Książka opowiada o rozpadzie układu totalitarnego, zbudowanego na strachu i sile militarnej imperium Shaa. Po śmierci ostatniego dyktatora imperium przestalo istnieć. Ale dla wielorasowej zniewolonej rzeszy istot rozumnych wolność nie nadchodzi, pojawia się natomiast nowy przerażający czynnik. Naksydzi — również uciskani aż do śmierci ostatniego Shaa — planują wypełnić powstałą próżnię własną krwawą dominacją. Są bardzo potężni i już — dzięki niewyobrażalnemu okrucieństwu i przeważającej sile — odnieśli miażdżące zwycięstwo. Ale rzeź przy Magarii przeżyło dwoje bohaterów: Lord Gareth Martinez i ognista, tajemnicza pilotka bojowa, Lady Caroline Sula. Ich śmiałe dokonania stają się legendami nowej historii galaktycznej wojny domowej. Jednak męstwo, spryt i umiejętności mogą okazać się niewystarczające wobec dominującego przeciwnika, kierującemu się właśnie ku twierdzy lojalistów — Zanshaa. Coraz wyraźniej rysuje się widmo przerażającej bitwy, która określi społeczną strukturę wszechświata i zdecyduje, kto w przyszłych tysiącleciach będzie w nim zamieszkiwał.

Walter Jon Williams

Rozpad

PROLOG

Chorąży Severin nie patrzył ludziom w oczy. Wpakował załogę w tarapaty i teraz nie potrafił jej z tego wyciągnąć.

Siedzieli w łodzi ratunkowej. Okno kokpitu pokrywał szron; delikatne białe pióropusze mrozu migotały czerwonym światłem Paszczy — pozostałości supernowej, tworzące wielki purpurowy pierścień, dominujący teraz w układzie Protipanu. Łódź była przymocowana do niklowo-żelaznej asteroidy 302948745AF, która oddalała się od bramy wormholowej Protipanu Dwa i uciekała od wrogiej floty, strzegącej bramy.

Niestety, 302948745AF nie oddalała się wystarczająco szybko. Gdyby Severin kazał odczepić łódź od asteroidy, zostaliby wykryci przez dziesięć wrogich okrętów, potem przechwyceni lub unicestwieni; jeśli zaś nie zrobi nic, wyczerpią się zapasy jedzenia, a załodze będzie grozić śmierć z zimna.

W swoim czasie plan Severina wydawał się szczytem przebiegłości i taktycznego sprytu. Severin dowodził wormholową stacją przekaźnikową przy Protipanu Dwa, gdy otrzymał meldunek od kapitana Martineza z „Korony”, uciekającej przed eskadrą Naksydów: rebelianci wlatują do układu za kilka godzin. Severin zastosował najpierw pewien trik fizyczny i przesunął wormhol Protipanu Dwa. Naksydzi nie trafili do celu i przez wiele miesięcy musieli silnie hamować, by powrócić do układu. Po tym sukcesie Severin wykazywał chyba zbytnią pewność siebie, skoro udało mu się namówić sześciu swoich ludzi, by przycumowali łódź do asteroidy i obserwowali wroga, a później przekazali informacje o jego pozycji statkom lojalistów, jeśliby te wypadły z wormholu i chciały stoczyć bitwę.

Ale żaden statek lojalistów nie przyleciał. Ich floty z pewnością jeszcze istniały, czego dowodził fakt, że Naksydzi pozostawali w tym jałowym układzie i blokowali najkrótszą drogę z Zanshaa — stolicy — do kwatery głównej Trzeciej Floty na Felarusie. Gdyby buntownicy wygrali wojnę, z pewnością by już odlecieli tam, gdzie byłby z nich większy pożytek. Oni natomiast leniwie okrążali brązowego karła Protipanu i rozlokowali w układzie niesamowitą liczbę wabików dla zmylenia statków, które zamierzałyby podjąć walkę.

Severin i jego załoga siedzieli więc w łodzi ratunkowej, przyczepieni do asteroidy. Napęd wyłączyli, by wróg nie wytropił ich sygnatury cieplnej. W kilku warstwach odzieży, opatuleni kocami termicznymi, przypominali chodzące srebrne namioty. Wydychane powietrze tworzyło przy ustach kalafiory białej mgły, szron pokrywał ściany i okna, osiadał mężczyznom na brodach, a kobietom na rzęsach.

Załoganci na razie nie narzekali, nie robili dowódcy wymówek. Niektórzy wykazywali pogodę ducha — rzecz niezwykła w tych warunkach. Ćwiczyli na przyrządach gimnastycznych, by nie tracić kondycji, a dobrze zaopatrzona biblioteka dostarczała rozrywek. Mimo to Severin sam sobie robił wymówki: że w ogóle wymyślił ten plan, że nie zabrał do łodzi wystarczającego zaopatrzenia. W tamtym czasie wydawało się, że prowiant na sześć miesięcy to bardzo dużo, ale teraz rozważał obniżenie dziennych racji żywnościowych. Jeśli to zrobi, wymówki ze strony załogi — oraz samooskarżenia — zaczną się, i to na serio.

Unikał więc spojrzeń załogi i liczył dni.

Floty lojalistów ani widu, ani słychu.

Szkoda, bo gdyby przylecieli, mogliby się wiele od niego dowiedzieć.

JEDEN

Pokonana eskadra hamowała wytrwale, kierując wściekłe żagwie ku stolicy, ku Zanshaa. „Bombardowanie Delhi” jęczało i dygotało pod naciskiem trzech g. Wstrząsy i drgania były czasami tak gwałtowne, że Caroline Sula bała się, że zniszczony statek się rozpadnie.

Po tylu strasznych dniach hamowania niewiele ją to jednak obchodziło.

Suli nieobce były trudy dużych przyśpieszeń. Służyła na „Nieustraszonym” pod dowództwem kapitana lorda Richarda Li, gdy ponad dwa miesiące temu statek dołączył do Floty Macierzystej w serii szalonych hamowań, która w końcu wyrzuciła ich przez linię wormholowych bram w kierunku wroga zaczajonego przy Magarii.

Wróg przygotował się na ich przybycie; z załogi „Nieustraszonego” tylko Sula przeżyła. „Delhi” — ciężki krążownik, który wyciągnął szalupę Suli z pobojowiska — był poważnie uszkodzony i cud, że w ogóle przetrwał bitwę.

Sześć uratowanych okrętów eskadry prawie już nie miało amunicji. Gdyby doszło do walki, byłyby bezużyteczne. Musiały hamować, zacumować przy stacji pierściennej Zanshaa, załadować pociski i zapasy antymaterii na paliwo, a potem serią przyśpieszeń nabrać odpowiedniej prędkości, bo gdyby wróg nadciągnął, zniszczyłby statki doszczętnie.

To oznaczało kolejne miesiące przebywania pod przyśpieszeniem co najmniej trzech g; Sula odczuwała to tak, jakby na jej klatce piersiowej siedział potężny mężczyzna.

Dzwonek alarmował, statek wielokrotnie przeciągle zaskrzypiał i Sula odetchnęła z ulgą, gdy niewidzialny facet, który przysiadł na jej piersiach, wstał i odszedł. Kolacja — cała godzina ulgi w grawitacji 0,6 g, czas na rozprostowanie ścięgien i rozmasowanie bolesnych skurczów mięśni. Potem, wraz z kapitanem „Delhi” i dwoma porucznikami, ma wyznaczoną wartę w pomocniczej sterowni — tylko tu można było trzymać wartę, gdy prawdziwa sterownia została zniszczona.

Sula miała ciężkie powieki. Uwolniła się z uprzęży fotela akceleracyjnego i wstała. Poczuła zawroty głowy, gdy serce ponownie usiłowało wyrównać ciśnienie krwi. Odpięła hełm — w czasie akceleracji musiała przebywać w skafandrze ciśnieniowym — i zaczerpnęła powietrza, które nie było całkowicie przesiąknięte jej własnym zapachem. Pokręciła głową — zgrzytnęły kręgi szyjne. Zza ucha odlepiła przylepiec, który aplikował narkotyki, pomagające lepiej znieść duże przyśpieszenia.

Zdążę wziąć prysznic, doszła do wniosku po chwili zastanowienia.

Pozostali członkowie załogi kończyli kolację, gdy Sula w czystym pożyczonym kombinezonie podchodziła do oficerskiego stołu, przyklejając sobie nowy przylepiec za uchem. Mesa oficerska została zniszczona i teraz wszyscy jadali w kambuzie żołnierzy, a ponieważ prywatne zapasy żywności i napitków też zostały rozniesione na strzępy, oficerowie musieli zadowalać się żołnierską strawą. Steward przyniósł Suli danie obiadowe — zupełnie płaskie — tak bowiem wyglądał posiłek po pięciu godzinach w piecu, gdy statek równocześnie hamował przy trzech g.

Poczuła stęchły zapach spłaszczonych, silnie skompresowanych duszonych warzyw, które popiła zwietrzałym płynem. Steward wiedział, że Sula do posiłku woli wodę, a nie wino czy piwo jak pozostali oficerowie.

Naprzeciwko niej siedział porucznik lord Jeremy Foote w nienagannej zielonkawej mundurowej bluzie, której wygląd dobrze świadczył o zaradności jego służących.

— Spóźniłaś się — stwierdził.

— Wykąpałam się, milordzie — odparła. — Pan też mógłby to kiedyś zrobić.

To była oszczercza aluzja, gdyż z pewnością Foote równie jak ona nie lubił się kisić we własnym smrodku. Morgan, pełniący obowiązki kapitana, uśmiechnął się półgębkiem na tę kąśliwą uwagę.

Przystojna twarz Foote’a nie zdradzała żadnej reakcji.

— Myślałem, że może zaczytałaś się w ostatnim liście od kapitana Martineza. — Foote uśmiechnął się po kociemu.

Serce Suli skoczyło na dźwięk tego nazwiska. Miała nadzieję, że nikt nie dostrzegł jej poruszenia. Właśnie układała stosowną replikę, gdy wtrącił się Morgan:

— Martinez? Martinez z „Korony”?

— Ten sam — potwierdził Foote. Jego sposób mówienia z charakterystycznym przeciąganiem samogłosek świadczył o arystokratycznym pochodzeniu Foote’a z warstw uprzywilejowanych. Odpowiadając Morganowi przybrał złośliwy ton. Starał się, by słowa dotarły do sąsiedniego stołu, przy którym siedzieli rekruci. — Prawie każdego dnia śle wiadomości do naszej młodej Suli, a ona odpowiada równie często, namiętnie, z głębi swego subtelnego serduszka. To taki wzruszający romans w stylu pieśni derivoo.

— Ty i Martinez? — Morgan spojrzał na nią pytająco.

Sula nie widziała powodu, by ujawnienie tego faktu miało ją peszyć. Lord Gareth Martinez należał do nielicznych bohaterów wojennych po stronie lojalistów i w odróżnieniu od innych nadal pozostawał przy życiu.

Sula zjadła trochę mdłej siekaniny, a odpowiadając, starała się, by jej głos brzmiał równie donośnie jak głos Foote’a.

— Martinez i ja jesteśmy starymi znajomymi, ale lord porucznik Foote zawsze wymyśla dla mnie jakieś romanse. Usiłuje w ten sposób wyjaśnić, dlaczego nie mam ochoty się z nim przespać.

Podziałało. Zauważyła, że drgnęła mu powieka. Morgan znów dyskretnie się uśmiechnął.

— Mam nadzieję, że dobrze o nas mówisz — powiedział. Sula przyszpiliła Foote’a spojrzeniem zielonych oczu i odparła tonem doskonale naśladującym jego wymowę.

— O większości z was. — Upiła łyk wody. — A nawiasem mówiąc, ciekawe, jak lord porucznik Foote dobiera się do mojej korespondencji.

— Jestem cenzorem — odparł Foote i pokazał w uśmiechu bielutkie, idealnie równe zęby. — Oglądam wszystkie kawałki twoich namiętnych wideo.

— To cenzura nadal istnieje? — Sula była zdziwiona tym niedorzecznym faktem. — Czy Foote nie ma nic lepszego do roboty?

Lecieli zniszczonym krążownikiem, którego załoga w większości zginęła, uzbrojenie nie działało, a jedna trzecia statku od strony dziobu była nadtopionym złomem otwartym na kosmiczną próżnię. Z pewnością oficer — jeden z niewielu pozostałych przy życiu — mógł lepiej wykorzystać swój czas, niż przeglądając cudzą korespondencję.

Owalna twarz Morgana spoważniała.

— Obecnie cenzura jest ważniejsza niż w innych czasach. Powinniśmy zapobiec przedostaniu się wiadomości o wydarzeniach przy Magarii.

Sula pośpiesznie popiła wodą kawałek płaskiego chleba, by móc omówić temat nieco szerzej.

— Przedostaniu się do kogo? Do wroga? Wróg doskonale wie, że zmasakrował czterdzieści osiem naszych statków! Wie, że pozostało nam tylko sześć we Flocie Macierzystej i na pewno wie, że „Delhi” to wrak.

Morgan ściszył głos, jakby chciał zachęcić Sulę do zachowania tajemnicy przed żołnierzami, którzy i tak przecież znali wszystkie fakty.

— Musimy zapobiec panice wśród ludności cywilnej — stwierdził.

Sula uśmiechnęła się kwaśno.

— Właśnie, nie możemy sobie pozwolić na panikę wśród cywili. A przynajmniej wśród nieodpowiednich cywili. — Spojrzała drwiąco na Foote’a. — Jestem pewna, że rodzina naszego szanownego cenzora właśnie teraz panikuje. Jedyna różnica między nimi a szarymi obywatelami polega na tym, że klan Footów, panikując, zwiększa własne zyski. Z pewnością ich pieniądze są wymieniane na coś… — zabrakło jej pomysłu — …wymienialnego, co da się przewieźć w bezpieczny zakątek imperium w oczekiwaniu na lepsze czasy. Może nawet transportuje je pod poduszką senior rodu Foote’ów.

— Mój stryjeczny dziadek jest zbyt chory, by opuścić pałac na Zanshaa — oznajmił spokojnie Foote.

— W takim razie jego dziedzic — rzekła Sula. — Cenzura jest po to, żeby nam, parom, umożliwić zachowanie monopolu na informację, niezbędną do przeżycia w czasach, które nadejdą. Ludzie spoza naszej grupy mają żyć swoim dawnym normalnym życiem, przysparzając parom bogactw, aż nadleci flota Naksydów i zacznie spuszczać z nieba bomby z antymaterii. Dopiero wtedy może pozwoli się ludziom zauważyć, że media były nieuczciwe.

Morgan jeszcze bardziej zniżył głos.

— Podporuczniku lady Sula, to nie jest odpowiedni temat do rozmów przy stole.

Usta Suli wykrzywiły się w grymasie rozbawienia.

— Jak sobie życzysz, milordzie — odparła. Prawdopodobnie również krewni Morgana robili na tym zamieszaniu interesy.

Krewni Suli nie robili interesów z tego prostego powodu, że Sula nie miała żadnych krewnych. Znajdowała się w nietypowej sytuacji: była parem bez pieniędzy i wpływów. Choć dzięki tytułowi lady Sula stawała się przywódczynią całego klanu Sulów, to w istocie nie istniał taki klan ani żadna własność, ani majątek, jedynie skromny fundusz powierniczy, założony przez przyjaciół zmarłego lorda Suli. Jego córka dostała się do floty tylko dzięki temu, że tytuł para automatycznie dawał jej miejsce w jednej ze szkół wojskowych. Sula nie miała jednak patrona ani w wojsku, ani w cywilu.

Mimo tak żałosnego położenia, jej pozycja pozwalała na wyjątkowy wgląd w to, jak parowie w istocie działają. Obcy Shaa, którzy krwawo podbili Terran, Naksydów i inne gatunki zamieszkujące imperium, stworzyli kastę parów jako pośredników między sobą a masami poddanych. Teraz, gdy ostatni Shaa zmarł, parowie znaleźli się u władzy… i już kilka miesięcy po zgonie ostatniego pana i władcy udało im się uwikłać w wojnę domową.

Sula dziwiła się, że to aż tak długo trwało. Przecież parowie działali dokładnie tak, jak można się spodziewać po klasie, która miała niemal monopol na władzę; tkwili we wszystkich dochodowych interesach i wraz ze swymi klientami posiadali prawie wszystko. Jedynym batem na ich chciwość był Legion Prawomyślności, który eliminował zbyt pazernych — to właśnie oni zlikwidowali ostatnich lorda i lady Sulów.

Jak zauważyła Sula, parami kierował czysty egoizm, ale z jakiegoś powodu nie wypadało mówić o tym głośno.

Skończyła mdły posiłek i wywołała chronometr na rękaw, by sprawdzić, czy zdąży jeszcze przejrzeć pocztę. Musiała przecież za chwilę przebrać się w skafander i objąć wachtę.

Zdąży.

Wróciła do kabiny, należącej pierwotnie do podoficera, który został zabity przy Magarii. W kabinie nadal znajdowały się jego rzeczy osobiste. Prawym kciukiem Sula pstryknęła displej wideo; poczuła przy tym ostry ból. Cofnęła dłoń i gdy displej się zaświecił, obejrzała wypukłą bliznę na opuszce kciuka. Po bitwie, gdy dokonywała pilnych napraw, dotknęła rury z przegrzanym chłodziwem i choć rana już się zagoiła, nieostrożne ruchy palca wywoływały przejmujący ból w całym ramieniu.

Ostrożnie ukryła kciuk w dłoni i palcem wskazującym przebiegła menu, aż znalazła bieżącą pocztę z tylko jedną wiadomością, którą przesyłano trzy dni za pośrednictwem silnych laserów łączności. Od kapitana lorda Garetha Martineza. Otworzyła list.

— „Korona” spartaczyła kolejne manewry — mówił znużonym tonem. Barczysty mężczyzna siedział rozparty w fotelu, wyraźnie zmęczony wieloma dniami ostrego przyśpieszania. Zielonkawą bluzę munduru rozpiął pod szyją. Miał kwadratową szczękę, grube brwi i oliwkową skórę. Słysząc jego prowincjonalny akcent, Sula czuła na nerwach ostre brzytwy.

Gdy przed wojną spotkali się po raz pierwszy, byli ze sobą krótko, a rozstali się burzliwie. Sula wiedziała, że to jej wina: panikowała, reagowała na wszystko paranoicznie, całkiem się pogubiła. Przez kilka miesięcy ukrywała się przed nim. Dawała sobie radę z kimś takim jak zarozumiały arystokrata Foote, ale Martinez to co innego.

Gdyby dopisało im szczęście i znów by się zeszli, Sula postanowiła nie dopuścić do ponownego rozstania.

* * *

— Powiedziałem przez zero-jeden-siedem! — krzyknął Martinez. — Co tam się dzieje?

— Przepraszam, milordzie! — Palce biegały po displeju. — Tak jest, przez zero-jeden-siedem.

— Pilot, obrócić statek. Już mieli małe opóźnienie.

— Statek obrócony, milordzie. Kierujemy się na dwa-dwa-siedem przez zero-jeden-siedem.

— Silniki: przygotować włączenie silników.

— Flary pocisków! — zawołali jednocześnie dwaj operatorzy czujników. — Wróg odpalił pociski!

— Włączyć lasery obrony bezpośredniej.

— Lasery obrony bezpośredniej włączone, lordzie kaporze.

Martinez uświadomił sobie, że zaprzątnięty informacją o pociskach, zapomniał wydać rozkaz o uruchomieniu silników. Pochylił się w fotelu, by rozkaz brzmiał dobitniej. Klatka dowodzenia potrzaskiwała, kołysząc się w zawieszeniu kardanowym.

— Silniki: włączyć silniki.

I jeszcze o czymś zapomniał.

— Broń: to są ćwiczenia.

Po zakończeniu ćwiczeń, gdy wirtualne displeje wygasły w głowie Martineza, a w myślach znów wezbrało ciężkie wrażenie porażki, spojrzał po sterowni i zobaczył załogę równie wyciszoną i przygnębioną jak on sam.

Wielu było tu nowicjuszami. Zbyt wielu. Dwie trzecie załogi „Korony” służyło na pokładzie krócej niż miesiąc i choć zaczynali dość dobrze się sprawować, dużo brakowało im do biegłości. Czasami chciałby mieć tylko tamtą starą załogę, podstawowy jej trzon, z którym uratował „Koronę” w pierwszych godzinach rebelii Naksydów. Gdy teraz myślał o tamtej ucieczce, o stresie, niepewności, ostrym przyśpieszaniu, strachu przed pociskami wroga, widział to wszystko w ciepłych, nostalgicznych barwach. W sytuacjach kryzysowych reagowali błyskotliwie, z niezawodnością, jakiej ani jemu, ani załodze nie udało się później osiągnąć.

Oprócz nowicjuszy, nadal miał członków dawnej załogi, ale nie mógł się zdać tylko na nich. Wszyscy nowi ludzie musieli przejść trening i na swoich stanowiskach pracować tak wydajnie, jakby to robili przez lata.

W skafandrze próżniowym zaszumiało, gdy moduł chłodzący zaczął napełniać go chłodnym powietrzem i subtelnym zapachem smaru.

— Tak, następne ćwiczenia po kolacji, o dwudziestej szóstej zero jeden — ogłosił.

Załoganci byli wprawdzie całkowicie odziani w biało-zielonkawe skafandry próżniowe, ale po ułożeniu ich głów i ramion Martinez poznał, że gnębi ich poczucie porażki.

W komputerach fregaty znalazł podręczniki dla oficerów, które zalecały starą zasadę: chwal — popraw — chwal. Najpierw chwalisz ich za to, co wykonali prawidłowo, potem poprawiasz błędy, a potem chwalisz za postępy. W myślach powtarzał sobie tę zasadę w odniesieniu do obecnej sytuacji.

1. Tym razem nie spartaczyliście tak bardzo jak poprzednio.

2. Ale jednak spartaczyliście.

3. Następnym razem postarajcie się nie spartaczyć. Problem tylko w tym, że załoga miała święte prawo odpowiedzieć: najpierw pan, milordzie.

Martinez też uczył się swej roli i przekonał się, że wyniki ma nierówne. Gdy przechodził szkolenie, nic nie wskazywało na to, że wojna polega na desperackiej improwizacji.

W słuchawkach rozległ się głos młodszego porucznika Vonderhydte’a.

— Milordzie, kapitan Kamarullah w sieci międzystatkowej. To chyba początek raportu.

Martinez nic więcej nie potrzebował. Kamarullah był starszym kapitanem Czternastej Lekkiej Eskadry i w zasadzie to on powinien dowodzić, ale kiedyś obwiniono go o sfuszerowanie manewru, a obwiniającym był młodszy dowódca eskadry Do-faq, który teraz dowodził tak zwanymi Siłami Faqa — dwiema eskadrami, zarówno lekką, jak i ciężką, zmierzającymi obecnie do Hone-bar. W akcie autokratycznej wrogości Do-faq usunął Kamarullaha ze stanowiska dowódcy lekkiej eskadry, zastępując go najmłodszym dostępnym kapitanem. Czyli Martinezem.

To prawda, że Martinez przyjął tę nominację z wdzięcznością; prawdą było również, że istniało słuszne uzasadnienie tego despotycznego aktu, gdyż Martinez był jedynym dostępnym kapitanem z doświadczeniem bojowym. Polegało ono na kradzieży „Korony” i błyskawicznej ucieczce przed przeważającymi siłami wroga przy Magarii, ale w tych kompetencjach nie było dowodzenia eskadrą i manewrowania — umiejętności, których teraz bardzo potrzebował i które rozpaczliwie usiłował zdobyć.

Na szczęście, szansa spotkania wroga podczas tej misji była niewielka. Oddziały Do-faqa jeszcze przed katastrofą przy Magarii dostały rozkaz przemieszczenia się z Zanshaa do Hone-bar i gdy nadeszła wiadomość o klęsce, zaleciały już zbyt daleko, żeby je odwołać. Gdy eskadra Martineza dotrze do celu, zawróci wokół słońca Hone-bar i skieruje się prosto do stolicy, by wesprzeć jej obronę.

I wtedy zapewne „Korona” będzie potrzebowała umiejętności bojowych.

To nie zmieniało smutnego faktu, że teraz Kamarullah był na linii, gotów wychwalać perfekcję swego statku podczas ćwiczeń.

— Powiedz mu, żeby poczekał — powiedział Martinez. Nie rozpoczął rozmowy z Kamarullahem, tylko przywołał starszą porucznik Dalkeith, która podczas manewrów przebywała w sterowni pomocniczej. Gdy Martinez z załogą manewrowali wirtualną eskadrą, Dalkeith dowodziła rzeczywistą fregatą — „Koroną” — utrzymując stałe przyśpieszenie 2,3 g w kierunku wormholu, prowadzącego do Hone-bar.

Sepleniący głos zastępcy dowódcy dźwięczał w uchu Martineza.

— Tu Dalkeith.

Przy pierwszym spotkaniu ze swą zastępczynią Martineza zaskoczył jej dziecinnie wysoki głosik, nie pasujący do siwej kobiety w średnim wieku. Lady Elissa Dalkeith należała do grupy oficerów, którzy weszli na „Koronę” ponad miesiąc temu na Zanshaa, i dość długo służyła we flocie, nie awansując. Świadczyło to albo o braku kompetencji, albo o braku protekcji. Martinez nie nazwałby ją niekompetentną, raczej pozbawioną inwencji. Wykonywała zadania dobrze, lecz bez entuzjazmu, nie podsuwała nowych, ciekawych pomysłów, nie wymyślała skuteczniejszych rozwiązań. Wolałby mieć osobę młodszą, bardziej energiczną, która mogłaby go wyręczyć w pracy, ale młodość i energię najwyraźniej zabito w Dalkeith przez lata zaniedbań ze strony floty, więc zadania Martineza pozostawały przytłaczające.

— Milady, manewr został zakończony — oznajmił Martinez. — Znów przejmuję dowodzenie statkiem.

— Tak jest, lordzie kaporze. Jestem gotowa do przekazania dowództwa.

— Gotowość. — Martinez przełączył swój kanał tak, by przekazać polecenia załodze w sterowni. — Przejmujemy sterowanie statkiem… teraz. — Ręką w rękawiczce wstukiwał komendy w displej i ekrany na konsolach w sterowni zaczęły pokazywać rzeczywistą sytuację „Korony”.

— Jest pani wolna — powiedział do Dalkeith.

Załoganci w sterowni informowali o parametrach „Korony”, które widzieli na swoich ekranach. Martinez odetchnął z trudnością, przytłoczony ciężarem grawitacji. Teraz nie miał innego wyjścia: czekała go rozmowa z Kamarullahem i raport.

Poprosił Vonderhydte’a, by połączył go z kanałem międzystatkowym i ustawił displej na wirtualny. Kanciaste pomieszczenie sterowni z postaciami w skafandrach, wiszącymi w klatkach akceleracyjnych, zniknęło, a pojawiła się kanciasta, siwiejąca głowa Kamarullaha. Na szczęście nie był sam — do rozmowy dołączyli w międzyczasie prawie wszyscy pozostali dowódcy, a także lord dowódca eskadry Do-faq. Należał on do gatunku Lai-ownów, nielotnych ptaków, wyższych od ludzi. Mieli puste w środku kości, zatem — w odróżnieniu od ludzi — nie mogli wytrzymać dużych przyśpieszeń, ale ponieważ ich przodkowie potrafili latać, mózgi Lai-ownów lepiej radziły sobie z trójwymiarowymi manewrami. Lai-owni powszechnie cieszyli się opinią znakomitych taktyków.

Wirtualna obecność dowódcy eskadry, zaciekłego wroga Kamarullaha, mogła powstrzymać tego ostatniego przed zbytnim triumfalizmem.

— Milordowie! — pozdrowił ich Martinez.

— Lordzie kapitanie — odpowiedział Do-faq. Błysnął kołkowatymi zębami w drapieżczym pysku. Jak na tak wysoki stopień wojskowy, był młody, o czym świadczyły ciemne pierzaste włosy po obu stronach spłaszczonej głowy. Po osiągnięciu pełnej dojrzałości Lai-ownowie tracą te włosy. Zachowywał się rzeczowo, lecz nie szorstko. Martinez nigdy go osobiście nie spotkał i nie żywił do niego żadnych osobistych uczuć, ale historia stosunków Do-faqa z Kamarullahem sugerowała, że gdyby Martinez rozczarował awianina, czekałaby go zguba.

Na wirtualnym displeju pojawiały się kolejno twarze pozostałych kapitanów. Do-faq podsumował wyniki wirtualnych manewrów, w których wszyscy uczestniczyli, po czym przeszedł do szczegółowej krytyki dokonań poszczególnych statków. „Koronie” dostało się za opieszałą transmisję rozkazów do innych statków lekkiej eskadry oraz za niezbyt sprawne wykonywanie tych rozkazów.

— Tak jest, milordzie — odpowiedział Martinez. Usprawiedliwienia nie miały sensu.

Dostrzegł błysk euforii w oczach Kamarullaha, gdy Do-faq pochwalił jego statek raźnym tonem.

Do-faq zarządzał manewry niemal każdego dnia. Statki miały lecieć blisko siebie i komunikować się za pomocą laserów, by mogły współdzielić wirtualne otoczenie. Same manewry przebiegały według wcześniej zadanych scenariuszy, pobranych z niezgłębionych archiwów floty, założonych tysiące lat temu. Do-faq pobierał takie manewry, w których ciężkie i lekkie eskadry toczyły wzajemne bitwy albo walczyły wspólnie przeciw wygenerowanemu komputerowo wrogowi, lub też uczestniczyły jako mniejsze jednostki w większych zgrupowaniach. Nie przewidywano niezależnych akcji. Każdy statek oceniano stosownie do tego, jak wykonywał rozkazy, a nie jak się sprawował względem „wroga”. Scenariusze zawsze kończyły się wygraną strony zwycięskiej i wykazywały przewagę pryncypialnej doktryny floty nad taktyką mniej pryncypialną i mniej doktrynerską.

Po każdej serii manewrów „Korona” lądowała nisko i nie zajmowała najgorszego miejsca tylko dlatego, że inne statki były równie źle przygotowane. Manewry, niezbyt częste we flocie, stanowiły okropną niedogodność, obciążały oficerów, odciągały załogę od tak ważnych spraw jak polerowanie mosiężnych części, woskowanie podłóg i pucowanie maszynowni na wypadek inspekcji. W armii, która nie toczyła wojny od trzech tysięcy czterystu lat, wartości społeczne stawały się równie istotne jak zdolności militarne. Pod dowództwem Do-faqa znalazły się i takie załogi, które nigdy przed wcieleniem do jego eskadr nie uczestniczyły w manewrach, nawet wirtualnych.

Do-faq — co przyznawał Martinez — uzmysłowił mu fakt, że teraz wojna wszystko musi zmienić. Konsekwentnie dążył do tego, by siły pod jego dowództwem przeobraziły się w prawdziwe oddziały bojowe; codzienne manewry i raporty stanowiły część tej polityki. Martinez ją pochwalał, mimo że „Korona” ogólnie źle wypadła.

— Milordowie — spojrzenie złocistych oczu Do-faqa przesuwało się po wirtualnych twarzach — z przyjemnością komunikuję, że Zarząd Floty odpowiedział w końcu na moje uporczywe prośby i przesłał dane z bitwy pod Magarią. Przekażę je w postaci zakodowanej wszystkim swoim statkom. Do otwarcia plików wymagany będzie klucz kapitana. Zalecam, byście zapoznali się z tymi danymi prywatnie i zachowali ostrożność, wybierając osoby, z którymi zechcecie się nimi podzielić. — Uroczyście przesłonił oczy przezroczystymi błonami mrużnymi. — Jutrzejsze manewry poprowadzą wasi starsi porucznicy z centrów w sterowniach pomocniczych. W tym czasie my odbędziemy naradę i przedyskutujemy, czy tamta bitwa czegoś nas uczy.

Martinez poczuł w nerwach napięcie. Rząd nigdy się oficjalnie nie przyznał do porażki przy Magarii. Ciągle natomiast wzywał lojalnych obywateli do tego, by „w sytuacji kryzysowej robili wszystko co w ich mocy, by odpierali wywrotowe myśli, stali na straży Praxis i nieustannie walczyli o przyszłość imperium”. Ten zalew rozpaczliwych sloganów przyczyniał się do sporej zakulisowej paniki. Martinez już wcześniej zdołał wyciągnąć surowe dane od Zarządu Floty i wtedy oszołomiony zobaczył, że czterdzieści osiem najlepszych statków — razem z dowódcą — zostało rozpylonych na radioaktywne szczątki. Nie wiedział tylko, jak doszło do straty tej części floty.

Kilka godzin później, podczas przyśpieszania, gdy po kolacji leżał w łóżku, wywołał displej i mógł sprawdzić, jak to wszystko przebiegło. Przeraziła go zaciekłość bitwy. Każda ze stron wystrzeliła mnóstwo pocisków, które natychmiast lub w ciągu paru sekund unicestwiły całe eskadry po obu walczących stronach we wściekłej pożodze antymaterii.

Szczególnie użyteczne nagrania wykonała szalupa wystrzelona z krążownika na czele eskadry. Jakimś cudem podczas całej bitwy udało jej się uniknąć zniszczenia; zaganiała zaporowe pociski antymaterii, aż mogły zostać skutecznie użyte przeciw wrogom, zniszczyły pięć statków, blokujących odwrót sześciu ocalałych statków Floty Macierzystej. Szalupa miała doskonałą pozycję obserwacyjną podczas bitwy od momentu chwalebnej szarży Drugiej Eskadry Krążowników do chwili pogromu niedobitków floty.

Martinez zastanawiał się, co czuła Caroline lady Sula, obserwując ze swej samotnej szalupy klęskę Floty Macierzystej.

Jej odczucia nie wpłynęły jednak negatywnie na sprawne pilotowanie. Zniszczyła pięć wrogich statków, po czym na kanale ogólnym wysłała do wszystkich statków ochrypły okrzyk sprzeciwu:

„Tu Sula! Sula to wszystko zrobiła! Zapamiętajcie moje imię!”.

Słysząc te słowa, Martinez poczuł na plecach dreszcz. Zastanawiał się przed chwilą, co czuła, widząc zagładę floty — teraz wiedział: w jej zuchwałym okrzyku słyszał rozpacz, wściekłość i żal.

Nagle zapragnął objąć ją i spocząć z nią w jakimś cichym, wolnym od słów królestwie, gdzie mógłby ukoić przerażenie tego rozpaczliwego, prowokacyjnego posłania.

Absurdalne pragnienie, gdyż prawie jej nie znał, a gdy kiedyś usiłował się do niej zbliżyć, uciekła.

Wysiłkiem woli przegnał myśli o Caroline Suli i wrócił do analizy nagrań. Wielokrotnie odtwarzał sobie obrazy eskadr, przemieszczające się względem siebie z prędkością stanowiącą znaczną część świetlnej; widział tory pocisków i pióropusze wściekłego promieniowania, w którym ginęły statki…

Coraz bardziej umacniał się w pewnej teorii. Sięgnął po displej mankietowy i wywołał jedynego załoganta, któremu bezwzględnie ufał.

— Przywołać załoganta Alikhana.

— Słucham, milordzie — nadeszła szybka odpowiedź i na displeju kameleonowego lewego rękawa Martineza ukazała się surowa twarz Alikhana. Alikhan odszedł z floty w wieku trzydziestu lat jako zbrojeniowiec pierwszej klasy. Nosił podwinięte wąsiki i bródkę, ulubione przez wielu starszych podoficerów. Martinez ściągnął go ponownie do służby jako swego ordynansa oraz źródło mądrości i wiedzy praktycznej.

Alikhan leżał w fotelu akceleracyjnym. Miał na sobie skafander próżniowy i hełm.

— Jesteś sam? — spytał Martinez.

— Jestem w zbrojowni, milordzie, z powodu manewrów.

Martinez skarcił się w duchu za to, że zapomniał o manewrach wyznaczonych na godzinę 26, po kolacji. Sprawdził chronometr na ścianie i zobaczył, że do ćwiczeń zostało kilka minut.

Obecność Martineza nie była niezbędna — te ćwiczenia wyznaczył samodzielnie, brała w nich udział jedynie załoga „Korony”, by podszkolić się przed jutrzejszymi manewrami floty. Polecił Dalkeith, by poprowadziła je ze swymi ludźmi w pomocniczej sterowni. To ona miała jutro dowodzić i trening był bardziej potrzebny jej niż jemu.

— Chciałbym, żebyś wszedł do przestrzeni wirtualnej i obejrzał jeden plik — zwrócił się do Alikhana na displeju rękawa. — Nie możesz go nikomu pokazywać. Przyjrzyj się uważnie i powiedz, jakie wyciągnąłeś wnioski.

— Co to za plik, milordzie?

Gdy Martinez poinformował, co zawiera plik, oczy Alikhana rozszerzyły się.

— Dobrze, milordzie — odparł.

Następnie Martinez wywołał Dalkeith i powiedział jej, że jest teraz odpowiedzialna za ćwiczenia.

— Znajdź w archiwum coś dotyczącego dwóch eskadr manewrujących względem siebie, coś co Do-faq by wybrał. Niech twoi ludzie poćwiczą, ponieważ Do-faq chce ci powierzyć jutrzejsze manewry floty.

Pozbawiona wyobraźni zastępczyni miała przynajmniej taką zaletę, że nic jej nie dziwiło. A może wszystko dziwiło ją w równym stopniu?

— Tak jest, lordzie kaporze — odparła.

Gdy kameleonowa tkanina rękawa wróciła do normalnej ciemnozielonej barwy, Martinez opuścił z ulgą lewe ramię — trzymał je w górze przez dłuższy czas, przy dużej grawitacji, i zmęczyło go to. Wygodniej by mu było w fotelu akceleracyjnym, ale wszystkie takie fotele stały w pomieszczeniach publicznych, a on potrzebował prywatności własnej kabiny. Zapach pomidorów i oliwy dobiegł od strony stolika, gdzie pozostałości kolacji czekały na sprzątnięcie podczas następnego okresu standardowego ciążenia. Łagodne lampy świeciły na ciemnej drewnianej boazerii, zamontowanej przez poprzedniego kapitana „Korony”.

Tamten kapitan — Fahd Tarafah — należał do najzagorzalszych fanatyków futbolu i posunął się nawet do tego, że na kadłubie statku wymalował zielone trawiaste boisko z białą linią środkową, biegnącą wzdłuż kadłuba, oraz umieścił motyw piłek odbijających się od boków statku. Poprzednio kabinę Tarafaha dekorowały pamiątki sportowe, puchary, fotografie zwycięskich drużyn, zdjęcia Tarafaha ze znanymi graczami. Była tam również, w szklanej kuli, para ubłoconych butów piłkarskich zakonserwowanych w gazie szlachetnym.

Tarafaha wraz ze swą zwycięską drużyną oraz większością oficerów pojmano na samym początku naksydzkiej rebelii i dowódcą „Korony” został Martinez. Miał nadzieję, że gdziekolwiek teraz przebywa Tarafah, pociesza się faktem, że Koronowcy w ostatnich chwilach wolności pokonali „Bombardowanie Pekinu” cztery do jednego.

Zdjęcia i inne rzeczy osobiste Tarafaha odesłano jego rodzinie, ale Martinez nie miał czasu umieścić tu własnych drobiazgów. Nagie ściany wyglądały smutno, ozdobione tylko jednym zdjęciem, które Alikhan skopiował z biuletynu, oprawił i powiesił. Przedstawiało Martineza przemawiającego w Konwokacji, w najwyższym organie prawodawczym imperium, gdy wręczono mu Złoty Glob za uratowanie „Korony” przed rebeliantami.

Wielka, historyczna chwila. Od tamtego czasu wszystko szło ku gorszemu.

Displej pokazywał zastygły obraz ostatnich epizodów bitwy o Magarię, abstrakcyjny obraz rozbłysków, śladów, wskaźników kursów i prędkości, wszystko oszpecone śmiertelnymi radiowymi pióropuszami eksplozji antymaterii. Martinez przesunął oś czasową na początek bitwy i znów uruchomił displej. Caroline Sula ponownie wtargnęła w jego myśli i nie mógł się skoncentrować.

Może Sula przesłała wiadomość? Sprawdził. Istotnie. Wiadomość trzy dni pokonywała pustą przestrzeń między nimi.

Gdy wywoływał wideo, czuł radosne podniecenie.

To absurd, myślał. Ledwo ją znam.

