dziewczyna, podnosząc brwi. — Ma pan zamiar kupić czy chce pan tylko pogadać?

— Chcę kupić — oświadczył Tatarski — ale muszę przecież wiedzieć, co biorę. A co leży na prawo od frisbee dla wtajemniczonych?

— Rysownica. Klasyka.

— Do czego służy?

Dziewczyna westchnęła. Widać było, że po całym dniu pracy ma już dość idiotów. Zdjęła rysownicę z półki i ustawiła ją na ladzie przed Tatarskim.

— Stawia pan to na arkuszu papieru. Można umocować na drukarce, o, tymi zaciskami. Tu wkłada pan papier i ustawia na powolne przesuwanie. Zaleca się mocować papier w rulonach. W ten rowek wkłada pan pisak, najlepiej żelowy. Na wierzchu kładzie pan dłonie — o tak, proszę zobaczyć. Potem wchodzi pan w kontakt z duchem i pozwala, by dłonie poruszały się same. Pisak będzie notował tekst.

— Przepraszam — przerwał Tatarski — proszę się nie gniewać, ale ja naprawdę chcę wiedzieć: z jakim duchem?

— Jeżeli się pan zdecyduje na kupno, to wtedy powiem.

Tatarski wyjął portfel i odliczył żądaną sumę. Jak na kawałek lakierowanej dykty z trzema kółeczkami, rysownica kosztowała orzeźwiająco drogo — i owa sprzeczność ceny z towarem budziła zaufanie, którego nie byłyby chyba w stanie obudzić nawet najdogłębniejsze wyjaśnienia.

— Proszę — powiedział, kładąc pieniądze na ladzie. — No więc z jakim duchem mam nawiązać kontakt?

— Odpowiedź na to pytanie zależy od stopnia pańskiej indywidualnej mocy — odparła dziewczyna. — A zwłaszcza od pańskiej wiary w istnienie duchów. Jeżeli zatrzymuje pan dialog wewnętrzny według metodyki z tonu drugiego, wchodzi w kontakt z duchem abstrakcji. A jeśli jest pan chrześcijaninem lub satanistą, może pan nawiązać łączność z konkretnymi duchami… Jakie pana interesują?

Tatarski wzruszył ramionami.

Dziewczyna uniosła kryształ, który miała zawieszony na szyi na czarnym rzemyku, i przez kilka sekund patrzyła przezeń na Tatarskiego, w sam środek jego czoła.

— Kim pan jest z zawodu? — spytała. — Czym się pan zajmuje?

— Reklamą — odpowiedział Tatarski.

Dziewczyna sięgnęła pod ladę, wyjęła brulion w kratkę i zaczęła kartkować strony pokreślone tabelami, których rubryki zapełnione były drobnym pismem.

— Najkorzystniej dla pana — powiedziała wreszcie — będzie uznać, że otrzymany tekst jest uzewnętrznieniem podświadomej energii psychicznej za pośrednictwem motorycznych nawyków pisania. Będzie to coś w rodzaju oczyszczenia stajni Augiasza pracownika branży reklamowej. Takie podejście najmniej obrazi duchy.

— Zaraz, chwileczkę — odezwał się Tatarski — czy chce pani powiedzieć, że duchy będą obrażone, gdy się dowiedzą, że jestem pracownikiem branży reklamowej?

— Myślę, że tak. Toteż najlepszą obroną przed ich gniewem byłoby podanie w wątpliwość ich istnienia. W końcu wszystko na tym świecie jest kwestią interpretacji i ąuasi-naukowy opis seansu spirytystycznego jest równie prawdziwy jak cała reszta. A zresztą każdy oświecony duch zgodzi się z tym, że nie istnieje.

— Ciekawe. A jak duchy się domyślą, że jestem pracownikiem reklamy? Niby co, mam to napisane na czole?

— Nie — odrzekła dziewczyna. — To na reklamie jest napisane, że pochodzi z pańskiej głowy.

Tatarski już chciał się obrazić, ale po chwili zastanowienia poczuł się raczej pochlebiony.

— Wie pani co? — powiedział. — Jeżeli będę potrzebował konsultacji w kwestiach duchowych, przyjdę do pani. Można?

— Wszystko w rękach Allacha — odrzekła dziewczyna.

— Przepraszam — zwrócił się nagle do niej młody człowiek o rozszerzonych źrenicach, który dotychczas spokojnie spoglądał w ogromną kryształową kulę. — Jak to wszystko? A świadomość Buddy? Przecież ręce Allacha istnieją tylko w świadomości Buddy. Temu pani chyba nie zaprzeczy?

Dziewczyna za kontuarem uśmiechnęła się uprzejmie.

— Oczywiście, że nie — powiedziała. — Ręce Allacha istnieją tylko w świadomości Buddy. Ale rzecz w tym, że świadomość Buddy tak czy owak znajduje się w rękach Allacha.

— Jak pisał Ishikawa Takuboku — wtrącił się, podchodząc do kontuaru, ponury klient o aparycji Mefistofelesa — porzuć, porzuć ten spór… Mówiono mi, że miała pani broszurę Śwami Żygałkina Letnie myśli istoty samsarycznej. Mogłaby pani sprawdzić? Chyba na tamtej półce, nie, nie, o tam, pod fletem z kości piszczelowej…

Homo Zapiens

Rysownica wyglądała na biurku jak czołg na rynku jakiegoś europejskiego miasteczka. Stojąca obok nieotwarta butelka johnny walkera przypominała ratusz. Przez analogię sikacz, który Tatarski właśnie dopijał, także można było rozpatrywać w tych kategoriach. Wysoka, wąska butelka nasuwała myśl o gotyckiej świątyni, zajętej przez miejski komitet partii, pustka w jej wnętrzu zaś kojarzyła się z ideologicznym bankructwem komunizmu, bezsensem historycznych rozlewów krwi i ogólnym kryzysem rosyjskiej idei. Tatarski przypiął się do szyjki, dopił resztkę wina i cisnął pustą butelkę do kosza na papiery. Aksamitna rewolucja, pomyślał.

Siedział przy biurku w koszulce z napisem „RAGE AGAINST THE MACHINĘ” i czytał instrukcję dołączoną do rysownicy. Żelowy pisak, kupiony koło stacji metra, bez trudności dał się wsunąć w rowek, i Tatarski umocował go śrubką. Pisak był podwieszony na słabej sprężynie, która miała go przyciskać do papieru. Papier — cały stosik — leżał pod rysownicą; można było zaczynać.

Tatarski rozejrzał się po pokoju i już kładł dłonie na rysownicy, kiedy nagle wstał nerwowo, przespacerował się tam i z powrotem i zaciągnął zasłony na oknach. Po chwili namysłu zapalił nad biurkiem świecę. Jakiekolwiek dalsze przygotowania byłyby po prostu śmieszne. A w zasadzie śmieszne były nawet te już poczynione.

Tatarski usiadł przy biurku i oparł dłonie na rysownicy. Tak, pomyślał, a teraz co? Czy trzeba coś głośno mówić?

— Wzywa się ducha Che Guevary. Wzywa się ducha Che Guevary — zaczął i natychmiast pomyślał, że należy nie po prostu wzywać ducha, ale zadać mu jakieś pytanie. — Chciałbym się dowiedzieć… powiedzmy, czegoś nowego o reklamie, czegoś, czego nie było u Ala Rice’a i towarzysza Ogilvy’ego — rzekł. — Żeby rozumieć z tego więcej niż inni.

W tejże sekundzie rysownica zadygotała epileptycznie pod jego dłońmi i umieszczony w rowku pisak nakreślił u góry arkusza duże drukowane litery:

IDENCJALIZM JAKO WYŻSZE STADIUM DUALIZMU

Tatarski gwałtownie cofnął ręce i przez kilka sekund z przestrachem wpatrywał się w napis. Potem znów dotknął rysownicy i ta ponownie się uruchomiła, tylko teraz spod pisaka popłynęły literki drobne i równiutkie:

Początkowo myśli te przeznaczone były dla periodyku kubańskich sił zbrojnych „Oliva Verde”. Byłoby jednak głupotą upierać się przy drobnych szczegółach tego rodzaju obecnie, kiedy doskonale wiemy, że cała płaszczyzna egzystencji, na której ukazują się czasopisma i działają siły zbrojne, jest po prostu efektem momentów świadomości, połączonych jedynie tym, że w każdym nowym momencie istnieje pojęcie momentów poprzednich. Aczkolwiek na przestrzeni niemającego początku czasu owo następstwo jest nieprzerwane, sama świadomość nie uświadamia sobie siebie nigdy. Dlatego też kondycja człowieka w życiu jest opłakana.

Ale wielki bojownik o wyzwolenie ludzkości Siddhartha Gautama w wielu swoich pracach podkreślał, że główną przyczyną opłakanej kondycji człowieka w życiu jest przede wszystkim samo wyobrażenie o istnieniu człowieka, życia i opłakanej kondycji, to jest dualizm, który każe dzielić na podmiot i przedmiot to, czego w rzeczywistości nigdy nie było i nie będzie.

Tatarski wyjął zapisany arkusz, oparł dłonie na rysownicy i ta znów się zatrzęsła.

Siddhartha Gautama potrafił uzmysłowić tę prostą prawdę wielu ludziom, albowiem w jego czasach ich uczucia były proste i silne, a ich świat wewnętrzny jasny i niezmącony. Jedno usłyszane słowo mogło diametralnie zmienić całe życie człowieka i w mgnieniu oka przenieść go na drugi brzeg, ku niczym nieskrępowanej wolności. Od tamtej pory jednak upłynęło wiele stuleci. Teraz słowa Buddy są dostępne dla wszystkich, a zbawienie znajduje niewielu. Jest to bez wątpienia związane z nową sytuacją kulturową, którą starożytne teksty wszystkich religii nazywały nadciągającym „wiekiem mroku”. Towarzysze broni!

Ów wiek mroku już nastąpił. I jest to związane przede wszystkim z rolą jaką w życiu człowieka zaczęły odgrywać tak zwane generatory wizualno— psychiczne, czyli przedmioty drugiego rodzaju.

Mówiąc o tym, że dualizm wywołało umowne dzielenie świata na podmioty i przedmioty, Budda miał na myśli subiektywno-obiektywny podział numer jeden. Główną cechą wyróżniającą wieku mroku jest to, że determinujący wpływ na życie człowieka wywiera subiektywno-obiektywny podział numer dwa, który w czasach Buddy po prostu nie istniał.

Dla wyjaśnienia, co rozumiemy pod pojęciami „obiekt numer jeden” i „obiekt numer dwa”, posłużmy się prostym przykładem — telewizorem. Telewizor wyłączony jest obiektem numer jeden. To po prostu pudełko ze szklaną ścianką, na które możemy patrzeć lub nie — jak zechcemy. Kiedy wzrok człowieka pada na ciemny ekran, poruszeniami jego oczu kierują wyłącznie wewnętrzne bodźce nerwowe lub zachodzący w jego świadomości proces psychiczny. Na przykład człowiek może zauważyć, że ekran jest upstrzony przez muchy. Albo pomyśleć, że warto by kupić telewizor dwa razy większy. Albo że dobrze by było ustawić go w innym kącie. Nie— działający telewizor niczym się nie różni od przedmiotów, z którymi ludzie mieli do czynienia w czasach Buddy, czy był to kamień, czy kropla rosy na źdźble trawy, czy strzała z rozdwojonym grotem — słowem, wszystko to, co Budda przytaczał jako przykłady w swych naukach.

Kiedy jednak telewizor zostaje włączony, przeobraża się z obiektu numer jeden w obiekt numer dwa. Staje się zjawiskiem całkowicie innej natury. I chociaż patrzący na ekran nie dostrzega dobrze znanej metamorfozy, jest ona ogromna. Dla widza telewizor przestaje istnieć jako obiekt materialny, posiadający wagę, rozmiary i inne właściwości fizyczne. Zamiast tego widz ma wrażenie obecności w innej przestrzeni, dobrze znane wszystkim zebranym.

Tatarski obejrzał się, jakby w nadziei ujrzenia wokół siebie wszystkich zebranych. Oczywiście nikogo nie zobaczył. Wyjął spod rysownicy kolejny zapisany arkusz, sprawdził, na jak długo wystarczy papieru, i znów oparł dłonie na drewnianej półeczce.

Towarzysze broni!

Problem polega tylko na tym, kto mianowicie jest obecny. Czy możemy powiedzieć, że sam widz? Powtórzmy pytanie, jest ono bowiem bardzo ważne — czy można powiedzieć, że telewizję ogląda ten człowiek, który ją ogląda?

My twierdzimy, że nie. A oto dlaczego. Kiedy człowiek oglądał wyłączony telewizor, poruszeniami jego oczu i strumieniem jego uwagi kierowały, może nawet chaotyczne, ale jego własne bodźce woluntarne. Ciemny ekran bez żadnego obrazu nie wywierał na nie żadnego wpływu, a jeśli nawet, to tylko jako tło.

Włączony telewizor praktycznie nigdy nie przekazuje statycznego widoku z jednej nieruchomej kamery, toteż obraz na nim nie jest tłem. Przeciwnie, obraz ten intensywnie się zmienia. Co kilka sekund następuje albo zmiana kadru, albo najazd kamery na jakiś przedmiot, albo przejście na inną kamerę — obraz jest bez przerwy modyfikowany przez operatora i stojącego za nim reżysera. Takie zmiany obrazu nazywamy technomo— dyfikacją.

Teraz prosimy o szczególną uwagę, ponieważ następne twierdzenie dość trudno zrozumieć, choć jego sens jest bardzo prosty. Poza tym może powstać wrażenie, że mowa jest o czymś nieistotnym. Ośmielamy się zauważyć, że chodzi o najbardziej istotne zjawisko psychiczne końca drugiego tysiąclecia.

Odpowiednikiem zmiany zachodzącej na ekranie w wyniku rozmaitych technomodyfikacji może być umowny proces psychiczny, który skłoniłby patrzącego do przeniesienia uwagi z jednego wydarzenia na inne i wybrania z tego, co się dzieje, rzeczy najciekawszej, czyli do kierowania swoją uwagą tak, jak to czyni za niego grupa zdjęciowa. Powstaje podmiot wirtualny owego procesu psychicznego, obiekt, który w czasie programu telewizyjnego istnieje zamiast człowieka, wsuwając się w jego świadomość jak ręka w gumową rękawiczkę.

Przypomina to stan opętania przez ducha; różnica polega na tym, że ten duch nie istnieje — istnieją jedynie objawy opętania. Duch ten jest umowny, ale w momencie, gdy telewidz ufnie pozwala grupie zdjęciowej przełączać swą uwagę z obiektu na obiekt, staje się jak gdyby tym duchem, duch zaś, którego w rzeczywistości nie ma, opanowuje jego i miliony innych telewidzów.

Proces ten najstosowniej będzie nazwać próbą kolektywnego niebytu, jako że podmiot wirtualny, zastępujący własną świadomość widza, nie istnieje absolutnie — jest jedynie efektem powstającym w wyniku kolektywnych wysiłków montażystów, operatorów i reżysera. Z drugiej strony, dla człowieka oglądającego telewizję nie ma nic bardziej realnego niż ów wirtualny podmiot.

To nie wszystko. Lapsang Souchong z klasztoru Pu Ehr twierdzi, że jeśli jakiś program — na przykład mecz piłki nożnej — będzie jednocześnie oglądać więcej niż cztery piąte ludności Ziemi, ów wirtualny efekt zdoła wyprzeć z połączonej świadomości ludzkiej kolektywną karmiczną wizję ludzkiej płaszczyzny istnienia, czego skutki mogą się okazać nieprzewidywalne (całkiem prawdopodobne, że na dodatek do piekła roztopionego metalu, piekła drzew-noży itd. powstanie nowe piekło — wiecznych mistrzostw piłki nożnej). Wyliczenia jego nie są jednak sprawdzone, i tak czy owak, jest to sprawa przyszłości. Nas interesują natomiast nie przerażające perspektywy jutra, lecz nie mniej przerażająca realność dnia dzisiejszego.

Dokonajmy pierwszego podsumowania. Przedmiotowi numer dwa, to jest włączonemu telewizorowi, odpowiada podmiot numer dwa, czyli wirtualny widz, który kierowałby swoją uwagą tak, jak to robi grupa montażowo-reżyserska. Uczucia i myśli, wydzielanie adrenaliny i innych hormonów w organizmie widza dyktuje zewnętrzny operator i warunkują cudze kalkulacje. I, oczywiście, podmiot numer jeden nie dostrzega momentu, w którym zostaje wyparty przez podmiot numer dwa, ponieważ po owym wyparciu nie ma już kto tego dostrzec — podmiot numer dwa jest nierealny.

Nie jest jednak nierealny po prostu (słowo „nierealny” właściwie daje się zastosować do wszystkiego w ludzkim świecie). Nie istnieją słowa, aby opisać stopień jego nierealności. Jest to nawarstwienie jednego nieistnienia na drugie, napowietrzny zamek, dla którego fundamentem jest przepaść. Tu może się nasunąć pytanie — po co się babrać w tych nieistnieniach, mierząc stopień ich nierealności? Owa różnica między podmiotami pierwszego i drugiego rodzaju jest jednak bardzo ważna.

Podmiot numer jeden wierzy, że realność to świat materialny. Podmiot numer dwa natomiast wierzy, że realność to świat materialny, który pokazują w telewizji.

Podmiot numer jeden, będąc produktem fałszywego subiektywno— obiektywnego podziału, jest iluzoryczny. Ale chaotyczny ruch jego myśli i nastrojów ma w każdym razie jednego widza — metaforycznie można powiedzieć, że podmiot numer jeden nieustannie ogląda program telewizyjny o samym sobie, stopniowo zapominając, że jest widzem, i utożsamiając się z programem.

Z tego punktu widzenia podmiot numer dwa jest czymś całkowicie nieprawdopodobnym i nie do opisania. To program telewizyjny, który ogląda inny program telewizyjny. W procesie tym uczestniczą emocje i myśli, ale całkowicie nieobecny jest ten, w czyjej świadomości one powstają.

Szybkie przełączanie telewizora z programu na program, do którego się uciekamy, by nie oglądać reklam, nosi nazwę zapping. Nauka burżu— azyjna zbadała dość szczegółowo stan psychiczny człowieka, oddającego się zappingowi, oraz odpowiedni typ myślenia, który we współczesnym świecie stopniowo staje się typem bazowym. Jednakże rodzaj zappingu, który rozpatrywali badacze owego zjawiska, odpowiada przełączaniu programów przez samego telewidza. Przełączanie telewidza, którym kieruje reżyser i operator (czyli wymuszone indukowanie podmiotu numer dwa w wyniku technomodyfikacji) — to drugi rodzaj zappingu, z zastosowaniem przymusu; badania naukowe owego typu praktycznie przerwano we wszystkich krajach oprócz Bhutanu, gdzie telewizja jest zabroniona. Ale zapping przymusowy, przy którym telewizor staje się tablicą zdalnego sterowania telewidzem, jest nie po prostu jedną z metod organizacji telezakupów, lecz podstawą telewizji, głównym sposobem oddziaływania pola reklamowo— informacyjnego na świadomość. Dlatego też podmiot drugiego rodzaju będziemy dalej nazywać Homo Zapiens albo HZ.

Powtórzmy ten niezwykle ważny wywód: podobnie jak telewidz, nie chcąc oglądać bloku reklamowego, przełącza telewizor, błyskawiczne i nieprzewidywalne technomodyfikacje obrazu przełączają samego telewidza. Przechodząc w stan Homo Zapiens, on sam staje się zdalnie sterowanym przekazem telewizyjnym. I w tym stanie spędza znaczną część swego życia.

Towarzysze broni! Kondycja współczesnego człowieka nie jest po prostu opłakana — można powiedzieć, że w ogóle nie istnieje, albowiem człowieka prawie nie ma. Nie ma niczego, na co można by wskazać i powiedzieć: „Oto jest Homo Zapiens”. HZ — to po prostu szczątkowe jarzenie świetlówki uśpionej duszy; to film o zdjęciach do innego filmu, wyświetlany przez telewizor w pustym domu.

Naturalną koleją rzeczy nasuwa się pytanie — dlaczego człowiek współczesny znalazł się w takiej sytuacji? Kto usiłuje zamienić i tak zbłąkanego Homo Zapiens na metr sześcienny pustki w stanie HZ?

Odpowiedź jest oczywista — nikt. Nie poprzestawajmy jednak na stwierdzeniu gorzkiego absurdu sytuacji. Aby zrozumieć ją dogłębniej, przypomnijmy, że głównym powodem istnienia telewizji jest jej funkcja reklamowa, związana z przepływem pieniądza. W związku z tym musimy sięgnąć do dziedziny ludzkiej myśli, znanej jako ekonomika.

Ekonomiką nazywamy pseudonaukę, badającą iluzoryczne relacje podmiotów pierwszego i drugiego rodzaju w związku z halucynacyjnym procesem ich wyimaginowanego wzbogacenia.

Z punktu widzenia tej dyscypliny każdy człowiek jest komórką organizmu, który starożytni ekonomiści nazywali mamoną. W materiałach naukowych frontu całkowitego i ostatecznego wyzwolenia nazywa się go po prostu ORANUS (po rosyjsku „ustodupie”). To odpowiada najlepiej jego rzeczywistej naturze i pozostawia najmniej miejsca na mistyczne spekulacje. Każda z tych komórek, to jest człowiek w swym aspekcie ekonomicznym, posiada szczególną socjalno-psychiczną membranę, przepuszczającą pieniądze (które w organizmie oranusa pełnią funkcję krwi albo limfy) do wnętrza i na zewnątrz. Z punktu widzenia ekonomiki zadanie każdej z komórek mamony polega na przepuszczeniu jak największej ilości pieniędzy do wnętrza membrany i wypuszczeniu możliwie najmniejszej ilości na zewnątrz.

Jednakże imperatyw istnienia oranusa jako całości wymaga, by jego strukturę komórkową obmywał stale rosnący strumień pieniędzy. Dlatego oranus w procesie swej ewolucji (a znajduje się on mniej więcej w stadium rozwoju mięczaka) wykształca coś w rodzaju najprostszego układu nerwowego, tak zwaną media, której podstawę stanowi telewizja. Ów system nerwowy rozsyła po jego wirtualnym organizmie impulsy, kierujące działaniem komórek-monad.

Istnieją trzy rodzaje tych oddziaływań. Noszą nazwę wow-impulsów: oralnego, analnego i wypierającego (wow-impuls — od komercyjnej partykuły „Wow!”).

Wow-impuls oralny sprawia, że komórka pochłania pieniądze, aby usunąć cierpienie spowodowane konfliktem między obrazem siebie samej i obrazem idealnego „arcy-ja”, tworzonego przez reklamę. Zauważmy, że nie chodzi tu o rzeczy, które można kupić za pieniądze, aby ucieleśnić owo idealne „ja” — chodzi o same pieniądze. Rzeczywiście, wielu milionerów chodzi w łachmanach i jeździ tanimi samochodami — ale żeby sobie móc na to pozwolić, trzeba być milionerem. Nędzarz w takiej sytuacji cierpiałby nieznośnie z powodu dysonansu poznawczego, toteż wielu biednych ludzi usiłuje się ubrać drogo i dobrze za ostatnie pieniądze.

Wow-impuls analny sprawia, że komórka wyda pieniądze, aby doznać rozkoszy zbieżności wyżej wymienionych obrazów.

Ponieważ dwie opisane tu czynności — pochłanianie pieniędzy i ich wydalanie — są ze sobą sprzeczne, wow-impuls analny działa w formie utajonej i człowiek na serio uważa, że przyjemność związana jest nie z samym aktem wydawania pieniędzy, ale z posiadaniem tej czy innej rzeczy. Chociaż jest sprawą oczywistą, że na przykład zegarek za pięćdziesiąt tysięcy dolarów jako obiekt fizyczny nie może sprawić człowiekowi większej przyjemności niż zegarek za pięćdziesiąt — cała rzecz zasadza się na sumie pieniędzy.

Wow-impuls analny i oralny zostały tak nazwane przez analogię z funkcjami jamy ustnej i zwieracza, chociaż należałoby je raczej kojarzyć z wdechem i wydechem: uczucie, które wywołują, przypomina swego rodzaju psychiczną dusznicę lub, odwrotnie, hiperwentylację. Podrażnienie oralno— analne osiąga największą intensywność przy stole gry w kasynie albo w czasie spekulacji na giełdzie pieniężnej, chociaż sposoby wow-stymulacji mogą być dowolne.

Impuls wypierający tłumi i wypiera ze świadomości człowieka wszystkie procesy psychiczne, które mogłyby utrudnić całkowite utożsamienie z komórką oranusa. Impuls ten wkracza do akcji, kiedy w bodźcu psychicznym braknie oralno-analnych części składowych. Impuls wypierający to zagłu— szacz-jammer, który uniemożliwia odbiór niepożądanej radiostacji, generując intensywne zakłócenia. Jego działanie świetnie wyrażają przysłowia Money talks, bullshit walks oraz If you are so clever show me your money. Bez tego oddziaływania oranus nie mógłby skłonić ludzi, by pełnili funkcję jego komórek. Pod wpływem impulsu wypierającego, który blokuje wszystkie subtelne procesy psychiczne, niezwiązane bezpośrednio z przepływem pieniędzy, świat zaczyna być postrzegany wyłącznie jako uosobienie oranusa. Prowadzi to do przerażających następstw. Oto jak opisał swoją wizję pewien broker z londyńskiej giełdy nieruchomości: „Świat to miejsce, w którym biznes napotyka pieniądze”. Nie będzie przesadą jeśli powiemy, że ten stan psychiczny jest szeroko rozpowszechniony. Wszystko, czym się zajmuje współczesna ekonomika, socjologia i kulturologia — to w istocie opis procesów metabolicznych i somatycznych u oranusa. Oranus jest ze swej natury prymitywnym wirtualnym organizmem typu pasożytniczego. Jego niezwykłość polega jednak na tym, że nie przysysa się on do jakiegoś jednego organizmu-dawcy, ale czyni inne organizmy swymi komórkami. Każda jego komórka to istota ludzka o nieograniczonych możliwościach i przyrodzonym prawie do wolności. Paradoks polega na tym, że oranus jako organizm stoi o wiele niżej niż którakolwiek z jego komórek. Nie jest zdolny ani do myślenia abstrakcyjnego, ani nawet do autorefleksji. Można powiedzieć, że słynne oko w trójkącie, przedstawione na banknocie jednodolarowym, naprawdę nic nie widzi. Jest po prostu namalowane na powierzchni piramidy przez artystę z miasta Odessy, i już. Toteż, aby nie niepokoić skłonnych do schizofrenii konspirologów, najlepiej byłoby zakryć je czarną przepaską…

Tatarskiemu przyszła do głowy nieoczekiwana myśl. Puścił rysownicę, chwycił ołówek, którym wcześniej przebijał zatyczkę sikacza, i ledwie czytelnymi bazgrołami zanotował pośpiesznie na rogu arkusza:

Klip okularów Ray-ban: uwolnienie Duce, koniec — zbliżenie Ottona Skorzenny’ego na przepasce na okulary firmy Ray-ban. 2) Nie zapomnieć — klip rekl./billboard do Sony Black Trinitron. Statua Wolności. W ręku zamiast pochodni błyszczący kielich kineskopu.

Po zastanowieniu zamienił Sony na Panasonic i dopisał: „a zamiast książki — program telewizyjny”. Potem z uczuciem lekkiego zażenowania znów położył ręce na rysownicy. Ta zachowywała obraźliwą nieruchomość. Tatarski odczekał minutę. Nic się nie działo. Mimo wszystko profesjonalista przeważał w nim nad romantykiem i za to Tatarski teraz płacił.

Przyszedł mu do głowy nowy pomysł, więc znów chwycił ołówek i dopisał pod pierwszą notatką:

Klip rekl./billboard do Sony Black Trinitron. Duże zbliżenie rękawów frencza. Palce jednej ręki obejmują szyjkę butelki kindzmarauli, druga ręka maca po biurku.

Głos:

— Ne wydełyste mojego kelicha, mojej lampki do wina, tawarzyszu Gorky?

— Wyrzuciłem go, towarzyszu Stalin.

— A dlaczego?

— Dlatego, towarzyszu Stalin, że wódz światowego proletariatu może używać tylko lampki Trinitron Plus!

(Ewent. wariant: Cynandali — monitory View Sonic). Do przemyślenia.

Kładąc z powrotem dłonie na rysownicy, Tatarski był przekonany, że nic się już więcej nie wydarzy i że duch nie wybaczy mu zdrady. Ale gdy tylko jego palce dotknęły chłodnej drewnianej powierzchni, rysownica ruszyła:

Oranus nie ma ani uszu, ani nosa, ani oczu, ani mózgu. I oczywiście wcale nie jest uosobieniem zła ani diabelskim nasieniem, jak utrzymują liczni przedstawiciele biznesu religijnego. Sam z siebie oranus niczego nie pragnie, ponieważ po prostu nie jest zdolny pragnąć abstrakcji. Jest to bezmyślny polip, pozbawiony emocji czy zamiarów, który połyka i wydala pustkę. Przy tym zaś każda jego komórka potencjalnie może sobie uświadomić, że wcale nie jest komórką oranusa, ale przeciwnie, że oranus stanowi zaledwie jeden ze znikomych obiektów jej umysłu. Właśnie dla zablokowania tej możliwości oranus potrzebuje impulsu wypierającego.

Dawniej oranus miał tylko wegetatywny układ nerwowy;pojawienie się mediów elektronicznych oznacza, że w procesie ewolucji wykształcił on układ centralny. Głównym zakończeniem nerwowym oranusa, dosięgającym każdego człowieka, jest w naszych czasach telewizor. Mówiliśmy już o tym, jak świadomość telewidza zostaje zastąpiona świadomością wirtualnego Homo Zapiens. Teraz rozpatrzmy mechanizm oddziaływania trzech wow— impulsów. Człowiek w normalnym stanie teoretycznie jest zdolny wyodrębnić wow-impulsy i przeciwstawić się im. Ale nieświadomie zrośnięty z przekazem telewizyjnym Homo Zapiens to już nie osobowość, lecz po prostu stan. Podmiot numer dwa nie jest zdolny do analizowania tego, co się dzieje, dokładnie tak samo, jak nie jest do tego zdolny magnetofonowy zapis piania koguta. Nawet powstająca iluzja krytycznej oceny tego, co się dzieje na ekranie, to tylko część indukowanego procesu psychicznego.

Co kilka minut w przekazie telewizyjnym — to jest w świadomości podmiotu numer dwa — następuje emisja bloku klipów reklamowych, z których każdy stanowi złożoną i przemyślaną kombinację analnych, oralnych i wypierających wow-impulsów, rezonujących z rozlicznymi warstwami kulturowymi psychiki.

Prymitywne przyrównanie tego zjawiska do procesów fizycznych ukazuje, że pacjenta najpierw się usypia (wyparcie podmiotu numer jeden przez podmiot numer dwa), a potem przeprowadza przyśpieszony seans hipnozy, utrwalając pamięć o wszystkich jego etapach na poziomie odruchów warunkowych.

W jakimś momencie podmiot numer dwa wyłącza telewizor i znów staje się podmiotem numer jeden, to jest zwykłym człowiekiem. Teraz nie otrzymuje już trzech wow-impulsów bezpośrednio. Zachodzi jednak efekt podobny do szczątkowego namagnesowania. Umysł samorzutnie zaczyna produkować te same impulsy. Powstają one spontanicznie i przypominają tło, na którym pojawiają się wszystkie pozostałe myśli. Jeżeli podmiot w stanie HZ podlega oddziaływaniu trzech wow-impulsów, to po powrocie do stanu normalnego zaczynają nań oddziaływać trzy wow-czynniki, automatycznie generowane przez jego umysł.

Jeśli człowiek stale i regularnie popada w stan HZ i jest napromienio— wywany wow-impulsem wypierającym, dochodzi do tego, że w jego świadomości wytwarza się swoisty filtr, umożliwiający przyswajanie tylko tej informacji, która jest nasycona oralno-analnymi wow-treściami. W rezultacie człowiek nie ma szans zadać sobie pytania o swą prawdziwą naturę.

Ale czymże jest jego prawdziwa natura?

Z uwagi na szereg okoliczności, o których nie pora teraz mówić, każdy może odpowiedzieć na to pytanie tylko sam. Jakkolwiek żałosna byłaby kondycja zwykłego człowieka, mimo wszystko ma on możność znalezienia odpowiedzi. Podmiot numer dwa natomiast tej możliwości nie ma, albowiem nie ma jego samego. Niemniej (a może właśnie dlatego) media-sys— tem oranusa, który rozsyła po przestrzeni informacyjnej trzy wow-impulsy, stawia przed HZ problem autoidentyfikacji.

I tu zaczyna się to, co najbardziej interesujące i paradoksalne. Ponieważ podmiot numer dwa nie posiada żadnego wnętrza, jego jedyną szansą znalezienia odpowiedzi jest określenie samego siebie poprzez kombinację pokazywanych w telewizji przedmiotów materialnych, które z założenia nie są ani nim, ani jego częścią składową. Przypomina to teologię apotetyczną, w której Bóg określany jest poprzez to, co nie jest Nim, tyle że tu mamy do czynienia z apotetyczną antropologią.

Dla podmiotu numer dwa odpowiedź na pytanie „Czym jestem?” może brzmieć tylko tak: „Jestem tym, który jeździ takim to a takim samochodem, mieszka w takim to a takim domu, nosi taką to a taką odzież”. Podmiot numer dwa może dokonać autoidentyfikacji, jedynie sporządzając listę konsumowanych produktów, transformacji zaś — tylko wprowadzając do tej listy zmiany. Dlatego też większość reklamowanych przedmiotów jest powiązana z określonym typem osobowości, cechą charakteru, skłonnością albo właściwością. W rezultacie powstaje całkiem przekonująca kombinacja tych właściwości, skłonności i cech, która sprawia wrażenie realnej osobowości. Liczba ewentualnych kombinacji jest praktycznie nieograniczona, możliwość wyboru także. Reklama formułuje to tak: „Jestem człowiekiem spokojnym i pewnym siebie, toteż kupuję czerwone kapcie”. Podmiot drugiego rodzaju, chcący dorzucić do swojej kolekcji cech spokój i pewność siebie, osiąga to, zapamiętując, że należy nabyć czerwone kapcie, co też realizuje pod wpływem wow-impulsu analnego. W klasycznym przypadku stymulacja oralno-analna zapętla się jak w znanym przykładzie z wężem pożerającym własny ogon: milion dolarów potrzebny jest po to, by kupić dom w prestiżowej dzielnicy, dom jest potrzebny po to, by było gdzie chodzić w czerwonych kapciach, a czerwone kapcie po to, by nabrać spokoju i pewności siebie, które pozwolą zarobić milion dolarów, aby kupić dom, po którym można będzie chodzić w czerwonych kapciach, nabierając przy tym spokoju i pewności.

Kiedy stymulacja oralno-analna się zamyka, można uznać, że cel magii reklamowej został osiągnięty: powstaje iluzoryczna struktura, która nie ma punktu centralnego, środka, chociaż wszystkie przedmioty i właściwości korelują poprzez wyznaczenie owego środka, zwanego identity. Identity to podmiot drugiego rodzaju w takim stadium rozwoju, kiedy jest w stanie istnieć samodzielnie, bez ciągłego pobudzania trzema wow-impulsami, a jedynie pod działaniem trzech szczątkowych wow-czynników, samodzielnie generowanych przez jego mózg. Identity jest fałszywym ego, i to mówi wszystko. Myśl burżuazyjna, analizująca kondycję współczesnego człowieka, utrzymuje, że przedarcie się poprzez identity z powrotem do własnego ego jest olbrzymim wyczynem duchowym. Być może tak jest rzeczywiście, albowiem ego nie istnieje relatywnie, identity zaś — absolutnie. Szkopuł tylko w tym, że to niemożliwe, ponieważ przedzierać się nie ma skąd, nie ma dokąd i nie ma komu. Mimo to jednak możemy założyć, że hasła „Zpowrotem do ego!” lub „Naprzód do ego!” nabierają w tej sytuacji jeśli nie sensu, to estetycznego uzasadnienia. Nałożenie trzech wow-impul— sów na subtelniejsze procesy, zachodzące w ludzkiej psychice, rodzi całą przyziemną wielorakość współczesnej kultury. Szczególną rolę odgrywa tu impuls wypierający. Jest niczym huk młota pneumatycznego, który zagłusza wszystkie dźwięki. Wszystkie bodźce zewnętrzne oprócz wow-oralnego i wow-analnego zostają odfiltrowane i człowiek traci zainteresowanie wszystkim, w czym nie ma komponentu oralnego czy analnego. W naszej małej rozprawce nie rozpatrujemy wprawdzie seksualnego aspektu reklamy, ale warto zaznaczyć, że seks coraz częściej okazuje się atrakcyjny tylko dlatego, że symbolizuje energię życiową, która może być transformowana w pieniądz — a nie odwrotnie. Potwierdzi to każdy dobry psychoanalityk. W ostatecznym rozrachunku człowiek współczesny żywi głęboką nieufność praktycznie do wszystkiego, co nie jest związane z pochłanianiem i wydalaniem pieniądza. Na zewnątrz przejawia się to tym, że życie staje się coraz nudniejsze, a ludzie — coraz bardziej wyrachowani i oschli. W nauce burżuazyjnej przyjęto tezę, że nowy kod zachowań jest efektem próby utrzymania i utrwalenia energii emocjonalnej, co ma ścisły związek z wymogami gospodarki korporacyjnej i współczesnego stylu życia. W rzeczywistości emocji w ludzkim życiu nie ubywa, ale stałe oddziaływanie wow-czynnika wypierającego sprawia, że cała energia emocjonalna człowieka przenosi się na płaszczyznę procesów psychicznych, związanych z wow-tematyką oralną lub analną. Wielu burżuazyjnych specjalistów instynktownie wyczuwa rolę, jaką środki masowej informacji odgrywają w dokonującym się zwrocieparadygmatycznym, ale, jak mawiał towarzysz Allende junior, „szukają czarnego kota, którego nigdy nie było, w ciemnym pokoju, którego nigdy nie będzie”. Jeśli nawet nazywają telewizję protezą pomarszczonego, uschniętego „ja” albo mówią, że media rozdmuchują osobowość, która stała się nierealna, tak czy owak nie dostrzegają tego, co najważniejsze.

Stać się nierealną może tylko osobowość, która była realna. Aby się pomarszczyć i uschnąć, owo „ja ” musiałoby istnieć. Wyżej oraz w naszych poprzednich pracach (por. Problem rosyjski a Świetlisty Szlak) wykazaliśmy całkowitą błędność takiego podejścia.

Pod działaniem wow-czynnika wypierającego kultura i sztuka wieku mroku redukują się do tematyki oralno-analnej. Istotę tej sztuki można krótko określić jako ustodupie.

Czarna torba, wypchana paczkami banknotów studolarowych, stała się już najważniejszym symbolem kulturowym oraz głównym elementem większości filmów i książek, a trajektoria jej lotu przez życie — głównym motywem fabularnym. Mówiąc dokładniej, właśnie obecność w dziele sztuki owej wielkiej czarnej torby generuje emocjonalne zainteresowanie audytorium tym, co się dzieje na ekranie albo w tekście. Zauważmy, że w niektórych wypadkach torba z pieniędzmi nie jest obecna bezpośrednio; w takich razach jej funkcję wypełnia albo udział tak zwanych gwiazd które, jak dobrze wiadomo, mają ją w domu, albo natrętna informacja o budżecie filmu i jego kasowych zyskach. W przyszłości żadne dzieło sztuki nie będzie tworzone tak po prostu; już niebawem pojawią się książki i filmy, których główną treścią będzie kryptoopiewanieproduktu Coca-Coli i ataki na Pepsi-Colę — lub odwrotnie.

Pod działaniem sieci impulsów oralno-analnych w człowieku dojrzewa wewnętrzny arbiter (charak terystyczna dla epoki rynkowej odmiana „wewnętrznego komitetu partii”), który stale dokonuje oceny rzeczywistości, sprowadzonej do oceny stanu posiadania, i pełni funkcję karzącej ręki, zmuszając świadomość, by nieznośnie cierpiała z powodu dysonansu poznawczego. Wow-impulsowi oralnemu odpowiada podnoszona przez wewnętrznego arbitra chorągiewka loser (nieudacznik). Wow-impulsowi analnemu odpowiada chorągiewka winner (zwycięzca). Wow-impulsowi wypierającemu odpowiada stan, kiedy wewnętrzny arbiter podnosi jednocześnie chorągiewki winner i loser. Można wyróżnić kilka stałych typów identity. Są to:

— wow-typ oralny (typ dominujący, wokół którego ześrodkowuje się życie emocjonalne i psychiczne — niezaspokojona żądza pieniądza);

— wow-typ analny (typ dominujący — ekstatyczne wydawanie pieniędzy lub manipulowanie zastępującymi je przedmiotami, zwane także analnym wow-ekshibicjonizmem;

— wow-typ wypierający (w ewentualnej kombinacji z dowolnym wariantem spośród dwóch pierwszych) — kiedy osiągnięta zostaje nie— wrażliwość praktycznie na wszystkie bodźce prócz oralno-analnych.

Relatywność tej klasyfikacji zasadza się na tym, że jedna i ta sama identity może być analna dla tych, którzy stoją niżej w wow-hierarchii, i oralna dla tych, którzy znajdują się wyżej (rzecz jasna, żadna „identity w sobie” nie istnieje — mowa jest o czystym epifenomenie). Wow-hierarchię liniową którą tworzy wiele identity, podobnie uszeregowanych, nazywamy struną korporacyjną. Jest to swego rodzaju socjalne perpetuum mobile; jego tajemnica polega na tym, że każda identity musi się stale porównywać z inną stojącą o szczebelek wyżej. Owa wielka reguła znalazła odbicie w przysłowiu ludowym: To keep up with the Joneses.

Ludzie zorganizowani na zasadzie struny korporacyjnej przypominają ryby nawleczone na sznurek. Tyle że w naszym wypadku te ryby są jeszcze żywe. Mało tego — pod wpływem wow-czynników oralnego i analnego jak gdyby pełzną po strunie korporacyjnej w kierunku, który wydaje im się szczytem. Zmusza je do tego instynkt lub, jeśli kto woli, dążenie ku sensowi życia. A sens życia z punktu widzenia metafizyki ekonomicznej — to transformacja identity oralnej w analną. Sprawa nie ogranicza się do tego, że podmiot dotknięty działaniem trzech szczątkowych wow-czynników jest zmuszony odbierać sam siebie jako identity. Wchodząc w kontakt z innym człowiekiem, także postrzega go jako identity. Wszystko, cokolwiek może charakteryzować człowieka, zostało już przez kulturę wieku mroku skorelowane z oralno-analnym układem współrzędnych i umieszczone w kontekście ustodupia. Wyparty wow-człowiek postrzega każdego jako nasycony komercyjną informacją klip. Wygląd zewnętrzny innego człowieka, jego sposób mówienia i zachowanie natychmiast interpretuje jako zestaw wow-symboli. Następuje bardzo szybki, niekontrolowany proces, złożony z ciągu impulsów analnych, oralnych i wypierających, zapalających się i przygasających w świadomości, co w rezultacie determinuje stosunki ludzi między sobą. Homo homini lupus est, głosi łacińskie przysłowie. Ale człowiek człowiekowi już od dawna nie jest wilkiem. Człowiek człowiekowi nie jest nawet imagemakerem, dealerem, killerem ani ekskluzywnym dystrybutorem, jak sądzą współcześni socjolodzy. Wszystko jest o wiele bardziej przerażające i prostsze. Człowiek człowiekowi wow — i też nie człowiekowi, ale takiemu samemu wow. A więc w przeniesieniu na współczesny układ współrzędnych kulturowych owa łacińska maksyma brzmi: Wow wow wow! Odnosi się to nie tylko do ludzi, ale w ogóle do wszystkiego, co trafia w pole naszego widzenia. Oceniając to, na co patrzymy, odczuwamy ciężki smutek, jeśli nie napotykamy znajomych bodźców. Zachodzi swoista binaryzacja naszej percepcji — każde zjawisko rozkłada się na liniową kombinację wektorów analnego i oralnego. Każdy image posiada wyraźne odbicie pieniężne. Jeżeli nawet jest ostentacyjnie niekomercyjny, to od razu nasuwa się pytanie, jaką wartość komercyjną ma taki typ nieskomercjalizowania. Stąd znane każdemu poczucie, że wszystko zasadza się na pieniądzu.

I rzeczywiście, wszystko opiera się na pieniądzu — albowiem pieniądz dawno oparł się na sobie samym, a cała reszta jest zabroniona. Oralno— analne erupcje są jedyną dozwoloną reakcją psychiczną. Wszystkie pozostałe funkcje mózgu okazują się zablokowane.

Podmiot drugiego rodzaju jest całkowicie mechanistyczny, stanowi bowiem echo procesów elektromagnetycznych, zachodzących w kineskopie. Jedyna swoboda, jaką rozporządza, to swoboda powiedzenia „Wow!” przy zakupie kolejnego produktu, którym z reguły jest nowy telewizor. Właśnie dlatego impulsy sterujące oranusa nazywamy wow-impulsami, nieuświadomioną ideologię idencjalizmu woweryzmem.

Co się tyczy odpowiadającego woweryzmowi reżimu politycznego, to niekiedy nazywa się go telekracją albo mediakracją, ponieważ przedmiotem wyboru (a nawet jego podmiotem, jak wykazaliśmy wyżej) w tym reżimie jest przekaz telewizyjny. Należy pamiętać, że słowo „demokracja”, często używane we współczesnych środkach masowej informacji — to bynajmniej nie to samo, co słowo „demokracja”, tak rozpowszechnione w XIX i początkach XX wieku. Są to tak zwane homonimy; stare słowo „demokracja ” utworzone było od greckiego demos, a nowe— od wyrażenia demo-version. A zatem podsumujmy.

Idencjalizm jest to dualizm w takim stadium rozwoju, kiedy wielkie korporacje kończą przeróbkę ludzkiej świadomości, która, znajdując się pod nieustannym działaniem wow-impulsów oralnego, analnego i wypierającego, zaczyna samodzielnie generować trzy wow-czynniki, wskutek czego następuje nieustanne i rówhomierne wypieranie osobowości i wprowadzanie na jej miejsce tak zwanej identity. Idencjalizm — to dualizm posiadający trzy cechy szczególne. Jest to dualizm a) umarły; b) zgniły; c) ponumerowany.

Można by przedstawić całe mnóstwo różnych określeń identity, ale jest to całkowicie pozbawione sensu, ponieważ identity tak czy owak nie istnieje. Ijeżeli w minionych stadiach historii ludzkości można było mówić o ucisku człowieka przez człowieka i człowieka przez abstrakcyjne pojęcie, to w epoce idencjalizmu mówić o ucisku już niepodobna. W stadium idencjalizmu z pola widzenia całkowicie znika ten, o czyją wolność można by walczyć. Dlatego też koniec świata, o którym tak długo mówili chrześcijanie i ku któremu nieuchronnie prowadzi woweryzacja świadomości, będzie absolutnie bezpieczny pod każdym względem — albowiem zniknie ten, któremu niebezpieczeństwo mogłoby zagrażać. Koniec świata będzie po prostu przekazem telewizyjnym. I ten fakt, towarzysze broni, napełnia nas wszystkich bezbrzeżną błogością.

CheGueuara góra Sumeru, wieczność, lato — Też Sumer. Wszyscy jesteśmy Sumerami — cicho wyszeptał Tatarski i podniósł oczy. Zza zasłony na oknie mżyło szare światło nowego dnia. Po lewej stronie rysownicy leżał stosik zapisanego papieru; strasznie bolały zmęczone mięśnie przedramion. Jedynym, co Tatarski zapamiętał z całego tekstu, było wyrażenie „myśl burżuazyjna”. Podniósł się zza biurka, podszedł do łóżka i zwalił się na nie w ubraniu.

Co to jest ta myśl burżuazyjna? — pomyślał. Cholera wie. Pewnie o forsie. No bo o czym innym?

Cicha przystań

W windzie, która unosiła Tatarskiego do nowego miejsca pracy, znajdowało się jedno jedyne graffiti, ale takie, że od razu miało się pewność: gdzieś obok bije samo serce reklamowego biznesu. Graffiti było wariacją na temat klasycznej już reklamy whisky Jim Beam, w której prymitywny hamburger ewoluował, stając się skomplikowanym, wielowarstwowym sandwiczem, sandwicz — jeszcze wymyślniejszą bagietką, a ta — ponownie prościutkim hamburgerem, co wyraźnie mówiło: wszystko wraca do punktu wyjścia. Gigantyczne, trójwymiarowe litery, rzucające długi narysowany cień, tworzyły na ścianie windy napis:

CHUJ

Poniżej małymi literami powtórzono hasło Jima Beama:

YOU ALWAYS GET BACK TO THE BASICS

Fakt, że cały ów ewolucyjny szereg opuszczono, pozostawiając go w domyśle, wprawił Tatarskiego w zachwyt — wyczuwał za ową lakonicznością duszę prawdziwego mistrza. Poza tym, mimo ryzykownej dwuznaczności tematu, w tekście nie było nawet cienia freudyzmu.

Nieznanym mistrzem był zapewne jeden z jego dwóch kolegów kreatorów, zatrudnionych u Chanina. Nazywali się Sierioża i Maluta i stanowili swoje całkowite przeciwieństwa. Sierioża, niewysoki, chudy blondyn w złotych okularach, ze wszystkich sił starał się upodobnić do zachodniego copywritera, a ponieważ nie wiedział, co sobą przedstawia zachodni copywriter, i opierał się tylko na własnych dziwnych wyobrażeniach w tej kwestii, sprawiał wrażenie, jakby należał do jakiegoś wzruszająco ruskiego i prawie wymarłego gatunku.

Maluta, zdrowy osiłek w wytartym dżinsowym ubraniu, był dla Tatarskiego towarzyszem niedoli — on także ucierpiał z powodu romantycznych ciągot rodziców do zaskakujących i rzadkich imion. Nie zbliżyło ich to jednak. Kiedy Maluta zagadnął Tatarskiego o swój ulubiony temat, geopolitykę, Tatarski powiedział, że, jego zdaniem, główną jej kwestią jest nierozwiązywalny konflikt prawej półkuli z lewą, na który pewni ludzie cierpią od urodzenia. Od tego czasu Maluta traktował go z niechęcią.

Maluta zresztą okazał się w ogóle człowiekiem budzącym lęk. Był zażartym antysemitą, nie dlatego jednak, że miał jakieś powody, by nie lubić Żydów, ale dlatego, że za wszelką cenę starał się utrzymać wizerunek patrioty, słusznie zakładając, że człowiek noszący imię Maluta nie ma innego wyjścia. A wszystkie analityczne tabloidy, w których Maluta znajdował opis świata, utrzymywały zgodnie, że antysemityzm stanowi nieodłączną cechę patriotycznego image’u. W rezultacie długotrwałych zabiegów, mających na celu ukształtowanie wizerunku, Maluta zaczął do złudzenia przypominać członka libańskiej mafii z głupiego, niskobudżetowego gangsterskiego filmu, co sprawiło, że Tatarski jął się poważnie zastanawiać, czy te niskobudżetowe filmiki naprawdę są tak głupie, skoro udaje im się transformować rzeczywistość na własne podobieństwo.