Sula pojawiła się przed nim w powietrzu. Zamarł na chwilę, podziwiając jej bladą, przezroczystą skórę, jasnozłote włosy i roziskrzone zielone oczy. Elementy oszałamiającego piękna, teraz zakłóconego nieco przez oznaki zmęczenia i bólu. Umysł ukryty w tej nadzwyczajnej powłoce zewnętrznej był równie nadzwyczajny. Caroline Sula zdobyła pierwsze miejsce, uzyskała najwyższą ocenę ze wszystkich kandydatów na egzaminach oficerskich. A potem wysadziła pięć statków wroga w bitwie pod Magarią.

Ale przecież w tej chwili Martinez nie podziwiał jej umysłu. Jej widok był jak cios w krocze aksamitnym młotem.

Patrząc na niego, Sula mówiła:

— Jeszcze dziewiętnaście dni przyśpieszania i dotrzemy do… — Nastąpił irytujący biały rozbłysk z symbolem floty, czyli cenzura, ale Sula znowu się pojawiła. — Wszyscy są zmęczeni. Rzadko się kąpią, a ja należę do tego grona.

— Współczuję ci z powodu niepowodzeń na manewrach. Szkolenie nowej załogi to nic zabawnego. — Wykrzywiła usta w sugestywnym uśmiechu, błysnęły białe zęby. — Żałuję, że mnie tam nie ma, pomogłabym ci ich ustawić. — Uśmiech zniknął. Wzruszyła ramionami. — Jestem pewna, że ci się uda. Wierzę w twoje władcze zdolności naginania innych do swej woli.

To brzmi dobrze, pomyślał Martinez. Takie mam przynajmniej wrażenie.

Czasami Sula dobierała słowa w sposób zbyt dwuznaczny jak na jego gust.

— Nie możesz jednak odpoczywać — ciągnęła — gdy wszyscy kapitanowie ci zazdroszczą i chętnie wytkną twoje najmniejsze potknięcie. Mam przynajmniej nadzieję, że masz na pokładzie paru przyjaciół.

Ledwo dostrzegalnie zmienił się wyraz jej twarzy, zwłaszcza oczu.

— A skoro mówimy o przyjaciołach, jeden z naszych starych znajomych dostał zadanie cenzurowania wiadomości. Chodzi o podporucznika lorda Jeremy’ego Foote’a, którego chyba spotkałeś, gdy był zaledwie kadetem. Więc jeśli w tym liście brakuje jakichś fragmentów, na przykład… — Martinez śmiechem skwitował białe plamy. Wiedział, że Sula specjalnie przekazała w tym miejscu albo tajemnice wojskowe, albo skatologiczne epitety pod adresem wyższych oficerów. Skończył się długi pusty odcinek i znów ukazała się Sula z dwuznacznym uśmiechem na twarzy — …wiedz, że to robota przyjaciela. — Uniosła dłoń, by pomachać na pożegnanie. Skrzywiła się. — Oparzenie się goi. Dzięki, że spytałeś. Ale przy zbyt gwałtownym ruchu sukinsyn kąsa.

Pomarańczowy znak końca transmisji wypełnił przestrzeń.

Jeremy Foote, pomyślał Martinez. Jasnowłosy prostak z kosmykiem na czole. Bogaty chłopak, którego arogancja i przekonanie o przysługującej mu uprzywilejowanej pozycji graniczyły z niesubordynacją i pogardą. Martinez czuł do niego niechęć od pierwszego spotkania, a kolejne nie poprawiły wrażenia.

Foote nie zawracał sobie głowy egzaminami oficerskimi — tymi, w których Sula okazała się prymuską. Ten rodzaj zajęć był poniżej jego godności. Awansował bezpośrednio na „Bombardowanie Delhi” dzięki kapitanowi, swemu wujowi i zapalonemu żeglarzowi. Kolejne awanse zawdzięczał niewątpliwie innym koneksjom i przyjaciołom w wojsku. Może pozycja Foote’a ucierpiała, gdy wuj-żeglarz poległ wraz z połową swej załogi, ale Martinez sądził, że gwiazda Foote’a znów zabłyśnie.

Wysoko postawieni parowie bardzo dobrze dbali o siebie nawzajem.

Pocieszał się przynajmniej, że Sula żywi do Foote’a tyle samo sympatii co on.

Schował list od niej do pliku, który dawał się otworzyć tylko kluczem kapitana, i powiedział programowi, że chce wysłać odpowiedź. Spojrzał do kamery, przybierając, jak miał nadzieję, oficjalny wyraz twarzy — niewzruszoną maskę dowódcy.

— Wyobraź sobie moje zadowolenie, gdy dowiedziałem się, że to porucznik Foote cenzuruje twoje listy — powiedział. — Oczywiście wiem, że ponieważ mam stopień wyższy od niego, Foote nie może mnie cenzurować i nie otworzy tej wiadomości, dopóki mu jej nie pokażesz.

Udzielam ci pozwolenia. Jak wiesz, dowodzę eskadrą, która jest wysłana… — przerwał na chwilę dla wywołania większego efektu — na niebezpieczną misję. Przeglądałem ostatnio zapis bitwy pod Magarią, w tym nagrania z twojej szalupy. Ponieważ wkrótce będę dowodził statkiem w walce, interesuje mnie twoja ocena akcji.

Patrzył w kamerę wzrokiem stanowczym i – miał nadzieję — szlachetnym.

— Proszę o szczerą ocenę naszej taktyki i taktyki naszych wrogów. Możesz odpowiedzieć szerzej i – ufam — bez cenzury. Chciałbym, żeby z tej wiadomości porucznik Foote wywnioskował, że nie ma potrzeby ukrywania przede mną informacji o bitwie, ponieważ już je mam. Wiem, że tylko sześć statków przetrwało, że zginął kapitan „Bombardowania Delhi”, a statek został poważnie uszkodzony, i że resztki Floty Macierzystej wracają na Zanshaa, chcą bronić stolicy.

Spojrzał w transmiter z surową pewnością siebie.

— Mam nadzieję, że twoja analiza bitwy pomoże w mojej misji i przyczyni się do odbudowy władztwa Praxis oraz pokoju w imperium. Koniec przekazu.

Niech Foote to przełknie, pomyślał.

Ustawił wiadomość w kolejce do najbliższego przekazu laserowego i włączył displej z bitwą przy Magarii. Znów widział, jak Flota Macierzysta leci na śmierć. Usiłował śledzić fale pocisków, rozpaczliwe kontruderzenie, nagłe załamanie, gdy całe eskadry znikały w ekspandujących, płonących pociskach plazmowych bomb antymaterii.

Z interkomu dobiegł sygnał. Martinez odpowiedział, korzystając z displeju mankietowego.

— Tu Martinez.

Na mankiecie zobaczył twarz swego ordynansa.

— Zrobiłem, co pan polecił, lordzie kaporze.

— Tak? Jakie wnioski?

— To nie moja dziedzina, milordzie.

Zwyczajowe u Alikhana ceregiele. Ktoś, kto trzydzieści lat dobrze funkcjonuje w zbrojowni, nie zdradza oficerom swoich prawdziwych myśli. Gdyby Martinez pierwszy przedstawił swój pogląd, Alikhan przyznałby mu rację, a własne opinie zachował dla siebie.

— Bardzo mi zależy na twoim zdaniu. Alikhan zawahał się przez chwilę, nim ustąpił.

— Dobrze, milordzie. Wydaje mi się, że… eskadry leciały w zbyt ciasnej formacji i leciały za długo.

— Dziękuję, Alikhanie. — Martinez skinął głową. — Tak się składa, że mam ten sam pogląd — dodał po chwili.

Dobrze, że istniała osoba podzielająca jego stanowisko, nawet jeśli tej osoby nie mógł wziąć ze sobą na naradę kapitanów.

Pożegnał się i wrócił do nagrań bitwy. Dowódcy utrzymywali statki w bliskiej odległości, by jak najdłużej zachować nad nimi kontrolę i by ogień obronny mógł się koncentrować na każdym zbliżającym się ataku. Choć doktryna floty zakładała, że w pewnym momencie formacja powinna się rozpaść — tworząc „rozlot”, by nie dać się zalać salwami wrogich pocisków, to dowódcy przy Magarii do ostatniej chwili odwlekali rozkaz takiego manewru, gdyż oznaczałby utratę kontroli nad statkami. A wtedy koordynacja sił lojalistów byłaby niemożliwa. Każdy statek działałby na własną rękę.

Dowódca eskadry Do-faq oraz sam Martinez szkolili swoje załogi właśnie w takich formacjach i manewrach, które spowodowały pogrom przy Magarii.

Teraz to rozgryź, pomyślał Martinez.

DWA

Maurice Chen wyszedł na taras przed Salą Konwokacji. Czuł mrowienie w nerwach na myśl, że za chwilę przyjmie łapówkę.

Przy jednym ze stolików na tarasie siedział lord Roland Martinez. Na blacie stała filiżanka kawy. Ciemne włosy Rolanda targał porywisty wiatr, niosący słodki zapach kwitnącego ferentisa, pnącza, które porastało ścianę urwiska poniżej tarasu. Wiosna nadeszła wcześnie na Zanshaa, rozjaśniając mroki katastrofalnej zimy.

Nad salą konwokatów górował Wielki Azyl, wykuta w granicie budowla zwieńczona olbrzymią kopułą. Stąd Shaa sprawowali władzę nad imperium; przez jej bramy niecały rok temu odprowadzono ostatniego Shaa na Leże Wieczności w drugim końcu Górnego Miasta. Porośnięte winoroślą urwisko opadało aż do Dolnego Miasta — ciągnącej się po horyzont metropolii, gdzie na bulwarach, ulicach, alejach i kanałach mrowiły się istoty rozumne z gatunków podbitych przez Shaa. Pod horyzontem, na zielonym tle zanshaańskiego nieba, rysowała się barokowa sylweta Wieży Apszipar, a jeszcze wyżej, ponad Wielkim Azylem, widniał srebrny metaliczny łuk pierścienia akceleracyjnego — był to dom i port floty, służył setkom statków cywilnych i milionom ludzi, którzy woleli mieszkać w pierścieniu niż na planecie.

Widząc nadchodzącego Maurice’a Chena, lord Roland wstał. Wyglądał jak starsza i większa kopia swego brata, sławnego kapitana „Korony”. Miał taki sam długi tułów, długie ramiona i przykrótkie nogi.

— Napije się pan kawy, lordzie Chen? A może herbaty lub czegoś mocniejszego? — zaproponował.

Chen myślał przez chwilę. Jedną stronę tarasu stanowiła długa gładka ściana Sali Konwokacji, a teraz Konwokacja obradowała i każdy z konwokatów mógł spojrzeć przez tę przezroczystą ścianę, zobaczyć lorda Chena rozmawiającego z lordem Rolandem, i zadać sobie pytanie, cóż ci dwaj mają sobie do powiedzenia.

Może zaproponuję przejście do saloniku, gdzie nie będziemy na oczach wszystkich, pomyślał.

— Czy bardzo by panu przeszkadzało, gdybyśmy weszli do środka? — spytał Chen. — Z tym miejscem wiążę niezbyt przyjemne wspomnienia. — Spojrzał na taras i mocniej wtulił się w bluzę konwokackiego munduru barwy czerwonego wina.

Kilka miesięcy temu, z grupą kolegów, właśnie z tego tarasu zrzucił naksydzkich konwokatów, by roztrzaskali się na kamieniach w dole. Teraz planowano wystawić tu pomnik — ponadnaturalnej wysokości posągi przedstawicieli pięciu gatunków nienaksydzkich, spychających rebeliantów w przepaść. Lord Chen pamiętał tamte wydarzenia fragmentarycznie i chaotycznie; wspomnienia w niejasnych strzępach były jak obraz namalowany na potłuczonej szybie, pomieszane kawałki miały ostre brzegi, które ciągle potrafiły ranić.

— Oczywiście możemy wejść do środka — odparł Roland. — Chyba w ogóle nie powinienem proponować spotkania na tarasie. — Mówił z akcentem równie prowincjonalnym, jak jego brat, i lord Chen poczuł rozdrażnienie, zły na samego siebie za to, że za chwilę weźmie pieniądze takiego osobnika. Klan Chenów znajdował się na szczycie społeczności parów i choć Martinezowie również należeli do parów, byli parami z zapadłej dziury. W społeczeństwie o właściwie uporządkowanej strukturze to Roland prosiłby Chena o przysługę, a nie odwrotnie.

Lord Roland dopił kawę i poszedł z lordem Chenem. Minęli uzbrojonych Tormineli; po rebelii właśnie ich postawiono na straży w drzwiach prowadzących na taras. Szli do saloniku przy Sali Konwokacji długą pochylnią, ich kroki tłumił miękki dywan.

— Mam nadzieję, że lady Terza podniosła się po stracie — powiedział lord Roland.

— Trzyma się najlepiej jak można w tej sytuacji — odparł Chen. Nie chciał omawiać spraw rodzinnych z lordem Rolandem. Ten człowiek nigdy nie będzie bliskim przyjacielem rodziny.

— Proszę jej przekazać najlepsze życzenia.

— Przekażę.

Córka lorda Chena straciła narzeczonego przy Magarii. Terza i kapitan lord Richard Li stanowili niezwykle piękną, radosną, uroczą parę i gdy lord Chen widywał ich razem, jego serce rosło; dostrzegał również dodatkowe zalety tego związku. Choć społecznie klan Li znajdował się szczebel niżej od Chenów, był jednak niezwykle zamożny i ten sojusz byłby dla Chenów korzystny.

Kolejne niepowodzenie finansowe, które sprawiło, że obecne spotkanie było tak istotne.

Drzwi z brązu, z heroicznymi płaskorzeźbami „Gatunki Imperium Wyniesione przez Praxis”, otworzyły się cicho i konwokat z gościem weszli do holu budynku. Zaskoczony lord Chen zobaczył, jak Naksydka w ciemnoczerwonej bluzie konwokata pędzi przez hol. Jej cztery lśniące buty stukały o kamienną podłogę, ciało kołysało się z boku na bok; Naksydka zmierzała do większych brązowych drzwi, prowadzących do Sali Konwokacji.

— To dziwne znów widzieć Naksydów — powiedział cicho lord Chen.

— Jeszcze dziwniejsze, gdy się widzi Naksyda-konwokata. — Lord Roland obserwował, jak wielkie drzwi cicho zamykają się za centauroidalną postacią. — Kiedyś wydawało mi się, że wszystkich zabiliście.

Lord Chen zmrużył oczy.

— Nie ja osobiście, mam nadzieję. — Stukał o granitową podłogę obcasami inkrustowanymi kamieniami półszlachetnymi. — Nie, chyba nie wszyscy z nich byli zamieszani w spisek.

Po wybuchu rewolty często zapominano o tym, że tylko niektórzy Naksydzi brali w niej udział. Rebelianci byli może nawet w mniejszości. Komitet Ocalenia Praxis, zawiązany na Naxas, rodzinnej planecie Naksydów, dopuścił do planów rebelii nieliczne zaufane osoby, nawet połowa Naksydów-konwokatów nie została poinformowana — ci uniknęli masakry w Sali Konwokacji albo nie ruszali się ze swych foteli przestraszeni i zdezorientowani.

Przez pewien czas po rebelii nie widywano Naksydów w miejscach publicznych — to tak, jakby zniknęła jedna szósta populacji imperium. Nawet w naksydzkich dzielnicach ulice były puste. Stopniowo jednak pojedynczo, potem parami, potem w małych grupach zaczęli się pokazywać publicznie.

— Kilku Naksydów-konwokatów wróciło — rzekł Chen. — Oczywiście nowy lord senior nie dopuszcza ich do stanowisk przewodniczących komitetów i do żadnych komitetów związanych z wojną.

— Nigdy za mało ostrożności — stwierdził lord Roland.

— Zauważyłem, że Naksydzi starają się przychylać do zdania większości, gdy głosuje się posunięcia wojenne. I regularnie popierają patriotyczne wnioski, wysuwane przez ich klientów.

— Hmm. — Lord Roland pogłaskał się po brodzie z zamyśloną miną. — Ciekawe, jak w obecnym klimacie powodzi się ich klientom.

— Przypuszczam, że źle. Konwokacja ma obecnie ważniejsze sprawy niż zajmowanie się wnioskami Naksydów. — Uraza przetoczyła się przez jego umysł. — Proszę mi wierzyć, że nikt nie będzie ufał Naksydom jeszcze przez całe pokolenia.

Przemaszerowali przez foyer do saloniku, minęli bar z błyszczącej ciemnej ceramiki z akcentami polerowanego aluminium i weszli do boksu, w którym miękkie skórzane siedziska wyprofilowano, by je przystosować do kształtów ludzkiego ciała. Lord Roland zamówił kawę, a lord Chen szklankę wody mineralnej.

— Z radością donoszę, że dalsze dwa statki przeszły przez układ Hone-bar w drodze do bezpiecznych rejonów — powiedział lord Chen.

— Wspaniale — odparł lord Roland z niewyraźnym uśmiechem. — Oczywiście chciałbym je wszystkie wydzierżawić.

— Oczywiście — zgodził się lord Chen.

Wybuch wojny był dotkliwym ciosem dla klanu Chenów. Ich rodzinna planeta, którą lord Chen reprezentował w Konwokacji, znalazła się w rękach rebeliantów wraz ze znaczną częścią jego majątku osobistego. Wróg kontrolował również inne dobra Chena, rozrzucone po wielu planetach, oraz przynajmniej połowę statków należących do kontrolowanych przez Chena kompanii handlowych. Większość pozostałego mienia znajdowała się w Hone Reach, które teraz mogło zostać odcięte, gdyby Naksydzi przechwycili Hone-bar — rodzinną planetę Lai-ownów.

Lord Chen stał w obliczu ruiny. Na szczęście akurat siedział naprzeciwko człowieka, który podjął się roli finansowego zbawcy.

Lord Roland zaproponował dzierżawę statków klanu Chenów. Wszystkich, łącznie z tymi, które zaginęły w kosmosie opanowanym przez Naksydów. Umowa dzierżawna zwalniała na pięć lat lorda Chena i jego firmy z kar za niedotrzymanie umowy, wynikających z działań wojennych czy rebelii, co oznaczało, że jeśli statek zostanie utracony, zniszczony lub skonfiskowany przez wroga, klan Martinezów w każdym wypadku za niego zapłaci. Ubezpieczenie gwarantowała firma na Laredo, rodzinnej planecie Martinezów.

Lord Roland Martinez — a dokładniej jego ojciec lord Martinez — miał wspierać finansowo klan Chenów przez pięć lat.

To, czego w zamian domagał się lord Roland, było dość jasne. Lord Chen był członkiem Zarządu Floty, ciała, które podejmowało kluczowe decyzje dotyczące personelu wojskowego, baz, zaopatrzenia i budownictwa militarnego. Planecie Laredo już przyznano kontrakt na budowę fregat mających zastąpić jednostki skonfiskowane przez wroga i oczywiście lord Chen przewidywał, że kolejne zlecenia uzyskają poparcie w ten sam sposób. Rozbudowa stoczni i baz wojskowych, kontrakty zaopatrzeniowe, awanse oficerskie dla klienckich klanów… ale klanowi Martinezów zależało głównie na udostępnieniu dwóch planet — Chee i Pankhursta — do kolonizacji pod patronatem Martinezów.

Lord Chen chętnie by do tego doprowadził. Nie było nic nagannego w pomaganiu przyjaciołom. Nie było nic złego w dzierżawie statków, w przydzielaniu kontraktów, dzięki którym flota stawała się silniejsza w czasie wojny. I nie było nic złego w kolonizowaniu nowych planet, nawet jeśli nie prowadzono nowych kolonizacji przez ostatnie tysiąc dwieście lat, gdy władztwo Shaa chyliło się ku upadkowi.

To prawda, że gdyby Legion Prawomyślności odkrył w tym jakąś strukturę, mógłby podjąć śledztwo o złowieszczych konsekwencjach. Ale Legion Prawomyślności był teraz zajęty wykorzenianiem rebelii, a większość kontraktów wojskowych obejmowała klauzula tajności, którą Legion musiał egzekwować, a nie analizować. Lord Chen ocenił, że warto podjąć ryzyko.

— Przygotowałem kontrakt, są nazwy statków i wyszczególnione sumy — powiedział lord Roland. — Zechciałby go pan przejrzeć?

— Tak, proszę.

Lord Roland wyciągnął rękę..

— Mam go przesłać na pański displej mankietowy, lordzie?

— Nie mam takiego displeju — odparł lord Chen. Displeje mankietowe są może niezbędne ludziom aktywnym, jak wojskowi czy kierownicy biur, ale dla para to rzecz wulgarna, pomyślał Chen. Wyjął z wewnętrznej kieszeni cieniuteńką jednostkę komunikacyjną, wysunął displej i przejął transmisję lorda Rolanda.

Tymczasem kelner — Cree — przyniósł im to, co zamówili. Zapach kawy Rolanda snuł się nad stołem.

— Jestem pewien, że nie będzie problemów — stwierdził lord Chen, zamykając displej. — Podpiszę trwałą kopię i jutro dostarczę ją do pańskiej rezydencji.

— Skoro mówimy o dniu jutrzejszym… — powiedział lord Roland — mam nadzieję, że pan i lady Chen przyjdziecie jutro na przyjęcie z okazji urodzin Vipsanii.

Lord Chen stłumił rozdrażnienie. Co innego robić interesy z takimi jak klan Martinezów, a co innego spotykać się z nim na gruncie towarzyskim.

Ale chyba nie było od tego ucieczki.

— Oczywiście. Z przyjemnością przyjdziemy. — Nagle wpadła mu do głowy pewna myśl. — W pańskiej rodzinie macie niezwykłe imiona. Vipsania, Roland, Gareth, Sempronia… Czy to tradycyjne imiona klanu Martinezów, czy też mają jakieś szczególne znaczenie?

Lord Roland uśmiechnął się.

— Szczególne znaczenie polega na tym, że nasza matka uwielbia czytać romanse. Wszyscy nosimy imiona jej ulubionych bohaterów.

— To urocze.

— Tak pan sądzi? — Lord Roland uniósł grube brwi, analizując to określenie. — No cóż, urocze z nas grono.

— Owszem, bardzo. — Lord Chen uśmiechnął się niewyraźnie.

— A czy mógłbym poprosić pana o radę? — spytał lord Roland.

— Udzielę jej z największą przyjemnością.

Lord Roland rzucił najpierw okiem na salonik, potem pochylił się ku lordowi Chenowi.

— Mój brat Gareth usilnie nakłania rodzinę do opuszczenia Zanshaa — powiedział ściszonym głosem. — Wiem, że zasiada pan w Zarządzie Floty i zna pan rozmieszczenie i ruchy floty. — Patrzył uważnie na Chena ciemnobrązowymi oczami. — Ciekawe, czy pan też by to doradzał?

Lord Chen usiłował pozbierać myśli.

— Czy pański brat… czy uzasadnił swoją opinię?

— Nie. Ale chyba uważa, że klęska przy Magarii stanowi oczywisty, wystarczający powód.

A więc Gareth Martinez nie przekazywał tajemnic wojskowych swojej rodzinie. Gdyby doszło do złamania tajemnicy, lord Chen mógłby się obawiać, czy długo jeszcze jego stosunki z klanem Martinezów pozostaną poufne.

— Powiedziałbym — zaczął ostrożnie — że są powody do niepokoju, ale obecnie nie ma konieczności ewakuacji.

Lord Roland skinął poważnie głową.

— Dziękuję, lordzie Chen.

— Nie ma za co.

Lord Roland wyciągnął rękę i dotknął dłoni lorda Chena. Ten spojrzał zdziwiony.

— Wiem, że nie boi się pan o siebie — powiedział lord Roland — ale człowiek ostrożny nie powinien wystawiać własnej rodziny na ryzyko. Chciałem tylko, by miał pan poczucie bezpieczeństwa i wiedział, że jeśli lady Chen i Terza zdecydują się na opuszczenie Zanshaa, znajdą gościnę w posiadłości mojego ojca na Laredo… i serdecznie zapraszam, mogą nawet polecieć naszym statkiem rodzinnym wraz z moimi siostrami.

Miejmy nadzieję, że nigdy do tego nie dojdzie, pomyślał lord Chen z przerażeniem. Uśmiechnął się jednak i rzekł:

— Dziękuję, to uprzejmie z pańskiej strony, ale już się postarałem, żeby nasz statek czekał w pogotowiu.

* * *

— Błąd Floty Macierzystej przy Magarii polegał na tym, że nie udało im się zachować ścisłej formacji — perorował kapitan Kamarullah. — Powinni zmasować ogień obronny, by przedrzeć się przez nadlatujące pociski.

Martinez obserwował pozostałych kapitanów, chłonących tę mądrość. Świat wirtualny w jego głowie składał się z czterech rzędów po cztery głowy w każdym, cuchnące uszczelkami skafandra i nieświeżym ciałem. Martinez nie potrafił zbyt dobrze odczytać wyrazu twarzy ani Do-faqa, ani jego ośmiu kapitanów Lai-ownów, a twarze dwóch kapitanów Daimongów były w ogóle pozbawione wyrazu. Czterej ludzie natomiast sprawiali wrażenie, że poważnie traktują słowa Kamarullaha.

— Jak blisko wroga powinniśmy dolecieć? — spytał nawet jeden z nich.

Martinez spojrzał na szesnaście wirtualnych głów, unoszących się w jego umyśle, głęboko zaczerpnął tchu i ośmielił się zaprezentować własną opinię:

— Z największym szacunkiem, milordzie, moje wnioski są inne. Uważam, że eskadry zbyt późno się rozdzieliły.

Prawie wszyscy zwrócili na niego zdziwiony wzrok, ale tylko Kamarullah się odezwał.

— Optuje pan za przedwczesnym rozlotem? To oznacza całkowitą utratę kontroli i możliwości dowodzenia!

— Milordzie — rzekł Martinez — to i tak lepsze niż utracić kontrolę i możliwość dowodzenia, gdy zostaje zlikwidowana cała eskadra. Gdyby milordowie zechcieli mi poświęcić trochę czasu… przygotowałem krótką prezentację.

Przekazał wszystkim wybrane fragmenty bitwy przy Magarii wraz z oceną liczby nadlatujących pocisków, pocisków zniszczonych przez inne pociski, lasery obrony bezpośredniej i promieni antyprotonowych.

— Formacja obronna sprawdza się bardzo dobrze tylko do pewnego momentu — wyjaśniał Martinez — a potem system katastrofalnie się załamuje. Nie mogę jeszcze niczego udowodnić, ale przypuszczam, że eksplozje pocisków antymaterii i związane z tym wybuchy ciężkiego promieniowania oraz powłoka ekspandującej plazmy powodują w końcu takie zakłócenia i zamieszanie w czujnikach statków, że koordynacja skutecznej obrony jest prawie niemożliwa.

— Proszę zauważyć — znów pokazał dane z bitwy — że w pierwszej fazie walki straty były nagłe i katastrofalne, i takie same po obu stronach. I dopiero gdy obie strony straciły mniej więcej po dwadzieścia statków, zaważyła przewaga liczebna wroga i aż do końca stopniowo traciliśmy nasze statki. Lady Sula zniszczyła pięć krążowników wroga i była to jedyna tak skuteczna akcja nie okupiona stratami równoważnymi.

— Podsumowując… — znów spojrzał na szesnaście głów w czterech rzędach — standardowa taktyka naszej floty będzie powodować mniej więcej takie same straty po obu stronach, ale ponieważ, niestety, wróg ma więcej statków, obawiam się, że nie przetrzymamy wojny na wyniszczenie.

Zapadła długa cisza, którą przerwał jeden z kapitanów Martineza, Daimong.

— Czy ma pan jakieś propozycje co do taktyki, w której można by wykorzystać pańskie sugestie? — spytał głosem dźwięcznym jak kuranty.

— Niestety, nie, lordzie. Poza tym, żeby na wcześniejszym etapie bitwy zarządzać rozlot.

Kamarullah sapnął pogardliwie do mikrofonu — w słuchawkach Martineza zabrzmiało to jak wystrzał.

— To mi dopiero dobra rada! — kpił. — Nasze statki rozproszą się po całym kosmosie, a wróg zostanie w formacjach i po kolei nas wyłapie.

Frustracja głaskała Martineza po krzyżu kościstymi palcami. Nie o takie wnioski mu chodziło. Miał wrażenie, że gdyby tylko mógł rozmawiać osobiście z kapitanem, potrafiłby go przekonać.

— Lordzie kapitanie, nie sugeruję, żeby nasze statki wałęsały się po galaktyce — rzekł.

— A gdyby obie strony zastosowały tę taktykę, to co? — dopytywał się Kamarullah. — Jeśli nie będziemy latać w formacjach, bitwa zamieni się w chaotyczną bijatykę, statki będą walczyły jeden na jednego lub jeden przeciw dwóm i właśnie w takich sytuacjach decydująca okaże się liczebna przewaga wroga. Wróg powinien nas błagać o wcześniejszy rozlot. — Na jego twarzy pojawił się przebiegły uśmiech. — Oczywiście, jeśli nie wymagamy zachowania formacji czy wykonywania jednoczesnych manewrów, łatwiejsze życie będą miały te statki, które nie potrafią prawidłowo przeprowadzić tych ćwiczeń.

Zapłacisz za to, pomyślał Martinez i zobaczył, jak identyczna myśl odzwierciedla się na twarzach dwóch innych kiepskich kapitanów. Czuł, jak jego ręce — w świecie, którego obecnie nie mógł widzieć — zaciskają się w rękawicach.

— Nasi przodkowie lepiej od nas rozumieli te sprawy — rzekł jeden z Daimongów. — Powinniśmy doskonalić przekazaną przez nich taktykę. Dzięki tej taktyce nasi przodkowie zbudowali imperium.

W tamtym okresie stoczyli tylko jedną prawdziwą wojnę, pomyślał Martinez.

Dowódca eskadry Do-faq spojrzał na Martineza złocistymi oczami.

— Czy ma pan jakiś środek zaradczy na ten problem, lordzie kaporze?

Martinez starannie dobierał słowa:

— Sądzę, że powinniśmy rozszerzyć koncepcję formacji. Najlepiej by było, gdyby statki leciały w znacznie luźniejszym szyku, na tyle oddalone od siebie, żeby pojedyncza salwa nie zniszczyła ich wszystkich, ale równocześnie, żeby były zdolne do koordynacji działań.

Kamarullah znów głośno sapnął do mikrofonu, Do-faq drgnął z irytacją, jego włosy grzbietowe nastroszyły się.

— Ale jak pan rozwiąże problem łączności? — spytał Cho-hal, kapitan flagowy Do-faqa.

Standardowo statki komunikowały się za pomocą laserów, które potrafiły przesłać informację przez plazmową żagiew statku, a ponadto miały tę zaletę, że gwarantowały poufność — żaden wróg nie mógł odkodować precyzyjnie skierowanego promienia. Alternatywę stanowił sygnał radiowy, który nie zawsze mógł pokonać zakłócenia wywoływane żagwią, a wróg mógł go podsłuchać — poważne niebezpieczeństwo, gdyż w czasie wojny domowej obie strony miały na początku te same kody oraz takie same komputery dekodujące.

— Mam pewne sugestie, lordzie kapitanie — rzekł Martinez — ale na razie nie są to skrystalizowane pomysły. Możemy korzystać z zabezpieczonej transmisji radiowej albo tak ustawić szyk, by nawet po rozlocie każdy statek znajdował się na wcześniej wyznaczonej trajektorii. Wówczas będzie mógł odebrać rozkazy wysłane laserem…

Zorientował się, że poniósł klęskę; wyczytał to z twarzy słuchaczy, nawet obcych, których miny były trudne do rozszyfrowania. Jego pomysł okazał się zbyt szkicowy, a równocześnie zbyt skomplikowany. Samo w sobie jest to pewnym osiągnięciem, pomyślał Martinez.

— Lordzie dowódco eskadry — powiedział do Do-faqa — proszę o pozwolenie przesłania pogłębionej analizy, gdy moje pomysły okrzepną. — Pogardliwe skrzywienie ust Kamarullaha zmieniło się w uśmieszek.

— Udzielam pozwolenia, lordzie kaporze — odparł Do-faq. — Przekażę swojemu oficerowi taktycznemu pańską analizę bitwy przy Magarii i zobaczę, co na to powie.

— Dziękuję, lordzie.

— Cieszę się z tych ustaleń — oznajmił Kamarullah. — Nauczmy się jednego systemu taktycznego, nim zaczniemy wymyślać inne.

Pozostała część narady nie była interesująca i Martinez opuścił świat wirtualny z gorącym postanowieniem, że wymaże ten uśmieszek z twarzy Kamarullaha.

Zaprosił na kolację swoich trzech poruczników, a po chwili wahania wysłał zaproszenie również dla kadet Kelly. Należała do dawnej załogi „Korony” i to ona między innymi pomogła mu ukraść fregatę w dniu buntu i uciec wrogom. Wykazała się wtedy przydatnym sprytem.

Dla Tarafaha, poprzedniego kapitan „Korony”, gotował profesjonalny kucharz, któremu kapitan dał stopień podoficera i na pewno obłaskawiał go zapłatami na boku. Mimo wojny i dekretu, zabraniającego załogom opuszczania służby, kucharz, po przybyciu na Zanshaa, załatwił sobie zaświadczenie lekarskie — stwierdzono u niego chorobę serca, uniemożliwiającą przebywanie w wysokiej grawitacji — więc Martinez wzruszył ramionami i go zwolnił.

Obecnie dla Martineza gotował Alikhan, tak jak przed wojną. Dziś przygotował mu pojedyncze danie i teraz, żeby zmienić zamówienie, należało czekać, aż w porze kolacji ordynans będzie mógł pójść do kuchni, gdy statek zmniejszy przyśpieszenie do 0,7 g. Improwizacje Alikhana nie miały tego wdzięku co jego zwykłe posiłki, więc Martinez postanowił wzbogacić przekąskę dwiema butelkami wina. Otrzymał je od sióstr, gdy dostał awans na „Koronę”.

— Lordzie kaporze, pragnę przeprosić za dzisiejsze ćwiczenia — zaczęła Dalkeith. — Zamieszanie z robotami remontowymi już się więcej nie powtórzy.

— To nie ma znaczenia — odparł Martinez i Dalkeith zdziwiła się po raz pierwszy w życiu. — Chcę wam pokazać coś innego.

Wywołał displej na ścianę i pokazał wybrane fragmenty bitwy przy Magarii. Widział, z jakim przerażeniem obserwowali eskadry Floty Macierzystej zalane falami anihilującej antymaterii.

— Nasza taktyka jest nieskuteczna — stwierdził Martinez. — Co najwyżej doprowadzamy do wzajemnej anihilacji. A ja nie lubię anihilacji, nawet jeśli anihilujemy się razem z naszymi wrogami.

Oficerowie patrzyli na niego zaszokowani.

— Potrzebujemy czegoś nowego — rzekł Martinez. — Lordzie poruczniku Vonderheydte, ma pan butelkę pod ręką.

— Ach. — Nalał sobie. — Proszę wybaczyć, lordzie kaporze.

— Czy prosi pan nas o wymyślenie nowej taktyki? Przy obiedzie? — Kadet Kelly patrzyła na niego szeroko otwartymi czarnymi oczyma.

— Skądże! — Dalkeith zaprawiła pogardą swój dziecinny głosik. — Nie bądź śmieszna!

Dość niezręczna chwila, pomyślał Martinez.

— Podejrzewam — zaczął — że to ja jestem śmieszny, ponieważ właśnie mam nadzieję, że uda nam się to zrobić.

Twarz Dalkeith po raz drugi tego dnia wyrażała zdziwienie.

— Tak jest, milordzie — powiedziała Dalkeith. Martinez wzniósł swój kieliszek.

— To nam pomoże w myśleniu.

Pozostali też wznieśli kieliszki i wypili. Vonderheydte patrzył z uznaniem na wino, świecące głęboką czerwienią w ciężkich, kryształowych kielichach ze szkła ołowiowego, które miały wytrzymać duże przyśpieszenia.

— Lordzie, to dobry rocznik — orzekł.

Vonderheydte, młody drobnokościsty blondyn, był najmłodszym porucznikiem „Korony”. Należał do kadetów fregaty, gdy Naksydzi podnieśli bunt, a ponieważ podczas ucieczki fregaty dobrze się spisał w kilku improwizowanych akcjach, Martinez wykorzystał swój przywilej patrona i awansował go.

Vonderheydte wziął butelkę i spojrzał na etykietę:

— Musimy zdobyć parę takich butelek do mesy.

Pozostali oficerowie potakiwali. Martinez posmakował wina i doszedł do wniosku, że nie różni się zbytnio od innych czerwonych win, jakich próbował w życiu.

— Cieszę się, że wam smakuje — powiedział.

— Więc powinniśmy wcześniej wykonywać rozlot? — Kelly ściągnęła mankiety na kościste nadgarstki. — Do tego pan zmierza?

— Mniej więcej — odparł Martinez i wyjaśnił swoje mgliste pomysły. Kelly słuchała z głową przechyloną na bok.

Ta szczupła, czarnooka pilotka szalupy była zbrojeniowcem w czasie ucieczki „Korony” przed Naksydami. Wykazała się w tej pracy nadspodziewanym talentem. Potem, wiejąc przed chmarą lęków, w rozpaczliwej pogoni za przyjemnością, przeżyli kilka szalonych chwil w jednej z rur rekreacyjnych statku. Te chwile nigdy więcej się nie powtórzyły — z czasem przeważył zdrowy rozsądek — ale Martinez nie mógł się zmusić, by ich żałować.

— Więc nie chodzi dokładnie o rozlot — sprecyzowała — ale o bardzo rozproszoną formację.

— Nie wiem — przyznał Martinez. — Wiem natomiast, że nie chcę stracić obronnych zalet formacji i nie chcę, żeby statki tak się rozproszyły, żeby bitwa zmieniła się w chaos.

— Jak skoordynować ruchy i zmiany formacji? — zastanawiała się Dalkeith. — Tylko zgadując, gdzie znajdą się statki, więc tylko szczęśliwym trafem złapałbyś je laserem łączności. Przekaz radiowy podsłuchają wrogowie, a ich komputery mają ten sam software, co nasze, i dużą moc obliczeniową, więc potrafią zdekodować przekaz.

Martinez myślał o tym od narady z kapitanami. Przed wojną jedną z jego specjalności była łączność. Teraz sądził, że znalazł rozwiązanie.

— Bez problemu można zastosować radio — powiedział. — Najpierw każdy statek, gdy tylko otrzyma wiadomość, musi ją powtórzyć wszystkim innym, by mieć pewność, że wszystkie statki otrzymały rozkazy. Potem konstruujesz bardzo staranny kod, opisujący wszystkie manewry potrzebne flocie, a twoje komputery szyfrują kody, używając klucza jednorazowego. Klucz jednorazowy oznacza, że nawet jeśli szyfr zostanie złamany, wróg nie zdoła odczytać następnej wiadomości. I nawet gdy zdołają odczytać szyfr, otrzymają tylko kod, którego nie odczytają bez klucza. — Wzruszył ramionami. — Można to bardziej skomplikować, ale więcej nie potrzeba.

Zastanawiali się nad tym, gdy Alikhan wszedł i na mahoniowym stole kapitana Tarafaha postawił pierwsze danie. Po bliższym oglądzie okazało się, że to biała fasola na ciemnej zielonkawej papce warzywnej, polanej keczupem dla dodania barwy.

Mogło być gorzej, pomyślał Martinez, chwytając za widelec.

— Jak bardzo możemy rozproszyć statki? — zastanawiał się głośno Vonderheydte. — Nasi zwierzchnicy lubią eleganckie manewry, gdy statki równocześnie obracają się i zmieniają trajektorię. Oczywiście to będzie znacznie bardziej nieregularne.

Martinez mniej przejmował się tym, że szyk będzie nieregularny, bardziej tym, że nową taktykę trudno sprzedać zwierzchnikom. Formacja, w której rozkazy nie są natychmiast elegancko wykonywane, nie jest atrakcyjnym obiektem dla dowódcy.

— Milordzie — podporucznik Nikkul Shankaracharya mówił niewyraźnie do kieliszka — na to powinien być wzór, to znaczy zestaw formuł matematycznych, z których będzie wynikało, jak daleko można rozproszyć statki z zachowaniem bezpieczeństwa.

Mówił tak cicho, że Martinez ledwo rozróżniał słowa. Shankaracharya, nieśmiały młodzieniec pełniący funkcję porucznika krócej niż rok, znalazł się na „Koronie” wskutek bezpośredniej interwencji bóstwa — jednego z nielicznych uznawanych przez armię, w tym wypadku był to patron klanu, zasiadający w Zarządzie Floty. Wspomniane bóstwo w ogóle nie brało pod uwagę faktu, że „Korona” zostanie obciążona dwoma bardzo młodymi porucznikami, którzy będą mieli niewiele czasu na naukę pod nadzorem bezbarwnej niemal emerytki Dalkeith.

Sytuację komplikował jeszcze fakt, że Shankaracharya to ukochany Sempronii, młodszej siostry Martineza, a Sempronia — w wyniku intrygi zmontowanej przez Martineza i dwie pozostałe siostry — była zaręczona z zupełnie innym mężczyzną.

Martinez czuł się osaczony przez intrygi rodzinne i wojskową politykę, i uważał to za niesprawiedliwe. Poradziłby sobie z każdą z tych spraw pojedynczo, ale obie naraz wywoływały zawrót głowy.

— Formuły matematyczne? — dopytywał się. Shankaracharya osuszył serwetką młodzieńczy wąsik.

— Pojawiają się trzy główne problemy częściowe — wyjaśniał ledwo słyszalnym głosem. — Ponieważ znamy skuteczność naszej obrony bezpośredniej i ponieważ mamy teraz, wiele danych empirycznych na temat zachowania pocisków ofensywnych, powinniśmy móc wyznaczyć maksymalne rozproszenie statków, przy którym nie zmniejsza się sumaryczna skuteczność promienia laserowego i wiązek cząstek.

Drugi problem polega na znalezieniu maksymalnego rozproszenia statków, nim zmasowany atak zacznie tracić siłę uderzenia. Wydaje mi się, że to rozproszenie wyjdzie znacznie większe od poprzedniego.

Shankaracharya popił wina i znów przyłożył serwetkę do wąsów.

— A trzeci problem? — spytał Martinez.

— Zapomniałem. — Shankaracharya patrzył oczyma bez wyrazu. W tym momencie Alikhan wniósł drugie danie: plastry zwartego pasztetu w żółtawej żelatynowej otoczce, silnie pachnącej wątróbką; do tego marynaty i płaskie przaśne bułeczki z puszki.

Wszyscy wpatrywali się w talerze, gdy Shankaracharya dodał:

— Zaraz, przypomniałem sobie. Trzeci parametr ma coś wspólnego z obszarem zniszczeń wywołanych salwą wrogich pocisków — można obliczyć prawdopodobieństwo, że więcej niż jeden statek zostanie zniszczony. Ale to nie jest tak ważne jak tamte poprzednie. — Odchrząknął. — Powinno się dać sformułować jedną, dość skomplikowaną matematyczną zależność dla tych trzech wielkości, gdy uwzględnimy wszystkie zmienne, związane z potencjałem bojowym statków, liczbą wyrzutni i wiązek obronnych i tak dalej, i będziemy mogli wyznaczyć najbardziej efektywny sposób rozproszenia całej floty.

Martinez zgniótł zębami marynowane warzywo. W takim modelu trzeba by rozwiązywać równania różniczkowe cząstkowe. Martinez studiował je, ale teraz mgliście to pamiętał. Od ukończenia akademii wymagano od niego jedynie wpisywania liczb do gotowych wzorów i zapuszczania programu komputerowego.

Vonderheydte natomiast miał to na świeżo: uczył się do egzaminów, zanim awansował dzięki Martinezowi i egzaminy okazały się niepotrzebne. Kadet Kelly też przygotowywała się do egzaminów — przeszkodził jej wybuch wojny. Oboje będą znacznie lepsi w opracowaniu tego problemu od Martineza i zapewne również od Dalkeith.

Muszę w tej sprawie oddać głos młodzieży i najlepiej by było, gdyby się nie zorientowali, że niezupełnie nimi kieruję, pomyślał Martinez.

Zmienił ekran ścienny na Displej Matematycznych Konstruktów.

— Dobrze, zaczynamy — powiedział.

* * *

— Panowie — meldowała młodszy dowódca eskadry Michi Chen — Siły Chen przybyły do układu Zanshaa. Czekamy na wasze rozkazy.

Na widok swojej siostry lord Chen poczuł, jak opuszcza go niepokój. Było to nieracjonalne, gdyż Siły Chen składały się tylko z siedmiu statków pozbieranych ze szczątków rozbitej Czwartej Floty spod Harzapid. Naksydzi ponieśli klęskę przy Harzapid, ale o mało co nie zwyciężyli; statki ostrzeliwały się wzajemnie z bliska wiązkami antyprotonowymi. Michi Chen przybywała na Zanshaa z garstką nieuszkodzonych jednostek; inne statki albo zostały całkowicie zniszczone, albo pilnie odstawione do doków naprawczych. Dopiero za kilka miesięcy Harzapid będzie mógł przysłać nową eskadrę.

Jednak Zanshaa zyskała obecnie przynajmniej jakąś obronę. Dotychczas miała sześć zdezelowanych, wyczerpanych niedobitków i chmarę szalup oraz posklecanych okrętów — to wszystko zmiótłby bardziej zdecydowany atak. Siły Chen mogły teraz osłaniać stolicę — w tym czasie pozostałe statki Floty Macierzystej hamowały i dokowały, by pobrać nowe uzbrojenie, a jednostki Do-faqa okrążały Hone-bar i wracały na Zanshaa.

Po przybyciu Do-faqa dwadzieścia osiem statków będzie bronić Zanshaa.

Największe przerażenie budził fakt, że bitwę przy Magarii przetrwało co najmniej trzydzieści pięć statków wroga. Do chwili obecnej tę grupę już prawdopodobnie wzmocniło dziesięć okrętów-buntowników z odległej stacji Comador; poza tym istniało jeszcze osiem statków, które widziano ostatnio dwa miesiące temu przy Protipanu. Teraz mogą zmierzać do Magarii, by wzmocnić siły nieprzyjaciela, i jeśli tak jest rzeczywiście, to wróg dwukrotnie przewyższy liczebnie obrońców Zanshaa.

Starszy Dowódca Floty Tork, przewodniczący Zarządu Floty, wstał z krzesła i mechanicznie oderwał sobie z twarzy pas suchego, martwego ciała, po czym zwrócił się do kamery.

— Odpowiedź, bezpośrednio do dowódcy eskadry Chen. — W panującej ciszy jego głos, charakterystyczny dla Daimongów, pobrzękiwał przyjemnie jak dzwoneczki wietrzne. — Lady komandor, proszę o zajęcie orbity obronnej, obejmującej Zanshaa i jej słońce. Gdy do układu wejdą inne siły, dopasujemy ich trajektorie do waszej.

To nie była rozmowa: wiadomość Michi potrzebowała sześciu godzin na dotarcie do Zanshaa, a odpowiedź Torka też będzie wędrować mniej więcej tak samo długo.

Przewodniczący zwrócił się uprzejmie do lorda Chena:

— Czy chciałby pan przekazać parę słów swojej siostrze?

— Owszem, lordzie przewodniczący, dziękuję.

Lord Chen wstał i spojrzał do kamery, która posłusznie przesunęła się ku niemu.

— Witaj, Michi. Wszyscy przyjmujemy z ulgą twój przylot. Bardzo się cieszymy, że jesteś z nami. — I, siadając, dodał: — Później prześlę ci wiadomość osobistą.

Jest wiele spraw, o których powinnaś być poinformowana, pomyślał.

Opadł na fotel, zapadł się w miękką skórę. Komunikat od siostry nadszedł podczas posiedzenia Zarządu Floty i spowodował znaczne złagodzenie tonu zebrania. Lord Chen wiedział, że nie jest tutaj jedyną osobą, która odczuła nieracjonalną ulgę.

Jednakże dawne dysputy nadal się toczyły.

— Trzeba bronić Hone Reach — rzekła lady Seekin. Jej wielkie źrenice, przystosowane do widzenia w nocy, były szerokie w łagodnym świetle pomieszczenia i Seekin zdjęła ciemne soczewki, noszone zwykle przez Tormineli za dnia.

— Nie możemy chronić Hone Reach kosztem Zanshaa — odparł Tork. — Stolica jest najważniejsza, o nią toczy się cała wojna. Nie możemy jej stracić.

Od strony Torka wionęła woń zepsutego ciała, więc lord Chen podniósł dłoń do twarzy i dyskretnie wciągnął zapach wody toaletowej, którą przezornie skropił wnętrze nadgarstka.

— Dwa statki, milordzie — nalegała lady Seekin. — Dwa statki do obrony całego Reach.

— Tak, dwa statki — poparła lady San-torath, konwokatka Lai-own. — Reach straci zaufanie, jeśli nie będziecie w stanie jakoś go bronić.

Bez sensu, pomyślał lord Chen. Gdy wybuchła wojna, należał do frakcji dopominającej się obrony Hone-bar i Hone Reach, ale to było przed bitwą przy Magarii. Teraz lord Chen zrezygnował z wysiłków obrony Reach, próbował natomiast wydostać stamtąd swoje aktywa. Zgadzał się z Torkiem: stolica była ważniejsza.

Jeśli stracimy Hone Reach, jakoś je jeszcze odzyskamy, pomyślał. Jeśli stracimy stolicę, przepadnie wszystko.

Zarząd Floty zebrał się w dobrze urządzonej sali Dowództwa: dyskretne oświetlenie, gładkie drewno, jasny, nieskazitelny miękki dywan. W górze jarzyła się abstrakcyjna mapa imperium, połączonego liniami reprezentującymi bramy wormholi. Hone-bar i Hone Reach znajdowały się daleko z boku, pogrążone w odblaskowej zieleni.

Nie była to mapa gwiazd — taka mapa nie dawałaby właściwej informacji. Wormhole przeskakiwały przez sąsiednie gwiazdy i prowadziły do różnych punktów kosmosu, czasami do miejsc tak odległych, że nie dało się określić, jak są położone w stosunku do innych obiektów.

W układzie Hone-bar istniały trzy wormhole: jeden prowadził do czternastu układów Hone Reach, a dwa do innych miejsc imperium. Ten, kto kontrolował Hone-bar, kontrolował dostęp do tych czternastu planet, gdzie znaczna część majątku lorda Chena pozostawała zagrożona.

Na początku rebelii lord Chen i inni członkowie frakcji Hone Reach domagali się wysłania sił Do-faqa do układu Hone-bar. Teraz te dwie eskadry były pilnie potrzebne do obrony stolicy i musiały zatoczyć szeroki łuk wokół słońca Hone-bar i jak najszybciej wrócić do Zanshaa.

— Ledwo zdążą — stwierdził Starszy Dowódca Floty Tork. — Wróg może tu dotrzeć przed powrotem sił Do-faqa.

Starszy Daimong wałkował w palcach paski martwego ciała, które zdarł sobie z bladej twarzy. Upuścił je na dywan. Tork przewodniczył dziewięcioosobowemu gremium, składającemu się z czterech cywilnych konwokatów i pięciu oficerów floty — czynnych lub w stanie spoczynku — z których paru też było konwokatami.

— Czy możemy wysłać im rozkaz, żeby zwiększyli prędkość? — spytał jeden z cywilów.

— Nie. Już lecą z maksymalną prędkością, na jaką pozwala budowa ciała Lai-ownów.

— Ależ milordzie — odezwał się jeden z oficerów floty — w lekkiej eskadrze nie ma chyba żadnych statków Lai-ownów.

Po długiej chwili smutnego namysłu Tork wydał rozkazy, by lekka eskadra pod dowództwem kapitana Martineza oddzieliła się od eskadry Do-faqa i z największą możliwą prędkością wracała na Zanshaa.

— Po bitwie wrogom potrzeba co najmniej dwóch miesięcy na hamowanie, zadokowanie przy pierścieniu Magarii i uzupełnienie magazynów nowymi pociskami — stwierdził Tork. — Potem kolejne dwa miesiące przyśpieszania, by nabrać prędkości bojowej i rozpocząć podróż do nas. I to przy założeniu, że zechcą lecieć z maksymalnym przyśpieszeniem, a przecież ich załogi już są krańcowo wyczerpane. Musieliby też zdecydować się na dokowanie całej floty jednocześnie, ryzykując, że zostaną napadnięci i zniszczeni.

Wszyscy obecni o tym wiedzieli, z dokładnością do dnia znali spodziewany moment straszliwego ataku wroga. Ale też wszyscy nauczyli się nie przerywać Torkowi. Każda taka próba zachęcała Torka do żarliwszego i jeszcze dłuższego wykładu. To zadziwiające, jak głos Daimonga, zwykle brzmiący jak dzwoneczek, potrafił w takich chwilach przybrać ton natarczywej, zrzędliwej deklamacji.

— Flota Macierzysta też będzie musiała wyhamować i pobrać nowe uzbrojenie, nim znów nabierze dostatecznego przyśpieszenia i ruszy do obrony stolicy…

Znużony Lord Chen zwrócił uwagę na określenie „Flota Macierzysta” w stosunku do sześciu niedobitków — typowe dla przewodniczącego Torka, jakby miał nadal do czynienia z armadą, która pod dowództwem komandora Jarlatha wyruszała odzyskać Magarię.

— Niepokojem napawa mnie samopoczucie tych załóg — oznajmił Tork. Jego okrągłe oczy na zdziwionej twarzy nie mogły wyrażać ani strachu, ani niepokoju, ani żadnych innych emocji, ale z tonu jego głosu Chen wywnioskował, że niepokój Dowódcy Floty jest autentyczny. — Gdy ich statki dołączą do obrony stolicy, załogi będą po sześciomiesięcznym silnym przyśpieszaniu. Ich kondycja umysłowa i fizyczna znajdzie się w stanie krytycznym.

— Ale jaki mamy wybór? — spytała lady Santorath. — Jak pan powiedział, stolicy trzeba bronić.

— Na Zanshaa mamy dość personelu, by obsadzić całą nową flotę — odparł Tork. — Proponuję, żebyśmy przesunęli całkowicie nowe załogi na statki, gdy tylko Flota Macierzysta przyleci, by się dozbroić.

— Statki z nowymi załogami? — Młodszy komandor floty Pezzini był zaskoczony. — Nie zdążą przecież zapoznać się ze statkiem, a już będą musieli wyruszyć do walki!

— Ponadto wszyscy doświadczeni oficerowie zostaną wycofani ze statków — dodał lord konwokat Mondi, emerytowany kapitan floty i drugi Torminel w Zarządzie. — To szaleństwo usuwać jedynych oficerów doświadczonych w boju.

— Flota ma ustaloną, aprobowaną doktrynę i doświadczenie nie gra aż takiej roli w taktyce walki — odparł Tork. — A w wypadku oficerów jeden par jest równy drugiemu — to też doktryna, panowie. — Pezzini usiłował mu przerwać, lecz Tork mówił teraz bezlitośnie władczym głosem, zagłuszając młodszego oficera. — Nowe załogi będą miały miesiąc na ćwiczenia przed spodziewanym atakiem! Przedtem mogą zapoznawać się z nowymi statkami wirtualnie!

Rozgorzała dyskusja, ale w końcu Tork wszystkich przekonał. Postanowiono zebrać załogi w stacji pierściennej, by natychmiast rozpoczęły trening w wirtualnej przestrzeni statku. Jeszcze goręcej dyskutowano o wyborze oficerów-dowódców — każdy członek Zarządu miał przecież własnych klientów i faworytów. Kolejny żywy spór wywołało mianowanie dowódcy eskadry.

— Musimy mianować głównodowodzącego obroną stolicy — oznajmił Tork. — Dwaj dowódcy eskadr, lady Michi i lord Dofaq to młodzi oficerowie bez doświadczenia w manewrowaniu całą flotą. Musimy wyznaczyć głównodowodzącego.

Tu pojawiał się problem, gdyż większość odpowiednich oficerów poległa z Jarlathem przy Magarii. Nowy dowódca powinien być Terranem, będzie bowiem dowodził z jednego z zachowanych statków Floty Macierzystej, a wszystkie z nich były typu terrańskiego. Również w tym wypadku każdy członek Zarządu miał swego kandydata i gdy targi utknęły w martwym punkcie, lord Chen zaproponował, by na to stanowisko awansowano jego siostrę.

Warto spróbować, pomyślał.

Nie uzyskał żadnego poparcia, wycofał więc swój wniosek. Zarząd nie doszedł do zgody i Tork odłożył sprawę na następne posiedzenie.

— Skoro wszyscy parowie są równi, to nie rozumiem, dlaczego to zawsze tak cholernie długo trwa — mamrotał pod nosem Pezzini.

Potem omawiano decyzje dotyczące logistyki i tu właśnie lord Chen zaczął zarabiać pieniądze, które mu wypłacał Roland Martinez. Udało mu się wywalczyć kontrakt zaopatrzeniowy dla jednego z koncernów, którego właścicielem był klient Martinezów, a dla firmy Martinezów z Laredo — zamówienie na dostawę dla floty najnowszych systemów łączności laserowej.

— Czy zauważyłeś, jak wiele kontraktów poszło do Laredo? — szepnął lord Pezzini. — Myślałem, że to wiejski raj mocarnych drwali i bukolicznych pasterzy, a okazuje się, że to centrum przemysłowe.

— Doprawdy? — spytał lord Chen. — Nie zauważyłem.

* * *

— Dlaczego przegraliśmy przy Magarii? — Na displeju w swojej klatce dowodzenia Martinez widział mizerną i zmęczoną po długim hamowaniu twarz Caroline Suli. Mówiąc, sapała, z czego wnioskował, że jest poddana przyśpieszeniu przynajmniej trzech g.

Jest wiele powodów — ciągnęła. — Między innymi byli przygotowani na nasze przybycie i mieli więcej statków. Wszystko lepiej zaplanowali, ale nie mogę za to winić Jarlatha, stworzył plan najlepszy, jaki mógł przy dostępnych informacjach. — Zaczerpnęła tchu, płuca walczyły z grawitacją. — Główna przyczyna: za późno wykonaliśmy rozlot. Wszystkie formacje zostały pokonane jednocześnie. Taktyka wrogów miała tę samą wadę, ale ponieważ mieli więcej statków, mogli sobie pozwolić na straty.

Martineza ucieszyła ta analiza, zgodna z jego wnioskami. Czuł, że mu to pochlebia.

Od kiedy tak mi zależy na opinii Suli? — pytał sam siebie.

Znów wzięła głęboki oddech i Martinez zauważył, że on oddycha w tym samym rytmie. Też był poddany dużemu przyśpieszeniu, przypięty do fotela akceleracyjnego, tkwił w skafandrze próżniowym.

Nie możemy cieszyć się swoim wspólnym towarzystwem, pomyślał, ale przynajmniej łączy nas wspólna niedola.

Sula westchnęła i przez krótką chwilę Martinez dostrzegł szelmowski błysk w jej znużonych oczach.

— Tamtego dnia rozmawialiśmy w mesie o cenzurze i o tym, dlaczego rząd tłumi informacje o wydarzeniach przy Magarii. Powiedziałam, że w cenzurze nie chodzi o ukrycie pewnych faktów, ale o to, by niewłaściwi ludzie ich nie poznali. Gdyby większość ludzi znała prawdę, zaczęliby działać tak, jak kazałby im egoistyczny interes, a przy tym wcale nie byłby to oświecony egoizm. Trzymani w niewiedzy, są znacznie bardziej skłonni działać w egoistycznym interesie innych. — Nabrała powietrza. — Jeden z naszych oficerów… nazwiska nie wymienię… stwierdził, że chodzi głównie o to, by zapobiec panice wśród cywilów. Ale ja uważam, że powinno nas przerażać to, co stanie się potem. Gdy ludzie przestaną panikować, a zaczną myśleć. — Poważnie patrzyła w kamerę zielonymi oczyma. — Ciekawe, co ty o tym sądzisz.

Uśmiechnęła się smętnie.

— Ciekawe również, czy twój przyjaciel Foote pozwoli, żebyś to zobaczył, zwłaszcza moje rozważania na temat natury i celów kontroli informacji. Ale jeśli coś z tego wytnie, dowiedzie tylko, że mam rację. — Przesłała promienny uśmiech. — Czekam na wiadomość od ciebie. Powiedz, jak poszły kolejne ćwiczenia.

Na ekranie pojawił się pomarańczowy symbol oznaczający koniec transmisji. Widocznie Foote próbował zaprzeczyć argumentom Suli, niczego więc nie usuwał.

Spryciara z tej Suli, pomyślał Martinez.

Zapisał wiadomość do prywatnego katalogu, rozmyślając o cenzurze. Zawsze była obecna i nigdy nie poświęcał jej zbyt wiele uwagi, z wyjątkiem sytuacji, kiedy zabierała mu czas, gdy na przykład musiał cenzurować pocztę.

Oficjalne cenzurowanie zawsze uważał za grę między nim a cenzorami: oni próbowali coś ukryć, a on próbował czytać między wierszami, by zrozumieć, co się naprawdę dzieje. Z nawoływania do nieustannej pracy przy robotach publicznych wnioskował, że budowa głównych obiektów opóźnia się; podobnie informacje wychwalające służby ratownicze oznaczały, że nastąpiła katastrofa, do której ściągnięto te służby, ale o samej katastrofie władze nie chciały mówić. Wyrazy uznania dla pewnych ministrów były ukrytą krytyką pod adresem tych, których nie wymieniono, a krytyka jakiegoś młodszego urzędnika stanowiła w istocie zawoalowaną napaść na jego zwierzchnika.

Czytanie podtekstów to gra, w której Martinez stał się ekspertem. Jednakże w odróżnieniu od Suli, nigdy w cenzurowaniu nie dopatrywał się jakiegoś celu; wydawało się zbyt arbitralne. Co wycinano, a co przepuszczano, zależało od kaprysu, było niemal przypadkowe; czasami przypuszczał, że cenzorzy dla rozrywki usuwają wszystkie zdania z czasownikami nieregularnymi czy blokują wiadomości ze słowem „słońce”.

Pogląd Suli, że cenzura ma na celu zapewnienie niektórym osobom monopolu na prawdę, był dla niego odkrywczy. Kim były te osoby? Nie znał nikogo, kto nie musiał mieć do czynienia z cenzurą. Gdy pracował w sztabie Dowódcy Floty Enderby’ego, odkrył, że nawet publiczne oświadczenia Enderbyego musiały być przejrzane przez cenzorów.

Możliwe, że nikt nie wiedział, co się rzeczywiście dzieje. Martinez uznałby to za bardziej przerażające od wysuniętej przez Sulę teorii spisku elit.

Na przykład trudno byłoby mu pogodzić z jakąś teorią rozmowę, którą odbył z Dalkeith dzień wcześniej. Przy śniadaniu mieli spotkanie na temat rutynowych spraw na statku, a pod koniec, przy kawie, Dalkeith spojrzała na niego zagadkowo, jakby nie wiedziała od czego zacząć, i oznajmiła:

— Wie pan, ja cenzuruję pocztę innych poruczników. Cenzurowanie, jak wszystkie zadania, których nikt w zasadzie nie chciał, spadało szybko po drabinie starszeństwa. Najmłodsi kadeci kontrolowali pocztę szeregowców, a najmłodsi porucznicy cenzurowali kadetów. Dalkeith cenzurowała dwóch podporuczników młodszych od siebie i Martinez został uwolniony od całej odpowiedzialności; jedynie przeglądał jej listy — łatwa praca, ponieważ Dalkeith wysyłała monotonne, choć serdeczne pozdrowienia do rodziny na Zarafan.

— Tak? Są jakieś problemy? — spytał.

— W zasadzie nie. — Dalkeith wykrzywiła usta, jakby szukała stosownych słów wstępu. — Wie pan, że Vonderheydte ma przyjaciółkę na Zanshaa. Lady Mary.

— Tak? Nie wiedziałem. — Przypuszczał, że imię tej damy nie ma wielkiego znaczenia.

— Vonderheydte i lady Mary przesyłają sobie wideo, a są one… są bardzo lubieżne. Wymieniają się fantazjami i… no… usiłują to odegrać przed kamerą.

Martinez wziął kubek z kawą.

— Wcześniej nie zetknęła się pani z czymś takim? Jestem zdziwiony. — Gdy był na statku nowym kadetem, szokowała go pomysłowość i perwersja skoczków wormholowych, których wiadomości kazano mu przeglądać. Po dwóch miesiącach tego przymusowego dokształcania z natury ludzkiej stał się zatwardziałym cynikiem, chodzącą encyklopedią degeneracji. Żadna niegodziwość, nawet najbardziej odrażająca, nie była w stanie go zaskoczyć.

— Nie o to chodzi — odparła Dalkeith. — Dziwi mnie tylko ta uporczywość. Spędzają na tym całe godziny. Jest to bardzo wyszukane i pomysłowe. Nie wiem, skąd Vonderheydte ma tyle energii, bo przecież cały czas przyśpieszamy. — Patrzyła mu w oczy zatroskanym wzrokiem. — W tym jest jakieś nieokiełznanie, które wydaje mi się niezdrowe. Nie sądzi pan, że on robi sobie fizyczną krzywdę?

Martinez odstawił kubek z kawą i przewertował w myślach encyklopedię perwersji, którą uzupełniał jako kadet.

— Nie bawi się w… podduszanie?

Dalkeith pokręciła głową.

— Nie stosuje podwiązań wokół, powiedzmy, istotnych części ciała?

— To zależy za jak istotne uzna pan ręce i stopy. W zasadzie jedną rękę. — Spojrzała na Martineza. — Czy zechciałby pan zobaczyć kolejny wysyłany pakiet?

Martinez wyjaśnił, że jeśli ona nie ma frajdy z oglądania młodego mężczyzny w akcie samostymulacji, to on, Martinez, miałby jej jeszcze mniej.

— Nie obchodzi mnie, co on robi, jeśli robi to w swoim prywatnym czasie i jeśli nie robi sobie krzywdy — wyjaśnił i dodał: — Może to pani szybko przewertować. Szczerze wątpię, czy Vonderheydte przekazuje jakieś tajemnice państwowe w czasie tych seansów, ale proszę kazać komputerowi zrobić wyciąg i potem to ocenić.

Dalkeith westchnęła.

— Dobrze, lordzie.

Głowa do góry, pomyślał Martinez, czytanie może się okazać ciekawsze niż patrzenie. Czysta fantazja, bez wygibasów Vonderheydte’a.

Po tej rozmowie pozostała część zajęć na statku wydawała się bardzo nudna.

Dzwonek w interkomie przerwał Martinezowi wspomnienia. Odebrał. W słuchawkach usłyszał głos Vonderheydte’a.

— Milordzie, osobisty przekaz od dowódcy eskadry.

Po rewelacjach poprzedniego poranka Martinez zauważył, że choć Vonderheydte przekazywał całkiem niewinną wiadomość, w jego głosie pobrzmiewały lubieżne tony. Jednakże wszelkie sugestywne obrazy wypędziła z myśli Martineza wizja wiszącego mu nad głową, przerażającego berła dowódcy eskadry. Już sobie wyobraził naganę — „Korona” znów się nie spisała na porannych manewrach.

— Przyjmę — odparł i gdy na displeju pojawiła się głowa Do-faqa, powiedział: — Milordzie, tu kapitan Martinez.

Kołkowate zęby kłapały w pysku Do-faqa.

— Lordzie kapitanie, otrzymałem rozkaz z dowództwa. Pańska eskadra ma zwiększyć przyśpieszenie, zostawić ciężką eskadrę i wejść do układu Hone-bar przed nami, po czym wrócić na Zanshaa z największą możliwą prędkością.

— Tak jest milordzie. — W istocie Martinez od pewnego czasu przewidywał ten rozkaz. Przy Hone-bar nie oczekiwano żadnych wrogów, a wszystkie statki z Sił Do-faqa potrzebne były w stolicy. Już wcześniej się zastanawiał, czy nie zasugerować rozdzielenia eskadr, ale wstrzymywał się z obawy, by go nie posądzono o pazerne dążenie do uzyskania niezależnego stanowiska dowódczego. Nie bez znaczenia było również to, że truchlał na myśl o jeszcze ostrzejszym przyśpieszaniu.

— Zaczyna pan natychmiast — oznajmił Do-faq. — Oficjalne rozkazy otrzyma pan, gdy tylko mój sekretarz je powieli. Życzę panu wiele szczęścia.

— Dziękuje, milordzie.

Złociste oczy Do-faqa złagodniały.

— Chciałbym panu powiedzieć, kapitanie Martinez, że nie żałuję, że wyznaczyłem pana na dowódcę eskadry.

Serce Martineza drgnęło gwałtownie.

— Dziękuję, lordzie dowódco. — Poczuł, jak kamienne brzemię zwątpienia, przygniatające jak zwielokrotniona siła ciężkości, spłynęło w nieważkości z jego ramion.

— Był pan w niekorzystnej sytuacji, mając niedoświadczoną załogę, ale pod pańskim dowództwem spisuje się coraz lepiej i z czasem na pewno dorównają najlepszym we flocie.

Przez chwilę Martinez obawiał się, że wdzięczność sparaliżuje mu mowę, ale się pozbierał.

— Dziękuję za zaufanie, lordzie. To zaszczyt służyć pod pana dowództwem. — Odchrząknął, bo przyszła mu do głowy inna myśl. — Lordzie, może przypomina pan sobie naszą dyskusję na temat taktyki. Gdy… przedstawiłem dość niesprecyzowane sugestie na temat taktyki floty.

Z twarzy Do-faqa nie dało się nic wyczytać.

— Tak, lordzie kapitanie, pamiętam tamtą dyskusję — odparł.

— Moje pomysły… nabrały teraz kształtu. — W skrócie przedstawił próbę włączenia struktur nowych formacji w eleganckie matematyczne formuły. — To szczególny wkład porucznika Shankaracharyi.

Do-faq zareagował natychmiast:

— Przekazał pan dane z Magarii swoim porucznikom?

— Taaak, lordzie dowódco.

— To niemądre. Nasi zwierzchnicy postanowili, że to informacje reglamentowane.

Jacy zwierzchnicy? — pomyślał Martinez i przypomniał sobie teorię Suli.

— Milordzie, moi porucznicy to ludzie wiarygodni. Mam całkowite zaufanie co do ich dyskrecji — stwierdził. Lepiej nie wspominać mu o Alikhanie, pomyślał.

— Mogą czuć zniechęcenie. Mogą siać defetyzm. Martinez chciał zaprotestować: przecież wszyscy wiedzą, że ponieśliśmy klęskę przy Magarii.

— Milordzie, te informacje pobudziły ich do zwiększonego wysiłku — powiedział zamiast tego. — Wiedzą, jak istotną rolę mógłby on odegrać w zwycięstwie wojennym.

Przez dłuższą chwilę złociste oczy Do-faqa obserwowały go uważnie.

— Teraz już za późno — rzekł. — Ufam, że pouczył pan swoich oficerów, by tego nie rozpowszechniali.

— Oczywiście, milordzie. Czy zechce pan spojrzeć na wzory i analizę rozwiązań? Otrzymaliśmy nieoczekiwane wnioski.

Dość istotny polegał na tym, że efektywny zasięg pocisków był znacznie mniejszy niż oczekiwano. Nawet Shankaracharya przewidywał, że pociski dolecą znacznie dalej niż obronne uzbrojenie statków, lecz analiza walk przy Magarii wykazała, że wprawdzie statek może wystrzelić pocisk dalekiego zasięgu, ale dłuższy czas lotu dawał statkowi będącemu celem więcej czasu na wyśledzenie i zestrzelenie pocisku. Pociski, które miały większe prawdopodobieństwo rażenia, były wystrzeliwane gromadnie z dość bliskiej odległości i odpalane poza zasłoną pocisków eksplodującej antymaterii, która dezorientowała czujniki wroga.

— Bezwzględnie, proszę mi przesłać tę analizę — polecił Do-Faq. — Zapoznam się z nią wraz ze swoim oficerem taktycznym.

— Tak jest, milordzie.

Martinez przejrzał wyniki, które przygotował dla Do-faqa, pogimnastykował się trochę, wygładzając sformułowania, potem przesłał wszystko prywatnym kanałem do dowódcy eskadry. W tym momencie rozległo się ostrzeżenie o zmniejszaniu przyśpieszenia. Klatka akceleracyjna skrzypiała, gdy grawitacja puściła, a lekkie ciśnienie skafandra zwolniło ucisk na ramiona i nogi. Martinez poczuł, jak jego klatka piersiowa rozszerza się, a przepona z ulgą się odpręża. Odpiął przyłbicę hełmu i posmakował chłodnego, sterylnego powietrza sterowni.

Teraz miał dwadzieścia sześć minut na kąpiel, odpoczynek i przekąskę w grawitacji jeden g, a potem znów ostre przyśpieszanie. Tak ostrego nikt jeszcze nie doświadczył.

— Vonderheydte?

— Tak, proszę pana.

— Wiadomość ogólna dla eskadry. Przekaż im, że otrzymaliśmy rozkazy, by przyśpieszyć przed ciężką eskadrą i wracać na Zanshaa. Powiedz im, że gdy o 19:26 skończy się przerwa, przyśpieszamy do 3,2 g.

Krótkie wahanie w głosie Vonderheydte’a zdradzało przerażenie.

— Tak jest, lordzie.

Duże przyśpieszenia odbiorą sporo pikanterii fantazjom Vonderheydte’a, pomyślał Martinez. Odpiął displeje klatki i pchnął je nad głowę, żeby mu nie zawadzały. Pochylił klatkę, aż mógł dotknąć butami podłogi, uwolnił się z uprzęży i wstał.

Krew zawirowała mu w czaszce. Zaciskał dłoń na rurach klatki, aż minęły zawroty głowy.

Napiję się wody albo może soku; wezmę dodatkowe lekarstwa pomagające przetrwać przyśpieszenia, postanowił.

Od tej chwili radość dowodzenia znacznie się zmniejszy, pomyślał.

Cztery godziny później została wielokrotnie zmniejszona podczas nadzwyczajnej przerwy, gdy przyszła wiadomość od kapitana Kamarullaha, osobiście do Martineza. Martinez odebrał ją w swoim biurze, gdzie pogryzał kanapkę, równocześnie nadrabiają, zaległości w pracy administracyjnej. Wokół biurka, w specjalnym stojakach, zabezpieczających w czasie dużych przyśpieszeń, stały dwa trofea Floty Macierzystej, zdobyte przez drużyny piłkarskie kapitana Tarafaha, puchary za drugie miejsce i jego liczne nagrody w innych jednostkach.

Martinezowi nie zależało na pucharach. Byłby rad, gdyby mógł przetrwać jutrzejsze manewry bez wizyty pana Klęski.

— Tu Martinez — powiedział, włączając displej łączności. Pojawiła się kanciasta twarz Kamarullaha ze wzrokiem skierowanym gdzieś za prawe ucho Martineza.

— Kapitanie Martinez, przepraszam, że przeszkadzam w posiłku.

— Nic nie szkodzi, lordzie kapitanie. Czym mogę służyć?

Martinez patrzył w komputer na biurku, w raport dotyczący wymiany wadliwych turbopomp, stosowanych w układzie chłodzącym silnika. Odpowiednia linia chłodząca zostanie wyłączona na dziesięć godzin w czasie, jeśli naprawę przeprowadzą roboty, zdalnie sterowane przez załogantów z foteli akceleracyjnych. Albo na sześć godzin, jeśli naprawy dokona się ręcznie. Martinez przyłożył pisak do komputera i zatwierdził naprawę za pomocą robotów.

„Korona” nie będzie miała do dyspozycji sześciu godzin przy niskim przyśpieszeniu, by w tym czasie można było dokonać naprawy ręcznej.

— Lordzie kapitanie, czy mógłbym prosić o wyjaśnienie — powiedział Kamarullah.

Martinez spojrzał w kolejny raport — dotyczył spisania na straty zapasów żywności, która popsuła się z powodu wysokich przyśpieszeń.

— Czym mogę służyć, milordzie?

— Ciekaw jestem, kto wydał rozkaz oddzielenia tej eskadry od eskadry lorda Do-faqa.

Martinez przeskoczył myślami do wiadomości, którą otrzymał poprzedniego popołudnia od Do-faqa.

— Rozkazy pochodziły od Zarządu Floty — powiedział.

— A nie od lorda dowódcy?

— Nie, lordzie. Zapadła chwila milczenia.

— W takim razie, lordzie kaporze, muszę pana poinformować, że jako najstarszy rangą obecny tu oficer jestem teraz dowódcą tej eskadry.

W żyłach Martineza zaśpiewało zdziwienie, ale udzielił odpowiedzi szybkiej i automatycznej:

— Myli się pan, milordzie.

— Obecnie podlegamy Zarządowi Floty, a nie lordowi dowódcy Do-faqowi — stwierdził Kamarullah. — Jego rozkaz, wyznaczający pana na dowódcę, już nie ma zastosowania. Zatem najstarszy z oficerów przejmuje dowodzenie eskadrą, a tym najstarszym jestem ja.

Analizując to, Martinez usiłował przyjąć minę wyrażającą lekkie zainteresowanie.

Pisakiem zaznaczył jako „niezdatne” zapasy żywności. Na komputerze pojawił się kolejny raport.

— Zarząd Floty doskonale wiedział, że zostałem dowódcą tej eskadry — powiedział wreszcie. — Nie odwołali rozkazu dowódcy eskadry i dlatego ja nim pozostaję.

Końcem oka dostrzegł skrzywienie na twarzy Kamarullaha pod siwymi wąsami.

— Rozkaz odwołania nie był potrzebny — rzekł Kamarullah. — Jeśli nie ma rozkazu od starszego oficera, zawsze najstarszy oficer obejmuje dowodzenie niezależnego oddziału.

— Ale my mamy taki rozkaz datowany z chwilą, gdy została uformowana eskadra.

Kamarullah pozorował cierpliwość.

— Ale eskadra już nie jest częścią Sił Do-faqa. Działamy pod rozkazami sztabu. Zostaliśmy usunięci spod dowództwa Do-faqa i jego decyzje nie mają już mocy.

Eskadry jeszcze się nie rozdzieliły. W tej chwili Do-faq był oddalony zaledwie o kilka sekund świetlnych. Absurdem jest twierdzenie, że rozkazy Do-faqa nie obowiązują.

Martinez odwrócił się i spojrzał prosto w kamerę.

— Jeśli pan nalega, możemy zwrócić się z tą sprawą do bezpośredniego wyższego oficera.

Kamarullah patrzył z displeju kamiennym wzrokiem.

— Starszeństwo tego oficera już nie obowiązuje. — Zrobił wyraźny wysiłek, by zachowywać się swobodnie, twarz ubrał w sztuczny uśmiech. — No, dobrze, milordzie — powiedział. — Wie pan równie dobrze jak ja, że rozkaz lorda Do-faqa, uchylający mój rozkaz, był nieuzasadniony i wynikał z czystego uprzedzenia. Dowodzi pan nową załogą i jestem pewien, że i tak ma pan dosyć pracy bez obowiązków dowódcy eskadry. — Wysiłek, by zachować przyjazny ton, zgrzytał w słowach Kamarullaha. — Wie pan równie dobrze jak ja, że obciążenie pracą daje o sobie znać. Nie podważam pańskich zdolności, ale ja jestem ze swoją załogą już prawie dwa lata i z pewnością rozumie pan, że mogę poświęcić eskadrze całkowitą uwagę i nie muszę przez prawie cały czas musztrować załogi. Czy nie sądzi pan, że stanowisko tego wymaga?

Martinez odgryzł kęs kanapki, poczuł na języku ostry smak musztardy. Żuł, rozważając wartość argumentów Kamarullaha. Problem polegał na tym, że w istocie zawierały prawdę: Kamarullah rzeczywiście został potraktowany niesprawiedliwie i Martinez przeskoczył nad głową Kamarullaha dzięki protekcji przy obsadzie stanowisk. Kamarullah faktycznie był bardziej doświadczonym oficerem i miał bardzo doświadczoną załogę.

Ale, pomyślał Martinez, ale…

Kamarullah w nieznośnie wyniosły sposób wytykał błędy „Korony” podczas manewrów. Mylił się jednak co do wniosków taktycznych z bitwy przy Magarii i nigdy nie zaakceptuje nowego systemu Martineza.

Ponadto Do-faq z pewnością potrafił zachować urazę; świadczył o tym sposób, w jaki potraktował Kamarullaha. Gdyby Martinez dobrowolnie zrzekł się stanowiska, na które wyznaczył go Do-faq, zwłaszcza na rzecz człowieka, którym Do-faq gardził, Martinez nie mógł w przyszłości oczekiwać od Do-faqa żadnego awansu.

Czy choćby litości.

A poza tym, milordzie, pomyślał Martinez, patrząc na Kamarullaha, ja cię po prostu… nie lubię.

— Postanowiłem przekazać tę sprawę do władz wyższych — oznajmił — ale do tego czasu uważam się za dowódcę eskadry.

Wściekłość na twarzy Kamarullaha zmieniła brzydki uśmiech w grymas.