Przedstawiając się sobie, Tatarski i dwaj pracownicy Chanina wymienili się teczkami zawierającymi ich prace; było w tym coś z wzajemnego pozycjonowania się psów, obwąchujących się nawzajem przy pierwszym spotkaniu. Kartkując prace z teczki Maluty, Tatarski parę razy aż się wzdrygnął. Przyszłość, jaką ten żartobliwie opisał w koncepcji Sprite’a (kokosznik pseudosłowiańskiej estetyki, coraz wyraźniej widoczny poprzez czarne dymy przewrotu wojskowego), ukazywała się na tych pisanych przez kalkę stronicach w całej okazałości. Szczególnie poraził Tatarskiego scenariusz klipu dla motocykli Harley Davidson:

Ulica małego rosyjskiego miasteczka. Na pierwszym planie trochę zamazany, ujęty nieostro motocykl, jakby nawisający nad widzem. W oddali widać cerkiew, słychać bicie dzwonu. Właśnie skończyło się nabożeństwo i ludzie idą w dół ulicy. Wśród przechodniów dwaj młodzieńcy w czerwonych bluzach, wypuszczonych na spodnie — zapewne słuchacze uczelni wojskowej na przepustce. Zbliżenie: każdy ma w ręku słonecznik. Zbliżenie: usta wypluwające łupiny. Zbliżenie: na pierwszym planie kierownica i bak motocykla, z tyłu nasi bohaterowie, z zaskoczeniem patrzący na maszynę. Zbliżenie: palce wydłubujące pestki ze słonecznika. Zbliżenie: bohaterowie wymieniają spojrzenia; jeden mówi:

— W naszym plutonie był plutonowy, co się nazywał Harlej. Nieziemski twardziel. Ale wziął i się zapił.

— Dlaczego? — pyta drugi.

— Dlatego. Nie ma teraz życia dla ruskiego człowieka.

Następny kadr — z drzwi domu wychodzi potężnie zbudowany chasyd w czarnej skórzanej kurtce, czarnym szerokoskrzydłym kapeluszu i z pejsami. W porównaniu z nim nasi bohaterowie wydają się maleńcy i chudziutcy — cofają się mimo woli. Chasyd wsiada na motor, zapala go z hałasem i w ciągu kilku sekund znika z oczu — pozostaje tylko niebieski obłok spalin. Nasi bohaterowie znów wymieniają spojrzenia. Ten, który opowiadał o plutonowym, wypluwa łuski i odzywa się z westchnieniem:

— Jak długo te Dawidsony będą jeździć na Harlejach? Rosjo, ocknij się!

(Albo: „Historia powszechna. Harley Davidson”. Ewentualnie łagodny wariant hasła: „Motocykl Harley. Nie obeszło się bez Davidsona”).

Tatarski uznał początkowo, że jest to parodia, i dopiero po przejrzeniu innych tekstów Maluty zrozumiał, że słoneczniki i łupiny pestek stanowią dla autora estetyczną cechę pozytywną: upewniwszy się na podstawie analitycznych tabloidów, że pestki słonecznika są nierozerwalnie związane z image’em patrioty, Maluta wpoił sobie miłość do nich z taką samą determinacją i fanatyzmem, jak wcześniej wpajał sobie antysemityzm. ‘

Drugi copywriter, Sierioża, godzinami wertował zachodnie czasopisma i ze słownikiem przekładał hasła reklamowe, w przekonaniu, że to, co się nadaje do reklamy odkurzacza na jednej półkuli, może świetnie pasować do reklamy zegara ściennego, tykającego na drugiej. Dobrą angielszczyzną bez końca indagował swego kokainowego dealera, Pakistańczyka imieniem Ali, o kulturowe hasła i odzewy, do których odsyłała zachodnia reklama. Ali długo mieszkał w Los Angeles i potrafił wyjaśnić sporo niejasności, a jeśli nie, to w każdym razie przekonująco łgać o tym, czego sam nie rozumiał. Zapewne z powodu dogłębnej znajomości teorii reklamy i w ogóle zachodniej kultury Sierioża bardzo wysoko ocenił pierwszą pracę Tatarskiego, opartą na tajnej wow-technice, zaczerpniętej z seansu spirytystycznego z comandante Che. Była to reklama firmy turystycznej, organizującej wycieczki do Acapulco. Slogan brzmiał następująco:

WOW! ACAPULCOPSIS NOW!

— Czujesz bluesa — powiedział krótko Sierioża i uścisnął Tatarskiemu dłoń.

Tatarskiego z kolei szczerze zachwyciła jedna z wczesnych prac Sierioży, którą sam autor uważał za nieudaną:

Nie, nie jesteś już wilkiem morskim… Taki zarzut postawią ci przyjaciele za twą obojętność wobec szturmu na sąsiednią salę. Ale ty uśmiechniesz się tylko w odpowiedzi. Przecież nigdy nim nie byłeś — po prostu całe życie płynąłeś ku cichej przystani.

FUNDACJA EMERYTÓW ”CICHA PRZYSTAŃ”

Maluta nigdy nawet nie tykał zachodnich czasopism — czytał albo tabloidy, albo zbiór Zmierzch bogów, z zakładką cały czas w jednym miejscu. Wkrótce jednak Tatarski spostrzegł ze zdziwieniem, że mimo tak poważnych różnic w poglądach i umysłowości Sierioża i Maluta tkwią równie głęboko w ciemnej głębi ustodupia. Widać to było w mnóstwie szczegółów i cech. Na przykład, opowiadając Tatarskiemu o pewnym wspólnym znajomym, po kolei opisali go takimi oto słowy:

— No, wiesz — powiedział Sierioża — psychologicznie jest kimś w rodzaju początkującego brokera, który zarabia miesięcznie sześćset dolarów, ale liczy na to, że pod koniec roku wyjdzie na półtora tysiąca…

— A przy tym — dodał Maluta, podnosząc palec — jak idzie ze swoją kobitą do Pizza Hut i wydaje tam na dwie osoby czterdzieści dolców, to myśli, że strasznie zaszpanował.

Natychmiast po tej wypowiedzi Maluta znalazł się pod działaniem wow-czynnika analnego: wyjął kosztowną komórkę, chwilę obracał ją w rękach, po czym wykonał zupełnie niepotrzebny telefon.

Poza tym Sierioża i Maluta produkowali zdumiewająco podobne dziełka — Tatarski spostrzegł to, znalazłszy w ich teczkach dwie prace, poświęcone jednemu i temu samemu przedmiotowi.

Na dwa czy trzy tygodnie przed rozpoczęciem przez Tatarskiego pracy biuro Chanina wykonało duże zamówienie. Jakieś ciemne typy, chcąc pilnie sprzedać wielką partię podrabianych sportowych butów, zamówiły u Chanina reklamę Nike — właśnie na tę markę były ucha— rakteryzowane ich ceratowe trepy. Towar miał być upłynniany na podmiejskich bazarach, ale partia była tak duża, że ciemne typy, wykonawszy obliczenia na swoich kalkulatorach, postanowiły przepłacić reklamę telewizyjną, żeby przyśpieszyć obroty. Przy tym zaś domagały się reklamy bardzo agresywnej — „takiej — jak powiedział jeden z nich — żeby ludzie od razu dostawali zajoba”. Chanin przedstawił dwa warianty, Sierioży i Maluty. Sierioża, który w czasie pracy przewertował co najmniej dziesięć anglojęzycznych poradników reklamowych, spłodził tekst następujący:

Kamera przesuwa się jeszcze niżej i ukazuje się hasło, również napisane markerem:

JUST DO IT.

Projekt wykorzystuje szeroko znaną rosyjskiemu konsumentowi ze środków masowej informacji Amerykańską Paralelę Kulturową (American Cultural Reference) — pisał z szacunkiem — a konkretnie masowe samobójstwo członków grupy okultystycznej Heaven’s Gate z San Diego, popełnione w celu przejścia w ciała astralne, co miało ułatwić podróż na kometę. Jak wiadomo, wszyscy samobójcy leżeli na zwykłych piętrowych łóżkach; film wideo był utrzymany w surowej, czarno-białej gamie kolorystycznej. Twarze zmarłych okrywała czarna tkanina, na nogach mieli czarne sportowe buty Nike z białym symbolem, tak zwanym swoosh. Proponowany wariant spotu skonstruowany jest w estetyce klipu internetowego, poświęconemu temu wydarzeniu — obrazek na ekranie telewizora powtarza ekran monitora komputerowego, w którego centrum powtarzają się znane kadry wspomnianego materiału CNN. Nieruchome podeszwy z napisem Nike są eksponowane dość długo, po czym w kadrze ukazuje się zagłówek łóżka z przyklejonym arkuszem brystolu, na którym widnieje rysunek czarnym markerem:

Maluta w czasie pracy nad scenariuszem nie czytał niczego prócz tendencyjnych tabloidów i tak zwanych gazet patriotycznych z ich mrocznie eschatologicznym pozycjonowaniem zachodzących wydarzeń. Za to wyraźnie oglądał dużo filmów. Jego wariant wyglądał tak:

Ulica małej, zagubionej w dżungli wietnamskiej wioski. Na pierwszym planie typowa dla krajów Trzeciego Świata fabryczka firmy Nike — dowiadujemy się o tym z wiszącego nad drzwiami szyldu „Nike sweatshop № 1567903”. Dookoła rosną tropikalne drzewa, dźwięczy kawałek szyny, zawieszony na opłotkach zamiast dzwonu. U wejścia do fabryczki stoi Wietnamczyk z automatem Kałasznikowa; ubrany jest w spodnie khaki i czarną koszulę, nawiązującą do filmu Łowca jeleni. Zbliżenie: dłonie na automacie. Kamera wchodzi w drzwi i widzimy dwa rzędy roboczych stołów, przy których siedzą skuci łańcuchem robotnicy. Na ten widok przypominamy sobie wioślarzy na galerze z filmu Ben Hur. Wszyscy robotnicy mają na sobie niewiarygodnie stare, wyblakłe i podarte amerykańskie mundury wojskowe. To ostatni amerykańscy jeńcy wojenni. Na stołach przed nimi widać buty Nike w różnych stadiach produkcji. Wszyscy jeńcy mają czarne kędzierzawe brody i garbate nosy. (To zdanie wpisano między wierszami długopisem — widocznie Maluta doznał olśnienia, kiedy tekst był już wydrukowany). Jeńcy są z czegoś niezadowoleni — najpierw cicho szemrzą, potem zaczynają walić w stoły niedokończonymi butami. Słychać krzyki: „Żądamy spotkania z amerykańskim konsulem!”, „Żądamy przybycia komisji ONZ!”. Nagle rozlega się seria z automatu, wymierzona w sufit, i hałas momentalnie ucicha. W drzwiach stoi Wietnamczyk w czarnej koszuli, z dymiącym automatem w rękach. Oczy wszystkich siedzących w pomieszczeniu kierują się niego. Wietnamczyk czule przeciąga dłonią po automacie, potem wskazuje palcem najbliższy stół, na którym leżą niewykończone buty, i mówi łamaną angielszczyzną:

— Just do it!

Głos spikera: „Nike. Dobro zwycięża!”.

Zastawszy kiedyś Chanina samego w gabinecie, Tatarski zapytał:

— Niech mi pan powie, czy prace Maluty ktoś czasem akceptuje?

— Akceptuje — odparł Chanin, odkładając czytaną właśnie książkę. — Oczywiście, że tak. Przecież chociaż buty są amerykańskie, trzeba je wbić w rosyjską mentalność. Dlatego wszystko to świetnie się nadaje. Oczywiście trochę rzecz przeredagowujemy, żeby nie podpaść pod paragraf.

— I co, reklamodawcom się to podoba?

— Reklamodawców mamy takich, że trzeba im tłumaczyć, co im się podoba, a co nie. A poza tym, powiedz no mi, po co reklamodawca daje u nas reklamę?

Tatarski wzruszył ramionami.

— Nie, nie, powiedz.

— Żeby sprzedać towar.

— To w Ameryce robi się to po to, żeby sprzedać towar.

— No to żeby się poczuć ostrym biznesmenem.

— Tak było trzy lata temu — rzekł Chanin pouczająco. — Teraz jest inaczej. Teraz klient chce pokazać dużym chłopcom, którzy uważnie obserwują wszystko, co się dzieje na ekranie i w życiu, że stać go na to, by wziąć i wyrzucić do kubła milion dolarów. Bo im reklama jest gorsza, tym lepiej. Widz odnosi wrażenie, że zleceniodawca i wykonawcy są kretynami, ale tu — Chanin podniósł palec i zrobił mądrą minę — do mózgu obserwatora dociera impuls, mówiący o tym, ile forsy to kosztowało. I ostateczny wniosek na temat zleceniodawcy jest następujący: chociaż jest on całkowitym kretynem, biznes idzie mu tak dobrze, że gość może puszczać na antenę każdą brednię, i to wielokrotnie. A lepszej reklamy być nie może. Takiemu człowiekowi wszędzie dadzą kredyt bez żadnego gadania.

— Sprytne — powiedział Tatarski.

— Właśnie. To nie jakieś tam czytanie Ala Rice’a.

— Skąd można zaczerpnąć tak głębokiej znajomości życia? — zapytał Tatarski.

— Z samego życia.

Tatarski popatrzył na książkę leżącą przed Chaninem na biurku. Wyglądała identycznie jak tajne wydanie Dale’a Carnegie dla członków KC — na okładce widniał trzycyfrowy numer egzemplarza, a pod nim wypisany na maszynie tytuł: Wirtualny biznes i komunikacja. W książce tkwiło kilka zakładek; na jednej z nich Tatarski przeczytał zapisek:,Zasuger. schizobloki”.

— Czy to o czymś, co ma związek z komputerami? — zapytał.

Chanin wziął książkę i schował ją do szuflady.

— Nie — odparł niechętnie. — Właśnie o wirtualnym biznesie.

— A co to jest?

— Mówiąc ogólnie — powiedział Chanin — jest to biznes, w którym podstawowymi towarami są przestrzeń i czas.

— To znaczy?

— No, to tak jak u nas. Przyjrzyj się, przecież kraj już od dawna niczego nie produkuje. Robiłeś w ogóle choć jeden projekt reklamowy produktu wytworzonego w Rosji?

— Nie przypominam sobie — odrzekł Tatarski. — Chociaż, zaraz, był taki jeden — do kałasznikowa. Ale to można uznać za reklamę image’ową.

— Właśnie — powiedział Chanin. — Na czym polega główna osobliwość rosyjskiego cudu gospodarczego? Główna osobliwość rosyjskiego cudu gospodarczego polega na tym, że gospodarka zapada się coraz głębiej w dupę, podczas gdy biznes rozwija się, krzepnie i wychodzi na arenę międzynarodową. A teraz pomyśl: czym handlują ludzie, których widzisz dokoła siebie?

— Czym?

— Tym, co jest całkowicie niematerialne. Czasem antenowym i przestrzenią reklamową — w gazetach albo na ulicach. Ale czas sam w sobie nie może być antenowy, dokładnie tak samo, jak przestrzeń nie może być reklamowa. Połączyć przestrzeń i czas poprzez czwarty wymiar pierwszemu udało się Einsteinowi. Stworzył taką teorię względności — może obiło ci się o uszy. Władza radziecka także to robiła, ale paradoksalnie — o tym wiesz: ustawiali więźniów, dawali im łopaty i kazali kopać rów od ogrodzenia do obiadu. A teraz robi się to bardzo prosto — jedna minuta czasu antenowego w porze największej oglądalności kosztuje tyle samo, co dwie kolorowe szpalty w jednym z centralnych czasopism.

— Czyli że czwarty wymiar to właśnie pieniądze? — zapytał Tatarski.

Chanin przytaknął.

— Co więcej — powiedział — z punktu widzenia fenomenologii mo— netarystycznej jest to substancja, z której został zbudowany świat. Był taki amerykański filozof Robert Pirsig, który uważał, że świat składa się z wartości moralnych. Ale tak mogło się wydawać tylko w latach sześćdziesiątych — wiesz, Beatlesi, LSD i tak dalej. Od tego czasu wiele się zmieniło, wyjaśniło. Słyszałeś o strajku kosmonautów?

— Chyba słyszałem — odrzekł Tatarski, przypominając sobie mętnie jakiś artykuł z gazety.

— Nasi kosmonauci dostają za lot dwadzieścia, trzydzieści tysięcy dolarów. A amerykańscy — dwieście do trzystu. I nasi powiedzieli: nie będziemy latać po trzydzieści baksów, też chcemy latać po trzysta. A to oznacza, że tak naprawdę lecą nie do mrugających punkcików nieznanych gwiazd, ale do konkretnych sum w twardej walucie. To właśnie jest natura kosmosu. A nieliniowość przestrzeni i czasu polega na tym, że my i Amerykanie zużywamy taką samą ilość paliwa i przebywamy taką samą liczbę kilometrów, aby dotrzeć do zupełnie innych sum pieniędzy. I w tym tkwi jedna z głównych tajemnic wszechświata…

Chanin nieoczekiwanie umilkł i zaczął zapalać papierosa.

— Jednym słowem, teraz jeszcze nie wszystko jest do końca jasne — odezwał się, wyraźnie zmieniając temat — myślę jednak, że w zasadzie rubel jest równie niewyczerpany jak dolar. A teraz leć do roboty.

— A będę mógł przejrzeć tę książeczkę? — spytał Tatarski, wskazując szufladę, w której Chanin schował sekretny poradnik. — Dla poszerzenia horyzontów?

— Może kiedyś — powiedział Chanin i uśmiechnął się pełnym słodyczy uśmiechem.

Tatarski jednak nawet bez sekretnych poradników zaczynał się orientować w środkach komunikacji epoki wirtualnego biznesu. Obserwując zachowanie kolegów, szybko zrozumiał, że podstawą owej komunikacji jest tak zwany czarny PR, czyli, jak rozwijał ten skrót Chanin, black public relations. Kiedy Tatarski po raz pierwszy usłyszał te słowa, w jego duszy ożył na moment bard z Instytutu Literatury, śpiewający mrocznym basem: „Czarny pi-ar w kieracie losu…”, w rzeczywistości jednak za owym pirackim połączeniem wyrazowym nie kryła się żadna romantyka. I było ono całkowicie pozbawione owych negatywnych konotacji, które przypisywali mu scjentolodzy i inni epigoni Rona Hubbarda, uważający za black PR atak prowadzony przez środki masowej informacji.

Okazało się, że jest akurat odwrotnie — reklama, jak i wszystkie inne rodzaje działalności człowieka na zimnych obszarach Rosji, była nierozerwalnie zrośnięta z obrotem czarnorynkowym, co w praktyce oznaczało dwie rzeczy. Po pierwsze, dziennikarze z zapałem oszukiwali własne czasopisma i gazety, przyjmując „czarną” gotówkę od tych, którzy jakby w sposób naturalny trafiali w ich pole widzenia — przy czym płacić musieli nie tylko restauratorzy, chcący, by ich porównano do „Maxima”, ale i pisarze, chcący, by ich porównano do Marąueza, w związku z czym granica między krytyką literacką a restauracyjną stawała się coraz cieńsza i bardziej umowna. Po drugie, copywriterzy z satysfakcją oszukiwali własne agencje, znajdując poprzez nie klienta, a potem zawierając z nim ustną umowę za plecami kierownictwa. Połapawszy się w tym, Tatarski ostrożnie wkroczył na ową niwę i od razu odniósł sukces.

Natychmiast zaakceptowano jego oparty na rosyjskim folklorze projekt dla dystrybutora dżinsów Diesel. Był to toporny, wręcz jarmarczny scenariusz, sklecony w duchu „Niecoli dla Nikoły”. Wyglądał tak: przy olbrzymim, ociekającym olejem i mazutem dieslu, umieszczonym na betonowym fundamencie, stoją dwaj tłustawi faceci, obaj zupełnie nadzy (było to zapewne echo niezrealizowanego wyjazdu na Zachód z reklamy papierosów West). Obok widać brzeg rzeki i pas piaszczystej plaży; grube krople wody na ciałach dwóch kumpli wskazują, że ci dopiero co wyleźli z wody. Osłaniając wstydliwe miejsca rękami, obaj ze zdumieniem spoglądają w kamerę. Tekst brzmiał:

DIESLEM JEŹDZIŁ NIŁ Z IWANEM, DZISIAJ CHODZĄ CAŁKIEM GOLI.

NO BO MAJĄ PRZECHLAPANE — DIESLA KTOŚ IM PODPIERDOLIŁ.

Zazwyczaj Tatarski miał do czynienia z PR-popychlami, ale tym razem wezwano go do współwłaściciela firmy, która zamierzała zająć się dystrybucją dżinsów Diesla. Był to posępny, nobliwy młodzieniec. Przeczytawszy kilkakrotnie dwie przyniesione przez Tatarskiego stro— niczki, parsknął krótkim śmieszkiem, pomyślał chwilę, zadzwonił do sekretarki i poprosił o przygotowanie papierów. Pół godziny później ogłupiały Tatarski wyszedł na ulicę; w kieszeni na piersiach miał kopertę zawierającą dwa i pół tysiąca dolarów i kontrakt na całkowite i bezwarunkowe przekazanie praw do tego dzieła firmie młodego człowieka.

Jak na nowe czasy, był to połów zupełnie fantastyczny. Starając się nie wypuścić z rąk błękitnego ogona sukcesu, Tatarski natychmiast wyprodukował dzieło analogiczne. Imitacja folkloru w jego wykonaniu była dość tandetna (co zresztą nie miało żadnego wpływu na wartość rynkową) i można było tylko pokładać nadzieję w małej liczbie użytych słów:

NA DZIEŃ KOBIET KUPIĘ MANI BROSZKĘ BEERSA OCZYWIŚCIE I KOLCZYKI FROM ARMANI — ALEŻ BĘDZIE ZAJEBIŚCIE!

Klon był prawie idealny, chociaż również nie udało się zrymować wulgaryzmu z nazwą marki handlowej. W głowie Tatarskiego błysnęło podejrzenie, że w charakterze bohaterki wypłynęła tu z Lety ta sama Mania, która pojawiła się w jego pierwszym wierszyku („Cóż to jest lato — to jesień”), a kolczyki i broszka to zapłata działającej zakulisowo międzynarodowej masonerii za mimo wszystko niepopełnioną zdradę bani z pająkami. Zaraz jednak odegnał tę myśl jako niefunkcjonalną. W ogóle ledwie mógł uwierzyć, że jeszcze całkiem niedawno spędzał tyle czasu w poszukiwaniu bezsensownych rymów, od których już dawno odeszła poezja demokracji rynkowych. Wydawało się czymś wprost nie do pomyślenia, że zaledwie kilka lat temu życie było na tyle łagodne i do niczego niezobowiązujące, że można było trwonić kilowaty mentalnych wysiłków na absolutnie nieopłacalne meandry umysłowe.

Druga czastuszka brzmiała tak fałszywie, że wedle wszelkich irracjonalnych pojęć, kierujących moskiewskim życiem, po prostu musiała przejść. Tatarskiemu nie udało się jednak dotrzeć do przedstawicieli De Beersa, nawet do ich PR; odnosił wrażenie, że podskakuje i chwyta rękami uprzejmie milczącą pustkę. Jak się okazało, Armani w ogóle nie reklamował się w Moskwie, ponieważ nie miał tu ani jednego butiku. Kolczyki zawisły na sumieniu Tatarskiego niby dwóch miniaturowych Jesieninów i wiosenny, ludowo-folklorystyczny strumień w jego umyśle wysechł.

Po paru miesiącach zaś do Tatarskiego dotarła nader upokarzająca informacja: okazało się, iż przyszły dystrybutor dżinsów Diesel zapłacił nie dlatego, że postanowił wykorzystać tekst w reklamie, ale raczej z przyczyn.zabobonnie mistycznych. Jego partnerzy, którzy wnosili do firmy główny wkład finansowy, mieli imiona Nił i Iwan, a więc opłacenie Tatarskiego było pewnego rodzaju próbą przepłacenia złego i przezierczego szamana, który odgadł zbyt wiele. Pocieszająca była wiadomość, że diesla jednak rzeczywiście ktoś im podpierdolił: Iwan, Nił i ich partner nie zostali dystrybutorami.

Niemniej jednak czarny PR był zjawiskiem o wiele bardziej rozpowszechnionym i znaczącym niż forma istnienia białka w epoce czwartej władzy. Tatarski jednak w żaden sposób nie mógł połączyć różnorakich domysłów na temat natury tego zjawiska w jedno jasne i klarowne pojęcie. Czegoś mu brakowało.

Public relations to stosunki międzyludzkie — zapisał na gorąco w notesie. — Ludzie chcą zarobić, żeby zyskać wolność albo przynajmniej chwilę oddechu w swym nieustannym cierpieniu. My zaś, copywriterzy, tak ustawiamy rzeczywistość przed oczami target people, że wolność zaczynają symbolizować to żelazko, to podpaska ze skrzydełkami, to oranżada. Za to właśnie nam płacą. My wciskamy im to z ekranu, a potem oni wciskają to sobie nawzajem oraz nam, autorom — to jak choroba popromienna, kiedy nie jest już ważne, kto rzucił bombę. Wszyscy usiłują się wzajemnie przekonać, że wreszcie osiągnęli wolność, i w rezultacie nie robimy nic innego, tylko pod płaszczykiem przyjaznych stosunków międzyludzkich wciskamy jeden drugiemu rozmaite czarne płaszcze, telefony komórkowe i kabriolety ze skórzaną tapicerką. Zamknięty krąg. Ten zamknięty krąg nosi nazwę czarnego pi-ara.

Tatarski był tak zatopiony w rozmyślaniach o naturze tego zjawiska, że wcale się nie zdziwił, kiedy Chanin któregoś dnia zatrzymał go na korytarzu, złapał za guzik i powiedział:

— Widzę, że w kwestii czarnego pi-ara wszystko jest już dla ciebie jasne.

— Prawie — automatycznie odparł Tatarski, który przed chwilą właśnie o tym myślał. — Brak mi tylko jakiegoś głównego elementu.

— I ja ci powiem jakiego. Brak ci zrozumienia, że black public relations istnieją tylko w teorii. A w życiu istnieje tylko szary pi-ar.

— Ciekawe — zapalił się Tatarski — bardzo ciekawe! Niesamowite! A co to oznacza w praktyce?

— A w praktyce to oznacza, że trzeba bulić.

Tatarski drgnął. Myśli, które tumaniły mu głowę, rozwiały się w mgnieniu oka i nastąpiła przerażająca jasność.

— To znaczy? — zapytał słabo.

Chanin wziął go pod rękę i poprowadził za sobą korytarzem.

— Dwa tauzeny zielonych dostałeś? — zapytał.

— Tak — niepewnie odrzekł Tatarski.

Chanin podwinął lekko dwa palce, środkowy i serdeczny, tak że, z jednej strony, nie było to jeszcze „wystawienie palców”, ale z drugiej strony, już tak jakby było.

— Zapamiętaj sobie — powiedział cicho. — Dopóki tu pracujesz, jesteś pode mną. Pod każdym względem. Dlatego z kalkulacji wynika, że jeden tauzen zielonych jest mój. Czy wolisz postawić sprawę na ostrzu noża?

— Ależ… Z przyjemnością — wybełkotał oszołomiony Tatarski. — To znaczy, wcale nie wolę. To znaczy tak. Sam chciałem się podzielić, tylko nie wiedziałem, jak to powiedzieć.

— Nie krępuj się, facet. Bo można by nie wiadomo co pomyśleć. Wiesz co? Wpadnij dziś do mnie z wizytką. Wypijemy po maluchu, pogadamy. A przy okazji podrzucisz kasę.

Chanin mieszkał w dużym, świeżo wyremontowanym mieszkaniu, w którym Tatarskiego zdumiały intarsjowane dębowe drzwi ze złotymi zamkami — zdumiały go dlatego, że drewno zdążyło już popękać i szerokie na palec szpary byle jak zasmarowano lepikiem. Chanin powitał go już pijany. Był w świetnym humorze — kiedy Tatarski od progu wyciągnął doń kopertę, Chanin zmarszczył brwi i machnął ręką, jak gdyby urażony tą bezpośredniością, ale już w końcowym momencie tego gestu wyjął kopertę z ręki Tatarskiego i natychmiast gdzieś schował.

— Chodźmy — powiedział. — Liza zrobiła coś do zjedzenia.

Liza okazała się wysoką kobietą o twarzy zaczerwienionej po jakichś kosmetycznych zabiegach złuszczających. Poczęstowała Tatarskiego gołąbkami, których ten nienawidził od wczesnego dzieciństwa, uważając, że są to upieczone żywcem gołębie. Żeby pokonać obrzydzenie, wypił sporo wódki i przy deserze osiągnął stan upojenia taki sam jak Chanin, dzięki czemu rozmowa potoczyła się znacznie swobodniej.

— Cóż to takiego? — spytał Tatarski, wskazując na ścianę.

Wisiała tam reprodukcja plakatu z czasów stalinowskich — ciężkie czerwone sztandary z żółtymi chwastami, a w prześwicie między nimi błękitniejący radośnie gmach uniwersytetu. Plakat wyraźnie był starszy od Tatarskiego o jakieś dwadzieścia lat, ale odbitka wyglądała na całkiem świeżą.

— To? To zrobił na komputerze jeden chłopak, który pracował u mnie przed tobą — odparł Chanin. — Przedtem był tam sierp, młot i gwiazda, a on je usunął i wstawił Coca-Cola i Coke.

— Rzeczywiście — ze zdziwieniem potwierdził Tatarski. — I nawet nie widać na pierwszy rzut oka — tak samo żółciutkie.

— Jak się dobrze przyjrzeć, to widać. Ten plakat wisiał przedtem u mnie nad biurkiem, ale chłopcy krzywo na to patrzyli. Maluta miał za złe sztandary, a Sierioża Coca-Colę. Musiałem to zabrać do domu.

— Maluta miał za złe? — zdziwił się Tatarski. — Ależ on sam ma nad biurkiem takie napisy… Widział pan, co przykleił wczoraj?

— Jeszcze nie.

— Ma nad biurkiem taki napis: „Co z pieniędzmi?”. No, dobra, ten impuls można zrozumieć. A teraz pod spodem pojawił się tekst: „Wszystkie brandy mają własne legendy. Wszystkie Iwany — co im pisane, a wszystkie Abramy — własne programy”.

— I co z tego?

Tatarski poczuł nagle, że Chanin rzeczywiście nie widzi w tej sentencji nic dziwnego. Co więcej, on sam nagle przestał to dostrzegać.

— Nie rozumiem, co to znaczy: „Wszystkie brandy mają własne legendy”.

— Legendy? Tak się u nas tłumaczy zwrot brand essence. To jest kwintesencja całej polityki imageu. Na przykład legenda Marlboro — to kraina prawdziwych mężczyzn. Legenda Parliamentu to jazz, no i tak dalej. Co, nie wiesz o tym?

— Ależ nie, wiem, oczywiście. Za kogo mnie pan bierze? Po prostu to bardzo dziwny przekład.

— Cóż robić? — powiedział Chanin. — Azja.

Tatarski wstał od stołu.

— Gdzie tu jest toaleta? — zapytał.

— Drugie drzwi, jak wyjdziesz z kuchni.

Zaraz po wejściu do toalety Tatarskiemu rzuciło się w oczy zdjęcie brylantowej kolii z napisem: „De Beers. Diamonds are forever”, wiszące na ścianie na wprost drzwi. Trochę go to zbiło z pantałyku i przez kilka sekund nie bardzo wiedział, po co tu przyszedł. Wreszcie sobie przypomniał, oderwał kawałek papieru toaletowego i zanotował:

— Brand-esencja (legenda). Wstawiać do wszystkich projektów zamiast „krystalizacji psychologicznej”.

— Parliament z czołgami na moście — zmienić hasło. Zamiast „dymów ojczystych” — „Ali that jazz”. Wariant plakatu — Griebienszczikow, siedząc w pozycji lotosu na szczycie wzgórza, zapala papierosa. Na horyzoncie — cerkiewne kopuły Moskwy. U stóp wzgórza — droga, na którą wypełza kolumna czołgów. Hasło:

PARLIAMENT DOPÓKI NIE ZACZĄŁ SIĘ JAZZ

Schował papier do kieszeni na piersiach, dla zachowania pozorów spuścił wodę, wrócił do kuchni i podszedł bliziutko do plakatu z czerwonym sztandarem Coca-Coli.

— Niesamowite — powiedział. — Jak to naturalnie wygląda, prawda?

— A tyś się zastanawiał. Czemu się tu dziwić? Wiesz, jak jest reklama po hiszpańsku? Propaganda. I ty, i ja jesteśmy przecież pracownikami ideologicznymi, jeżeli jeszcze nie skapowałeś. Propagandystami i agitatorami. Nawiasem mówiąc, dawniej robiłem właśnie w ideologii. Na szczeblu KC Komsomołu. Wszyscy moi koledzy są teraz bankierami, tylko ja jeden… Powiem ci, że nawet nie musiałem się przestawiać. Dawniej było: „Jednostka jest niczym, kolektyw — wszystkim”, a teraz: „Image jest niczym, żądza — wszystkim”. Agitprop jest nieśmiertelny. Zmieniają się tylko słowa.

W głowie Tatarskiego zaświtało niepokojące przeczucie.

— Mam pytanie — odezwał się, siadając przy stole. — Czy pan przypadkiem nie występował na podmiejskich zebraniach aktywu?

— Występowałem — odparł Chanin. — A bo co?

— W Firsanowce?

— W Firsanowce.

— Więc tu jest pies pogrzebany — rzekł Tatarski i jednym haustem opróżnił kieliszek. — Ciągle miałem wrażenie, że skądś znam pańską twarz, tylko nie mogłem sobie przypomnieć skąd. Ale nie miał pan wówczas brody.

— A co, też jeździłeś do Firsanowki? — z wesołym zdziwieniem spytał Chanin.

— Raz tam byłem — odrzekł Tatarski. — Wyszedł pan wtedy na mównicę na takiej bani, że pomyślałem, że puści pan pawia, jak tylko otworzy pan usta…

— No, no, uważaj, nie przy żonie… Chociaż tak, głównie jeździliśmy tam na popijawy. To były czasy!

— I co? Palnął pan taką mowę… — ciągnął Tatarski. — Studiowałem wtedy w Instytucie Literatury. O mało się nie załamałem. Pozazdrościłem panu. Zrozumiałem, że nigdy się nie nauczę tak manipulować słowami. Żadnego sensu, ale takie to było przejmujące, że od razu się wszystko rozumiało. To znaczy, rozumiało się nie to, co człowiek chce powiedzieć, bo tak naprawdę on niczego powiedzieć nie chciał, ale rozumiało się, co to jest samo życie. I myślę, że takie zebrania aktywu organizowano właśnie po to. Tego wieczoru usiadłem, żeby napisać sonet, ale zamiast tego się upiłem.

— A pamiętasz, o czym mówiłem? — spytał Chanin.

Widać było, że to wspomnienie sprawiło mu przyjemność.

— Coś tam o dwudziestym siódmym zjeździe i jego znaczeniu.

Chanin odkaszlnął.

— Myślę, że wam, działaczom komsomolskim — przemówił donośnym i dobrze postawionym głosem — nie trzeba wyjaśniać, dlaczego postanowienia dwudziestego siódmego zjazdu naszej partii uważa się nie tylko za znaczące, ale też za przełomowe. Niemniej jednak różnica metodologiczna pomiędzy tymi dwoma pojęciami często jest niezupełnie zrozumiała nawet dla propagandystów i agitatorów. A przecież propagandyści i agitatorzy — to architekci jutra, nie powinni mieć żadnych wątpliwości co do planu, wedle którego przyjdzie im budować przyszłość…

Czknął głośno i stracił wątek.

— O, właśnie — powiedział Tatarski — teraz pana poznaję bez pudła. A najbardziej niesamowite, że pan przez bitą godzinę rzeczywiście wyjaśniał metodologiczną różnicę między tym, co znaczące, a tym, co przełomowe, i że doskonale rozumiałem poszczególne zdania. Ale kiedy spróbowałem zrozumieć dowolne dwa zdania razem, zupełnie jakbym się natykał na ślepy mur… Nic z tego. Nawet nie sposób wyrazić tego swoimi słowami. Chociaż, z drugiej strony… Na przykład, jak to rozumieć — Just do it? I na czym polega metodologiczna różnica między Just do it i Just be?

— A co ja ci wbijam do głowy? — odparł Chanin, nalewając do kieliszków. — To to samo.

— Cóż wy tak pijecie, panowie? — odezwała się milcząca dotychczas Liza. — Bez żadnego toastu?

— Słusznie, wznieś toast — powiedział Chanin i znowu czknął. — Tylko, wiesz, taki, żeby był nie tylko znaczący, ale i przełomowy. Przemów jak komsomolec do komunisty, jasne?

Tatarski wstał, przytrzymując się stołu. Popatrzył na plakat, chwilę się zastanawiał, po czym podniósł kieliszek i przemówił:

— Towarzysze! Utopimy rosyjską burżuazję w morzu image’ów!

Babiloński znaczek

Po powrocie do domu Tatarski poczuł przypływ energii, jakiego już dawno nie pamiętał. Metamorfoza Chanina ustawiała całą niedawną przeszłość w tak dziwnej perspektywie, że w śład za tym nieuchronnie musiało się wydarzyć coś niezwykłego. Rozmyślając, czym by się tu zająć, Tatarski kilka razy nerwowo obszedł całe mieszkanie i przypomniał sobie o znaczku kupionym w „Biednych Ludziach”. Znaczek nadal spoczywał w szufladzie — przez cały ten czas Tatarski nie znalazł pretekstu, by go połknąć, a zresztą trochę się bał.

Zbliżył się do biurka, wyjął znaczek z szuflady i dokładnie mu się przyjrzał. Ze znaczka uśmiechała się doń twarz ze spiczastą bródką; nieznajomy nosił dziwne nakrycie głowy — ni to hełm, ni to czapkę z wąziutkim rondkiem. Ma czapkę, pomyślał Tatarski, pewnie to błazen. To znaczy, że będzie wesoło. Nie zastanawiając się dłużej, wrzucił znaczek do ust, roztarł go zębami na drobną kaszkę i przełknął. Następnie położył się na kanapie i zaczął czekać.

To bezczynne leżenie szybko mu się znudziło. Wstał, zapalił papierosa i jeszcze raz przespacerował się po mieszkaniu. Znalazłszy się koło ściennej szafy, pomyślał, że po przygodzie za miastem nie zaglądał więcej do teczki Tiamat-2. Był to klasyczny przypadek wyparcia: ani razu nie przypomniał sobie, że chciał doczytać do końca zebrane tam materiały, chociaż, z drugiej strony, jak gdyby nigdy o tym nie zapomniał. Było z tym dokładnie tak samo jak ze znaczkiem, jakby oba te przedmioty zostały odłożone na specjalną okazję, która, jeśli się prowadzi normalne, pomyślnie się układające życie, nie następuje nigdy. Tatarski wyjął skoroszyt z pawlacza i wrócił do pokoju. W teczce było dużo zdjęć naklejonych na kartki. Jedno z nich wypadło, gdy tylko otworzył skoroszyt. Tatarski podniósł je z podłogi.

Zdjęcie przedstawiało fragment płaskorzeźby — niebo z wyrytymi na nim dużymi gwiazdami. U dołu fotografii widniały dwie wzniesione dłonie, ucięte brzegiem kadru. Gwiazdy były prawdziwe — starożytne, ogromne i żywe. Takie gwiazdy dawno już zgasły dla ludzi i pozostały tylko dla kamiennych bohaterów na przedpotopowych rzeźbach. Chociaż, pomyślał Tatarski, same gwiazdy od tamtych czasów chyba się nie zmieniły — zmienili się ludzie. Każda gwiazda składała się z centralnego okręgu i ośmiu ostrych promieni, między którymi wiły się wiązki symetrycznych falistych linii.

Tatarski spostrzegł, że wokół tych linii migocą ledwie widoczne czerwono-zielone żyłki, jak gdyby się patrzyło na ekran źle ustawionego monitora. Lśniąca powierzchnia zdjęcia nabrała brylantowo— tęczowego blasku, jej migotanie zaczęło bardziej przyciągać uwagę niż sam obraz. Zaczęło się, pomyślał Tatarski. Rzeczywiście bardzo szybko…

Odszukał stronę, od której odkleiło się zdjęcie, przejechał językiem po zaschniętej plamie kazeinowego kleju i przylepił fotografię na dawnym miejscu. Następnie ostrożnie odwrócił stronicę i wygładził ją dłonią, żeby zdjęcie lepiej się przykleiło. Spojrzawszy na następną fotografię, omal nie upuścił teczki na podłogę.

Na fotografii była ta sama twarz, co na znaczku. Tu, co prawda, została ujęta z profilu, ale nie było żadnych wątpliwości.

Zdjęcie przedstawiało tę samą płaskorzeźbę, tym razem w całości. Tatarski rozpoznał fragment z gwiazdami — teraz były maleńkie i ledwie widoczne, a wzniesione ku nim ręce należały, jak się okazało, do malutkiego człowieczka na dachu budowli, znieruchomiałego w pełnej przerażenia pozie.

Centralna postać płaskorzeźby, której twarz rozpoznał Tatarski, była kilkakrotnie większa od człowieczka na dachu i od wszystkich pozostałych ludzi dokoła. Był to mężczyzna w spiczastym żelaznym hełmie, z zagadkowym, półpijanym uśmieszkiem na ustach. Jego twarz na tle starożytnego wizerunku wyglądała dziwnie i wręcz nie na miejscu — wydawała się tak swojska, że można było pomyśleć, iż płaskorzeźbę wykonano nie trzy tysiące lat temu w Niniwie, ale pod koniec ubiegłego roku w Erewanie czy Kalkucie. Zamiast charakterystycznej dla antycznego Sumera, przypominającej łopatę brody, złożonej z symetrycznych kędziorków, mężczyzna miał rzadką kozią bródkę i przypominał ni to kardynała Richelieu, ni to Wuja Sama, ni to Lenina.

Tatarski pośpiesznie odwrócił stronę i znalazł dotyczący fotografii tekst:

Enkimdu (Eriki stworzył) — bóg-rybak, sługa boga Enki (władca ziemi). Bóg-opiekun Wielkiej Loterii. Troszczy się o stawy i kanały; prócz tego znane są skierowane do Enkimdu zaklęcia przeciw różnym schorzeniom przewodu pokarmowego. Stworzony został z gliny jak Adam — uważano, że gliniane tabliczki z pytaniami Loterii to ciało Enki, a rytualny napój, przygotowywany w jego świątyni — to jego krew.

Tatarski czytał z trudem — sens słabo do niego docierał, a litery tęczowo migotały mu przed oczyma i mrugały doń. Tatarski zaczął szczegółowo oglądać wizerunek bóstwa. Enkimdu był owinięty płaszczem pokrytym owalnymi blaszkami, a w ręku trzymał dwa pęki strun, wachlarzowato rozkładających się ku ziemi, czym przypominał Guliwera, którego rzesza Liliputów próbuje utrzymać za przywiązane do rąk liny. Żadnych stawów i kanałów, o które miał się troszczyć Enkimdu, nigdzie dookoła nie było — szedł przez płonące miasto, którego jedno— i dwupiętrowe domy sięgały mu do pasa. Pod jego stopami leżały ludzkie ciała z jednakowo rozrzuconymi rękami — patrząc na nie, Tatarski spostrzegł niewątpliwy związek między sztuką sumeryjską a socrealizmem. Najciekawszym szczegółem wizerunku były struny rozchodzące się od rąk Enkimdu. Każda struna kończyła się dużym kołem, w które wpisany był trójkąt z prymitywnie narysowanym okiem. Na struny nawleczone były ludzkie ciała — jak ryby, które Tatarski suszył w dzieciństwie, rozwieszając je na podwórku na żyłce.

Następne zdjęcie przedstawiało powiększony fragment płaskorzeźby z ludzikami na strunie. Tatarski poczuł lekkie mdłości. Płaskorzeźba z odrażającym naturalizmem ukazywała, że lina wchodzi każdej ludzkiej figurce w usta i wychodzi tyłkiem. Jedne postacie rozpościerały ręce na boki, inne przyciskały je do głów, a w przestrzeni pomiędzy nimi unosiły się wielkogłowe ptaki. Tatarski zaczął czytać dalej:

Według podania, Endu, małżonka boga Enki (według innej wersji jego żeńskie wcielenie, co jest mało prawdopodobne; możliwe jest także utożsamienie z postacią Isztar) siedziała pewnego razu nad brzegiem kanału i przesuwała tęczowe paciorki naszyjnika, podarowanego jej przez męża. Mocno świeciło słońce i Endu zmorzył sen. Upuściła naszyjnik, który wpadł do wody, rozsypał się i utonął. Wtedy tęczowe paciorki uznały, że są ludźmi, i osiedliły się w całym zbiorniku wodnym. Pobudowały miasta, miały własnych królów i bogów. Wówczas Enki wziął kawałek gliny i ulepił z niej figurkę rybaka. Tchnął w niego życie i nadał mu imię Enkimdu. Następnie wręczył rybakowi wrzeciono ze złotą nicią, kazał zejść pod wodę i zebrać wszystkie paciorki. Ponieważ imię „Enkimdu” zawiera w sobie imię samego Enki, ma ono niezwykłą moc, i paciorki, posłuszne boskiej woli, powinny się same nanizywać na złotą nić. Niektórzy uczeni uważają, że Enkimdu zbiera dusze zmarłych i przenosi je na tej nici do królestwa umarłych — w tym aspekcie przypomina międzykulturową postać pozagrobowego przewoźnika.

Wczasach późniejszych Enkimdu zaczął pełnić funkcję opiekuna bazarów i drobnych urzędników; zachowało się sporo wizerunków, na których kupcy i urzędnicy zwracają się do Enkimdu z prośbami o pomoc. Modlitwy te zawierają powtarzające się błagania o to, by bóg „podniósł ich ponad silnych na złotej nici” oraz „obdarzyłziemskim enlilizmem” (patrz Enlil). W micie o Enkimdu dają się zauważyć również motywy eschatologiczne — kiedy Enkimdu naniże na swoją nić wszystkich żyjących na ziemi, życie ustanie, albowiem znów będą oni paciorkami w naszyjniku wielkiej bogini. Wydarzenie to, które powinno nastąpić w przyszłości, jest utożsamiane z końcem świata.

W starożytnej legendzie występuje trudno wytłumaczalny motyw: w kilku źródłach opisano dokładnie, w jaki sposób ludzie-paciorki przesuwają się w górę po niciach Enkimdu. Nie używają w tym celu rąk — ręce służą im do zasłaniania oczu i uszu albo do opędzania się przed białymi ptakami, które próbują zerwać ich z nici. Ludzie-paciorki wspinają się po nici, najpierw ją połykając, następnie zaś na przemian chwytając ustami i odbytem. Nie bardzo wiadomo, skąd się wzięły w micie o Enkimdu takiepantagrueliczne szczegóły — może są to echa innego świata, który nie dotrwał do naszych czasów.

Warto również zwrócić uwagę na koła znajdujące się na końcach nici Enkimdu. Przedstawiono na nich coś w rodzaju oka wpisanego w trójkąt. Rzeczywistość krzyżuje się tu z mitem: koła starosumeryjskich rydwanów bojowych istotnie mocowano trójkątną płytką z brązu, nabijaną na koła od zewnątrz. Umieszczony na płytce rysunek, kształtem przypominający oko, symbolizuje wrzeciono, na które nawinięta jest złota nić. Koło to symbol ruchu; mamy więc tu do czynienia z poruszającym się samoistnie wrzecionem boga Enki (por. na przykład nić Ariadny czy wielookie koła z widzenia proroka Ezechiela). Potęga imienia Enki jest tak wielka, że choć owo wrzeciono od początku jest jedno, ludziom może się zdawać, że jest ich niezliczone mnóstwo.

Tatarski zauważył w półmroku pokoju jakieś migotanie. Uznał, że jest to odblask światła z ulicy, wstał i wyjrzał przez okno. Nic ciekawego się tam nie działo. Zobaczył natomiast w szybie odbicie swojej kanapy i zdumiał się — ohydny barłóg, który już tyle razy chciał wynieść na śmietnik i spalić, w lustrzanym odbiciu wydał mu się najlepszą częścią nieznanego i zaskakująco pięknego wnętrza. Wróciwszy na miejsce, Tatarski znów kątem oka dostrzegł migotliwe światło. Przeniósł wzrok, ale światło przesunęło się także, jak gdyby jego źródłem był punkcik na rogówce. Aha, radośnie pomyślał Tatarski, zaczęły się zwidy. Skupił uwagę na owym punkciku zaledwie na mgnienie, ale to wystarczyło, by w jego umyśle odbiło się wydarzenie, które zaczęło stopniowo wypływać z pamięci i nabierać wyrazistości jak fotografia w kuwecie z wywoływaczem.

Było lato. Tatarski znajdował się na ulicy miasta zabudowanego jednakowymi domkami. Nad miastem wznosił się ni to stożkowaty komin fabryczny, ni to wieża telewizyjna — trudno było powiedzieć, co to takiego, bo na szczycie tej komino-wieży płonęła oślepiająco biała pochodnia, tak jasna, że drżące od żaru powietrze zniekształcało zarys budowli. Widać było, że jej dolna część przypomina piramidę schodkową, wyżej zaś, w białym blasku, nie można było dostrzec żadnych szczegółów. Tatarski pomyślał, że gdyby płomień nie był tak jaskrawy, konstrukcja ta przypominałaby gazową pochodnię w rodzaju tych, jakie można zobaczyć w rafineriach.

W otwartych oknach domów i na ulicy nieruchomo stali ludzie; spoglądali w górę, na ów biały ogień. Tatarski też podniósł oczy i natychmiast coś szarpnęło go do góry. Poczuł, że ogień go przyciąga, i jeżeli nie oderwie odeń oczu, płomień porwie go w górę i spali. Nie wiadomo skąd bardzo dużo wiedział o tym ogniu. Wiedział, że jest wielu takich, którzy mogą tam pójść w ślad za nim, i że ci ludzie napierają na niego z tyłu. Tatarski zmusił się do zamknięcia oczu. Otworzywszy je, spostrzegł, że wieża się przemieściła.

Teraz zauważył, że to nie wieża, lecz olbrzymia ludzka postać, stojąca nad miastem. To, co wziął za piramidę, teraz wyglądało na rozchodzące się ku dołowi okrycie podobne do opończy. Źródłem światła był spiczasty hełm na głowie olbrzyma. Tatarski wyraźnie zobaczył twarz z czymś w rodzaju roziskrzonego stalowego tarana w miejscu brody. Twarz była zwrócona ku Tatarskiemu — i ten zrozumiał, że widzi nie ogień, lecz twarz i hełm tylko dlatego, że ten ogień na niego patrzy, i w rzeczywistości nie ma w nim nic ludzkiego. W skierowanym na Tatarskiego wzroku było oczekiwanie, ale zanim zdążył się zastanowić nad tym, co właściwie chce powiedzieć czy o co zapytać i czy w ogóle czegoś chce, postać udzieliła mu odpowiedzi i odwróciła od niego wzrok. W miejscu, gdzie dopiero co była twarz w hełmie, pojawił się znów nieznośny blask i Tatarski opuścił oczy.

Spostrzegł obok siebie dwóch ludzi — niemłodego mężczyznę w koszuli z wyszytą kotwicą i chłopca w czarnym T-shircie; trzymając się za ręce, patrzyli w górę i było widać, że już się prawie roztopili i wsączyli w ów ogień, a ich ciała, ulica i całe miasto — to tylko cienie.

Zanim obraz ostatecznie zagasł, Tatarski domyślił się, że ogień, który widział, płonie nie w górze, lecz w dole, jak gdyby on, Tatarski, zapatrzył się w odbicie słońca w kałuży i zapomniał, że spogląda nie tam, gdzie słońce znajduje się naprawdę. Gdzie znajduje się słońce i w ogóle czym ono jest, nie zdążył zrozumieć, zrozumiał za to inną rzecz, bardzo dziwną: to nie słońce odbijało się w kałuży, ale odwrotnie, wszystko inne — ulica, domy, ludzie i on sam — odbijało się w słońcu, którego to nic nie obchodziło, ponieważ nawet o tym nie wiedziało.

Myśl o kałuży i słońcu napełniła Tatarskiego takim szczęściem, że roześmiał się z zachwytu i wdzięczności. Wszystkie problemy życiowe, wszystko to, co wydawało się nierozwiązywalne i przerażające, po prostu przestało istnieć — świat w jednym mgnieniu zmienił się tak samo, jak zmieniła się kanapa Tatarskiego, odbiwszy się w szybie okiennej.

Tatarski oprzytomniał — siedział na kanapie, trzymając w palcach stronicę, której z tego wszystkiego nie zdążył przewrócić. W uszach pulsowało mu niezrozumiałe słowo — „sirrukh” czy „sirruf”. Była to właśnie odpowiedź, jaką dała mu ogromna postać.

— Sirrukh, sirruf — powtórzył. — Nic nie rozumiem.

Niedawne uczucie szczęścia nagle zastąpił przestrach. Pomyślał, że człowiek nie powinien się dowiadywać czegoś takiego, bo nie wiadomo, jak z tą wiedzą żyć. A jeżeli wiem to ja jeden, pomyślał nerwowo, to przecież niemożliwe, żeby mi pozwolono to wiedzieć i nadal tu być! A nuż komuś powiem? Chociaż, z drugiej strony, kto mi może pozwolić czy nie pozwolić, skoro ja jeden to wiem? Zaraz, sekundkę, a co ja właściwie mogę opowiedzieć?

Tatarski zamyślił się. Rzeczywiście, nic szczególnego nie mógł nikomu opowiedzieć. Przecież nie powie pijanemu Chaninowi, że to nie słońce odbija się w kałuży, ale kałuża w słońcu, i że nie ma się czym specjalnie w życiu smucić. To znaczy, opowiedzieć oczywiście można, tylko że… Tatarski podrapał się po karku. Przypomniał sobie, że to już drugie takie objawienie w jego życiu: najadłszy się razem z Girieje— wem muchomorów, pojął coś niewypowiedzianie ważnego, choć, co prawda, później całkowicie o tym zapomniał. W pamięci pozostały mu tylko słowa, które miały przekazywać tę prawdę: „Śmierci nie ma, bo włókienka znikają, a kula pozostaje”.

— Boże — wymamrotał — jakże trudno przenieść tu cokolwiek…

— Właśnie — powiedział cichy głosik. — Objawienie dowolnej głębi i wielkości nieuchronnie natknie się na słowa. A słowa nieuchronnie nadzieją się na siebie.

Głos wydał się Tatarskiemu znajomy.

— Kto tu jest? — zapytał, rozglądając się po pokoju.

— Sirruf przybył — odrzekł głos.

— Co to jest, imię?

— Thisgame has no name — odpowiedział głos. — To raczej funkcja.

Tatarski przypomniał sobie, gdzie słyszał ten głos. Na wojskowej budowie w podmoskiewskim lesie. Tym razem zobaczył swego rozmówcę, a raczej błyskawicznie i bez żadnego wysiłku wyobraził go sobie. Początkowo sądził, że ma przed sobą coś w rodzaju psa — jakby charta, ale z potężnymi szponiastymi łapami i długą, prostą szyją. Zwierzę miało podługowaty łeb o spiczastych uszach i bardzo miłą, choć nieco przebiegłą mordkę, nad którą sterczał zalotny grzebień. Tatarskiemu wydało się też, że widzi skrzydła przyciśnięte do boków. Przyjrzawszy się lepiej, zrozumiał, że do zwierzęcia takich rozmiarów i tak dziwnego lepiej pasuje określenie „smok”, tym bardziej że stwór był pokryty mieniącą się tęczowo łuską (zresztą w tej chwili mieniły się tęczowo prawie wszystkie przedmioty w pokoju). Mimo wyraźnie jaszczurczych cech stwór promieniował taką dobrodusznością, że Tatarski się nie przestraszył.

— Tak, wszystko natyka się na słowa — powtórzył sirruf. — O ile się orientuję, najgłębsze objawienie, jakiego kiedykolwiek doznał człowiek pod wpływem narkotyków, zostało wywołane krytyczną dawką eteru.

Odbiorca znalazł w sobie dość sił, by je zapisać, choć było to niezwykle trudne. Zapis wyglądał tak: „W całym wszechświecie pachnie ropą naftową”. Do takich głębi jeszcze ci bardzo daleko. No dobra, to wszystko liryka. Powiedz lepiej, skąd wziąłeś ten znaczek?

Tatarski przypomniał sobie kolekcjonera z „Biednych Ludzi” i jego klaser. Właśnie chciał odpowiedzieć, kiedy sirruf mu przerwał.

— Filatelista Grisza. Tak myślałem. Ile ich miał?

Tatarski przypomniał sobie stronicę klasera i trzy liliowe kwadraciki w przezroczystej foliowej kieszonce.

— Jasne — rzekł sirruf. — To znaczy, że są jeszcze dwa.

Po czym zniknął i Tatarski oprzytomniał. Zrozumiał, co się dzieje z człowiekiem w czasie tak zwanej białej gorączki, o której tyle czytał u klasyków XIX stulecia. Nie miał żadnej kontroli nad swymi halucynacjami. I absolutnie nie wiedział, dokąd poniesie go kolejna przypadkowa myśl. Zaczął się bać. Wstał, szybko poszedł do łazienki, podstawił głowę pod strumień zimnej wody i trzymał ją tak, dopóki skóra nie zaczęła go boleć z zimna. Potem wytarł włosy, wrócił do pokoju i jeszcze raz spojrzał na jego odbicie w szybie. Teraz znajomy wystrój wydał mu się gotycką dekoracją do jakiegoś groźnego zdarzenia, które miało lada chwila nastąpić, a kanapa zaczęła do złudzenia przypominać ołtarz ofiarny, przeznaczony dla dużych zwierząt.

Po co ja zeżarłem to świństwo? — pomyślał zmartwiony.

— Całkowicie niepotrzebnie — przemówił sirruf, znowu pojawiając się w niewiadomym wymiarze jego świadomości. — W ogóle człowiek nie powinien zażywać żadnych narkotyków. A zwłaszcza psychodelików.

— No przecież wiem — odparł Tatarski cicho. — Teraz.

— Człowiek ma świat, w którym żyje — pouczająco oznajmił sirruf. — Człowiek jest człowiekiem dlatego, że nie widzi nic prócz tego świata. A zażywając ekstradużą działkę LSD albo obżerając się brązowymi muchomorami, co już w ogóle jest skandaliczne, postępujesz bardzo ryzykownie. Wychodzisz z ludzkiego świata i gdybyś zdawał sobie sprawę, ile niewidzialnych oczu patrzy na ciebie w takiej chwili, nigdy byś tego nie zrobił. A gdybyś zobaczył chociaż niewielką cząstkę spośród tych, którzy na ciebie patrzą, umarłbyś ze strachu. Czyniąc tak, dajesz do zrozumienia, że nie wystarcza ci bycie człowiekiem i że chcesz być kimś innym. Po pierwsze, żeby przestać być człowiekiem, trzeba umrzeć. Chcesz umrzeć?

— Nie — odpowiedział Tatarski szczerze i przycisnął dłonie do piersi.

— A kim chcesz być?

— Nie wiem — ze skruchą rzekł Tatarski.

— No właśnie o tym mówię. A poza tym, gdybyż to jeszcze był znaczek ze szczęśliwej Holandii. Ale to, co zjadłeś — to było zupełnie co innego. To przepustka z numerem, oficjalny dokument, po którego zjedzeniu przenosisz się w obszar, gdzie nie ma absolutnie żadnych przyjemności. I gdzie nie wolno się obijać bez zajęcia. A ty nie masz przecież co robić. Prawda?

— Prawda — zgodził się Tatarski.

— Sprawę filatelisty Griszy załatwimy. To chory człowiek, kolekcjoner. I przepustka znalazła się u niego przypadkiem. Ale ty — po co ją zjadłeś?

— Chciałem poczuć, jak bije puls życia — odparł Tatarski i chlipnął.

— Jak bije puls życia? No to poczuj — rzekł sirruf.

Kiedy Tatarski przyszedł do siebie, pragnął tylko jednego — aby owo dopiero co przeżyte doznanie, którego nie mógł opisać żadnymi słowami, lecz jedynie mrocznym przerażeniem, nigdy się już nie powtórzyło. By go uniknąć, był gotów na wszystko.

— Chcesz jeszcze? — zapytał sirruf.

— Nie — odrzekł Tatarski. — Błagam, nie. Już nigdy więcej nie zjem tego świństwa. Obiecuję.

— Obiecywać to będziesz dzielnicowemu. Jeśli dożyjesz do jutra.

— Co?

— Pstro. Wiesz przynajmniej, że to była przepustka dla pięciu osób? A ty jesteś tu sam. A może jest was pięciu?

Kiedy Tatarski znów wreszcie oprzytomniał, przyszło mu do głowy, że istotnie chyba nie przeżyje dzisiejszej nocy. Dopiero co było go pięciu i wszyscy pięciu czuli się tak strasznie, że Tatarski natychmiast pojął, jakie to szczęście być w liczbie pojedynczej, i zdumiał się, jak dalece ludzie w swojej ślepocie owego szczęścia nie doceniają.

— Proszę — zajęczał — nie rób mi tego więcej.

— Ja ci nic nie robię — odparł sirruf. — Wszystko to robisz sam.

— Mogę się wytłumaczyć? — żałośnie spytał Tatarski. — Rozumiem, że popełniłem błąd. Rozumiem, że na wieżę Babel nie wolno patrzeć. Ale ja przecież nie…

— Co tu ma do rzeczy wieża Babel? — przerwał mu sirruf.

— Dopiero co ją widziałem.

— Wieży Babel nie można zobaczyć — odrzekł sirruf. — Można na nią tylko wejść; mówię ci to jako jej strażnik. A to, co widziałeś, jest jej całkowitym przeciwieństwem. Można powiedzieć, że to taka kartagińska kopalnia. Tak zwany tofet.

— Co to jest tofet?

— Miejsce ofiarnego całopalenia. Takie doły były w Tyrze, Sydonie, Kartaginie i tak dalej, i rzeczywiście palono w nich ludzi. Notabene dlatego właśnie Kartagina została zniszczona. Owe doły nazywano też gehenną — od nazwy pewnej starożytnej doliny, gdzie po raz pierwszy uruchomiono ten biznes. Mógłbym dodać, że Biblia nazywa to „ohydą Ammonitów”… ale ty przecież jej i tak nie czytałeś.

— Nie rozumiem.

— Dobrze. Możesz uważać, że tofet to zwyczajny telewizor.

— Tak czy owak, nie rozumiem. Więc co, byłem w telewizorze?

— W pewnym sensie. Widziałeś przestrzeń techniczną, w której spala się wasz świat. Coś w rodzaju spalarni śmieci.

Tatarski znów dostrzegł jakimś peryferyjnym widzeniem postać z błyszczącymi strunami w rękach. Trwało to ułamek sekundy.

— Czy to nie bóg Enkimdu? — zapytał. — Właśnie o nim czytałem. Wiem nawet, co to są te struny w jego rękach. Kiedy paciorki z naszyjnika wielkiej bogini uznały, że są ludźmi, i osiedliły się w całym zbiorniku wodnym…

— Po pierwsze, to nie jest bóg, ale wręcz przeciwnie. Enkimdu to jedno z jego rzadziej używanych imion, bardziej znany jest jako Baal. Albo Bel. W Kartaginie usiłowano składać mu w ofierze całopalnej dzieci, ale nie miało to żadnego sensu, bo on nie idzie na ustępstwa i spala wszystkich jak leci. Po drugie, to nie paciorki uznały, że są ludźmi, ale ludzie uznali, że są paciorkami. Dlatego właśnie ten, którego nazywasz Enkimdu, zbiera owe paciorki i pali, żeby ludzie kiedyś pojęli, że wcale nie są paciorkami. Kapujesz?

— Nie. Czym więc są paciorki?

Sirruf milczał przez chwilę.

— Jak by ci to wytłumaczyć… Paciorki — to to, co twój Che Guevara określa słowem identity.

— A skąd się wzięły te blaszki?

— Znikąd się nie brały. Tak naprawdę ich nie ma.

— No to co się pali? — niedowierzająco spytał Tatarski.

— Nic.

— Nie rozumiem. Skoro jest ogień, to musi być coś, co się pali. Jakaś materia.

— Czytałeś Dostojewskiego?

— Co, co?

— No, tego, który pisał o łaźni z pająkami.

— Wiem. Szczerze mówiąc, nie cierpię go.

— A szkoda. W jednej jego powieści jest starzec Zosima, który pełen grozy domyśla się istnienia „materialnego ognia”. Nie wiem, czemu tak się go bał. Materialny ogień — to jest właśnie wasz świat. Ognia, w którym się spalacie, należy pilnować. I ty należysz do obsługującego go personelu pomocniczego.

— Personelu pomocniczego?

— Jesteś przecież copywriterem. A więc jednym z tych, którzy skłaniają ludzi, by patrzyli w płomień konsumpcji.

— Płomień konsumpcji? Konsumpcji czego?

— Nie czego, tylko kogo. Człowiek myśli, że to on konsumuje, a w rzeczywistości to jego spala ogień konsumpcji, dając mu jedynie drobne przyjemności. To coś jak bezpieczny seks, któremu się nieustannie oddajecie, nawet w samotności. Ekologicznie czysta technologia spalania śmieci. Ale ty tego i tak nie zrozumiesz.

— A kto jest tym śmieciem, kto? — zapytał Tatarski. — Człowiek?

— Człowiek ze swej natury jest piękny i wielki — powiedział sirruf. — Prawie tak piękny i wielki jak sirruf. Ale nie wie o tym. A śmieci — to właśnie jego niewiedza. To identity, która w rzeczywistości nie istnieje. Człowiek w tym życiu asystuje przy spalaniu śmieci własnej identity. Przyznaj, że lepiej grzać się przy tym ogniu, niż żywcem w nim płonąć.

— Po co człowiek patrzy w ten ogień, skoro spala się w nim jego życie?

— Wy tak czy owak nie wiecie, co z tym życiem zrobić. I na cokolwiek byście patrzyli, i tak patrzycie w ogień, w którym płonie wasze życie. Miłosierdzie polega na tym, że zamiast krematoriów macie telewizory i supermarkety. Ale prawda jest taka, że spełniają one tę samą funkcję. Zresztą ogień to po prostu metafora. Ty go widziałeś, bo zjadłeś przepustkę do spalarni śmieci. Większość zaś widzi przed sobą tylko ekran telewizyjny.

Powiedziawszy to, sirruf zniknął.

— Hej! — zawołał Tatarski.

Odpowiedzi nie było. Tatarski poczekał jeszcze chwilę i zrozumiał, że pozostał sam na sam z własnym umysłem, który lada moment może eksplodować. Musiał jak najszybciej czymś się zająć.

— Zadzwonić — wyszeptał. — Do kogo? Do Giriejewa! On wie, co robić. Długo nikt nie podnosił słuchawki. Wreszcie, po piętnastu czy szesnastu buczkach, odezwał się ponury głos Giriejewa:

— Halo.

— Andriusza? Cześć, mówi Tatarski.

— Wiesz, która jest teraz godzina?

— Słuchaj — zaczął pośpiesznie Tatarski — mam straszny kłopot. Na— żarłem się kwasu. Specjaliści mówią, że pięć działek. Krótko mówiąc, nosi mnie jak wszyscy diabli. Co robić?

— Co robić? Nie wiem, co robić. Ja w takich wypadkach powtarzam mantrę.

— Możesz mi ją dać?

— Jak mam to zrobić? Musi być przekaz.

— A nie ma takich mantr, co nie potrzebują przekazu? Giriejew zamyślił się.

— Zaraz, poczekaj chwilę — powiedział i położył słuchawkę na stole. Przez kilka minut Tatarski wsłuchiwał się w dalekie dźwięki, które przesyłał kablem elektroniczny wiatr. Najpierw słychać było fragment rozmowy, w którym dominował gniewny kobiecy głos, a potem wszystko zagłuszył przenikliwy i władczy płacz dziecka.

— Pisz — odezwał się wreszcie Giriejew. — Om malafafon ba-wakasza. Literuję: o, em…

— Zapisałem — powiedział Tatarski. — Co to znaczy?

— Nieważne. Koncentruj się wyłącznie na brzmieniu, rozumiesz? Wódkę masz?

— Chyba gdzieś miałem. Dwie butelki.

— Możesz się śmiało napić. Z tą mantrą dobrze ci zrobi. Za godzinę wszystko przejdzie. Zadzwonię jutro.

— Dzięki„Słuchaj, kto tam u ciebie płacze?

— Syn — odrzekł Giriejew.

— Masz syna? Nie wiedziałem. Jak mu na imię?

— Namchaj — niechętnie poinformował Giriejew. — Do jutra. Tatarski odłożył słuchawkę i rzucił się do kuchni, szepcąc w kółko otrzymane zaklęcie. Wyciągnął butelkę absolutu, za trzema podejściami wypił ją ze szklanki, popił zimną herbatą i udał się do łazienki — do pokoju bał się wracać. Usiadłszy na brzegu wanny, utkwił wzrok w drzwiach i zaszeptał:

— Om malafafon ba-wakasza, om malafafon ba-wakasza…

Zdanie było tak trudne do wymówienia, że nie pozostało już miejsca na żadne inne myśli. Minęło kilka spokojnych minut i po ciele Tatarskiego rozlała się ciepła fala upojenia alkoholowego. Już się prawie uspokoił, kiedy nagle skrajem pola widzenia znów zauważył znajome migotanie. Zacisnął pięści i zaczął szybciej szeptać mantrę, ale nowej halucynacji nie dało się już powstrzymać.

W miejscu, gdzie jeszcze przed chwilą były drzwi łazienki, błysnęło coś w rodzaju racy, a kiedy czerwono-żółty ogień trochę przygasł, Tatarski ujrzał przed sobą krzew gorejący. Jego gałązki otulał jasny płomień, jakby go oblano benzyną i podpalono, ale szerokie, ciemnozielone liście nie osmalały się w tym ogniu. Ledwie Tatarski zdążył szczegółowo obejrzeć krzew, wyciągnęła się zeń w jego kierunku zaciśnięta w pięść ręka. Tatarski zachwiał się i o mało nie runął tyłem do wanny. Pięść się rozwarła i Tatarski zobaczył na dłoni tuż przed swoim nosem malutki, mokry ogórek z brodaweczkami.

Kiedy krzew zniknął, Tatarski już nie pamiętał, czy wziął ten ogórek, czy nie, ale w ustach czuł wyraźny słonawy posmak. Może była to krew z przygryzionej wargi.

— Nie, Giriejew, nie działa twoja mantra — wyszeptał i poszedł do kuchni.

Napiwszy się jeszcze wódki (musiał się w tym celu silnie przemóc), wrócił do pokoju i włączył telewizor. Zabrzmiała uroczysta muzyka, niebieska plama na ekranie rozpłynęła się i stała obrazem. Nadawano jakiś koncert.

„Pa-anie, do Ciebie wołam!” — przewracając wytrzeszczonymi oczami, śpiewał mężczyzna o upudrowanej twarzy, w muszce, fraku i perłowej kamizelce. Śpiewając, dziwnie wiosłował dłonią, zupełnie jakby unosił go dokądś niewidzialny strumień niebiańskiego eteru.

Tatarski prztyknął pilotem i mężczyzna w muszce zgasł. A gdyby się tak pomodlić? — pomyślał. A nuż pomoże… Przypomniał mu się człowiek z płaskorzeźby, wznoszący ręce ku gwiaździstemu niebu.

Stanąwszy na środku pokoju, Tatarski z trudem klęknął, złożył ręce i utkwił wzrok w suficie.

— Panie, do ciebie wołam — powiedział cicho. — Bardzo wobec Ciebie zawiniłem. Żyję grzesznie i źle, wiem. Ale w głębi duszy nie chcę nic złego, słowo honoru. Nigdy więcej do ust nie wezmę tego świństwa. Ja… Ja po prostu chcę być szczęśliwy i zupełnie mi nie wychodzi. Może na to zasłużyłem. Przecież nie umiem nic poza pisaniem marnych sloganów. Ale dla Ciebie, Panie, napiszę dobry — słowo honoru. Oni Cię przecież pozycjonują absolutnie niewłaściwie. Kompletnie nic nie kumają. Weźmy choćby ten ostatni klip, w którym zbiera się pieniądze na cerkiew. Stoi tam taka babuleńka z pudełkiem, do którego najpierw ktoś z zaporożca kładzie rubla, a potem ktoś z mercedesa sto baksów. Myśl jest zrozumiała, ale pozycjonowanie zupełnie nie zagrało. Przecież ci z mercedesów oleją to, jak zobaczą zaporożca. A jako target group potrzebujemy właśnie tych z mercedesów, jako że jeden datek z mercedesa to jak tysiąc datków z zaporożca. Koń by zrozumiał. Trzeba to zrobić inaczej. Zaraz…

Tatarski z trudem wstał z kolan, dowlókł się do biurka, wziął długopis i rozchwianym, pajęczym pismem zanotował:

Plakat (temat klipu): długa biała limuzyna na tle Świątyni Chrystusa Zbawiciela. Tylne drzwiczki auta otwarte, bije z nich światłość. Z tej światłości wyłania się sandał, niemal dotykający asfaltu, i dłoń, spoczywająca na klamce drzwiczek. Oblicza nie widzimy. Tylko światłość, auto, ręka i noga. Hasło:

CHRYSTUS ZBAWICIEL SOLIDNY PAN DLA SOLIDNYCH PANÓW

Ewentualnie

PAN DLA SOLIDNYCH PANÓW

Tatarski rzucił długopis i wzniósł zapłakane oczy ku sufitowi.

— Panie, podoba Ci się? — zapytał cicho.

Wowczyk Mały

Boża miłość do człowieka objawia się w wielkiej i niewyrażalnej słowami zasadzie „mimo wszystko można”. „Mimo wszystko można” oznacza całe mnóstwo rzeczy — na przykład to, że sama zasada, chociaż absolutnie niedająca się zwerbalizować, może być wyrażona, może znaleźć wyraz i formę. Co więcej, może się przejawić nieskończone mnóstwo razy, za każdym razem w zupełnie inny sposób; dlatego właśnie istnieje poezja. Oto jaka jest Boża miłość. A jak ją odwzajemnia człowiek?

Tatarski obudził się zlany zimnym potem, nie rozumiejąc, co takiego uczynił, że z okien wali mu się na głowę bezlitosne białe światło. Przypominał sobie mętnie, że krzyczał we śnie i chyba się przed kimś tłumaczył — że w ogóle śniły mu się pijackie koszmary. A kac był tak potężny i fundamentalny, że Tatarski nie miał co liczyć na wlanie do gardła zbawczych stu gramów. Nie mógł nawet o tym myśleć, jako że sama myśl o alkoholu wywoływała odruch wymiotny. Na jego szczęście jednak owa irracjonalnie mistyczna hipostaza Bożej miłości, której chwałę wyśpiewał wielki Jerofiejew, już okryła go swym drżącym skrzydłem.

Zaklinować mimo wszystko mógł. Istniała specjalna metoda, zwana.parowozikiem”. Ów udoskonalony przez pokolenia alkoholików sposób przekazał Tatarskiemu pewien człowiek z ezoterycznych kół Sankt Petersburga rankiem po potwornym pijaństwie. „Jest to właściwie metoda Gurdżijewa — tłumaczył Tatarskiemu. — Nawiązuje do tak zwanej drogi przebiegłego człowieka. Wyobrażasz sobie siebie jako maszynę. Ta maszyna ma receptory, zakończenia nerwowe i ośrodek koordynacyjny, który wyraźnie daje znać, że każda próba zażycia alkoholu doprowadzi do natychmiastowych torsji. Co robi człowiek przebiegły? Oszukuje receptory maszyny. W praktyce wygląda to tak. Nabierasz pełne usta lemoniady. Następnie nalewasz do szklanki wódkę i podnosisz do ust.

Teraz przełykasz lemoniadę i podczas gdy receptory informują ośrodek kontrolny, że pijesz lemoniadę, szybko przełykasz wódkę. Organizm po prostu nie zdąża zareagować, ponieważ mózg działa dość powolnie. Jest jednak pewien niuans. Jeżeli przed wódką wypijesz nie lemoniadę, ale coca-colę, puścisz pawia z pięćdziesięcioprocentowym prawdopodobieństwem. A jeżeli łykniesz pepsi, paw jest nieunikniony”.

To by się nadało do koncepcji reklamowej, pomyślał ponuro Tatarski, wchodząc do kuchni. W jednej z butelek zostało trochę wódki. Nalał ją do szklanki i odwrócił się w stronę lodówki. Przeraziła go myśl, że nie ma tam nic prócz pepsi-coli, którą kupował zazwyczaj z przywiązania do ideałów swego pokolenia, ale na szczęście na dolnej półce stała puszka lemoniady 7 Up, przyniesiona przez któregoś z gości.

— Seven Up — szepnął Tatarski, oblizując wyschnięte wargi. — The Uncola…

Operacja się powiodła. Tatarski wrócił do pokoju i zobaczył na biurku kilka kartek papieru, zapisanych krzywymi kulfonami. Okazało się, że wczorajszy przypływ uczuć religijnych wyrzucił na papier cały zestaw tekstów, choć Tatarski nie pamiętał, kiedy je napisał. Pierwszy był taki:

Propozycja komercyjna: ogłosić konkurs na odlanie dzwonów do Świątyni Chrystusa Zbawiciela. Cola-kołokoł i Pepsi-kołokoP. Korek do butelki w kształcie złotego dzwoneczka. (Świątynia Zbawiciela na pro-V: szampon, inwestycje).

Dalej autor najwyraźniej dał się ponieść codziennemu rzemiosłu, ale potem się zawstydził — pod dzwonami widniały przekreślone linijki:

coca-kolczyki, coca-kołyska, coca-kołymskie opowieści (wynająć zespół pisarzy).

Na kolejnej kartce bardzo starannie wypisano drukowanymi literami:

KOKTAJL ”ŻYCIE WIECZNE* CZŁOWIEKU! NIE PRAGNIJ DLA SIEBIE NICZEGO.

KIEDY LUDZIE PRZYJDĄ DO CIEBIE TŁUMNIE, ODDAJ IM SIEBIE BEZ RESZTY.

Ros. dzwon.

MÓWISZ, ŻEŚ JESZCZE NIE GOTÓW?

WIERZYMY, ŻE JUTRO JUŻ BĘDZIESZ.

A NA RAZIE — DŻIN BOMBAY SAPPHIRE Z TONIKIEM, SOKIEM ALBO PO PROSTU Z KOSTKĄ LODU.

Ostatni tekst nadszedł z olbrzymiej agencji reklamowej w niebiosach zapewne już wtedy, gdy Tatarski przekroczył graniczne stadium upojenia alkoholowego — na samo rozszyfrowanie własnych bazgrołów stracił kilka minut. Wyglądało na to, że slogan został napisany, kiedy szczyt modlitewnej ekstazy już minął i świadomość ostatecznie powróciła do pragmatycznego racjonalizmu:

DO IT YOURSELF, MOTHERFUCKER.

REEBOK

Zadzwonił telefon. Chanin, z przestrachem pomyślał Tatarski, podnosząc słuchawkę. Był to jednak Giriejew.

— Wawan? No i jak?

— Śmak— odparł Tatarski.

— Przepraszam cię za wczoraj. Ale późno zadzwoniłeś i żona się wściekła. Wygrzebałeś się jakoś?

— Mniej więcej.

— Wiesz, co ci chciałem powiedzieć? Na pewno zainteresuje cię to jako profesjonalistę. Przyjechał tu pewien lama — Urgan Dżambon Tulku Siódmy, z sekty dGe-lups-pa. Wygłosił cały wykład o reklamie. Mam kasetę, dam ci posłuchać. Było tam dużo różnych rzeczy, ale główna myśl jest bardzo ciekawa. Z punktu widzenia buddyzmu sens reklamy jest bardzo prosty. Reklama usiłuje przekonać ludzi, że konsumpcja reklamowanego produktu prowadzi do wielkich i korzystnych ponownych narodzin, przy czym nie po śmierci, ale natychmiast po akcie konsumpcji. To znaczy, że wystarczy, byś pożuł gumę Orbit bez cukru — i już jesteś Asurem. A jak pożujesz Dirol — to w ogóle stajesz się bogiem o śnieżnobiałych zębach.

— Nie rozumiem ani słowa z tego, co mówisz — powiedział Tatarski, krzywiąc się od stopniowo ustępujących skurczów wymiotnych.

— No, mówiąc przystępnie, chciał powiedzieć, że głównym zadaniem reklamy jest pokazać ludziom innych ludzi, którzy potrafili dać się oszukać i znaleźć szczęście w posiadaniu przedmiotów materialnych. W rzeczywistości zaś tacy oszukani istnieją tylko w klipach reklamowych.

— Dlaczego? — spytał Tatarski, próbując nadążyć za niespokojną myślą kolegi.

— Dlatego, że zawsze reklamuje się nie rzeczy, ale zwykłe ludzkie szczęście. Zawsze pokazuje się jednakowo szczęśliwych ludzi, tyle że w różnych wypadkach to szczęście jest wywołane różnymi nabytkami. Dlatego też człowiek idzie do sklepu nie po rzeczy, ale po owo szczęście, a tego tam nie sprzedają. A później lama skrytykował teorię jakiegoś Che Guevary. Powiedział, że Che Guevara nie całkiem jest buddystą, a więc dla buddysty nie całkiem autorytetem. I że w ogóle nie dał światu nic prócz serii z automatu i swojej marki handlowej. Co prawda, świat też niczego mu nie dał…

— Posłuchaj — przerwał mu Tatarski. — Zamknij się. Ja i tak teraz nic nie zrozumiem — głowa mnie boli. Lepiej powiedz, coś ty mi za mantrę wczoraj dał?

— To nie mantra — odparł Giriejew. — To hebrajskie zdanie z podręcznika. Moja żona się uczy.

— Żona? — powtórzył Tatarski, ocierając z czoła krople zimnego potu. — Chociaż rzeczywiście. Skoro masz syna, to i żonę. A dlaczego ona się uczy hebrajskiego?

— Chce stąd wyjechać. Niedawno miała straszną wizję. Bez żadnych halucynogenów, po prostu w czasie medytacji. Krótko mówiąc, skała, na niej leży naga dziewczyna, i ta dziewczyna to Rosja. I pochyla się nad nią jakiś… Twarzy nie widać, ale jakby w szynelu z pagonami. Albo w takim płaszczu. I on jej…

— Przestań — powiedział Tatarski — bo się wyrzygam. Zadzwonię do ciebie później.

— Dobra — zgodził się Giriejew.

— Zaraz. Dlaczego mi dałeś to zdanie, a nie mantrę?

— A jaka to różnica? W takim stanie wszystko jedno, co się powtarza. Najważniejsze to zająć czymś umysł i wypić jak najwięcej wódki. A zresztą bez przekazu kto by ci dał mantrę?

— I co znaczy to zdanie?

— Zaraz sprawdzę. Gdzie to było… Aha, jest. Odmalafafon ba-wakasza. To znaczy: „Poproszę jeszcze ogórek”. Ale jaja, co? Naturalna mantra. Tyle że, prawdę mówiąc, zaczyna się nie na om, ale na od, ja to podmieniłem. A jakby tak jeszcze na końcu dodać hum…

— Wystarczy — rzucił Tatarski. — Na razie. Idę po piwo.

Ranek był pogodny i świeży; w jego czystym chłodku czuło się jakiś niepojęty wyrzut. Tatarski wyszedł z bramy i przystanął, by się zastanowić. Do całodobowego sklepu, dokąd zazwyczaj wpadał po klina (miejscowi pijaczkowie nazywali go „miękkie lądowanie”), było jakieś dziesięć minut pieszo i tyleż z powrotem. Tuż obok, o dwie minuty marszu, stały budki, w jednej z których kiedyś pracował, ale od tego czasu nigdy nawet nie pokazał się w pobliżu. Teraz jednak nie miał głowy do nieokreślonych obaw. Walcząc z niechęcią do dalszego życia, ruszył ku budkom.

Kilka z nich już otwarto; obok był kiosk z gazetami. Tatarski kupił trzy puszki tuborga i analityczny tabloid — przeglądał go z uwagi na wstawki reklamowe, które interesowały go bardzo nawet na ciężkim kacu. Pierwszą puszkę wypił, kartkując tabloid. Jego uwagę zwróciła reklama Aerofłotu, w której po schodkach przystawionych do obwieszonej rajskimi owocami palmy wspinała się para małżeńska. Idioci, pomyślał Tatarski. Kto robi takie reklamy? Powiedzmy, że człowiek musi lecieć do Nowosybirska. A tu obiecuje mu się, że trafi do ziemskiego raju. A może on jeszcze nie chce do raju, może ma sprawy w Nowosybirsku… Mało brakuje, żeby wymyślili aerobus „Ikar”… Sąsiednią stronicę zajmowała kolorowa reklama szampana Veuve Cliąuot: oszałamiająca blondynka mknęła na nartach wodnych obok porośniętej palmami żółtej wyspy, rozmawiając z kimś przez telefon komórkowy. W piśmie była też reklama amerykańskiej restauracji przy placu Powstania — zdjęcie drzwi wejściowych, nad którymi płonął wesoły neonowy napis:

BEVERLY KILLS A CHUCK NORRIS ENTERPRISE

Tatarski złożył gazetę, rozścielił ją na stojącej między budkami skrzynce, usiadł i otworzył drugą puszkę.

Prawie od razu mu ulżyło. Żeby nie patrzeć na otaczający go świat, utkwił wzrok w puszce. Pod żółtym napisem „Tuborg” był duży obrazek: gruby mężczyzna w szelkach ocierał pot z czoła białą chusteczką. Nad mężczyzną jarzyło się błękitne niebo, on sam zaś stał na wąskiej ścieżce, biegnącej poza horyzont; jednym słowem, obrazek zawierał taki ładunek symboli, że aż dziw, jak to wytrzymywała cienka blacha puszki. Tatarski automatycznie zaczął układać hasło.

Coś w tym rodzaju, myślał. Życie to samotna wędrówka pod palącym słońcem. Droga, którą idziemy, zmierza donikąd. I nie wiadomo, gdzie spotka nas śmierć. Kiedy człowiek o tym pomyśli, cały świat wydaje mu się pusty i nic niewarty. I wtedy przychodzi olśnienie. Tuborg. Pomyśl o najważniejszym!

Część hasła można by napisać po łacinie, Tatarski rozsmakował się w tym już przy pierwszej pracy. „Przechodniu, zatrzymaj się” — coś tam, coś tam viator, Tatarski dokładnie nie pamiętał, trzeba będzie sprawdzić w Skrzydlatych latynizmach. Zaczął szperać po kieszeniach w poszukiwaniu długopisu, żeby zapisać pomysł. Długopisu nie było. Tatarski postanowił poprosić o coś do pisania kogoś z przechodniów, podniósł wzrok i tuż przed sobą ujrzał Husejna.

Husejn uśmiechał się kącikami ust, ręce trzymał w kieszeniach szerokich aksamitnych spodni, a jego tłusto połyskujące oczy były bez wyrazu — dopiero co wstrzyknął sobie działkę. Prawie się nie zmienił, co najwyżej trochę przytył. Na głowie miał płaską papachę.

Puszka z piwem wypadła Tatarskiemu z ręki i symboliczny żółty strumyczek nakreślił na asfalcie ciemną plamę. Uczucia, które w ciągu sekundy przemknęły przez jego duszę, nadawałyby się idealnie do obmyślanej właśnie reklamy piwa Tuborg — z tym jednym wyjątkiem, że nie nastąpiło żadne olśnienie.

— Idziemy — powiedział Husejn i pokiwał na Tatarskiego palcem.

Tatarski zastanawiał się przez sekundę, czy nie rzucić się do ucieczki, uznał jednak, że rozsądniej będzie tego nie robić. O ile pamiętał, Husejn-odruchowo brał na cel wszystkie poruszające się szybko obiekty większe od psa i mniejsze od samochodu. Oczywiście, od czasu, gdy się ostatni raz widzieli, pod działaniem morfiny i muzyki sufickiej w jego świecie wewnętrznym mogły zajść istotne zmiany, ale Tatarski raczej nie miał ochoty sprawdzać tego na własnej skórze.

Przyczepa, w której mieszkał Husejn, też się prawie nie zmieniła, tylko w oknach były teraz szczelne zasłonki, a na dachu talerz anteny satelitarnej. Husejn otworzył drzwi i łagodnie pchnął Tatarskiego w plecy.

W środku panował półmrok. Olbrzymi telewizor był włączony, na ekranie zastygły trzy postacie pod rozłożystym drzewem. Obraz leciutko drgał — telewizor był podłączony do magnetowidu ustawionego na półeczce. Naprzeciw telewizora była ławka. Oparty o ścianę, siedział na niej zarośnięty facet w wymiętej klubowej marynarce ze złotymi guzikami. Śmierdział. Jego prawa noga była skuta z ręką przeciągniętymi pod ławką kajdankami, co sprawiało, że trwał w trudnej do opisania półleżącej pozycji, która przypomniała Tatarskiemu wow-analną pozę pasażera business class z reklamy Korean Air (tyle że w reklamie Korean Air ciało sfilmowano w ten sposób, że kajdanki były niewidoczne). Na widok Husejna facet się szarpnął. Husejn wyjął z kieszeni telefon komórkowy i pokazał go przykutemu do ławki mężczyźnie. Ten przecząco pokręcił głową i Tatarski spostrzegł, że usta ma zaklejone szerokim skoczem w kolorze cielistym, na którym ktoś czerwonym markerem narysował uśmiech.

— Łajza — zamruczał Husejn.

Wziął ze stołu pilota i nacisnął klawisz. Postacie na ekranie telewizora zaczęły się niemrawo poruszać — magnetowid działał na zwolnionych obrotach. Tatarski rozpoznał niezapomniane z racji ich poprawności politycznej kadry z Kaukaskiego jeńca — tak się chyba ten film nazywał. Rosyjski komandos w wymiętym moro wesoło i niepewnie rozglądał się na boki, dwaj ognistoocy Kaukazczycy w strojach narodowych trzymali go pod ręce, a trzeci, w takiej samej papasze, jaką miał Husejn, przykładał mu do gardła muzealną szablę. Na ekranie ukazało się kolejno kilka zbliżeń — oczy komandosa, przyciśnięte do napiętej skóry ostrze (Tatarski pomyślał, że jest to świadomy cytat z Psa andaluzyjskiego Buńuela, wstawiony z myślą o jury w Cannes), a potem ręka zabójcy ostro szarpnęła szablę ku sobie. I zaraz na ekranie ukazał się początek sceny: zabójca znów zbliżał szablę do gardła ofiary. Fragment powtarzał się w kółko. Dopiero teraz do Tatarskiego dotarło, że ogląda coś w rodzaju spotu reklamowego, który wyświetlają na stoisku jakichś targów. Nawet nie „coś w rodzaju” — to był naprawdę spot reklamowy: Husejn także złapał bakcyla technologii informacyjnych i teraz przy użyciu środków wizualnych pozycjonował siebie w świadomości klienta, pokazując, jakie usługi oferuje jego przedsiębiorstwo. Niewykluczone, że kadr ze zbliżeniem szabli na gardle był nawet zmontowany — Tatarski nie pamiętał takiej sceny z filmu. Klient najwyraźniej był dobrze obznajomiony i z tym kadrem, i z przedsiębiorstwem Husejna — zamknął oczy i opuścił głowę na piersi.

— Ej, ty, patrz, patrz — powiedział Husejn, złapał go za włosy i obrócił twarzą do ekranu. — Pieprzony wesołek. Uważaj, bo się doigrasz…

Nieszczęśnik zajęczał cicho, ponieważ jednak na jego twarzy wciąż jaśniał szeroki uśmiech, Tatarski poczuł doń nieuzasadnioną niechęć.

Husejn puścił go, poprawił papachę i zwrócił się do Tatarskiego:

— Wystarczyłoby, żeby wykonał jeden telefon, a on nie chce. I siebie męczy, i innych. Co za ludzie… A co tam u ciebie? Naćpałeś się, jak widzę?

— Nie — odparł Tatarski. — Kac.

— No to ci naleję — powiedział Husejn.

Podszedł do szafy ogniotrwałej i wyjął z niej butelkę koniaku Hen— nessy oraz dwie niezbyt czyste szklanki z grubego szkła.

— Gość w dom — powiedział, nalewając.

Tatarski stuknął się z nim i wypił.

— Co porabiasz tak w ogóle? — spytał Husejn.

— Pracuję.

— Gdzie?

Trzeba było coś powiedzieć, i to coś takiego, żeby Husejn nie mógł zażądać odstępnego za odejście z biznesu. Pieniędzy Tatarski akurat nie miał. Jego spojrzenie zatrzymało się na ekranie telewizora, gdzie kolejny raz następowała śmierć. Wykończą mnie tak samo, pomyślał, i nikt mi nawet kwiatów na grobie nie położy…

— No więc gdzie? — powtórzył pytanie Husejn.

— W biznesie kwiatowym — nieoczekiwanie dla siebie samego powiedział Tatarski. — Z Azerbejdżanami.

— Z Azerbejdżanami? — nieufnie powtórzył Husejn. — Z jakimi Azerbejdżanami?

— Z Rafikiem — w natchnieniu odrzekł Tatarski — i z Eldarem. Czarterujemy samolot, tu przywozimy kwiaty, a tam… Sam wiesz co. Oczywiście nie ja czarteruję. Robię to z doskoku.

— Tak? No to czemu nie mogłeś powiedzieć o tym jak człowiek? Czemu podrzuciłeś klucze?

— Miałem ciąg alkoholowy — odparł Tatarski.

Husejn zamyślił się.

— Sam nie wiem — odezwał się. — Kwiaty to dobry interes. Marnego słowa bym ci nie powiedział, gdybyś ze mną pogadał jak mężczyzna z mężczyzną. A tak… Muszę porozmawiać z twoim Rafikiem.

— Jest teraz w Baku — powiedział Tatarski. -1 Eldar też.

Zapiszczał pager, który miał zaczepiony na pasku.

— Kto to? — zapytał Husejn.

Tatarski spojrzał na ekranik i zobaczył numer Chanina.

— Po prostu znajomy. On nie ma nic wspólnego…

Husejn w milczeniu wyciągnął rękę i Tatarski pokornie włożył w nią swój pager. Husejn wyjął telefon, wystukał numer i znacząco popatrzył na Tatarskiego. Na drugim końcu linii podniesiono słuchawkę.

— Halo — powiedział Husejn. — Z kim mam przyjemność? Chanin? Cześć, Chanin. Z tej strony ziomkostwo kaukaskie. Mówi Husejn. Zawracam ci głowę, dlatego że siedzi tu u nas twój przyjaciel Wowa. Ma problem — jest nam winien kasę. I nie wie, skąd wziąć. Prosił, żeby zadzwonić do ciebie — może ty mu pomożesz. Ty też wozisz z nim kwiaty?

Husejn mrugnął do Tatarskiego, po czym słuchał w milczeniu przez parę chwil.

— Co? — spytał, marszcząc brwi. — Pytam cię, czy wozisz z nim kwiaty. Jak to: wozisz metaforycznie? Jaka róża Saronu? Jaki Salomon? Kto? Kogo? Dawaj swojego kumpla… Słucham…

Po wyrazie twarzy Husejna Tatarski się zorientował, że na drugim końcu linii musiano powiedzieć coś niesłychanego.

— Nic mnie nie obchodzi, kim jesteś — odezwał się Husejn po długiej pauzie. — A wysyłaj, kogo chcesz… Tak… A choćby cały pułk tego waszego OBZDON-u na czołgach. Tylko ich uprzedź na wszelki wypadek, że to nie ranny pionier z Białego Domu tu leży, przyswajasz? Co? Sam przyjedziesz? Przyjeżdżaj… Zapisz sobie adres…

Husejn wyłączył komórkę i pytająco popatrzył na Tatarskiego.

— Mówiłem przecież, że nie warto — powiedział Tatarski.

Husejn uśmiechnął się pod wąsem:

— Boisz się o mnie? Doceniam twoje dobre serce. Ale nie masz się co martwić.

Wyjął z szafy ogniotrwałej dwie „cytrynki”, rozgiął lekko wąsiki na zapalnikach i włożył po granacie do każdej kieszeni. Tatarski udał, że patrzy w inną stronę.

Pół godziny później o kilka metrów od przyczepy zatrzymał się typowo mafijny mercedes 600 z zaczernionymi szybami i Tatarski przypadł do szpary między zasłonkami. Z samochodu wysiedli dwaj ludzie — pierwszym był nastroszony Chanin, drugiego Tatarski nie znał.

Wszystkie wow-identyfikatory wskazywały na to, że jest to przedstawiciel tak zwanej klasy średniej — typowe byczysko, czerwony na gębie piechociniec z ochrony jakiegoś komisu w którymś z południowych portów. Miał na sobie czarną skórzaną marynarkę, gruby złoty łańcuch i spodnie od dresu. Sądząc jednak po samochodzie, uosabiał ten rzadki przypadek, kiedy żołnierzowi udaje się dosłużyć stopnia generała. Zamieniwszy z Chaninem kilka słów, ruszył do drzwi. Chanin pozostał na miejscu.

Drzwi się otwarły. Nieznajomy ciężkim krokiem wszedł do przyczepy i popatrzył najpierw na Husejna, potem na Tatarskiego, a wreszcie na faceta przykutego do ławki. Na jego twarzy odbiło się zdumienie. Przez sekundę stał nieruchomo, jakby nie wierząc własnym oczom, a potem zbliżył się do skutego, chwycił go za włosy i dwa razy mocno trzasnął jego twarzą o kolano. Tamten próbował się bronić wolną ręką, ale nie zdążył.

— To tutaj jesteś, łachu! — rozdarł się przybyły i twarz mu spurpuro— wiała jeszcze silniej. — A my cię przez dwa tygodnie szukamy po całym mieście. Co, chciałeś się ukryć? Zabandażował się, klient zajebany!

Tatarski z Husejnem popatrzyli po sobie.

— E, nie tak ostro — niepewnie odezwał się Husejn. — Jest klientem, ani słowa, ale to, bądź co bądź, mój klient.

— Że co? — zapytał nieznajomy, puszczając zakrwawioną głowę ofiary.

— Twój? On był pod moją ochroną, kiedyś ty jeszcze kozy w górach pasał.

— Ja w górach nie pasłem kóz, tylko kozły — spokojnie odparł Husejn.

— A skoro chcesz tu odstawiać byka, to ci kółko przez nos przeciągnę, nie żartuję.

— Coś ty powiedział? — zmarszczył się nieznajomy i rozpiął marynarkę; pod lewą połą ukazało się spore wybrzuszenie. — Jakie kółko?

— A takie — odrzekł Husejn, wyjmując z kieszeni granat.

Na widok odgiętych wąsików nieznajomy natychmiast się uspokoił.

— Ten drań jest mi winien forsę — oznajmił.

— Mnie też — powiedział Husejn, chowając granat.

— Mnie był winien pierwszemu.

— Nie. Pierwszemu jest winien mnie.

Przez minutę patrzyli na siebie w milczeniu.

— Dobra — powiedział nieznajomy. — Jutro się spotkamy i pogadamy.

— O dziesiątej wieczorem. Gdzie?

— Przyjdź prosto tutaj.

— Stoi — podsumował nieznajomy i szturchnął palcem Tatarskiego. — Młodego biorę ze sobą. To mój człowiek.

Tatarski spojrzał pytająco na Husejna. Ten uśmiechnął się serdecznie:

— Do ciebie nic już nie mam. Twój przyjaciel podłożył się za ciebie. A towarzysko wpadnij czasem. Mógłbyś kwiaty przynieść. Róże. Lubię róże.

Husejn wyszedł za próg w ślad za gośćmi, zapalił papierosa i oparł się plecami o ścianę przyczepy. Po dwóch krokach Tatarski się obejrzał.

— Zapomniałem piwa — powiedział.

— Idź, weź — odrzekł Husejn.

Tatarski wrócił do przyczepy i zabrał ze stołu ostatnią puszkę tuborga. Przykuty do ławki jęknął i uniósł wolną rękę. Tatarski spostrzegł w niej kwadracik kolorowego papieru, wziął go i szybko wsunął do kieszeni. Jeniec wydał cichy jęk o oktawę wyżej, zakręcił palcem tarczę nieistniejącego telefonu i przycisnął dłoń do serca. Tatarski kiwnął głową — wyszedł. Palący w progu papierosa Husejn chyba nic nie zauważył. Nieznajomy i Chanin siedzieli już w samochodzie; Tatarski wsunął się na przednie siedzenie i natychmiast ruszyli.

— Poznajcie się — powiedział Chanin. — Wawan Tatarski, jeden z naszych najlepszych specjalistów. A to — Chanin skinął w stronę nieznajomego, który wyprowadzał auto na drogę — Wowczyk Mały, prawie twój imiennik. Mówią też na niego Nietzscheaniec.

— Ee tam, chujowina — szybko wymamrotał Wowczyk, skręcając. — To było dawno i nieprawda.

— Jest to człowiek — ciągnął Chanin — pełniący bardzo ważną funkcję ekonomiczną. Można by rzec, kluczowe ogniwo modelu liberalnego w krajach o niskiej temperaturze średniorocznej. Znasz się co nieco na gospodarce rynkowej?

— Deczko — odparł Tatarski i złożył dwa palce, pozostawiając między nimi milimetrowy odstęp.

— No to powinieneś wiedzieć, że na absolutnie wolnym rynku, właśnie ze względu na tę jego cechę, jest duży popyt na usługi ludzi ograniczających absolutną swobodę. Wowczyk jest właśnie kimś takim. Czyli naszą ochroną…

Kiedy samochód zatrzymał się na światłach, Wowczyk podniósł na Tatarskiego malutkie, pozbawione wyrazu oczka. Nie wiadomo czemu nazywano go Mały — był mężczyzną o potężnych gabarytach i nieprzeciętnym wzroście. Jego twarz, mimo że typowo bandycka, ciastowata, o niewyraźnych rysach, nie budziła wstrętu. Przyjrzawszy się Tatarskiemu, zapytał:

— Krótko mówiąc, rosyjską ideę chwytasz?

Tatarski drgnął i wytrzeszczył oczy.

— Nie — powiedział. — Nie zastanawiałem się nad tym.

— Tym lepiej — wtrącił Chanin. — Jak to się mówi, ze świeżą głową…

— A o co tu chodzi? — spytał Tatarski, oglądając się na niego.

— Masz zamówienie na scenariusz — odparł Chanin.

— Od kogo?

Chanin wskazał na Wowczyka.

— Masz tu długopis i notes — powiedział — słuchaj uważnie, co on ci powie, i notuj. Potem na tej podstawie napiszesz.

— A czego tu słuchać — burknął Wowczyk. -1 tak wszystko jest jasne. Powiedz no, Wawan, czy jak jesteś za granicą, to czujesz się gorszy?

— Nigdy tam nie byłem — przyznał się Tatarski.