— Jeśli tego chcesz, lordzie, proszę bardzo. Zredaguję wiadomość do Zarządu Floty — powiedział.

— Nie, lordzie, to ja zredaguję list — zaprotestował Martinez. — Prześlę kopię do pana, lordzie, i drugą do lorda dowódcy Do-faqa… do jego plików.

Twarz Kamarullaha pociemniała z wściekłości.

— Mogę przejąć dowodzenie — stwierdził. — Założę się, że większość kapitanów pójdzie za mną.

— Niech pan tylko spróbuje, a lord dowódca Do-faq rozerwie pana na strzępy — rzekł Martinez. — Proszę pamiętać, że znajduje się niedaleko.

Gdy Kamarullah rozłączył się, Martinez podyktował list, w którym prosto i bez ogródek przedstawił sytuację, po czym przesłał treść do Saavedry, swego sekretarza, by ten opatrzył list odpowiednim nagłówkiem i wyrazami uszanowania.

— Prześlij kopie do akt, do pliku kapitana Kamarullaha i do lorda komandora Do-faqa — polecił sekretarzowi, a ten skinął głową, wydymając z dezaprobatą usta. Trudno było stwierdzić, czy Saavendra czuł się urażony w imieniu Martineza, w imieniu „Korony”, czy w ogóle czuł urazę do całego świata. Martinez obstawiał tę ostatnią wersję.

Po kilku godzinach przyszedł sygnał od Do-faqa, że ciężka eskadra czasowo zawiesza duże przyśpieszanie, ponieważ kapitan „Sędziego Salomona” doznał wylewu wskutek stałego dużego przyśpieszania. To mogło się przydarzyć nawet młodym rekrutom w pełni sił fizycznych i Martinez dziękował losowi, że jeszcze nikogo z załogi „Korony” to nie spotkało. W czasie wojny niewiele dało się zrobić dla nieszczęsnego kapitana. W ambulatorium zaopiekują się nim, dadzą mu lekarstwa, ale wkrótce statek musi wznowić przyśpieszanie i kapitan „Sędziego Salomona” najprawdopodobniej umrze lub skończy jako inwalida.

Zatem półtora dnia później, gdy „Korona” wraz z lekką eskadrą wyskoczyła z wormholu Jeden do układu Hone-bar, miała dwudziestominutową przewagę nad ośmioma statkami Do-faqa.

Wiadomość wysłana do Zarządu Floty na Zanshaa jeszcze tam nie dotarła i Martinez nadal był dowódcą.

W układzie Hone-bar wszystko wydawało się normalne: panował spokój, lojaliści byli u władzy, nie istniało żadne bezpośrednie zagrożenie ze strony wroga. Ruch cywilny był słaby, w okolicy odnotowano jedynie obecność transportowca „Klan Chenów”, opuszczającego układ przez Wormhol Jeden z prędkością 0,4 c.

Układ Hone-bar dysponował statkiem wojennym — potężnym krążownikiem, który teraz przechodził w pierścieniu modernizację; miała jeszcze potrwać co najmniej miesiąc, na razie więc krążownik się nie liczył.

Martinez niczego nie planował w okolicach Hone-bar. Wyznaczył więc skomplikowaną serię przejść w pobliżu gwiazdy układu i przy jego trzech gazowych gigantach; chciał, żeby eskadra śmignęła wokół systemu i z największą szybkością wyleciała z powrotem przez wormhol Hone-bar Jeden.

Zgodnie z wojennymi standardami, przy przechodzeniu wormholi cała załoga tkwiła na stanowiskach bojowych. Gdy włączyły się silniki i „Korona” wleciała na długą trajektorię, prowadzącą w pole grawitacyjne pierwszego z gazowych gigantów, klatka akceleracyjna Martineza trzeszczała. Jego ciało i kościec musiały wytrzymać narastające przeciążenia. Usiłował wyobrazić sobie coś przyjemnego.

W myślach ukazała mu się Caroline Sula; jej blada, niemal przezroczysta twarz, usta, wykrzywione figlarnym uśmiechem, roziskrzone szmaragdowe oczy…

— Żagwie silników! — usłyszał w słuchawkach głos Tracy, jednej z dwóch kobiet obsługujących displeje czujników. — Lordzie kapitanie, żagwie silników! Sześć… nie, dziewięć! Dziesięć! W pobliżu wormholu Dwa! Milordzie, to statki wroga!

Martinez z trudnością zaczerpnął tchu.

O, cholera, mamy kłopoty, pomyślał.

TRZY

Sula widziała oczami duszy perfekcyjnie szkliwioną porcelanę: niebieskozielony celadon kinuta seiji, gros bleu z Vincennes, delikatnie spękaną junyao. Wykwintna porcelana była jej pasją i gdy Sula zasypiała, w centrach wzrokowych mózgu pojawiały się w przypadkowym porządku obrazy dzbanów, wazonów i figurek.

Widok tych kształtów działał na nią kojąco, podobnie jak dotyk rzeczywistych wyrobów pieścił jej palce. Starożytne nazwy porcelany — ko-ku-yao-lan, Muscheln, faience, deutsche Blumen, kuei kung, rose Pompadour, Flora Danica, sgraffito, pate tendre — przywoływały na myśl dawne dzieje, egzotyczne miejsca, arystokratyczne dwory i obsadzone lipami drogi starej Ziemi.

Język Suli bezgłośnie formował te słowa, ze zmysłową lubością smakując każdą sylabę. Cicha wyliczanka przywoływała ponadczasową doskonałość. Tego Suli teraz brakowało — była brudna, zmęczona, z trudem oddychała. Załoganci „Delhi” prawie się nie odzywali. Wychodzili z foteli tylko po to, by pogrzebać w zapasach jedzenia i wykonać niezbędne zadania. Resztę czasu spędzali w fotelach akceleracyjnych, w cuchnących skafandrach, i żywili umysł bezmyślną rozrywką — komediami, które już nikogo nie bawiły, lub tragediami, które wydawały im się banalne w porównaniu z tym, co sami przeżyli. Duże przeciążenie trwało zbyt długo.

Odezwał się alarm, sygnalizujący hamowanie, i Sula niechętnie otworzyła oczy — porcelanowe cacka znikły z jej myśli. Wydostała się ze skafandra, poszła pod prysznic, potem włożyła świeży kombinezon. Mdłą kolację zjedzono w milczeniu. Foote nie miał nawet sił na drwiny, a Sula była zbyt wyczerpana, by go prowokować.

Przykleiła sobie za uchem przylepiec — postanowiła skorzystać z jego pomocy na czas kolejnego przyśpieszania. Potem włożyła skafander próżniowy. Przedtem spryskała go sprejem dezynfekującym, by przynajmniej częściowo zlikwidować nieprzyjemną woń; teraz jego ostry zapach wiercił ją w nosie. Za chwilę miała stanąć — a w zasadzie lec — na wachcie w sterowni pomocniczej, a jej zwierzchnicy spróbują złapać trochę snu. Jeśli nie nadciągnie flota Naksydów, jeśli nie wrócą Shaa, cała praca Suli sprowadzi się do obserwacji displejów, a statek wykona zaprogramowane wcześniej zadania.

Po dwudziestu minutach nużącego dyżuru zauważyła na displejach światełko, sygnalizujące nadchodzącą wiadomość. Okazało się, że to od Martineza — przedstawiał całkowicie nowatorski system walki w kosmosie.

Znużenie Suli ustępowało, gdy zachłannie studiowała jego pomysły: prawidłowe były modele matematyczne, opisujące nowe formacje, oraz dotychczasowe założenia taktyczne.

Miała jednak wrażenie, że to wszystko nie idzie dostatecznie daleko. W modelu Martineza statki lecą w bezpieczniejszej odległości od siebie i efektywne pola rażenia ich broni defensywnych częściowo się nakładają, ale cała formacja nadal jest statyczna. Martinez zastąpił zwartą, sztywną formację formacją luźniejszą, choć nadal sztywną. Sula czuła, że cały układ można, a nawet należy jeszcze uelastycznić.

Długo o tym myślała, potem wywołała displej matematyczny. Zaczęła od Martinezowego równania, które postanowiła uzupełnić. Umieszczała na displeju wzory i symbole, precyzyjnymi ruchami dłoni sporządzała niewielkie wykresy. Obiekty na displeju natychmiast się powiększały.

Kazała komputerowi sprawdzić obliczenia, podstawiała pod zmienne różne dane, by się upewnić, czy model jest prawidłowy. Robiła postępy i rosło w niej poczucie siły, zadowolenia, radości z dokonanego odkrycia. Te liczby i opisywana przez nie rzeczywistość czekały całe wieki, myślała, ale to właśnie ja je odkryłam.

Tak jak tysiące lat temu ktoś odkrył doskonały kształt ceramicznych wazonów z dynastii Sung, których forma zawsze istniała potencjalnie.

Gdy już minęła pierwsza gorączka twórcza, Sula wysłała rezultaty swojej pracy do Martineza.

— To moje pierwsze podejście do problemu — powiedziała mu. — Do twojego szyku dodałam trochę chaosu… chaosu w matematycznym sensie. Wróg zaobserwuje ciągłe zmiany formacji, sprawiające wrażenie lokalnie stochastycznych, ale twoje statki będą się poruszać po powłoce wypukłej chaotycznego układu dynamicznego — według wzorca fraktalowego — i jeśli się założy, że wszystkie startowały z tego samego miejsca, każdy z nich będzie wiedział, gdzie są pozostałe jednostki.

Musiała kilka razy głębiej odetchnąć, by wystarczyło jej tchu na dalszą wypowiedź. Przyrzekła sobie, że ostrożniej będzie zużywać powietrze.

— Musisz tylko wyznaczyć punkt centralny swojej formacji. Może to być twój okręt flagowy, któraś z prowadzących jednostek lub jakiś statek wroga, albo punkt w kosmosie. Twoje statki będą manewrowały wokół tego centrum po zagnieżdżonych trajektoriach fraktali, przez co ich ruch stanie się całkowicie nieprzewidywalny dla wroga. Możesz modyfikować zmienne w zależności od tego, jaki zasięg jest ci potrzebny.

Znów zaczerpnęła tchu.

— Mam nadzieję, że Foote bawi się teraz w cenzora i prześle ten pakiet niezwłocznie. Jestem pewna, że matematyczne wyliczenia są poza jego zasięgiem, ale przecież nie ma w tym nic wywrotowego. Wyślę ci więcej w wolnych chwilach, jak tylko będę miała czas się zastanowić.

Nadała przekaz i znów kilkakrotnie odetchnęła. Powietrze miało podwyższoną zawartość tlenu, by podczas akceleracji utrzymać przy życiu mózg i ciało. W świecie, gdzie swobodny oddech stawał się najcenniejszą walutą, smak powietrza był jak alkohol dla pijaka. Sula rozejrzała się po pomieszczeniu. Gdy ona analizowała równania Martineza, tutaj wszystko spokojnie pomrukiwało, najwyraźniej nie zauważając braku nadzoru z jej strony.

I nagle jej oczy zapaliły się na widok błyskającego alarmu na displejach drugiego pilota Annie Rorty. Rozdrażnienie zaczęło buzować we krwi Suli.

— Rorty, zmień kurs! — krzyknęła.

Rorty nie odpowiedziała. Dzieliła klatkę z Massimo, nawigatorem pierwszej klasy. On też prawdopodobnie spał.

— Massimo! Szturchnij tę leniwą sukę!

Masismo drgnął, co potwierdzało, że również drzemał. — Tak, milady! — odpowiedział swoim chrapliwym głosem, wyciągnął rękę do sąsiedniego fotela i trącił Rorty w ramię.

— Pilocie, oficer cię wzywa. — Nie doczekawszy się reakcji, ponownie ją szturchnął.

Po panującej dłuższy czas ciszy Sula, zniecierpliwiona i już wściekła, gorączkowo wywołała parametry organizmu, przypuszczalnie przesłane do komputera przez skafander próżniowy Rorty. Nie pojawiły się żadne dane. Nie chodziło o to, że Rorty wykazuje brak czynności życiowych, tylko o to, że nie było w ogóle żadnego sygnału.

— Milady, wydaje mi się, że coś jest nie w porządku — chrypiał Massimo. Zbytecznie.

— Nawigator! Ty sam dokonaj zmiany kursu!

— Tak jest, milady. — Massimo manipulował dłońmi w rękawicach, by przekazać dane Rorty na swoją konsolę.

— Milady — odezwał się oficer łączności — „Kulhang” pyta, dlaczego nie zmieniliśmy kursu zgodnie z planem.

— Uwaga: zerowe przyśpieszenie! — krzyknęła Sula. Zadźwięczał alarm. — Silniki: wyłączyć silniki.

— Silniki wyłączone, milady. — Kadłub „Delhi” jęknął, gdy skończyło się hamowanie, a wibracje i wycie odległych silników zanikło. Klatka Suli trzeszczała z ulgą, gdy przeciążenie ustało.

— Massimo, obróć statek.

— Statek obrócony.

— Łączność, poinformuj „Kulhang”, że redukujemy przyśpieszenie z powodu nagłej choroby oficera.

— Tak jest, milady.

Sula nazwała pilota drugiej klasy „oficerem” i nie było to zgodne z prawdą. Większość dowódców nie nakazałaby hamowania, by ratować życie osoby, która nie miała patentu oficerskiego, ale dla znacznie uszczuplonej załogi „Delhi” każdy człowiek był cenny.

Ponadto Sula nie zamierzała tracić nikogo, jeśli dało się tego uniknąć.

Klatka kwiliła, gdy statek obrócił się wokół niej.

— Nowy kierunek — komunikował Massimo. — Zero-osiem-zero przez zero-zero-jeden bezwzględnie.

— Uwaga, normalna grawitacja! — powiedziała Sula. — Silniki: ustawić silniki na grawitację jeden.

Silniki się włączyły, klatka akceleracyjna Suli zaskrzypiała i fotel wahnął się, przyjmując neutralną pozycję. Kadłub jęknął i przez cały statek przebiegło drżenie.

— Łączność: wezwij farmaceutę i grupę noszową do sterowni pomocniczej — poleciła Sula. Wypięła się z uprzęży, przeszła do klatki Rorty i przyjrzała się twarzy drugiej pilot przez szybkę jej hełmu.

Piegi stanowiły jedyne barwne elementy na bladej, martwej twarzy kobiety. Wiedząc, że nie ma już żadnej nadziei, Sula odkręciła hełm Rorty i zobaczyła wtyczkę, którą Annie zapomniała wetknąć do biomonitora skafandra; gdyby Annie to zrobiła, wszelkie odbiegające od normy dane medyczne zostałyby przesłane do oficera na wachcie i dyżurnego lekarza.

Sula ściągnęła swój hełm i rękawiczki. Zbadała puls Rorty — nic nie wyczuła. Szyja dziewczyny nadal była ciepła.

— Massimo, pomóż mi ją wnieść na pokład!

W sterowni pomocniczej było bardzo mało miejsca między klatkami, w odróżnieniu od obszerniejszego pomieszczenia sterowni, która spłonęła wraz z dowódcą „Delhi”. Massimo i Sula wydostali ciało Rorty z fotela i rozciągnęli je na czarnym gumowanym pokładzie; ręce, ramiona i dyndające nogi dziewczyny obijały się o rotujące klatki. Jednym ruchem silnych barków Massimo odczepił górny fragment skafandra, a Sula ściągnęła go przez głowę Rorty, podczas gdy Massimo, potężny w swym skafandrze, stał okrakiem nad chudym ciałem dziewczyny.

Nie czekając na rozkaz, Massimo zaczął uciskać klatkę piersiową Rorty. Sula odrzuciła zdjęty skafander, uklękła, odchyliła do tyłu jej głowę, wyciągnęła palcami język i przycisnęła swoje usta do ust martwej dziewczyny.

Robiąc sztuczne oddychanie, Sula czuła, jak jej własne serce mocniej pulsuje. Musiała cyklicznie zaczerpnąć powietrza przed wdmuchnięciem porcji do płuc Rorty. Zakręciło jej się w głowie. Przypomniała sobie, jak sześć lat temu pochylała się nad inną dziewczyną, która uporczywie, choć nieskutecznie, walczyła o życie wbrew logice — przecież została skazana na śmierć. Sula pamiętała, jak piekły ją oczy od łez. Pamiętała, jak błagała tamtą dziewczynę, by umarła.

Potem wrzuciła ją do rzeki i chłodny nurt zalał bladą, nieruchomą twarz. Złociste włosy na chwilę rozświetliły wodę, nim zginęły w toni.

Lekarz „Delhi” zginął przy Magarii, spłonęło wtedy ambulatorium i większość wyposażenia medycznego. Teraz na wezwanie Suli odpowiedział farmaceuta pierwszej klasy. Znał się na rzeczy — włożył maskę na twarz Rorty, rozciął jej bluzę i do bladej piersi przyłożył stymulator serca. Na języku Suli został watowaty smak ust Rorty. Gdy farmaceuta wyjął iniektor, by zrobić kobiecie zastrzyk bezpośrednio w arterię szyjną, Sula poczuła w gardle pieczenie i musiała odwrócić wzrok.

Nienawidziła zastrzyków. Iniektor pojawiał się czasami jak koszmar w jej snach. Dlatego stosowała przylepce.

Farmaceuta odpiął Rorcie czepek, przytrzymujący na głowie słuchawki i wirtualną matrycę. Potem położył sieć czujników, by uzyskać obraz mózgu. Przez chwilę uważnie patrzył na displej, po czym wyłączył urządzenie.

— Każdy skurcz serca powoduje tylko zalewanie mózgu krwią — oznajmił i wyłączył respirator. — Zrobiła pani, co było można, milady — zwrócił się do Suli — ale po prostu spóźniła się pani.

Przybyli noszowi. Stanęli w drzwiach, patrząc, jak farmaceuta składa swoje instrumenty i zamyka kombinezon na piersi Rorty. Sula usiłowała pokonać mdłości, podchodzące jej do gardła aksamitnymi palcami. Gdy doszła do wniosku, że utrzyma się na nogach, chwyciła za słupek klatki akceleracyjnej i podciągnęła się do pionu. Włożyła hełm, rękawice i wróciła do klatki dowódcy.

Rorty umieszczono na noszach.

— Zawiadomcie mnie, gdy… ją schowacie — powiedziała. — Wznowimy wtedy przyśpieszanie.

— Tak jest, milady — odparł jeden z noszowych.

Spojrzała na Massima, który stał podparty pod boki i z zamyśloną miną na nieogolonej twarzy obserwował, jak ciało drugiego pilota jest przypinane do noszy.

— Massimo, dobrze się spisałeś — powiedziała. Spojrzał na nią zaskoczony.

— Dziękuję, milady — odparł. — Ale gdybym nie drzemał… mógłbym…

— Nic nie mógłbyś zrobić — stwierdziła. — Rorty zapomniała podłączyć monitory hełmu do skafandra. Massimo rozważył te słowa. Skinął głową. Gdybyśmy otrzymali ostrzeżenie, Rorty zostałaby prawdopodobnie kaleką, a nie trupem, pomyślała Sula.

— Czy do końca wachty mógłbyś podjąć obowiązki i pilota, i nawigatora? — spytała.

— Tak jest, milady.

— W takim razie najlepiej, żebyś się zajął wytyczaniem kursu powrotu do eskadry.

Eskadra już wcześniej zmieniła kurs — chcieli procować wokół Vandrith, jednego z gazowych gigantów układu Zanshaa, dlatego musieli dodatkowo przyśpieszyć, by dotrzeć do planety we właściwym czasie.

Noszowi przechylili nosze, by zmieściły się w wąskich przejściach między klatkami akceleracyjnymi. Sula pomyślała o załogach eskadry: ludzie doświadczali skoków ciśnienia krwi, naczynia krwionośne ulegały zniszczeniu, krew zalewała tkankę mózgową lub jamy ciała. Dwudziestoletnia Rorty cieszyła się wcześniej doskonałym zdrowiem. Jeszcze kilka miesięcy takiej podróży, a połowę załogi może spotkać ten sam los, co ją.

Spojrzała na hełm, który trzymała w dłoniach, i uświadomiła sobie, że absolutnie nie może go włożyć i jeśli nie będzie miała możliwości swobodnego oddychania powietrzem z kabiny zacznie wrzeszczeć. Umieściła hełm i rękawice w elastycznej siatce przymocowanej do boku fotela i usiadła. Wierzchem dłoni próbowała zetrzeć smak Rorty ze swych ust.

Usiłowała myśleć o wazonach i naczyniach, o gładkim szkliwie celadon. Nie udało się; przed oczami miała złote włosy, które falowały, falowały, aż znikły w ciemnej wodzie.

Nawet gdybym dziś w snach miała bardzo dużo porcelany, pomyślała, i tak wszystko zmieni się w koszmar.

* * *

Obudziła się chora, powieki jej ciążyły. Zrezygnowała ze śniadania, ograniczając się do kilku łyków tassay — gorącego mlekowatego napoju z węglowodanów i białek, z dodatkiem kardamonu i goździków. Aromatyczne przyprawy koiły jej stargane z braku snu nerwy. Dzięki temu posiłkowi zachowa świadomość, choć bez błyskotliwości.

— Czy wspominałem, że porucznik Sula i kapitan Martinez przesyłają sobie wzory matematyczne? — zwrócił się Foote do Morgana, pełniącego obowiązki dowódcy statku.

Ten nie okazał szczególnego zainteresowania. Pod oczami miał ciemne plamy, na twarzy zmarszczki, których miesiąc temu nie było.

— To miłe — stwierdził.

— Próbują z Martinezem zmodyfikować cały nasz system taktyczny, czerpiąc z doświadczeń przy Magarii — powiedział Foote. — Najwyraźniej Martinez bardzo się liczy z jej zdaniem.

Morgan już zamierzał włożyć do ust kawałek płaskiego chleba, ale się zawahał.

— Martinez konsultuje się z panią w sprawach swej taktyki? — spytał.

Najwyraźniej dziwiło go, że kapitan porucznik lord Gareth Martinez, który był przecież osobą sławną, zwraca się do najmłodszego porucznika na „Delhi” o opinię na temat manewrów swojej eskadry.

— Pyta mnie o zdanie — potwierdziła Sula ostrożnie.

— No więc może podzieliłaby się pani tym z nami — zasugerował Morgan, żując chleb.

Nie miała sił na wykład, przekazała tylko zwierzchnikom krótkie wyjaśnienie; zacinała się, choć nie oplatała wątków.

Foote słuchał z wielkim skupieniem i przez cały czas nie wygłosił żadnej złośliwej ani obraźliwej uwagi. Przełączył ścienne wideo na Displej Matematycznych Konstruktów i zdziwionym oczom Suli ukazały się wzory, które poprzedniego wieczoru wysłała do Martineza.

— Ściągnąłem to z twojej wiadomości — przyznał.

Morgan przebiegł formuły wzrokiem najpierw szybko, potem jeszcze raz, ale wolniej, linijka po linijce.

— Warto wyjaśnić to szczegółowo — powiedział.

Sula spiorunowała Foote’a zmęczonym wzrokiem, ale wykonała polecenie oficera pełniącego obowiązki kapitana.

* * *

Martinez patrzył z dziką fascynacją na displej pokazujący dziesięć wrogich żagwi, i dał sobie dodatkowe pół sekundy — chciał mieć pewność, że jego głos zabrzmi spokojnie.

— Komunikat dla eskadry — ogłosił. — Zakończyć przyśpieszanie o… — spojrzał na chronometr — …dokładnie o 25:34:01.

Wrócił do wyznaczania trajektorii. Ponieważ wormhole Hone-bar Jeden i Dwa dzieliła odległość 4,2 godziny świetlnej, Naksydzi wlecieli w istocie do układu nieco ponad cztery godziny temu i hamowali, jakby zamierzali zostać w układzie Hone-bar. Dokładne wyznaczenie ich obecnej pozycji było niemożliwe, ale wydawało się, że kierują się nieco w bok od floty Martineza, chcą oblecieć słońce Hone-bar i procować ku planecie. Po pewnym czasie dostrzegą, jak eskadra Martineza wpada, lecąc z rozgrzanymi żagwiami silników i bijącymi radarami, i rozpoznają, że to wrogowie.

Eskadra Martineza wcale nie obrała kierunku na Hone-bar, ale zmierzała ku Soq — gazowemu gigantowi — po trajektorii, która rzuci ją w stronę słońca układu po obszernych krzywych wokół jeszcze trzech gazowych gigantów, a potem z powrotem przez Hone-bar Jeden do Zanshaa. Zmierzali do słońca pod znacznie ostrzejszym kątem niż Naksydzi i jeśli nikt z nich nie zmieniłby kursu, Martinez przeciąłby trajektorię wroga po przeciwnej stronie słońca.

Do tego jednak nie dojdzie. Naksydzi przelecą za słońcem i rozpędzą się ku Hone-bar i eskadrze, a potem antymateria bluzgnie z pustki i zginie wielu ludzi.

Martinez przyglądał się uważnie displejowi i uświadomił sobie, że komunikat nie został mu powtórzony.

— Shankaracharya! Komunikat do eskadry! — krzyknął.

— Och, przepraszam lordzie kaporze. Proszę powtórzyć.

Klatka Shankaracharyi znajdowała się za Martinezem, Martinez więc nie mógł go zobaczyć, tylko słyszał jego głos w słuchawkach hełmu.

Martinez cedził słowa przez zaciśnięte zęby. Chciałby spojrzeć Shankaracharyi prosto w oczy i przekazać mu całą swą złość.

— Komunikat do eskadry: zakończyć przyśpieszanie o… — spojrzawszy na chronometr, zobaczył, że pierwotny termin już minął — …25:35:01.

— 25:35:01, milordzie. — Zapadła chwila ciszy, gdy Shankaracharya przekazywał wiadomość. Potem powiedział: — Lordzie kaporze, jest wiadomość od innych jednostek eskadry. Widzą żagwie silników wroga. Czy chce pan współrzędne?

— Nie. Tylko potwierdź. Silniki. — Martinez zwrócił się do chorążego pierwszej klasy Mabumby, który siedział w sterowni silników. — Silniki: wyłączyć silniki o 25:35:01.

— Wyłączyć silniki o 25:35:01, lordzie kaporze.

— Shankaracharya.

— Tak jest, milordzie?

Specjalnie zaczekał na potwierdzenie od młodszego porucznika, nie chciał bowiem, by akurat ta wiadomość się zagubiła.

— Komunikat do dowódcy eskadry Do-faqa przez stację wormholu. Poinformuj go, że dziesięć wrogich statków właśnie wleciało do układu Hone-bar. Podaj kurs i prędkość.

— Tak jest, milordzie. Dziesięć statków wroga, kurs i prędkość do dowódcy eskadry.

„Korona” nie mogła komunikować się bezpośrednio z Do-faqiem, jeśli po drodze był wormhol, ale po obu jego stronach znajdowały się stacje przekaźnikowe, wyposażone w silne lasery łączności. Przez wormhole stacje transmitowały wiadomości, rozkazy i dane, oplatając całe imperium sieciami monochromatycznego światła.

Rozległ się sygnał ostrzegający o zmniejszanej grawitacji, silniki nagle wyłączono i Martinez zaczął się unosić swobodnie w swojej uprzęży. Odetchnął głęboko — jego żebra i mostek zatrzeszczały. Dostrzegł, jak Vonderheydte nad konsolą uzbrojenia, a potem Mabumba od stacji sterowania silnikami rzucają mu porozumiewawcze spojrzenie.

Mabumba należał do pierwotnej załogi „Korony”; pomógł mu wykraść statek zbuntowanym Naksydom. Również Tracy i Clarke, operatorzy czujników, byli weteranami. Praktykant nawigacji Diem — teraz awansowany na drugiego nawigatora — siedział podczas ucieczki na tym samym miejscu co teraz, podobnie jak pilot Eruken. Obaj mieli wsparcie praktykantów.

Kadet Kelly, która pełniła funkcję zbrojeniowca podczas ucieczki od Naksydów, wróciła do swego poprzedniego zajęcia pilota szalupy i teraz prawdopodobnie siedziała w szalupie numer jeden, gotowa do akcji. Vonderheydte zastąpił ją w klatce zbrojeniowca, mając do pomocy praktykanta, a oryginalne stanowisko Vonderheydte’a — jako oficera łączności — zajął teraz Shankaracharya i miał wsparcie sygnalisty-praktykanta Mattsona.

To byli niezawodni załoganci. Martinez mógł również liczyć na starszego inżyniera Maheshwariego z sekcji silników, również weterana poprzednich podróży „Korony”. Martinez bardzo żałował, że Kelly nie jest w obsadzie sterowni. Nie był optymistą co do jej szans w nadchodzących wydarzeniach; tylko jeden pilot szalupy przeżył przy Magarii, a była nim Sula.

Musiał troszczyć się nie tylko o Kelly — musiał dbać o wszystkich. Również o załogi innych statków eskadry.

Uświadomił sobie, że ludzie na „Koronie” nie wiedzą o czekającym starciu z wrogiem. Wiedziała tylko obsada sterowni oraz przypuszczalnie ci, którzy byli z Dalkeith w sterowni pomocniczej.

Lepiej im teraz powiedzieć, postanowił.

— Łączność: ogłoszenie ogólne dla załogi statku. — Poczekał, aż na jego displejach rozbłyśnie światełko, oznaczające, że głos dociera na żywo do całego statku.

— Tu kapitan. Kilka minut temu weszliśmy do układu Hone-bar. Wkrótce po naszym przejściu przez wormhol czujniki odkryły żagwie eskadry bojowej rebeliantów, która wchodziła do układu przez Wormhol Dwa. Według wszelkiego prawdopodobieństwa za kilka godzin czeka nas ciężka bitwa.

Przerwał, zastanawiając się, co dalej. W tym miejscu błyskotliwy dowódca próbowałby zapewne wygłosić olśniewające przemówienie, zapalić swych ludzi do bohaterstwa i odważnych czynów.

Dowódca mniej błyskotliwy wygłosiłby mowę mniej więcej taką, do jakiej przymierzał się Martinez. Postanowił sobie, że jeśli przeżyje tę bitwę, zrobi sobie zapas odpowiednich wystąpień na wypadek, gdyby ich znowu potrzebował.

Zdecydował się położyć nacisk na konkret.

— Wraz z siłami dowódcy eskadry Do-faqa będziemy mieli znaczącą przewagę liczebną. Wszystko wskazuje na to, że zwyciężymy. Siły wroga zostaną zmiażdżone tu, w Hone-bar, i plany Naksydów rozsypią się w proch.

Rozejrzał się po ludziach w sterowni i zobaczył, że ich twarze wyrażają pewność siebie — tak to przynajmniej interpretował. Postawił na otwarte pochlebstwo.

— Wiem, że wszyscy pragniecie zmierzyć się z wrogiem. Ciężko ćwiczyliśmy, przygotowując się na tę chwilę, i ufam, że ze wszystkich sił wypełnicie swój obowiązek.

Kończył porywająco:

— Pamiętacie towarzyszy, których straciliśmy, którzy zostali zabici w walce lub wzięci do niewoli przez wroga w pierwszym dniu rebelii. Wiem, że chcecie pomścić przyjaciół, i wiem, że gdy jeńcy Naksydów zostaną uwolnieni, podziękują wam za to, czego dziś dokonacie.

Po reakcji ludzi ze sterowni — uniesione podbródki, w błyszczących oczach zdecydowanie — wnioskował, że przemówienie było dobre, postanowił więc przerwać je w tym miejscu i zakończył transmisję.

Teraz tylko należało się rozprawić z wrogiem. Znów spojrzał na displej, zapuścił kilka obliczeń, wprowadzając obecne trajektorie. Po miesiącu przyśpieszania Eskadra „Korony” osiągnęła prędkość równą ponad jednej piątej prędkości światła. Naksydzi lecieli szybciej z 0,41 c. Potrafili wytrzymać większe przeciążenia niż Lai-owni z ciężkiej eskadry Do-faqa albo dłużej byli w tranzycie.

I wtedy Martinez zrozumiał, co to za wraża eskadra i co ona tu robi. Pełna strategia Naksydów spadła mu do umysłu jak dojrzały owoc do koszyka pod drzewem.

Dziesiątka wrogich statków to eskadra, która pierwotnie miała bazę na odległej stacji przy Comadorze i były to ciężkie krążowniki pod dowództwem starszego komandora o nazwisku Kreeku. W dniu rebelii opuścili po prostu stację pierścienną Comadora i polecieli ku centrum imperium. Zakładano, że mają dołączyć do bazy Drugiej Floty przy Magarii, ale eskadra z Comadora nie brała tam udziału w bitwie gdyż — jak uważano we flocie — nie zdążyli na czas. Ale może od początku zmierzali w inne miejsce?

Każdy statek podróżujący z serca imperium do Hone Reach musiał lecieć przez Wormhol Trzy. Być może istniała inna droga, ale jeszcze jej nie odkryto. Kreeku cały czas miał zamiar odciąć Hone Reach od lojalistów i zapewnić tam panowanie Naksydów.

Martinez zwrócił się do Shankaracharyi:

— Łączność: wiadomość dla eskadry, kopia do dowódcy eskadry. Mamy naprzeciwko siebie eskadrę Kreeku z Comadora. Koniec wiadomości.

— Eskadra Kreeku z Comadora. Tak jest, milordzie. Martinez kazał displejowi przejść w stan wirtualny i w jego głowie rozszerzył się układ Hone-bar — zimna pustka z kilkoma rozproszonymi kropkami, reprezentującymi słońce i jego planety, bramy wormholi i pędzące, oznaczone kolorami ikony z podanymi parametrami trajektorii i prędkości.

Od przybycia Naksydów statek handlowy „Lord Chen” uciekał z układu, zwiększając przyśpieszenie w stopniu, w jakim pozwalała wytrzymałość kości członków załogi. Martinez mógł z dużym prawdopodobieństwem przyjąć, że Naksydzi — którzy przez następne cztery godziny nie dowiedzą się o obecności jego eskadry — będą podążać kursem na słońce Hone-bar i dotychczas przebyli odległość nieco mniejszą niż dwie godziny świetlne.

Tyle samo jeszcze przebędą, nim zobaczą żagwie Martinezowych silników i wtedy ich błoga ignorancja się skończy.

Potem scenariusz wyglądałby następująco: będzie wiele godzin na przeprowadzenie bitwy, która przejdzie kilka standardowych faz. Martinez zacznie hamowanie, umożliwiając ośmiu cięższym jednostkom Do-faqa wejście do układu i dołączenie do swojej eskadry. Do-faq, dysponując szesnastoma statkami wobec dziesięciu statków wroga, rozpocznie walkę w korzystnej sytuacji. Lojaliści będą zakręcać za Soq, a Naksydzi wylecą zza słońca Hone-bar i dwie eskadry spotkają się niemal czołowo — nastąpią gwałtowne starcia, Martinez widział podobne w zapisach z bitwy przy Magarii. Pod koniec tej bitwy nieliczni ocalali lojaliści przedrą się przez ogień jako zwycięzcy.

Martinez całą swą intuicją protestował przeciwko takiemu scenariuszowi. Choć według wszelkich danych Kreeku zostałby unicestwiony, zabrałby ze sobą przynajmniej połowę eskadry Do-faqa. Cały ten plan cuchnął bezzasadnym marnotrawstwem.

Musiał istnieć inny sposób wykorzystania przewagi lojalistów.

Martinez zadawał sobie pytanie: na czym polegały te przewagi?

Siła ognia. Osiem fregat i lekkich krążowników w lekkiej czternastej eskadrze Martineza plus osiem ciężkich krążowników Do-faqa wobec dziesięciu ciężkich krążowników wroga. Wystarczająca przewaga, by go zniszczyć, ale nie dość znaczna, by uniknąć ofiar.

Zaskoczenie. Przez następne cztery godziny wróg nie dowie się o przybyciu Martineza. To też nie była decydująca przewaga, ponieważ do potyczki zostanie przeciwnikowi znacznie więcej niż cztery godziny.

Oraz…

Dodatkowe zaskoczenie: wróg w ogóle nie musi się dowiedzieć o eskadrze Do-faqa.

Krew pulsowała Martinezowi w uszach. Wywołał kalkulator i zaczął wprowadzać dane.

— Vonderheydte! Shankaracharya! — zawołał. — Przygotujcie swoje klucze! Szybko!

Jeśli „Korona” chciała rozlokować swoje przerażające bronie, trzech z czterech najstarszych oficerów musiało równocześnie przekręcić swoje klucze. Martinez obawiał się, że już stracił za dużo czasu.

Swój kapitański klucz nosił na elastycznej taśmie wokół szyi. Odczepił hełm — po omacku, bo ciągle był w wirtualu — i zaczął na ślepo szukać guzików kołnierza. Kazał komputerowi odciąć środowisko wirtualne, wyszarpnął z bluzy klucz, mający kształt wąskiej karty do gry, i wepchnął go w szczelinę przy displeju.

Vonderheydte, po podobnych zmaganiach ze swym ubraniem, wydobył klucz i włożył go w szczelinę.

— Klucz gotowy, milordzie.

Za swoimi plecami, z klatki łącznościowca, Martinez usłyszał tylko ciche „pomogę panu, milordzie” wypowiedziane przez Mattsona, sygnalistę-praktykanta, a potem kliknięcie hełmu odkręcanego od pierścienia kołnierza. Po kilku sekundach, gdy nerwy Martineza wrzeszczały z bezsilnej męki, usłyszał głos Shankaracharyi:

— Te cholerne rękawice!

Jeszcze dziesięć sekund wieczności i wreszcie:

— Klucz gotowy, milordzie.

Martinez niecierpliwił się, ale przynajmniej usiłował nie wrzeszczeć.

— Przekręcić na mój sygnał — rozkazał. — Trzy, dwa, jeden, już! Ze swego miejsca dostrzegł, że konsola uzbrojenia Vonderheydte’a nagle rozbłysnęła światłem.

— Bronie: uzbroić w antymaterię baterię jeden — powiedział Martinez. — Przygotować do wystrzelenia pocisk jeden, dwa i trzy na moją komendę. To nie są ćwiczenia. — Odwrócił się do Erukena. — Pilocie, obróć statek, by bateria jeden kierowała się na wroga.

— Statek się obraca, lordzie kaporze. — Klatka Martineza zadrżała z jękiem, gdy statek się zakołysał.

— Displej, przejdź w stan wirtualny. — Wirtualna przestrzeń znów wystrzeliła w umyśle Martineza. Ręką w rękawiczce manipulował kontrolkami displeju, zaznaczając trzy cele w pustym obszarze między swoją eskadrą a wrogiem.

— Brori: wystrzelić pociski jeden, dwa i trzy w kierunku zaznaczonych współrzędnych. To nie są ćwiczenia.

— To nie są ćwiczenia, milordzie — powtórzył Vonderheydte. — Wystrzelić pociski. — Zapadła krótka cisza, nerwy Martineza odruchowo się napięły, jakby w oczekiwaniu na odrzut. — Pociski wystrzelone — meldował Vonderheydte. — Pociski opuściły statek. Pociski lecą normalnie na napędzie chemicznym.

Pociski wyniesiono w przestrzeń na szynach gaussowskich — i oczywiście nie było żadnego wyczuwalnego odrzutu — a potem rakiety zabierały je na bezpieczną odległość od statku i tam włączały się silniki na antymaterię.

— Proszę pana — w słuchawkach Martineza rozległ się głos Shankaracharyi. — Pilny przekaz od kapitana Kamarullaha. Do pana osobiście, lordzie kaporze.

Martinez usiłował się przełączyć ze świata wirtualnego — gdzie królowały ikony planet, wykresy trajektorii oraz ścisłe obliczenia — w rozmowę; jego umysł zawirował.

— Odbiorę — powiedział i natychmiast w wirtualnym displeju, obraźliwie blisko, pojawiła się twarz Kamarullaha. Martinez skrzywił się odruchowo.

— Tu Martinez — rzekł.

Kanciasta twarz Kamarullaha była zaczerwieniona. Czy to jakiś wewnętrzny żar zabarwił mu skórę, czy też jest to atrybut transmisji, zastanawiał się Martinez.

— Kapitanie Martinez — rzekł Kamarullah — przed chwilą wystrzelił pan pociski. Czy zdaje pan sobie sprawę z tego, że z tej odległości raczej nie trafi pan we wroga?

— Włączone główne silniki pocisków — meldował Vonderheydte, jakby akcentując pytanie Kamarullaha.

— Nie zamierzam tymi pociskami uderzyć w Naksydów — odparł Martinez. — Chcę zamaskować pewien manewr.