— No i bardzo dobrze. Bo jak pojedziesz — to się tak poczujesz. Masz to jak w banku, mówię ci — oni nas tam w ogóle nie uważają za ludzi, jesteśmy dla nich gównem i bydłem. To znaczy, jeżeli w jakimś tam Hiltonie wynajmiesz całe piętro, to oczywiście ustawią się w kolejce, żeby ci zrobić minetę. Ale jeśli się znajdziesz na jakimś koktajlu albo w towarzystwie, to gadają z tobą jak z małpą. „Czemu ma pan taki duży krzyż — ,czy jest pan teologiem?” Ja bym mu, kurwa, taką teologię w Moskwie pokazał…

— A dlaczego nas tak traktują? — przerwał Chanin. — Masz jakieś zdanie na ten temat?

— Mam — powiedział Wowczyk. — Wszystko dlatego, że jesteśmy na ich łasce. Oglądamy ich filmy, jeździmy ich brykami i nawet jemy ich żarcie. A sami, jak się tak zastanowić, produkujemy tylko szmal… A ten szmal to tak czy owak ichnie dolary, tak że nawet nie wiadomo, jak nam się udaje je robić. Chociaż, z drugiej strony, przecież robimy — za bezdurno nikt by kasy nie dał… Ja tam nie jestem ekonomistą, ale czuję, że to śmierdząca sprawa, że to podejrzane.

Wowczyk zamilkł i zamyślił się posępnie. Chanin chciał coś jeszcze dodać, kiedy Wowczyk nagle wybuchnął:

— Ale oni myślą, że jesteśmy kulturalnie zacofani! Jak jakieś głąby z Afryki, rozumiesz? Jak jakieś zwierzaki z forsą. Świnie albo byki. A przecież my — to Rosja! To przecież aż strach pomyśleć! Wielki kraj!

— Tak — powiedział Chanin.

— Po prostu chwilowo utraciliśmy swoje korzenie przez te wszystkie bzdety. Sam wiesz, co to za życie — pierdnąć nie ma kiedy. Ale to przecież nie znaczy, żeśmy zapomnieli, skąd nasz ród, jak te durne Murzyny…

— Po co te emocje? — odezwał się Chanin. — Wytłumacz chłopakowi, czego od niego chcesz. I prostymi słowami, bez tej całej liryki.

— Krótko mówiąc, zaraz ci wyjaśnię sytuację łopatologicznie — zmi— tygował się Wowczyk. — Nasz narodowy biznes wychodzi na arenę międzynarodową. A tam chodzą pieniądze, jakie tylko chcesz — czeczeńskie, amerykańskie, kolumbijskie, sam rozumiesz. I jeśli na nie spojrzeć po prostu jak na pieniądze, to wszystkie są jednakowe. Ale tak naprawdę za każdymi pieniędzmi stoi jakaś idea narodowa. My dawniej mieliśmy prawosławie, samodzierżawie i ludowość. Potem był ten cały komunizm. A teraz, kiedy się skończył, w ogóle nie ma żadnej idei oprócz pieniędzy. A przecież za pieniędzmi nie mogą stać po prostu pieniądze, co nie? Bo tak to ni cholery nie wiadomo, czemu jedni są na przedzie, a inni na końcu.

— O właśnie — powiedział Chanin. — Ucz się, Wawan.

— I kiedy nasze rosyjskie dolce krążą gdzieś na Karaibach — ciągnął Wowczyk — to tak naprawdę nie wiadomo, dlaczego to są akurat rosyjskie dolce. Brakuje nam narodowej toż-sa-moś-ci… — Każdą sylabę ostatniego słowa Wowczyk wymówił oddzielnie. — Kumasz? Czeczeni ją mają, a my nie. Dlatego inni traktują nas jak gówno. Tak że potrzebna jest wyraźna i jasna rosyjska idea, żeby człowiek mógł każdemu skurwielowi z jakiegoś Harvardu zwyczajnie powiedzieć: sraty-taty, dupa w kraty, tak na nas patrzeć nie wolno. Zresztą sami też powinniśmy wiedzieć, skąd nasz ród.

— Powiedz mu wreszcie, co ma robić — rzekł Chanin i mrugnął do Tatarskiego we wstecznym lusterku. — To mój najlepszy kreator. Minuta jego pracy kosztuje drożej, niż my obaj zarabiamy przez tydzień.

— Zadanie jest proste — powiedział Wowczyk. — Napisz mi rosyjską ideę na jakieś mniej więcej pięć stron. I wersję skróconą na stroniczkę. Żeby tam było wszystko wyłożone wyraźnie, bez mętnego kitu. I żebym każdemu zagranicznemu popaprańcowi-biznesmenowi czy innej piosenkarce mógł to wbić do łba. Żeby sobie nie myśleli, że myśmy tu w Rosji po prostu nakradli forsy i zaciągnęli żelazną kurtynę. Żeby te kurwy poczuły taką siłę ducha, jak w czterdziestym trzecim pod Stalingradem, jasne?

— A skąd ja ją… — zaczął Tatarski, ale Chanin mu przerwał:

— To już twoja rzecz, mój drogi. Masz jeden dzień, robota jest pilna. Potem będę cię potrzebował do innych spraw. I uprzedzam, że oprócz ciebie zamówiliśmy tę ideę u jeszcze jednego gościa. Więc się postaraj.

— Można wiedzieć, u kogo? — spytał Tatarski.

— U Saszy Bloo. Słyszałeś o nim?

Tatarski nie odpowiedział. Chanin dał znak Wowczykowi i samochód się zatrzymał. Chanin podał Tatarskiemu stówę i rzucił:

— Masz tu na taksówkę. Jedź do domu i bierz się do roboty. I więcej już dzisiaj nie pij.

Tatarski wysiadł, zaczekał, aż samochód odjedzie, i wyciągnął wizytówkę kaukaskiego jeńca. Wyglądała dziwnie — na środku narysowana była sekwoja, a resztę miejsca wypełniały gwiazdy, pasy i orły. Nad całym tym rzymskim przepychem wydrukowano ozdobnymi złotymi literami:

SPÓŁKA JAWNA ”TAMPOKO” SA NAPOJE CHŁODZĄCE I SOKI

Menedżer ds. aktywów Michaił NIEPOJMAN

— Aha — zamruczał Tatarski. — Pamiętam, pamiętam.

Schował wizytówkę do kieszeni, odwrócił się w stronę strumienia aut i podniósł rękę.

Taksówkarz był pyzatym grubasem z twarzą, na której zastygł grymas głębokiej urazy. Tatarskiemu mignęła myśl, że facet wygląda jak napełniona wodą prezerwatywa, którą wystarczy lekko szturchnąć czymś ostrym, aby chlusnęła na wszystkie strony jednorazową fontanną.

— Przepraszam — zagadnął go Tatarski nieoczekiwanie dla samego siebie — nie wie pan przypadkiem, co to jest rosyjska idea?

— Ha! — odparł kierowca, jakby tylko czekał na to pytanie. — Zaraz ci wytłumaczę. Sam przecież jestem w połowie Mordwinem. No i jak byłem w woju, to przez pierwszy rok mieliśmy takiego plutonowego, nazywał się Harlej. Zawsze mówił: „Nienawidzę Mordwy i Azjatów”. Kazał mi szczoteczką do zębów szorować kibel. Przez całe dwa miechy się nade mną znęcał, sukinsyn. A potem patrzeć — przychodzi do naszego plutonu od razu trzech braci Mordwinów; i wszyscy sztangiści, wyobrażasz sobie? Kto tutaj, pytają, nie lubi Mordwy?

Taksiarz zaśmiał się radośnie i auto zrobiło zygzak na jezdni, o mało nie wjeżdżając na przeciwny pas.

— A co ma z tym wspólnego rosyjska idea? — zapytał przestraszony Tatarski, wciskając się w oparcie fotela.

— Dużo. Ten Harlej dostał taki wpierdol, że potem dwa tygodnie leżał w lazarecie. I bardzo dobrze. A później spuszczali mu łomot jeszcze z pięć razy, dopóki nie przeszedł do rezerwy. I żeby tylko łomot…

— Proszę tu stanąć — nie wytrzymał Tatarski.

— Tutaj jest zakaz — powiedział taksiarz. — Muszę zawrócić. No i jak mówiłem, gdyby go tylko bili… Ale nie-e!…

Tatarski pogodził się z losem i podczas jazdy do domu kierowca wtajemniczył go w takie szczegóły losu kaprala szowinisty, że unicestwiły one nawet najmniejszą iskierkę współczucia — współczuciu towarzyszy bowiem zawsze krótka chwila utożsamienia, a tu było ono niemożliwe, bo wzdragał się przed nim zarówno zmysł, jak i dusza. A zresztą była to zwyczajna opowieść z wojska. Kiedy Tatarski wysiadł, kierowca powiedział mu na pożegnanie:

— A co do tej idei, to powiem ci prosto z mostu — cholera ją wie. Mnie się rozchodzi tylko o to, żeby na benzynę zarobić i na gorzałę. A czy to będzie Dudajew, czy Dupajew — nieważne, byle mnie osobiście nikt nie walił mordą o stół.

Zapewne te właśnie słowa sprawiły, że Tatarski znów sobie przypomniał skutego menedżera, który nakręcał w powietrzu numer telefonu. Wszedł do bramy i zatrzymał się. Dopiero teraz do niego dotarło, czego tak naprawdę wymaga sytuacja. Wyjął z kieszeni wizytówkę i zapisał na odwrocie:

AKCJE TAMPOKO! DZIŚ — KARTKA PAPIERU, A JUTRO — WIADRA SOKU!

No proszę, drzewo iglaste, pomyślał. Dobra. Damy człowiekowi szansę. Zadzwonię, jak Husejn go wypuści. A na razie niech zwija dolary w rurki.

Instytut Pszczelarstwa

Często się tak zdarza: wychodzi człowiek w letni poranek na ulicę, widzi ogromny, piękny, śpieszący dokądś świat, pełen niejasnych obietnic i rozpływającego się w niebie szczęścia, i nagle błyska mu w duszy przeszywające poczucie, sprasowane w ułamek sekundy, że oto leży przed nim życie i może nim pójść, nie oglądając się do tyłu, postawić na kartę samego siebie i wygrać, i pomknąć na białym statku po morzach życia, i pognać w białym mercedesie po jego drogach. I ręce same zwijają się w pięści, i zaciskają się szczęki, i człowiek daje sobie słowo, że jeszcze wyszarpie zębami kupę szmalu z tej wrogiej pustki, i, jeśli będzie trzeba, zmiecie ze swej drogi każdego, i nikt się nie ośmieli nazwać go amerykańskim słowem loser{1}. Tak działa w naszych duszach oralny wow-czynnik. Ale Tatarski, wlokąc się do metra z teczką pod pachą, był głuchy na jego władczy zew. Czuł się właśnie loserem, czyli nie tylko kompletnym idiotą, ale na dobitkę zbrodniarzem wojennym i nieudanym ogniwem w biologicznej ewolucji ludzkości.

Wczorajsza próba stworzenia rosyjskiej idei zakończyła się pierwszym w karierze Tatarskiego całkowitym fiaskiem. Początkowo zadanie wydało mu się łatwe, ale zasiadłszy przy biurku, stwierdził ze zgrozą, że nic, absolutnie nic nie przychodzi mu do głowy. Nie pomogła nawet rysownica, do której sięgnął w rozpaczy, kiedy wskazówki zegara minęły północ. Che Guevara, co prawda, się odezwał, ale w odpowiedzi na pytanie o rosyjską ideę wyprodukował jakiś dziwny kawałek:

Rosjanie!

Właściwie należałoby mówić o oralno-analnym wow-oddziaływaniu, albowiem owe wpływy zlewają się w jeden impuls, i właśnie ten kompleks emocji, ten ich konglomerat, uważany jest za społecznie wartościową projekcję człowieka. Warto zauważyć, że reklama niekiedy przedkłada podejście quasi-Jungowskie nad podejście quasi-Freudowskie: zdarza się, że za nabyciem przedmiotu materialnego stoi nie nagi akt monetarystycznej kopulacji, ale poszukiwanie właściwości magicznej, która mogłaby usunąć stymulację oralno-analną na drugi plan. Na przykład, niebiesko-zielona szczoteczka do zębów gwarantuje w jakiś sposób możliwość przełażenia bezpiecznie z wyższego balkonu na niższy, ochrania lodówkę od zagłady pod szczątkami fortepianu, który spadł z górnego piętra, a puszka marynowanych kiwi ratuje z katastrofy lotniczej — ale jest to podejście, które większość profesjonalistów uważa za przestarzałe. Amen.

Do rosyjskiej idei nawiązywała tylko złodziejska inwokacja „Rosjanie”, zawsze kojarząca się Tatarskiemu z terminem „osadzeni”, którym rasowi przestępcy rozpoczynają swoje grypsy do kicia. Ale bez względu na to podobieństwo Wowczyk Mały nie byłby chyba zadowolony z tego fragmentu. Podjęta przez Tatarskiego próba nawiązania kontaktu z jakimś bardziej kompetentnym w tej kwestii duchem spełzła na niczym. Co prawda, kiedy się zwrócił do ducha Dostojewskiego, w którym pokładał szczególne nadzieje, nastąpiły pewne efekty uboczne: rysownica zadygotała i zaczęła podskakiwać, jakby szarpało ją na wszystkie strony kilka jednakowo silnych istnień, ale krzywe bazgroły, jakie ukazały się na papierze, też się nie nadawały do pokazania zleceniodawcy, chociaż, oczywiście, można się było pocieszać myślą, że poszukiwana idea jest tak dalece transcendentna, iż jest to jedyny sposób utrwalenia jej jakoś w formie piśmiennej. A zresztą, tak czy owak, Tatarski zadania nie wykonał.

Kartki z tekstem o szczoteczce do zębów i kiwi, którą niósł w teczce, nie mógł pokazać Chaninowi w żadnym wypadku, a pokazać coś musiał, i jego umysł zaprzątnięty był samobiczowaniem. Tatarski przekręcał wszystkie reklamy, mające w nazwie słowo „laser”, i z lubością przymierzał je do siebie; Loser-Jet i Loser-Max mocno chłostały duszę i pozwalały na sekundę zapomnieć o nadciągającej hańbie.

Chociaż w pobliżu metra Tatarski trochę się wybił z tego rytmu. Działo się tam coś-dziwnego. Teren otaczało ze dwudziestu gliniarzy z automatami, którzy porozumiewali się przez walkie-talkie, robiąc bohaterskie i tajemnicze miny. W środku tego korowodu niewielki dźwig ładował na platformę ciągnika spalone szczątki limuzyny. Dokoła szkieletu auta chodziło kilku ludzi w cywilu, którzy uważnie oglądali asfalt, coś z niego podnosili i wkładali do foliowych torebek, przypominających torby na śmieci. Wszystko to Tatarski zobaczył z wyżej położonego miejsca, a kiedy zszedł do stacji, całą scenę zasłonił mu tłum, przez który nie sposób się było przecisnąć. Tatarski chwilę bezskutecznie napierał na spocone plecy współobywateli, po czym westchnął i poszedł dalej.

Chanin był nie w humorze. Z głową wspartą na dłoni kręcił koniuszkiem papierosa w popielniczce jakieś kabalistyczne znaki. Tatarski usiadł naprzeciw na brzeżku krzesła i przyciskając do piersi teczkę, odezwał się zająkliwie:

— Oczywiście napisałem. Jak umiałem. Ale chyba dałem plamę i Wowczykowi tego nie można pokazać. Rzecz w tym, że to taki temat… Okazało się to bardzo trudne… Może mógłbym wymyślić hasło albo uzupełnić brand essence rosyjskiej idei lub jakoś rozwinąć to, co napisze Sasza Bloo, do koncepcji jednak jeszcze nie dorosłem. Nie mówię tego ze skromności, ale obiektywnie. I w ogóle…

— Zapomnij o tym — przerwał mu Chanin.

— A co się stało?

— Wowczyka rozwalili.

— Jak? — Tatarski rzucił się w tył na oparcie krzesła.

— Bardzo zwyczajnie — powiedział Chanin. — Wczoraj miał spotkanie z Czeczenami. Nawiasem mówiąc, akurat koło twojego domu. Podjechał na dwóch brykach, z ochroną, wszystko zgodnie z zasadami. Myślał, że spotkanie będzie jak u ludzi. A ci dranie w nocy wykopali okop w pagórku naprzeciw. I jak Wowczyk podjechał, rąbnęli z dwóch miotaczy ognia. A to jest rzecz straszna. Daje temperaturę wybuchu dwa tysiące stopni. Samochód Wowczyka był opancerzony, ale ten pancerz miał chronić przed normalnymi ludźmi, a nie przed zwyrodnialcami… — Chanin machnął ręką. — Wowczyk trup na miejscu — dodał cicho. — A resztę chłopaków, którzy ocaleli po wybuchu i powyskakiwali z wozów, dobito z automatów. Nie rozumiem, jak można robić biznes z takimi ludźmi. I czy to w ogóle są ludzie. Ta-ak… „I spoczął w mogile, zdradą go zabili…”.

Zamiast żalu, jaki wypadało poczuć w takiej chwili, Tatarski, o wstydzie, doznał ulgi graniczącej z euforią.

— Tak — powiedział — teraz rozumiem. Widziałem dzisiaj jeden z tych samochodów. Zeszłym razem Wowczyk przyjechał innym wozem, więc nawet mi do głowy nie przyszło, że stało się coś złego. Pomyślałem: cóż,

znowu kogoś załatwili — przecież codziennie się to zdarza… A teraz widzę — wszystko się zgadza. A co to dla nas oznacza w praktyce?

— Urlop — odparł Chanin. — Na czas nieokreślony. Musimy sobie odpowiedzieć na bardzo trudne pytanie. Hamletowskie. Miałem od rana już dwa telefony.

— Z milicji? — zapytał Tatarski.

— Tak. A potem z ziomkostwa kaukaskiego. Przewąchali, dranie, że jesteśmy do wzięcia. Jak rekiny. Po zapachu krwi. Więc pytanie jest bardzo konkretne. Czarnuchy dają ochronę bankowo, a menty po prostu wyłudzają szmal. Żeby pojechali na spotkanie, trzeba im buty lizać. Ale rozwalić mogą i jedni, i drudzy. A zwłaszcza gliny. Naciskali mnie dzisiaj jak diabli… Wiemy, mówią, że masz brylanty. A jakież ja mam brylanty? Sam powiedz jakie?

— Nie wiem — odpowiedział Tatarski, przypominając sobie zdjęcie brylantowej kolii z obietnicą wieczności, które widział u Chanina w ubikacji.

— Dobra, nie zaprzątaj sobie tym głowy. Żyj, kochaj, pracuj… A właśnie, masz gościa w drugim pokoju.

— Kogo? — Tatarski drgnął.

— Jakiś twój znajomy. Mówił, że ma do ciebie sprawę.

Morkowin wyglądał tak samo jak w czasie ostatniego spotkania, tylko w jego przedziałku przybyło siwych włosów, a oczy stały się smutniejsze i mądrzejsze. Miał na sobie surowy ciemny garnitur, krawat w paski i taką samą chusteczkę w kieszonce. Na widok Tatarskiego wstał z krzesła, uśmiechnął się szeroko i rozwarł ramiona.

— Uch! — powiedział, klepiąc kolegę po plecach. — Ależ masz mordę, Wawan. Od dawna pijesz?

— Właśnie wychodzę z kryzysu — z poczuciem winy odparł Tatarski.

— Dostałem tu takie zlecenie, że inaczej się nie dało.

— To o tym opowiadałeś mi przez telefon?

— Kiedy?

— Nie pamiętasz czy co? Tak myślałem. Wyraźnie nie byłeś sobą. Mówiłeś, że piszesz koncepcję dla Boga i z tego powodu prześladuje cię starożytny smok. I jeszcze prosiłeś, żeby ci znaleźć inną robotę; mówiłeś, że dość masz świeckiego…

— Wystarczy — rzekł Tatarski, podnosząc rękę. — Nie dobijaj mnie. I tak siedzę w gównie po uszy.

— Czyli naprawdę szukasz roboty?

— Jeszcze jak. Za jedną nogę ciągną nas gliny, a za drugą Czeczeni. Wszystkich wypychają na urlop.

— No to chodźmy. A właśnie, mam w samochodzie piwo.

Morkowin przyjechał malutkim niebieskim bmw, wyglądającym jak torpeda na kołach. Dziwnie się w nim siedziało — w pozycji półleżącej, z kolanami na wysokości piersi — a podłoga była tak nisko nad asfaltem, że mięśnie brzucha napinały się mimo woli za każdym razem, kiedy wóz podskakiwał na kolejnym wyboju.

— Nie boisz się jeździć czymś takim? — zapytał Tatarski. — A jakby tak ktoś zostawił łom w studzience? Albo z asfaltu może sterczeć żelazny pręt…

Morkowin uśmiechnął się.

— Wiem, co masz na myśli — powiedział. — Ale do tego uczucia od dawna przywykłem w pracy.

Wóz przyhamował na skrzyżowaniu. Z prawej strony zatrzymał się czerwony dżip z sześcioma potężnymi reflektorami na dachu. Tatarski zerknął na kierowcę — był to mężczyzna o niskim czole i potężnych wałach nadoczodołowych, na całym ciele porośnięty gęstą czarną sierścią. Jedną ręką gładził kierownicę, w drugiej trzymał plastikową butelkę pepsi. Tatarski uświadomił sobie nagle, że samochód Morko— wina jest o wiele lepszej klasy, i odczuł wyjątkowo rzadkie w swym życiu działanie wow-czynnika analnego. Trzeba przyznać, że było to wspaniałe uczucie. Wysunąwszy łokieć przez okno, pociągnął łyk piwa i popatrzył na kierowcę dżipa mniej więcej tak, jak marynarze z rufy lotniskowca spoglądają na Pigmeja, który podpłynął na tratwie, oferując na sprzedaż zgniłe banany. Kierowca pochwycił wzrok Tatarskiego i przez jakiś czas patrzyli sobie w oczy. Tatarski poczuł, że mężczyzna w dżipie odbiera tę przydługą wymianę spojrzeń jako zaproszenie do walki — kiedy auto Morkowina wreszcie ruszyło, na płytkim dnie oczu mężczyzny kipiała wściekłość. Tatarski zorientował się, że gdzieś już widział tę twarz. Pewnie aktor filmowy, pomyślał.

Morkowin wjechał na wolny pas i dodał gazu.

— Rozumiem, dlaczego jeździsz takim wozem — w zamyśleniu odezwał się Tatarski, zerkając na czerwone światełka deski rozdzielczej.

— No, dlaczego?

— Jakby to powiedzieć… Dla zrównoważenia doznań.

Morkowin uniósł brwi.

— Cóż. Można to i tak nazwać.

Tatarski wyrzucił pustą puszkę przez okno.

— Słuchaj — zapytał — a dokąd my jedziemy?

— Do naszej firmy.

— Co to za firma?

— Zobaczysz. Nie chcę psuć wrażenia.

Po kilku minutach samochód stanął przed bramą w wysokim żelaznym ogrodzeniu. Wyglądało bardzo solidnie — pręty przypominały gigantyczne kopie z pozłacanymi grotami. Morkowin pokazał milicjantowi w budce jakąś karteczkę i brama powoli się otwarła. Ukazał się olbrzymi stalinowski budynek z końca lat czterdziestych, przypominający coś pośredniego między schodkową meksykańską piramidą a niewysokim drapaczem chmur, wzniesionym z uwzględnieniem niskiego radzieckiego nieba. Górną część fasady pokrywała ozdobna sztukateria — pochylone sztandary, miecze, gwiazdy i jakieś wyszczerbione lance; nasuwało to skojarzenie z dawnymi wojnami i zapomnianym zapachem prochu i chwały. Przymrużywszy oczy, Tatarski odczytał stiukowy napis pod samym gzymsem: „Wieczna chwała bohaterom”.

Wieczna chwała to ciut za dużo — pomyślał ponuro. — Wystarczyłaby sama emerytura.

Tatarski wielokrotnie przechodził obok tego budynku; dawno, dawno temu ktoś mu mówił, że jest to tajny instytut naukowo-badawczy, w którym opracowuje się nowe rodzaje broni. Możliwe, że była to prawda, bo przy bramie wisiała, niby pozdrowienie z dawnych lat, tablica z godłem ZSRR i napisem: „Instytut Pszczelarstwa”. Tatarski zdążył dostrzec poniżej niepozorną metalową wywieszkę, głoszącą: „Komitet Międzybankowy ds. Technologii Informacyjnych”.

Parking był ciasno zastawiony autami; Morkowin wcisnął się z trudem między olbrzymiego białego lincolna i srebrzystą sportową mazdę.

— Chcę cię przedstawić mojemu szefowi — powiedział, zamykając samochód. — Zachowuj się naturalnie. Ale nie gadaj nic bez potrzeby.

— Co to znaczy „bez potrzeby”? Z czyjego punktu widzenia?

Morkowin popatrzył nań z ukosa:

— Na przykład ta właśnie wypowiedź. Jest zupełnie niepotrzebna.

Przecięli dziedziniec, weszli do bocznego skrzydła i znaleźli się w szarej marmurowej sali o nienaturalnie wysokim stropie, w której siedziało kilku ochroniarzy w czarnych uniformach. Wyglądali o wiele groźniej niż zwyczajni gliniarze, i to wcale nie z powodu czeskich skorpionów, które mieli zawieszone na ramieniu. Zresztą o żadnym porównaniu z glinami nie mogło być nawet mowy — ich szaroniebieskie mundury, niegdyś emitujące totalitarny ucisk wszystkimi guzikami i pagonami, od dawna już budziły w Tatarskim pogardliwe zdziwienie; umundurowanie to nie reprezentowało już niczego tak dalece, że niepojęte było, z jakiej racji ci ludzie wciąż zatrzymują samochody na szosach i żądają pieniędzy. Czarne uniformy ochrony natomiast były jak cios między oczy: projektant (Morkowin powiedział, że to Judaszkin) połączył w nich genialnie estetykę Sonderkommando SS, motywy antyutopijnych filmów o totalitarnym społeczeństwie przyszłości i nostalgiczne tematy mody gejowskiej czasów Freddiego Mercury’ego. Wywatowane ramiona, głębokie wycięcie na piersi i rabelaisowski kołnierz wymieszały się w taki koktajl, że człowiek nie miał ochoty wchodzić w drogę ubranym w te uniformy facetom. Message był oczywisty nawet dla idioty.

W windzie Morkowin wyjął mały kluczyk, wsunął go w otwór na panelu i nacisnął najwyższy guzik.

— I jeszcze jedno — powiedział, odwracając się do lustra i poprawiając włosy. — Nie bój się wyjść na głupka. A nawet wręcz przeciwnie: uważaj, żeby nie wyjść na zbyt bystrego.

— Dlaczego?

— Bo wtedy natychmiast nasunie się pytanie: skoro jesteś taki bystry, to czemu wynajmujesz się do roboty, zamiast sam wynajmować innych?

— Logiczne — powiedział Tatarski.

— A za to więcej cynizmu.

— To łatwe.

Drzwi windy się rozsunęły i ukazał się korytarz wyłożony szarym chodnikiem w żółte gwiazdy. Tatarski przypomniał sobie, że tak wygląda nawierzchnia jakiegoś bulwaru w Los Angeles. Korytarz kończył się czarnymi drzwiami bez tabliczki, nad którymi umieszczono małą kamerę telewizyjną. Morkowin doszedł do połowy korytarza, wyjął z kieszeni telefon i wystukał jakiś numer. Kilka minut upłynęło w ciszy. Morkowin cierpliwie czekał. Wreszcie na drugim końcu linii ktoś się odezwał.

— Cześć — powiedział Morkowin. — To ja. Tak, przyprowadziłem. To on.

Morkowin odwrócił się i przywołał Tatarskiego, który stał onieśmielony przy drzwiach windy. Tatarski podszedł i po psiemu podniósł oczy na obiektyw kamery. Rozmówca Morkowina powiedział chyba coś zabawnego, bo Morkowin zachichotał i poklepał Tatarskiego po ramieniu.

— Spoko — powiedział. — Będzie dobrze.

Szczęknął zamek i Morkowin popchnął Tatarskiego do przodu. Drzwi natychmiast się za nimi zamknęły. Znaleźli się w sekretariacie, w którym na ścianie wisiało zabytkowe brązowe lustro z rączką, a nad nim niezwykłej urody złota wenecka maska karnawałowa. To już gdzieś było, pomyślał Tatarski. Maska i zwierciadło. A może nie? Cały dzień dzisiaj jakieś halucynacje… Pod maską stało biurko, a przy nim siedziała sekretarka o zimnej, ptasiej urodzie.

— Witaj, Ałła — powiedział Morkowin.

Sekretarka pomachała ręką i nacisnęła guzik na biurku. Rozległ się cichy brzęczyk i wysokie dźwiękoszczelne drzwi na drugim końcu sekretariatu stanęły otworem.

W pierwszej chwili Tatarski odniósł wrażenie, że obszerny gabinet o zasłoniętych kotarami oknach jest pusty. W każdym razie za olbrzymim biurkiem z lśniącymi metalowymi kolumienkami nie było nikogo. Nad biurkiem — tam gdzie w czasach radzieckich powinien się znajdować portret wodza — wisiał obraz w ciężkiej okrągłej ramie. Umieszczony na środku białego pola barwny kwadracik trudno było dokładnie dostrzec od drzwi, ale Tatarski rozpoznał go po kolorach — taki sam miał na swojej bejsbolówce. Była to standardowa metka z amerykańską flagą i napisem Made in USA. One size fits all. Na drugiej ścianie umieszczono surową instalację — był to ciąg piętnastu puszek konserwowych z portretem Andy’ego Warhola w kartuszu charakterystycznym dla tuszonki wieprzowej.

Tatarski popatrzył w dół. Podłogę pokrywał oryginalny perski dywan w niezwykłej urody deseń, przypominający oglądane kiedyś w dzieciństwie ornamenty ze starego wydania Baśni z tysiąca i jednej nocy. Podążając za liniami deseniu, wzrok Tatarskiego pobiegł wymyślną spiralą ku środkowi dywanu i natknął się na właściciela gabinetu.

Był to młody jeszcze człowiek, krzepki grubasek z zaczesanymi do tyłu resztkami rudawych włosów i dość sympatyczną twarzą, leżący na dywanie w niezwykle swobodnej pozie. Trudno go było dostrzec z powodu ubrania, które kolorystycznie prawie się zlewało z kobiercem. Miał na sobie marynarkę typu „orgazm plebejusza” — nie tandetny uniform i nawet nie piżamę, ale coś niesamowicie karnawałowego, strój, który przywdziewają tylko szczególnie wyrachowani biznesmeni, kiedy chcą wywołać u partnera wrażenie, że interesy idą im tak doskonale, iż nie muszą się już troszczyć o biznes i najbardziej ekscentryczne zachowanie nie jest w stanie przynieść im żadnego uszczerbku. Jaskrawy krawat retro z małpą siedzącą w nieprzyzwoitej pozie na palmie wysunął mu się z marynarki i różowym językiem rozpostarł na dywanie.

Tatarskiego zaskoczył jednak nie tyle strój młodego człowieka, ile fakt, że jego twarz była mu znana, i to bardzo dobrze, chociaż nigdy w życiu się z nim nie zetknął. Oglądał tę twarz w setkach drobnych telewizyjnych filmików i klipów reklamowych, zawsze w rolach drugoplanowych, ale kim jest ten człowiek, nie miał pojęcia. Ostatnio widział go poprzedniego wieczoru, kiedy rozmyślając o rosyjskiej idei, z roztargnieniem popatrywał w telewizor. Właściciel gabinetu ukazał się w reklamie jakichś tabletek — ubrany był w biały fartuch i czapeczkę z czerwonym krzyżem, a na pyzatej twarzy miał doklejoną jasną bródkę i wąsy, co upodabniało go do poczciwego młodego Trockiego. Siedząc w kuchni w otoczeniu ogarniętej niezrozumiałą euforią rodziny, mówił pouczającym tonem:

— W morzu reklamy bardzo łatwo się zatracić. A w dodatku często jest ona nieuczciwa. Jeżeli popełnicie pomyłkę, wybierając rondel czy proszek do prania, to jeszcze nic strasznego, ale w wypadku lekarstw stawiacie na kartę własne zdrowie. Zastanówcie się państwo, komu zaufać — bezdusznej reklamie czy swojemu lekarzowi rodzinnemu? Oczywiście! Odpowiedź jest jedna! Tylko lekarzowi rodzinnemu, który radzi zażywać tabletki Sunrise!

Jasne, pomyślał Tatarski. A więc to jest nasz lekarz rodzinny.

Tymczasem lekarz rodzinny uniósł dłoń w powitalnym geście i Tatarski spostrzegł, że trzyma on w palcach krótką plastikową słomkę.

— Połóżcie się — przemówił głuchym głosem.

— Już od dawna leżymy — odpowiedział Morkowin.

Najwyraźniej była to jego stała odzywka, gdyż gospodarz wyrozumiale skinął głową.

Morkowin wziął ze stołu dwie słomki, wręczył jedną Tatarskiemu i położył się na dywanie. Tatarski poszedł w jego ślady i pytająco popatrzył na gospodarza. Ten uśmiechnął się życzliwie w odpowiedzi. Tatarski spostrzegł na jego nadgarstku zegarek z bransoletą z niezwykłego kształtu ogniw różnej wielkości. Śrubkę do nakręcania zdobiły malutkie brylanciki; cyferblat również otaczały trzy spiralne brylantowe pierścienie. Tatarski przypomniał sobie artykuł redakcyjny o drogich zegarkach, zamieszczony w jakimś reakcyjno-malkontenckim czasopiśmie, i z szacunkiem przełknął ślinę. Gospodarz pochwycił jego spojrzenie i popatrzył na swój czasomierz.

— Niezły, co? — zapytał.

— Mowa — odrzekł Tatarski. — Jeśli się nie mylę, marki Piaget Posses— sion? Kosztuje chyba siedemdziesiąt tysięcy.

— Peże pozeszyn? — gospodarz spojrzał na tarczę zegarka. — A tak, rzeczywiście. Nie wiem, ile kosztuje.

— Prawdę mówiąc — wtrącił Morkowin — nic tak nie zdradza przynależności człowieka do niższych klas społeczeństwa, jak umiejętność rozpoznawania drogich zegarków i samochodów.

Tatarski poczerwieniał i spuścił oczy.

Fragment dywanu przed jego twarzą zdobił deseń przedstawiający różnobarwne fantastyczne kwiaty o długich płatkach. Tatarski spostrzegł, że włoski dywanu są gęsto, jak szronem, pokryte drobniutkimi białymi kuleczkami, przypominającymi kwiatowy pyłek. Zerknął na Morkowina. Ten wsunął sobie słomkę do dziurki nosa, zatkał drugą palcem i przeciągnął końcem rurki po płatku niezwykłego fioletowego rumianku. Tatarski wreszcie zrozumiał, o co chodzi.

Przez kilka minut ciszę w gabinecie zakłócało tylko skupione posa— pywanie. W końcu gospodarz podparł się na łokciu.

— No jak? — zapytał, patrząc na Tatarskiego.

Tatarski oderwał się od bladopurpurowej róży, którą zapamiętale obrabiał. Jego uraza całkiem się już rozwiała.

— Ekstra — odpowiedział. — Po prostu ekstra!

Mówił bez zahamowań i z przyjemnością; jeżeli nawet czuł pewne skrępowanie po wejściu do tego ogromnego gabinetu, to teraz znikło ono bez śladu. Kokaina była prawdziwa i prawie bez domieszek — co najwyżej czuło się słaby posmak analginy.

— Jednego tylko nie rozumiem — ciągnął — dlaczego taka technologia? Oczywiście, bardzo to oryginalne, ale jakieś dziwne!

Morkowin i gospodarz wymienili spojrzenia.

— Widziałeś szyld przy wejściu? — zapytał gospodarz. — „Instytut Pszczelarstwa”?

— Widziałem — odrzekł Tatarski.

— No właśnie. A my tu pracujemy jak te pszczółki.

Wszyscy trzej wybuchnęli śmiechem i śmiali się bardzo długo, nawet wtedy, kiedy już zapomnieli, z czego się śmieją. Ach, pomyślał rozrzewniony Tatarski, są jeszcze na tym świecie wspaniali ludzie!

Wreszcie śmiech umilkł. Właściciel gabinetu rozejrzał się dokoła, jakby zastanawiając się, po co tu jest, i najwidoczniej sobie przypomniał.

— No — przemówił — do rzeczy. Marchewka, zaczekaj u Ałły. Chcę z człowiekiem pogadać.

Morkowin pośpiesznie obwąchał parę rajskich bławatków, wstał i wyszedł. Gospodarz podniósł się, przeciągnął, podszedł do biurka i zasiadł w fotelu.

— Siadaj — zaprosił.

Tatarski zajął fotel naprzeciw biurka. Fotel był bardzo miękki i tak niski, że zapadł się weń jak w zaspę. Podniósł oczy i zmartwiał. Biurko nawisało nad nim niczym czołg nad okopem i owo podobieństwo wyraźnie nie było przypadkowe. Dwie kolumny, ozdobione niklowanymi gofrowanymi płytami, wyglądały kropka w kropkę jak szerokie ogniwa gąsienic, a obraz w okrągłej ramie, który znalazł się teraz nad głową gospodarza, przypominał pokrywę luku, z którego ten się wychylił — złudzenie było tym silniejsze, że nad biurkiem dawała się dostrzec tylko jego głowa i ramiona.

Przez kilka sekund gospodarz napawał się wywołanym wrażeniem, po czym wstał, przechylił się nad swoim czołgiem i wyciągnął do Tatarskiego rękę:

— Leonid Azadowski.

— Władimir Tatarski — przedstawił się Tatarski, unosząc się i ściskając pulchną, miękką dłoń.

— Nie jesteś Władimir, tylko Wawilen — powiedział Azadowski. — Wiem o tym. Ale i ja nie jestem Leonid. Mój stary też był złamasem. Wiesz, jakie imię mi nadał? Legion. Pewnie nawet nie wiedział, co to słowo znaczy. Z początku też miałem kompleks. Ale potem stwierdziłem, że pisze się o mnie w Biblii, i przeszło mi. A więc, tak… — Azadowski zaszeleścił rozrzuconymi po biurku papierami. — Co my tu mamy… Aha.

Przejrzałem twoje prace. Spodobały mi się. Dobry jesteś. Takich ludzi potrzebujemy. Tylko w paru miejscach… nie do końca ci wierzę. O, tu na przykład piszesz: „nieświadomość zbiorowa”. Wiesz chociaż, co to takiego?

Tatarski poruszył w powietrzu palcami, dobierając słowa.

— Na poziomie nieświadomości zbiorowej — tak — odparł.

— A nie boisz się, że ktoś wie dokładnie?

Tatarski pociągnął nosem.

— Panie Azadowski — powiedział — tego się nie boję. A nie boję się dlatego, że wszyscy, którzy wiedzą dokładnie, co to jest „nieświadomość zbiorowa”, już dawno handlują papierosami koło metra. Mam na myśli: w tej czy innej formie. Sam handlowałem papierosami koło metra. A do biznesu reklamowego przeszedłem, bo miałem tego dość.

Azadowski milczał przez kilka sekund, zastanawiając się nad tym, co usłyszał. Potem zapytał z uśmiechem:

— Czy ty w ogóle w coś wierzysz?

— Nie — odparł Tatarski.

— No dobrze — rzekł Azadowski i znowu zajrzał w papiery, tym razem do jakiejś rozrysowanej na rubryki ankiety. — Tak… Poglądy polityczne — co my tu mamy? Napisano upper left2b. Nie rozumiem. Co to za czasy, kurwa — niedługo w dokumentach wszystko będzie po angielsku. Jakbyś się określił z uwagi na swoje poglądy polityczne?

— Rynkowiec — powiedział Tatarski — dość radykalny.

— A konkretniej?

— Konkretniej… Cóż, powiedzmy, że lubię, jak życie ma duże cycki. Ale wcale mnie nie rajcuje tak zwany kantowski cycek sam w sobie, choćby nie wiadomo ile mleka w nim chlupotało. Tym się różnię od bezinteresownych idealistów w rodzaju Gajdara…

Zadzwonił telefon i Azadowski gestem uciszył Tatarskiego. Podniósł słuchawkę, słuchał przez kilka minut i na jego twarz z wolna wypłynął grymas obrzydzenia.

— Szukajcie dalej — burknął, cisnął słuchawkę na widełki i odwrócił się do Tatarskiego: — To co tam mówiłeś o Gajdarze? Tylko krótko, bo zaraz znów zadzwonią.

Tu: ultralewicowe.

— Krótko — rzekł Tatarski — to uważam, że żaden kantowski cycek sam w sobie, ze wszystkimi jego imperatywami kategorycznymi, nie ma szans. Na rynku cycków budzi we mnie tkliwość tylko feuerbachowski cycek dla nas. Tak postrzegam sytuację.

— Ja też tak myślę — zupełnie poważnie powiedział Azadowski. — Może nawet być nieduży, ale feuerbachowski…

Znowu zadzwonił telefon. Azadowski podniósł słuchawkę, posłuchał chwilę i rozpromienił się w szerokim uśmiechu.

— No, to właśnie chciałem usłyszeć! Przeprowadziliście próbę? To się chwali.

Najwyraźniej wiadomość była bardzo dobra — Azadowski wstał, zatarł ręce, podszedł sprężyście do wbudowanej w ścianę szafy, wyjął z niej dużą klatkę, na której dnie coś zaczęło się gwałtownie szamotać, i przeniósł ją na biurko. Klatka była stara, ze śladami rdzy, i przypominała szkielet abażuru.

— Co to jest? — zapytał Tatarski.

— Rostropowicz — odparł Azadowski.

Otworzył drzwiczki i z klatki wylazł na biurko malutki biały chomik. Popatrzywszy na Tatarskiego małymi czerwonymi ślepkami, zakrył pyszczek łapkami i potarł nos. Azadowski westchnął słodko, wyjął z szuflady coś w rodzaju torby z narzędziami, otworzył ją i wyłożył na biurko tubkę japońskiego kleju, pęsetę i malutki słoiczek.

— Potrzymaj go — polecił. — Nie bój się, nie ugryzie.

— Jak mam go trzymać? — spytał, wstając z fotela Tatarski.

— Weź za łapki i rozłóż je na boki. Jak u Jezuska. Aha, właśnie tak.

Tatarski spostrzegł na piersi chomika kilka metalowych krążków,

przypominających kółka zębate w zegarku. Przyjrzawszy się uważniej, zorientował się, że są to miniaturowe kopie orderów, wykonane z niezwykłym kunsztem — chyba migotały w nich maleńkie kamienie, co tym bardziej kojarzyło się z mechanizmem zegarka. Żadnego orderu nie rozpoznał — wyraźnie pochodziły z innej epoki i przypominały gwiazdy na generalskim mundurze z czasów Katarzyny II.

— Kto mu to dał? — zapytał Tatarski.

— A kto mógłby mu dać, jeśli nie ja — niemal zaśpiewał Azadowski, wyjmując pęsetą ze słoiczka krótką wstążeczkę z niebieskiej mory.

— Trzymaj go mocniej.

Wycisnął na papier kroplę kleju, zręcznie przeciągnął po niej wstążeczką i przyłożył ją do brzuszka chomika.

— Oj — odezwał się Tatarski — on chyba…

— …zesrał się — dokończył Azadowski, zanurzając w kleju trzymaną pęsetą brylantową iskierkę. — To z radości. Op…

Rzucił pęsetę na biurko, nachylił się do chomika i parę razy mocno podmuchał mu na pierś.

— Wysycha momentalnie — oznajmił. — Możesz go puścić.

Chomik zaczął się nerwowo miotać po biurku — podbiegał na jego skraj, opuszczał pyszczek, jakby usiłując dojrzeć daleką podłogę, potrząsał łebkiem i pędził na drugą stronę, gdzie powtarzało się to samo.

— Za co ten order? — zapytał Tatarski.

— Bo mam dobry humor. A co, jesteś zazdrosny?

Azadowski złapał chomika, wrzucił go z powrotem do klatki, zamknął ją i schował do szafy.

— Dlaczego on się tak dziwnie nazywa?

— Wiesz co, Wawilen — powiedział Azadowski, sadowiąc się przy biurku — tylko krowa tyle miele jęzorem.

Tatarski przypomniał sobie radę, żeby za dużo nie gadać i nie pytać. Azadowski schował orderowe przyrządy do szuflady, zmiął pobrudzoną klejem kartkę i cisnął ją do kosza.

— A więc bierzemy cię na trzymiesięczny okres próbny — powiedział. — Mamy teraz własny dział reklamy, ale nie tyle sami opracowujemy, ile koordynujemy pracę kilku dużych agencji. Czyli sami nie gramy, ale trzymamy bank. Więc na razie będziesz siedział w dziale recenzji wewnętrznych, na drugim piętrze, drugie skrzydło. Przyjrzymy ci się, pomyślimy, a później, jeśli się nadasz, przeniesiemy na bardziej odpowiedzialne stanowisko. Widziałeś, ile tu jest pięter?

— Widziałem — odrzekł Tatarski.

— No właśnie. Przestrzeń rozwojowa nieograniczona. Masz jakieś pytania?

Tatarski postanowił zadać pytanie, które nie dawało mu spokoju od początku spotkania.

— Przepraszam, panie Azadowski, wczoraj widziałem klip o jakichś pigułkach; czy to nie pan grał tam lekarza?

— No, ja — sucho odparł Azadowski. — A co, nie wolno?

Odwrócił wzrok od Tatarskiego, wziął słuchawkę i otworzył notes. Tatarski zrozumiał, że audiencja dobiegła końca. Niezdecydowanie przestąpiwszy z nogi na nogę, popatrzył na dywan.

— A czy mógłbym…

Azadowski zrozumiał go w pół słowa. Uśmiechnął się, wyjął z wazonika słomkę i rzucił ją na biurko.

— Nie ma sprawy — powiedział i zaczął wystukiwać numer.

Obłok w spodniach

Dominującym elementem, osią przestrzeni biurowej był przenikliwy głos kucharki z Ukrainy Zachodniej, dobiegający prawie przez cały dzień z niewielkiego bufetu. Na ów głos, niby na sznurek, nawlekały się pozostałe ogniwa dźwiękowej rzeczywistości: dzwonki telefonów, głosy, pisk faksu i szum drukarki. I dopiero wokół tego wszystkiego skupiały się przedmioty materialne i ludzie siedzący w pokoju — tak w każdym razie zdawało się Tatarskiemu już od kilku miesięcy.

Wyobraź sobie, jadę wczoraj Pokrowką — wysokim tenorkiem opowiadał sekretarce dochodzący krytyk od papierosów — staję na skrzyżowaniu. Korek. Obok mnie stoi czajka. Nagle wyłazi z niej naturalny, odpicowany Czeczen i rozgląda się z taką miną, jakby wszystkich olewał ciepłym moczem. Stoi tak, proszę ciebie, cały zadowolony, aż raptem zatrzymuje się obok naturalny cadillac. I wysiada z niego taka dziewuszyna, w obszarpanych dżinsach i adidasach, i myk do budki po pepsi-colę. Wyobrażasz sobie tego Czeczena? Tak dostać po nosie!

— No! — odpowiadała sekretarka, nie odrywając się od klawiszy komputera.

Za plecami Tatarskiego też rozmawiano, i to bardzo głośno. Popisywał się jeden z jego podwładnych, niemłody redaktor niegdyś z partyjnej gazety — zirytowanym basem beształ kogoś przez interkom. Tatarski czuł, że redaktor mówi tak ogłuszająco, bezlitośnie i dziarsko wyłącznie po to, żeby się przed nim pokazać. Było to denerwujące, a odpowiadający przez interkom głos, smutny i cienki, budził współczucie.

— Jedną poprawiłem, a drugiej nie — cicho mówił ów głos. — Tak wyszło.

— Coś takiego! — ryczał redaktor. — Czy ty w ogóle myślisz? Masz w opracowaniu dwa materiały — jeden pod tytułem Więzień sumienia, a drugi Eunuchy haremu, tak?

— Tak.

— Wklepujesz oba tytuły, zmieniasz krój czcionki i potem na stronie trzydziestej piątej masz Więźnia haremu, tak?

— Tak.

— Więc chyba można było przewidzieć, że na stronie siedemdziesiątej czwartej będziesz miał Eunuchów sumienia? Czy jesteś już kompletnym złamasem?

— Jestem — przytaknął smutny głos.

Obaj jesteście złamasy, pomyślał Tatarski. Od samego rana dokuczała mu depresja — najprawdopodobniej z powodu uporczywego deszczu. Siedział przy oknie i patrzył na sznur samochodów sunących prospektem wśród mętnych strug wody. Stare, pamiętające jeszcze władzę radziecką łady i moskwicze rdzewiały przy krawężnikach niby śmieci wyrzucone przez rzekę czasu na brudny brzeg. Sama zaś rzeka czasu składała się głównie z kolorowych zachodnich wozów, wzbijających kołami fontanny wody.

Na biurku przed Tatarskim leżała paczka papierosów Złota Jawa z reklamowym kartonikiem i stosik papieru. Tatarski wolno wypisał na pierwszej kartce słowo „mercedes”.

Ot, choćby taki mercedes, pomyślał ospale. Wóz pierwsza klasa, ani słowa. Ale z jakiegoś powodu nasze życie jest tak urządzone, że można nim przejechać tylko z jednego gówna w drugie…

Nachylił się do okna i popatrzył na parking. Bielał tam dach białego mercedesa, którego Tatarski kupił z drugiej ręki miesiąc temu i który już zaczął nawalać.

Westchnął i przestawił litery „c” i „d”. Wyszło słowo „merdeces”.

Co prawda, rozważał leniwie dalej, gdzieś od pięćsetnego albo chyba nawet od trzysta osiemdziesiątego turbodiesla przestaje to mieć znaczenie. Dlatego że w tym momencie sam stajesz się już takim gównem, że nic wokół nie jest w stanie cię zbrukać. To znaczy, gównem stajesz się oczywiście nie dlatego, że kupujesz mercedesa sześćset. Przeciwnie. Możliwość kupienia sześćsetki pojawia się właśnie dlatego, że stajesz się gównem…

Jeszcze raz popatrzył w okno i dopisał:

„Merde-SS. Jako nazwa magicznego zakonu samochodziarzy”.

Nieoczekiwanie jego myśli przybrały diametralnie inny kierunek i w duszy wezbrała mu fala profesjonalnej rześkości. Chwycił nową kartkę ze stosu i szybko napisał:

Plakat: złoty dwugłowy orzeł z koroną nad głowami, wiszący w powietrzu. Pod nim — czarna limuzyna z dwoma halogenami na dachu (głowy orła rozmieszczone są dokładnie nad halogenami). Tło — barwy trójkolorowej flagi państwowej. Hasło:

MERCEDES 600 — A CAR NUMBER ONE IN RUSSIA

I jego wersja rosyjska:

MERCEDES 600 — CAR WSIEJĄ RUSI

Trzeba było jednak wracać do roboty. A raczej ją rozpocząć. Tatarski musiał napisać recenzję wewnętrzną kampanii reklamowej Złotej Jawy, a potem scenariuszy reklam telewizyjnych szamponu Fructis i męskiej wody toaletowej firmy Gucci. Tatarski wciąż się nie orientował, jakiej opinii się od niego oczekuje — pozytywnej czy negatywnej — i nie wiedział, jaki kierunek nadać myślom. Wobec tego postanowił zacząć od scenariuszy. Tekst szamponowy liczył sześć gęsto zadrukowanych stron. Ze wstrętem otworzywszy ostatnią stronę, Tatarski przeczytał końcowy akapit:

Zapada mrok. Bohaterka zasypia i śnią się jej fale lśniących jasnych włosów, które chciwie chłoną lejący się na nie z nieba seledynowy płyn, pełen protein, witaminy B-5 i bezgranicznego szczęścia.