— Manewr? Tutaj? — Kamarullah był zaskoczony. — Jak to? Jesteśmy jeszcze godziny od wroga. — Spojrzał na Martineza rozgorączkowanym wzrokiem i przemówił niezwykle wyraźnie, dobitnie, jakby samą siłą słów usiłował przekonać ślepca, że ten stoi na drodze rozpędzonego samochodu. — Kapitanie Martinez, myślę, że pan tego nie przemyślał. Gdy tylko zauważył pan wroga, powinien pan wydać eskadrze rozkaz obrotu i rozpoczęcia hamowania. Musimy doprowadzić do tego, że eskadra komandora Do-faqa dołączy do nas przed potyczką. — Jego głos przybrał ton bardzo poważny i chyba nawet trochę błagalny. — Jeszcze nie jest za późno, by przekazać dowództwo eskadry bardziej doświadczonemu oficerowi.

— Pociski… — zaczął Martinez.

— Psiakrew, człowieku! — Oczy Kamarullaha miały lekko dziki wyraz. — Nie nalegam, żebym to ja dowodził. Ale jeśli nie mnie, to niech pan przekaże stanowisko komuś innemu. A panu zostanie mnóstwo pracy z niedoświadczoną załogą, przy czym nie będzie się pan musiał martwić o taktykę.

— Pociski — ciągnął Martinez spokojnie — mają zamaskować przybycie eskadry dowódcy Do-faqa. Chcę jak najdłużej zachować w tajemnicy istnienie ciężkiej eskadry.

Kamarullaha opanowało zdziwienie.

— Ale to zajmie godziny. Oni i tak muszą…

— Kapitanie Kamarullah — przerwał mu Martinez — proszę czekać na dalsze rozkazy.

— Chyba nie będzie pan próbował tych swoich… tych taktycznych nowinek? — powiedział Kamarullah. — Przecież eskadra ich nie rozumie ani…

Martinezowi skończyła się cierpliwość.

— Dosyć! Pozostańcie w gotowości! Koniec rozmowy!

— Ja nie…

Martinez przerwał połączenie i wściekle uderzył pięścią w podłokietnik fotela. Kazał komputerowi przechować zapis tej rozmowy. Na wszelki wypadek lepiej mieć to zarejestrowane, pomyślał.

Potem wpatrywał się ślepo w wirtualny układ planetarny — małe abstrakcyjne symbole w doskonałym, uporządkowanym świecie — i próbował zgadnąć co teraz należy zrobić.

— Łączność: wiadomość do dowódcy eskadry Do-faqa, osobiście do dowódcy. Wysłać przez stację przekaźnikową wormholu.

— Tak jest, milordzie. Osobiście do dowódcy eskadry. Znowu Martinez czekał, aż zamigocze światełko — jarząca się planetka pojawiła się w świecie wirtualnym.

— Lordzie dowódco Do-faq. Według mnie nasza wielka przewaga w nadchodzącym starciu polega na tym, że wróg jeszcze nie wie o istnieniu waszej eskadry. Zbliżając się do wroga, wystrzelę pociski, by jak najdłużej zasłaniać pańskie statki. Czternasta Lekka Eskadra otrzyma rozkaz przeprowadzania manewrów, które uwiarygodniłyby zastosowanie zasłony.

— Jeśli zgadza się pan z moim planem, proszę o wydanie rozkazu swoim jednostkom, żeby zaraz po wyjściu z wormholu leciały na dwa-dziewięć-zero przez zero-jeden-pięć bezwzględnie i kontynuowały przyśpieszenie dwóch g. To pozwoli panu wykorzystać zasłonę, którą już stworzyłem.

Gdy spojrzał w kamerę, uzmysłowił sobie, że powinien jakoś złagodzić wydźwięk tego, co powiedział. Żeby nie brzmiało to jak rozkaz wydawany w końcu oficerowi, mającemu kilka rang więcej.

— Jak zawsze, pozostaję posłuszny pańskim rozkazom. Koniec wiadomości.

Zamilkł. Światełko nagrania zniknęło z wirtualnego displeju. Wyobraził sobie, jak za pośrednictwem laserów komunikacyjnych przekaz wędruje z „Korony” do Do-faqa i w jego umysł zaczęły się wkradać głębokie wątpliwości. Co się stanie, jeśli wiadomości nie dotrą do Do-faqa? Jeśli w jakiś sposób stacje przekaźnikowe wormholu dostały, się pod kontrolę wroga?

Jego podejrzenia były prawdopodobne, a świadczył o tym jeden fakt: przybycie eskadry Naksydów nie powinno być niespodzianką. Stacja na drugim krańcu Wormholu Dwa powinna wiele godzin temu zauważyć Naksydów i zameldować o tym dowódcy stacji pierściennej Hone-baru, a ten z kolei powinien przekazać informację Do-faqowi, o którego przybyciu wiedział od prawie miesiąca. W zasadzie na całej drodze z Comadoru powinien pojawić się ciąg meldunków o tym, że widziano Naksydów.

Dlaczego ta informacja nie dotarła do Martineza? Czyżby połowa Służby Eksploracji przeszła na stronę rebeliantów?

Gdyby rzeczywiście tak się stało i gdyby przesyłki Martineza nie docierały do Do-faqa, powinien był rozkazać, żeby ostatnie dwie wiadomości wysłano z tej strony wormholu — wówczas Do-faq otrzymałby je po wejściu do układu Hone-bar.

Martinez już miał wydać odpowiednie rozkazy, gdy usłyszał w słuchawkach głos Shankaracharyi.

— Wiadomość od dowódcy eskadry komandora Do-faqa przez stację Wormholu Jeden. „Wiadomość przyjęta. Lekka eskadra czternaście bierze kurs na dwa-osiem-osiem przez zero-jeden-pięć bezwzględnie i zaczyna hamowanie przy cztery przecinek pięć g.”

— Przyjęto — odpowiedział Martinez automatycznie, ale popłoch przemknął mu po nerwach. Rozkaz Do-faqa to reakcja na pierwszą wiadomość Martineza i oznacza on, że eskadra Martineza ma wybrać obszerną trajektorię wokół Soqa, gazowego giganta; trajektorię tak szeroką, żeby formacja Do-faqa mogła lecieć po krzywej wewnętrznej, bliższej planety, nadrabiając trochę dystansu dzielącego obie eskadry.

Rozkaz był sensowny oraz idealnie zgodny z tradycyjną taktyką. Niestety, nie zgadzał się z planem bitwy, jaki powstał w umyśle Martineza.

Prawie pięć minut zajęłoby przekazanie ostatniej transmisji, sugerującej manewr eskadry Do-faqa, i drugie pięć minut przesłanie odpowiedzi. Jeśli jednak lekka eskadra Martineza miała realizować jego plan, musiałaby zacząć manewr, nim dotrze odpowiedź Do-faqa.

Jeśli mam realizować swój plan, muszę złamać rozkaz Do-faqa, pomyślał.

Nieoczekiwanie zapragnął, żeby Służba Eksploracji rzeczywiście dopuściła się zdrady, żeby wiadomości nie zostały przekazane przez stacje wormholu.

— Łączność: wiadomość do eskadry — powiedział. — Obrócić statki: przygotować się do hamowania na kursie dwa-osiemosiem przez zero-jeden-pięć bezwzględnie. Czekać na mój rozkaz hamowania.

Shankaracharya powtórzył rozkaz, potem przesłał go eskadrze. Martinez wydał również rozkaz pilotowi „Korony” i klatki akceleracyjne w sterowni zaśpiewały metalicznie, gdy Eruken obrócił statek niemal o 180 stopni. Silniki fregaty były teraz gotowe do solidnego hamowania, zgodnie z poleceniem Do-faqa.

Martinez obserwował chronometr w narożniku displeju, patrzył, jak mkną liczby oznaczające sekundy. Do-faq nie lubił Kamarullaha — obwiniał go o popsucie manewru, całymi latami mścił się na nim i pozbawił dowódczego stanowiska.

Jaka kara mnie czeka, jeśli w czasie tej bitwy nie wykonam rozkazu Do-faqa? — zastanawiał się Martinez.

Z drugiej strony — zważywszy na to dziesięciominutowe opóźnienie — jest bardzo prawdopodobne, że Do-faq cofnie swój rozkaz i zgodzi się na plan Martineza.

Na wirtualnym displeju rozbłysło jasne światełko. W stałe drobinki antywodoru, zawieszone dzięki statycznej elektryczności w wytrawionych chipach krzemowych tak maleńkich, że przemieszczały się jak ciecz, uderzyła fala sprężająca małej ilości konwencjonalnego środka wybuchowego. Środek ten znajdował się w dziobach wszystkich trzech pocisków wystrzelonych przez Martineza. W każdym z pocisków eksplozja zawartej w nim antymaterii była miliardy razy silniejsza niż eksplozja w jego konwencjonalnym zapalniku. Rozprężając się, gorące kawałki materii napotykały wolframową osłonę pocisku. W efekcie, w przestrzeni między Czternastą Lekką Eskadrą a formacją wroga powstały trzy puchnące, przecinające się kule plazmy, tworząc nieprzenikliwą zasłonę dla radaru wrogów. Ta zasłona miała skryć wszelkie manewry formacji Martineza.

Ta sama plazma zasłoni przylot ośmiu ciężkich krążowników Do-faqa.

Widząc wybuchy, Martinez podjął decyzję. Słowa same cisnęły mu się na usta:

— Łączność: wiadomość do eskadry. Obrócić statki na kurs dwa-dziewięć-dwa przez dwa-dziewięć-siedem bezwzględnie. Wyhamować przy pięciu g, zaczynając o 25:52:01.

Znalazł sobie spokojną racjonalizację swoich działań: Czternasta Lekka Eskadra z praktycznego punktu widzenia nie stanowiła już części sił Do-faqa; eskadra Martineza pozostawała teoretycznie niezależna, aż do czasu gdy Do-faq miał się pojawić w układzie Hone-bar…

Te argumenty będą bez znaczenia dla dalszej kariery Martineza, jeśli Do-faq zechce się na nim zemścić.

Co Martinez zamierzał osiągnąć swoim rozkazem? Lekka eskadra zakręci, wchodząc na krzywą przy południowym biegunie Soqa i po procowaniu poleci w kierunku wroga pod bardzo małym kątem. Dzięki temu znajdzie się na trajektorii między Hone-bar a nadlatującymi ciężkimi statkami Naksydów — idealna pozycja, by w dalszym ciągu ukrywać istnienie nadciągających ciężkich okrętów Do-faqa.

Martinez przekazał rozkaz Erukenowi, klatki akceleracyjne znów zakwiliły, posłuszne prawu ciążenia, i fotele w środku lekko się obróciły.

— Milordzie, mógłbym panu w tym pomóc. — Cichy głos sygnalisty-praktykanta Mattsona zdekoncentrował Martineza, skupionego na analizie danych displeju taktycznego.

— Displej: wyłącz tryb wirtualny — polecił Martinez. Wyciągnął rękę do zakrzywionych prętów klatki akceleracyjnej, uchwycił je zaciśniętą dłonią i – pozbawiony ciężaru — obrócił się tak, by bezpośrednio widzieć klatkę łącznościowców.

Shankaracharya wpatrywał się w konsolę komunikacyjną wyraźnie oszołomiony, rozszerzonymi oczami wodził po displejach. Sygnalista-praktykant Mattson, przygryzając dolną wargę, wklepywał coś w swój displej.

— Łączność, co się dzieje? — spytał Martinez. Shankaracharya spojrzał na niego zaskoczony.

— Przepraszam, milordzie, ale… ale nie dosłyszałem rozkazu. Czy mógłby pan powtórzyć?

— Kurs dwa-dziewięć-dwa przez dwa-dziewięć-siedem względnie — pośpieszył Mattson z pomocą.

— Bezwzględnie, nie „względnie”! — wrzasnął Martinez. — Sprawdź zapis. Wszystkie rozkazy są automatycznie nagrywane. Wywołaj displej dowódcy. Tam powinno być wszystko!

Słysząc to przypomnienie, Mattson nerwowo potrząsnął głową.

— Tak jest, milordzie.

Shankaracharya pracował teraz pilnie na swoim displeju. Martinez zauważył dłonie Shankaracharyi — drżały tak mocno, że cały czas przyciskał displej w złym miejscu i stale musiał coś korygować.

— Milordzie, jaki czas pan podał? — spytał Shankaracharya.

— Nieważne. Przejmuję konsolę komunikacyjną.

Przed rewoltą Naksydów był na „Koronie” oficerem łączności i teraz z łatwością potrafił obsłużyć to stanowisko, a przecież nie mógł pozostawić tej wrażliwej operacji w rękach praktykanta i młodszego, nieobliczalnego teraz oficera. W sterowni zapadła nagle głęboka cisza. Martinez wywołał konsolę Shankaracharyi na swój displej. Mattsonowi udało się wydobyć większą część wiadomości na displej, z wyjątkiem czasu początkowego akceleracji. Spojrzawszy na chronometr, zorientował się, że cała eskadra może nie zdążyć wykonać manewru, więc Martinez przesunął czas startowy o pół minuty na 25:52:34.

Wiadomość wraz z korektą czasu wysłał do Mabumby na pokład silników. Martinez wciąż pracował z konsoli komunikacyjnej, kiedy nadeszło wezwanie od Kamarullaha.

— Martinez — zgłosił się. — Proszę krótko.

Ukazała się twarz Kamarullaha, bardziej czerwona niż poprzednio.

— Czy zdajesz sobie sprawę, że łamiesz bezpośredni rozkaz przełożonego? — spytał.

— Tak — przyznał Martinez. — To wszystko?

Słysząc od Martineza potwierdzenie, Kamarullah osłupiał i zaniemówił na kilka sekund.

— Oszalałeś? — wydusił wreszcie. — Podaj mi jakiś powód, dla którego mam wykonać ten rozkaz.

— W ogóle mnie nie interesuje, czy zamierzasz go wykonać — odparł Martinez. — Rób, co chcesz, a potem sąd rozstrzygnie. Koniec transmisji.

Kilka sekund później silniki „Korony” włączyły się, Martinez dostał kopa w kość ogonową, a jego fotel zakołysał się po długim łuku, potem po kilku mniejszych, aż wreszcie się ustabilizował. Skafander Martineza delikatnie obciskał mu ręce i nogi, by zapobiec zastojom krwi, a żelazne ciężary grawitacji osuwały się stopniowo na jego kości.

Przyśpieszenie narastało, „Korona” jęknęła, jej szkielet drżał, jakby po pokładzie stąpał jakiś wielkolud. Wskazania displeju dowodziły, że statek Kamarullaha podporządkował się rozkazom Martineza i wykonał je co do sekundy. Nie wiadomo, co chciał zrobić Kamarullah, ale na pewno nie był to otwarty bunt.

Kilka minut później jednostki eskadry Do-faqa wychynęły z wormholu, wykonały obrót na dwa-dziewięć-zero przez ze-ro-jeden-pięć bezwzględnie i włączyły silniki. W sercu Martineza bąbelkowała ulga niczym najwykwintniejszy szampan.

Do-faq zrobił to, o co prosił Martinez — kariera Martineza nie zakończyła się więc aktem nieposłuszeństwa.

Nie triumfował — był zbyt wykończony hamowaniem z pięciu g i czekała go jeszcze praca. Walcząc z otępieniem, w wysokiej grawitacji zawsze przesłaniającym umysł, zaplanował i kazał wystrzelić kolejną salwę pocisków. Powinny one — gdy poprzednie chmury plazmy ostygną i się rozproszą — zagęścić zasłonę, za którą eskadry lojalistów mogłyby przeprowadzić swoje operacje.

Gdyby Martinez dowodził większą jednostką, miałby do pomocy oficera taktycznego, mogącego wyręczyć go w przeprowadzeniu niezbędnych obliczeń i zaproponować rozwiązania, ale „Korona” była tylko dużą fregatą, więc Martinez musiał wszystko robić sam.

Grawitacja zaczynała ściskać mu czaszkę; nie ufał całkowicie swoim obliczeniom, więc dla pewności dołożył jeszcze trochę pocisków.

W wietrze słonecznym antymateria rozpadała się na mezony pi oraz promieniowanie gamma, i ogniste bolidy plazmy puchły w ciemności. Skryta za gorącą materią, wyskoczyła eskadra Do-faqa. Martinez — rozpaczliwie walcząc o myśl, tak jak walczył o oddech — wystrzelił dodatkowe pociski.

Nieco ponad dwie godziny temu lekka eskadra wleciała do układu Hone-bar i teraz wściekle pruła ku południowemu biegunowi Soqa, przez krótką chwilę osiągając przyśpieszenie dziesięciu g – wtedy wszyscy członkowie załogi tracili przytomność. Gdy Martinez gramolił się w świadomość — był jak bokser, który otrzymał silny cios i teraz zatacza się na przeciwnika, ledwo go widząc — zmobilizował wszystkie siły, by sformułować i wysłać rozkaz: w całej eskadrze zredukować przyśpieszenie do dwóch g.

Dyszał i poruszał głową, gdy siła ciężkości ustępowała. Niesamowity nacisk wycofywał się i Martinez czuł, jak do jego umysłu wlewa się czujność, jakby ktoś odkręcił kran. Wywołał abstrakcyjny idealnie wirtualny displej i obserwował małe płonące kształty, mknące przez ciemność.

Czternasta Lekka Eskadra zakręcała teraz i miała przelecieć blisko Hone-bar, wewnątrz najbardziej prawdopodobnej trajektorii wybranej przez wroga. Naksydzi natomiast nie zmienili swego kursu — nie było powodu do takiej zmiany, ponieważ dopiero za dwie godziny mieli się dowiedzieć o istnieniu sił lojalistów.

Martinez rozkazał wystrzelić kolejną zaporę — miał to zrobić jeden z lekkich krążowników, posiadający większy zapas pocisków niż fregata Martineza. Nie kazał teraz wywołać eksplozji, nie określił ich miejsca na przyszłość, wypchnął tylko pociski z eskadry; przydadzą się później.

Naksydzi prawdopodobnie zamierzali zostać w układzie Hone-bar — dało się to częściowo wywnioskować na podstawie parametrów żagwi hamowania — ale również nie można było wykluczyć, że chcą prześlizgnąć się w pobliżu słońca układu Hone-bar i lecieć dalej do Wormholu Trzy i do Hone Reach. Gdyby jednak dostrzegli na swoich displejach statki Martineza, mogliby całkowicie zmienić plany. Jeśli otrzymali rozkazy, żeby unikać potyczki, mogliby gnać do Wormholu Trzy, nawet gdyby pierwotnie zamierzali zostać w układzie. Ale widok słabszej eskadry może ich skłonić do wszczęcia bitwy.

W każdym razie Kreeku musiałby podjąć decyzję natychmiast po wykryciu Czternastej Eskadry. Jego eskadra mijałaby słońce — wtedy po raz pierwszy zobaczyłby żagwie Martinezowych silników. Czternasta Eskadra rozpoczynałaby właśnie manewry, ale nie wiadomo jakie, bo wkrótce zostałyby całkowicie skryte za zasłoną promieniowania eksplodującej antymaterii. Kreeku powinien dojść do wniosku, że te manewry to przygotowanie do bitwy — z pewnością się nie domyśli, że Martinez zamierza zasłonić lot w kierunku wormholu Trzy.

Pozostawał więc problem: czy Kreeku podejmie walkę, czy nie. Zakładając, że Naksydzi są przekonani o swojej przewadze liczebnej, Martinez przypuszczał, że Kreeku wda się w walkę. Będzie procował swoją eskadrę wokół słońca pod ostrym kątem i ruszy mniej więcej w kierunku Soqa.

A potem, trzy godziny później, gdy Kreeku wreszcie zobaczy, jaki kurs wybierze Martinez, wypadając ze studni grawitacyjnej Soqa, będzie musiał zdecydować, czy zareagować, czy nie. Albo natrze na Martineza, przypierając go do Hone-bar, albo doprowadzi do starcia na odległość. Ile jest w nim agresji?

Martinez wywołał z bazy danych „Korony” plik biograficzny Kreeku — i znalazł ścieżkę pomyślnej kariery oficera: wielokierunkowe wykształcenie, misje na planetach, stanowiska na statkach, szkolenie personelu. W publicznie dostępnych zasobach nie zamieszczono oczywiście żadnej szczerej oceny wystawionej przez zwierzchników, żadnych wskazówek, czy Kreeku jest inteligentny, ociężały, nudny, czy też może ma awanturnicze skłonności.

Martinez doszedł do wniosku, że prawdopodobnie Kreeku nie zareaguje natychmiast. Nie było takiej potrzeby — godziny miną, nim dojdzie do starcia eskadr.

— Wiadomość do eskadry: zmienić kurs na dwa-osiem-siedem przez zero-dwa-pięć względnie, zacząć o 27:14:01. Hamowanie ma zostać na poziomie dwóch g.

Komputer zamienił wypowiedź na tekst i Martinez natychmiast przesłał rozkaz. Kurs miał się zmienić „względnie”, to znaczy względem obecnego kierunku lotu eskadry. „Bezwzględnie” oznaczałoby natomiast w odniesieniu do arbitralnego układu współrzędnych, przypisanego do każdego systemu gwiazdowego przez Shaa, którzy opanowali kosmos.

Martinez wydał dalsze instrukcje dotyczące zapory pocisków wysłanych przed eskadrę, a potem przesłał kolejną wiadomość do Do-faqa.

— Milordzie — powiedział do kamery — jestem niezwykle rad, że obdarzył mnie pan zaufaniem, obierając proponowany przeze mnie kurs. Jeśli zechciałby pan wydać rozkaz swojej eskadrze, by zmierzała kursem zero-jeden-pięć przez zero-zero-jeden bezwzględnie, gdy tylko miniecie Soqa, ja postaram się dać zasłonę i uniemożliwić wrogowi odkrycie waszych jednostek. Jeszcze raz dziękuję za zaufanie. Zrobię wszystko, by dowieść, że na nie zasługuję. Koniec wiadomości.

Gdy już ją wysłał, uświadomił sobie, że ma na czole kropelki potu. Wiele na siebie wziął: los układu Hone-bar, życie tysięcy załogantów. Patrząc na swoje displeje, miał nadzieję, że Kreeku nie okaże się geniuszem.

O 27:14:01 eksplodowała zapora z pocisków; przed eskadrą powstała ściana gorącej plazmy i statki rozpoczęły manewry. Gdyby Naksydzi mogli to dostrzec, widzieliby, jak eskadra wykonuje ruchy po skosie z trajektorii prowadzącej między Naksydami a Hone-bar na kurs, który wiódł zarówno poza planetę, jak i poza eskadrę. Mogliby odnieść wrażenie, że Martinez zmienił plany co do przebiegu bitwy.

A Martinez chciał przede wszystkim uprawdopodobnić powody stworzenia plazmowej zasłony, za którą chciał w istocie ukryć eskadrę Do-faqa. Sam manewr był tu sprawą drugorzędną.

Po pewnym czasie statki pokonały stworzoną przez siebie zasłonę i przez kilka minut „Korona” leciała w kuli gorącej radiowej siekanki, ślepa na zewnętrzny kosmos. Jej kadłub się rozgrzewał. Gdy statek pokonał ten obszar przestrzeni, od razu ukazały się inne jednostki w poprzedniej formacji. Żagwie silników płonęły.

Martinez znów zmienił kurs, celując w miejsce, gdzie — jak wyliczył — pojawi się Kreeku po przejściu wokół słońca. Potem przeformował szyk: Naksydzi powinni ich widzieć ustawionych w koło, z „Koroną” w centrum i siedmioma statkami na okręgu. Ale Naksydzi nie zobaczą samych fregat. Zobaczą tylko skierowane prosto w swoją stronę statkowe ogony ognistej antymaterii, przesłaniającej spory wycinek przestrzeni.

A w tym wycinku znajdzie się osiem statków Do-faqa, lecących w kilwaterze Martinezowej eskadry ze stałym przyśpieszeniem 2,3 g, największym, jakie mogli wytrzymać Lai-owni ze względu na swoją delikatną budowę. Promieniowanie z żagwi silników Do-faqa zostanie uznane za wyziewy fregat Martineza. Tak przynajmniej wynikało z kalkulacji Martineza.

Jeśli były poprawne i jeśli Naksydzi zachowają się dość schematycznie, Martinez poprowadzi eskadrę Do-faqa prosto na eskadrę nic nie podejrzewającego Kreeku.

Do-faq zastosował się bez komentarza do sugestii Martineza i wyprowadził swoją eskadrę na trajektorię, dzięki której zaplanowany przez Martineza kamuflaż będzie mógł zostać zrealizowany. Godziny mijały. Martinez namierzył moment, gdy Kreeku dostrzegł Czternastą Eskadrę, lecącą przez Wormhol Jeden — ustało hamowanie i wtedy eskadra zmieniła kierunek i przestawiła silniki na hamowanie z większą pierwszą pochodną.

Gdy Kreeku pędził wokół słońca Hone-bar i pojawił się na spodziewanym torze, Martinezowi aż zmiękły z ulgi nogi. Nieco skorygował swoją pozycję i przesłał Do-faqowi następną wiadomość, sugerując manewr, dzięki któremu Martinez mógłby skuteczniej zasłonić jego eskadrę, ponieważ wskutek wzajemnego przemieszczenia przeciwników zmienił się kąt między ich trajektoriami.

Rozdzieleni odległością czterech godzin świetlnych, Martinez i Kreeku zbliżali się do siebie z sumaryczną prędkością siedmiu dziesiątych prędkości światła. Powinni się spotkać za niecałe sześć godzin; do tego czasu oczywiście zginie wielu ludzi.

W sercu Martineza zakwitały kwiaty… czyżby próżności? To on tego dokonał, on przemycił osiem wielkich okrętów do układu Hone-bar i wróg się o tym nie dowiedział. On dawał rozkazy swojemu zwierzchnikowi, wspaniałemu i bezlitosnemu Do-faqowi, a Do-faq bez komentarza go słuchał. Nawet wrogowie latali posłusznie, tak jak im kazał.

Tę bitwę będą analizować następne pokolenia oficerów floty. Martinez wiedział, że nawet jeśli zginie w ciągu następnych paru godzin, już i tak zapewnił sobie miejsce w historii.

Uczcił to: zredukował hamowanie do jednego g i posłał załogę na kolację. Sam nie czuł głodu, ale uznał, że ludzie lepiej będą walczyć, napełniwszy najpierw żołądki.

Gdy zobaczył przed sobą jedzenie, poczuł wilczy apetyt i zmiótł przygotowaną przez Alikhana strawę. Potem wezwał do swojego biura pierwszą oficer i wyjaśnił jej swoje plany co do nadchodzącej bitwy. Musiała je znać na wypadek, gdyby Martinez został zabity, a ona jakimś cudem przeżyła.

— Kogo masz na swoim pokładzie dowodzenia? — spytał.

— Yu, wspieranego przez drugiego sygnalistę Bernsteina, milordzie — odparła Dalkeith.

— Dobrze się sprawują?

Nie zdziwiła się tym pytaniem, ale jej prawie nic nie dziwiło.

— Nie mam zastrzeżeń, lordzie kaporze.

— Dobrze. Chcę, żeby przenieśli się do sterowni. Praktykant Mattson ma za mało doświadczenia, a Shankaracharya… nie sprawdził się.

W wodnistych oczach Dalkeith dostrzegł niepokój, zdradzający myśl, której nie chciała wyjawić.

— Tak jest, milordzie — odparła.

Po posiłku załoga sterowni wróciła na stanowiska.

— Ty i Mattson pójdziecie do sterowni pomocniczej — powiedział Martinez do Shankaracharyi. — Yu i Bernstein zajmą tu stanowiska.

Twarz Shankaracharyi nie zdradzała zdziwienia, ale po mięśniach szyi i policzków przeszedł skurcz.

— Bardzo… mi przykro, milordzie — wyznał. — Postaram się… poprawić.

— Żałuję, że zaszła taka konieczność, poruczniku — rzekł Martinez. — W przyszłości zrobię dla pana, co będę mógł.

Czyli nigdy więcej nie włączę Shankaracharyi do walki, a przynajmniej nie powierzę mu stanowiska, na którym sprawność może decydować o ludzkim losie.

Młody porucznik opuścił sterownię z hełmem pod pachą. Szedł wyprostowany, patrzył stanowczo, prosto przed siebie, nie chcąc spotkać współczujących spojrzeń innych załogantów. Dopiero wtedy Martinez przypomniał sobie, że to kochanek jego siostry.

Sempronia naprawdę mnie za to znienawidzi, pomyślał.

Przyszli Yu i Bernstein, usiedli w fotelach. Po sprawdzeniu gotowości załogi Martinez polecił zwiększenie hamowania do dwóch g.

Czas mijał, Martinez się niepokoił. Może na Hone-bar albo na innych zamieszkanych obiektach układu jest zdrajca, który zauważył eskadrę Do-faqa i zaalarmował Kreeku?

Mijały godziny. Martinez tkwił w cuchnącym skafandrze, śmierć leciała ku niemu z prędkością równą sporej części prędkości światła, i w tych okolicznościach coraz bardziej wierzył w istnienie zdrajcy. Zdrajca przesłał wiadomość. Genialny Kreeku, poinformowany przez zdrajcę, wabi teraz eskadry lojalistów w śmiertelną pułapkę. Martinez był zadowolony, gdy rozpoczęła się strzelanina i nie musiał już myśleć o zdrajcy.

Zbliżające się jednostki, nadal rozdzielone odległością dwóch godzin, zaczęły wypuszczać pociski — fale nacierającej destrukcji, przemieszczającej się w pustej przestrzeni między zbiegającymi okrętami. Gdy na swoim displeju zobaczył żagwie pocisków, wysłał przekaz do załogi:

— Zniszczenie wroga to rola lorda dowódcy eskadry Do-faqa — oznajmił. — On ich całkowicie zmiecie z nieba. Nasze zadanie to zostać przy życiu, powinniśmy walczyć defensywnie i bardziej się skoncentrować na naszej obronie niż na pokonaniu wroga. Powiedzcie swoim zbrojeniowcom, żeby skupili się na obronie.

Spojrzał na mrugające światełko kamery i pomyślał o nadchodzącej walce: mkną pociski, niosą wściekłe promieniowanie, anihilacja, która każdego może dosięgnąć.

— Do zobaczenia po tamtej stronie — zakończył. Poczekał, aż chorąży Yu rzeczywiście wyśle wiadomość, i dopiero wtedy skupił się na innych sprawach.

W przestrzeni między eskadrami pociski zaczęły się odszukiwać, jasne wybuchy plazmy maskowały statki i walczące strony nie widziały się wzajemnie. Gdy została osiągnięta dostateczna gęstość wybuchów, Martinez wysłał wiadomość do Do-faqa:

— Sądzę, lordzie, że teraz może pan wystrzelić pociski.

Nie czekając na odpowiedź, zarządził manewry swoich jednostek. Ośmiostatkową eskadrę podzielił na dwie czterostatkowe grupy, którym kazał się rozdzielić, jakby chciał złapać wroga w dwa ognie. Obliczenia Shankaracharyi pokazały teoretycznie największe oddalenie, przy którym nakładający się ostrzał obronny pozostaje skuteczny. Martinez utrzymywał statki w sferze o takiej średnicy. Równocześnie „Korona” miała pakować pociski między eskadrą Do-faqa a wrogiem, by stworzyć konieczną zasłonę dla nadlatujących ciężkich statków.

Coraz intensywniejsze wybuchy, ciągłe bębnienie rozbłysków i zdychającej materii. Lasery obrony bezpośredniej cięły ciemność, likwidując nadchodzące zagrożenie. Martinez obserwował, jak gorąca, nieprzejrzysta chmura eksplozji toczy się coraz bliżej i poczuł, jak serce nieubłaganie zaczyna mu podjeżdżać do gardła.

— Rozlot! — krzyknął. — Wszystkie statki rozlot!

Bez wątpienia Kamarullah uzna tę decyzję za przedwczesną, ale jego statek oraz statki pozostałych dowódców obróciły się i z dużym przyśpieszeniem oddaliły nawzajem od siebie. Grupa miała się maksymalnie rozproszyć, nim dopadnie ją nawałnica.

— Obrona w tryb automatyczny! — krzyknął Martinez, gdy pięść grawitacji pchnęła go w fotel, a displej informował, że nacisk na klatkę piersiową wynosi dziewięć g. Potem pole widzenia Martineza zawęziło się, aż zupełnie zniknęło.

Po długiej chwili ciemności Martinez usiłował odzyskać przytomność, zaciskał zęby i przełykał ślinę, by wepchnąć krew do mózgu. Widział displeje z daleka, w końcu długiego tunelu, jakby patrzył na nie odwrotnym końcem lunety. Stopniowo wzrok mu się poprawiał. Martinez westchnął, gdy sobie uświadomił, co widzi.

Do-faq oraz ciężka eskadra wystrzelili sto sześćdziesiąt pocisków, wszystkie zostały przesłonięte dla wroga przez ogień zaporowy Czternastej Lekkiej Eskadry. Te pociski wydostały się teraz z maskującej chmury plazmowej i z prędkością 0,7 prędkości światła leciały na okręty Kreeku.

Atak przypominał olbrzymi, powiększający się świetlny dywan, jak fosforyzująca warstwa na mknącej fali. W ciągu paru sekund wszystkie statki wroga zostały pochłonięte przez żywioł ognia. Martinez patrzył na to z respektem i trwogą, nie wierzył, że koniec Naksydów nadszedł tak szybko.

Bitwa jednak nie skończyła się wraz ze śmiercią wroga. Pociski nadal mknęły w kosmosie, unikały laserów obronnych i szły śladem „Korony”. Przez kilka minut czekano w napięciu — wreszcie ostatnie zagrożenie zlikwidował laser Vonderheydte’a.

Zapadła cisza, lecz nagle w sterowni zerwały się radosne okrzyki. Martinez czuł uniesienie, w głowie mu szumiało. Miałby ochotę wydostać się z klatki akceleracyjnej, mimo dużej grawitacji, i poprowadzić załogę w szaleńczy tan.

Inne statki, wydostające się z plazmowej mgły, również wiwatowały, ale dopiero po kilku minutach wszyscy mieli pewność, że Martinez zmiótł wroga, nie tracąc ani jednego człowieka ze swej eskadry.

CZTERY

Gdy „Korona” z dużym przyśpieszeniem obleciała słońce układu Hone-bar oraz jeden z gazowych gigantów, Martinez zredukował przyśpieszenie swojej eskadry do 0,8 g, by umożliwić naprawy dwóch uszkodzonych statków. Wtedy porucznicy zaprosili go na obiad do swojej małej mesy, gdzie wciśnięto stół z drzewa wiśniowego. Gdy wchodził, jego trzej oficerowie wstali i zgotowali mu owację.

— Gratulacje, milordzie — powiedziała Dalkeith. Uśmiechała się szeroko. Martineza to nie dziwiło, gdyż pomyślnie zakończona akcja gwarantowała awans, który umykał jej przez piętnaście czy dwadzieścia lat. Awans, choć jej jedyny wkład do bitwy polegał na przyglądaniu się wszystkiemu z pomocniczej sterowni i czekaniu na śmierć Martineza.

Podziękował jej i usiadł do stołu, a za nim porucznicy. Steward — zatrudniony za panowania kapitana Tarafaha zawodowy kucharz, który został przy Martinezie, gdy jego własny kucharz uciekł — postawił na stole pierwsze danie: pikantną zupę z kawałkami wędzonej kaczki.

Zważywszy okoliczności, Martinez powinien być wyczerpany — nie spał od dwudziestu pięciu godzin, czyli prawie cały dzień. Teraz jednak nie ziewał przy zupie, tryskał energią, miał wilczy apetyt i czuł, że jego umysł kipi pomysłami. Oficerowie również byli podekscytowani i ten nastrój udzielał się czasami nawet Shankaracharyi, który z pewnością miał powody do depresji.

Do euforii Martineza przyczyniła się również wiadomość od Suli. Nadeszła zaledwie parę godzin po bitwie i zawierała eleganckie wzorce manewrów. Martinez przyniósł te formuły do mesy, mając nadzieję, że zainspiruje oficerów. Po obiedzie, po wypiciu toastów, zasugerował, by zaprosić do mesy kadet Kelly, która wraz z oficerami uczestniczyła w początkowych dyskusjach nad nowymi pomysłami taktycznymi.

Taką sugestię należało potraktować jako rozkaz. Kelly weszła do mesy z promiennym uśmiechem. Całą bitwę spędziła w szalupie, gotowej do wystrzału w przestrzeń razem z pociskami zaporowymi. Martinez jednak ani przez chwilę nie zamierzał wystrzelić żadnej z szalup w piekło wściekłej antymaterii.

Zaproszono Kelly, by wychyliła parę kieliszków doskonałego wina z tutejszych zapasów, po czym Martinez zademonstrował wzorce Suli. Shankaracharya uważnie im się przyjrzał, podstawił do nich parametry dzisiejszej bitwy, kilkakrotnie sprawdził wyniki i oznajmił, że formuły nadają się do dalszych badań. Oficerowie zastanawiali się nad tym, jakie to mogłoby mieć zastosowanie taktyczne, gdy guzik na mankiecie bluzy Martineza odezwał się dyskretnym dzwonkiem.

Martinez odpowiedział i na displeju mankietowym zobaczył twarz chorążego Roha, który teraz, podczas imprezy zwierzchników w mesie, dowodził „Koroną”.

— Milordzie, wiadomość dla pana. Przed chwilą została zdekodowana.

— Więc prześlij.

Martinez ujrzał wyraz ostrożności w oczach Roha.

— Lordzie kaporze, może wolałby pan to odebrać prywatnie. To osobiste od Zarządu Floty.

Martinez przeprosił gospodarzy i wyszedł na korytarz.

— Transmituj — polecił.

Wiadomość od sekretarza Zarządu była krótka i rzeczowa. Sekretarz Cree, typowym dla swego gatunku melodyjnym głosem, oznajmił, że Zarząd postanowił, na podstawie ostatniego przekazu porucznika kapitana Martineza, że z chwilą otrzymania poniższej wiadomości dowództwo Czternastej Lekkiej Eskadry przejmuje starszy oficer, kapitan porucznik Kamarullah.

Na ustach Martineza zamarł uśmieszek zdumienia. Martinez był tak zaskoczony, że nawet nie czuł urazy z powodu tej oburzającej uzurpacji. Będzie im głupio, gdy się dowiedzą, co się tu wydarzyło, pomyślał. Ale czy zmienią zdanie?

Nie, oczywiście, że nie. Nigdy nie przyznają się do błędu.

Musiał się jednak podporządkować.

— Wiadomość, osobiste do kapitana Kamarullaha — podyktował do srebrnego guzika-kamery w mankiecie. Próbował stłumić w głosie wszelkie oznaki upojenia alkoholowego.

— Przyszedł właśnie rozkaz z Zarządu Floty. Wyznaczono pana na dowódcę Czternastej Eskadry. Oczywiście postaram się podporządkować wszystkim instrukcjom, jakie zechce pan wydać „Koronie”. Natychmiast poinformuję pozostałe statki… — omal nie powiedział „pod moim dowództwem” — …eskadry. Koniec wiadomości.

Kazał to wysłać i przez kilka chwil zastanawiał się co powiedzieć innym kapitanom.

— Panowie — przekazał w końcu — muszę was poinformować, że Zarząd Floty postanowił oddać eskadrę pod dowództwo kapitana Kamarullaha. Było dla mnie zaszczytem dowodzić Czternastą Lekką Eskadrą przez ostatni miesiąc i poprowadzić bitwę, która miała tak wielkie znaczenie dla imperium. Jestem pewien, że możemy z wielką satysfakcją ocenić nasze dokonania. To honor dla mnie, że będę służyć wraz z wami pod dowództwem kapitana Kamarullaha i mam nadzieję, że w przyszłości odniesiemy jeszcze większe sukcesy w walce z wrogiem.

Niezbyt to prawdopodobne pod Kamarullahem, pomyślał, ale warto było wyrazić swoje odczucia. Wysłał przekaz i na sekundę stanął przez drzwiami mesy, zastanawiając się nad nową dynamiką eskadry.

Spełniły się życzenia Kamarullaha — został dowódcą. Ale Martinez, jego rywal, wygrał bitwę, nie ponosząc strat, i w pełni zasłużył na zaufanie, jakie okazał mu Do-faq. Martinez przeprowadził przez walki wszystkich swoich kapitanów i zdobył ich respekt. Może się spodziewać odznaczenia, nawet awansu, a Kamarullah nie. Kamarullah zajął miejsce człowieka, który odniósł wielkie zwycięstwo, zmienił historię i zasłużył na wdzięczność imperium. Kamarullah wygrał, ale gorzko mu się to odbije.