Tatarski skrzywił się, wziął czerwony ołówek i napisał pod tekstem:

Pretensjonalne, zmanierowane. Ile razy można powtarzać:potrzebujemy nie twórców, ale kreatorów. Bezgranicznego szczęścia nie pokazuje się za pomocą przekazu wizualnego. Odrzucić.

Scenariusz wody Gucci był o wiele krótszy:

Kadr przedstawia drzwi wiejskiej wygódki. Brzęczą muchy. Drzwi powoli się otwierają i widzimy siedzącego nad dziurą cherlawego chłopinę o przepitej twarzy, ozdobionej wąsikiem w kształcie podkowy. Na ekranie „wizytówka”: „Krytyk literacki Paweł Busiński”. Chłopina podnosi wzrok, spogląda w kamerę i, jakby kontynuując dawną rozpoczętą rozmowę, mówi:

— Spór o to, czy Rosja jest częścią Europy, toczy się od bardzo dawna. Właściwie każdy prawdziwy profesjonalista z dokładnością do kilku miesięcy może powiedzieć, co sądził na ten temat Puszkin w dowolnym okresie swego życia. Na przykład w 1833 roku w liście do Wiaziemskiego pisał…

W tym momencie rozlega się głośny trzask, deski pod chłopiną się załamują i ten wpada do kloaki. Słuchać donośny plusk. Kamera robi najazd na kloakę, jednocześnie wznosząc się do góry (ruch kamery a la oblot „Titanica”), i pokazuje powierzchnię ciemnej brei. Wynurza się z niej głowa krytyka, która podnosi wzrok i podejmuje przerwane upadkiem zdanie:

— Być może, źródeł należy szukać w rozdziale Kościołów. Nie bez kozery Kryłow mówił do Czaadajewa: „Czasem, jak się rozejrzysz dookoła, to wydaje ci się, że mieszkasz nie w Europie, ale po prostu w jakimś…”.

Coś mocno pociąga krytyka w dół i ten z bulgotem idzie na dno. Zapada cisza, przerywana tylko brzęczeniem much. Głos za kadrem:

GUCCI FOR MEN BĄDŹ EUROPEJCZYKIEM, PACHNIJ LEPIEJ

Tatarski uzbroił się w niebieski ołówek.

Bardzo dobre — napisał pod tekstem. — Zatwierdzić, tylko zamiast much dać Maszę Rasputiną, zamiast krytyka „nowego Rosjanina”, a zamiast Puszkina, Kryłowa i Czaadajewa — innych „nowych Rosjan”. Wygódkę obić różowym jedwabiem. Napisać na nowo monolog — bohater wspomina bójkę w restauracji na Lazurowym Wybrzeżu. Najwyższy czas skończyć z literaturoznawstwem i zacząć myśleć o prawdziwym kliencie.

Scenariusz zainspirował Tatarskiego, który postanowił wreszcie rozprawić się z Jawą. Wziął do ręki recenzowany przedmiot i jeszcze raz uważnie go obejrzał. Była to paczka papierosów z przyklejonym do niej pustym kartonowym pudełkiem takiej samej wielkości. Na pudełku przedstawiono Nowy Jork z lotu ptaka; na miasto pikowała jak rakieta paczka papierosów Złota Jawa. Pod rysunkiem był napis: „Kontruderzenie”. Tatarski przysunął sobie czystą kartkę i zawahał się, jaki wybrać ołówek — czerwony czy niebieski. Położył je obok siebie, zamknął oczy, zakręcił nad nimi dłonią i puknął palcem w dół. Natrafił na ołówek niebieski.

Niewątpliwie bardzo pomysłowe — zaczął szybko pisać na niebiesko — jest wykorzystanie w reklamie idei i symboliki kontruderzenia. Odpowiada to nastrojom szerokich rzesz lumpeninteligencji, będącej głównym konsumentem tych papierosów. W mediach już od dawna rozdmuchuje się konieczność przeciwstawienia czegoś zdrowego i narodowego zalewowi amerykańskiej pop-kultury i jaskiniowego liberalizmu. Problem zasadza się na znalezieniu tego „czegoś”. W recenzji wewnętrznej, nieprzeznaczonej dla osób postronnych, możemy stwierdzić całkowity brak tego „czegoś”. Autorzy koncepcji reklamowej zatykają tę tematyczną dziurę paczką Złotej Jawy, co niewątpliwie doprowadzi do niezwykle korzystnej psychologicznej krystalizacji u potencjalnego nabywcy. Można ją wyrazić następująco: nabywca będzie podświadomie przekonany, że każdy wypalony przezeń papieros przybliża globalny triumf rosyjskiej idei…

Po krótkim namyśle Tatarski przerobił pierwsze litery „rosyjskiej idei” na duże.

Z drugiej strony, koniecznie należy rozpatrzyć całościowe oddziaływanie symboliki, składającej się na brand essence. I tu łatwo sobie wyobrazić, że połączenie hasła,Kontruderzenie” z logotypem British-American Tobaccos Co., produkującego te papierosy, może wywołać u części target group swoiste umysłowe krótkie spięcie. Nasuwa się logiczne pytanie: czy paczka spada na Nowy Jork, czy przeciwnie, startuje z niego? W tym drugim przypadku (a ta ewentualność wydaje się bardziej oczywista, ponieważ paczkę umieszczono wieczkiem do góry) nie jest jasne, dlaczego ma to być „kontruderzenie”, a nie „uderzenie”.

Zza okna dobiegły szybkie dźwięki dzwonu z pobliskiej cerkiewki. Tatarski przez kilka sekund uważnie słuchał, a potem napisał:

I mimo woli nasuwa się myśl o pierwotnej wyższości zachodniej propagandy, a w szerszym ujęciu — otym, że niemożliwa jest konkurencja informacyjna pomiędzy społeczeństwem introwertycznym a ekstrawertycznym.

Tatarski przeczytał ponownie ostatnie zdanie, uznał, że zajeżdża ono zakompleksionym ruskim zacofaniem, przekreślił je i zdecydowanie podsumował:

Ponieważ jednak do tak skomplikowanych wniosków analitycznych zdolna jest jedynie najgorzej sytuowana część target group, ten drobny błąd nie wpłynie chyba w sposób istotny na wielkość sprzedaży. W związku z tym projekt należy zatwierdzić.

Zadzwonił telefon na biurku i Tatarski podniósł słuchawkę.

— Halo?

— Tatarski! Do szefa na dywanik! — powiedział Morkowin.

Tatarski dał tekst do przepisania sekretarce i zjechał na dół. Ciągle jeszcze padało. Postawił więc kołnierz i pognał przez dziedziniec do drugiego skrzydła. Deszcz był ulewny, toteż zanim dobiegł do marmurowego holu, przemókł do suchej nitki. Czy naprawdę nie można było zrobić przejścia wewnątrz, pomyślał rozdrażniony — to przecież jeden budynek. Cały dywan zapaskudzę. Ale widok ochroniarzy z automatami podziałał nań uspokajająco. Jeden ochroniarz ze skorpionem na ramieniu czekał przy windzie, bawiąc się kluczykiem na łańcuszku.

W sekretariacie Azadowskiego siedział Morkowin. Na widok mokrego Tatarskiego roześmiał się zadowolony:

— Co, przyszykowałeś już nos? Nic z tego. Lonia wyjechał, tak że dzisiaj z pszczelarstwa nici.

Tatarski poczuł, że w sekretariacie czegoś brakuje. Rozejrzał się i zauważył, że ze ściany zniknęło okrągłe lustro i złota maska.

— Dokąd pojechał?

— Do Bagdadu.

— Po co?

— W pobliżu są ruiny Babilonu. Coś go przypiliło, żeby wejść na tę wieżę, która tam ocalała. Pokazywał mi zdjęcie — prawdziwy odlot.

Tatarski nie pokazał po sobie, jakie wrażenie zrobiła na nim ta wiadomość. Starając się zachowywać jak najbardziej naturalnie, wziął z biurka papierosy i zapalił.

— Dlaczego on się tym tak interesuje? — zapytał.

— Mówi, że jego dusza domaga się wyżyn. Coś ty taki blady?

— Dwa dni nie paliłem — odparł Tatarski. — Chciałem rzucić.

— Kup sobie plaster nikotynowy.

Tatarski już się uspokoił.

— Wiesz co? — powiedział. — Wczoraj znowu widziałem Azadowskiego w telewizji. Widzę go za każdym razem, jak włączam odbiornik. Albo tańczy w corps de ballet, albo przedstawia prognozę pogody. Co to wszystko ma znaczyć? Dlaczego tak często? Lubi występować?

— Tak — odrzekł Morkowin. — Ma taką słabostkę. Coś ci poradzę — na razie nie wtykaj w to nosa. Może później czegoś się dowiesz. Stoi?

— Dobra.

— No to do rzeczy. Co słychać w sprawie scenariusza do karabinów Kałasznikowa? Dopiero co ktoś od nich dzwonił.

— Nic nowego. Ciągle to samo: dwóch dziadów zestrzeliwuje Batmana nad Bazarem Moskworieckim. Batman spada na grill do szaszłyków i trzepocze w kurzu błoniastym skrzydłem, a potem zasłania go korowód bab w sarafanach.

— A dlaczego dwóch dziadów?

— Jeden ma krótkiego, a drugi normalnego. Prosili przecież o całą gamę modeli.

Morkowin zastanawiał się przez chwilę.

— Lepiej chyba dać nie dwóch dziadów, ale ojca i syna. Ojciec miałby normalnego, a syn krótkiego. I wtedy można dać nie tylko Batmana, ale od razu i Spawna, i Nightmana, i całą tę ich chujozę. Budżet jest ogromny, trzeba to zrobić.

— Na logikę — powiedział Tatarski — to syn powinien mieć normalnego, a ojciec krótszego.

Morkowin znów się zamyślił.

— Słusznie — przytaknął. — Dobry jesteś w te klocki. Tylko nie dawaj matki z nasadką na lufę, bo przefajnujesz. A zresztą nie po to cię wezwałem. Mam dobre wiadomości — tajemniczo zawiesił głos.

— Jakie? — zapytał Tatarski z ospałym entuzjazmem.

— Pierwszy wydział nareszcie cię sprawdził. No i idziesz w górę — Azadowski kazał cię we wszystko wprowadzić. Co też zaraz uczynię.

W bufecie było pusto i cicho. W kącie wisiał na metalowym pręcie wielki telewizor, w którym leciały wiadomości. Dźwięk był wyłączony. Morkowin wskazał Tatarskiemu stolik przy telewizorze, a sam podszedł do kontuaru. Wrócił z dwiema szklankami i butelką wódki Smirnoff citrus twist.

— Napijmy się. Zmokłeś, jeszcze się przeziębisz.

Usiadł przy stoliku, w jakiś szczególny sposób wstrząsnął butelką i długo obserwował wirujące w płynie drobne pęcherzyki.

— Coś podobnego — powiedział ze zdumieniem. — Rozumiem, że na ulicznym straganie… Ale nawet tutaj podróbka. Ani chybi bimber z Polski… O, jak podryguje! Oto co znaczy up-grade…

Tatarski uznał, że ostatnie słowa odnoszą się nie do wódki, ale do telewizora, i przeniósł wzrok z mętnego od bąbelków alkoholu na ekran, gdzie rumiany, zaśmiewający się Jelcyn raz za razem szybko przecinał powietrze bezpalcą dłonią i zachłystując się, coś mówił.

— Up-grade? — zapytał. — Co to, taki stymulator?

— No i kto rozpuszcza takie głupoty? — Morkowin pokręcił głową. — Skądże! Po prostu zwiększyli częstotliwość do sześciuset megaherców. Nawiasem mówiąc, mocno ryzykujemy.

— Znowu nic nie rozumiem — powiedział Tatarski.

— Dawniej na taki numer potrzebowaliśmy trzech dni. A teraz robimy w jedną noc. Dlatego możemy animować i więcej gestów, i mimiki.

— Ale co animujemy?

— A no właśnie jego — odparł Morkowin, wskazując na telewizor. -1 wszystkich pozostałych też. Trójwymiar.

— Trójwymiar?

— Naukowo to się nazywa model 3D. A chłopaki mówią na to „trój— wysraj”.

Tatarski zagapił się na kolegę, usiłując dociec, czy ten żartuje, czy mówi poważnie. Morkowin w milczeniu wytrzymał jego wzrok.

— Co ty mi tu opowiadasz?

— To, co mi kazał Azadowski. Wprowadzam cię, żebyś był w kursie.

Tatarski popatrzył na ekran. Teraz pokazywano mównicę w Dumie.

Stał na niej ponury mówca, który wyglądał, jakby się przed chwilą wynurzył z odmętu rozbestwionej tłuszczy. Nagle Tatarskiemu wydało się, że poseł rzeczywiście jest martwy — jego ciało było całkowicie nieruchome, poruszały się tylko wargi i od czasu do czasu powieki.

— I ten też — odezwał się Morkowin. — Tylko że jego animuje się z grubsza, takich jak on jest zbyt wielu. To postać epizodyczna. Półbobok.

— Co?

— Tak nazywamy trójwymiarowców z Dumy. Dynamiczna wideopła— skorzeźba — ten rodzaj opracowuje się pod jednym kątem. Technologia ta sama, ale roboty dwa razy mniej. Występują tam dwa typy — bobok i półbobok. Widzisz, porusza ustami i oczami? Znaczy, że to półbobok. A tamten, który śpi nad gazetą, to bobok. Taki to w ogóle nadaje się do odstrzału. A właśnie, nasz wydział władzy ustawodawczej niedawno dostał nagrodę. Azadowski oglądał wieczorem wiadomości, a tam posłowie mówili o telewizji: że sprzedajna, kurewska i tak dalej. Azadowski naturalnie się wściekł, chciał zrobić awanturę, nawet podniósł słuchawkę. Już wykręcał numer, kiedy nagle pomyślał: a komuż tu robić awanturę? Nie, to znaczy, że dobrze pracujemy, skoro nas samych to bierze.

— To co, oni wszyscy są — tego?

— Wszyscy bez wyjątku.

— Dobra, dobra, nie wstawiaj kitu — niepewnie rzekł Tatarski. — Przecież tyle ludzi codziennie ich ogląda.

— Gdzie?

— W telewizji… A, no tak… To znaczy, w jaki sposób… Ale przecież są ludzie, którzy się z nimi codziennie spotykają.

— A ty tych ludzi widziałeś?

— Oczywiście.

— A gdzie?

Tatarski zamyślił się.

— W telewizji — powiedział wreszcie.

— No to rozumiesz, do czego zmierzam?

— Zaczynam rozumieć — odrzekł Tatarski.

— Tak w ogóle, to czysto teoretycznie możesz spotkać człowieka, który ci powie, że sam ich widział albo nawet ich zna. Istnieje specjalna służba, Narodna Wola. Ponad stu ludzi, dawni kagiebiści, wszyscy opłacani przez Azadowskiego. Ich praca polega na tym, że chodzą i opowiadają, że dopiero co widzieli naszych przywódców. Jednego przy dwupiętrowej willi, innego z nieletnią kurewką, jeszcze innego w żółtym lamborghini na Szosie Rublowskiej. Ale Narodna Wola działa głównie w piwiarniach i na dworcach, a tam nie bywasz.

— Mówisz prawdę? — zapytał Tatarski.

— Prawdę, prawdę.

— Ale to przecież potworne robienie z ludzi balona.

— Oj — skrzywił się Morkowin. — Tylko bez takich tekstów. Im większego zrobimy balona, tym głośniej pęknie. Zresztą o co ci chodzi? Każdy polityk ze swej natury jest po prostu przekazem telewizyjnym. Ale powiedzmy, że posadzimy przed kamerą żywego człowieka. To i tak przemówienia będzie mu pisać ekipa speachwriterów, marynarki dobierać — grupa stylistów, a podejmować decyzje — Komitet Między— bankowy. A jak nagle szlag go trafi i kopnie w kalendarz — to co, cały ten pic zaczynać od nowa?

— No dobrze — powiedział Tatarski. — Ale jak to można robić na taką skalę?

— Interesuje cię technologia? Mogę ci to przedstawić w ogólnych zarysach. Najpierw potrzebny jest model wyjściowy. Figura woskowa albo człowiek. Najpierw zdejmuje się z niego ciało obłoczne. Wiesz, co to jest ciało obłoczne?

— Coś w stylu ciała astralnego?

— Nie. Jakieś palanty namąciły ci w głowie. Ciało obłoczne to hologram. Po prostu obłok punktów. Zdejmuje się je albo sondą, albo laserowym skanerem. Potem te punkty się łączy, nakładając na nie cyfrową siatkę, i łata się szczeliny. Stosuje się kilka zabiegów naraz — stitching, clean-up i tak dalej.

— A czym się łata?

— Cyframi. Jedne cyfry łata się innymi. Tak w ogóle, to ja też nie do końca wszystko rozumiem — jestem humanistą, sam wiesz. Krótko mówiąc, kiedy wszystko jest już połączone i wygładzone, otrzymujemy model. Są modele dwóch rodzajów — wielokątne i tak zwane nurbs patch. Wielokątne składają się z trójkątów, a nurbs — z krzywych, to supernowoczesna technologia, stosowana do ważnych trójwymia— rowców. Posłowie do Dumy wszyscy są wielokątni — mniej zachodu i gęby bardziej buraczane. No i kiedy model jest gotowy, wstawia się do niego szkielet. Też cyfrowy. Są to jak gdyby patyczki na zawiasach — rzeczywiście, przypomina to na monitorze szkielet, tylko bez żeber. No i ten szkielet się animuje jak film rysunkowy — rączka tu, nóżka tam. Co prawda, ręcznie już tego nie robimy. Mamy specjalnych ludzi, którzy pracują na sylwetkach.

— Na sylwetkach?

— Teraz akurat kręcą w trzecim pawilonie. Chodź, popatrzymy. Bo inaczej musiałbym ci tłumaczyć do samego wieczora.

Pomieszczenie, do którego kilka minut później Tatarski nieśmiało wszedł w ślad za Morkowinem, przypominało pracownię artysty kon— ceptualisty, który otrzymał spory grant na prace w dykcie. Była to sala wysokości chyba dwóch pięter, zastawiona mnóstwem konstrukcji ze sklejki, różnych kształtów i o niezbyt jasnym przeznaczeniu: były tu i prowadzące donikąd schody, i niedokończone trybuny, i płaszczyzny, nachylone do podłogi pod różnymi kątami, i nawet długa limuzyna. Ani kamery, ani jupiterów Tatarski nie dostrzegł — za to pod ścianą stłoczono całe mnóstwo sprzętu elektronicznego, jakichś pudeł, przypominających aparaturę muzyczną. Wokół siedzieli na krzesłach czterej mężczyźni, z wyglądu inżynierowie. Na podłodze obok nich stała na pół opróżniona butelka wódki i zatrzęsienie puszek z piwem. Jeden z inżynierów, w słuchawkach na uszach, patrzył w monitor. Pozostali pomachali Morkowinowi na powitanie, ale żaden nie oderwał się od pracy.

— E, Arkasza! — zawołał facet w słuchawkach. — Uśmiejesz się, ale trzeba będzie powtórzyć.

— Co? — rozległ się ochrypły głos ze środka sali.

Tatarski spojrzał w tym kierunku i zobaczył dziwne urządzenie — górkę z dykty w rodzaju tych, które ustawia się na dziecięcych placach zabaw, tylko wyższą. Stok górki urywał się nad hamakiem zawieszonym na drewnianych słupkach, a na jej szczyt wiodła aluminiowa drabinka. Obok hamaka siedział na podłodze niemłody, zażywny mężczyzna o twarzy weterana milicji. Miał na sobie spodnie treningowe i koszulkę z napisem „Sick my duck”. Napis wydał się Tatarskiemu zbyt sentymentalny, a ortografia niezbyt poprawna.

— Tak, Arkasza, niestety. Zaczynaj jeszcze raz.

— Ileż można — wymamrotał Arkasza. — Już mi się w głowie kręci.

— To walnij jeszcze lufę. Bo wychodzi ci to jakoś tak, jakbyś był spięty. Poważnie, walnij.

— Jeszcze poprzednia lufa do mnie nie dotarła — odparł Arkasza, podniósł się z podłogi i powlókł w stronę inżynierów.

Tatarski, spostrzegł, że na nadgarstkach, łokciach, kolanach i kostkach ma przymocowane niewielkie krążki z czarnego plastiku. Takie same miał też na ciele — Tatarski naliczył ich czternaście.

— Kto to jest? — zapytał szeptem.

— To Arkasza Korżakow. Nie, nie, nie ten. Po prostu zbieżność nazwisk. Pracuje z sylwetką Jelcyna. Ta sama waga, te same gabaryty.

A w dodatku to aktor — kiedyś grał role szekspirowskie w Teatrze Młodego Widza.

— A co on robi?

— Zaraz zobaczysz. Chcesz piwa?

Tatarski kiwnął głową. Morkowin przyniósł dwie puszki tuborga i jakąś fotografię. Z dziwnym uczuciem Tatarski zobaczył na puszce znajomego mężczyznę w białej koszuli — Tuborgman wciąż tak samo ocierał chustką pot z czoła, bojąc się podjąć na nowo swą ostateczną marszrutę.

Arkasza wypił wódkę, wrócił do swojej górki, wdrapał się po drabince na szczyt i znieruchomiał nad dyktowym zboczem.

— Zaczynać? — spytał.

— Zaczekaj — odpowiedział ten w słuchawkach. — Zaraz puścimy od początku.

Arkasza kucnął, przytrzymując się brzegu pomostu; wyglądał teraz jak olbrzymi tłusty gołąb.

— Co to za krążki, które on ma na sobie? — zapytał Tatarski.

— To są nadajniki — odparł Morkowin. — Technologia Motion Capture. Ma je w tych miejscach, gdzie w sylwetce są zawiasy. Kiedy Arkasza się porusza, filmujemy ich trajektorię. Potem ją trochę filtrujemy, nakładamy na model i automat wszystko liczy. To nowy system Star Trek. Najlepszy na rynku. Bez przewodów, trzydzieści dwa nadajniki, działa, gdzie chcesz, ale kosztuje — sam rozumiesz…

Facet w słuchawkach oderwał się od monitora.

— Gotowe — powiedział. — A więc powtarzam kolejność. Najpierw obejmujesz, potem namawiasz do zejścia na dół, potem się potykasz. Tylko jak będziesz pokazywał ręką w dół, to bardziej władczo i wolniej. A jak się będziesz przewracał, to idź na całość, wal się jak wór. Jasne?

— Jasne — odburknął Arkasza i ostrożnie wstał. Lekko się zataczał.

— Jazda.

Arkasza obrócił się w lewo, rozpostarł ręce i wolno objął nimi pustkę. Tatarski był wstrząśnięty — gesty Arkaszy natychmiast nabrały mocarstwowego majestatu i imperialnej powolności. Najpierw Tatarskiemu przyszła na myśl metoda aktorska Stanisławskiego, ale zaraz się zorientował, że Arkasza po prostu z trudem balansuje na maleńkim podeście wysoko nad podłogą, ze wszystkich sił starając się nie spaść. Następnie ten rozluźnił uścisk, szerokim gestem wskazał swemu niewidzialnemu towarzyszowi zbocze, postąpił o krok, zachwiał się na skraju sklejkowej przepaści i bezwładnie runął w dół. W czasie upadku dwa razy przekoziołkował i gdyby nie hamak, w którym wylądowało jego ciężkie cielsko, nie obeszłoby się bez urazów kończyn. Arkasza po upadku nadal leżał w hamaku, trzymając się za głowę. Inżynierowie stłoczyli się przy monitorze i zaczęli się cicho coś spierać.

— Co to ma być? — zapytał Tatarski.

Morkowin bez słowa wręczył mu fotografię. Tatarski zobaczył jakąś kremlowską salę z malachitowymi kolumnami, ku której opadały szerokie marmurowe schody, wyłożone czerwonym chodnikiem.

— Zaraz, ale dlaczego pokazują go nawalonego, skoro jest wirtualny?

— W ten sposób podwyższamy oglądalność.

— Z tego powodu rośnie mu oglądalność?

— Ależ nie jemu. Jaką oglądalność może mieć fala elektromagnetyczna? Rośnie oglądalność danego kanału. Dlaczego w wiadomościach, w najlepszym czasie antenowym, minuta kosztuje czterdzieści tysięcy? Wiedziałeś o tym?

— Teraz już wiem. A od dawna go… tego?

— Od kiedy tańczył w Rostowie. I zleciał ze sceny. Trzeba było to kodować w trybie awaryjnym. Pamiętasz, jak dawali dodatkową planszę? W czasie obróbki cyfrowej wszyscy pracowali już w respiratorach. No od tej pory zaczęliśmy stosować dyktę.

— A jak się robi twarz? — zapytał Tatarski. — Gesty, mimikę?

— Tak samo. Tyle że nie systemem magnetycznym, ale optycznym, Adaptive Optics. A do rąk mamy rękawiczki Cyber Glove. Odcięliśmy dwa palce i wszystko gra.

— Ej, panowie — odezwał się któryś z inżynierów. — Moglibyście się uciszyć? Arkasza znów ma skakać. Niech najpierw odpocznie.

— Co? — zapytał Arkasza, podnosząc się nieco w hamaku. — Całkiem wam już odbiło?

— Chodźmy — rzucił Morkowin.

Następne pomieszczenie, do którego Morkowin zaprowadził Tatarskiego, zwało się studiem wirtualnym. Mimo tej nazwy stały tam kamery i reflektory, które przyjemnie grzały. Studio było wielkim pokojem o zielonych ścianach i podłodze; kręcono w nim scenę z udziałem kilku facetów w modnej rustykalnej odzieży. Stojąc kręgiem wokół pustej przestrzeni, mężczyźni rzeczowo kiwali głowami, a jeden rozcierał w palcach dojrzały pszeniczny kłos. Morkowin objaśnił, że są to zamożni farmerzy i że taniej wypada nakręcenie ich na kodaku niż animacja.

— Mówimy im, gdzie mniej więcej mają patrzeć — powiedział — i kiedy zadawać pytania. Potem można ich zmontować, z kim się chce. Widziałeś Starship troopers? Gdzie desant kosmiczny walczy z żukami?

— Widziałem.

— To to samo. Tylko zamiast komandosów są farmerzy albo jakaś tam mała przedsiębiorczość, zamiast automatów — chleb i sól, a zamiast żuka — Ziuganow albo Lebiedź. Potem to łączymy, na tło dajemy Świątynię Chrystusa Zbawiciela albo kosmodrom Bajkonur, montujemy — i na antenę… Chodź, zajrzymy jeszcze do animacji komputerowej.

Studio animacji komputerowej, do którego prowadziły drzwi z wymyślnym napisem „Hala maszyn”, nie zrobiło na Tatarskim szczególnego wrażenia. Wrażenie zrobili natomiast dwaj mężczyźni z automatami, strzegący wejścia. Pomieszczenie wyglądało nieciekawie — był to pokój ze skrzypiącym parkietem i zakurzonymi tapetami w zielone gladiolusy, wyraźnie pamiętającymi jeszcze radzieckie czasy. Żadnych mebli tam nie było; na jednej ścianie wisiała kolorowa fotografia Gagarina z gołębiem w rękach, a pod drugą stały metalowe stelaże z mnóstwem jednakowych niebieskich pudeł, których jedyną ozdobą był przypominający płatek śniegu emblemat Silicon Graphics. Zewnętrznie pudła te niezbyt się różniły od aparatu, jaki Tatarski widział kiedyś w Draft Podium. Żadnych interesujących światełek czy wskaźników na nich nie było — tak samo mogła wyglądać jakaś banalna podstacja transformatorowa. Ale Morkowin zachowywał się niezwykle uroczyście.

— Azadowski mi mówił, że lubisz, jak życie ma wielkie cycki — powiedział. — No to tu masz największy. I jeżeli on cię na razie nie kręci, to tylko dlatego, że jesteś nieprzygotowany.

— Co to jest?

— Render-serwer 100/400. Silicon Graphics produkuje je specjalnie do tego celu — high end. Jak na amerykańskie standardy, w zasadzie są już przestarzałe, ale dla nas wystarczające. Zresztą cała Europa na takich zasuwa. Umożliwia to animację stu głównych polityków i czterystu pomniejszych.

— Odlotowy komputer — bez entuzjazmu powiedział Tatarski.

— To właściwie nie jest komputer. To sieć dwudziestu czterech komputerów, które obsługuje się jedną klawiaturą. W każdym są po cztery procesory, częstotliwość osiemset megaherców. Każdy blok po kolei liczy kadry, a cały system działa mniej więcej tak, jak bateria przeciwlotnicza z obrotowymi lufami. Amerykanie zdarli z nas nieprawdopodobną kupę szmalu. Ale co robić — kiedy się to wszystko zaczynało, nie mieliśmy takiego sprzętu. A teraz, jak sam rozumiesz, nigdy już mieć nie będziemy. A nawiasem mówiąc, Amerykanie to właśnie nasz główny problem. Robią z nami, co chcą.

— Jak to?

— Chodzi o megaherce. Najpierw z powodu Czeczenii obniżyli nam — dwieście. A tak naprawdę, oczywiście, z powodu ropociągu, sam rozumiesz. Potem za to, że ukradliśmy kredyt. I tak pod byle pretekstem. My, rzecz jasna, zwiększamy częstotliwość w nocy, ale oni w ambasadzie też oglądają telewizję. I jak tylko my ciut-ciut zwiększymy częstotliwość, oni ją odcinają albo przysyłają inspekcję. Krótko mówiąc, wstyd — hańba. Taki wielki kraj, a siedzimy na czterystu megahercach. A i to nie na naszych.

Morkowin podszedł do półki, wysunął z niej wąskie niebieskie pudełko i podniósł jego pokrywę; ukazał się ciekłokrystaliczny monitor oraz klawiatura z track ballem.

— Tą klawiaturą się obsługuje? — zapytał Tatarski.

— Coś ty! — machnął ręką Morkowin. — Żeby wejść do systemu, potrzebny jest dostęp. Wszystkie terminale są na górze. To po prostu monitor kontrolny — chcę zobaczyć, co animujemy.

Nacisnął kilka klawiszy i w dolnej części monitora ukazało się okno z migającym wskaźnikiem postępu i kilkoma dość zagadkowymi napisami: memory used 5184MB, time elapsed 23:11:12 i jeszcze coś drobnym drukiem. Potem wyskoczyła wydrukowana dużą czcionką ścieżka dostępu: C:/oligarchs/berezka/excesses/vo_pole/slalom.prg.

— Jasne — powiedział Morkowin. — To Bieriezowski w Szwajcarii.

Na ekranie zaczęły się ukazywać kwadraty z fragmentami kolorowego obrazu, jakby ktoś układał puzzle. Po kilku sekundach Tatarski ujrzał znajomą twarz, w której czerniało kilka dziur, gdzie jeszcze brakowało pikseli — szczególnie poruszyła go szalona radość, jaką promieniało prawe, już wypełnione pikselami oko.

— Na nartach sobie jeździ, sukinsyn — powiedział Morkowin. — A my tutaj wdychamy kurz.

— A dlaczego katalog „excesses”? Czy jazda na nartach to coś złego?

— Bo według scenariusza, zamiast tyczek z chorągiewkami na jego trasie stoją gołe tancerki — odparł Morkowin. — Jedne mają niebieskie kokardy, a inne czerwone. Dziewuchy filmowano na kodaku bezpośrednio na trasie. Zadowolone były jak cholera — to nie byle co, taki wyjazd do Szwajcarii za darmochę. Dwie do tej pory tam siedzą.

Wyłączył monitor, zamknął go i wsunął blok kontrolny na miejsce. Tatarskiemu przyszła do głowy niepokojąca myśl.

— Słuchaj — zapytał — w Ameryce jest to samo?

— Jasne. I zaczęło się o wiele wcześniej. Reagan był animowany już od drugiej kadencji. A Bush… Pamiętasz, jak stał przy śmigłowcu i pożyczka na łysinie ciągle mu się podnosiła na wietrze i powiewała? Po prostu arcydzieło. Uważam, że w grafice komputerowej nic się z tym nie da porównać. Ameryka…

— Czy to prawda, że u nas w polityce pracują ich copywriterzy?

— A to akurat bujda. Oni nawet dla siebie nie są w stanie wymyślić nic porządnego. Umiejętności analityczne, liczba punktów, efekty specjalne — tak. Ale to kraj pozbawiony duszy. Kreatorzy, którzy u nich robią w polityce, to zupełne gówno. Kandydatów na prezydenta dwóch, a zespół scenarzystów jeden. I pracują w nim tylko ci, których wywalono z Madison Avenue, bo szmal w polityce nędzny. Niedawno przeglądałem ich materiały przedwyborcze — włos się jeży. Jak jeden zacznie mówić o moście w przeszłość, to dwa dni później drugi na pewno powie o moście w przyszłość. Dla Boba Dole’a przerobiono po prostu reklamowe hasło Nike — z Just do it na Just dorit do it. A nic pozytywnego nie potrafią wymyślić oprócz loda w Gabinecie Oralnym… Nie, nasi scenarzyści biją ich na głowę. Tylko popatrz, jakie wyraziste charaktery. Jelcyn, Ziuganow, Lebiedź. Czechow. Trzy siostry. Tak że niech wszyscy, którzy mówią, że Rosja nie ma własnych brandów, udławią się tymi słowami. Mamy takie talenty, że nie powstydzimy się przed nikim. O, na przykład to, widzisz?

Wskazał na fotografię Gagarina. Tatarski przyjrzał się jej uważniej i zorientował się, że widnieje na niej nie Gagarin, ale generał Lebiedź w galowym mundurze, i że w rękach trzyma nie gołębia, ale białego królika z położonymi po sobie uszami. Fotografia do tego stopnia przypominała zdjęcie-pierwowzór, że wywoływała szczególne złudzenie optyczne: królik w rękach Lebiedzia w pierwszej chwili wydawał się nieprzyzwoicie utuczonym gołębiem.

— Zrobił to jeden młody górnik — powiedział Morkowin. — Na okładkę „Playboya”. A hasło do tego — „Rosja będzie piękna i tłusta”. Dla ubogich regionów jest to strzał w dziesiątkę. Przedtem ten chłopak jadał czasem tylko co drugi dzień, a teraz jest jednym z głównych kreatorów. Choć, co prawda, wszystko u niego kręci się wokół jedzenia… Pamiętasz, u Achmatowej: „Gdybyż się kiedyś ktoś chciał zaciekawić, z jakiego śmiecia…”.

— Zaczekaj — przerwał Tatarski. — Mam świetny pomysł. Zaraz go zanotuję.

Wyjął z kieszeni notes i zapisał:

Silicon Graphics/wielkie cycki — nowy emblemat.

Zamiast płatka śniegu — zarys ogromnego cycka, jakby rozdętego silikonem (niedbale przekreślony piórem, bo graphics). W spocie z cycka wypełza krzemoorganiczny robak i wygina się w kształt $ (model-species II). Do przemyślenia.

— Silny przypływ natchnienia? — zapytał Morkowin. — Zazdroszczę ci. No dobra, koniec wycieczki. Chodźmy do bufetu.

W bufecie nadal było pusto. Wciąż chodził telewizor bez fonii, a na stole pod nim stała niedopita butelka Smirnoff citrus twist i dwie szklanki. Morkowin napełnił je, w milczeniu trącił się z Tatarskim i wypił. Tatarski po wycieczce odczuwał jakiś niejasny niepokój.

— Jednej rzeczy tu nie rozumiem — powiedział. — Powiedzmy, że co— pywriterzy piszą im wszystkim teksty. Ale kto za te teksty odpowiada? Skąd bierzemy tematy i w jaki sposób ustalamy, jaki kierunek przybierze jutro polityka narodowościowa?

— Wielki.biznes — zwięźle odparł Morkowin. — Słyszałeś o oligarchach?

— Aha. I co, oni się zbierają i decydują? A może przysyłają koncepcje na piśmie?

Morkowin zatkał kciukiem szyjkę butelki, potrząsnął nią i zaczął się wpatrywać w bąbelki — widocznie coś go fascynowało w tym widoku. Tatarski w milczeniu czekał na odpowiedź.

— No, jak oni mogą się gdzieś zbierać — przemówił wreszcie Morkowin — skoro ich wszystkich produkuje się piętro wyżej? Sam przecież dopiero co widziałeś Bieriezowskiego.

— Aha — z namysłem odrzekł Tatarski. — No tak, oczywiście. A kto pisze scenariusze do oligarchów?

— Copywriterzy. Wszystko tak samo, tylko na innym piętrze.

— Aha. A jak my wybieramy, co ci oligarchowie postanowią?

— Na podstawie sytuacji politycznej. To się przecież tylko tak mówi: „wybieramy”. W rzeczywistości specjalnego wyboru nie ma. Wszędzie tylko żelazna konieczność. I dla tych, i dla tamtych. Zresztą dla mnie i dla ciebie też.

— To co, żadnych oligarchów też nie ma? Ale przecież mamy na dole tablicę — „Komitet Międzybankowy”…

— To po to, żeby nas gliny szanowały — odparł Morkowin — i nie pchały się ze swoją ochroną. Jesteśmy komitetem międzybankowym, fakt, ale wszystkie te banki są międzykomitetowe. Tak to jest.

— Rozumiem — powiedział Tatarski. — Chyba rozumiem… To znaczy zaraz, zaczekaj… Z tego wynika, że tamci decydują o tych, a ci… Ci decydują o tamtych. Ale wobec tego jak… Chwileczkę… To na czym się opierają wszyscy?

Nie zdążywszy dokończyć zdania, zawył z bólu — Morkowin z całej siły uszczypnął go w dłoń — tak mocno, że nawet zdarł kawałeczek skóry.

— A o tym — powiedział, pochylając się nad stołem i zaglądając Tatarskiemu w oczy mrocznym spojrzeniem — nigdy nawet nie myśl. Nigdy, rozumiesz?

— Ale jak? — zapytał Tatarski, czując, że ból właśnie odepchnął go znad skraju jakiejś głębokiej i ciemnej przepaści. — Jak można o tym nie myśleć?

— Jest taka technika — powiedział Morkowin. — Uświadamiasz sobie jak gdyby, że za chwilę przyjdzie ci do głowy ta myśl, i natychmiast się szczypiesz albo kłujesz czymś ostrym. W rękę, w nogę — nieważne. Najlepiej tam, gdzie jest więcej zakończeń nerwowych. Tak jak pływak szczypie się w łydkę, kiedy chwyci go skurcz. Żeby nie utonąć. I później stopniowo wokół tej myśli wytworzy ci się jakby odcisk i będziesz mógł bez szczególnych problemów omijać ją z daleka. I powoli się przyzwyczaisz. Siódme piętro opiera się na szóstym, szóste opiera się na siódmym, i wszędzie, w każdym konkretnym punkcie i w każdym konkretnym momencie, istnieje określona wytrzymałość. A jak ci się nawali kupa spraw — powąchasz sobie koki i przez cały dzień będziesz problemy konkretne rozwiązywał w biegu. Na problemy abstrakcyjne nie zostanie ci czasu.

Tatarski jednym haustem wypił resztkę wódki i kilka razy uszczypnął się w udo. Morkowin uśmiechnął się smutno.

— Taki Azadowski — powiedział. — Dlaczego on trzęsie całym tym interesem? A dlatego, że nawet mu do głowy nie przyjdzie, że w tym wszystkim jest coś dziwnego. Tacy ludzie rodzą się raz na sto lat. A on, można powiedzieć, ma wyczucie życia na skalę międzynarodową…

— Dobrze — rzekł Tatarski i jeszcze raz uszczypnął się w nogę. — Ale przecież z pewnością nie wystarczy tylko wszystkim trząść, trzeba jeszcze regulować, prawda? Przecież społeczeństwo to rzecz skomplikowana. Czy przy regulowaniu stosuje się jakieś zasady?

— Zasada jest bardzo prosta — odparł Morkowin. — Żeby wszystko w społeczeństwie przebiegało normalnie, musimy tylko regulować wielkość masy pieniężnej, która jest w naszym posiadaniu. A wtedy cała reszta automatycznie potoczy się właściwym trybem. Dlatego też do niczego nie wolno się wtrącać.

— Jak się tę wielkość reguluje?

— Żebyśmy ją mieli maksymalną.

— I to wszystko?

— Oczywiście. Jeżeli masa pieniędzy jest maksymalna, to znaczy, że wszystko potoczyło się utartym torem.

— Tak — powiedział Tatarski. — To logiczne. Ale ktoś przecież musi tym dowodzić, prawda?

— Dziwnie ci się śpieszy, żeby wszystko zrozumieć — nachmurzył się Morkowin. — Mówiłem ci, zaczekaj. To jest, bracie, wielki problem — zrozumieć, kto tym dowodzi. Na razie powiem ci tak: światem rządzi nie „ktoś”, ale „coś”. Określone czynniki i bodźce, do których poznania jeszcze nie dorosłeś. Chociaż, Wawan, nie wiedzieć o nich po prostu nie możesz. Widzisz, co za paradoks…

Morkowin umilkł i nad czymś się zadumał. Tatarski zapalił papierosa — nie chciało mu się więcej rozmawiać. Tymczasem w bufecie zjawił się nowy gość, którego Tatarski od razu poznał — był to znany komentator telewizyjny Farsuk Sejful-Farsiejkin. W naturze wyglądał o wiele starzej niż na ekranie. Najwyraźniej wracał z nagrania; twarz pokrywały mu grube krople potu, a słynne pince-nez tkwiło na nosie jakoś krzywo. Tatarski pomyślał, że Farsiejkin od razu rzuci się do bufetu i zamówi wódkę, ale ten podszedł do ich stolika.

— Można włączyć fonię? — zapytał, wskazując na telewizor. — Ten klip robił mój synek. A ja go jeszcze nie widziałem.

Tatarski podniósł wzrok. Na ekranie działo się coś dziwnie znanego: na polanie wśród brzozowego zagajnika stał chór marynarzy o nieco podejrzanym wyglądzie (Tatarski od razu rozpoznał Azadowskiego — znajdował się w samym środku grupy i tylko na jego szyi błyszczał medalik). Marynarze, objęci za ramiona, kołysząc się z boku na bok, niedosłyszalnie wtórowali żółtowłosemu soliście, wyglądającemu jak Jesienin do sześcianu. Początkowo Tatarski sądził, że solista stoi na pniu gigantycznej brzozy, ale widząc idealnie cylindryczny kształt owego pnia i namalowane na nim małe cytrynki, domyślił się, że to wielokrotnie powiększona puszka soft-drinka, pomalowana a la brzoza, a może a la zebra. Wylizane do blasku szczegóły świadczyły o tym, że spot jest bardzo kosztowny.

„Bom-bom-bom” — nucili głucho rozkołysani marynarze. Solista wyciągnął rękę od serca do kamery i zaśpiewał:

Szczodrze poiła Mnie ojczyzna Brzozowym spriteem, Brzozowym spriteem!

Tatarski gwałtownym ruchem rozgniótł papierosa w popielniczce.

— Dranie — powiedział.

— Kto? — zapytał Morkowin.

— Żebym to ja wiedział… Słuchaj, do jakiego działu chcą mnie skierować?

— Masz być starszym kreatorem w wydziale „kompromatów” — materiałów kompromitacyjnych. A poza tym będziesz pod ręką w razie pilnych spraw. Tak że teraz musimy się nawzajem wspierać. Jak ci tutaj marynarze. Ramię w ramię… Przepraszam, stary, że cię w to wplątałem. Bo przecież zwykły zjadacz chleba ma lżejsze życie, każdy to wie. Taki zjadacz chleba to nawet myśli, że są różne kanały telewizyjne, jakieś tam telekompanie… No, ale dlatego właśnie jest zwykłym zjadaczem chleba.

Wątek islamski

Często się tak zdarza — przejeżdżasz sobie białym mercedesem obok przystanku autobusowego, widzisz ludzi, Bóg wie jak długo z wściekłością czekających na autobus, i nagle spostrzegasz, że któryś z nich patrzy na ciebie ponuro i chyba nawet z zawiścią. I przez sekundę wierzysz, że ten ukradziony jakiemuś Niemcowi pojazd, jeszcze nie do końca przepchnięty przez komorę celną bratniej Białorusi, ale już podejrzanie grzechoczący silnikiem z przebitymi numerami, naprawdę jest zdobyczą, świadczącą o całkowitym i ostatecznym zwycięstwie nad życiem. I przeszywa cię fala gorącego dreszczu; dumnie odwracasz twarz od stojących na przystanku i myślisz w głębi serca, że nie na próżno przeszedłeś przez wiadomo co i że życie ci się udało.

Tak działa w naszych duszach wow-czynnik analny. Ale Tatarskiemu za nic się nie udawało odczuć jego rozkosznego łaskotania. Być może przyczyną była jakaś szczególna, podeszczowa apatia przedstawicieli klasy średniej, kulących się na swoich przystankach. A może po prostu Tatarski był zbyt zdenerwowany — czekał go pokaz jego prac, na którym miał być obecny sam Azadowski. Mogło też chodzić o zakłócenia, jakie ostatnio dawały się zauważyć na socjalnym radarze w jego duszy.

Jeżeli spojrzeć na to, co się dzieje, z punktu widzenia animacji, myślał, oglądając pojazdy sąsiadów z korka, to wszystkie pojęcia zostały u nas wywrócone do góry podszewką. Dla niebiańskiego Silicona, animującego cały ten świat, poobijany zaporożec jest zadaniem o wiele trudniejszym niż nowe bmw, na które przez trzy lata chuchano i dmuchano w tunelach aerodynamicznych. Toteż cała rzecz zasadza się na kreatorach i copywriterach. Ale jakaż gadzina napisała ten scenariusz? I kim jest ów widz, który żre swoją pizzę, patrząc na ekran? A przede wszystkim, czy dzieje się to tylko po to, żeby jakieś tłuste ponadświa— towe cielsko nastukało sobie coś w rodzaju forsy na czymś w rodzaju reklamy? Na to wygląda. Wiadomo przecież, że wszystko na świecie opiera się na podobieństwie…

Korek zaczął się wreszcie przerzedzać. Tatarski włączył radio. Wnętrze auta wypełnił nosowy, przeciągły głos, przypominający buczenie w kominie:

Ani modły na ekranie,
Ani program „Trzecim okiem”
Nie uwolnią nas od drani,
Co ukradli gaz i ropę!

Studio reklamy Rosyjskiego Radia

Infernalna wesołość, brzmiąca w owym głosie, nie pozostawiała cienia wątpliwości, że sam mówiący jest nie byle kim wśród wzmiankowanych drani. Tatarski nerwowo wyłączył radio i wcisnął sprzęgło. Humor miał zupełnie zepsuty; zapragnął żywego ludzkiego ciepła. Wyjechał z szeregu aut w kierunku przystanku autobusowego i nacisnął hamulec. Stłuczona boczna szyba wiaty przystankowej zaklejona była plakatem reklamowym kanału telewizyjnego STS z alegorycznym przedstawieniem czterech grzechów śmiertelnych, trzymających w rękach piloty. Na ławce pod wiatą siedziała zastygła w bezruchu staruszka z koszem na kolanach i kędzierzawy facet około czterdziestki w przepo— conym wojskowym waciaku i z butelką piwa w ręce. Widząc, że facet ma w sobie jeszcze sporo witalności, Tatarski opuścił szybę i wysunął łokieć na zewnątrz.

— Przepraszam, panie wojskowy — odezwał się — nie wie pan, gdzie tu jest sklep z koszulami męskimi?

Mężczyzna podniósł na niego wzrok. Zapewne wszystkiego się domyślił, bo nagle jego oczy powlekły się zimną białą wściekłością. Krótka wymiana spojrzeń zawierała w sobie ogromny ładunek informacji — Tatarski zrozumiał, że facet zrozumiał. Ten zaś, najwyraźniej, zrozumiał nawet to, że Tatarski zrozumiał, iż został zrozumiany.

— Pod Kandaharem był jeszcze większy odlot — odezwał się facet.

— Przepraszam, co pan powiedział?

— Co powiedziałem, to powiedziałem — odparł mężczyzna, ujmując butelkę za szyjkę. — Pod Kandaharem był jeszcze większy odlot. A przepraszać nawet nie próbuj.

Coś podpowiedziało Tatarskiemu, że facet idzie w stronę jego samochodu bynajmniej nie po to, by wskazać drogę do sklepu, więc wcisnął gaz do dechy. Przeczucie go nie zawiodło — sekundę później w tylną szybę coś mocno uderzyło i szkło pokryło się siatką pęknięć, po której pociekła w dół biała piana. Czując nagły przypływ adrenaliny, Tatarski ostro przyśpieszył. A to bydlak, pomyślał, oglądając się. Słusznie się takich wsadza do pierdla.

Kiedy zaparkował na dziedzińcu Komitetu Międzybankowego, obok jego auta zatrzymał się czerwony range-rover, ostatni model z odlotowymi reflektorami na dachu i wesołym rysunkiem na drzwiach: wschód słońca nad prerią i głowa Indianina w pióropuszu. Ciekawe, kto jeździ taką bryką? — pomyślał Tatarski i zaczekał chwilę przy drzwiczkach.

Z range-rovera wylazł tłustawy niski mężczyzna w ostentacyjnie kosztownym garniturze w paski, odwrócił się i Tatarski ze zdumieniem rozpoznał w nim Saszę Bloo — roztył się, jeszcze bardziej wyłysiał, ale na twarzy miał wciąż ten sam grymas dręczącego niezrozumienia.

— Sasza — odezwał się Tatarski — to ty?

— To ja, Wawan — odparł Sasza Bloo. — Też tu pracujesz? W kompro— macie?

— Skąd wiesz?

— Od tego wszyscy zaczynają. Dla nabrania wprawy. Bo kadra kreatywna jest niezbyt duża. Wszyscy się znają. Więc jeżeli cię wcześniej nie widziałem, a teraz parkujesz przy tym skrzydle, to znaczy, że jesteś w dziale kompromatu. A i to od jakichś dwóch tygodni, nie dłużej. To oczywiste, drogi Watsonie.

— Już od miesiąca — powiedział Tatarski. — A ty kim tu jesteś?

— Ja? Kierownikiem działu rosyjskiej idei. W oficynie. Jak będziesz miał jakieś pomysły, to wpadnij.

— Mało byś miał ze mnie pożytku — odparł Tatarski. — Próbowałem coś wymyślić, ale nic z tego. Mógłbyś pojechać za miasto, popytać chłopów.

Sasza Bloo skrzywił się z niezadowoleniem.

— Próbowałem na początku — powiedział. — Nalejesz takiemu kielicha, popatrzysz w oczy, a on ci na to: „A wypierdalaj w podskokach, mercedesie zajebany”. Niczego bardziej odlotowego niż mercedes nawet sobie wyobrazić nie mogą… I wszystko takie destrukcyjne… To twój?

Pytanie dotyczyło samochodu Tatarskiego.

— Mój — odpowiedział ten z godnością.

— Jasne — rzekł Sasza Bloo, zamykając drzwi range-rovera. — Czterdzieści minut wstydu i już jesteś w pracy. Ale nie wpadaj w kompleksy. Wszystko jeszcze przed tobą.