Zarząd Floty wystawił Kamarullaha na pośmiewisko.

Pokrzepiony tą myślą, Martinez wszedł do mesy i wypił kieliszek wina, który podała mu Dalkeith.

Lordem sekretarzem Zarządu Floty był Cree. Przemawiał gładkim, melodyjnym głosem, przypominającym ciurkanie strumyka.

— „…Zwracam się do was, lordowie — czytał. — Porucznik kapitan lord Gareth Martinez, dowódca Czternastej Lekkiej Eskadry, jako pierwszy opracował plan bitwy, zrealizowany wspólnie przez eskadry jego i moją. Mam szczerą nadzieję, że zechcą lordowie rozważyć awansowanie lorda Garetha lub inny sposób jego odznaczenia.

Przedstawiam również uwadze lordów listę oficerów, którzy służyli wzorowo i w istotny sposób przyczynili się do zwycięstwa przy Hone-bar”.

Lord Chen z ulgą odetchnął całym ciałem, słuchając nazwisk. Kapitan Martinez wyróżnił się w działaniach przy Hone-bar, dzięki czemu konszachty Chena z lordem Rolandem Martinezem wydadzą się mniej podejrzane. Nie tylko odniósł zwycięstwo, lecz również uratował „Klan Chenów”, dzięki czemu portfel Chena nie był aż tak pusty, a uczucie wdzięczności nabrało bardziej osobistego charakteru.

„Ostatnie instrukcje waszych lordowskich mości” — czytał lord sekretarz — „kazały mi zostawić dwa statki w układzie Hone-bar, by zapewnić bezpieczeństwo przy Hone Reach. Ponieważ zwycięstwo zmniejszyło zagrożenie w układzie Hone-bar, postanowiłem zostawić tu tylko jeden statek, »Sędziego Qel-fana«, i mam nadzieję, że zostanie to przez lordów zaaprobowane. Resztę statków jak najszybciej przyprowadzę do Zanshaa”.

Lord Chen stłumił uśmiech. Instrukcje Zarządu w sprawie obrony układu Hone-bar były niestałe, zmieniały się zależnie od siły przekonywania tych członków Zarządu, którzy mieli jakieś interesy na Hone Reach. Jednego dnia kazano Do-faqowi bronić Hone-baru wszystkimi siłami, drugiego tylko jego własną eskadrą, potem pojedynczym oddziałem złożonym z czterech okrętów, a znów kiedy indziej jednym bądź pięcioma statkami. Nic dziwnego, że Do-faq zdecydował stanowczo wziąć sprawy w swoje ręce.

Lord sekretarz ciągnął swoim ciurkającym głosem:

„Z przykrością donoszę, że kazałem kapitanowi Diksowi ze Służby Dochodzeniowej wszcząć śledztwo w sprawie przerw w łączności, umożliwiających Naksydom zaskoczenie nas w Hone-bar. Stacje wormholi już wiele dni wcześniej powinny obserwować zbliżanie się rebeliantów i choć dowódca pierścienia Hone-bar usiłował zbagatelizować tę przerwę, przypisując winę niedbalstwu jednego z techników, to nie jest to racjonalne wyjaśnienie i należy wszcząć śledztwo choćby po to, by oczyścić z zarzutów oficerów, których się obecnie podejrzewa. Ufam, że ten mój rozkaz spotka się z aprobatą waszych lordowskich mości.

Pozostaję w wiecznej światłości Praxis.

Lord Pa Do-faq, dowódca eskadry itd.”.

Lord sekretarz spojrzał znad czytnika.

— Lordowie, czy mam powtórzyć którąś z tych wiadomości?

— Nie ma takiej potrzeby — odparł Tork za wszystkich. Z wyrazem smutku na bladej, nieruchomej twarzy rozejrzał się po szerokim stole. — Jestem pewien, że wszyscy mamy świadomość, jak to zwycięstwo zmniejsza nasze obawy. Proponuję, żeby lord sekretarz napisał odpowiedź z gratulacjami do lorda dowódcy eskadry, a my się wszyscy pod nią podpiszemy.

Rozległ się zgodny pomruk. Lord sekretarz spojrzał na swój displej i zaczął poruszać pisakiem.

Pierwsza przemówiła lady San-torath, reprezentująca w konwokacji Hone-bar.

— Z przyjemnością pogratuluję Do-faqowi jego zwycięstwa, ale czy nie posunął się za daleko, zarządzając śledztwo w sprawie wydarzenia, które wydaje się prostym błędem łączności? Czy dowódca eskadry nie przekroczył swoich kompetencji?

Lord Chen wywnioskował z tego, że tamto potknięcie wcale nie było zwykłym błędem łączności. W Hone-bar rozumiano, że układ ma ważne znaczenie strategiczne oraz że jest bezbronny. Przynajmniej pewne kręgi tamtejszych elit zdawały sobie sprawę ze skali klęski przy Magarii. Dostrzeżono nadlatującą flotę Naksydów i przygotowywano się do zawarcia separatystycznego pokoju z rebeliantami.

Spiskowcy jednak nie potrafili liczyć. Wiedzieli, że siły Do-faqa są w drodze, i powinni wiedzieć, że przewyższają one liczebnie wroga. Nie najlepiej świadczy o ich inteligencji to, że nie współpracowali z Do-faqiem, który dysponował większą liczbą wyrzutni pocisków.

Chen zastanawiał się, co wiedziała lady San-torath o planach Hone-bar. Z pewnością przynajmniej tyle, by zdawać sobie sprawę, że śledztwo może ją skompromitować.

— Lepiej, że to Służba Dochodzeniowa niż Legion Prawomyślności — powiedział Pezzini.

Zapadła znacząca cisza; słuchaczy przebiegł dreszcz. Ani SD, ani Legion nie były organizacjami nieomylnymi, ale pomyłki Legionu były znacznie bardziej zabójcze, podobnie zresztą jak jego triumfy.

Pezzini chciał tylko powiedzieć lady San-torath, żeby siedziała cicho i była dobrej myśli. Błony mrużne opadły na jej pomarańczowe oczy. Lady San zamilkła. Co wie Pezzini? — zastanawiał się Chen. Prawdopodobnie dużo, ponieważ interesy rodu Pezzinich też były związane z Hone Reach.

— Powinniśmy chyba również wysłać list gratulacyjny do kapitana Martineza? — zaproponował lord konwokat Mondi. — Z formalnego punktu widzenia był niezależnym dowódcą. — Lord Mondi miał wyraźną dykcję, bez seplenienia charakterystycznego dla Tormineli.

Pezzini zrobił gniewną minę.

— Moglibyśmy go przecenić — stwierdził. — I tak już za dużo się o nim słyszy.

Chen westchnął w duchu i postanowił zapracować na swoją pensję.

— Z pewnością kapitan Martinez zasługuje na więcej niż list gratulacyjny — rzekł. — Nawet dowódca eskadry Do-faq przyznaje, że to dzięki strategii Martineza wygrano bitwę.

— Nie dokonał niczego ponad to, co by zrobił każdy par — kontrował Pezzini.

— Nie neguje to faktu, że właśnie Martinez okazał się tym parem, który to zrobił — odparł lord Chen.

Mondi szorował wierzchem ręki szare futro pod okiem. Ludzie zwykli postrzegać Tormineli jako wielkie, zaokrąglone miękkie zabawki, a wrażenie poczciwości wzmacniało seplenienie, powszechne wśród wielu osobników tego gatunku. Miliony ludzkich dzieci zasypiały co noc z pluszowymi torminelami, którzy w istocie należeli do nocnych drapieżników, lubiących surowe mięso. Nie pojmowali, czemu ludzie stale ich nie doceniają.

— Nie rozumiem, dlaczego nie mielibyśmy pogratulować Martinezowi — powiedział Mondi. — Doprawdy, powinien być awansowany i odznaczony.

— To Do-faq powinien awansować — oznajmił Pezzini. — Był najstarszym oficerem. Również Kamarullah powinien dostać awans. Zarząd Floty jemu dał dowództwo lekkiej eskadry, a nie Martinezowi.

— Za co ma być Kamarullah awansowany? — spytała zdziwiona lady Seekin, Torminelka, członkini Zarządu. — Cóż on takiego dokonał?

— Decyzje Zarządu należy podtrzymywać! — uciął Pezzini. — Martinez dosyć otrzymał! Nasz wybór padł na Kamarullaha!

— A teraz — gładko wtrącił lord Chen — mamy okazję wyprostować… tę kłopotliwą sytuację. — Przytoczył argumenty przeciwko zastępowaniu jednego dowódcy innym, ale go przegłosowano. Profesjonaliści w Zarządzie, którzy służyli we flocie, podkreślali, jak ważna dla zachowania dyscypliny jest zasada starszeństwa. Paru cywili pod wrażeniem tych wywodów podporządkowało się.

— Moglibyśmy awansować Martineza na kapitana, a to automatycznie postawi go nad Kamarullahem. To nie przeczyłoby poprzedniej decyzji Zarządu — Chen mówił wprost do wściekłego Pezziniego — ale wzmocniło zasadę starszeństwa, którą ten Zarząd uznaje za zasadniczą dla ładu we flocie.

— To się wydaje dość proste — stwierdziła lady Seekin. Pochodziła z Devajjo w Hone Reach, była jednym z cywili w Zarządzie i często umykały jej subtelności kultury militarnej.

— Żaden członek jego rodziny nigdy nie zaszedł w wojsku tak wysoko jak Martinez — przypomniał Pezzini. — Czyżby teraz Zarząd proponował złamać tradycję i awansować Martineza na kapitana? — pytał ze złością. — Mamy umieścić jego przodków na równej płaszczyźnie z nami? Czyżby nasi potomkowie mieli konkurować z jego potomkami o miejsce we flocie? Już i tak źle się stało, że konwokacja przyznała mu Złoty Glob i teraz musimy mu salutować.

— Każdy par jest równy wszystkim pozostałym parom — oznajmił Dowódca Floty Tork. W jego charakterystycznym dla Daimongów, dzwoniącym głosie pobrzmiewały ostrzejsze, dogmatyczne tony. Członkowie Zarządu wiedzieli już, że należy się tego bać. — My nie konkurujemy między sobą. — Przerwał dla większego efektu. Pazzini usiłował stłumić gest poirytowania, ale mu się to nie udało. — Nie jest jednak dobrze, gdy jednego z parów faworyzuje się publicznie — ciągnął Tork. — Jeśli Martinez ma dostać awans, zróbmy to po jego powrocie na Zanshaa. Do tego czasu niech kapitan Kamarullah pozostaje na stanowisku dowódcy.

— Po awansie Martinez musi opuścić „Koronę” — zauważył Mondi. — Dowództwo fregaty leży w kompetencjach kapitana porucznika.

— Może powinniśmy się zastanowić nad następnym przydziałem dla Martineza — powiedział lord Chen. Nie chciał być tym, który proponuje eskadrę dla Martineza, na przykład jedną z eskadr budowanych teraz w odległych rejonach imperium, ale nie oponowałby, gdyby ktoś inny wysunął ten pomysł.

— Następny przydział? — pytał Pezzini. — Czy zdaje pan sobie sprawę, ilu kapitanów czeka na objęcie dowództwa? Młodszy stażem kapitan nie może przeskakiwać kolejki nad ich głowami!

— Ten młodszy stażem kapitan odniósł wielki sukces — zauważyła lady Sekkin.

— Nie powinniśmy być podejrzewani o faworyzowanie jednego oficera, nawet bardzo wartościowego — oznajmił Tork. — Kapitan Martinez otrzymał już dość zaszczytów jak na jedno życie. Istnieje wiele stanowisk odpowiednich dla utalentowanego oficera i nie wszystkie są związane ze służbą na statku.

Lord Chen ukrył niepokój. Zrozumiał teraz, że będzie musiał lobbować wśród innych członków Zarządu. Tego oczekiwał lord Roland.

— W jaki sposób ogłosić zwycięstwo? — spytał Mondi. — Powinniśmy wymienić zasługi Martineza obok zasług Do-faqa?

Tork uniósł długą, bladą, pozbawioną wyrazu twarz. Gdy wzniósł rękę, w powietrzu rozszedł się zapach zepsutego mięsa.

— Za pozwoleniem. Sądzę, że w ogóle nie powinniśmy ogłaszać zwycięstwa — rzekł.

Zgromadzeni spojrzeli na niego.

— Ale to przecież jest zwycięstwo — powiedziała lady Seekin. — Wszyscy na to czekaliśmy. Całe imperium na to czekało.

Wiadomość o zwycięstwie podniesie ducha lojalistów, pomyślał Chen. Ponadto zniechęci tych, którzy są skłonni zawrzeć pokój z Naksydami, na przykład inspiratorów zakłócenia transmisji w Hone-bar.

— Nie chciałbym, żeby wrogowie dowiedzieli się o klęsce swojego oddziału w Hone-bar. Przynajmniej nie teraz — oznajmił Tork. — Gdy się dowiedzą, że w Hone-bar mamy siły zdolne pokonać ich eskadrę, wywnioskują, że te siły nie bronią obecnie stolicy na Zanshaa. Mogłoby ich to skłonić do ataku na nas tutaj, gdy jesteśmy słabi. Proszę Zarząd, żeby nie wysyłał komunikatu, dopóki część sił Do-faqa nie przybędzie tu na Zanshaa.

— Naksydzi chyba już wiedzą? — spytała lady San-torath.

— Nie, o ile jakiś zdrajca z Hone-bar im nie powiedział — wyjaśnił Tork. — Ale jeśli jest tam zdrajca, to gdzieś na górze. Jeśli zdrada nie wdarła się do stacji przekaźnikowych wormholu, to żadna wiadomość nie przedostanie się do Magarii czy do innego bastionu wrogów. Wysokie dowództwo rebeliantów zauważy zniknięcie swojej eskadry, ale nie musi uznać tego za rzecz niepokojącą. Wiedzą przecież, że nie kontrolują łączności. Dopiero po paru tygodniach ich niepokój wzrośnie, ale nim się upewnią, że eskadra Kreeku została rozniesiona na strzępy, chcę, by siły Do-faqa znalazły się tutaj i broniły stolicy.

Lord Chen dyskretnie powąchał swój perfumowany nadgarstek, ponieważ woń zepsutego mięsa stawała się coraz bardziej przykra, gdy Tork gestykulował zamaszyście.

— To dobra argumentacja, milordzie — przyznał. — Zgadzam się, że informacja powinna być opóźniona.

To da mi trochę czasu na urobienie innych członków Zarządu w sprawie awansu i nowego stanowiska dla Martineza. Może uda mi się skontaktować z moją siostrą Michi i poprosić o radę, pomyślał Chen.

Tymczasem Zarząd zajął się podliczaniem sił: ze stanu posiadania Naksydów wykreślił dziesięć ciężkich krążowników Kreeku.

Obecnie Zanshaa broniło siedem statków różnego typu z Harzapid pod dowództwem Michi Chen, sześć jednostek poharatanych w bitwie pod Magarią i kilkaset wabików — pocisków rozmieszczonych w taki sposób, by na radarze wyglądały jak wielki statek, a w razie czego mogły częściowo wchłonąć wrogi atak, nim zostaną zlikwidowane.

Sześć poobijanych statków spod Magarii było teraz praktycznie bezużytecznych — cumowały przy pierścieniu Zanshaa, gdzie przejdą naprawy, wymieni się im zużyte baterie pocisków oraz przyjmą na pokład lorda Eino Kangasa, nowego Dowódcę Floty, wyznaczonego w końcu przez Zarząd po długich targach. Nawet „Bombardowanie Delhi”, poważnie uszkodzony, prawdopodobnie będzie musiał spędzić w doku wiele miesięcy, nim nada się do walki. Dlatego tak istotne były eskadry Do-faqa — jego piętnaście statków ponad dwukrotnie zwiększy potencjał obronny stolicy. Z tych piętnastu osiem lekkich jednostek Martineza zużyło większość amunicji w Hone-bar i teraz będą hamować, dokować i uzupełniać zapasy.

W rezultacie do dyspozycji obrońców pozostanie dwadzieścia pięć statków — dwadzieścia sześć, jeśli liczyć „Delhi” — a to znacznie mniej niż trzydzieści pięć statków wroga, widzianych ostatnio przy Magarii. Szanse lojalistów są jeszcze mniejsze, jeśli uwzględni się, że osiem statków Naksydów, widzianych ostatnio w Protipanu, może dołączyć do trzonu floty Naksydów — bo czemuż nie miałyby tego zrobić? Cała wojna toczy się o Zanshaa. Gdy tylko Naksydzi zdobędą kontrolę nad układem Zanshaa, rząd na planecie musi skapitulować pod groźbą ognistego deszczu antymaterii. Nie będzie miał innego wyjścia.

— Musimy zwyciężyć — warknął Mondi, odsłaniając kły.

Lord Chen czuł, jak znużenie przenika mu do mózgu niczym strumyczek z roztopionego śniegu sączący się w glebę i jak chłodzi mu myśli. Już wiele posiedzeń Zarząd poświęcił na analizę danych.

— Operacja uzupełniania wyrzutni statków trwa zbyt długo — powiedział. — Ponad miesiąc hamowania, potem pobyt w doku i znów ponad miesiąc przyśpieszania, żeby nie stać się łatwym celem do odstrzału, gdy nadleci wróg.

— Wróg ma podobny problem — zauważył Mondi.

— Flota nie jest stworzona do tego typu wojny — powiedział Tork. W jego dźwięcznym głosie pobrzmiewała rozpacz.

Flotę stworzono po to, by z kosmosu bombardowała bezbronną ludność albo by z zaskoczenia atakowała barbarzyńców, znajdujących się na niższym od imperialnego poziomie rozwoju technicznego. Floty nie stworzono po to, by walczyła z inną flotą o tej samej technice i taktyce, a już na pewno nie z flotą przeważającą liczebnie.

— Dlaczego po prostu nie załadować pociskami statku transportowego? — zaproponował Chen. — Przyśpieszyć go i umieścić na orbicie wokół układu. Każdy statek wymagający zaopatrzenia spotkałby się z nim i uzupełnił zapasy. Nie musiałby obniżać prędkości do zera, tak jak to jest przy dokowaniu w pierścieniu. — Chen miał na myśli „Lorda Chena”, pędzącego w kierunku Zanshaa, tuż przed eskadrami Do-faqa. — Mógłbym dostarczyć taki statek — powiedział, a w duchu dodał: jeśli lord Roland pozwoli.

— Rozważałem taką opcję — rzekł Tork. — Wróg siądzie nam na karku, nim ten statek zostanie dostosowany, załadowany i przyśpieszony do potrzebnej prędkości.

— Ten tender będzie gotowy na następną wojnę — zauważył Pezzini, przygryzając wargę.

— A jeśli wrogowie nie pojawią się zgodnie z planem? — spytała lady Seekin. — Jeśli zaatakują, a my ich pokonamy? Warto chyba mieć naładowane, gotowe pociski, żeby ich dopaść?

Długa, smutna twarz Torka pozostała, jak zawsze, bez wyrazu. Zapanowała głęboka cisza. Wreszcie Tork uniósł głowę i spojrzał na zebranych.

— Dochodzę do wniosku, że ta wojna zmieni sposób operowania naszej floty. Po wojnie nasze statki nie mogą już spędzać tak dużo czasu w doku, gdzie są narażone na rebelię. Część z nich z pewnością musi pozostać na orbicie, do wykorzystania w razie konieczności. A te tendry można włączyć do systemu, nawet jeśli nie zdąży się ich ukończyć przed decydującą bitwą obecnej wojny.

— Potrzebujemy okrętów — wtrącił ktoś. — Skoro wydajemy fundusze imperium, zbudujmy statek, który zabije Naksydów.

— Okręt w doku, pobierający zaopatrzenie, nie jest w stanie nikogo zabić — zauważyła lady Seekin. — Uważam, że to dobry plan. — Spojrzała na lorda Chena. — Dziękuję, lordzie, za bardzo pożyteczny pomysł.

Lord Chen obliczał, ile z tych zadań może przekazać stoczniom Martinezów na Laredo. Niewiele. Już są zawaleni rządowymi kontraktami.

Muszę porozumieć się z lordem Rolandem, pomyślał.

A potem porozmawiam z innymi znajomymi, którzy będą bardzo wdzięczni, gdy otrzymają parę zleceń.

* * *

Przez pierwsze dni na stanowisku dowódcy eskadry Kamarullah wydał niewiele rozkazów. Gdy skończono naprawy na dwóch uszkodzonych statkach, zlecił przyśpieszanie w kierunku Zanshaa. Po przejściu przez wormhole dodał drobne korekty kursu.

Martinez testował wzory Suli, stosując je do statków symulowanych w komputerze „Korony”, i skonstruował program, wykorzystujący taktykę Suli, ale eksperymenty zakończyły się awarią displeju. Shankaracharya stwierdził, że to nie jest wina formuł Suli, lecz programu, który nie był dość elastyczny, by uwzględnić jej modele.

Spróbowano jeszcze raz: Martinez, Vonderheydte, Shankaracharya i Kelly wzięli udział w symulowanej bitwie, gdzie każde z nich dowodziło statkiem, walcząc z eskadrą pod wodzą Dalkeith, która stosowała klasyczną taktykę. Cztery jednostki wykorzystujące taktykę Suli programowały swoje trajektorie ręcznie, nie przepuszczając ich przez symulator komputera. Takie podejście dało obiecujące wyniki i bitwa rozwinęła się w bardzo interesującym kierunku, gdy statek Vonderheydte’a zniknął ze swego miejsca i wychynął z drugiej strony wirtualnego świata, dokonując zaimprowizowanego przejścia, niedozwolonego w naturze — przynajmniej zgodnie z aktualnym stanem wiedzy. Uczestnicy gry ledwo otrząsnęli się ze zdumienia, gdy podobny skok wykonał statek Shankaracharyi.

Widocznie software symulacji miał znacznie więcej ograniczeń, niż przypuszczano.

— Musimy spróbować z rzeczywistymi statkami — powiedział Vonderheydte.

Martinez spojrzał na swoją kolację. Alikhan przyniósł duszoną potrawę — takie dania źle sprawdzały się w wysokiej grawitacji. Makaron-rurki świetnie wytrzymywał duże przeciążenia, dopóki się go nie ugotowało.

— Nie dowodzę już eskadrą — przypomniał Martinez.

— Chodzi o coś innego — powiedziała Dalkeith. — Czy ktokolwiek słyszał o manewrach floty, w których wynik nie był wcześniej określony? Żaden dowódca nie zarządzi czegoś takiego. Wyszedłby na idiotę, gdyby zwycięstwo odniosła niewłaściwa strona.

W milczeniu zastanawiali się, jakim błędem byłoby ze strony starszego oficera zarządzenie manewrów o tak nietypowym przebiegu i jak bardzo utraciłby godność, gdyby sytuacja rozwinęła się wbrew oczekiwaniom. Argument Dalkeith okazał się decydujący.

— A jeśli nie nazwiemy tego „manewrami” tylko „eksperymentem”? — zaproponowała Kelly, patrząc w kieliszek. — Eksperymenty polegają na tym, że nikt nie może określić ich wyniku ze stuprocentową pewnością.

Martinez zmrużył oczy. Z talerza docierała do niego woń zjełczałej oliwy.

— Warto spróbować — uznał.

Wysłał do Do-faqa wiadomość wraz z formułami Suli i opisem ograniczeń standardowej symulacji taktycznej. Zaproponował, żeby dla przetestowania nowych rozwiązań przeprowadzono eksperyment, a nie manewry. Do-faq odpowiedział uprzejmie, że razem ze swoim oficerem taktycznym przyjrzą się nowemu modelowi; Martinez przypuszczał, że na tym się skończy.

Wysłał również kopię do Kamarullaha — ten skwitował wiadomość rutynowym potwierdzeniem przez oficera łączności.

Pięć dni po objęciu posady, Kamarullah zarządził manewry — manewry według starego scenariusza, gdzie statki leciały w ścisłej formacji, połączone laserem we wspólnym wirtualnym środowisku. Martinez wzruszył ramionami i doszedł do wniosku, że teorie jego i Suli pozostaną nieznane, dopóki któreś z nich — lub jedno i drugie — nie osiągnie stopnia oficera flagowego. Ale ledwie manewry się rozpoczęły, statki Do-faqa, zostające z tyłu jakieś dziesięć minut świetlnych i widoczne na displejach nawigacyjnych, zaczęły się rozdzielać; jedna dywizja utrzymywała sztywny szyk, a druga leciała w luźnej grupie, w której wzajemne pozycje statków cały czas się zmieniały.

— Ekrany, chcę, żeby manewry… ten eksperyment… został zarejestrowany — polecił Martinez operatorom czujników.

Martinez ani przez chwilę nie potraktował tych manewrów jako pomysł spontaniczny. Do-faq okazał się znacznie bardziej przebiegłym graczem, niż Martinez przypuszczał. Poczekał, aż Kamarullah zarządzi manewry — musiał mieć sprzymierzeńców wśród kapitanów lekkiej eskadry — a potem, równocześnie, zarządził swoje. Jego ekipa musiała długo pracować, żeby to wszystko zgrać, żeby wykazać zaangażowanie Do-faqa w innowacje taktyczne, co miało kontrastować z podejściem Kamarullaha, który dawał swej eskadrze odgrzewane kotlety.

Do-faq grał w loterii dziejowej i stawiał na Martineza.

Martinez od wielu dni czuł żar w piersiach.

Bitwa w Hone-bar jakby uwolniła „Koronę” od ciążącego nad nią od miesięcy przekleństwa i teraz fregata wykonała bezbłędnie manewry Kamarullaha. Żar w piersiach Martineza rozgorzał jeszcze bardziej.

Martinez analizował nagrania z eksperymentu i w jego nerwach pulsował triumf, wrażenie, że to początek sensacyjnej, nawet genialnej idei. Dowódca eskadry Do-faq kurtuazyjnie przesłał Martinezowi zapis swych manewrów, zawierający trajektorie wirtualnych pocisków, które „wystrzelono” podczas ćwiczeń, oraz nagrania równie wirtualnego ognia laserów obronnych i antyprotonowych. Choć była to symulacja, wynikało z niej, że luźniejsza, elastyczna formacja daje zdecydowaną przewagę tej stronie, która ją stosowała.

Martinez był tym niezwykle podbudowany. Zajął się następnie inną grupą nagrań, wykonanych przez niego podczas bitwy i dokumentujących przekazy Kamarullaha, w których ten kwestionował opinie Martineza i usiłował przejąć dowództwo eskadry. Martinez wiele mógł zrobić z tym nagraniem. Mógł je wysłać do Zarządu Floty wraz z zażaleniem, co z pewnością spowodowałoby koniec kariery Kamarullaha.

Mógł wspaniałomyślnie wymazać nagrania. Kamarullah już był obiektem drwin jako osobnik, który wyrugował dotychczasowego dowódcę tuż po wygranej przez niego bitwie. Czyż Martinez musiał dodatkowo spychać go z urwiska?

Mógł też zwyczajnie zostawić nagrania na miejscu, wśród nagrań bitwy, i w odpowiednim czasie przekazać je do Biura Akt Floty. Wiadomości staną się częścią oficjalnej dokumentacji i każdy zainteresowany przebiegiem bitwy będzie miał do nich dostęp. Kiedyś mogą wpłynąć na karierę Kamarullaha i pogrążyć go, ale wtedy to nie palec Martineza pociągnie za spust.

Przez pewien czas Martinez rozważał tę kwestię. Nie lubił Kamarullaha, ale postanowił nie mieszać osobistych uczuć do spraw służbowych.

Nawet pomijając uczucia osobiste… przecież naprawdę nie lubił Kamarullaha.

Gdyby wysłał te zapisy do Zarządu Floty, byłoby to działanie umyślne, mające na celu ostateczne załatwienie Kamarullaha; pozostawiono by go w wojsku — bardzo potrzebowano oficerów — ale dostałby jakąś papierkową robotę bez szansy awansu. Taki rozwój wypadków mimowolnie sprawiał Martinezowi satysfakcję.

Ale co by się stało z Martinezem? Zyskałby opinię oficera, który zniszczył karierę innego oficera. Może Kamarullah ma w wojsku przyjaciół lub protektorów, mogących zemścić się na Martinezie?

Z drugiej jednak strony, jeśli Martinez wymaże zapis, to czy Kamarullah byłby mu za to wdzięczny? Czy wykorzystałby swoje wpływy i pomógł Martinezowi awansować?

Wątpliwe. Jeśli Martinez zniszczy zapisy, Kamarullah zostanie na stanowisku dowódcy Czternastej Lekkiej Eskadry, choć prawdopodobnie — o ile raport Do-faqa odda Martinezowi sprawiedliwość — Martineza awansują i albo przeniosą go na inny statek, albo dadzą mu eskadrę. A wtedy Kamarullah nie będzie już go obchodził.

Niezdecydowany, rozważał wszystkie warianty.

Wreszcie zadał sobie pytanie: czy w walce czułbym się bezpieczniej pod dowództwem Kamarullaha?

Szybko znalazł odpowiedź i przebiegł go dreszcz przerażenia.

Postanowił zachować amunicję na Kamarullaha na wypadek, gdyby Czternastą Eskadrę czekała potyczka z wrogiem pod jego dowództwem.

Ale poza tym nie wykona żadnego ruchu. Poczeka na rozwój wydarzeń w reakcji na swój sukces w bitwie przy Hone-bar.

Do tego czasu będzie się napawał milczeniem Kamarullaha.

Przez cztery dni Kamarullah nie organizował manewrów; w tym czasie on i Martinez obserwowali codzienne eksperymenty eskadry Do-faqa. Kolejne manewry Kamarullaha znowu były podręcznikowe, a „Korona” wyróżniła się idealnymi wynikami.

Potem Kamarullah rzucił bombę: w przekazie do swoich kapitanów odczytał bezbarwnym głosem rozkaz Zarządu Floty, by wszystkie statki leciały do Zanshaa i przybiły do pierścienia; tam oficerowie i szeregowcy zejdą z pokładów i zostaną zastąpieni przez nowe załogi.

Oszaleli?! — chciał krzyknąć Martinez. Żeby zastępować jedyne w całej flocie załogi, które mają za sobą zwycięstwa, przez ludzi, którzy nic nie umieją? Naturalnie, załogi będą wykończone po miesiącach przyśpieszania, ale Zarząd chce wyrzucić całe zdobyte doświadczenie.

I wyrzucają Martineza! Jedynego oficera, który dla nich zwyciężał! Co ci ludzie sobie myślą?

Po otrzymaniu wiadomości Martinez zamknął się w swoim biurze z butelką brandy. Po dwóch łykach alkoholu uświadomił sobie, że jest zbyt wzburzony, by pławić się w nieszczęściu. Zamknął butelkę w szafce, po czym podyktował i wysłał list do swego brata Rolanda.

Niewiele się po tym liście spodziewał, ale Roland był przynajmniej bezpiecznym powiernikiem jego wściekłości.

* * *

— Oto dwa potwierdzone poświadczenia mojej tożsamości. — Sula wyjęła dokumenty spisane — jak wymagało prawo — na specjalnym sztywnym papierze, który miał być czytelny w archiwach nawet za tysiąc lat. Wręczyła dokumenty panu Wesleyowi Weckmanowi. Ten ulizany młody człowiek kierował wydziałem powierniczym banku, gdzie przechowywano fundusze lady Suli od czasu egzekucji jej rodziców.

Teraz, gdy osiągnęła pełnoletność, w wieku dwudziestu trzech lat, do uwolnienia funduszy wystarczyłyby normalnie jej podpis i odcisk kciuka, ale poduszeczka z odciskiem Suli spłonęła podczas wypadku, gdy w „Delhi” reperowano rury wymiennika cieplnego wkrótce po bitwie przy Magarii. W tej sytuacji wymagano świadectwa zwierzchników.

Weckman przyjrzał się podpisom.

— Pani dowódca oraz… — uniósł brwi — lord Durward Li. Oni z pewnością powinni panią znać. — Skierował wzrok na Sulę. — Oczywiście to może zbytnia ostrożność, przecież tyle razy pokazywało panią wideo.

„Bombardowanie Delhi” wróciło w końcu do Zanshaa po pięćdziesięciu dniach hamowania. Po przycumowaniu w pierścieniu zwolniono starą załogę i statek obsadzono nowymi ludźmi, którzy prawie natychmiast zostali wycofani, gdy się potwierdziło, że „Delhi” jest rzeczywiście w tak złym stanie, jak raportowali poprzedni oficerowie. Zostawiono tylko niezbędną obsadę i wypchnięto statek ze stacji pierściennej. Zaczął zaraz przyśpieszać w kierunku Preowynu, gdzie miał przejść gruntowną przebudowę, a potem dołączyć do floty.

Znużeni członkowie starej załogi opuścili statek, pożegnali się ze sobą i jak zranione zwierzęta powlekli się do swoich kwater.

Każdy dostał miesięczny urlop. Sula ponad godzinę drzemała w gorącej kąpieli, potem dziesięć godzin spała jak zabita w bursie floty, przeznaczonej dla oficerów w tranzycie. Następnego dnia jej ciało ciągle było zdziwione szczęściem, jakie je spotyka, szczęściem, że tak długo nie ma wysokiej grawitacji. Sula zjechała windą na powierzchnię planety, potem promem pojechała do stolicy. Zarezerwowano dla niej pokój w Dowództwie, gdzie miała dostać odznaczenie, gdy tylko zmieni pożyczony kombinezon na właściwy mundur.

Już wcześniej umówiła się z krawcem, którego kiedyś polecił jej Martinez. Ten sam krawiec szył dla niej komplet mundurów; zostały odesłane na Feiarusa i najprawdopodobniej rozleciały się na strzępy wraz z większością Trzeciej Floty. Krawiec pobrał wszystkie wymiary Suli w czasie poprzednich wizyt i teraz mundury wymagały tylko ostatniej przymiarki. Sula z rozbawieniem stwierdziła, że ma większy obwód klatki piersiowej — to mięśnie rozrosły się, by wspomagać oddychanie przy dużych przeciążeniach.

Na uroczystości w Sali Ceremonialnej Dowództwa stała na baczność w nowym zielonym mundurze galowym. Lord Tork powiesił jej na szyi Medal Obłoków z Diamentami. Starała się zachować niewzruszoną minę, gdy fetor zepsutego mięsa dolatywał do niej falami od strony Dowódcy Floty. Dwóch adiutantów, Lai-ownów, wymieniło na jej bluzie epolety podporucznika na epolety porucznika. Tekst pochwały zawierał dość mglisty opis okoliczności, w jakich Sula zniszczyła pięć statków wroga; do tej pory nikt nie potwierdził, że — z wyjątkiem zwycięskich akcji Suli — bitwa przy Magarii zakończyła się sromotną klęską.

Tak jakby ludzie nie potrafili wyciągać własnych wniosków.

Żywi bohaterowie zdarzali się w tej wojnie bardzo rzadko, więc wideo z ceremonii powtarzano niemal co godzina na wszystkich kanałach. Idąc rano do banku, Sula napotykała zaciekawione spojrzenia, a kilka nieznajomych osób pogratulowało jej. Zaświadczenie okazała menedżerowi funduszu tylko dlatego, że wymagało tego prawo.

Gdy Weckman stukał cicho w świecące litery na swoim biurku, Sula siedziała w głębokim, zielonym, skórzanym fotelu i wdychała subtelny zapach starych pieniędzy, które starzały się jeszcze bardziej.

— Co pani każe zrobić z saldem? — spytał Weckman. — Chyba że zamierza pani podjąć wszystko w gotówce.

Sula spojrzała na niego.

— Czy ludzie wycofują swoje fundusze w gotówce?

— Zdziwiłaby się pani, słysząc ich nazwiska. — Weckman ponownie uniósł brwi.

Wymieniają fortuny na rzeczy wymienialne, pomyślała Sula, cytując niedokładnie własne powiedzenie. Zabierają aktywa w cieniste rejony imperium, by poczekać na jasne słońce pokoju.

Zastanawiała się, czy lord Duward Li trzymał swoją fortunę w skarpecie. Gdy poprzedniego dnia udała się do pałacu Li, by złożyć kondolencje z powodu śmierci jego syna i by poprosić go o wystawienie zaświadczenia, przekonała się, że Li musiał pilnie odwiedzić dobra rodzinne w Ogonie Węża i właśnie zamykał dom.

— Nie potrzebuję gotówki akurat teraz — odparła. — Ale chciałabym mieć dostęp do pieniędzy.

— Zatem chodzi o standardowy rachunek. — Palce Weckmana wklepywały coś w świecącą powierzchnię desktopu. — Prowadzimy również inne rodzaje rachunków, które oferują większe oprocentowanie, gdyby pani chciała powierzyć pieniądze na dłuższy czas.

Uśmiechnęła się do niego lekko.

— Raczej nie. Skinął głową.

— Pani wie najlepiej. Jeśli chodzi o mnie… mam nadzieję, że za parę dni nadejdzie odpowiedź na moją prośbę o przeniesienie do Hy-Oso.

— Hy-Oso to daleko stąd — zauważyła.

— Bankier musi podążać za pieniędzmi. Dużo pieniędzy opuszcza teraz Zanshaa. — Dotknął pulpitu i na powierzchni zapaliły się dodatkowe światełka. — Żeby otworzyć rachunek, potrzebujemy pani podpisu, hasła i odcisku kciuka… w pani przypadku, lewego.

Sula dopełniła formalności i życzyła Wesleyowi Weckmanowi przyjemnej podróży. Wyszła z banku na jasne wiosenne słońce, czując, jak towarzyszące jej od lat napięcie cofa się niczym długa fala.

Nie była oczywiście prawdziwą Caroline Sulą. Lata temu lady Sula zginęła w mrocznych okolicznościach na Spannan, w jej miejsce pojawiła się inna dziewczyna, Gredel, mając nadzieję, że tamte okoliczności na zawsze pozostaną okryte mrokiem.

Ta inna wypaliła odcisk kciuka, który mógłby zdradzić jej tożsamość, a teraz posiadała rzeczywiste pieniądze lady Suli.

I teraz kobieta nazywająca się Caroline Sula, słynna, odznaczona medalami posiadaczka skromnej fortuny szła w dół pochyłą ulicą. Pod wpływem muśnięć słońca uśmiechała się i radowało ją rześkie wiosenne powietrze, tak różne od puszkowego powietrza na „Delhi”.

* * *

Szła Bulwarem Praxis, minęła pomnik Wielki Pan Przekazuje Praxis Innym Ludom: Shaa trzymał w wyciągniętej ręce tablice z wyrytym tekstem uniwersalnych praw; nad jego głową, przypominającą kształtem dziób okrętu, przypadkowo powstała aureola z cienkiego srebrzystego łuku pierścienia akceleracyjnego Zanshaa, świecącego na tle ciemnozielonego nieba o tym samym odcieniu co bluza munduru Suli.

Sula szła dalej w stronę pałacu Chenów — wybujałej bryły o dziwnych wywiniętych dachach w stylu nayanidzkim. Budowlę z beżowego, starego kamienia oddzielał od ulicy wąski, wypielęgnowany ogród o idealnie geometrycznych formach. Sula nacisnęła dzwonek, podała lokajowi swoje imię i spytała, czy może się widzieć z lady Terzą Chen. Lokaj poszedł sprawdzić, czy lady Terza może ją przyjąć, tymczasem Sula czekała w saloniku, oglądając cudownego łabędzia z porcelany.

Lady Terza, córka i dziedziczka lorda Chena, była zaręczona z synem lorda Durwarda, z kapitanem statku Suli, lordem Richardem Li zabitym przy Magarii. Rodzina Li należała kiedyś do klientów rodu Sula, ale po upadku lorda Suli przeszła pod opiekę Chenów. Zarówno Li, jak i Chenowie byli uprzejmi dla Suli, biednej, pozbawionej przyjaciół przedstawicielki parów, która popadła w niełaskę i przeżyła okropną egzekucję rodziców.

Odwróciła się na dźwięk cichych kroków — weszła Terza. Dziedziczka klanu Chenów była wysoka, szczupła, miała duże migdałowe oczy i lśniące czarne włosy, spływające na ramiona sobolową czernią. Nosiła miękkie szare spodnie i jasną bluzkę, na to narzuciła krótki ciemny żakiet z białą żałobną wstążką, przeplecioną między koronkami i frędzlami.

Podeszła do Suli z niespieszną gracją, świadczącą o wielowiekowej tradycji spokojnego wychowania. Wyciągnęła rękę i w swojej dłoni zamknęła dłoń Suli.

— Lady Sula. — Jej niski, czysty głos płynął w powietrzu jak zapach kojącego kadzidła. — Wspaniale, że pani przyszła. Na pewno jest pani bardzo zajęta.