Kiwnął głową i w podrygach pobiegł do wejścia, wymachując grubą, zatłuszczoną, kartonową teczką. Tatarski odprowadził go długim spojrzeniem, potem popatrzył na tylną szybę swojego auta i wyjął notes.

Najgorsze jest to — zapisał na ostatniej stronicy — że ludzie budują stosunki międzyludzkie na czczej gadaninie, w której chciwie, chytrze i bezlitośnie przemycają swój impuls analny w nadziei, że dla kogoś stanie się on oralnym. Jeżeli tak się zdarza, człowiek wpada w orgiastyczny dygot i przez kilka sekund czuje tak zwany puls życia.

Azadowski i Morkowin siedzieli w sali projekcyjnej od samego rana. Przed wejściem spacerowało kilku ludzi, którzy gadali o polityce i zaciekle wymyślali na rząd. Tatarski uznał, że są to copywriterzy z działu polityki, praktykujący korporacyjną bezczynność. Wzywano ich po jednym; spędzali z szefami przeciętnie po dziesięć minut, a sprawy, które tam rozstrzygano, były wyraźnie wagi państwowej. Tatarski domyślił się tego, kilka razy bowiem dobiegł go z sali głos Jelcyna, włączony na maksymalną głośność. Za pierwszym razem zadudnił ze zdziwieniem:

— Po co nam tylu pilotów? Potrzebujemy jednego, ale gotowego na wszystko! Mój wnuczek gra w Play Station; jak na to popatrzyłem, to od razu zrozumiałem…

Za drugim razem puszczono pewnie fragment orędzia do narodu, bo głos Jelcyna był uroczysty i miarowy:

— Po raz pierwszy od wielu dziesięcioleci ludność Rosji znów ma możliwość wyboru pomiędzy sercem a rozumem…

Jeden projekt odrzucono, co było widać z miny wychodzącego z sali wysokiego wąsatego mężczyzny z wczesną siwizną, który trzymał w rękach purpurowy skoroszyt ze złotym napisem „Car”. Potem w sali projekcyjnej zabrzmiała muzyka — najpierw długo brząkała bałałajka i ktoś głośno wykrzykiwał „U-ha!”, a potem dał się słyszeć wysoki głos Azadowskiego:

— Won z tym w cholerę! Zdejmujemy z anteny. Według mnie, już lepszy byłby Lebiedź. Przynajmniej nie jest łysy. Następny.

Kolej Tatarskiego nadeszła nieprędko — był ostatni. Zaciemniona sala, w której czekał Azadowski, odznaczała się ponurą elegancją, ale wyglądała nieco archaicznie, jakby ją urządzono jeszcze w latach trzydziestych czy czterdziestych. Tatarski wszedł, nie wiadomo po co się pochylił, truchcikiem dobiegł do pierwszego rzędu i przycupnął na brzeżku krzesła po lewicy Azadowskiego, który wypuszczał strugi dymu w promień wideoprojektora. Azadowski uścisnął Tatarskiemu rękę, nie patrząc — był wyraźnie w złym humorze. Tatarski wiedział dlaczego — Morkowin wyjaśnił mu to jeszcze poprzedniego dnia.

— Obniżyli nam do trzystu — powiedział ponuro. — Za Kosowo. Pamiętasz, jak za komuny brakowało masła? A teraz brakuje czasu maszynowego. Jakieś fatum prześladuje ten kraj w całej jego historii. Azadowski teraz osobiście ogląda wszystkie propozycje. Na główny render puszczają tylko na podstawie pisemnego rozporządzenia, więc musisz się postarać.

Tatarski po raz pierwszy zobaczył, jak wygląda tak zwana sylwetka, czyli niezanimowany szkic. Gdyby sam nie był autorem scenariusza, nigdy by się nie domyślił, że zielony kontur, poprzecinany cienkimi żółtymi przerywanymi liniami, to jest stół, na którym rozłożono grę monopol. Pionki były jednakowymi czerwonymi strzałkami, a kości do gry — dwiema niebieskimi plamkami. W dolnej części ekranu parami wyskakiwały cyfry od jedynki do szóstki, emitowane przez generator liczb losowych, i ruchy pionków odpowiadały liczbie wyrzuconych oczek — grę zrobiono uczciwie. Ale samych graczy na razie nie było: zamiast nich przy stole siedziały manekiny z przecinających się linii z kółkami-zawiasami. Widoczne były tylko twarze sklecone z wie— loboków — broda Salmana Radujewa wyglądała niczym ruda cegła, przymocowana w dolnej części twarzy, a Bieriezowskiego można było rozpoznać jedynie po liliowych trójkątach ogolonych policzków. Jak się tego należało spodziewać, wygrywał Bieriezowski.

— Tak — przemówił, potrząsając kośćmi w zielonych strzałkach palców — z monopolem mamy w matuszce Rosji problemy. Kupisz parę ulic, a potem się okazuje, że mieszkają tam ludzie.

Radujew zaśmiał się.

— To nie tylko w Rosji. Tak jest wszędzie. I powiem ci więcej, Borys; ludzie nie tylko tam mieszkają, ale często jeszcze myślą, że to są ich ulice.

Bieriezowski rzucił kości. Znów wypadły mu dwie szóstki.

— To nie całkiem tak — powiedział. — W obecnych czasach ludzie dowiadują się o tym, co myślą, z telewizji. Dlatego też, jeśli chcesz kupić parę ulic i nie obudzić się z ręką w nocniku, musisz najpierw zrobić tak, żeby nad tymi ulicami sterczała twoja wieża telewizyjna.

Rozległ się pisk i na rogu stołu pojawiła się animowana wstawka: wojskowy radiotelefon z długą anteną. Radujew uniósł go, przyłożył do zarysu głowy, coś krótko powiedział po czeczeńsku i odstawił na miejsce.

— Sprzedaję swojego prezentera telewizyjnego — powiedział i pstryknięciem posłał pionek na środek stołu. — Nie lubię telewizji.

— Kupuję — szybko rzucił Bieriezowski. — Dlaczego nie lubisz telewizji?

— Zbyt często zachodzi tam zetknięcie się moczu ze skórą. Jak tylko włączę telewizor, od razu mocz zaczyna się stykać ze skórą.

— Ale przecież nie z twoją skórą, Salman.

— No właśnie — z irytacją odrzekł Radujew. — To dlaczego styka się w mojej głowie? Co to, nie ma Już innego miejsca?

W górnej części twarzy Bieriezowskiego ukazał się prostokąt z precyzyjną animacją oczu. Oczy niespokojnie zerknęły na Radujewa, kilka razy mrugnęły i prostokąt zniknął.

— A właśnie, czyj to mocz? — powtórzył Radujew takim tonem, jakby ta myśl dopiero co przyszła mu do głowy.

— Daj spokój, Salman — ugodowo powiedział Bieriezowski. — Graj. Teraz twój ruch.

— Chwileczkę, Borys. Chcę wiedzieć, czyj mocz i skóra stykają się w mojej głowie, kiedy oglądam twoją telewizję.

— Dlaczego moją?

— Kineskop przechodzi przez moją planszę, więc za kineskop odpowiadam ja. Sam tak mówiłeś. Prawda? To znaczy, że jeżeli na twoich polach są sami prezenterzy, ty odpowiadasz za telewizję. No to powiedz, czyj mocz pluszcze mi w głowie, kiedy ją oglądam?

Bieriezowski podrapał się w brodę.

— Mocz jest twój, Salman — powiedział stanowczo.

— Dlaczego?

— A czyj miałby być? Sam pomyśl. Za twoją odwagę nazywają cię.człowiekiem z kulą w głowie”. Myślą, że ktoś, kto by się odważył oblać cię moczem, kiedy oglądasz telewizję, długo by nie pożył.

— Masz rację.

— No więc, Salman, to jest twój mocz.

— A w jaki sposób on trafia do mojej głowy, kiedy oglądam telewizję? Pompuje się do głowy z pęcherza moczowego?

Bieriezowski sięgnął po kości, ale Radujew nakrył je dłonią.

— Wytłumacz mi to — zażądał. — Potem będziemy grać dalej.

Na czole Bieriezowskiego ukazał się animowany kwadracik z głęboką zmarszczką.

— Dobrze — powiedział — spróbuję ci wytłumaczyć.

— Mów.

— Kiedy Allach stworzył ten świat — zaczął Bieriezowski, szybko spoglądając w górę — najpierw go zamyślił. A dopiero potem przyszła pora na przedmioty. Wszystkie święte księgi mówią, że na początku było słowo. Co to oznacza w języku prawniczym? W języku prawniczym to oznacza, że w pierwszej kolejności Allach stworzył pojęcia. Prymitywne przedmioty to już sprawa ludzi, a Allach — znów szybko popatrzył w górę — ma zamiast nich idee. Czyli, Salman, kiedy oglądasz w telewizji reklamę podpasek i pampersów, masz w głowie nie płynny ludzki mocz, ale pojęcie moczu. Idea moczu styka się z pojęciem skóry. Rozumiesz?

— Ekstra — rzekł Radujew w zamyśleniu. — Ale nie do końca zrozumiałem. W mojej głowie stykają się idea moczu i pojęcie skóry. Tak?

— Tak.

— A Allach ma zamiast rzeczy idee. Tak?

— Tak — powiedział Bieriezowski i zasępił się.

Na jego wygolonych do niebieskości policzkach pojawiły się animowane wstawki z napiętymi szczękami.

— To znaczy, że w mojej głowie zachodzi zetknięcie się moczu Allacha ze skórą Allacha, niech będzie błogosławione jego imię. Tak?

— Zapewne można i tak powiedzieć — odparł Bieriezowski i na jego czole znów ukazała się wstawka ze zmarszczką. (Tatarski opisał to miejsce w scenariuszu słowami: „Bieriezowski czuje, że rozmowa zmierza w złym kierunku”).

Radujew pogładził rudą cegłę brody.

— Słusznie mówił Al-Halladż — powiedział. — Największym cudem jest człowiek, który nie widzi wokół siebie cudów. Ale powiedz mi, dlaczego to się zdarza tak często? Kiedyś, o ile pamiętam, mocz zetknął się ze skórą siedemnaście razy w ciągu godziny.

— A, to pewnie do sprawozdania dla Instytutu Gallupa — pobłażliwie odrzekł Bieriezowski. — Najpierw się nakradli, a potem zamykali budżet. A co w tym złego? Ile czasu sprzedamy, tyle razy dostarczymy.

Sylwetka Radujewa pochyliła się nad stołem.

— Zaraz, zaraz. Chcesz powiedzieć, że ile dadzą ci pieniędzy, tyle razy mocz zetknie się ze skórą?

— No tak.

— I ty decydujesz o tym osobiście?

— Naturalnie — odparł Bieriezowski. — Oczywiście nie wchodzę w szczegóły, ale jestem ostatnią instancją. A co?

— I zamierzasz robić to nadal?

— Oczywiście — oświadczył Bieriezowski. — Wszystko zależy od człowieka. U jednych mocz styka się ze skórą, a u innych schodzi się bilans pieniężny.

Sylwetkę Radujewa zakryła wstawka z dość prymitywnie zarysowanym tułowiem w jordańskim mundurze wojskowym. Radujew sięgnął za oparcie krzesła, wyciągnął kałasznikowa i wycelował w twarz swego rozmówcy.

— Salmanczyk, coś ty? — cicho zapytał Bieriezowski, odruchowo podnosząc ręce do góry.

— Mówisz, że Allach najpierw stworzył pojęcia — powiedział Radujew. — No więc, wedle wszelkich pojęć, człowiek, który za pieniądze gotów jest bryzgać moczem na skórę Allacha, nie powinien plugawić tej ziemi.

Wstawka z jordańskim tułowiem znikła, na ekran powróciły cienkie linie szkieletu, a kałasznikow zamienił się w rozkołysaną przerywaną linię. Górna część głowy Bieriezowskiego, której dotykała owa linia, znikła za wstawką z mechatym sokratejskim czołem, w jednej chwili pokrytym grubymi kroplami potu.

— Spokojnie, Salmanczyk, spokojnie — odezwał się Bieriezowski. — Dwaj ludzie z kulą w głowie przy jednym stole to już byłaby przesada. Nie denerwuj się.

— Jak to nie denerwuj się? Każdą kroplę moczu, którą uroniłeś na skórę Allacha, zmyjesz wiadrem własnej krwi, taka jest moja odpowiedź.

W zmrużonych oczach Bieriezowskiego odbił się szaleńczy wysiłek umysłowy. W scenariuszu tak właśnie było napisane: „szaleńczy wysiłek umysłowy”, i Tatarski nie umiał sobie nawet wyobrazić, dzięki jakiej technologii animatorzy osiągnęli tak absolutną precyzję.

— Posłuchaj — powiedział Bieriezowski — zaraz zacznę się bać. Moja głowa nie jest opancerzona, to fakt. Ale twoja też nie, jak dobrze wiesz. A tu jest wszędzie moja piechota… Aha… To właśnie powiedzieli ci przez radio.

Radujew roześmiał się.

— W piśmie „Forbes” napisali, że ty wszystko chwytasz w lot. Ale każdy, kto wszystko chwyta w lot, pisze dalej „Forbes”, musi być przygotowany na to, że kiedyś w lot pochwycą jego samego. Twoja piechota odpoczywa.

— Prenumerujesz „Forbes”?

— A bo co? Czeczenia to teraz część Europy.

— Skoro jesteś taki kulturalny, to czemu łapiesz za broń? — burknął z irytacją Bieriezowski. — Pogadajmy jak dwaj Europejczycy, bez tych bandyckich numerów.

— No dobra.

— Powiedziałeś, że każdą kroplę moczu będę zmywał wiadrem krwi.

— A no powiedziałem — z godnością potwierdził Radujew. -1 powtórzę to.

— Ale przecież moczu nie da się zmyć krwią. Krew to nie Omo.

(Tatarskiemu przyszło do głowy, że zdanie: „Moczu nie da się zmyć krwią”, to wspaniałe hasło reklamowe promujące Omo, ale krępował się wyjmować notes przy Azadowskim).

— To prawda — przytaknął Radujew.

— A poza tym zgodzisz się ze mną, że nic na świecie nie dzieje się bez woli Allacha?

— Zgodzę.

— Dobra, jedźmy dalej. Czy ty naprawdę myślisz, że mógłbym… mógłbym… no, że mógłbym zrobić to, co zrobiłem, gdyby to nie było wolą Allacha?

— Nie.

— Jedźmy jeszcze dalej — ciągnął pewnym głosem Bieriezowski. — Spróbuj spojrzeć na to tak: ja jestem po prostu narzędziem w rękach Allacha, a co i dlaczego czyni Allach, to nie na ludzki rozum. A poza tym, gdyby to nie było wolą Allacha, nie zgromadziłbym wszystkich wież telewizyjnych i wszystkich prezenterów na swoich trzech polach.

— Tak.

— Masz jeszcze coś do dodania?

Radujew szturchnął Bieriezowskiego lufą w czoło.

— Mam — powiedział. — Pojedziemy jeszcze dalej. Powiem ci, co mówią w naszej wiosce starzy ludzie. Wedle zamysłu Allacha, ten świat powinien być jak rozpływająca się w ustach malina. A ludzie tacy jak ty w swej pazerności obrócili go w mocz, który styka się ze skórą. Może i było wolą Allacha, żeby na świecie pojawili się tacy jak ty. Ale Allach jest miłosierny i dlatego jego wolą jest również to, żeby rozwalić ludzi, przez których życie nie wydaje się maliną. A po rozmowie z tobą nie wydaje mi się ono maliną, ale moczem, który przeżarł mi cały mózg, no nie? Dlatego optymalnym rozwiązaniem dla ciebie będzie, jeśli się pomodlisz.

Bieriezowski westchnął.

— Widzę, że solidnie się przygotowałeś do tej rozmowy. No dobra. Załóżmy, że popełniłem błąd. Jak mogę go zmazać?

— Zmazać? Zmazać taką obelgę? Nie wiem. Musisz zrobić jakiś dobry uczynek.

— Na przykład jaki?

— Nie wiem — powtórzył Radujew. — Zbudować meczet. Albo medresę. Ale musi to być bardzo duża medresa. Taka, żeby można w niej było wymodlić odpuszczenie grzechu, jaki popełniłem, siadając do stołu z człowiekiem, który plugawi moczem skórę Niepojętego.

— Jasne — powiedział Bieriezowski, opuszczając trochę ręce. — A konkretnie jak duża?

— Myślę, że pierwsza wpłata powinna wynosić jakieś dziesięć milionów.

— Nie za dużo?

— Nie wiem, czy to dużo, czy mało — przebiegle powiedział Radujew, gładząc brodę — albowiem kategorie „dużo” i „mało” poznajemy przez porównanie. Ale podjeżdżając do mojego sztabu, zauważyłeś pewnie stado kozłów?

— Zauważyłem. A co to ma do rzeczy?

— Dopóki te dwadzieścia milionów nie wpłynie na moje konto w Banku Islamskim, będziemy cię co godzina siedemnaście razy zanurzać w beczce z koźlim moczem i ten mocz będzie się stykać z twoją skórą, a ty będziesz się zastanawiał, czy to dużo, czy mało — siedemnaście razy na godzinę.

— Ej, ej, ej — odezwał się Bieriezowski, opuszczając ręce. — Coś ty? Dopiero co była mowa o dziesięciu milionach.

— Zapomniałeś o łupieżu.

— Słuchaj, Salmanczyk, tak się nie załatwia interesów.

— Chcesz zapłacić jeszcze dziesięć za zapach potu? — zapytał Radujew i potrząsnął automatem. — Chcesz?

— Nie, Salman — odrzekł ze znużeniem Bieriezowski. — Za zapach potu płacić nie chcę. A propos, kto nas tutaj filmuje ukrytą kamerą?

— Jaką kamerą?

— A co to za teczka na parapecie? — Bieriezowski szturchnął palcem w ekran.

— Ach, ty szejtanie — wymamrotał Radujew i podniósł automat.

Przez ekran przeleciał biały zygzak, obraz zaczął śnieżyć i w sali zapaliło się światło.

Azadowski parsknął i popatrzył na Morkowina.

— No i jak? — nieśmiało zapytał Tatarski.

— Powiedz mi, gdzie ty pracujesz? — z odrazą zapytał Azadowski. — W dziale public relations Łogowazu? Czy u mnie w grupie kompromatu?

— W grupie kompromatu — odrzekł Tatarski.

— Jakie miałeś zadanie? Scenariusz negocjacji Radujewa z Bierie— zowskim, w którym Bieriezowski przekazuje czeczeńskim terrorystom dwadzieścia milionów dolarów. A ty coś napisał? Że przekazuje? Nie, że buduje meczet! Dobrze jeszcze, że nie Świątynię Chrystusa Zbawiciela. Gdyby nie to, że sami tego Bieriezowskiego robimy, mógłbym pomyśleć, że on ci płaci. A Radujew? W twoim scenariuszu to po prostu jakiś profesor teologii! Czyta pisma, o których nawet ja nie słyszałem.

— Ale przecież musi być jakaś logika rozwoju wydarzeń…

— Mnie nie jest potrzebna logika, tylko kompromat. A to nie jest żaden kompromat, to jest gówno. Jasne?

— Jasne — odrzekł Tatarski, spuszczając głowę.

Azadowski trochę się udobruchał.

— Ale tak w ogóle — oznajmił — ma to pewne plusy. Po pierwsze — budzi nienawiść do telewizji. Ma się ochotę oglądać ją i nienawidzić, oglądać i nienawidzić. Po drugie — monopol. Sam to wymyśliłeś?

— Sam. — Tatarski nabrał nieco otuchy.

— To jest dobre. Terrorysta i oligarcha dzielą majątek narodowy przy stole do gry… Plebs aż zawyje ze złości.

— Ale czy nie za bardzo… — wtrącił się Morkowin, lecz Azadowski mu przerwał.

— Nie. Najważniejsze, żeby ludzie mieli czymś zajęte głowy i żeby emocje się wypalały. Więc ten pomysł z monopolem jest niezły. Podniesie nam oglądalność wiadomości co najmniej o pięć procent. To znaczy, minutę w najlepszym czasie antenowym… — Azadowski wyjął z kieszeni kalkulator i zaczął coś obliczać. —…podwyższy o jakieś dziewięć tysięcy — powiedział wreszcie. — A co będziemy mieć za godzinę? Mnożymy przez siedemnaście… W porządku. Tak zrobimy. Krótko mówiąc, niech grają w monopol, a reżyserowi każ zrobić przebitki: kolejki w kasach oszczędności, górnicy, staruszki, głodne dzieciaczki, ranni żołnierze. I tak dalej w tym duchu. Tylko usuń ten kawałek z prezenterami, bo musielibyśmy w odpowiedzi podnieść wrzask. Lepiej zrób w tym monopolu pionek oznaczający wieżę telewizyjno-wiertniczą. I niech Bieriezowski mówi, że chce wszędzie postawić takie wieże, żeby od dołu pompowały naftę, a od góry reklamę. I montaż komputerowy — wieża telewizyjna z wiertłem w Szabołowie. Co ty na to?

— Genialne — skwapliwie pochwalił Tatarski.

— A ty? — zwrócił się Azadowski do Morkowina.

— Podpisuję się obiema rękami.

— A wyście tyle myśleli. Ja sam tutaj wszystkich was mógłbym zastąpić… No więc robimy tak. Ty, Morkowin, przydziel mu do pomocy tego nowego, od żarcia. Niegłupi chłopak. Radujewa zostawiamy tak, jak jest, tylko zróbcie mu fez czy co zamiast tej czapki, już się opatrzyła. A przy okazji będzie to aluzja do Turcji. I jeszcze jedno. Od dawna miałem spytać: co to za brakoróbstwo? Dlaczego on jest cały czas w ciemnych okularach? Co, tak długo trwa animacja oczu?

— Długo — powiedział Morkowin. — Radujewa mamy prawie we wszystkich newsach, a w okularach robi się to o dwadzieścia procent szybciej. Pomijamy w ten sposób całą mimikę.

Azadowski lekko spochmurniał.

— Co do częstotliwości, to z bożą pomocą jakoś to rozwiążemy. A Bie— riezowskiemu dodać kędziorków, jasne?

— Jasne.

— I to zaraz, materiał jest pilny.

— Załatwione — odparł Morkowin. — Dopilnujemy i od razu do mnie.

— Co mamy teraz?

— Spoty o telewizorach. Nowy typ.

Tatarski wstał z krzesła, zbierając się do odejścia, ale Morkowin powstrzymał go gestem.

— Puszczaj — machnął ręką Azadowski. — Mamy jeszcze ze dwadzieścia minut.

Światło znowu zgasło. Z ekranu uśmiechnęła się ładna drobniutka Japonka w kimonie. Złożyła ukłon i przemówiła z wyraźnym akcentem:

— Za chwilę wystąpi przed państwem Yohohori-san. Jest najstarszym pracownikiem firmy Panasonic i dlatego przypadł mu ten zaszczyt. Z powodu ran odniesionych podczas wojny Yohohori-san cierpi na zaburzenia mowy. Bardzo państwa prosimy o wybaczenie mu tej wady.

Dziewczyna usunęła się na bok. Kamera ukazała okrągłą salę o pomalowanych na biało ścianach. Na środku stała długa okuta skrzynia, na której nieruchomo siedziało dwanaście postaci w białych całunach. Przed tą grupą pojawił się zażywny siwy Japończyk z otwartą butelką rumu w ręce. Był w marynarce, ale nie wiadomo czemu u pasa miał samurajski miecz. Pociągnął łyk z butelki, strzelił palcami i postacie w całunach zeskoczyły ze skrzyni, rozpierzchły się na boki. Skrzynia się otwarła i z jej głębi wyłonił się czarny telewizor o opływowych kształtach, przypominający wyłupione oko olbrzymiego potwora — takie porównanie przyszło Tatarskiemu do głowy, ponieważ wieko skrzyni było od wewnątrz obite szkarłatnym aksamitem.

— Panasonic przedstawia rewolucyjne odkrycie w dziedzinie techniki telewizyjnej — jąkając się lekko, przemówił Japończyk. — Pierwszy na świecie telewizor sterowany głosem we wszystkich językach planety, z rosyjskim włącznie. Panasword V-2!

Na ekranie ukazał się napis: „Panasword V-2”.

Japończyk przeciągle i wrogo popatrzył prosto w kamerę i nagle wyszarpnął miecz z pochwy.

— Oto miecz wykuty w Japonii! — wykrzyknął, przykładając ostrze do okularu kamery. — Oto miecz, którym poderżnie sobie gardło cały zwyrodniały świat! Niech żyje cesarz!

Na ekranie zaczęli się miotać ludzie w całunach — pana Yohohori dokądś powleczono, pobladła dziewczyna w kimonie biła przepraszające pokłony i na całym tym zamieszaniu ukazało się logo firmy Panasonic. Niski głos powiedział: „Panasonic. Japana mać!”. Tatarski usłyszał dzwonek telefonu.

— Halo — odezwał się w ciemności glos Azadowskiego. — Co? Już lecę!

Azadowski wstał, zasłaniając część ekranu.

— Uf — powiedział — chyba Rostropowicz dostanie dziś order. Zaraz będą dzwonić ze Stanów. Wczoraj wysłałem im faks, że demokracja jest w niebezpieczeństwie, i prosiłem, żeby zwiększyli nam częstotliwość — dwieście megaherców. Chyba wreszcie do nich dotarło, że działamy w tej samej sprawie.

Tatarskiemu wydało się nagle, że cień Azadowskiego na ekranie nie jest prawdziwy, że to element nagrania wideo, sylwetka, jaką można zobaczyć na pirackich kopiach, sfilmowanych kamerą wprost z ekranu. Owe czarne cienie wychodzących z widowni ludzi, które właściciele nielegalnych wypożyczalni wideo nazywali uciekinierami, były dla Tatarskiego swoistym wskaźnikiem jakości: pod wpływem wow-czynnika wypierającego z dobrego filmu wychodziło więcej ludzi niż ze złego, toteż zazwyczaj prosił, by odłożono mu „kasety z uciekinierami”. Teraz jednak niemal się przeraził na myśl, że jeżeli uciekinierem okazuje się nagle człowiek, który przed chwilą siedział obok, może to oznaczać, że — on sam jest dokładnie takim właśnie uciekinierem. Było to uczucie złożone, głębokie i nowe, ale Tatarski nie zdążył się w nim połapać: nucąc niewyraźnie jakieś tango, Azadowski dotarł do skraju ekranu v i zniknął.

Następna kaseta rozpoczęła się w bardziej tradycyjnej stylistyce. Przed wielkim kominkiem, płonącym w dziwnej, lustrzanej ścianie, siedziała rodzina złożona z ojca, matki, córeczki z kotkiem i babci robiącej pończochę na drutach. Patrzyli w buzujący za kratą ogień, wykonując szybkie i nieco karykaturalne ruchy — babcia migała drutami, matka obgryzała dookoła kawałek pizzy, dziewczynka głaskała kotka, a ojciec popijał piwo. Kamera objechała ich dookoła i przeszła przez lustrzaną ścianę. Z drugiej strony lustro okazało się przezroczyste; kiedy kamera znieruchomiała, na rodzinę nałożył się płomień kominka i krata. Zabrzmiała gniewna i groźna muzyka organowa; kamera odjechała w tył i przezroczysta ściana stała się płaskim ekranem telewizora z głośnikami stereo po bokach i ozdobnym napisem „Tofetissimo” na czarnej obudowie. Na ekranie telewizora płonął ogień, w którym szybciutko podrygiwały cztery czarne ciała za kratą. Organy umilkły i rozległ się przymilny głos lektora:

— Myślicie państwo, że za absolutnie płaską szybą kineskopu Black Trinitron jest próżnia? Nic podobnego! Płonie tam ogień, który ogrzeje wasze serca! Sony Tofetissimo. It’s a sin.

Tatarski niewiele z tego wszystkiego zrozumiał, pomyślał tylko, że współczynnik wciągnięcia można by było znacznie zwiększyć, zastępując angielskojęzyczne hasło angielsko-rosyjskim: „It’s a ”son””. Drogą dziwnych skojarzeń przypomniał też sobie, że była taka wietnamska wioska Song-mi, która stała się kultowa po amerykańskim nalocie.

— Co to było? — zapytał, kiedy zapaliło się światło. — Nie wyglądało mi to na reklamę.

Morkowin uśmiechnął się zadowolony.

— W tym właśnie rzecz, że nie wygląda — powiedział. — Ujmując sprawę naukowo, jest to nowa technologia reklamowa, ukazująca reakcję mechanizmów rynkowych na potęgującą się odrazę ludzi do mechanizmów rynkowych. Krótko mówiąc, u widza powinna się stopniowo rodzić myśl, że gdzieś na świecie — powiedzmy, w słonecznej Kalifornii — istnieje ostatnia oaza swobody, nieskrępowanej myślą o pieniądzach, oaza, gdzie robi się właśnie taką reklamę. Jej silnie antyrynkowa forma sugeruje, że treść może być wyjątkowo rynkowa…

Morkowin rozejrzał się dookoła, by sprawdzić, czy nikogo więcej nie ma na sali, i przeszedł na szept:

— Do rzeczy. Tutaj chyba nie ma podsłuchu, ale na wszelki wypadek mówmy cicho. Świetnie się spisałeś. Jak z nut. To jest twoja dola.

W jego dłoni pojawiły się trzy koperty — jedna grubo wypchana i żółta, dwie pozostałe cieńsze.

— Schowaj szybko. To jest dwadzieścia od Bieriezowskiego, dziesięć od Radujewa i jeszcze dwa od wahhabitów. Od nich ta najgrubsza, bo w drobnych banknotach. Zbierali po aułach.

Tatarski przełknął kurczowo, wziął koperty i szybko poupychał je w wewnętrznych kieszeniach kurtki.

— Azadowski nie skumał, jak myślisz? — szepnął.

Morkowin przecząco pokręcił głową.

— Powiedz mi — zaszeptał Tatarski, jeszcze raz się rozglądając — jak to jest? Co do wahhabitów, to jeszcze rozumiem. Ale przecież Bieriezowski nie istnieje i Radujew też. A raczej istnieją, ale to po prostu zera i jedynki, zera i jedynki. W jaki sposób mogła od nich przyjść kasa?

Morkowin rozłożył ręce.

— Sam nie do końca rozumiem — szepnął w odpowiedzi. — Może jacyś ludzie mają w tym interes. Działają w jakichś tam strukturach i korygują image. Pewnie jak się dobrze zastanowić, to w ostatecznym rozrachunku koło zamknie się na nas. Tylko po co się zastanawiać? Gdzie byś mógł za jednym zamachem zarobić trzydzieści patoli? Nigdzie. Więc nie zawracaj sobie tym głowy. Nikt tak naprawdę nie rozumie, co się dzieje na tym świecie.

Do sali zajrzał operator:

— Panowie, długo tu jeszcze będziecie siedzieć?

— Rozmawiamy o klipach — szepnął Morkowin.

Tatarski odchrząknął.

— Jeśli dobrze uchwyciłem różnicę — odezwał się nienaturalnie głośno — zwykła reklama tak się ma do tej, którą właśnie widzieliśmy, jak muzyka pop do muzyki alternatywnej?

— Dokładnie — równie głośno odrzekł Morkowin, wstając i spoglądając na zegarek. — Tylko co to jest muzyka alternatywna? Który muzyk jest alternatywny, a który popowy? Jak ty to rozróżniasz?

— Nie wiem — odparł Tatarski. — Na wyczucie.

— Jest precyzyjna definicja — powiedział pouczająco Morkowin. — Muzyka alternatywna to taka muzyka, której komercyjność polega na skrajnie antykomercyjnym ukierunkowaniu. Że tak powiem, na an— typopowości. Dlatego też, żeby odnieść sukces, muzyk alternatywny musi przede wszystkim być bardzo dobrym pop-handlowcem, a dobrzy handlowcy rzadko kiedy wchodzą w biznes muzyczny. To znaczy, oczywiście, wchodzą, tyle że nie jako wykonawcy, ale jako zarządzający… Dobra, odpręż się. Tekst masz przy sobie?

Tatarski, kiwnął głową.

— Chodźmy do mnie. Przydzielimy ci współautora, jak kazał Azadowski. Dam temu współautorowi w łapę ze trzy kawałki, żeby nie zepsuł scenariusza.

Tatarski nigdy jeszcze nie był na szóstym piętrze, gdzie pracował Morkowin. Korytarz, na który wyszli z windy, wyglądał obskurnie i przypominał urzędy z epoki radzieckiej — podłogę pokrywał zniszczony parkiet, a drzwi z dźwiękoszczelną izolacją obito czarnym skajem. Na każdych drzwiach wisiały jednak eleganckie metalowe tabliczki, oznakowane cyframi i literami. Liter było tylko trzy — A, O i W, ale występowały w różnych kombinacjach. Morkowin zatrzymał się przy drzwiach z tabliczką „1-AW” i wystukał kod na zamku cyfrowym.

Gabinet Morkowina miał imponujące rozmiary i wystrój. Samo biurko wyraźnie kosztowało kilka razy drożej niż mercedes Tatarskiego. Owo arcydzieło sztuki meblarskiej było prawie puste — na blacie leżała teczka z papierami i stały dwa telefony bez tarcz, czerwony i biały. Poza tym było tam jeszcze jakieś dziwne urządzenie — nieduże metalowe pudełko ze szklanym panelem na wierzchu. Nad biurkiem wisiał wielki obraz, który początkowo wydał się Tatarskiemu hybrydą socrealistycznego pejzażu i kaligrafii zenistycznej. Przedstawiał zakątek cienistego sadu, gdzie powyżej krzaków dzikiej róży, namalowanych z fotograficzną wiernością, niedbale nakreślono skomplikowany hieroglif, pokryty jednakowymi zielonymi krążkami.

— Co to jest?

— Prezydent na przechadzce — powiedział Morkowin. — Azadowski mi to podarował dla stworzenia mocarstwowego nastroju. Widzisz tam na sylwetce krawat? I jeszcze jakiś znaczek — jest akurat na tle kwiatu, więc trzeba się dobrze przyjrzeć. Ale to już fantazja artysty.

Oderwawszy się od obrazu, Tatarski spostrzegł, że nie są w gabinecie sami. Na drugim końcu obszernego pokoju mieścił się stojak z trzema płaskimi monitorami i ergonomicznymi klawiaturami, których kable biegły do wyłożonej korkiem ściany. Przy jednym z monitorów siedział młody chłopak z kucykiem i nieśpiesznymi ruchami dłoni przesuwał mysz po niewielkiej szarej podkładce. W uszach chłopaka tkwiło co najmniej dziesięć małych kolczyków, dwa miał w lewym nozdrzu. Przypomniawszy sobie radę Morkowina, żeby przy pojawieniu się myśli o braku czegokolwiek, na czym mógłby się oprzeć ogólny porządek rzeczy, ukłuć się natychmiast czymś ostrym, Tatarski uznał, że w tym wypadku nie chodzi o przesadną fascynację piercingiem, ale o to, że znajdując się tak blisko technicznego epicentrum wydarzeń, chłopak z kucykiem po prostu nawet na sekundę nie wyjmuje z ciała szpilek.

Morkowin usiadł przy biurku, podniósł słuchawkę białego telefonu i rzucił krótkie polecenie.

— Zaraz przyjdzie twój współautor — powiedział do Tatarskiego. — Nie byłeś tu jeszcze? Właśnie te terminale idą na główny render. A ten chłopak to nasz główny dizajner Siemion Wielin. Czujesz tę odpowiedzialność?

Tatarski nieśmiało podszedł do chłopaka przy komputerze i popatrzył na ekran, na którym drżała cienka siatka niebieskich linii. Linie tworzyły coś na kształt drucianego szkieletu dwu dłoni, złożonych w daszek, tak że stykały się tylko ich środkowe palce. Dłonie obracały się powoli wokół niewidzialnej pionowej osi. W jakiś nieuchwytny sposób obraz ten przypominał kadr z niskobudżetowego filmu science fiction z lat osiemdziesiątych. Chłopak z kucykiem naprowadził kursor na ikonę menu, które się ukazało w górnej części ekranu, kliknął myszą i ułożenie rąk się zmieniło.

— Od razu mówiłem, że trzeba było tu walnąć złoty środek — powiedział, odwracając się do Morkowina.

— O czym mówisz? — spytał Morkowin.

— O kącie, jaki tworzą dłonie. Trzeba było zrobić taki sam kąt, jak w egipskich piramidach. Pobudzi to u widza nieuświadomione poczucie harmonii, spokoju i szczęścia.

— Czemu się grzebiesz w tej starzyźnie? — zapytał Morkowin.

— Pomysł z tym daszkiem był niezły. Tak czy owak do tego wrócimy.

— Dobra — zgodził się Morkowin — wal ten swój złoty środek. Niech się ludziska odprężą. Tylko w dokumentach przewodnich o tym nie pisz.

— Dlaczego?

— A no — rzekł Morkowin — bo ty i ja wiemy, co to jest złoty środek, a w księgowości — wskazał głową w górę — mogą nie zatwierdzić kosztorysu. Pomyślą, że skoro złoty, to musi być drogo. A teraz na Czernomyrdinie oszczędzają.

— Jasne — powiedział młodzieniec. — To ja po prostu wprowadzę kąty. Zadzwoń, żeby otworzyli dostęp do głównego komputera.

Morkowin przysunął sobie czerwony telefon.

— Ałła? Tu Morkowin z analno-wypierającego. Otwórz dostęp na piąty terminal. Mamy tam kosmetyczne poprawki. Dobrze…

Położył dłoń na przezroczystym panelu dziwnego przyrządu i po szkle przebiegło pasmo jasnego światła.

— Jest — powiedział Morkowin. — Zaczekaj, Ałła, Siemion ma do ciebie pytanie.

Chłopak w białym fartuchu chwycił słuchawkę.

— Cześć, Ałłoczka! Sprawdź przy okazji owłosienie Czernomyrdina, dobra? Co? Nie, właśnie o to chodzi — muszę to mieć do grafiki. Chcę od razu zrobić próbki kolorów. Tak, piszę — trzydzieści dwa ejcz-pi-aj, kędzierzawość zero trzy. Dostęp dałaś? No, to już wszystko.

— Słuchaj — spytał Tatarski, kiedy Siemion wrócił do swego terminalu — co to znaczy: „z analno-wypierającego”?

— Tak się nazywa nasz wydział.

— Skąd taka dziwna nazwa?

— Cóż, to jest powszechna teoria wyborów — skrzywił się Morkowin.

— Krótko mówiąc, zawsze muszą być trzej wow-kandydaci — oralny, analny i wypierający. Tylko nie pytaj mnie, co to znaczy, na razie nie zostałeś do tego dopuszczony. Zresztą sam nie bardzo pamiętam. Mogę tylko powiedzieć, że w normalnych krajach poprzestają na oralnym i analnym, bo wypieranie zostało już zakończone, a u nas wszystko dopiero się zaczyna i wypierający jest niezbędny. Przeznaczamy dla niego piętnaście procent w pierwszej turze. Jeśli cię to interesuje, mogę ci wypisać przepustkę. Pójdziesz do Marlena, do wydziału duszy narodu, i on ci wyjaśni.

— Dobra — rzekł Tatarski. — Bóg z nim, nieważne.

— I słusznie. Po cholerę masz się tak dokształcać za taką pensję. Im mniej wiesz, tym lżej ci się oddycha.

— Dokładnie — powiedział Tatarski, pomyślawszy w duchu, że jeśli Davidoff zacznie wypuszczać ultra lighty, będzie to doskonałe hasło.

Morkowin otworzył teczkę i wziął ołówek. Tatarski dyskretnie odszedł na bok i jął studiować przypięte pinezkami na ścianie papiery i obrazki — było ich całe mnóstwo. Najpierw jego uwagę przyciągnął duży plakat z Antonio Banderasem w hollywoodzkim arcydziele Stepan Bandera. Banderas, romantycznie nieogolony, z futerałem od olbrzymiej bandury w ręku, stał na skraju umownie zaznaczonej wsi Żmerynka i smętnie spoglądał na rozbitą „trzydziestkę czwórkę” w pokrzywowo-słoneczni— kowym chaparralu. Już od pierwszego rzutu oka na tłum wieśniaków z obwisłymi wąsami, w wyszywanych w koguciki ponchach, którzy zmrużonymi oczami patrzyli na czerwonożółte fotograficzne słońce, było jasne, że film kręcono w Meksyku. Plakat nie był autentyczny — był to kolaż. Bezimienny żartowniś zręcznie wmontował w opięty ciemnym żupanem tors Banderasa dużą pupę i parę dziewczęcych nóg w ciemnych rajstopach. Pod obrazkiem widniało hasło:

SANPELLEGRINO TEJ WIĘZI NIC NIE ROZERWIE.

Do plakatu skoczem przyklejono faks na blankiecie spółki Young and Rubicam. Krótki tekst głosił:

Sierioga! Przedobrzyłeś. Ostateczna korekta brand essence na dwa kwartały:

Czubajs — odwaga jak do pożaru / zielone w banku

Lebiedź — prawda zamaskowana / praworządność w muszce

Jawliński — think different/ think doomsday(Apple nie ma zastrzeżeń)

Jelcyn — stabilność w śpiączce / demokracja w trumnie

Hi there

Edik.

— Co do Czubajsa, to marnie wymyślone — powiedział Tatarski, odwracając się do Morkowina. — A gdzie komuniści?

— Komunistów robią w dziale oralnym — odparł Morkowin. -1 dzięki Bogu. Ja bym się tego nie podjął nawet za podwójną pensję.

— A tam co, płacą więcej?

— Tak samo. Ale są tacy, którzy chętnie by tam harowali za frajer. Jednego zresztą zaraz zobaczysz.

Obok Banderasa wisiała odbita na kolorowej drukarce kartka pocztowa ze złotym dwugłowym orłem, dzierżącym w jednej szponiastej łapie kałasznikowa, a w drugiej paczkę Marlboro. Pod łapami orła biegł złoty napis:

SANTA BARBARA F0REVER WSZYSTKIEGO NAJLEPSZEGO Z OKAZJI DNIA ŚWIĘTEJ WARWARY OD KOLEGÓW Z WYDZIAŁU ROSYJSKIEJ IDEI!

Na prawo od pocztówki wisiał jeszcze jeden plakat reklamowy — Jelcyn pochylony nad szachownicą z gotowymi do gry figurami. Spoglądał na nią jakoś z boku (zapewne takie ustawienie miało podkreślić jego rolę najwyższego arbitra), a zamiast białego i czarnego króla na szachownicy stały miniaturowe buteleczki z napisami „Zwykła whisky” i „Black Label”. Podpis głosił:

BLACK LABEL NAJPOTĘŻNIEJSZA ROSZADA!

Zapukano do drzwi. Tatarski odwrócił się i osłupiał. Tyle spotkań ze starymi znajomymi w ciągu jednego dnia wydawało się czymś nieprawdopodobnym — do gabinetu wszedł Maluta, copywriter-anty— semita, z którym pracowali kiedyś razem w agencji Chanina. Maluta miał na sobie turecką koszulę, ściągniętą wojskowym pasem, na którym wisiała cała bateria nowoczesnego sprzętu: telefon komórkowy, pager, zapalniczka Zippo w skórzanym futerale i strzykawka w wąskiej skórzanej kaburze.

— Maluta! Co ty tu robisz?

Maluta jednak nie okazał żadnego zdziwienia.

— Robię tu dla całego kahału image-menu — powiedział. — Słyszałeś o kwasie z chrzanikiem? Albo o blinach z rybką? To wszystko moje hity. Pracuję też w dziale oralnym na pół etatu. A ty w kompro— macie?

Tatarski nie odpowiedział.

— Znacie się? — z zaciekawieniem spytał Morkowin. — No tak, byliście obaj u Chanina. No to zgracie się bez problemów.

— Ja wolę pracować sam — sucho zastrzegł się Maluta. — A co trzeba robić?

— Azadowski prosił, żebyś dopracował projekt. Z Bieriezowskim i Radujewem. Radujewa nie ruszać, a Bieriezowskiemu dorobić kędziorków. Zadzwonię do ciebie wieczorkiem i przekażę dodatkowe instrukcje. Zrobisz?

— Bieriezowskiego? Kędziorki? — zapytał Maluta. — Oczywiście. Na kiedy?

— Na wczoraj, jak zawsze.

— A gdzie materiał wyjściowy?

Morkowin popatrzył na Tatarskiego. Ten wzruszył ramionami i wręczył Malucie teczkę z wydrukiem scenariusza.

— Nie chcesz porozmawiać z autorem? — spytał Morkowin. — Żeby cię wprowadził w meritum?

— Sam się zorientuję z tekstu. Jutro o dziesiątej będzie gotowe.

— Cóż, jak chcesz.

Kiedy Maluta wyszedł, Morkowin powiedział:

— On cię niezbyt lubi.

— A, głupstwo — odparł Tatarski. — Posprzeczaliśmy się kiedyś o geopolitykę. Słuchaj, a kto będzie zamieniał wieże? Na wiertniczo-telewi— zyjne?

— O cholera, zapomniałem. Dobrze, żeś mi przypomniał, to mu wieczorem powiem. Aha, dobrze by było, żebyś się z nim pogodził. Sam wiesz, jakie mamy teraz kłopoty z częstotliwością, a jemu Lonia i tak przydzielił jednego generała 3-D. Mówi, że on uatrakcyjnia programy. Więc pokłada się w nim nadzieje, a nikt nie wie, jakie jutro przyjdzie zarządzenie i skąd. Może zostanie zamiast mnie kierownikiem działu, a wtedy…

Morkowin nie dokończył. Gwałtownie otworzyły się drzwi i do pokoju wpadł Azadowski. Tuż za nim weszło dwóch ochroniarzy ze skorpionami. Twarz Azadowskiego była biała z wściekłości, a palce zaciskały się i prostowały tak drapieżnie, że Tatarskiemu przypomniało to szpony orła z kartki z życzeniami. Nigdy jeszcze nie widział Azadowskiego w takim stanie.

— Kto ostatnio montował Lebiedzia? — wrzasnął Azadowski od progu.

— Jak zawsze — odparł z przestrachem Morkowin. — Siemion. A co się stało?

Azadowski odwrócił się do chłopaka z kucykiem.

— To ty? — krzyknął. — Coś ty zrobił?

— Co? — spytał Siemion.

— To ty zamieniłeś Lebiedziowi papierosy? Z cameli na gitany?

— Tak, ja — odparł Siemion. — A bo co? Po prostu pomyślałem, że tak będzie bardziej aktualnie. Przecież mieliśmy go zmontować z Alainem Delonem.

— Wyprowadzić! — zakomenderował Azadowski.

— Zaraz, zaczekajcie. — Siemion w strachu zasłonił się rękami. — Ja to mogę wytłumaczyć… Ale ochroniarze już wywlekli go na korytarz.

Azadowski obrócił się do Morkowina i przez kilka sekund świdrował go wzrokiem.

— Nic nie wiedziałem — odezwał się Morkowin. — Przysięgam.

— A kto powinien o tym wiedzieć? Ja? A czy ty wiesz, skąd przed chwilą miałem telefon? Z J.R. Reynolds Tobacco, którzy za camele u Lebiedzia zapłacili nam za trzy lata z góry. I wiesz, co powiedzieli? Że przez swojego kongresmana odbierają nam pięćdziesiąt megaherców. I że odbiorą jeszcze pięćdziesiąt, jeżeli Lebiedź w kolejnym newsie znów wystąpi z gitanami. Nie wiem, ile ten cały Siemion napieprzył na czarnym pi-ar, ale stracimy dużo, bardzo dużo. Co, chcemy, kurwa, w dwudziesty pierwszy wiek wjechać na stu megahercach? Kiedy jest następny program z Lebiedziem?

— Jutro. Wywiad o rosyjskiej idei. Już cała animacja jest gotowa.

— Oglądałeś ten materiał?

Morkowin złapał się za głowę.

— Oglądałem — odparł. — O kurde… Fakt. Ma tam gitany. Zauważyłem, ale myślałem, że to zatwierdzono odgórnie. Wiesz przecież, że ja o tym nie decyduję. Nawet by mi do głowy nie przyszło.

— Gdzie on ma te papierosy? Na stole?

— A skąd! Przez cały wywiad wymachuje paczką.

— Zdążymy zamienić?

— Całkowicie — nie.

— A zmienić napis na paczce?

— Też nie. Na gitanach litery są innej wielkości. A paczka jest przez cały czas przed kamerą.

— Co zrobimy?

Azadowski zatrzymał wzrok na Tatarskim, jakby dopiero teraz go spostrzegł. Tatarski odkaszlnął.

— A może — odezwał się nieśmiało — dodać łatę z paczką papierosów Camel na stole? To bardzo proste.

— I co, będzie jedną paczką machać w powietrzu, a druga ma przed nim leżeć? Idiotyzm.

— A rękę — ciągnął Tatarski, porwany nagłą falą natchnienia — wziąć w gips. Tak żeby schować paczkę.

— W gips? — z namysłem powtórzył Azadowski. — A co powiemy?

— Zamach — wtrącił Morkowin.

— Co, trafili go w rękę?

— Nie — powiedział Tatarski. — Chcieli wysadzić w powietrze jego samochód.

— A on co, w wywiadzie nic nie powie o zamachu? — spytał Morkowin.

Azadowski zamyślił się na sekundę.

— To akurat będzie w porządku. Że niby taki nieugięty… — Potrząsnął pięścią w powietrzu. — Nawet o tym nie piśnie. Prawdziwy żołnierz. O zamachu poinformujemy w wiadomościach. A jako łatę na stole wstawimy nie paczkę cameli, ale cały karton. Niech się ci dranie udławią.

— Co damy w wiadomościach?

— Jak najmniej. Ślad czeczeński, wątek islamski, śledztwo trwa i tak dalej. Czym Lebiedź jeździ, według legendy? Starym mercedesem? Natychmiast wyślij grupę zdjęciową za miasto, weź oddział glin, znajdźcie starego mercedesa, wysadźcie w powietrze i sfilmujcie. O dziesiątej powinno być na antenie. Powiecie, że generał od razu odjechał, bo ma umówione spotkania i pracuje zgodnie z rozkładem zajęć. Aha, i żeby na miejscu przestępstwa znaleziono fez, w rodzaju tego, który będzie miał Radujew. Chwytasz?

— Genialne — powiedział Morkowin. — Naprawdę genialne.

Azadowski uśmiechnął się krzywo — wyglądało to raczej na tik nerwowy.

— A skąd weźmiemy starego mercedesa? — spytał Morkowin. — U nas wszyscy mają nowe.

— Ktoś od nas jeździ takim — powiedział Azadowski. — Widziałem na parkingu.

Morkowin podniósł wzrok na Tatarskiego.

— Ale… Ale… — wymamrotał Tatarski, na co Morkowin przecząco pokręcił głową.

— Nie — rzucił — nawet nie próbuj. Dawaj kluczyki.

Tatarski wyjął z kieszeni kluczyki od samochodu i pokornie położył je na wyciągniętej dłoni Morkowina.

— Tam są nowe pokrowce — powiedział żałośnie. — Może bym je zdjął?

— Coś ty, ochujałeś? — wybuchnął Azadowski. — Jeżeli odbiorą nam jeszcze pięćdziesiąt megaherców, to co, znów będziemy rozwiązywać rząd i rozpędzać Dumę? O czym ty myślisz?

W kieszeni zapiszczał mu telefon.