— Nie, mam teraz urlop. Chciałabym przekazać wyrazy ubolewania z powodu śmierci lorda kapitana Li.

Powieki lady Terzy ledwo dostrzegalnie drgnęły, a usta zacisnęły się lekko.

— Dziękuję. — Wzięła Sulę za ramię. — Może przejdziemy do ogrodu?

— Chętnie.

Ich buty stukały po marmurowej posadzce.

— Mają podać herbatę? A może wino?

— Poproszę herbatę.

— Och, zapomniałam, że pani nie pije. Przepraszam.

— Nic nie szkodzi. — Sula poklepała dłoń gospodyni. — Nie można wszystkiego pamiętać. Od tego mamy komputery.

Nad ogrodem, usytuowanym w centrum pałacu — wielkiego czworokąta — zwieszały się dachy głównego budynku. Stała tam altana o iskrzących się kryształowych ścianach. Wiosenne kwiaty — tulipany, tougama, lu-doi — tworzyły barwne wzory na klombach, starannie oddzielonych niziutkimi płotkami. Nieruchome powietrze przenikał ciężki zapach kwiatów. Dzień był ciepły i Terza nie zapraszała do altany; zaproponowała, by usiadły przy stole zbudowanym z pojedynczego długiego pasa stopu zabarwionego na mosiądz, artystycznie wygiętego w spirale. Kobiety usiadły na krzesłach o konstrukcji opartej na tym samym projekcie. Sula uznała swoje krzesło za wygodne, choć sprężynowało. Terza, posługując się osobistym komunikatorem, kazała przynieść herbatę.

Sula spojrzała na Terzę i zastanawiała się, od czego zacząć. „Widziałam, jak pani narzeczony umiera” byłoby zagajeniem w jej stylu, ale w tych okolicznościach niestosownym. Na szczęście Terza rozpoczęła rozmowę.

— Widziałam panią w wideo — rzekła. — Wiem, że mój ojciec chciał uczestniczyć w ceremonii, ale w tym czasie odbywało się w Konwokacji ważne głosowanie.

— Proszę mu przekazać, że bardzo sobie cenię jego zainteresowanie.

— Proszę przyjąć moje gratulacje. — Chłodnym wzrokiem spojrzała na bluzę Suli i przyczepioną baretkę Medalu Obłoków z diamencikami. — Jestem pewna, że to w pełni zasłużone. Ojciec mówi, że pani czyn był spektakularny.

— Dopisało mi szczęście — odparła Sula, wzruszając ramionami. — Inni mieli go mniej. — Poczuła, że to zbyt obcesowe, i dodała: — W bitwie śmierć przychodzi szybko. Na „Nieustraszonym” nikt nic nie czuł. Widziałam, jak to się stało… w jednej chwili.

To też zbyt bezpośrednie wyznanie, choć Terza dobrze je zniosła.

— Słyszałam od lorda Durwarda, że zadzwoniła pani, by złożyć mu wyrazy ubolewania. Dziękuję, że pani to zrobiła.

— Był mi życzliwy. — Sula spojrzała na Terzę. — Tak jak pani. Terza zareagowała na to machnięciem pięknej dłoni.

— Przyjaźniła się pani z Richardem od dzieciństwa. Ja tylko potraktowałam panią jak jego dawną znajomą.

U osoby takiej jak Sula, która przez tyle lat nie miała prawdziwych przyjaciół — i w istocie nie była tą samą dziewczyną, którą Richard pamiętał z dzieciństwa — ten gest wzbudził wtedy zdumienie i dozgonną wdzięczność.

— Lord Richard też był dla mnie dobry — powiedziała Sula. — Awansowałby mnie na porucznika, gdyby mógł. I chyba się nie mylę, sądząc, że to był pani pomysł.

Terza spojrzała w prawo na mgiełkę fioletowych kwiatów.

— Richard by o tym pomyślał, gdybym ja nie pomyślała.

— Był dobrym kapitanem — rzekła Sula. — Załoga go lubiła. Dbał o nas, z każdym porozmawiał. Świetnie umiał wspierać nasz optymizm i zachęcać do pracy.

I ładnie mrużył oczy, gdy się śmiał, wspomniała w duchu.

— Dziękuję — odparła Terza. Wzrok miała nadal spuszczony. Służący przyniósł herbatę i odszedł. Zapach jaśminu unosił się znad filiżanek — szlachetny Gemmelware, zauważyła Sula, kilkusetletni, z wzorem liści laurowych.

— Jak się ma lady Amita? — spytała Terza o żonę Durwarda.

— Nie wiem, nie widziałam jej.

— Jest załamana, rozumiem. Richard był jej jedynym dzieckiem. Nie widziano jej od jego śmierci. — Terza spojrzała przed siebie. — Wie, że ojciec lorda Durwarda oczekuje, że syn się z nią rozwiedzie, ponownie ożeni i spłodzi dziedzica.

— Mogą nająć matkę zastępczą — powiedziała Sula.

— To niemożliwe w tak tradycjonalnej rodzinie. Narodziny muszą być naturalne.

— Smutne.

Zapadła chwila milczenia. Sula podziwiała filiżankę i spodeczek, unosząc je w dłoni. W nozdrzach miała zapach jaśminu. Posmakowała herbaty i subtelna przyjemność zatańczyła powolnym rytmem na jej języku.

— Rodzina Li opuszcza Zanshaa — rzekła Sula. — Udają się do Ogona Węża.

— Jak sądzę, dla bezpieczeństwa — powiedziała Terza zwyczajnie. — Wiele osób wyjeżdża. Lato w Górnym Mieście zapowiada się nieciekawie.

Sula spojrzała na nią.

— A pani nie wyjeżdża?

Terza wykonała tak nieznaczny ruch, że trudno było go nazwać wzruszeniem ramion.

— Mój ojciec odgrywa zbyt… znaczącą rolę w ruchu oporu przeciw Naksydom. W Konwokacji obalił lorda seniora, wie pani o tym. Zrzucił zbuntowanego Naksyda z tarasu w Sali Konwokacji. Jestem pewna, że Naksydzi już postanowili, co zrobią z nim… i ze mną.

Zdziwiona Sula spojrzała w jej łagodne brązowe oczy.

— Jeśli Zanshaa upadnie, ojciec zginie, prawdopodobnie w okrutny sposób, chyba że uda mu się przechytrzyć kata i popełnić samobójstwo. Ja może zginę z nim… albo zostanę pozbawiona dziedzictwa, jak pani, albo w inny sposób ukarana. Nie ma sensu uciekać, bo gdy Zanshaa upadnie, przegramy wojnę i Naksydzi znajdą mnie wcześniej czy później. — Delikatnie potrząsnęła głową. — Poza tym chcę zostać tu z mamą. Jest… zbyt nerwowa z powodu tych wszystkich wydarzeń.

Serce Suli dziwnie drgnęło. Terza tak spokojnym głosem i z taką prostotą mówiła o możliwej zagładzie. Świadczyło to o odwadze, której Sula się nie spodziewała. W poprzednim życiu, jako Gredel, spotykała się z taką odwagą jedynie u przestępców, uważających śmierć za nieodłączny element swej profesji. Jak mój kochanek Kulas, który już na pewno poniósł śmierć z rąk przedstawicieli władzy, pomyślała.

Sula również patrzyła na swoją śmierć. Od chwili gdy weszła w miękkie skórzane buty prawdziwej lady Suli, wszystko, co robiła, zasługiwało na garotę, zaciskaną powoli przez kata. Publicznie wymieniła imię Suli przy Magarii, gdy zniszczyła pięć statków wroga. „Sula to wszystko zrobiła! Zapamiętajcie moje imię!” — nadała komunikat. Jeśli Naksydzi wygrają wojnę, zapamiętają jej imię. Sula nie mogła liczyć na więcej litości niż lord Chen. Z jedną różnicą: ona mogła się spodziewać śmierci w walce, w wybuchu ognia antymaterii. Po tylu latach napięcia, gdy w środku nocy budził ją koszmar, w którym się dusiła, zwykła zagłada już jej nie przerażała.

Terza powiedziała następnie coś, co jeszcze bardziej zdumiało Sulę.

— Czułam dla pani podziw za to, że tak dobrze się pani spisała, choć nie miała pani ani pieniędzy, ani koneksji. Może… gdy nie zostanę zabita, tylko pozbawiona majątku… nauczy mnie pani kilku sztuczek.

Podziw. Sulę oszołomiło to słowo.

— Jestem pewna, że da sobie pani radę — wydusiła.

— W przeciwieństwie do pani, nie posiadam żadnych użytecznych umiejętności — stwierdziła Terza i uśmiechnęła się. — Mogę zarabiać grą na harfie.

O ile Sula mogła się wypowiadać w tej materii, oceniała grę Terzy bardzo wysoko.

— Z pewnością — rzekła i dodała: — Ojciec może przekazać trochę pieniędzy zaufanemu przyjacielowi… bezpiecznemu… żeby mogła pani potem z nich skorzystać. Coś podobnego zrobili chyba moi rodzice. A może ich przyjaciele zebrali trochę pieniędzy i ustanowili fundusz powierniczy?

Terza poważnie skinęła głową.

— Zasugeruję to ojcu.

— Rozmawialiście o tych sprawach? — spytała Sula. Wyobraziła sobie makabryczną rozmowę przy wieczornej kawce. Lub w kuchni, podczas gdy lord Chen warzył dla siebie truciznę, żeby przechytrzyć publicznego kata.

— Tak — odparła Terza. Powoli piła herbatę z filiżanki Gemmelware. — Jestem jedyną dziedziczką. Prawdopodobnie kiedyś zajmę miejsce w konwokacji, jeśli wojna zakończy się pomyślnie. Muszę znać się na pewnych rzeczach.

Sula wiedziała, że Lord Chen był w Zarządzie Floty i zdawał sobie sprawę z przewagi Naksydów. Od ponad miesiąca, w każdej minucie, patrzył na własną śmierć i na zagładę swego domu, rodu o wielowiekowej historii. I zajmował się sprawami bieżącymi.

W tym również była odwaga. Lub desperacja.

Na żwirowej ścieżce rozległy się kroki. Terza spojrzała znad filiżanki. Sula wstała z krzesła i serce jej skoczyło, ale zaraz uświadomiła sobie, że ten wysoki mężczyzna za lordem Chenem to nie Gareth Martinez, lecz jego brat Roland.

— Droga lady Sula. — Chen podszedł i ujął jej dłonie. — Proszę o wybaczenie. Tak bardzo chciałem przyjść na wczorajszą ceremonię.

— Terza wyjaśniła mi, że miał pan ważne głosowanie. Chen spojrzał na Rolanda, potem znów na Sulę.

— Znacie się?

— Nie byłam przedstawiona lordowi Rolandowi, ale oczywiście znam jego brata i siostry.

Bardzo mi miło — powiedział lord Roland. Miał silny prowincjonalny akcent, podobnie jak Martinez. Bardzo przypominał brata, choć był od niego nieco wyższy. Szamerowany płaszcz koloru wina świetnie na nim leżał. — Proszę przyjąć gratulacje z okazji odznaczenia. Moje siostry bardzo pochlebnie się o pani wyrażają.

A brat? Zatem Martinez o niej nie wspomniał. Przez chwilę wypełniła ją rozpacz, ale to uczucie natychmiast ustąpiło i Sula była wdzięczna, że Martinez nie opowiedział o ich ostatnim spotkaniu, gdy tańczyli i całowali się, a potem Sula uciekła, nagle ogarnięta paniką w przypływie potwornych wspomnień.

— Proszę powiedzieć siostrom, że o nich myślałam.

— Zechciałaby pani złożyć nam wizytę? — spytał lord Roland. — Jutro wieczorem organizujemy przyjęcie, będzie nam bardzo miło panią gościć.

— Z przyjemnością przyjdę — odparła Sula. — Lordzie Rolandzie — spytała po chwili zastanowienia — czy miał pan ostatnio wiadomości od brata?

Roland skinął głową.

— Od czasu do czasu.

— Nie wie pan, czy coś się stało? Dostawałam czasami od niego listy, ale… kilka ostatnich mocno ocenzurowano. Prawdę mówiąc, większość treści wycięto. Raczej nic złego się nie stało… w zasadzie sprawiał wrażenie, że jest w dobrym nastroju.

Lord Roland uśmiechnął się, wymienił spojrzenia z lordem Chenem.

— Coś się stało — oznajmił Chen. — Z różnych przyczyn jeszcze tego nie ogłaszamy. Ale nie ma powodów do niepokoju o lorda Garetha.

Sula zaczęła gorączkowo myśleć. To, co ukrywają, to na pewno nie jest klęska, więc prawdopodobnie zwycięstwo. Jedynym powodem ukrywania informacji o zwycięstwie jest chęć ukrycia jej przed Naksydami, a to oznacza, że gdzieś za kulisami, z dala od Zanshaa, statki latają, bitwy są planowane lub już zostały stoczone.

— Nie niepokoiłam się — odparła. — Lord Gareth był bardzo pogodny, ale cała sytuacja wydawała się… dziwna.

Chen uśmiechnął się z zadowoleniem.

— Potwierdzę tylko, że wkrótce czeka nas inna uroczystość dekoracji, może z udziałem lorda Garetha. I tak za dużo powiedziałem.

Zatem zwycięstwo! Radość zatańczyła w umyśle Suli. Może Martinez zastosował nową taktykę — jej taktykę — by zmiażdżyć wroga.

— Zachowam to w tajemnicy — przyrzekła. Bo komuż mogłaby ją wyjawić?

Chen i lord Roland przeprosili i odeszli do swoich spraw. Sula spędziła w ogrodzie miłe chwile w towarzystwie Terzy, po godzinie pożegnała się i wyszła na słońce Górnego Miasta. Nogi zaniosły ją do Domu Aukcyjnego La-gaa i Spaceya. Tam przez parę uroczych godzin oglądała ekspozycję.

W interesie kolekcjonerskim panował duży ruch. Ludzie zamieniali bogactwo na — jak to określała Sula — rzeczy wymienialne. Biżuteria i trwałe, łatwe w transporcie obiekty, jak szkatułki, stoliki, obrazy i rzeźby bardzo dobrze się sprzedawały.

Natomiast ceny porcelany spadły. Może uznawano ją za zbyt kruchą, wziąwszy pod uwagę nadchodzące niepewne czasy.

Uwagę Suli przykuł wyrób junyao z dynastii Song, dzbanek wysoki na cztery dłonie, wąski u podstawy, szeroki u góry, z małym dzióbkiem pośrodku. Jej dłonie pragnęły głaskać delikatne spękania niebieskozielonej glazury. Fabryka w Henan, która wyprodukowała to naczynie, istniała zaledwie dwadzieścia lat, nim najazd Mongołów zmiótł ją z powierzchni Ziemi. Sula wyobrażała sobie, jak dzbanek zmyka przez najeźdźcami na południe, opakowany w słomę, w bawolim zaprzęgu, i kończy podróż na wygnaniu w Jangcy, tysiąc li od swego miejsca pochodzenia.

Od tamtego czasu pokonał jeszcze większe odległości, a teraz stanowił część kolekcji, która uległa rozproszeniu. Na obecnym dołującym rynku Sula mogłaby go kupić za dwadzieścia pięć tysięcy zenitów, co stanowiło osiemdziesiąt procent jej obecnej fortuny.

To absurdalne wydać aż tyle. Szaleństwo. Dzbanek był kruchy. Szczęście, dzięki któremu uszedł Mongołom i przetrwał podbój Terry przez Shaa, mogło już się skończyć.

Ale na co mam wydawać pieniądze, jak nie na siebie? — usiłowała się przekonać w duchu.

W końcu, niechętnie, zrezygnowała. Postanowiła być praktyczna.

Przez następne dni szukała mieszkania. Tylu ludzi opuszczało Górne Miasto, że czynsze stały się znośne. Sula zapłaciła za miesiąc z góry za apartament na drugim piętrze, tuż pod okapem starego przebudowanego pałacu. Umeblowanie było w stylu Sevigny, masywne, bogato zdobione, brzydkie. Sula doszła do wniosku, że jakoś to zniesie do czasu swego następnego przydziału na statek. Do mieszkania przypisane było pisklę Lai-own, które zajmowało się sprzątaniem, oraz kucharz, który gotował za parę dodatkowych zenitów.

Budynek stał w bocznej uliczce, naprzeciwko pałacu Shelleyów, gdzie mieszkała rodzina Martineza.

Sula dużo myślała o Martinezie. Dobrze być blisko niego; przyda się wygodne miejsce, gdzie mogliby się schronić, i najlepiej, żeby to nie był ani akademik floty, ani pałac z tabunami wścibskich sióstr.

Poszła na przyjęcie do Martinezów. Powitano ją ciepłymi okrzykami. Obecność słynnej, odznaczonej bohaterki czyniła z przyjęcia wyjątkową imprezę. Sula odnowiła znajomość z rodziną: z ambitnym lordem Rolandem, z dwiema nadzwyczajnymi starszymi siostrami Vipsanią i Walpurgą oraz z najmłodszą, energiczną Sempronią i jej absurdalnym, narzeczonym P.J.

Wszyscy byli obdarzeni jakimiś przymiotami, ale żadne nie dorastało do pięt nieobecnemu bratu.

W nocy leżała w obszernym łożu Sevigny i rozmyślała o tym, jak to by było po tylu przeżyciach nie być samą.

Następnego dnia uprzejmy urzędnik sądowy dostarczył jej do domu wezwanie do sądu.

PIĘĆ

Martinez powitał nowego kapitana „Korony” z całą uprzejmością, na jaką umiał się zdobyć, czyli z niewielką, po czym przeszedł do formalnych procedur przekazania kapitańskich kluczy i rozmaitych kodów. Chciał powiedzieć: „Staraj się nie zabić mojego statku”, ale się powstrzymał. Alikhan już spakował jego rzeczy.

Nowy kapitan zaprosił Martineza na obiad, ale Martinez odmówił, tłumacząc, że ma spotkanie na planecie. Rzeczywiście, miał spotkanie.

Zamierzał się spotkać z bratem, siostrami, patronem klanu Martinezów, lordem Pierrem Ngenim, z każdym, jeśli zajdzie taka potrzeba, nawet z lordem seniorem Konwokacji. Postanowił w razie potrzeby bezustannie lobbować, aż otrzyma przydział na dowódcę statku.

Powiedziano mu bowiem, że po miesięcznym urlopie, gdy zregeneruje siły po trudach podróży, ma się stawić w zawodówce operatorów czujników w Kooai, na południowej półkuli Zanshaa. Tam obejmie stanowisko dowódcy.

Zawodówka! Rozwścieczyła go ta wiadomość. Chorąży nadawałby się do tej pracy, i to chyba znacznie bardziej.

Chciał znów dostać przydział na statek, nawet gdyby osobiście musiał napastować wszystkich, którzy wchodzą i wychodzą z Dowództwa. Nawet gdyby musiał chwycić za gardło lorda Saida i trząść nim, aż staruszek się podda.

Pożegnał się wcześniej z oficerami i załogą, dlatego gdy opuszczał pępowinę śluzy, nie oglądał się za siebie. Alikhan załatwił mu auto z kierowcą, więc Martinez nie czekał na pociąg, objeżdżający górny poziom pierścienia akceleracyjnego. Auto zawiozło go do Biura Akt Floty, gdzie zdeponował folię z danymi. Folia zawierała log z lotu „Korony”, zawierała również nagrania, które mogłyby zniweczyć karierę Kamarullaha. Oczywiście, jeśli komuś chciałoby się zajrzeć do tych zapisów.

Prawdopodobnie nikomu się nie zechce. Z pewnością nikt nie wykazał zainteresowania wyprawą „Korony” — nie opublikowano jeszcze informacji na temat bitwy w Hone-bar i matowooki Torminel, młodszy oficer, który odbierał folię z danymi, w ogóle nie był podekscytowany spotkaniem z bohaterem floty i po wręczeniu pokwitowania najpewniej zapadłby w drzemkę.

W Martinezie wściekłość walczyła z fizycznym bólem i potwornym znużeniem. Włożył kwitek do kieszeni i przeszedł przez przezroczyste automatyczne drzwi, prowadzące do poczekalni.

I tam zobaczył ją.

W pierwszym odruchu najpierw pragnął tylko patrzeć, a potem rzucić się do niej i objąć jej szczupłe ciało, jak marynarz obejmuje maszt tonącego żaglowca. Na szczęście — dla godności szarży Martineza — Sula nie przyjęła pozycji odpowiedniej do uścisków: salutowała ze ściągniętymi do tyłu łopatkami, uniesionym podbródkiem, odsłaniającym gardło. Oznaka podporządkowania, wymuszona w całym imperium Shaa.

Przez chwilę stał bez tchu, zachwycony jej urodą, wyprostowaną postawą, srebrzysto połyskującymi włosami do ramion, otaczającymi bladą twarz o świetlistej cerze, i rozbawionymi, błyszczącymi zielonymi oczyma. Wtedy podniósł ciężką buławę Złotego Globu, zakończoną kulą z wirującym płynem i kiwnął w jej stronę, odwzajemniając pozdrowienie.

— Spocznij, poruczniku — powiedział.

— Dziękuję, milordzie. — Jej promienny uśmiech był lekko zarozumiały, miał w sobie wyraz triumfalnego rozbawienia, gdyż udało jej się go zaskoczyć. — Powitałeś mnie kiedyś, gdy wracałam na pierścień Zanshaa. Postanowiłam się zrewanżować.

— Doceniam to. — Cielesne znużenie ustąpiło pod napływem krwi, ale umysł nadal był senny, a czaszkę wypełniała wata. Miał bolesną świadomość, że Sula stoi przed nim kwitnąca, wypoczęta, ponętna i że wszystko, co do niej powie, okaże się nad wyraz grupie.

— Towarzyszyć ci w drodze na planetę czy też masz tu coś do załatwienia? — spytała Sula.

— Czeka na mnie rodzina — odparł. Głupio.

— Wiem, jestem z nimi w kontakcie. Powiedzieli mi, kiedy przyjeżdżasz.

Martinez i Sula unosili się przy drzwiach, przed Biurem Akt Floty, blokując ruch, i Martinez przypomniał sobie, że jako starszy oficer powinien zwyczajowo pierwszy przejść przez drzwi. Przeszedł więc, a Sula za nim.

Alikhan stał przy samochodzie, ocieniony przez uniesione do góry drzwi.

— Do windy — powiedział Martinez. Alikhan pomógł Suli wsiąść do samochodu obok Martineza, uśmiechając się znacząco pod zakręconymi wąsami.

Alikhan usiadł obok kierowcy z przodu; oddzielała ich od pasażerów bariera, którą jeden z nich taktownie zmatowił. Martinez uczuł mrowienie w nerwach — zapach perfum Suli sprawił, że krew nieco szybciej zaczęła krążyć mu w żyłach. Sula spojrzała na niego.

— Zgodnie z pogłoskami, i to dość oficjalnymi, dokonałeś spektakularnego czynu i wkrótce zostaniesz odznaczony. Nie powiedziano nam jednak jaki to czyn.

Martinez prychnął.

— Wystarczającą satysfakcję sprawia mi świadomość, że wiernie służyłem imperium.

Sula zaśmiała się.

— Udało mi się wywnioskować, że zlikwidowałeś całą bandę Naksydów i że nasi zwierzchnicy nie chcą, by wrogowie się o tym dowiedzieli.

— Można by przypuszczać, że Naksydzi już się tego domyślili — zauważył Martinez.

— Ilu wrogów udało ci się zlikwidować?

Powiedział jej, pewien, że Sula w najbliższym czasie nie wyśle do wroga informacji. Uniosła złociste brwi; po jej oczach było widać, że intensywnie coś rozważa.

— Ciekawe. To oznacza, że nasza sprawa niekoniecznie jest stracona — stwierdziła.

— Niekoniecznie — potwierdził. Nadal patrzył spode łba. Sula spojrzała na niego, zaciekawiona.

— Może mi powiesz, jak to zrobiłeś?

Powiedział. Gdy skończył, pogratulowała mu, ale wyczuł w tym nutkę rozczarowania.

— Co takiego?

— Miałam nadzieję, że wykorzystasz mój wzór.

— Jeśli o to chodzi… — uniósł lewą rękę — …ustaw swój displej na odbiór. Za chwilę znów naruszę zasady bezpieczeństwa.

Przesłał jej dane z serii eksperymentów Do-faqa.

— Analizuj sobie do woli — rzekł. — I powiedz mi, co o tym myślisz.

Sula spojrzała na swój mankietowy displej.

— Tak. Dziękuję. — Przyjrzała mu się badawczo. — Powinieneś być piekielnie zadowolony z tego wszystkiego, ale nie jesteś. Kto ci robi koło pióra?

Wbrew sobie uśmiechnął się.

— Straciłem „Koronę”. To nie powód do radości. A poza tym chodzi o mój następny przydział. — Opisał jej szczegóły.

— Co się stało? — spytała zaskoczona. — Odbiłeś dziewczynę któremuś z dowódców floty?

— Nic o tym nie wiem — odparł, ale zaczął się zastanawiać, czy przypadkiem Kamarullah nie jest dziewczyną jakiegoś dowódcy floty. Wyobraził to sobie i musiał się uśmiechnąć. — A twoje następne zadanie?

— Zajmuję się duchem kapitana Blitshartsa — odparła z rozdrażnieniem.

To Blitsharts był odpowiedzialny za ich pierwsze spotkanie: Martinez zaplanował, a Sula zrealizowała niebezpieczną operację ratunkową słynnego żeglarza, ale gdy go uratowano, okazał się martwy.

— Blitsharts? Dlaczego Blitsharts?

— Sąd Śledczy uznał, że jego śmierć była przypadkowa, ale jego ubezpieczyciel utrzymuje, że to samobójstwo, i wkrótce ma się odbyć proces cywilny. Powołano mnie na świadka, więc flota przedłużyła mi urlop do tego czasu. — Spojrzała na Martineza. — Potem będę wolna. Na wypadek, gdyby jakiś słynny kapitan chciał mnie przyjąć na swój statek.

Martinez potraktował to jako zaproszenie do pocałunku, więc objął ją ramieniem i już miał się pochylić, gdy samochód przystanął i drzwi uniosły się z sykiem.

A niech to! Udało mu się tylko poczuć smak odurzających perfum i ekscytujące ciepło jej skóry.

Odsunął się, a Sula smętnie się uśmiechnęła wąskimi wargami. Gdy wyszedł z auta, grupa przygiętych wyprężyła się, salutując i odsłaniając gardła. Każdy mundurowy — nawet lordowie konwokaci — zobowiązany był salutować przed Złotym Globem, dlatego Martinez wziął go ze sobą. Postanowił dać upust złości i frustracji, egzekwując ten przywilej w stosunku do wszystkich starszych oficerów, jakich spotka na swej drodze.

Teraz Glob okazał się bardzo niewygodny. Martinez nie zamierzał przez cały dzień chodzić między sztywnymi postaciami, mówiąc „Spocznij” i „Możecie wrócić do zajęć”, i przyciągać nadmierną uwagę do siebie i do pięknej, słynnej lady Suli.

Sula i Alikhan szli za Martinezem, który kroczył między skamieniałymi sylwetkami wojskowych do pociągu, mającego pojechać na najniższy poziom stacji pierściennej — poziom najniższy, ale znajdujący się nad głową Martineza.

Zajęte przez flotę rejony pierścienia, zdecydowanie nieatrakcyjne, lecz funkcjonalne — doki, magazyny, koszary, szkoły i stocznie — przesłaniały fakt, że pierścień akceleracyjny był jednym z najwspanialszych cudów technicznych wszechczasów. Posrebrzony światłem słonecznym okrąg, rozciągający się nad Zanshaa przez prawie jedenaście tysięcy lat, był symbolem dominacji Shaa, widocznym z niemal każdego miejsca planety. Dolny poziom pierścienia poruszał się po geostacjonarnej orbicie, przyczepiony do Zanshaa sześcioma potężnymi kablami planetarnych wind. Nad niższym poziomem nadbudowano wyższy, obracający się z ośmiokrotnie większą szybkością niż dolny poziom, po to, by mieszkańcy mieli normalne ciążenie.

Na pierścieniu Zanshaa żyło osiemdziesiąt milionów ludzi; zamieszkiwali regiony bardziej atrakcyjne od dzielnic zajętych przez flotę, a zostało tam jeszcze dość miejsca dla setek milionów. Mieszkańcy górnego poziomu, przyciśnięci siłą odśrodkową do zewnętrznych rejonów pierścienia, poziom niższy mieli w istocie „nad” sobą. Żeby tam wjechać, wykorzystywali pociąg, który był przyśpieszany po torze, a potem w odpowiednim czasie przejmowany przez potężną rampę i prowadnicę, opuszczające się w precyzyjnym momencie z poziomu geostacjonarnego. Wtedy brzęczące elektromagnesy hamowały pociąg, a pasażerowie, podskakując w jednej ósmej grawitacji, przemieszczali się za pomocą poręczy po ciągu ramp do olbrzymiego wagonu, mającego opaść przez atmosferę Zanshaa do terminalu na równiku.

Martinez przepchnął się bez przeszkód do przedziału zarezerwowanego dla starszych oficerów — dostęp gwarantował mu Złoty Glob, a nie skromna ranga. Nie znalazł tam tak upragnionej prywatności. Gdy wszedł do przedziału, jeden z pasażerów, już przypięty do fotela, rzucił mu przez ramię nienawistne spojrzenie. Serce Martineza gwałtownie skoczyło — rozpoznał sępionosego lorda inspektora floty, osobnika, którego bali się wszyscy w imperium.

— Proszę wybaczyć, że nie wstanę — powiedział komandor Iwan Snow szorstkim głosem. — Nie chce mi się teraz odpinać uprzęży. — Siedział w pierwszym rzędzie i miał wspaniały widok przez wielkie okno, zajmujące prawie całą ścianę.

— Nic nie szkodzi, milordzie — rzekł Martinez. Wraz z Sulą schylili się pod niskim sufitem i zajęli fotele tak daleko od groźnego inspektora, jak na to pozwalały szczupłe rozmiary przedziału.

— Dzień nie zaczyna się zbyt dobrze — szepnęła Sula, nachylając się do Martineza.

— Zapowiedź tego, co będzie potem — odparł Martinez cicho.

— Może zainteresuje pana to, że wyjaśniono sprawę zakłócenia łączności w Hone-bar — odezwał się szef Służby Śledczej. — Za dwa dni, akurat wtedy, gdy pan, kapitanie Martinez, zostanie udekorowany i awansowany, siedmiu zdrajców zginie w mękach. — Lord inspektor powiedział to z satysfakcją. — Zginie w mękach — powtórzył zadowolony. — Ja to tak zgrałem.

Martinezowi odebrało mowę. Awansowany? — pomyślał z niedowierzaniem. Wreszcie zdobył się na słowa:

— Lordzie inspektorze, proszę… przyjąć gratulacje z powodu dochodzenia zakończonego sukcesem.

— A ja gratuluję panu, lordzie kapitanie, zwycięskiej bitwy we właściwym czasie.

Awans? — pomyślał znowu Martinez. Wiedział, że ma być odznaczony, ale po raz pierwszy wspomniano o awansie.

I wtedy poczuł, jak narasta w nim gniew. Pełny kapitan jako kierownik zawodówki to znacznie większy absurd niż kapor na tym stanowisku.

Zastanawiał się, czy zdobędzie się na odwagę, by o tym wspomnieć lordowi inspektorowi. Brzmiały mu w uszach słowa „zginie w mękach” i postanowił milczeć.

— Nie ma teraz sensu rozmawiać — stwierdziła Sula szeptem, gdy wielki wagon windy wczepił się w kabel. — Lepiej pospać. Wyglądasz na śmiertelnie zmęczonego.

— Nie, znakomicie… — miał powiedzieć „wytrzymam”, ale lekkość niskiej grawitacji i wygodna kanapa zadałyby temu kłam, więc przyznał: — Znakomity pomysł. — Zamknął oczy.

Zasnął, nim wagon zdążył wyskoczyć z pierścienia akceleracyjnego w rozświetloną słońcem przestrzeń. Przyśpieszenie rosło, wciskało pasażerów w fotele, ale Martinez znosił podobne niedogodności przez ostatnie dwa miesiące, więc nawet się nie obudził. W dole planeta oszałamiała barwami: brązowe góry o szczytach pokrytych śniegiem, jasnozielone lądy kontrastujące z głębszą zielenią morza. Na skraju tego świata atmosfera nieco się rozmywała. Na południe od równika kotłował się huragan z białym wirem chmur w otoczeniu błękitu.

Sula obserwowała na displeju mankietowym eksperymenty Do-faqa i w myślach robiła obliczenia.

Wagon osiadł lekko jak piórko w terminalu, fotele przechyliły się do pozycji spoczynkowej, odwrócone w stosunku do tej na początku podróży. Martinez obudził się ze świeżym umysłem. Wraz z Sulą weszli na podłogę — przy starcie był to sufit — i przepuścili inspektora przodem. Wychodząc, skinął uprzejmie głową.

— Pani również gratuluję, lady Sula — powiedział.

— Dziękuję, milordzie.

Idąc za starym mężczyzną, Martinez pomyślał, że te gratulacje mogą nie mieć związku z odznaczeniem Suli.

Potem z Alikhanem i bagażami Martineza wsiedli do innego pociągu do terminalu, skąd polecieli samolotem ponaddźwiękowym do miasta Zanshaa. Martinez zamienił swój pojedynczy bilet i wcześniejszą rezerwację na czteroosobowy przedział w pierwszej klasie, a Alikhan zachował swoje poprzednie miejsce drugiej klasy.

Sula z Martinezem szli do swego przedziału, a Złoty Glob niczym bajkowa różdżka magicznie zamieniał ludzi w kamień. Zajęli miejsca i zaciągnęli zasłony.

Wreszcie prywatność.

Martinez usiadł obok Suli i próbował nie roztopić się pod spojrzeniem zielonych oczu dziewczyny. Ujął jej dłoń.

— Boję się odezwać.

— Dlaczego? — Przechyliła głowę.

— Bo nie jestem teraz w najlepszej formie i mogę palnąć jakieś głupstwo. A wtedy… — szukał słów — …wszystko by się popsuło, a ty wyszłabyś z tego przedziału i nigdy więcej bym cię nie zobaczył.

Zauważył, jak krew napływa do jej przezroczystej, bladej twarzy. Zapach perfum zawirował mu w zmysłach.

— Z góry ci wybaczam — oświadczyła.

Pocałował ją w rękę, w dłoń, w nadgarstek. Pochylił się ku niej, by pocałować ją w usta, i zawahał się.

— Nie uciekam stąd — powiedziała.

Na trzy uderzenia serca przywarł ustami do jej ust. Delikatnie objęła z boku jego głowę. Jeszcze raz ją pocałował, ale potem musiał się odsunąć — uświadomił sobie, że nie oddycha i że zawroty głowy nie są spowodowane wyłącznie bliskością dziewczyny.

— Co to za perfumy? — spytał. Uśmiechnęła się.

— Zmierzch na Sandamie.

— A co szczególnego jest w zmierzchu na Sandamie? Lekko wzruszyła ramionami.

— Pewnego dnia tam pojedziemy i się przekonamy.

Powoli wciągnął powietrze.

— Zastanawiam się, w ilu pulsujących miejscach na ciele nałożyłaś te perfumy?

Odchyliła głowę do tyłu i odrzuciła z szyi złociste włosy.

— Możesz sprawdzić — odparła.

Przez długą chwilę rozkoszował się jej szyją. Ciało Suli przebiegł dreszcz. Martinez całował ścieżkę do jej rozpalonego ucha i wyciągnął rękę, by powoli rozpiąć górny guzik zielonej bluzy.

Usłyszał zdławiony chichot, gdy całował dołek nad obojczykiem.

— Maksymalnie to wykorzystaj — powiedziała. — Bo to będzie chyba jedyny guzik, jaki dziś rozepniesz.

Cofnął się lekko i spojrzał na nią; długie rzęsy Suli zawadzały o jego rzęsy.

— Dlaczego? Tak obiecująco się zaczęło. Poczuł jej ciepły oddech na policzku.

— Ponieważ mówiłeś, że nie jesteś w formie. A ja zasługuję na najlepsze.

— To uczciwe — przyznał po chwili namysłu.

— Ponadto — wyjaśniła rzeczowo — nie ma powodu, bym traciła cnotę w przedziale pociągu, skoro z takimi trudnościami zdobyłam duże łoże.

Zaśmiał się i znów ją pocałował.

— Nie mogę się doczekać tego łoża, ale teraz mam nadzieję, że cię przekonam do zalet przedziału w pociągu.

— Spróbuj.

Pieścił ją wargami, muskał policzek, usta i szyję. Pociąg gładko przyśpieszał, bez podskoków, bez zrywów, aż nabrał prędkości naddźwiękowej. Ręce Martineza przesuwały się po ciele Suli; otrzymał nagrodę, gdy nagle nabrała powietrza, wzdychając drżąco i splotła dłoń z jego dłonią. Gdy leżeli obok siebie, a jej miękkie jasnozłote włosy dotykały jego policzka, poczuł nagle napięcie w jej ciele.

— Co takiego? — spytał.

Odwróciła się, ujęła jego dłoń, oparła głowę na jego ramieniu i położyła sobie jego rękę na biodrze. Przez okno widział mknący, nieprawdopodobnie zielony krajobraz równikowy.

— Wybacz — powiedziała. — Jestem bardzo nerwowa. Wydawało mi się, że gdy wyjdę ci na spotkanie i… w pewnym sensie pokieruję…

— Będzie łatwiej?

— Tak.

Musnął nosem jej włosy.

— Nie ma pośpiechu. Nie chcę, żebyś stąd uciekła. Podniosła jego rękę do ust.

— Nie o to chodzi. Obiecałam, że nie ucieknę. Ale zrozumiałam, że to ty musisz wcześniej czy później pokierować, bo ja nie będę wiedziała co robić.

Poderwał się ze zdziwienia, a Sula usiadła i odwróciła się do niego.

— Jesteś dziewicą?

— Nie — odparła rozbawionym tonem. — Ale minęły całe lata. Dawno temu miałam…

— Mężczyznę?

— Chłopca. — W jej spojrzenie wdarł się smutek. — Chłopca, którego nie kochałam. Już chyba nie żyje. — Powoli odwróciła się od Martineza i znów ułożyła na jego ramieniu. Głaskał ją po głowie.

Po nerwach przemknął mu błysk intuicji.

— Piłaś wtedy? — spytał. Podczas ich ostatniego fatalnego spotkania mówiła mu, że kiedyś miała problem z alkoholem.

Odpowiedziała dopiero po chwili:

— Tak. W mojej przeszłości są sprawy, z których nie jestem dumna. Powinieneś o tym wiedzieć.

Martinez pocałował wierzch dłoni Suli, zastanawiał się nad jej życiem i swoją odpowiedzialnością. Jej rodzice zostali straceni — żywcem odarci ze skóry — gdy Sula była na progu dojrzałości; dom i majątek rodziny skonfiskowało państwo, a Sulę oddano na wychowanie przybranej rodzinie na odległej, prowincjonalnej planecie. Z pewnością każde z tych nieszczęść oddzielnie mogło spowodować, że szukałaby wątpliwej pociechy w alkoholu i seksie. Należą się wyrazy uznania, że miała tyle charakteru, by wyrwać się z wiru rozpaczy, w który ją wrzucono.

Ale to oznacza, że jej jedyne doświadczenie miłości sprowadzało się do pijackich młodzieńczych przygód, może nawet z chłopcami, którzy specjalnie ją poili, by potem zapakować do łóżka. Nie zaznała beztroski i radości, dawania i brania, smaku zabawy i ognia prawdziwych pieszczot…

W ogóle nie znała miłości, pomyślał Martinez.

A chłopak, o którym wspomniała, już prawdopodobnie nie żył, więc i tamten… związek zakończył się źle.

Zaczerpnął tchu. Sula naprawdę zasługuje na najlepsze z mojej strony. Postaram się dać jej to w tym jej wielkim łóżku, pomyślał.

Nagle coś sobie przypomniał i roześmiał się.

— Co takiego zabawnego? — spytała.

— Właśnie uświadomiłem sobie, że jestem pozbawiony jednej ze swoich głównych broni. Nie mogę wlać w ciebie paru drinków, żebyś się odprężyła.

Zaśmiała się dźwięcznie. Pocałował ją w ucho. Siedzieli przez chwilę, Sula złożyła głowę na jego ramieniu. Za oknem wyrosły góry, ich wyszczerbione granie tańczyły na horyzoncie i zniknęły. Sula i Martinez zaczęli nieoczekiwanie rozmawiać o swoich ulubionych rozrywkach, o wideo i komediach Spate’a, na przykład o „Plujce”. Zaśmiewali się z jego słynnego tańca grzyba, ciesząc się, że podzielają swój gust do slapsticku.