— Halo — odezwał się, podnosząc komórkę do ucha. — Co? Już wam mówię, co z nim zrobić. Zaraz jedzie za miasto grupa zdjęciowa, filmować rozwalony bombą samochód. Weźmiecie tego barana, posadzicie na miejscu kierowcy i wysadzicie. Żeby była krew i strzępy ciała, sfilmujecie to. Będzie to lekcja dla innych w kwestii czarnego pi-ara… Co? Powiedz mu, że nie ma na świecie nic ważniejszego niż to, co się z nim teraz stanie. Żeby się nie rozpraszał na żadne drobiazgi. I żeby nie myślał, że może mi powiedzieć coś, czego ja sam nie wiem.

Azadowski złożył telefon, schował go do kieszeni, kilka razy głęboko odetchnął i chwycił się za serce.

— Boli — poskarżył się. — Chcecie, jeden z drugim, żebym dostał zawału w trzydziestym roku życia? Moim zdaniem, w tym komitecie tylko ja jeden nie kradnę. Wszyscy raz-dwa do roboty. A ja pójdę zadzwonić do Stanów. Może nam się jakoś upiecze.

Po wyjściu Azadowskiego Morkowin znacząco popatrzył Tatarskiemu w oczy, wyjął z kieszeni małe blaszane pudełeczko i wysypał na biurko kopczyk białego proszku.

— Chodź — zaprosił. — Przyłącz się.

Po skończonym zabiegu Morkowin poślinił palec, zebrał z biurka resztkę białych grudek i zlizał.

— A tyś się pytał, jak to jest, na czym się to opiera, kto tym wszystkim kieruje — powiedział. — Mówię ci: tutaj myślisz tylko o tym, jak ochronić własny tyłek i zrobić robotę. Na inne myśli nie ma nawet czasu. A, właśnie: pieniądze przełóż do kieszeni, a koperty, w których przyszły, zaraz spuść z wodą w kiblu. Na wszelki wypadek. Toaleta jest w korytarzu na prawo…

Zamknąwszy się w kabinie, Tatarski poupychał paczki banknotów po kieszeniach; nigdy jeszcze nie widział takiej kupy szmalu naraz. Koperty podarł na drobne kawałki i wrzucił do muszli. Z jednej koperty wypadła zapisana kartka. Tatarski pochwycił ją w powietrzu i przeczytał:

Chłopaki! Wielkie dzięki, że pozwalacie mi niekiedy żyć równoległym życiem. Bez tego prawdziwe byłoby nie do zniesienia!

Powodzenia

B.B.

Tekst odbito na drukarce laserowej, a podpis był kopią faksymilową. Znowu Morkowin robi sobie jaja, pomyślał Tatarski. A może wcale nie Morkowin… Przeżegnał się, z całej siły uszczypnął się w udo i spuścił wodę.

Krytyczne dni

Strzelano, jak to w Moskwie, z mostu. Stareńkie T-80 biły z długimi przerwami — zdaje się, że sponsorom zabrakło pieniędzy na amunicję, a obawiali się, że wszystko skończy się zbyt szybko i nie trafi do zagranicznych newsów. Istniał chyba jakiś niepisany limit na doniesienia z Rosji — zaczynano je pokazywać, począwszy od trzech czy czterech czołgów, od stu zabitych i czegoś tam jeszcze, Tatarski dokładnie nie pamiętał. Tym razem jednak najwyraźniej zrobiono wyjątek z uwagi na niezwykłą malowniczość sceny: chociaż czołgi były tylko dwa, wzdłuż bulwaru stały ciasno przy sobie drużyny telewizyjne ze swymi optycznymi bazookami i grzały z nich megafonami osowiałego ludzkiego zainteresowania w rzekę Moskwę, w czołgi, w brązowego Piotra I i w okno, za którym schronił się Tatarski.

Stojący na moście czołg gruchnął z działa i jednocześnie Tatarskiemu wpadł do głowy ciekawy pomysł — żeby zaproponować służbom od wizerunku grupy Most sylwetkę czołgu na moście jako symbol przyszłościowy zamiast ich niewiele mówiącego orła. W ułamku sekundy — szybciej niż pocisk dotarł do celu — świadomość Tatarskiego rozważyła ewentualne perspektywy („obraz czołgu symbolizuje agresywną potęgę grupy, a zarazem wnosi tradycyjnie rosyjską nutę w kosmopolityczny kontekst finansowy”) i pomysł został odrzucony. Obśmialiby się, pomyślał Tatarski. A szkoda.

Pocisk trafił Piotra I w głowę — ale nie rozerwał się, tylko przebił ją na wylot i poleciał gdzieś w stronę parku Gorkiego. Buchnął w górę wysoki pióropusz pary. Tatarski przypomniał sobie, że w głowie monumentu mieściła się knajpka ze wszystkimi niezbędnymi instalacjami, i uznał, że pocisk trafił w system grzewczy. Z bulwaru dobiegały zachwycone okrzyki ekip telewizyjnych. Z powodu kłębiącego się pióropusza Piotr wyglądał niczym potworny rycerz z powieści Stephena Kinga. Tatarski przypomniał sobie, jak po ramionach potwora z Talizmanu spływał gnijący mózg, i pomyślał, że podobieństwo będzie całkowite, jeżeli kolejny pocisk rozerwie rurę kanalizacyjną.

Głowy Piotra bronił komitet Obrona Sewastopola. W wiadomościach podano, że chodzi nie o miasto, ale o hotel „Sewastopol”, o który walczą dwie mafie — czeczeńska i sołncewska. Powiedziano też, że mafia sołncewska wynajęła kaskaderów z Mosfilmu i wybrano takie dziwne miejsce, żeby ściągnąć telewizję i w ogóle rozhuśtać antykaukaskie nastroje (sądząc z obfitości pirotechniki i efektów specjalnych, była to prawda). Prostoduszni Czeczeni, słabo się orientujący w kampaniach public relations, nie zrozumieli, o co chodzi, i wypożyczyli pod Moskwą dwa czołgi.

Kaskaderzy na razie się trzymali i nawet ostrzeliwali — w dziurze obok wybałuszonego carskiego oka pojawił się i eksplodował na moście granat. Czołg strzelił w odpowiedzi. W głowę Piotra trafił pocisk i w dół poleciały wyrwane kawałki brązu. Z jakiegoś powodu każde nowe trafienie czyniło cara bardziej wyłupiastookim.

Spośród wszystkich uczestników dramatu Tatarski współczuł chyba jedynie brązowemu cielcowi, konającemu powoli na szklanych oczach kamer telewizyjnych. A i to nie współczuł mu zbyt silnie — musiał dokończyć robotę, do czego konieczna była energia emocjonalna, należało ją więc oszczędzać. Tatarski opuścił żaluzje, całkowicie odcinając się od wydarzeń na ulicy, usiadł do komputera i przeczytał cytat zapisany markerem wprost na tapecie nad monitorem:

Aby oddziałać na wyobraźnię rosyjskiego zleceniodawcy i wzbudzić jego zaufanie (a reklamodawcami w Rosji są z reguły przedstawiciele byłego KGB, GRU i nomenklatury partyjnej), koncepcja reklamowa winna w miarę możności odwoływać się do hipotetycznych, częściowo lub całkowicie utajnionych opracowań zachodnich służb specjalnych z dziedziny programowania świadomości, odznaczających się niewiarygodnym cynizmem i okrucieństwem… Na szczęście improwizować na ten temat nie jest trudno — wystarczy pamiętać słowa Oskara Wildea o tym, że życie imituje sztukę.

The Finał Positioning

— No tak — zamruczał Tatarski — nie jest trudno.

Napiął mięśnie jak przed skokiem do zimnej wody, zmrużył oczy, zrobił wdech, zatrzymał powietrze w płucach, policzył do trzech i za— bębnił palcami po klawiaturze.

Uogólniając powyższe, można powiedzieć, że głównym kanałem wpajania schizobloków zamawiającego w świadomość Rosjan w dość długim, możliwym do przewidzenia czasie pozostanie telewizja. W związku z tym bardzo niebezpieczna wydaje się tendencja, jaka zarysowuje się ostatnio wśród tzw. klasy średniej — warstwy telewidzów rokujących największe nadzieje z punktu widzenia rezultatów socjalnych telewizyjnej schizomanipulacji. Chodzi tu o całkowitą rezygnację lub świadome ograniczenie liczby oglądanych programów telewizyjnych w celu zaoszczędzenia energii nerwowej i przeznaczenia jej na pracę. Postępują tak nawet doświadczeni scenarzyści telewizyjni, jako że w postfreudyzmie utarło się przekonanie, iż w epoce informacyjnej sublimacji podlega nie tyle seksualność, ile energia zużywana na bezcelowe codzienne oglądanie programów telewizyjnych.

Aby radykalnie zlikwidować ową tendencję, niniejsza koncepcja proponuje wykorzystanie metodyki, opracowanej przez MI-5 i CIA w celu neutralizacji ostatnich przedstawicieli mającej świadomość narodową inteligencji w krajach Trzeciego Świata. (Wychodzimy z założenia, że klasa średnia w Rosji tworzy się właśnie z inteligencji, która utraciła świadomość narodową i myśli tylko o tym, skąd wziąć pieniądze).

Metodyka ta jest niezwykle prosta. Ponieważ w programie każdej stacji telewizyjnej znajduje się dostateczna ilość materiału synapsodestruktywnego w jednostce czasu…

Za oknem rozległ się huk i po dachu zabębniły odłamki. Tatarski wciągnął głowę w ramiona. Przeczytał napisany tekst, przekreślił „synapso” i zamienił go na „neuro”.

…zadanie schizosugestii zostanie spełnione, jeśli uda się utrzymać neutralizowaną osobę przed telewizorem na dostatecznie długi odcinek czasu. Dla osiągnięcia tego rezultatu proponujemy wykorzystać typową cechę narodowo nastawionego inteligenta, jaką jest brak satysfakcji seksualnej. Wewnętrzne badania oglądalności i wyniki zamkniętych ankiet wskazują, że największym powodzeniem u przedstawicieli narodowo nastawionej inteligencji cieszą się nocne programy erotyczne. Maksymalny efekt zostałby jednak osiągnięty wówczas, kiedy nie określony zestaw programów, ale sam telewizor jako taki uzyskałby w świadomości poddanego obróbce osobnika status bodźca erotycznego. Z uwagi na patriarchalny charakter rosyjskiego społeczeństwa i determinującą rolę, jaką odgrywa w kształtowaniu opinii publicznej męska część społeczeństwa, wydaje się, że najlepszym sposobem byłoby stworzenie podświadomego związku skojarzeniowego „telewizor — żeński organ płciowy”.To skojarzenie powinien budzić sam telewizor niezależnie od firmy, która go wyprodukowała, czy charakteru nadawanego programu, co pozwoli osiągnąć optymalne rezultaty schizomanipulacji.

Najtańszym i najprostszym technicznie sposobem osiągnięcia tego celu będzie prowadzona na przesadnie szeroką skalę kampania reklamowa podpasek higienicznych. Należy je stale polewać płynem w kolorze niebieskim (co uaktywni ciąg skojarzeniowy „niebieski ekran, fale eteru itp.”), a same klipy powinny być skonstruowane tak, żeby podpaska wpeł— zała na ekran, wprowadzając pożądane skojarzenie w sposób czytelny i bezpośredni…

Tatarski usłyszał dobiegający z tyłu cichy dźwięk i obejrzał się. Na ekranie telewizora przy wtórze dziwnej, jakby północnej muzyki pojawił się złoty kobiecy tors niewypowiedzianej i niezwykłej piękności. Tors powoli się obracał. Isztar, domyślił się Tatarski, a któż by inny… Twarz posągu znajdowała się poza ekranem, niewidoczna, ale kamera wolno sunęła w górę i twarz powinna się lada chwila ukazać. Na moment jednak przedtem kamera zrobiła tak silne zbliżenie, że na ekranie pozostało tylko złote migotanie. Tatarski pstryknął pilotem, który nie wiadomo jak znalazł się w jego dłoni, ale zmienił się nie obraz na ekranie, tylko sam telewizor — zaczął się wybrzuszać na brzegach i zamieniać w coś w rodzaju olbrzymiej waginy, której czarny środek z dzwoniącym świstem wciągnął powietrze.

— Śpię — wymamrotał Tatarski w poduszkę — śpię…

Ostrożnie przewrócił się na drugi bok, ale dzwonienie nie umilkło. Podparłszy się na łokciu, Tatarski obrzucił ponurym spojrzeniem posapującą obok tysiącdolarową prostytutkę, w półmroku łudząco podobną do Claudii Schiffer, sięgnął po leżącą na nocnym stoliku komórkę i wychrypiał:

— Halo.

— Co, znowu zachlałeś? — radośnie ryknął Morkowin. — Zapomniałeś, że jedziemy na barbecue? Schodź szybko, jestem już na dole. Azadowski nie lubi czekać.

— Zaraz — powiedział Tatarski. — Tylko wezmę prysznic.

Jesienna szosa była pusta i smutna. Smutek budziło zwłaszcza to, że rosnące na poboczach drzewa były jeszcze zielone i wyglądały zupełnie jak latem, ale czuło się wyraźnie, że lato się skończyło, nie spełniwszy żadnej ze swych obietnic. W powietrzu wisiała jakaś niewyraźna zapowiedź zimy, śnieżyc i katastrofy — Tatarski długo nie mógł znaleźć źródła tych przeczuć, dopóki nie zwrócił uwagi na stojące przy drodze billboardy. Co pół kilometra samochód mijał reklamy firmy Tampax — ogromne płaszczyzny z dykty, przedstawiające parę wrotek, leżących na dziewiczo czystym śniegu. Co do przeczucia zimy, wszystko się wyjaśniło, nadal jednak nie było wiadomo, skąd się bierze przenikający wszystko niepokój. Tatarski uznał, że obaj z Morkowinem trafili w jedną z depresyjnych fal psychicznych, jakie unosiły się nad Moskwą i okolicą od samego początku kryzysu. Natura tych fal była niewytłumaczalna, ale Tatarski nie miał żadnych wątpliwości co do ich istnienia, toteż czuł się urażony, kiedy na jego słowa Morkowin wybuchnął śmiechem.

— Co do śniegu, masz rację — powiedział. — Ale co do tych jakichś fal… Przyjrzyj się tym billboardom. Nie zauważyłeś?

Przy kolejnej reklamie Morkowin zwolnił i Tatarski nagle dostrzegł ogromne graffiti, naniesione krwistoczerwonym sprayem na wrotki i śnieg: „Bandę Jelcyna pod sąd!”.

— Rzeczywiście — powiedział z zachwytem. — Przecież na innych było to samo! Na ostatnim sierp i młot, na przedostatnim — swastyka, a jeszcze wcześniej coś o Kaukazczykach… Niesamowite. Robi totalne pranie mózgu, a człowiek nawet nie zauważa. A ten kolor, ten kolor! Kto to wymyślił?

— Uśmiejesz się — rzekł Morkowin, dodając gazu. — Maluta. Co prawda, prawie wszystkie teksty pozmienialiśmy. Były zbyt okropne. Ale pozostała myśl przewodnia. Mówiąc twoimi słowy, powstaje ciąg skojarzeniowy: „Krytyczne dni — może popłynąć krew — Tampax — nasza ochrona przed ekscesami”. Zwróć uwagę: teraz w Moskwie tylko dwa produkty sprzedają się równie dobrze jak przedtem — tampaksy i parliamenty lights.

— To oczywiste — powiedział Tatarski i marzycielsko cmoknął językiem. — Aż się prosi takie hasło: „Tampax ultra safe: czerwoni nie przejdą!”. Albo można to upersonifikować — nie czerwoni, ale Ziuganow. I według CastaĄedy: menstruacja to szczelina między światami, i jeśli nie chcecie, aby z tej szczeliny… Albo slogan estetyzujący: „Czerwone na Niebieskim”. Cóż za możliwości…

— Tak — wtrącił w zamyśleniu Morkowin. — Trzeba będzie w wydziale oralnym podrzucić taki pomysł.

— Można jeszcze poruszyć temat ruchu białogwardyjskiego. Wyobraź sobie: oficer w piaskowym trenczu na zboczu krymskiej góry, coś w duchu Nabokova… Sprzedaż wzrosłaby pięciokrotnie.

— A co za różnica — powiedział Morkowin. — Sprzedaż to efekt uboczny. W rzeczywistości wpajamy nie Tampax, ale zaniepokojenie.

— Ale po co?

— No przecież mamy kryzys.

— A no tak — zgodził się Tatarski. — Oczywiście. Słuchaj, co do tego kryzysu — kompletnie nie mam pojęcia, jak ten Siemion Wielin unicestwił cały rząd. Przecież była tam trzypoziomowa ochrona.

— Ale przecież Sienią nie był zwykłym dizajnerem, tylko programistą — odparł Morkowin. — Wiesz, z jakim on rozmachem pracował? Na jego rachunku znaleziono potem siedem milionów dolców. Nawet Ziuganowowi zamienił marynarkę z Cardina na Saint Laurenta. Nikt do tej pory nie może zrozumieć, jak mu się udało z naszego terminalu wleźć na magistralę oralną. A co wyprawiał z krawatami i koszulami, to ludzkie słowo nie opisze. Azadowski, jak przeczytał sprawozdanie, to był chory przez dwa dni.

— Mocna rzecz.

— A coś ty myślał? Siemion miał niezłego nosa — wiedział, z czym ma do czynienia. I postanowił się zabezpieczyć. Napisał program, który na koniec każdego miesiąca czyścił wszystkie katalogi, chyba żeby go ręcznie zatrzymał, i wpakował do pliku z Kirijenką. A później ten program sam zainfekował cały rząd. Mamy oczywiście zabezpieczenie przed wirusami, ale Siemion wymyślił bardzo chytry program, taki, który dopisywał się na końcu sektorów, a pod koniec miesiąca sam się kumulował, i suma kontrolna tego nie wykazywała. Tylko mnie nie pytaj, co to znaczy, bo sam nie rozumiem; po prostu słyszałem, jak o tym rozmawiano. Jednym słowem, kiedy wywozili go za miasto twoim mercedesem, próbował powiedzieć o tym Azadowskiemu, ale ten nie chciał go słuchać. A potem — zupełna katastrofa. Lonia rwał sobie włosy z głowy.

— Kiedy będzie nowy rząd? — zapytał Tatarski. — Bo już mnie zmęczyła ta bezczynność.

— Niedługo. Jelcyn prawie gotowy — pojutrze wypiszemy go ze szpitala. W Londynie zrobili mu nową animację. Według woskowej figury u madame Tussaud, mają tam taką w magazynie. A jeśli chodzi o resztę, to kończymy nurbsy. Tylko że rząd wychodzi jakiś lewy, to znaczy z komunistami. Intrygi wydziału oralnego. Chociaż właściwie wcale się nie boję — będzie nam tylko lżej. I ludziom też będzie lżej — jedna identity na wszystkich plus kartki na masło. Tylko Sasza Bloo opóźnia się jakoś z rosyjską ideą.

— Ej, zaczekaj — zaniepokoił się Tatarski — nie strasz mnie. Kto będzie następny? Po Jelcynie?

— Jak to kto? Ten, na kogo zagłosują. Wybory są u nas uczciwe, jak w Ameryce.

— A po cholerę nam to?

— Nam po nic. Ale w przeciwnym razie oni nie sprzedaliby nam ren— dera. Mają tam jakąś poprawkę dotyczącą zasad handlu — krótko mówiąc, wszystko musi być tak jak u nich. Oczywiście, całkowity marazm…

— Ale co oni mają do nas? Co ich obchodzi…

— No bo wybory drogo kosztują — ponuro powiedział Morkowin. — Chcą ostatecznie zrujnować naszą gospodarkę. A w każdym razie krąży taka wersja… A w ogóle zmierzamy w złym kierunku. Nie powinniśmy animować tych wapniaków, ale robić nowych polityków, normalnych, młodych. Opracowywać od zera, przez focus group — ideologię razem z gębą.

— To dlaczego nie doradzisz tego Azadowskiemu?

— Spróbuj mu coś doradzić… No, jesteśmy na miejscu.

Od szosy biegła w bok droga gruntowa, z obu stron ozdobiona znakami „stop”. Morkowin skręcił w nią, zwolnił i wjechał w las. Niebawem droga doprowadziła ich do wysokiej metalowej bramy w ceglanym murze. Morkowin zatrąbił dwukrotnie, brama się otwarła i samochód wjechał na ogromny dziedziniec, wielkości boiska piłki nożnej.

Dacza Azadowskiego sprawiała dziwne wrażenie. Najbardziej przypominała sobór Wasyla Błażennego, tylko dwukrotnie powiększony i obrośnięty mnóstwem gospodarskich przybudówek. Stryszki i mansardy ozdobione były balkonikami o balustradach z miniaturowych brzuchatych kolumn, a wszystkie okna powyżej pierwszego piętra zasłonięto zamkniętymi na głucho okiennicami. Po dziedzińcu chodziło kilka rottweilerów, z komina jednej z przybudówek wzbijał się słup siwego dymu (widocznie palono w łaźni), a sam Azadowski w otoczeniu niewielkiej świty, w której skład wchodzili Sasza Bloo i Maluta, stał na stopniach schodów prowadzących do domu. Na głowie miał tyrolski kapelusz z piórem, w którym było mu bardzo do twarzy i który przydawał jego pucołowatemu obliczu jakiejś zbójeckiej szlachetności.

— Już tylko na was czekamy — powiedział, kiedy Tatarski i Morkowin podeszli bliżej. — Jedziemy „w lud”. Na piwo do knajpy na stacji.

Tatarski poczuł przemożną chęć powiedzenia szefowi czegoś przyjemnego.

— Jak Harun ar-Raszid ze swymi wezyrami, prawda?

Azadowski popatrzył nań zaskoczony.

— Często się przebierał i chodził po Bagdadzie — wyjaśnił Tatarski, żałując, że się w ogóle odezwał. — Patrzył, jak żyją ludzie. I sprawdzał swoją popularność.

— Po Bagdadzie? — spytał podejrzliwie Azadowski. — Jaki Harun?

— Był taki kalif. Dawno, jakieś pięćset lat temu.

— A, teraz rozumiem. Dzisiaj po Bagdadzie nie da się chodzić. Wszystko tak jak u nas — tylko trzema dżipami i z ochroną. No co, są wszyscy? Do samochodów.

Tatarski wsiadł do ostatniego wozu — czerwonego range-rovera Saszy Bloo. Sasza był już lekko podpity i wyraźnie w doskonałym nastroju.

— Od dawna chcę ci pogratulować — powiedział. — Ten twój materiał o Bieriezowskim i Radujewie to najlepszy kompromat tej jesieni. Jaki realistyczny! Zwłaszcza to miejsce, kiedy chcą przebić mistyczne ciało Rosji swoimi wiertniczo-telewizyjnymi wieżami w głównych punktach sakralnych. I ten napis na żetonach do gry: „In God we Monopoly”!. A żeby Radujewa ubrać w jarmułkę — to trzeba mieć pomyślunek…

— Dobra, daj spokój — powiedział Tatarski i pomyślał z goryczą: Prosiliśmy przecież tego kutasa Malutę, żeby nie ruszał Radujewa. Teraz muszę zwrócić szmal. I będzie dobrze, jak nie każą się rozliczać.

— Powiedz lepiej, kiedy twój wydział spłodzi nam porządną ideę? — zapytał. — W jakiej fazie znajduje się projękt?

— Cała sprawa jest ściśle tajna. Ale mogę ci powiedzieć w ogólnych zarysach, że idea już dojrzewa. I to taka, że wszystkim oko zbieleje. Pozostało jeszcze sprecyzować rolę Attyli i dopracować stylistykę — żeby utrzymać jakby stały kontrapunkt organów i harmoszki.

— Attyla? Ten, który spalił Rzym? Co on tu ma do rzeczy?

— Attyla to znaczy „człowiek znad Itilu”. Czyli Wołżanin. Itil to stara nazwa Wołgi. Chwytasz, do czego zmierzam?

— Nie bardzo.

— My jesteśmy przecież trzecim Rzymem. Który, co charakterystyczne, leży nad Wołgą. Więc nie musimy nigdzie chodzić na wyprawy. Stąd się bierze nasza całkowita historyczna samowystarczalność i poczucie godności narodowej.

Tatarski docenił pomysł.

— Tak — powiedział — mocna rzecz.

Spojrzał w okno i zobaczył nad lasem wierzchołek gigantycznej betonowej budowli — biegnący skośnie w górę spiralny podjazd, zwieńczony niewielką szarą wieżyczką. Zamknął oczy i znów je otworzył — betonowa bryła nie znikła, tylko z lekka przesunęła się do tyłu. Tatarski szturchnął Saszę Bloo w łokieć, tak że samochód zarzuciło na drugą stronę drogi.

— Coś ty, zgłupiałeś? — zapytał Sasza.

— Popatrz szybko — rzekł Tatarski — o, widzisz tam betonową wieżę?

— No i co?

— Nie wiesz przypadkiem, co to jest?

Sasza popatrzył w okno.

— A, to. Azadowski dopiero co nam opowiadał. Zaczęto tu budować stację obrony przeciwlotniczej. Coś tam, coś tam wczesnego ostrzegania. Zdążyli zrobić fundamenty i ściany, a potem, sam wiesz, okazało się, że nie ma już kogo ostrzegać. Azadowski chce to wszystko sprywatyzować i dokończyć budowę, ale to już nie będzie radar, tylko nowy dom. Mówi, że podoba mu się konstrukcja. Nie wiem — ja osobiście nie cierpię betonowych murów. A czym się tak przejąłeś?

— Nie, nic takiego — odparł Tatarski. — Dziwnie to wygląda. Jak się nazywa stacja, na którą jedziemy?

— Rastorgujewo.

— Rastorgujewo — powtórzył Tatarski. — No to wszystko jasne.

— O, już ją widać. Idziemy do tego tam budynku. Mieści się tu najbrudniejsza piwiarnia pod Moskwą. Lonia lubi tu wpadać na piwko w wolne dni. Żeby odczuć w całej pełni, co udało mu się w życiu osiągnąć.

Piwiarnia mieszcząca się w suterenie odrapanego ceglanego budynku w pobliżu stacji rzeczywiście była wyjątkowo brudna i cuchnąca. Goście, stłoczeni przy stolikach nad ćwiartkami wódki, doskonale pasowali do tego lokalu — pewien dysonans stanowili tylko dwaj bandyci, stojący przy stoliku w pobliżu wejścia. Tatarski spostrzegł zaskoczony, że Azadowski przywitał się z kilkoma gośćmi — widać rzeczywiście był tu stałym bywalcem. Sasza Bloo wziął jedną ręką dwa kufle bladego piwa, drugą chwycił Tatarskiego pod łokieć i pociągnął go do stolika w głębi.

— Posłuchaj — powiedział. — Mam do ciebie sprawę. Moi dwaj bracia przenieśli się tu z Erewanu i postanowili rozkręcić biznes. Otworzyli ekskluzywny zakład pogrzebowy z obsługą najwyższej kategorii. Po prostu podliczyli, ile szmalu tu krąży między bankami. Teraz jedni drugim zaczynają go wyrywać i na rynku wytworzyło się konkretne zapotrzebowanie.

— To fakt — przytaknął Tatarski, popatrując na bandytów przy wejściu, którzy pili czeskie piwo z przyniesionych ze sobą butelek. Było niepojęte, co robią w takim miejscu — chociaż, być może, kierowała nimi ta sama motywacja, co Azadowskim.

— Więc chodzi mi o to, żebyś po znajomości — terkotał Sasza Bloo — napisał mi dla nich porządne hasło reklamowe, żeby oddziałało na określoną grupę potencjalnych klientów. Jak się interes rozkręci, to ci zapłacą.

— Dobra, przypomnę sobie dawne czasy — odrzekł Tatarski. — A co tam trzeba wyeksponować?

— Przecież mówiłem: śmierć ekstraklasa.

— Jak się nazywa firma?

— Od nazwiska. Biuro usług pogrzebowych braci Debirsjan. Pomyślisz?

— Co za problem — powiedział Tatarski. — Oczywiście.

— Aha — ciągnął Sasza — uśmiejesz się, ale jeden nasz znajomy już został ich klientem. Żona, zanim stąd dała nogę, opłaciła pogrzeb najwyższej kategorii.

— Kto to był? * /

— Pamiętasz Chanina z agencji Tajny Doradca? Załatwili go.

— Straszne. Nic o tym nie wiedziałem. Kto?

— Jedni mówią, że Czeczeni, inni — że gliny. Poszło o jakieś brylanty. Krótko mówiąc, szemrany interes… Gdzie idziesz?

— Do kibla — rzucił Tatarski.

Ubikacja była jeszcze brudniejsza niż reszta piwiarni. Patrząc na ścianę nad pisuarem, pokrytą zaciekami przypominającymi formacje geologiczne, Tatarski zauważył trójkątny kawałek odstającego tynku, dziwnie podobny z kształtu do brylantowego naszyjnika z fotografii wiszącej w toalecie u Chanina. Już przy pierwszym spojrzeniu na ten twór przepełniający duszę Tatarskiego żal po byłym szefie drogą alchemicznej transformacji przeobraził się w zamówione przez Saszę Bloo hasło.

Wyszedł z toalety i stanął jak wryty na widok, który się nagle przed nim otworzył. Najwidoczniej dawniej w korytarzu były dwuskrzydłowe drzwi, które wyłamano wraz z futryną, byle jak maskując ślady, i teraz ze ścian i sufitu wystawał kawałek nagiego ceglanego muru, zamazany czarną farbą. Ów prowadzący do piwiarni otwór dziwnie przypominał swym z lekka zaokrąglonym kształtem obudowę ekranu telewizyjnego; podobieństwo było tak łudzące, że Tatarski przez chwilę miał wrażenie, iż patrzy w największy telewizor kraju. Azadowski i jego towarzystwo znajdowali się poza polem widzenia, za to widać było dwóch bandytów przy wejściu i nowego gościa, który pojawił się obok nich. Był to wysoki, chudy starzec w brązowym płaszczu, berecie i silnych okularach — zbyt krótkich zausznikach; jego oczy za szkłami wydawały się nieproporcjonalnie wielkie i dziecięco uczciwe. Tatarski mógłby przysiąc, że gdzieś go przedtem widział. Starzec zdążył już zebrać wokół siebie kilku wyglądających na meneli słuchaczy.

— Ludzie! — mówił cienkim i pełnym zdumienia głosem. — Nigdy byście nie uwierzyli! Kupuję dzisiaj flaszkę w warzywniaku koło Dworca Kurskiego, nie? Stoję do kasy. I wiecie, kto wchodzi do sklepu? Czubajs! Kurde flak… Płaszczyk ma taki szary, szaliczek moherowy i czapkę, a goryli — ani śladu. Tylko prawa kieszeń mu odstaje, jakby miał tam spluwę. Podszedł do działu konserw, kupił trzylitrowy słoik bułgarskich pomidorów w occie — wiecie, takie zielone, nie? I wsadził do siatki. Patrzę na niego z rozdziawioną gębą, a on mnie zauważył, mrugnął i wyszedł. Ja do okna. A tam samochód czarny z kogutem, który też jakby mruga… On myk! Do tego samochodu. I odjechał. Coś takiego, kurde flak…

Tatarski kaszlnął i stary spojrzał w jego stronę.

— Narodna Wola — odezwał się Tatarski i nie mógł się powstrzymać, żeby nie mrugnąć.

Powiedział to zupełnie niegłośno, ale stary usłyszał — pociągnął jednego z bandytów za rękaw i wskazał w stronę wejścia. Bandyci równocześnie odstawili na stół niedopite piwo i uśmiechając się lekko, ruszyli na Tatarskiego. Jeden włożył rękę do kieszeni i Tatarski zrozumiał, że zaraz go chyba zabiją.

Po całym ciele rozlała mu się fala adrenaliny, nadając ruchom niezwykłą lekkość — okręcił się w miejscu, wyskoczył z piwiarni i popędził przez plac. Był już w jego połowie, kiedy usłyszał za sobą strzały — coś kilka razy bzyknęło zupełnie blisko. Tatarski podwoił szybkość.

Odważył się obejrzeć dopiero przy wysokim drewniaku, za którym mógł się schować — bandyci już nie strzelali, ponieważ biegli do nich ochroniarze Azadowskiego z automatami w rękach. Tatarski oparł się o ścianę, sztywnymi palcami wyciągnął papierosy i zapalił. A więc tak się to dzieje, pomyślał, właśnie tak. Zwyczajnie i niespodziewanie. Po raz drugi ośmielił się wyjrzeć zza węgła dopiero po wypaleniu całego papierosa. Azadowski i jego towarzystwo wsiadali do samochodów; obaj bandyci z okrwawionymi twarzami siedzieli już na tylnych siedzeniach dżipa ochrony, a starzec w brązowym palcie tłumaczył się gorączkowo obojętnemu gorylowi. Tatarski przypomniał sobie wreszcie, gdzie widział tego starego — był to wykładowca filozofii z Instytutu Literatury. Poznał go nie tyle z twarzy — ów zdążył się mocno postarzeć — ile po niezwykłej intonacji, z jaką kiedyś wygłaszał swoje wykłady. „A przedmiot jest stanowczy — mówił, wznosząc twarz ku stropowi audytorium — domaga się, by podmiot się ujawnił! A wówczas, przy odrobinie szczęścia, może nastąpić połączenie…”.

Połączenie, jak zrozumiał Tatarski, właśnie nastąpiło. Tak też się zdarza, pomyślał, wyjął notes i zapisał wymyślone w piwiarni hasło reklamowe:

DIAMONDS ARE NOT FOREVER!

BIURO USŁUG POGRZEBOWYCH BRACI DEBIRSJAN

Na pewno mnie zwolnią, pomyślał, kiedy kawalkada aut zniknęła za zakrętem. Dokąd mam teraz iść? Cholera wie. Do Giriejewa. Mieszka akurat gdzieś tutaj.

Dom Giriejewa Tatarski znalazł, o dziwo, bez trudu — poznał go po ogrodzie, nad którym wznosił się las niepray^dopodobnie wysokich baldachów, wyglądających raczej jak małe drzewa niż jak wielkie chwasty. Tatarski kilka razy zapukał do furtki i na werandzie ukazał się Giriejew. Ubrany był w wypchane na kolanach portki nieokreślonej barwy i koszulkę z wielką literą A, obwiedzioną tęczowym kręgiem.

— Właź — powiedział. — Furtka jest otwarta.

Giriejew tankował, i to już nie pierwszy dzień, przepijając sporą sumę pieniędzy, która była wyraźnie na wyczerpaniu. Można to było wydedukować z tego, że przy ścianie stały butelki po whisky i koniakach wysokiej klasy, te zaś, które znajdowały się bliżej środka pokoju, były już po jakichś nabytych przy stacji wódkach, rozlewanych w Osetii i opatrzonych romantycznymi i namiętnymi nazwami. Od czasu ostatniej wizyty Tatarskiego kuchnia prawie się nie zmieniła, tylko było tam jeszcze brudniej, a na ścianach pojawiły się wizerunki nieco przerażających tybetańskich bożków. Przybył też nowy sprzęt — w kącie świecił mały telewizorek.

Usiadłszy przy stole, Tatarski spostrzegł, że telewizor stoi do góry nogami. Na ekranie widniała animowana plansza — wokół oka o długich rzęsach, pokrytych czarnym tuszem, krążyła mucha. Wyskoczył tytuł programu: Dzionek jutrzejszy, i w tej samej chwili mucha usiadła na źrenicy, przylgnęła i rzęsy zaczęły się wokół niej owijać jak włoski rosiczki. Ukazał się prezenter odziany w mundur majora służb eskortowych — Tatarski domyślił się, że jest to odwet copywritera z szóstego piętra za niedawne oświadczenie copywritera z siódmego piętra, że telewizja w Rosji jest strukturą siłową. Odwrócony do góry nogami prezenter do złudzenia przypominał nietoperza zwisającego z niewidocznej żerdki. Tatarski nie był szczególnie zdziwiony, kiedy rozpoznał w nim Azadowskiego przefarbowanego na ognistego bruneta, z wąziutkim sznureczkiem wąsów. Uśmiechając się głupawo, Azadowski przemówił:

— Już niebawem pochylnię w Murmańsku opuści krążownik rakie— towo-jądrowy „Idiota”, zbudowany dla uczczenia sto pięćdziesiątej rocznicy urodzin Fiodora Dostojewskiego. Obecnie nie wiadomo, czy rządowi uda się zwrócić pieniądze otrzymane w zastaw za okręt, albowiem coraz częściej rozlegają się głosy domagające się wykupienia drugiego krążownika tego typu — „Pustelnika Potiomkina”, który jest tak olbrzymi, że marynarze nazywają go pływającą wsią. W chwili obecnej.Pustelnik Potiomkin” płynie po Oceanie Lodowatym do portu przeznaczenia. Nowości wydawnicze! — Azadowski wyciągnął skądś książkę, na której okładce mignęła sakramentalna kombinacja granatnika, piły spalinowej i nagiej kobiety. — Dobro powinno mieć mocne pięści. Wiedzieliśmy o tym od dawna, ale wciąż czegoś nie dostawało! I oto książka, na którą czekaliście państwo tyle lat: dobro z pięściami i wielkim chujem! Wędrówki Światosława Lutego. Wiadomości gospodarcze: dziś w Dumie Państwowej uchwalono nową zawartość minimalnego rocznego koszyka towarów konsumpcyjnych. Jest to dwadzieścia kilogramów wyrobów makaronowych, kwintal ziemniaków, sześć kilogramów wieprzowiny, palto, para butów, czapka-uszatka i telewizor Sony Black Trinitron. Z Iranu donoszą…

Giriejew wyłączył dźwięk.

— Co, przyszedłeś tu na telewizję? — zapytał.

— Nie, nie. Tylko się dziwię; dlaczego telewizor jest do góry nogami?

— Długo by gadać.

— A co, to tak jak z ogórkami? Nie można bez wtajemniczenia?

— Dlaczego? — wzruszył ramionami Giriejew. — To nie jest wiedza tajemna. Ale odnosi się do doktryny prawdziwej dharmy, więc jeżeli prosisz, by ci o tym opowiedziano, tym samym bierzesz na siebie kar— miczny obowiązek jej stosowania. A mnie się wydaje, że ty nie będziesz tego robił.

— Może i będę. Opowiedz.

Giriejew westchnął i popatrzył na kołyszące się za oknem baldachy.

— Są trzy buddyjskie sposoby oglądania telewizji. W istocie to jeden i ten sam sposób, ale na różnych etapach treningu wygląda on różnie. Najpierw oglądasz telewizję z wyłączoną fonią. Mniej więcej pół godziny dziennie, swoje ulubione programy. Kiedy rodzi się myśl, że w telewizji mówią coś ważnego i ciekawego, uświadamiasz ją sobie w momencie jej powstania i tym samym neutralizujesz. Początkowo będziesz się zrywał i włączał dźwięk, ale stopniowo się przyzwyczaisz. Najważniejsze, to nie mieć poczucia winy, gdybyś się nie mógł powstrzymać. Potem zaczynasz oglądać telewizję z włączonym dźwiękiem, ale z wyłączonym obrazem. I wreszcie zaczynasz patrzeć w wyłączony telewizor. To jest właśnie podstawowa technika, dwie pierwsze to przygotowanie. Oglądasz wszystkie programy informacyjne, ale telewizora nie włączasz. Bardzo ważne, żeby mieć przy tym wyprostowane plecy, a ręce najlepiej założyć na brzuchu — lewa dłoń pod spodem, prawa na wierzchu. To w wypadku mężczyzn, w wypadku kobiet odwrotnie. I ani na sekundę się nie odrywać. Jeśli będzie się tak oglądać telewizję przez dziesięć lat choćby tylko godzinę dziennie, zrozumie się naturę tego medium. No i całej reszty też.

— Wobec tego czemu stawiasz telewizor do góry nogami?

— Jest to czwarty sposób buddyjski. Stosuje się go w razie konieczności obejrzenia telewizji mimo wszystko. Na przykład, jeżeli chcesz się dowiedzieć, jaki jest kurs dolara, a nie wiesz, kiedy go podadzą i w jaki sposób — powiedzą czy pokażą tablice na kantorach.

— Ale po co go przestawiać?

— Znów musiałbym ci długo tłumaczyć.

— Spróbuj.

Giriejew potarł czoło i powtórnie westchnął. Zapewne szukał właściwych słów.

— Zastanawiałeś się kiedyś, dlaczego prezenterzy mają w oczach taką ciężką, świdrującą nienawiść? — zapytał wreszcie.

— Daj spokój — powiedział Tatarski. — Oni w ogóle nie patrzą w kamerę, to się tylko tak wydaje. Przed samym obiektywem stoi specjalny monitor, na którym wyświetla się tekst i symbole oznaczające intonację i mimikę. Jest ich przeważnie chyba sześć, poczekaj, niech sobie przypomnę… Ironia, smutek, powątpiewanie, improwizacja, gniew i żart. Więc nikt nie emanuje żadną nienawiścią — ani własną, ani nawet służbową. To akurat wiem na pewno.

— Ja też wcale nie twierdzę, że oni czymś emanują. Po prostu kiedy czytają swój tekst, patrzy im w oczy kilka milionów ludzi, z reguły bardzo złych i niezadowolonych z życia. Pomyśl tylko, jaki efekt kumulacyjny zachodzi w chwili, kiedy tyle oszukanych umysłów zbiega się naraz w jednym punkcie. Wiesz, co to jest rezonans?

— Mniej więcej.

— No. Jeżeli batalion żołnierzy przejdzie po moście w nogę, to most może się zawalić. Były takie wypadki, więc kiedy kolumna wchodzi na most, dostaje rozkaz, żeby nie iść w nogę. A kiedy tylu ludzi patrzy w to pudło i widzi jedno i to samo, wyobrażasz sobie, jaki rezonans powstaje w jonosferze?

— Gdzie? — zapytał Tatarski, ale w tym momencie w kieszeni zadzwoniła mu komórka, więc podniósł rękę, przerywając tym gestem rozmowę. W słuchawce słychać było grzmiącą muzykę i niewyraźne głosy.

— Wawan! — przedarło się przez muzykę wołanie Morkowina. — Gdzie jesteś? Żyjesz?

— Żyję — odrzekł Tatarski. — Jestem w Rastorgujewie.

— Słuchaj — radośnie ciągnął Morkowin — tym palantom spuściliśmy wpierdol, zaraz pewnie wsadzimy ich do ciupy, dostaną po dziesięć lat. Azadowski po przesłuchaniu tarzał się ze śmiechu! Powiedział, że zdjąłeś z niego cały stres. Następnym razem dostaniesz order razem z Rostropowiczem. Przysłać po ciebie brykę?

Nie zwolnią mnie, pomyślał Tatarski, czując, jak od serca po całym ciele rozchodzi mu się przyjemne ciepło. Na pewno nie zwolnią. I nie wykończą.

— Dzięki — powiedział. — Pojadę do domu. Nerwy całkiem mi wysiadły.

— Tak? Wyobrażam sobie — przytaknął Morkowin. — Jedź, wracaj do zdrowia. A ja pójdę — wołają mnie. Tylko jutro się nie spóźnij — mamy bardzo ważną imprezę. Jedziemy do Ostankina. A właśnie, obejrzysz tam kolekcję Azadowskiego. Zbiór hiszpański. Na razie, do usłyszenia.

Tatarski schował telefon do kieszeni i obrzucił kuchnię nieobecnym wzrokiem.

— Czyli traktują mnie jak chomika — powiedział w zadumie.

— Co?

— Nieważne. O czym opowiadałeś?

— Krótko mówiąc — podjął Giriejew — cała tak zwana magia telewizji polega na psychorezonansie, na tym, że jednocześnie ogląda ją mnóstwo ludzi. Każdy profesjonalista wie, że skoro już oglądasz telewizję…

— Profesjonaliści, mój drogi, w ogóle nigdy nie oglądają telewizji — przerwał Tatarski, wygładzając dostrzeżoną właśnie łatę na kolanie gospodarza.

— …skoro już oglądasz telewizję, to musisz patrzeć gdzieś w róg ekranu, ale w żadnym wypadku w oczy prezentera, bo w przeciwnym razie dostaniesz nieżytu żołądka albo wpadniesz w schizofrenię. A najlepiej odwróć odbiornik do góry nogami, tak jak ja to robię. Czyli nie iść w nogę. A w ogóle, jeśli cię to interesuje, to piąty buddyjski sposób oglądania telewizji, metoda najwyższego wtajemniczenia…

Zdarza się często, że rozmawiasz z człowiekiem i nawet chyba podoba ci się to, co on mówi, i masz wrażenie, że jfest w tym ziarno prawdy, a potem nagle spostrzegasz, że on ma starą koszulkę, zdeptane trepy, portki zacerowane na kolanie, a meble w jego domu są wytarte i tandetne. Patrzysz uważniej i widzisz wokół niedostrzeżone wcześniej ślady upokarzającej biedy, i uświadamiasz sobie, że nic, co twój rozmówca w życiu zrobił i przemyślał, nie doprowadziło go do tego jedynego zwycięstwa, które tak zapragnąłeś odnieść w ów odległy majowy poranek, kiedy zacisnąwszy zęby, dałeś sobie słowo, że nie przegrasz, choć jeszcze nie bardzo wiedziałeś, z kim grasz i o co. I mimo że od tej póry wcale nie stało się to bardziej zrozumiałe, od razu tracisz zainteresowanie słowami swego rozmówcy, masz ochotę powiedzieć mu na pożegnanie coś miłego, odejść jak najszybciej i zająć się wreszcie swoimi sprawami.

Tak działa w naszych duszach wow-czynnik wypierający. Tatarski jednak, przyjąwszy na siebie jego nieodczuwalne uderzenie, nie zdradził się niczym, że rozmowa z Giriejewem przestała go interesować, ponieważ przyszła mu do głowy pewna myśl. Odczekał, aż Giriejew zamilknie, przeciągnął się, ziewnął i jakby mimochodem zapytał:

— A propos, zostały ci jeszcze muchomory?

— Tak — odpowiedział Giriejew. — Mam, tylko że nie będę ich z tobą brał. Wybacz, po tamtej historii…

— Ale dasz mi?

— Czemu nie? Tylko tutaj nie jedz, bardzo cię proszę. Giriejew wstał z krzesła, otworzył przekrzywioną wiszącą szafkę i wyjął zawiniątko w gazecie.

— Tu jest akurat działka. Gdzie chcesz to zrobić, w Moskwie?

— Nie — odparł Tatarski — w mieście strasznie świruję. Pójdę do lasu. Skoro już się wybrałem na łono natury.

— Słusznie. Poczekaj, odleję ci trochę wódki. Łagodzi. Czysta działka może strasznie dać po kablach. Nie bój się, nie bój, mam absolut.

Giriejew podniósł z podłogi pustą butelkę po koniaku Hennessy, odkręcił i zaczął ostrożnie przelewać do niej wódkę Absolut z litrowej butelki, która rzeczywiście znalazła się w tej samej szafce, co grzyby.

— Słuchaj, ty masz jakieś powiązania z telewizją — odezwał się. — Jest świetny kawał o was. Słyszałeś o minecie ze śpiewem w ciemności?

— To ten, w którym gość zapala światło i widzi, że jest sam w pokoju, a na stoliku pod ścianą szklane oko? Znam. Najmodniejszy w naszej firmie. A właśnie, jak myślisz, czy to oko i tamto, co jest na dolarze, to to samo? Czy nie?

— Nie zastanawiałem się — powiedział Giriejew. — Co tam zapisujesz? Jak oglądać telewizję?

— Nie — odparł Tatarski — taki tam pomysł związany z robotą.

Pomysł na plakat — zapisał w notesie. — Brudny pokój z pajęczynami. Na stole aparatura do pędzenia bimbru, przy stole alkoholik w obszarpanym ubraniu (wariant — narkoman gotujący kompot), który przelewa otrzymany produkt z dużej butelki absolutu do małej buteleczki po hennessym. Hasło:

ABSOLUT HENNESSY

Zaproponować najpierw dystrybutorom firm Absolut i Hennessy, a jeśli nie zechcą — firmom Finlandia, Smirnoff i Johnnie Walker.

— Trzymaj — powiedział Giriejew, wręczając Tatarskiemu zawiniątko i butelkę. — Tylko umówmy się. Kiedy je zjesz, już tu nie wracaj. Bo ciągle nie mogę zapomnieć tamtej jesieni.

— Obiecuję — rzucił Tatarski. A przy okazji, gdzie tu jest niedobudo— wana stacja radiolokacyjna? Widziałem ją po drodze z samochodu.

— Niedaleko. Przetniesz pole i tam się zacznie droga przez las. Jak zobaczysz ogrodzenie z siatki. Idż wzdłuż niego. Jakieś trzy kilometry. A co, chcesz tam pospacerować?

Tatarski przytaknął.

— No, nie wiem, nie wiem — mruknął Giriejew. — Tak to jeszcze można, ale po muchomorach… Starzy ludzie mówią, że to niedobre miejsce. Chociaż, z drugiej strony, gdzie pod Moskwą znajdziesz dobre?

W drzwiach Tatarski odwrócił się i objął Giriejewa za ramiona.

— Wiesz, Andriusza — powiedział — nie chciałbym, żeby to zabrzmiało patetycznie, ale wielkie dzięki!

— Za co? — spytał Giriejew.

— Za to, że czasem pozwalasz mi żyć równoległym życiem. Bez tego prawdziwe byłoby nie do zniesienia!

— Cóż, dziękuję — odrzekł Giriejew, odwracając oczy — dziękuję.

Był wyraźnie wzruszony.

— Powodzenia — powiedział Tatarski i poszedł.

Muchomory zaczęły działać po półgodzinnym marszu wzdłuż ogrodzenia z siatki. Najpierw pojawiły się znajome objawy — drżenie i przyjemne łaskotanie w palcach. Potem z przydrożnych krzaków wychynął słup z napisem „Zakaz palenia ognisk!”, który Tatarski kiedyś wziął za Husejna. Jak się należało tego spodziewać, w świetle dziennym nie widać było żadnego podobieństwa. Mimo to Tatarski nie bez sentymentu przypomniał sobie opowieść o królu ptaków Simurgu.

— Simurg, sirruf — odezwał się w jego głowie znajomy głos — co za różnica? To po prostu różne transkrypcje. Znowu się naćpałeś, tak?

Zaczęło się, pomyślał Tatarski. Zwierzak już jest.

Ale sirruf więcej w żaden sposób nie zdradził swej obecności przez całą drogę do wieży. Brama, przez którą Tatarski kiedyś przełaził górą, stała otworem. Na terenie budowy nikogo nie było widać; baraki mieszkalne zamknięto, a z grzyba-wiaty dla wartownika zniknął wiszący tam wcześniej telefon.

Tatarski wszedł na szczyt budowli bez żadnych przygód. W wieżyczce windy wszystko wyglądało jak przedtem — puste butelki i stół na środku.

— No — zapytał głośno Tatarski — i gdzie tu jest bogini?

Nikt nie odpowiedział, tylko było słychać, jak gdzieś w dole szumi na wietrze jesienny las. Tatarski oparł się o ścianę, zamknął oczy i zaczął nasłuchiwać. Z niewiadomego powodu uznał, że to szumią wierzby, i przypomniał sobie linijkę z zasłyszanej w radiu piosenki: „To siostry smutku, co w wierzbach mieszkają”. I od razu w cichym szeleście drzew dały się słyszeć urywane kobiece głosy, które wydały mu się echem jakichś dawno słyszanych słów, zabłąkanych w zakamarkach pamięci.

„Czy oni wiedzą — szeptały ciche głosy — że w ich szeroko znanym świecie nie ma niczego oprócz głębokich ciemności — ani wdechu, ani wydechu, ani lewego, ani prawego, ani piątego, ani dziesiątego? Czy wiedzą, że o tym, iż są szeroko znani, nie wie nikt?”

„Wszystko jest całkiem odwrotnie, niż myślą ludzie — nie ma ani prawdy, ani fałszu, istnieje tylko jedna nieskończenie jasna, czysta i prosta myśl, podobna do kropli atramentu, która wpadła do szklanki z wodą. I kiedy człowiek przestaje się kłębić w tej czystej jasności, zupełnie nic się nie dzieje i okazuje się, że życie to po prostu szelest firanek w oknie dawno zburzonej wieży, i każda nitka w tych firankach myśli, że wielka bogini jest przy niej. I bogini rzeczywiście jest przy niej”.

„Kiedyś i my, i ty, ukochany, byliśmy wolni — po co stworzyłeś ten straszny, potworny świat?”

— A czyż ja to uczyniłem? — wyszeptał Tatarski.

Nikt nie odpowiedział. Tatarski otworzył oczy i wyjrzał przez drzwi. Nad linią lasu wisiała chmura podobna do niebiańskiej góry — była tak potężna, że nieskończona głębia nieba, zapomniana jeszcze w dzieciństwie, znów stała się widoczna. Na jednym ze zboczy chmury znajdował się wąski, spiczasty występ, podobny do majaczącej przez mgłę wieży. W Tatarskim coś drgnęło — przypomniał sobie, że kiedyś on sam miał w swym wnętrzu efemeryczną niebiańską substancję, z której składała się ta biała góra i ta wieża. I wówczas — dawno, dawno temu, chyba jeszcze przed urodzeniem — z łatwością sam mógł się stać taką chmurą i wzbić się na sam szczyt wieży. Życie jednak zdążyło już wyprzeć ową dziwną substancję z jego duszy; pozostało jej zaledwie tyle, by móc przypomnieć sobie o niej na sekundę i natychmiast utracić to wspomnienie.

Tatarski spostrzegł, że podłoga pod stołem jest przykryta kilkoma zbitymi razem deskami. Zajrzał w szparę między nimi i zobaczył czarną dziurę wielopiętrowej przepaści. No tak, przypomniał sobie, to szyb windy. A tu maszynownia, tak jak w pomieszczeniu, gdzie mieści się ten cały render. Brakuje tylko ochroniarzy z automatami. Usiadł przy stole i ostrożnie postawił stopy na deskach. Najpierw ogarnął go lęk, że deski załamią mu się pod stopami i runą wraz z nim w dół, do głębokiego szybu, na którego dnie nagromadziły się przez lata całe pokłady śmieci. Ale deski były grube i dobrze trzymały.

W pomieszczeniu wyraźnie ktoś bywał, najprawdopodobniej okoliczni bezdomni. Na podłodze leżały świeżo rozdeptane niedopałki, a na stole strzęp gazety z tygodniowym programem telewizyjnym. Tatarski odczytał tytuł ostatniego programu tuż nad nierównym, oderwanym brzegiem:

0:00 — Złota komnata

Co to za program? — pomyślał. Chyba coś nowego. Oparł brodę na skrzyżowanych rękach i zapatrzył się w fotografię biegnącej po piasku kobiety, wiszącą tam gdzie poprzednio. W świetle dnia stały się widoczne wybrzuszenia i plamy, jakie powstały na papierze z wilgoci. Jedna plama znajdowała się akurat na twarzy bogini, która w dziennym oświetleniu wydawała się zniekształcona, dziobata i stara. Tatarski dopił resztę wódki i zamknął oczy.

Krótki sen, który mu się przyśnił, był bardzo dziwny. Szedł po piaszczystej pląźy w stronę błyszczącego w słońcu złotego posągu — był jeszcze daleko, ale już dawało się dostrzec, że jest to kobiecy tors bez głowy i rąk. Obok Tatarskiego wolno dreptał sirruf, którego dosiadał Giriejew. Sirruf był smutny i przypominał zajeżdżonego osiołka, a jego złożone na grzbiecie skrzydła wyglądały jak stare wojłokowe siodło.

— Wypisujesz slogany reklamowe — mówił Giriejew — a czy znasz ten najważniejszy? Można by rzec, bazowy?

— Nie — odparł Tatarski, mrużąc oczy w złotym blasku.

— No to ci powiem. Słyszałeś określenie „Sąd Ostateczny”, „Straszny Sąd”?

— Słyszałem.

— W rzeczywistości nie ma w nim nic strasznego. Poza tym, że rozpoczął się już dawno i wszystko, co się z nami dzieje, to po prostu etapy eksperymentu śledczego. Zastanów się — czyż dla Boga to coś trudnego w kilka sekund stworzyć z niczego ten świat z całą jego wiecznością i nieskończonością, aby doświadczyć jedną jedyną stojącą przed nim duszę?

— Andriej — odpowiedział Tatarski, zerkając na przydeptane kapcie Giriejewa, tkwiące w sznurkowych strzemionach — daj spokój, dobra? Ja mam już dosyć gówna w pracy. Mógłbyś chociaż ty mnie nie dręczyć.

Złota komnata

Kiedy Tatarskiemu zdjęto przepaskę z oczu, był już zupełnie przemarznięty. Zimno mu było zwłaszcza w bose stopy, dotykające kamiennej podłogi. Otworzył oczy i zobaczył, że stoi w drzwiach obszernego pomieszczenia, przypominającego kinowe foyer, w którym odbywa się coś w rodzaju przyjęcia koktajlowego. Od razu spostrzegł dziwną rzecz — w wyłożonych żółtym kamieniem ścianach nie było ani jednego okna, za to jedna ze ścian była lustrzana, dzięki czemu oświetlona jasnymi halogenowymi lampami sala wydawała się znacznie większa niż w rzeczywistości. Zgromadzeni w sali ludzie rozmawiali cicho i oglądali rozwieszone na ścianach arkusze papieru z maszynowym tekstem. Mimo że Tatarski stał w drzwiach całkiem goły, zebrani nie zwracali nań szczególnej uwagi — tylko dwie czy trzy osoby obrzuciły go obojętnym spojrzeniem. Tatarski wiele razy widniał w telewizji właściwie wszystkich, którzy znaleźli się na sali, ale osobiście nie znał nikogo poza Far— sukiem Sejful-Farsiejkinem, stojącym pod ścianą z kieliszkiem w ręku. Zauważył też sekretarkę Azadowskiego, Ałłę, pogrążoną w rozmowie z dwoma starszawymi playboyami — z rozpuszczonymi platynowymi włosami Ałła przypominała nieco grzeszną meduzę. Tatarskiemu wydało się, że gdzieś w tłumie mignęła kraciasta marynarka Morkowina, ale zaraz stracił ją z oczu.

— Idę już, idę — rozległ się głos Azadowskiego i on sam ukazał się w wejściu do jakiegoś wewnętrznego pomieszczenia. — Jesteś? Czemu stoisz w drzwiach? Wejdź, nie zjemy cię.

Tatarski ruszył w jego kierunku. Od Azadowskiego zalatywało alkoholem; w halogenowym świetle jego twarz wyglądała na zmęczoną.

— Gdzie jesteśmy? — spytał Tatarski.

— Jakieś sto metrów pod ziemią, w rejonie Ostankińskiego Stawu. Przepraszam za tę opaskę na oczach i całą resztę, ale przed rytuałem tak trzeba. Pieprzona tradycja. Boisz się?

Tatarski przytaknął i Azadowski zaśmiał się z satysfakcją.

— Olej to — powiedział. — Wszystko to pic na wodę. Przejdź się na razie, obejrzyj nową kolekcję. Rozwieszono ją dopiero przedwczoraj. A ja mam tu parę ważnych spotkań. — Podniósł rękę i strzelił palcami, przywołując Ałłę. — Ałła ci wszystko opowie. To jest Wawan Tatarski. Znacie się? Pokaż mu tutaj wszystko, okay?

Tatarski i sekretarka zostali sami.

— Od czego zaczniemy zwiedzanie? — zapytała Ałła z uśmiechem.

— Na przykład stąd — powiedział Tatarski. — A gdzie jest kolekcja?

— To właśnie ona — odparła sekretarka, wskazując na ściany. — Zbiór hiszpański. Kogo z wielkich Hiszpanów lubi pan najbardziej?

— Tego… — bąknął Tatarski, z wysiłkiem przypominając sobie odpowiednie nazwisko — Velazqueza.

— Też jestem jego fanką — powiedziała sekretarka i popatrzyła na Tatarskiego zimnym zielonym okiem. — Powiedziałabym, że to Cervantes pędzla.

Elegancko wzięła swego podopiecznego pod rękę i muskając biodrem jego gołą nogę, poprowadziła go do najbliższego arkusza na ścianie. Tatarski zobaczył na nim kilka akapitów tekstu i fioletową pieczęć. Sekretarka krótkowzrocznie nachyliła się nad papierem, żeby odczytać drobny druk.

— Tak, to jest akurat to płótno. Raczej mało znana różowa wersja portretu infantki. Tu ma pan zaświadczenie notarialne, wydane przez firmę Oppenheim and Radler, że obraz rzeczywiście został nabyty z prywatnej kolekcji za siedemnaście milionów dolarów.

Tatarski postanowił nie pokazywać po sobie, że cokolwiek go dziwi. Zresztą właściwie nawet nie bardzo wiedział, czy coś go dziwi, czy nie.

— A to? — zapytał, wskazując wiszący obok papier z tekstem i pieczęcią.

— O — powiedziała Ałła — to nasza perła. Goya, motyw Mai z wachlarzem w ogrodzie. Nabyty w pewnym małym muzeum w Kastylii. I znów firma Oppenheim and Radler poświadcza — osiem i pół miliona. Niesamowite.

— Tak — zgodził się Tatarski. — To prawda. Ale szczerze mówiąc, bardziej niż malarstwo interesuje mnie rzeźba.

— Nie wątpię — odparła sekretarka. — To pewnie dlatego, że przywykł pan do pracy w trzech wymiarach, prawda?

Tatarski spojrzał na nią pytająco.

— No, grafika komputerowa. Te różne boboki…

— A — rzekł Tatarski. — O to pani chodzi. Tak, przyzwyczaiłem się i do pracy, i do życia.

— Tu mamy rzeźbę — powiedziała sekretarka i pociągnęła Tatarskiego do kolejnego arkusza, na którym tekstu było trochę więcej niż na innych. — To Picasso. Ceramiczna figurka biegnącej kobiety. Powie pan pewnie, że nie bardzo wygląda na Picassa, prawda? I słusznie. Ale to jest okres postkubistyczny. Prawie trzynaście milionów dolarów, wyobraża pan sobie?

— A gdzie jest sama figurka?

— Nawet nie wiem. — Sekretarka wzruszyła ramionami. — Pewnie w jakimś magazynie. Ale jeżeli chce pan zobaczyć, jak wygląda, to katalog leży tam na stoliku.

— A co za różnica, gdzie jest figurka?

Tatarski obejrzał się. Z tyłu niepostrzeżenie podszedł Azadowski.

— Może nie ma żadnej — rzekł Tatarski. — Szczerze mówiąc, pierwszy raz mam do czynienia z kolekcją tego rodzaju.

— To najbardziej aktualny trend w wystroju wnętrz — powiedziała sekretarka. — Minimalizm monetarystyczny. Nawiasem mówiąc, narodził się u nas, w Rosji.

— Idź, pospaceruj sobie — polecił Alle Azadowski i odwrócił się do Tatarskiego. — Podoba ci się?

— Interesujące. Tylko niezbyt zrozumiałe.

— Zaraz ci wytłumaczę — powiedział Azadowski. — Ta pieprzona hiszpańska kolekcja kosztuje około dwustu milionów dolarów. I jeszcze mniej więcej sto tysięcy poszło na rzeczoznawców. Jaki obraz można powiesić, jaki będzie nie na miejscu, w jakiej kolejności je wieszać i tak dalej. Wszystko, co jest wymienione w cedułach, zostało kupione. Ale gdyby przywieźć tu te obrazy i posągi, a są tam jeszcze jakieś gobeliny i zbroje, to nie można by się tu było ruszyć. Udusiłbyś się samym kurzem. A poza tym… Szczerze mówiąc, cóż, raz człowiek popatrzy na te wszystkie obrazy, drugi, a potem — co nowego może zobaczyć?

— Nic.

— Właśnie. Więc po co je u siebie trzymać? A ten cały Picasso to, moim zdaniem, zupełny kutas.

— Tu niezupełnie mogę się zgodzić — przełknąwszy ślinę, rzekł Tatarski. — A raczej zgadzam się, ale tylko w odniesieniu do okresu post— kubistycznego.

— Ty to masz łeb, stary — powiedział Azadowski. — A ja się na tym nie znam. A zresztą po kiego grzyba mi to? Za tydzień będzie tu już kolekcja francuska. Sam powiedz — rozeznasz się w jednej, a po tygodniu ją wywiozą, powieszą drugą — i znów masz się w niej rozeznawać? Po co?

Tatarski nie wiedział, co odrzec.

— No i właśnie mówię, że to bez sensu — podsumował Azadowski. — Dobra, chodźmy. Czas zaczynać. Potem jeszcze tu przyjdziemy. Na lampkę szampana.

Odwrócił się i podszedł do lustrzanej ściany. Tatarski podążył za nim. Azadowski pchnął ścianę ręką i pionowy rząd lustrzanych bloków, rzucając na niego elektryczny blik, bezszelestnie obrócił się wokół osi. Ukazało się przejście, a w głębi korytarz o ścianach z grubo obrobionego kamienia.

— Wchodź — powiedział Azadowski. — Tylko pochyl się, tu jest niski strop.

Tatarski zagłębił się w wilgotny korytarz i zrobiło mu się jeszcze zimniej. Kiedy wreszcie pozwolą mi się ubrać? — pomyślał. Korytarz był długi, ale Tatarski nie widział, dokąd prowadzi — było ciemno. Czasem stopa natrafiała na ostry kamyczek i Tatarski krzywił się z bólu. Wreszcie gdzieś z przodu zamigotało światło.

Weszli do niewielkiego, wyłożonego drewnem pokoju, który skojarzył się Tatarskiemu z szatnią sportowej hali treningowej. Rzeczywiście była to szatnia, o czym świadczyły szafki przy ścianie i dwie marynarki, wiszące na wieszaku. Jedna należała chyba do Saszy Bloo, ale Tatarski nie był tego pewien do końca — Sasza posiadał zbyt wiele różnych marynarek. Szatnia miała drugie wyjście — ciemne drewniane drzwi ze złotą tabliczką, na której wygrawerowano łamaną linię, przypominającą zęby piły. Tatarski pamiętał jeszcze ze szkoły, że tak wygląda egipski hieroglif „szybko”. Zapamiętał go tylko dlatego, że wiązała się z nim pewna zabawna historia: starożytni Egipcjanie, jak opowiadał nauczyciel, robili wszystko bardzo powoli i dlatego krótka zębata linia, oznaczająca „szybko”, w inskrypcjach największych i najpotężniejszych faraonów stawała się bardzo długa, a nawet zajmowała kilka linijek, co oznaczało „bardzo-bardzo-szybko”.

Wokół umywalki wisiały trzy arkusze, zapisane maszynowym tekstem i opatrzone pieczęciami, niby jakieś zarządzenia nieznanego kierownictwa (Tatarski zresztą domyślił się, że to nie żadne zarządzenia, tylko zapewne część kolekcji hiszpańskiej), a jedną ze ścian zajmował stelaż z małymi ponumerowanymi przegródkami, w których leżały brązowe zwierciadła i złote maski, zupełnie takie same, jak w sekretariacie Azadowskiego.

— No co? — odezwał się Azadowski, rozpinając marynarkę. — Chcesz coś zapytać?

— Co to za papiery na ścianach? — spytał Tatarski. — Też hiszpańska kolekcja?

Zamiast odpowiedzieć, Azadowski wyjął swój telefon komórkowy nacisnął jedyny guzik na klawiaturze.

— Ałła — powiedział — jest do ciebie pytanie.

Podał telefon Tatarskiemu.

— Słucham — odezwał się głos Ałły.

— Zapytaj ją, co mamy w szatni — podpowiedział Azadowski, ściągając podkoszulek. — Bo ja ciągle zapominam.

— Dzień dobry — rzekł zmieszany Tatarski. — To znów Tatarski. Proszę mi powiedzieć, co to za ekspozycja w szatni?

— To całkowicie unikatowe eksponaty — powiedziała sekretarka. — Nie wolno o tym rozmawiać przez komórkę.

Tatarski zasłonił ręką mikrofon.

— Ona mówi, że to nie na telefon.

— Powiedz, że ja pozwalam.

— On pozwala — powtórzył Tatarski.

— No dobrze — westchnęła sekretarka. — Numer jeden. Fragmenty bramy Isztar z Babilonu — lwy i sirrufy. Oficjalnie znajdują się w Bri— tish Museum. Autentyczność potwierdzona przez grupę niezależnych ekspertów. Numer dwa. Lwy, płaskorzeźba z ceramiki i emalii. Ulica Procesji, Babilon. Oficjalnie — własność British Museum. Autentyczność potwierdzona przez grupę niezależnych ekspertów. Numer trzy. Ebich-Il, dostojnik z Mari. Oficjalnie*— własność muzeum w Luwrze…

— Ebich-Il? — powtórzył Tatarski i przypomniał sobie, że widział zdjęcie tej figurki z Luwru. Liczyła sobie kilka tysięcy lat i przedstawiała małego, chytrego człowieczka, wykonanego z lśniącego białego kamienia — z brodą, w dziwnej, jakby puszystej spódniczce, przypominającej krótkie bryczesy.

— Tego właśnie szczególnie lubię — powiedział Azadowski, zdejmując spodnie. — Na pewno budził się każdego rana i mówił: a ebich ich wszystkich… I dlatego całe życie był samotny. Zupełnie jak ja.

Otworzył szafkę i wyjął z niej dwie dziwne spódniczki ni to z piór, ni to z puszystej wełny. Rzucił jedną Tatarskiemu, drugą zaś wciągnął na swe czerwone kalesony od Calvina Kleina, co natychmiast upodobniło go do zatuczonego strusia.

— Dawaj komórkę — powiedział. — Na co czekasz? Przebieraj się. Potem weźmiesz te blachy i wchodź. Możesz wziąć, którą parę chcesz, tylko żeby namordnik pasował wielkością.

Azadowski wziął z przegródki maskę i zwierciadło, brzęknął nimi, podniósł maskę i popatrzył na Tatarskiego przez wycięte na oczy otwory. Mała złota twarz nieziemskiej urody, która jakby wychynęła z tłumu przebierańców na karnawale w Wenecji, tak dalece nie pasowała do jego porośniętego rudawym włosem beczkowatego tułowia, że Tatarski poczuł lęk. Azadowski zaśmiał się zadowolony z efektu, otworzył drzwi i zniknął w smudze złocistego światła.

Tatarski zaczął się przebierać. Spódniczkę, którą dał mu Azadowski, sporządzono z pozszywanych kawałków baraniej skóry o długim runie, naklejonych na nylonowe szorty Adidasa. Jako tako umocowawszy ją na sobie (gdyby nie widział figury Ebich-Ila, za nic by nie uwierzył, że starożytni mieszkańcy Dwurzecza naprawdę coś takiego nosili), Tatarski włożył maskę, która od razu mocno przylgnęła mu do twarzy, i wziął do ręki zwierciadło. Złoto i brąz były bez wątpienia prawdziwe — świadczył o tym nawet ich ciężar. Tatarski zrobił wdech jak przed skokiem do zimnej wody i pchnął drzwi z zębatym znakiem.

Pokój, w którym się znalazł, oślepił go złotym lśnieniem ścian i posadzki, oświetlonych studyjnymi reflektorami. Wyłożone blachą ściany biegły w górę, tworząc płynnie zwężający się stożek, jak gdyby pustą cerkiewną kopułę, pozłoconą od środka. Na wprost drzwi mieścił się ołtarz — sześcienny złoty postument, na którym spoczywało masywne kryształowe oko z tęczówką z emalii i lustrzaną źrenicą. Na posadzce przed ołtarzem stała złota czasza, a obu jej boków strzegły dwa kamienne sirrufy, pokryte resztkami malunków i pozłoty. Nad okiem wisiała płyta z czarnego bazaltu, wyglądająca na bardzo starą. W samym jej środku wyryty był egipski hieroglif „szybko”, a wokół jakieś fantastyczne postacie — Tatarski rozróżnił dziwnego psa o pięciu nogach i kobietę w wysokiej tiarze, która spoczywała na czymś w rodzaju sofy, a w rękach trzymała czaszę. Na brzegach płyty umieszczono wizerunki czworga zwierząt o przerażającym wyglądzie, a między psem i kobietą wyrastała z ziemi jakaś roślina podobna do rosiczki, tylko jej korzeń dzielił się na trzy długie odnogi, każda zaś była opatrzona niezrozumiałym znakiem. Poza tym na tablicy wyryto duże oko i ucho, a resztę miejsca zajmowały gęste kolumny pisma klinowego.

Azadowski w złotej masce, spódniczce i czerwonych kąpielowych klapkach siedział na składanym stołeczku w pobliżu ołtarza. Zwierciadło położył sobie na kolanie. Nikogo więcej Tatarski w pokoju nie zobaczył.

— To rozumiem! — przemówił Azadowski, unosząc kciuk. — Teraz wyglądasz jak trzeba. Co, masz tremę? Tylko nie próbuj być nielojalny, nie myśl, że my tutaj mamy pierdolca. Ja osobiście mam to gdzieś, ale jeżeli chcesz być w naszym biznesie, inaczej się nie da. No więc, teraz ci to wszystko wytłumaczę ogólnie, a jak chcesz dokładniej, to spytasz naszego głównego eksperta, zaraz tu będzie. Najważniejsze, żebyś to wszystko przyjął jak najprościej’i najspokojniej. Jeździłeś na obozy pionierskie?

— Jeździłem — odrzekł Tatarski, odnotowując sobie w duchu tego.głównego”.

— Urządzaliście tam sobie Dzień Neptuna? Kiedy wszystkich wrzucano do wody?

— Tak.

— No więc wyobraź sobie, że to też jest taki Dzień Neptuna. Tradycja. Krótko mówiąc, rzecz w tym, że była sobie kiedyś jedna starożytna bogini. Znaczy nie chcę powiedzieć, że istniała realnie, to po prostu taka legenda. A bogowie w tej historii też są śmiertelni i noszą w sobie swoją śmierć, całkiem jak ludzie. Dlatego kiedy przyszedł czas, ta bogini też musiała umrzeć. Ale, rzecz jasna, nie miała na to ochoty. I wtedy rozdzieliła się na swoją śmierć i to, co nie chciało umrzeć. Widzisz ten obrazek? — Azadowski wskazał palcem płaskorzeźbę. — Ten piasek to jej śmierć. A ta baba, co ma na głowie czako, to ona sama. Teraz słuchaj i nie przerywaj, bo ja sam nie bardzo kumam. Kiedy się rozdzielili, zaczęła się między nimi wojna, w której długo żadne z nich nie mogło zwyciężyć. Ostatnia bitwa tej wojny odbyła się dokładnie nad Stawem Ostankińskim, to znaczy tu, gdzie się teraz znajdujemy, tylko nie pod ziemią, ale wysoko w powietrzu. Dlatego uważa się, że jest to miejsce święte. Najpierw w tej bitwie długo nikt nie mógł zwyciężyć, a potem ten pies zaczął pokonywać boginię. Wtedy inni bogowie zlękli się o siebie, wtrącili się i zmusili ich do zawarcia pokoju. Tu właśnie to wszystko jest zapisane. To coś w rodzaju tekstu traktatu pokojowego, poświadczonego ze wszystkich czterech stron przez te byki i…

— … gryfony — podpowiedział Tatarski.

— Tak. A oko i ucho oznaczają, że wszyscy widzieli i wszyscy słyszeli. Krótko mówiąc, ten traktat dołożył obu stronom. Zgodnie z jego postanowieniami, boginię pozbawiono ciała i zdegradowano do rangi czystego pojęcia. Stała się złotem, ale nie po prostu metalem, tylko złotem w przenośni. Rozumiesz?

— Nie bardzo.

— Nie dziwota — westchnął Azadowski. — No więc, stała się tym, do czego dążą wszyscy ludzie, ale nie po prostu bryłą złota, która gdzieś leży, tylko całym złotem w ogóle. Jak gdyby ideą.

— Teraz rozumiem.

— A jej śmierć stała się kulawym psem o pięciu łapach, który musi spać wiecznym snem w pewnym dalekim kraju na północy. Z pewnością już się domyśliłeś, gdzie konkretnie. Jest tutaj na prawo, widzisz? Noga zamiast chuja. Nie daj Boże spotkać takiego psa na podwórku.

— Jak się ten pies nazywa? — zapytał Tatarski.

— Dobre pytanie. Szczerze mówiąc, nie wiem. A dlaczego pytasz?

— Czytałem coś w tym guście. W artykule naukowym.

— A co konkretnie?

— Długo by opowiadać — odparł Tatarski. — Zresztą nawet wszystkiego nie pamiętam.

— O czym był ten artykuł? O naszej firmie?

Tatarski zorientował się, że szef żartuje.

— Nie — powiedział. — O rosyjskich wulgaryzmach. Było tam napisane, że ordynarne słowa stały się obelżywe dopiero w czasach chrześcijańskich, a dawniej miały zupełnie inny sens i oznaczały nieprawdopodobnie starożytne pogańskie bóstwa. I wśród tych bóstw był taki kulawy pies Piździelec o pięciu łapach. W dawnych inskrypcjach oznaczano go dużą literą P, ujętą w dwa przecinki. Według legendy, śpi gdzieś w śniegach i dopóki śpi, życie płynie mniej więcej normalnie. A kiedy się budzi, atakuje. I dlatego u nas ziemia nie rodzi, Jelcyn jest prezydentem i tak dalej. Co do Jelcyna, to, rzecz jasna, jeszcze nie byli na bieżąco, ale cała reszta jest w porządku. Było tam również napisane, że najbliższe temu pojęcie, istniejące we współczesnej rosyjskiej kulturze, to młodzieżowe określenie „gamowier”. Od angielskiego: gameouer.

— Po angielsku zrozumiałem — wtrącił Azadowski. — Nie jestem głupi. Nie wiem za to, kogo ten Piździelec atakuje.

— Nie tyle kogoś czy coś, ile wszystko. Pewnie dlatego wmieszali się inni bogowie. Specjalnie spytałem, jak się nazywał ten pies; myślałem, że to może uniwersalny archetyp. A jak się nazywa bogini?

— Wcale się nie nazywa — przerwał mu głos z tyłu i Tatarski obejrzał się.

W drzwiach stał Farsuk Sejful-Farsiejkin. Odziany był w długi szary płaszcz z kapturem, spod którego połyskiwała złota maska, i Tatarski poznał go tylko po głosie.

— Wcale się nie nazywa — powtórzył Sejful-Farsiejkin, wchodząc do komnaty. — Kiedyś, dawno, nazywano ją Isztar, ale od tego czasu jej imię zmieniało się wiele razy. Znasz taki brand — No Name? Z psem rzecz ma się tak samo. A co do reszty, to miałeś rację.

— No, teraz ty z nim pogadaj, Farsuk — odezwał się Azadowski — bo on i tak wszystko wie.

— A cóż ty takiego wiesz? — zapytał Farsiejkin.

— E tam — odrzekł Tatarski. — Drobiazgi. Na przykład ten zębaty znak pośrodku płyty. Wiem, co znaczy.

— No, co?

— „Szybko” w piśmie starożytnych Egipcjan.

Farsiejkin roześmiał się.

— Tak — powiedział — nietypowo. Zazwyczaj nowi członkowie myślą, że to drażetki M&M. W rzeczywistości zaś jest to symbol wskazujący na pewną bardzo starą i dość niejasną maksymę. Wszystkie starożytne języki, w których istniała, już dawno są martwe, a na rosyjski trudno ją przetłumaczyć — nie ma odpowiednich glos. Za to w angielszczyżnie idealnym jej odpowiednikiem jest aforyzm Herberta Marshalla McLu— hana, The medium is the message. Dlatego rozszyfrowujemy ten znak jak dwie połączone litery „M”. To jest, oczywiście, nie tylko my — takie ołtarze Silicon Graphics instaluje razem z oprogramowaniem serwerów.

— To ta płyta nie jest prawdziwa?

— Dlaczego? Najprawdziwsza — odrzekł Farsiejkin. — Bazalt, trzy tysiące lat. Możesz dotknąć. Choć, co prawda, nie jestem pewien, czy ten rysunek zawsze oznaczał to, co oznacza teraz.

— A co to za rosiczka między boginią a psem?

— To nie rosiczka. To drzewo życia. A poza tym symbol wielkiej bogini, jako że jednym z jej wcieleń jest drzewo o trzech korzeniach, które rozkwita w naszych duszach. To drzewo również ma imię, ale w naszym stowarzyszeniu poznaje się je dopiero w najwyższych stadiach wtajemniczenia.

— Co to za stowarzyszenie? — zapytał Tatarski. — Czym się zajmują jego członkowie?

— Myślałby kto, że nie wiesz. Ile czasu już u nas pracujesz? No więc właśnie tym wszystkim zajmują się członkowie stowarzyszenia.

— Jak się ono nazywa?

— Kiedyś dawno nazywało się Gildia Chaldejczyków — powiedział Farsiejkin. — Ale tak nazywali je ci, którzy do niego nie należeli, tylko o nim słyszeli. My sami nazywamy je Stowarzyszeniem Sadowników, albowiem naszym zadaniem jest pielęgnacja świętego drzewa, które daje życie wielkiej bogini.

— Od dawna istnieje to stowarzyszenie?

— Od bardzo dawna. Podobno działało jeszcze w Atlantydzie, ale dla uproszczenia zakładamy, że przeszło z Babilonu do Egiptu, a stamtąd — do nas.

Tatarski poprawił zsuwającą się z twarzy maskę.

— Jasne — powiedział. -1 co, to stowarzyszenie zajmowało się budową wieży Babel?

— Nie. Skądże. Nie jesteśmy biurem projektów. Jesteśmy po prostu sługami wielkiej bogini. Używając twojej terminologii, pilnujemy, żeby Piździelec nie obudził się i nie zaatakował; to zrozumiałeś właściwie. Zdajesz sobie sprawę, jak sądzę, że w Rosji spoczywa na nas szczególna odpowiedzialność. Pies śpi właśnie tutaj.

— Gdzie mianowicie?

— Wszędzie — odrzekł Farsiejkin. — Powiedzenie, że pies śpi w śniegach, to metafora. Ale to, że już kilka razy w tym stuleciu się zbudził — metaforą nie jest.

— To dlaczego przez cały czas obniżają nam częstotliwość?

Farsiejkin rozłożył ręce.

— Zwykła ludzka lekkomyślność — powiedział, podchodząc do ołtarza i zdejmując zeń złotą czaszę. — Pochopne kalkulacje, krótkowzrocznie rozumiana koniunktura. Ale nigdy nie obniżą jej nam do końca, nie bój się. Tego się starannie pilnuje. A teraz, jeśli pozwolisz, przejdziemy do rytuału.

Zbliżył się do Tatarskiego i położył mu rękę na ramieniu.

— Uklęknij i zdejmij maskę.

Tatarski posłusznie ukląkł i zdjął maskę z twarzy. Farsiejkin zanurzył palec w czaszy i nakreślił na czole Tatarskiego mokry zygzak.

— Tyś jest przekaźnik i tyś jest przekaz — powiedział, i Tatarski zrozumiał, że linia na jego czole to podwójne M.

— Co to za ciecz? — zapytał.

— Krew psa. Mam nadzieję, że symboliki nie trzeba ci wyjaśniać?

— Nie — rzekł Tatarski, wstając z podłogi. — Nie jestem idiotą, czytałem to i owo. Co dalej?

— Teraz musisz zajrzeć w święte oko. Z jakiegoś powodu Tatarski drgnął i Azadowski to zauważył.

— Nie bój się — wtrącił. — Przez to oko wielka bogini poznaje swojego małżonka. A ponieważ małżonka już ma, jest to czysta formalność. Patrzysz w oko, okazuje się, że nie jesteś bogiem Mardukiem, i spokojnie pracujemy dalej.

— Jakim bogiem Mardukiem?

— No, to nie Mardukiem — uspokoił Tatarskiego Azadowski, wyjmując spod spódniczki paczkę Marlboro i zapalniczkę. — Nieważne. Powiedziałem to tak sobie. Farsuk, wytłumacz mu, ty masz to obcykane.

— To też motyw mitologiczny — wyjaśnił Farsiejkin. — Wielka bogini miała małżonka, również; boga, najważniejszego ze wszystkich bogów, którego napoiła miłosnym wywarem, i ten zasnął w świątyni na szczycie swego zikkuratu. Ponieważ zaś był bogiem, sen miał taki, że… Cóż, w ogóle jest to zagmatwana sprawa, ale cały nasz świat z nami wszystkimi i nawet z samą boginią jak gdyby mu się śni. I wielka bogini stale szuka tego, któremu się śni, albowiem tylko poprzez niego otrzymuje swe życie. A ponieważ znaleźć go nie można, ma symbolicznego ziemskiego małżonka, którego sama wybiera.

Tatarski zerknął na Azadowskiego. Ten kiwnął głową i wypuścił z ust przez wycięcie maski idealne kółeczko dymu.

— Zgadłeś — powiedział Farsiejkin. — Teraz to on. Dla Loni jest to oczywiście stresujący moment, kiedy ktoś inny spogląda w święte oko, ale na razie miał szczęście. Ruszaj.

Tatarski podszedł do spoczywającego na sześcianie oka i ukląkł. Błękitną emaliowaną tęczówkę oddzielała od źrenicy cienka złota obwódka, a sama źrenica była ciemna i lustrzana. Tatarski zobaczył w niej swoją zniekształconą twarz, wygiętą postać Farsiejkina w ciemnym kapturze i nienaturalnie wypukłe kolano Azadowskiego.

— Przesuńcie reflektor — powiedział do kogoś Farsiejkin. — Bo tak to on nic nie zobaczy. A musi to zapamiętać na całe życie.

Na źrenicę padła jasna smuga światła i Tatarski przestał widzieć swoją twarz — zamiast niej pojawiło się rozmyte złote migotanie, zupełnie jakby dopiero co patrzył przez kilka minut na zachodzące słońce, a potem zamknął oczy i zobaczył jego zabłąkane w zakończeniach nerwowych odbicie. I co ja powinienem tu ujrzeć? — pomyślał.

Za jego plecami dało się słyszeć pośpieszne szamotanie, jakiś metalowy przedmiot ciężko brzęknął o posadzkę, potem rozległo się charczenie. Tatarski błyskawicznie zerwał się na nogi, odskoczył od ołtarza i obejrzał się. Scena, którą zobaczył, była tak nierealna, że nawet się nie przeląkł, przekonany, iż to część rytuału. Sasza Bloo i Maluta, w puszystych białych spódniczkach i zawieszonych na szyi złotych maskach, dusili Azadowskiego żółtymi nylonowymi skakankami, starając się trzymać odeń jak najdalej, a Azadowski, z wybałuszonymi baranimi oczyma, z całych sił oburącz ciągnął ku sobie cienką nylonową strunę. Niestety, siły były nierówne — na jego przeciętych dłoniach ukazała się krew, zabarwiając żółty sznur, i Azadowski upadł najpierw na kolana, a potem na twarz, nakrywając piersią zerwaną maskę. Tatarski zdążył uchwycić moment, kiedy wyraz zdziwienia i zaskoczenia zniknął ze skierowanych nań oczu Azadowskiego i nie zastąpiło go nic innego. Dopiero wtedy zrozumiał, że jeśli nawet była to część obrzędu, to zupełnie nieoczekiwana dla Azadowskiego.

— Co to jest? Co się dzieje?

— Spokojnie — powiedział Farsiejkin. — Nic się nie dzieje. Wszystko się już stało.

— Dlaczego? — spytał Tatarski.

Farsiejkin wzruszył ramionami.

— Wielką boginię znużył mezalians.

— Skąd pan wie?

— W czasie misterium w Atlancie święta wyrocznia przepowiedziała, że w naszym kraju Isztar będzie miała nowego małżonka. Z Azadowskim już od dawna mieliśmy problemy, ale długo nie wiedzieliśmy, kim jest ten nowy. Powiedziano o nim tylko, że jest to człowiek noszący imię miasta. Myśleliśmy, myśleliśmy, szukaliśmy, a tu nagle przynoszą nam z działu pierwszego twoje akta. Wszystko wskazuje na to, że to właśnie ty.

— Ja???

Zamiast odpowiedzi Farsiejkin dał znak Saszy Bloo i Malucie. Ci podeszli do zwłok Azadowskiego, wzięli je za nogi i wywlekli ze złotej komnaty do szatni.

— Ja? — powtórzył Tatarski. — Ale dlaczego ja?

— Nie wiem. Spytaj o to samego siebie. Mnie bogini jakoś nie wybrała. A jakby to świetnie brzmiało: człowiek, który porzucił imię…

— Który porzucił imię?

— Tak w ogóle to jestem Niemcem z Powołża. Kiedy kończyłem uniwersytet, w telewizji zaczęła się moda na ludzi pochodzenia kaukaskiego; akurat potrzebowali kogoś, kto zostałby korespondentem w Waszyngtonie. Byłem sekretarzem Komsomołu, więc do Stanów pierwszy w kolejce. No i na Łubiance zmienili mi imię i nazwisko. A zresztą to nieważne. Wybrańcem jesteś ty.

— A pan by się zgodził?

— Dlaczego nie? Pomyśl, jak to brzmi: małżonek wielkiej bogini! Stanowisko czysto rytualne, obowiązków żadnych, a możliwości olbrzymie. Właściwie nieograniczone. Ale oczywiście wszystko zależy od wyobraźni. Za rządów nieboszczyka sprzątaczka co rano posypywała dywan kokainą z wiadra. Nabudował sobie willi, nakupił jakichś obrazów… A poza tym niczego nie wymyślił. Mówiłem przecież — to był mezalians.

— A czy mogę odmówić?

— Nie sądzę — powiedział Farsiejkin.

Tatarski spojrzał w otwarte drzwi, za którymi odbywało’ się coś dziwnego — Maluta i Sasza Bloo wkładali Azadowskiego do kontenera w kształcie wielkiej zielonej kuli. Nienaturalnie wygięte zwłoki były już w środku; z otwartych drzwiczek sterczała owłosiona noga w czerwonym klapku, która za nic nie dawała się upchnąć do środka.

— Co to za kula?

— Korytarze są tu długie i wąskie — wyjaśnił Farsiejkin. — Nieść byłoby bardzo niewygodnie. A turla się z łatwością. I jak się wytoczy na ulicę, to też nikt o nic nie pyta. Sienią Wielin wymyślił to przed śmiercią. Cóż to był za dizajner… I zginął właśnie przez tego idiotę. Jak ja bym chciał, żeby Sienią to wszystko zobaczył!

— Dlaczego kula jest zielona?

— Nie wiem. Co za różnica? Nie szukaj we wszystkim symbolicznego sensu, Wawan, bo jeszcze się doszukasz. Na swoje nieszczęście.

Z szatni dobiegł cichy chrzęst i Tatarski skrzywił się.

— Mnie też kiedyś uduszą? — zapytał.

Farsiejkin wzruszył ramionami:

— Jak się już zorientowałeś, małżonkowie wielkiej bogini niekiedy się zmieniają. Ale to specyfika profesji. Jeżeli nie przewróci ci się w głowie, to z powodzeniem możesz dociągnąć do starości. I nawet dostać emeryturę. Przede wszystkim w razie jakichkolwiek wątpliwości przychodź do mnie. I słuchaj moich rad. Pierwsza jest taka: jak tylko obejmiesz gabinet Azadowskiego, usuń ten zapaskudzony koką dywan. Bo już krążą po mieście różne plotki i jacyś całkiem niepowołani ludzie pchają się na audiencję. Po co nam to?

— Dywan usunę. Ale jak wytłumaczymy całej reszcie, że zajmuję jego gabinet?

— Niczego nie trzeba im tłumaczyć. Wszystko rozumieją. Innych ludzi nie zatrudniamy.

Z szatni zajrzał Maluta, który zdążył się już przebrać. Na sekundę podniósł oczy na Tatarskiego, natychmiast je odwrócił i podał Farsiej— kinowi telefon komórkowy Azadowskiego.

— Wytaczać? — zapytał rzeczowo.

— Nie — powiedział Farsiejkin. — Wtaczać. Co się głupio pytasz?

Tatarski odczekał, aż ucichnie metaliczne dudnienie w długiej norze korytarza, i odezwał się cicho:

— Farsuku Karłowiczu, proszę mi zdradzić tajemnicę…

— Tak?

— Kto tak naprawdę tym wszystkim kieruje?

— Dobrze ci radzę: nie pchaj w to nosa — rzekł Farsiejkin. — Dłużej pobędziesz żywym bogiem. Zresztą szczerze mówiąc, ja sam nie wiem. A już tyle lat jestem w biznesie.

Podszedł do ściany za ołtarzem, otworzył kluczem małe ukryte drzwi i pochyliwszy się, wszedł do środka. Za drzwiami zapłonęło światło i Tatarski zobaczył wielką machinę, podobną do otwartej czarnej księgi, z dwoma pionowymi cylindrami z matowego szkła po obu stronach. Na zwróconej ku Tatarskiemu czarnej płaszczyźnie bielało słowo „Compuware” i jakiś nieznany symbol, a przed machiną stał fotel, przypominający krzesło dentystyczne z rzemieniami i czujnikami.

— Co to jest? — zapytał Tatarski.

— Skaner 3D.

— Po co?

— Zdejmiemy z ciebie obłok.

— Nie da się bez tego?

— Absolutnie. Wedle rytuału, stajesz się małżonkiem bogini, dopiero kiedy zostanie sporządzony twój hologram. Kiedy cię, że tak powiem, zamienią w animację komputerową.

— I co, potem będą ją wstawiać do wszystkich klipów i programów? Jak Azadowskiego?

— To twoja główna funkcja sakralna. Bogini rzeczywiście nie ma ciała, ale ma coś, co zastępuje jej ciało. W swej cielesnej naturze jest połączeniem wszystkich wykorzystanych w reklamie obrazów. I ponieważ objawia się za pośrednictwem obrazu telewizyjnego, ty, aby się stać na podobieństwo boga, musisz zostać przeobrażony. Wówczas będziecie mogli połączyć się mistycznie. Właściwie jej małżonkiem zostanie twój model 3D, a ty sam będziesz jakby… regentem. Podejdź tu.

Tatarski wzdrygnął się nerwowo, a Farsiejkin się zaśmiał.

— Ależ nie bój się. Skanowanie nie boli. To jak w kserokopiarce, tylko nie opuszcza się pokrywy… No dobrze, żartowałem. Pośpiesz się, bo czekają na nas na górze. To uroczysty wieczór, twoja prezentacja, że się tak wyrażę. Odprężysz się w gronie znajomych.

Tatarski ostatni raz popatrzył na bazaltową płytę z psem i boginią i zdecydowanie zanurkował w drzwi, za którymi czekał Farsiejkin. Ściany i sufit pokoiku pomalowano na biało; pomieszczenie było prawie puste — oprócz skanera mieścił się tu stół z pulpitem sterowniczym, a pod ścianami stało kilka kartonów po jakiejś aparaturze elektronicznej.

— Farsuku Karłowiczu, słyszał pan o ptaku Simurgu? — zapytał Tatarski, siadając w fotelu i opierając ręce na podłokietnikach.

— Nie. Co to za ptak?

— Jest taki orientalny poemat — powiedział Tatarski. — Sam go nie czytałem, znam ten utwór tylko ze słyszenia. Opowiada o tym, jak trzydzieści ptaków poleciało szukać swojego króla Simurga; przeszły wiele różnych prób i na koniec dowiedziały się, że słowo „Simurg” znaczy „trzydzieści ptaków”.

— No i co? — spytał Farsiejkin, włączając czarną wtyczkę do kontaktu.

— Nie, nic — odrzekł Tatarski. — Pomyślałem sobie tylko, że może nasze pokolenie, które wybrało pepsi… Pan też przecież w młodości wybrał pepsi, prawda?

— A co miałem robić? — mruknął Farsiejkin, pstrykając przełącznikami na pulpicie.

— No tak… Przyszła mi do głowy pewna dość nieprzyjemna myśl: może my wszyscy razem jesteśmy właśnie tym pieskiem o pięciu łapach? I teraz, że tak powiem, atakujemy?

Farsiejkin, pochłonięty swoim zajęciem, wyraźnie puścił te słowa mimo uszu.

— No — powiedział — uwaga, nie ruszaj się i nie mrugaj. Gotowy?

Tatarski zrobił głęboki wdech.

— Gotowy — odparł.

Machina zaszumiała i białe matowe lampy po obu jej stronach zapłonęły oślepiającym blaskiem. Przypominająca otwartą księgę konstrukcja zaczęła wolno obracać się wokół osi, a w oczy Tatarskiego uderzył biały promień, na kilka sekund całkowicie go oślepiając.

— Pokłon żywemu bogu — uroczyście przemówił Farsiejkin.

Kiedy Tatarski otworzył oczy, Farsuk Karłowicz z pochyloną głową klęczał przed fotelem i podawał mu niewielki czarny przedmiot. Był to telefon Azadowskiego. Tatarski wziął go ostrożnie i uważnie obejrzał: telefon wyglądał jak zwyczajny Philips, ale miał tylko jeden klawisz — w kształcie złotego oka. Tatarski chciał zapytać, czy Ałła o wszystkim wie, ale nie zdążył — Farsiejkin wybił pokłon, wstał, tyłem cofnął się do wyjścia i dyskretnie zamknął za sobą drzwi.

Tatarski został sam. Wstał z fotela, podszedł do drzwi i przez chwilę nasłuchiwał. Panowała zupełna cisza — widocznie Farsiejkin był już w szatni. Tatarski odszedł w kąt pokoju i ostrożnie nacisnął klawisz komórki.

— Halo — powiedział cicho. — Halo!

— Pokłon żywemu bogu — odezwał się głos Ałły. — Jakie są dziś rozkazy, szefie?

— Na razie żadnych — odrzekł Tatarski. Spostrzegł ze zdziwieniem, że w nowej roli czuje się jak ryba w wodzie. — Chociaż nie, wiesz co, Ałłoczka, coś niecoś jednak mam. Po pierwsze, niech zabiorą dywan z gabinetu — znudził mi się. Po drugie, w bufecie od dziś ma być tylko coca-cola, żadnej pepsi. Po trzecie, Maluta już u nas nie pracuje… Dlaczego? Dlatego że jest nam tutaj potrzebny jak psu piąta noga. Tylko psuje cudze scenariusze, a my potem musimy bulić… I zapamiętaj sobie, Ałłoczka: kiedy coś mówię, nie pytasz „dlaczego”, tylko raz-dwa zapisujesz. Zrozumiano? To dobrze.

Zakończywszy rozmowę, Tatarski chciał zaczepić komórkę na pasku, ale futro ebich-ilówki było zbyt grube. Zastanawiał się przez parę sekund, gdzie schować telefon, przypomniał sobie jednak, że nie wszystko powiedział, i znów nacisnął złote oko.

— Jeszcze jedno — powiedział — zupełnie zapomniałem. Zatroszczcie się o Rostropowicza.

Tuborgman

Dubler 3D Wawilena Tatarskiego pojawiał się na ekranie niezliczone mnóstwo razy, ale sam Tatarski, wspominając dawne dni, które przeleciały jak we śnie, lubił oglądać tylko kilka kaset. Na pierwszej uwidoczniono konferencję prasową oficerów Federacyjnej Służby Bezpieczeństwa, którzy otrzymali rozkaz zlikwidowania znanego biznesmena i polityka Borysa Bieriezowskiego: Tatarski, w czarnej kominiarce, siedzi przy zastawionym mikrofonami stole pierwszy od lewej. Druga kaseta przedstawiała pogrzeb komentatora telewizyjnego Farsuka Sejful-Farsiejkina, w tajemniczych okolicznościach uduszonego ska— kankami w bramie własnego domu: Tatarski, w czarnych okularach i z czarną opaską na rękawie, całuje nieutuloną w żalu wdowę i rzuca na do połowy zasypaną trumnę zieloną kulę bilardową. Skąd się wziął kolejny temat, nie bardzo wiadomo: są to nakręcone ukrytą kamerą zdjęcia operacyjne, przedstawiające rozładunek wojskowego samolotu Hercules C-130, który wylądował w nocy na placu Czerwonym. Z samolotu wynoszą mnóstwo kartonowych pudeł z napisem „Electronic eąuipment” i niezwykłym logotypem — niedbale nakreślonym konturem gruczołu mlecznego, o rozmiarach, jakie można osiągnąć jedynie dzięki wszczepieniu silikonowej protezy. Tatarski, w mundurze funkcjonariusza OMON-u, marznie w kordonie. Następną jego kreację znają wszyscy — to Stiepan Razin na szafocie w monumentalnym klipie szamponu Head and Shoulders (slogan: „Gdy spadnie głowa, włosów nie żal”). Znacznie mniej popularny jest klip, również nakręcony na placu Czerwonym — wyemitowana kilka razy w telewizji petersburskiej reklama coca-coli, przedstawiająca zlot radykalnych fundamentalistów wszystkich głównych wyznań świata. Tatarski występuje w roli czarno ubranego ewangelika z Albuquerque, Nowy Meksyk — z wściekłością rozdeptawszy pustą puszkę po pepsi-coli, podnosi rękę, wskazuje mur kremlowski i wygłasza wers z psalmu czternastego:

There they are great dread,

For God is with the Righteous Generation!

Wiele osób zapamiętało jego udział w klipach reklamowych wódki Borys Samozwaniec Drugi i zupy instant Carmino Burano. Sam Tatarski jednak z jakiegoś powodu nie włączył ich do swej kolekcji. Nie ma też w niej słynnej reklamy moskiewskiej sieci sklepów Gap, gdzie Tatarski wystąpił razem ze swym zastępcą Morkowinem: Morkowin w wyszywanej złotą nicią dżinsowej kurtce przechadza się w witrynie sklepu, a Tatarski ubrany w wojskowy waciak ciska cegłą w pancerną szybę, krzycząc: „Pod Kandaharem był większy odlot!” (slogan: „Enjoy the Gap”). Jednakże jego ukochanego nagrania, które, jak szeptem opowiadała sekretarka Ałła, Tatarski ogląda zawsze ze łzami w oczach, w ogóle ani razu nie pokazano w telewizji.

Jest to niedokończony spot piwa Tuborg ze sloganem: „Sta, via— tor!” (wersja dla telewizji regionalnych: „Stawiasz, stary!”), w którym wykorzystano animację znanego obrazka z samotnym wędrowcem. Tatarski w rozchełstanej na piersi białej koszuli idzie pylistą ścieżką pod stojącym w zenicie słońcem. Nagle przychodzi mu do głowy jakaś myśl. Zatrzymuje się, opiera o przydrożny parkan i chusteczką ociera pot z czoła. Mija kilka sekund i bohater najwyraźniej się uspokaja — odwraca się tyłem do kamery, chowa chusteczkę do kieszeni i powoli rusza dalej, w stronę jaskrawoniebieskiego widnokręgu, nad którym widnieje kilka lekkich, wysokich obłoków.

Krążyły pogłoski, że nakręcono inną wersję tego klipu, w której drogą jeden za drugim idzie trzydziestu Tatarskich, ale czy jest to prawda, zaiste nie sposób ustalić.

1

Ang. loser— pechowiec, nieudacznik.