Martinez zamówił obiad. Przyszedł steward i ustawił mały stolik, nakrył go białym obrusem, położył sztućce, postawił wazonik z kwiatami i porcelanę — dość poślednią, sądząc po minie Suli. Sula, w przepisowo zapiętej bluzie, usiadła naprzeciwko Martineza. Przy posiłku Martinez pił wodę mineralną, tak jak Sula.

Pociąg jechał szybko przez lasy i nad szerokimi rzekami. Wzdłuż ścian wagonu precyzyjnie rozmieszczono kryzy, które wysyłały fale interferencyjne, likwidując akustyczne huki i dudnienia. Znów grzbiety gór wyrosły i zostały z tyłu. Pociąg zwalniał, zbliżając się do celu.

Sula i Martinez objęli się, całowali i patrzyli, jak Dolne Miasto Zanshaa — wielki obszar, rozciągający się promieniście we wszystkich kierunkach od Górnego Miasta — umyka za oknem.

Gdy tylko pociąg zatrzymał się na stacji, Martinez otoczył Sulę ramionami po raz ostatni w zaciszu przedziału.

Ze stacji przeszli piechotą do kolejki linowej, którą wjechali na wzgórze Zanshaa. Gdy wznieśli się nad miasto, Martinez spojrzał przez przezroczyste ściany wagonika na kopułę z niebieskiego szkła nad starym pałacem Sulów. Ciekawe, co Sula czuje, patrząc na pałac stracony dla dziedziczki rodu, pomyślał.

— Może zawieziesz mnie do domu swoją taksówką? Pokażę ci, gdzie mieszkam.

Gdyby Martinez nie był tak znużony, prawdopodobnie sam by wpadł na ten pomysł.

Ucieszył się, gdy zobaczył, że Sula mieszka w pobliżu pałacu Shelleyów, olbrzymim starym gmaszysku, wynajmowanym w stolicy przez jego rodzinę. Przypuszczał, że to nie przypadek.

— Jeśli będziesz miał chwilę czasu, zajrzyj, by zobaczyć łóżko. Pocałowała go szybko w policzek i wysiadła z taksówki, nim zdążył ją objąć. Miał ochotę wysiąść za nią, ale powstrzymał się i kazał kierowcy — Cree — zakręcić za rogiem i przystanąć przed pałacem Shelleyów, gdzie czekała rodzina.

* * *

Bracia i siostry zdawali sobie sprawę, że będzie wyczerpany, i nie planowali żadnej wystawnej uroczystości powitalnej, tylko prostą rodzinną kolację. Roland usadził Martineza na honorowym miejscu u szczytu stołu. Martinez z przyjemnością włożył cywilne ubranie pierwszy raz od miesięcy. Vipsania i Walpurga, piękne i nienagannie ubrane nawet do tego nieformalnego posiłku, siedziały obok siebie po prawej ręce Martineza. Vipsania miała na sobie czerwoną suknię, Walpurga — turkusową. Najmłodsza siostra, Sempronia, siedziała obok Rolanda po lewej.

W drugim końcu stołu, przy Sempronii, siedział jej narzeczony P.J. Ngeni, kuzyn lorda konwokata Ngeniego, którego rodzina reprezentowała interesy Martinezów. P.J. podejrzewano o przehulanie majątku; zaręczyny były sztuczką ze strony klanu Ngenich, by uwolnić się od kosztownego i bezużytecznego krewnego. Jedna sztuczka zasługiwała na drugą — tak uważał Martinez — i wymyślił własny fortel. Sempronia i lord P.J. byli zaręczeni naprawdę, ale zaręczyny miały potrwać wiele lat. Nie dojdzie do małżeństwa, dopóki Sempronia będzie w szkole, a miała być w szkole tak długo, aż rodzina Martinezów, wykorzystując wpływy Ngenich, wciśnie się do wyższych warstw parów na Zanshaa. Gdy to nastąpi, P.J. odeśle się tam, skąd przybył, i tam pozostanie jako debet w księgach swojego klanu.

P.J. najwyraźniej nie zorientował się jeszcze, że zaręczyny to zmyłka, i przez całą kolację adorował narzeczoną w wyszukany sposób, a ta tylko z wdziękiem przechylała głowę i uśmiechała się protekcjonalnie, ale gdy tylko przenosiła wzrok na drugi koniec stołu, na Martineza, uśmiech znikał.

Nie wybaczyła mu, że przykuł ją kajdanami, choćby czasowo, do tego nieudacznika, zwłaszcza że prawdziwymi uczuciami obdarzała Nikkula Shankaracharyę, porucznika z „Korony”.

Martineza nie interesowały problemy Sempronii — zetknęła się przecież tylko z jednym debilem, a Martinez miał cały Zarząd Floty.

— Za dwa dni będziesz odznaczony i awansowany — oznajmił Roland. — Równocześnie całe imperium zostanie poinformowane o twoim zwycięstwie w Hone-bar. — Uśmiechnął się sarkastycznie. — Oficjalnie będzie to zwycięstwo Do-faqa, on również otrzyma awans i odznaczenie, ale ważni ludzie zrozumieją, kto przyczynił się do zwycięstwa, a ponieważ Do-faq jest daleko ze swoją eskadrą, ty jedyny pojawisz się na wideo w Sali Ceremonialnej. — Roland skinął głową z zadowoleniem. — Potem możemy naciskać, żeby ci przydzielono stanowisko dowódcze. Nikt tego nie uzna za szczególną procedurę, ponieważ wszyscy teraz będą wiedzieli, że jesteś jedynym oficerem dwukrotnie dekorowanym za akcje przeciwko wrogowi. I dlatego powinieneś dostać prawdziwe stanowisko.

Martinez skinął głową, jakby się z tym zgadzał, choć osobiście uważał, że już dawno powinni wszcząć szczególną procedurę. A przecież jego brat, Roland, nie miał żadnego stanowiska ani we flocie, ani w rządzie, skąd więc zna te wszystkie szczegóły?

— Skąd to wiesz? — spytał.

— Od lorda Chena. On i ja jesteśmy… związani przez pewne przedsięwzięcie.

Martinez spojrzał na brata.

— Więc w jakim stopniu Zarząd Floty jest nieszczelny?

— Wszystko jest nieszczelne. — Roland wzruszył ramionami. — Jeśli jesteś w środku, dowiesz się wszystkiego, co chcesz.

— A ty teraz jesteś w środku?

Roland spojrzał w swój talerz i delikatnie przeciągnął nożem po steku.

— Niezupełnie. Ale staramy się tam dostać.

— Jeśli masz tak mocne powiązania, to powiedz mi, dlaczego już teraz czymś nie dowodzę.

Roland zatrzymał widelec w drodze do ust.

— Nawet się nie dowiadywałem. Ale przypuszczam, że przyczyny są zwykłe.

— To znaczy?

— Jesteś lepszy od nich. — Roland włożył kęs do ust, żuł i przełknął, a Martinez patrzył na brata zdumiony. — No, wiesz… parowie mają być równi. Gdy jeden z nich wyrasta ponad innych, to wykazuje, że coś złego dzieje się z systemem, a ludzie za niego odpowiedzialni tego bardzo nie lubią. Zwróć uwagę, że wbija się ten gwóźdź, który najbardziej wystaje. Gdy studiowałeś w akademii i byłeś na drodze do kariery bohatera — Roland sięgnął po wino i nalał bratu — zastanawialiśmy się z ojcem, dlaczego jemu się nie udało, gdy przybył na Zanshaa. I doszliśmy do wniosku, że był za bogaty i zbyt utalentowany.

— Teraz jest jeszcze bogatszy — zauważył Martinez.

— Mógłby kupić całe Górne Miasto i prawie by nie zauważył uszczuplenia funduszy. Ale nie jest na sprzedaż… dla niego. — Roland spojrzał wymownie na brata. — On był tym gwoździem, który wystaje. Wbito go, a tutejsi ludzie otrzepali sobie ręce i zapomnieli o jego istnieniu. Teraz są tu jego dzieci, ale my znacznie ciszej mówimy o swoich zaletach. — Roland napełnił sobie kieliszek i wzniósł go, rozglądając się po jadalni. — Moglibyśmy mieć tu własny pałac, wspaniały, zaprojektowany zgodnie z najnowszą modą, pierwszorzędny pod każdym względem. Ale nie, my wynajmujemy tę ruderę.

Spojrzał przenikliwie na Martineza.

— Musimy unikać nie tyle złych sądów, co złego smaku. Moglibyśmy co tydzień wydawać bal, sponsorować koncerty i Teatr Półcienia, ja mógłbym nosić najmodniejsze fulary, a nasze siostry najbardziej ekstrawaganckie suknie; moglibyśmy wejść do klubu jachtowego, wspierać akcje dobroczynne i w ogóle… rozumiesz.

— Nie rozumiem — odparł Martinez. — Jestem tylko gwoździem, który wystaje.

Roland uśmiechnął się słabo.

— Ale wystajesz podczas wojny, a to jest, jak sądzę, w porządku. Teraz rodzina może szybko piąć się do góry, ponieważ wojna toczy się na dużą skalę i nikt nie zwraca uwagi na takich jak my. A gdy wojna się skończy, znajdziemy się w tutejszych strukturach, i to będzie w porządku, bo dostaniemy się do nich przez nikogo nie zauważeni. — Nachmurzył się. — Oczywiście po wojnie może nastąpić reakcja. Musimy być przygotowani, by ją przetrwać. Dlatego wszelkie możliwe rangi i zaszczyty musisz otrzymać teraz, gdy ciągle cię potrzebują.

Martinez spojrzał na P.J., który adorował Sempronię i przypuszczalnie nie słyszał cichej rozmowy z drugiego końca stołu.

— Sprytnie wymyśliłeś, jak wykorzystać Sempronię — szepnął Roland bratu do ucha. — P.J. tak… idealnie pasuje do tej roli.

P.J. najwyraźniej usłyszał swoje imię, bo spojrzał w ich stronę. Był ubrany z nienagannym smakiem, miał długą, łysiejącą czaszkę i twarz z wyrazem pogodnej pustki.

— Jesteśmy radzi, P.J., że zechciałeś dziś przyjąć nasze zaproszenie — powiedział do niego Roland i wzniósł kieliszek.

P.J. rozbłysnął uśmiechem i również wzniósł kieliszek.

— Dziękuję, Rolandzie! Tak się cieszę, że przyszedłem.

Martinez też podniósł kieliszek. Udawał, że nie widzi miny Sempronii.

Gdy przeprosił gości, wstał od stołu i ruszył do głównych schodów, by dostać się do swojej sypialni, Sempronia chwyciła go za rękę. Odwrócił się do niej z przyjemnością — była jego ulubioną siostrą. Miała jasne włosy i orzechowe, nakrapiane złotem oczy — cechy nietypowe w jego ciemnowłosej i ciemnookiej rodzinie. Była żwawa i towarzyska w przeciwieństwie do sióstr, które nabrały przedwczesnej powagi, co je postarzało.

— Gare, byłam dziś dobra dla P.J.? — spytała. — Byłam grzeczną dziewczynką?

Westchnął.

— O co ci chodzi, Proney? Spojrzała na niego.

— Nie mógłbyś uwolnić mnie jutro od P.J.? Martinez zerknął na niego.

— Litości, właśnie wróciłem z wojny. Nie możesz zatrudnić kogoś innego?

— Nie, nie mogę. — Sempronia nachyliła mu się do ucha i szepnęła: — Ty jeden wiesz o Nikkulu. On też wrócił z wojny i chcę z nim spędzić trochę czasu.

Mimo zmęczenia zdołał posłać jej wściekłe spojrzenie.

— A nie wpadło ci do głowy, że ja mam jakieś spotkanie?

— Ty? — Spojrzała na niego zdziwiona.

Żaden mężczyzna nie jest bohaterem dla swojej siostry, pomyślał Martinez.

— Tracisz szansę, Proney — ostrzegł ją.

— Poza tym P.J. chce z tobą porozmawiać. Podziwia cię.

— Czy aż tak, by poświęcić twoje towarzystwo? Uścisnęła jego ramię.

— Tylko ten raz, Gare. O to tylko proszę.

— Jestem bardzo, bardzo zmęczony — powiedział. I dlatego w końcu Sempronia go pokonała. Kilka minut później, ze swojego pokoju, zadzwonił do P.J. i zostawił wiadomość, że chciałby się z nim jutro zobaczyć w pewnej sprawie.

* * *

— Cieszę się, że zadzwoniłeś — powiedział P.J. radośnie. — Już przedtem miałem nadzieję, że uda nam się porozmawiać. — Zaprosił Martineza na obiad do „Siedmiu Gwiazd”, jednego z trzech najbardziej szykownych jachtklubów w imperium. Gdyby Martinez próbował sam zostać członkiem tego klubu, prawie na pewno by go nie zaakceptowano, P.J. natomiast przyjęto bezdyskusyjnie, choć nigdy nie sterował jachtem. W foyer klubu stała gablota z pamiątkami po kapitanie Ehrlerze Blitshartsie, żeglarzu, którego Martinez i Sula usiłowali uratować — w istocie uratowali, choć Blitsharts już nie żył, gdy Sula zahaczyła swoją szalupę przy jego jachcie „Północnym Zbiegu”. Wśród zdjęć, pucharów i kawałków odzieży leżała obroża słynnego psa Pomarańczy, który zginął razem ze swym panem.

Restauracja klubowa cieszyła się dużą sławą. Żłobkowane onyksowe kolumny podtrzymywały sufit w kolorze granatu nieba o północy, z powycinanymi gwiaździstymi otworami, przez które wpuszczano złote światło. W bocznych łukach wisiały modele znanych jachtów, we wnękach umieszczono błyszczące trofea. Kelnerka — leciwa Lai-own, tak stara, że gubiła pierzaste włosy, gdy szła między stolikami — w widoczny sposób drgnęła, słysząc barbarzyński akcent Martineza.

— Poważnie myślałem o tym, żeby zostać żeglarzem — wyznał Martinez, spoglądając na połyskującą sylwetkę „Elegancji” Khes-roa, która obracała się w sąsiedniej wnęce. — Mam licencję pilota szalupy i dobrze wypadałem w wyścigach floty. Ale jakoś… — wzruszył ramionami — nigdy się nie złożyło.

— Gdybyś kiedykolwiek zmienił zdanie, wciągnąłbym cię na listę członkowską — zaproponował P.J. — Oczywiście, dopiero po wojnie. Teraz nie urządza się wyścigów.

— Oczywiście — odparł Martinez. Wątpił, czy największa choćby odwaga i sława mogą przeważyć minusy pośledniego urodzenia. Skoro nawet nie potrafił zrobić wrażenia na kelnerce…

Spojrzał na P.J.

— A ty w jaki sposób zostałeś członkiem klubu? Nie brałeś przecież udziału w wyścigach?

— Nie, ale wiele lat temu żeglował mój dziadek. Zgłosił mnie do klubu. — P.J. sączył koktajl, potem palcem wskazującym zaczął skrobać cienki wąsik. — I wiesz, okazało się to użyteczne, jeśli się obstawia na wyścigach. Podsłuchując rozmowy w klubie, możesz zdobyć wiele informacji o pilotach: który z nich wypada z gry, który ma szczęśliwą serię, a któremu niedawno podrasowano silniki.

— Dużo udało ci się dzięki temu zarobić?

— Noo… — długa twarz P.J. wydłużyła się jeszcze bardziej — niewiele.

Obaj zamyślili się na temat stanu finansów P.J., jeden z nich ponuro, drugi — niefrasobliwie. Sędziwa kelnerka przyniosła posiłek, który na statku nazywałby się obiadem, a tu uchodził za lunch. Z talerza Martineza unosił się zapach letnich ziół, ale Martinez ich nie znał. Kelnerka odeszła, spowita chmurą włosów.

P.J. zanurzył łyżkę w zupie. Twarz mu się rozpogodziła.

— Chciałbym powiedzieć, że według mnie jesteś bardzo inteligentny — oświadczył.

— To miłe z twojej strony — odparł Martinez, zdziwiony tą deklaracją. Nałożył sobie pasztetu na skórkę chleba.

— Dokonałeś cudów na wojnie, od pierwszego dnia. Od pierwszej godziny.

Martinez wyprostował się nieco, próżność uniosła mu podbródek. Pochwała od nieuka to mimo wszystko pochwała.

— Dziękuję. — Włożył chleb do ust. Tłuszcz z pasztetu rozpływał się na języku.

— Ja też — P.J. westchnął — chciałbym w czymś uczestniczyć. Naprawdę chciałbym przyczynić się do walki z Naksydami. — Spojrzał na Martineza szerokimi brązowymi oczami. — Co powinienem zrobić, jak sądzisz?

— Jesteś za stary na akademię wojskową, więc flota jest wykluczona — stwierdził Martinez, mając nadzieję, że to prawda. Przeraziło go to, że P.J. mógłby dostać się do floty. Prawdopodobnie przydzielono by mu dowództwo statku czy coś podobnego.

— I nie nadaję się do służby cywilnej — rzekł P.J. — Poza tym służba cywilna nie przebiega w zasadzie na linii frontu. Przez chwilę myślałem, żeby zostać donosicielem…

— Czym? — Martinez był oszołomiony.

— Donosicielem. — P.J. pedantycznie wycierał wąsy serwetką. — Legion Prawomyślności zawsze nakłania nas, żeby donosić na zdrajców, wywrotowców i tak dalej, pomyślałem więc, że wejdę do grupy wywrotowej i spróbuję trochę szpiegować.

Martineza oczarował ten koncept: lord Pierre J. Ngeni, tajny agent.

— Czy mówiłeś komuś o tym pomyśle? — spytał, rozsmarowując sos na chlebie.

— Nie, sam to wymyśliłem.

— Tak jak się spodziewałem. — Nabrał pasztetu. — Idea ma wszelkie znamiona niezrównanego umysłu.

P.J. był zadowolony.

— Dziękuję, lordzie Gareth. — Na twarzy P.J. pojawił się grymas. — Napotkałem jednak pewien problem. Nie znam żadnych zdrajców i wszyscy zdrajcy to Naksydzi, a ponieważ nie jestem Naksydem, trudno byłoby mi wejść do ich grupy, prawda? Tak więc plan nie zadziałał.

Martinez cały czas żuł starannie, wreszcie przełknął.

— Przykro mi.

Zapadła chwila milczenia.

— A ty przypadkiem nie znasz jakiejś grupy wywrotowej, do której mógłbym się przyłączyć? — spytał P.J.

Oczywiście nie chodzi ci o rodzinę Martinezów, pomyślał Gareth.

— Niestety, nie — odparł.

— Szkoda. — P.J. był przygnębiony. — Nadal więc muszę szukać sobie przydatnego zajęcia.

Martinez przez cały okres wojny służył na statku i teraz uświadomił sobie, że nie ma pojęcia, co takiego robili w tym czasie cywile, więc spytał o to P.J.

— Zachęcaliśmy do podtrzymywania Praxis i odparcia wywrotowych pogłosek — wyjaśnił P.J. — I ja naprawdę odpieram pogłoski.

Martinez wyjął z talerza pierzasty włos.

— Godne najwyższej pochwały — przyznał.

— Poza tym mówiono nam, by zwiększyć produkcję wojenną oraz chronić cenne zasoby — kontynuował P.J. — ale ja nie mam nic wspólnego z produkcją, nie zarządzam zasobami, więc w tej sferze nic nie mogę zrobić.

Martinez już chciał zachęcić P.J. do nabycia jakichś zasobów, żeby je potem chronić, ale, jak zrozumiał, P.J. nie do tego zmierzał.

— Chcę zrobić więcej — oznajmił P.J. — To… to czasy krytyczne, wymagają… — klasnął w dłonie — działania.

— Mógłbyś sponsorować widowisko charytatywne w Oh-lo-ho lub w „Półcieniu”, a dochody przeznaczać na organizację Pomoc Flocie albo na inny pożyteczny cel.

— Obawiam się… — P.J. był zmieszany — że obecny stan moich finansów nie pozwala na ten rodzaj przedsięwzięć.

Martinez to właśnie podejrzewał.

— Może aukcja dobroczynna? Nakłoń znajomych, żeby przeszukali swoje strychy w szlachetnym celu.

Wydawało się, że P.J. rozważa tę propozycję, ale potrząsnął głową.

— To do niczego, prawda? — Wyraźnie oklapł. — Ja jestem do niczego. Mamy takie porywające czasy, a ja nic nie potrafię zrobić. — Patrzył na Martineza, a jego oczy połyskiwały szczerą rozpaczą. — Rozumiesz, chciałbym pokazać Sempronii, że jestem jej wart. To twoja siostra, więc jest mi szczególnie trudno. Przywykła do tego, że w jej otoczeniu szwendają się bohaterowie i gdy ja się szwendam zamiast ciebie, ona na pewno robi porównania.

Martinez słuchał tego zdziwiony. Wart Sempronii? Co mogło spowodować takie podejście? Czyżby biedny dureń naprawdę zakochał się w mojej siostrze? — myślał Martinez. W kobiecie, która akurat w tej chwili szwenda się — o ile jest to adekwatne określenie — z jednym z bohaterów z Hone-bar.

— Więc może mógłbyś porozmawiać z lordem Pierrem. — Martinez miał na myśli lorda Pierre’a Ngeniego, który zajmował się sprawami klanu Ngenich na Zanshaa, gdy lord Ngeni sprawował funkcję gubernatora Paycahp.

— Po co? — jęknął P.J. — Potrafię jedynie postawić obiad oficerowi floty.

— I spotyka się to z wdzięcznością — odparł z udawaną pogodą Martinez, ale wątpił, czy umiałby coś poradzić na męki duszy P.J. I, prawdę mówiąc, niewiele go to obchodziło. Bardziej martwiło go to, że Ngeni dowiedzą się o związku Shankaracharyi z Sempronią, która przecież nie grzeszyła dyskrecją.

— Wybacz, że cię tym zamęczam — usprawiedliwiał się P.J. — ale miałem nadzieję, że udzielisz mi wskazówek. Albo uruchomisz jakieś znajomości. — Poweselał. — A może mógłbym służyć na twoim następnym statku, jako… wolontariusz czy coś podobnego.

Martinez omal nie podskoczył z przerażenia.

— Obawiam się, że to niemożliwe. Musiałbyś skończyć najpierw którąś z akademii zawodowych.

— Aha. — P.J. pokręcił głową. — W każdym razie dziękuję. — Westchnął. — Jestem wdzięczny, że rozmawiasz ze mną w ten sposób.

— Jest mi tylko przykro, że nie mogę ci pomóc.

Potem, w drodze do domu, mijał sklep z antykami i po chwili wahania wszedł do środka. Najpierw sprawdził, czy mają odpowiedni pierścionek, potem kupił wazon o szerokiej szyi z kremowej, półprzejrzystej porcelany, z delikatnymi reliefami chryzantem. Posłał go Suli do jej mieszkania. „Oto wazon do Twoich kwiatów” — napisał na bileciku.

Potem zaszedł do kwiaciarni i kazał posłać Suli wielki bukiet gladiolusów z bilecikiem: „Oto nieco kwiatów do Twego wazonu”.

Następną godzinę spędził u zręcznego masażysty, Torminela, który wybił i wycisnął z niego bóle i skurcze dwumiesięcznej akceleracji. Wyczerpany, ale z promienną skórą, powrócił do pałacu Shelleyów i poszedł do łóżka.

Obudził go sygnał komunikatora. Martinez otworzył oczy.

— Komunikator: tylko głos. Komunikator: odpowiedź.

— Gdzie jest obraz? — usłyszał głos Suli. — Chciałam ci pokazać twoje kwiaty.

Martinez tarł powieki.

— Nie chcę, żebyś uciekła z krzykiem. — Przetoczył się na łóżku, wyciągnął rękę do stolika nocnego i wycelował w swoją stronę kaptur komunikatora. — Ale jeśli nalegasz… komunikator — rozkazał — wideo i audio.

Na ekranie ożyły kwiaty pomarańczowe, czerwone i żółte, a z nimi roześmiana twarz Suli. Oczy jej się rozszerzyły, gdy zobaczyła łóżko Martineza, potargane włosy i podkoszulek.

— Przypuszczałeś, że na widok tego będę krzyczeć? — spytała sceptycznym tonem.

Ponownie przetarł oko.

— Dotychczas to zawsze tak działało.

— Przynajmniej zobaczyłam, jak wygląda twoje łóżko.

— Ciesz wzrok do woli. — Spojrzał na bladą, złotowłosą postać. — A ja będę cieszyć swój — dodał.

Nawet na małym ekraniku zauważył, jak jej policzki pokrywa rumieniec.

— Widzę, że nadal jesteś na czasie statkowym — zauważyła nieco pośpiesznie.

— Do pewnego stopnia.

Dzień we flocie wynosił dwadzieścia dziewięć godzin, w odróżnieniu od czasu Zanshaa, gdzie doba to 25,43 godziny standardowe. Możliwe, że dwudziestodziewięciogodzinna doba, wprowadzona w całym imperium przez Shaa, odpowiadała dobie na jakiejś planecie, ale dotychczas takiej planety nie odkryto.

Sula spojrzała na wazon.

— Skąd wiedziałeś, że lubię porcelanę Guraware?

— Wrodzony dobry smak, jak przypuszczam. Zobaczyłem to w sklepie i pomyślałem, że wazon powinien należeć do ciebie.

— Gdybyś jeszcze kiedykolwiek poczuł podobny impuls, nie krępuj się. To jeden z najlepszych gatunków porcelany wyprodukowanych na Zanshaa. — Opuszkami palców przebiegła po wypukłościach wazy gestem powolnym i tak zmysłowym, że Martinez poczuł dreszcz w plecach.

— Jutro mają mnie odznaczyć i awansować — powiedział. — O 9:01 czasu Zanshaa, w Dowództwie. Przyjdziesz? Zwróciła się do wideo.

— Oczywiście. Jeśli tylko mnie wpuszczą.

— Wpiszę cię na listę gości. Będę w Sali Ceremonii.

— To piękna sala. — Uśmiechnęła się. — Spodoba ci się.

— Tu w pałacu odbędzie się jutro wieczorem przyjęcie. Przyjdziesz?

— Twoje siostry były tak miłe i już mnie zaprosiły, choć nie wiedziałam, z jakiej okazji to przyjęcie. — Zamyśliła się na sekundę. — Mam nadzieję, że nie posądzisz mnie o zachłanność, ale…

— Chcesz drugi wazon do kompletu.

— No, owszem. — Zaśmiała się. — Chciałam cię zapytać, czy jesteś wolny dziś wieczorem.

— Przepraszam, ale nie. A poza tym… — patrzył w jej zielone oczy — nie odzyskałem jeszcze najlepszej formy.

Wytrzymała jego wzrok, potem spojrzała w bok.

— A jutro wieczorem?

— Ty osądzisz.

W tym momencie otworzyły się z hukiem masywne tekowe drzwi i weszła Sempronia.

— Co ty mu zrobiłeś?! — krzyczała.

Martinez odwrócił się do niej i usiłował odpowiedzieć, choć serce skoczyło mu do gardła.

— Co? Komu?

Policzki Sempronii poczerwieniały ze złości, oczy ciskały wściekłe ognie.

— Nigdy ci tego nie wybaczę! Nigdy!

— Widzę, że teraz będziesz zajęty — dobiegł z displeju ostrożny głos Suli.

Martinez szybko przeniósł wzrok z siostry na Sulę i z powrotem, i akurat zdążył się uchylić, bo Sempronia cisnęła w niego Złotym Globem, który niechybnie rozwaliłby mu głowę.

— Do zobaczenia. — Martinez posłał Suli rozpaczliwe spojrzenie.

— Komunikator: koniec transmisji — powiedziała Sula.

Na ekranie błysnął pomarańczowy znak końca i ekran pociemniał. Martinez już skoczył na nogi, zasłaniał się przed szczotką do włosów, golarką, butelką wody kolońskiej i innymi przedmiotami, które Sempronia znalazła na biurku.

Przechwycił butelkę w powietrzu i skierował ją na miękkie łóżko.

— Powiesz mi, co to znaczy?! — krzyknął oficerskim głosem, mającym zmrozić szeregowca na miejscu.

Sempronia nie wyglądała na zmrożoną, ale przynajmniej przestała ciskać przedmiotami.

— Co zrobiłeś Nikkulowi?! Co mu zrobiłeś, ty draniu?! Wiedział bardzo dokładnie, co mu zrobił. W opinii o Shankaracharyi napisał:

Oficer charakteryzuje się wielką inteligencją połączoną ze znaczną wyobraźnią. Wykazał się umiejętnością rozwiązywania złożonych problemów technicznych i przyda się nadzwyczajnie na stanowisku wymagającym fachowej wiedzy technicznej lub abstrakcyjnego rozumowania i umiejętności naukowych.

Oficer brał udział, jako oficer łączności, w bitwie o Hone-bar. Na podstawie tego, jak wówczas wykonywał swoje obowiązki, wnioskuję, żeby nie zatrudniano go na żadnym stanowisku, na którym skuteczność w działaniach przeciwko wrogom decyduje o życiu załogi.

Shankaracharya zastygł w czasie akcji nie jeden raz, lecz dwukrotnie: podczas początkowego pojawienia się wrogów oraz gdy pierwsza zapora ogniowa wybuchła, rozsiewając w przestrzeni piekielny ogień plazmy. Martinez nie dał mu trzeciej szansy.

Niewykluczone, że Shankaracharya otrząsnąłby się z przerażenia i znakomicie pełnił służbę przez pozostały czas bitwy, w kolejnych etapach swojej kariery zawodowej i przez resztę życia, ale Martinez, odpowiedzialny za życie setek ludzi, nie mógł ryzykować.

W dniach po bitwie rozważał to samo pytanie, jakie postawił sobie w odniesieniu do Kamarullaha: czy czułbym się bezpiecznie w bitwie, wiedząc, że jestem zależny od Shankaracharyi?

Mając taką opinię Martineza, Shankaracharya mógłby dostać przydział do magazynów, do pralni lub do centrum obróbki danych. Spędziłby tam resztę wojny i na tym zakończył karierę.

— Proney, powiedz wreszcie, co się stało?! — krzyczał do niej. Sempronia zacisnęła pięści i wygrażała mu.

— Dla Nikkula wszystko już było przygotowane! Lord Pezzini zorganizował to dla niego, miał miejsce na jednym z nowych krążowników, które budują w Harzapid. On i inni oficerowie mieli wyruszyć za dwanaście dni. Ale dziś po południu kapitan wezwał go i powiedział, że z niego rezygnują i że jego miejsce zajmuje ktoś inny! Nikkul powiedział, że jego kapitan na pewno przeczytał twoją opinię. — Spojrzała na brata wąskimi oczami. — Co takiego tam napisałeś, że zniszczyło to karierę Nikkula?

— A co ci Nikkul powiedział na ten temat? — kontrował Martinez.

— Nic nie mówił! — wściekała się Sempronia. — Powiedział po prostu, że postąpiłeś słusznie. — Dolna warga drżała, oczy wypełniły się łzami. — Był zawstydzony. Odwrócił się i chyba płakał. — W przypływie złości znów wymachiwała bratu pięścią. — Byłeś dla niego bohaterem! Uruchomił wszystkie znajomości, żeby dostać się na twój statek! — Jej głos brzmiał jak lament. — Obiecałeś, że się nim zaopiekujesz. Obiecałeś!

— Nie powinien wykorzystywać znajomości — powiedział łagodnie — nie powinien angażować Pezziniego, żeby przeskoczyć nad głowami bardziej doświadczonych oficerów. Był za młody i nieprzygotowany.

— Mówiłeś, że mu pomożesz — kwiliła boleśnie. — Powinieneś mu pomóc.

Zrobiła krok w stronę brata, ale kolana ją zawiodły i powoli opadła na łóżko. Odwróciła głowę, jasne włosy zakryły twarz. Szlochała, drżąc. Martinez miał suche usta. Chciał dotknąć jej ramienia, ale odepchnęła jego rękę.

— Idź sobie. Nienawidzę cię.

— To mój pokój. Jeśli ktoś z niego wyjdzie, to ty.

— Och, zamknij się.

Zapadła krótka cisza. Martinez jednak doszedł do wniosku, że się nie zamknie.

— Shankaracharya to zdolny człowiek, ale nie jest oficerem. Może osiągnąć sukces w innych dziedzinach, ale nie w tej, którą wybrał. Pomóż mu wybrać inną dziedzinę. — Bezradnie rozłożył ręce. — Teraz ty musisz mu pomóc. Ja już nie mogę.

Sempronia wstała i pobiegła do drzwi, rzucając mu przez ramię ostatnie wściekłe spojrzenie.

— Ty draniu! Jesteś do niczego! — I ciężkie drzwi zatrzasnęły się za nią.

Martinez stał przez chwilę w dudniącej ciszy, potem westchnął i spojrzał na łóżko. Doszedł do wniosku, że już teraz nie zaśnie, włożył więc koszulę, spodnie i cywilną marynarkę oraz buty z krótkimi cholewkami, wypolerowane rano przez Alikhana. Z wojskowym drylem uporządkował przedmioty, którymi ciskała Sempronia, i zszedł na parter.

W salonie i w bawialni nikogo nie było. Przypuszczalnie wszyscy zebrali się w pokoju z tyłu domu i omawiali dąsy Sempronii.

W salonie nalał sobie do kryształowej szklaneczki laredańskiej whisky. Popijał alkohol, zaglądając do pokojów. Zobaczył Rolanda przed jego gabinetem — brat przesuwał duży mebel przez hol do magazynu.

Martinez spojrzał na specjalną kanapę, na której mogło się wygodnie pomieścić dwoje ludzi, ale która bardziej nadawała się dla wypoczywającego czteronogiego ciała wielkości bardzo dużego psa.

— Odwiedzili cię Naksydzi? — spytał Martinez zdziwiony. Roland spojrzał na niego.

— Tak. Pomóż mi, dobrze?

Martinez postawił drinka na starym, porysowanym parkiecie i pomógł Rolandowi przenieść kanapę do magazynu w końcu korytarza — dołączyła do innych mebli, dostosowanych do szczególnej budowy ciała rozmaitych istot, żyjących w Praxis. Potem wynieśli drugą kanapę z gabinetu, wreszcie ponownie wstawili meble o rozmiarach bardziej odpowiednich dla ludzi, usunięte poprzednio z gabinetu brata dla wygody gości.

— Mógłbym to zlecić służącym, ale byłyby plotki — powiedział Roland.

Martinez wziął swojego drinka i wrócił do gabinetu Rolanda. Zauważył prywatne wejście, prowadzące do dyskretnej alejki przy murze pałacu — tędy przychodzili reprezentanci najbardziej podejrzanego gatunku imperium, gdy składali poufne wizyty.

— Dlaczego przyjmujesz Naksydów? Roland popatrzył na niego z rozbawieniem.

— Nie konspiruję przeciw porządkowi publicznemu, w razie gdybyś to podejrzewał. To bardzo szacowni Naksydzi. Tym Naksydom konspiratorzy nie zdradzili swoich planów. Oni byli tak samo jak my zaskoczeni wybuchem rebelii.

Martinez sączył alkohol, rozmyślając.

— I czy z tego powodu nie są przypadkiem mniej godni zaufania?

— Ja im nie ufam. Ja im pomagam w interesach. — Roland, widząc drinka Martineza, podszedł do oszklonej serwantki za biurkiem, otworzył ją kluczem i nalał sobie whisky. — Dolać ci?

— Poproszę.

Kryształowa karafka dźwięcznie stuknęła o kryształową szklaneczkę.

— Po wybuchu rebelii Naksydzi do tego stopnia zniknęli z pola widzenia, że zaczęli cierpieć i oni, i ich klienci. Wszystkie kontrakty wojskowe i zaopatrzeniowe dla floty przechodzą im koło nosa — oni tak to widzą.

— Jasne — odparł Martinez.

Whisky zalała mu język torfiastym smakiem. Roland odstawił karafkę do serwantki i zamknął drzwiczki na klucz.

— Naksydzi w rodzaju moich gości, lorda Ummira czy lady konwokat Khaa, są przygotowani do życia w atmosferze podejrzeń do końca wojny — powiedział. — Rozumieją, że to nieuniknione. Oni i ich rodziny mają środki, by przetrwać zły okres. Ale zajmują takie pozycje, że trudno im robić interesy w imieniu swoich klientów, a nie wszyscy ich klienci są Naksydami.

Martinez powoli skinął głową.

— Aha, rozumiem. Roland uśmiechnął się.

— Dajemy klientom Naksydów część dobrych rzeczy… i tak by to dostali, gdyby ich patroni nie mieli niefortunnych związków rasowych.

— A w zamian?

— Obrócimy to na własną korzyść, ale głównie po wojnie. Chcę zaskarbić sobie wdzięczność Naksydów.

Martinez poczuł złość.

— A dlaczego mamy chcieć, by Naksydzi byli nam wdzięczni?

— Ponieważ po naszym zwycięstwie pozwoli im się na odzyskanie części władzy i ta władza zostanie dobrze spożytkowana. A poza tym… — Stuknął się z Martinezem szklaneczkami. Gdy kryształowy dźwięk przebrzmiał, Roland powiedział: — Jeśli przegramy wojnę, ich wdzięczność może uchronić cię przed egzekucją. A także nas wszystkich.

Rozbrojona złość Martineza kołatała się w próżni. Wyszedł za bratem z jego gabinetu do salonu, gdzie Vipsania przygotowywała koktajle.

Gościem wieczoru był lord Pierre Ngeni, który przybył o umówionej godzinie. Było mu bardzo do twarzy w mundurze barwy wina — mundurze lorda konwokata. Młody, miał kulistą głowę i mocną szczękę. Z powodu nieobecności swego ojca to on reprezentował interesy klanu Martinezów w stolicy.

Jeśli chodzi o sposób bycia, lord Pierre stanowił przeciwieństwo swego kuzyna P.J. Był rzeczowy i nieco szorstki.

— Rozmawiałem z różnymi ludźmi, żeby załatwić panu nominację — zwrócił się do Martineza. — Przygotowałem grunt. Jutrzejszy komunikat da impet. A jeśli będzie to konieczne… — patrzył zakłopotany — mogę wnieść sprawę pod obrady Konwokacji. Zarząd, który najbardziej zasłużonemu kapitanowi floty odmawia znaczącego stanowiska, powinien poddać swe decyzje pod dyskusję.

Ale ty nie chciałbyś być tym, który wystawia głowę i podnosi tę sprawę, pomyślał Martinez.

— Przy odrobinie szczęścia nie dojdzie do tego — stwierdził Roland. — Jeden z członków Zarządu — zwrócił się do brata — bardzo sprzyja naszej sprawie. Jutrzejsze obwieszczenie przyda jego wnioskom dodatkowej wagi.

Lord Pierre i Roland nie mieli nic więcej do powiedzenia na temat sytuacji Martineza. Wiele natomiast mówili o innych sprawach — okazało się, że w toku są liczne projekty, kontrakty mają być przyznane, dzierżawy udzielone, należy dotrzymać jakichś terminów. Vipsania i Walpurga, które przyszły w momencie, gdy Roland i lord Pierre zaczynali omawiać szczegóły, sprawiały wrażenie osób równie biegłych w temacie jak Roland. Martineza bardzo to zdumiało.

Ciekawe, czy lord Pierre wie o lady Khaa i lordzie Ummirze, zastanawiał się.

Nawet gdyby wiedział, pomyślał Martinez ponuro, prawdopodobnie nie byłby oburzony, tylko domagał się swojej doli.

Tak to chyba działało.

SZEŚĆ

W pałacu Shelleyów, pośród tłumu gości, podeszła do Martineza i pogratulowała mu. Zobaczyła, jak rozszerzają się jego oczy.

— Nigdy nie widziałem cię po cywilnemu — powiedział, biorąc ją za rękę.

W jej żyłach stukotał niepokój i dlatego uśmiech zdradzał napięcie.

— Spodziewałam się, że zrobię ci niespodziankę.

— Mam nadzieję, że to nie ostatnia niespodzianka dzisiejszego wieczoru. — Wziął ją za rękę i zaprowadził do bufetu.

Przez wiele lat Sula nosiła mundur, ponieważ na inne ubranie nie mogła sobie pozwolić. Kobiety z klasy parów, wychowane od kołyski w posłuszeństwie dla zasad piękna, mody, etykiety, zmieniały garderobę co sezon, by pozostać w zgodzie z jasnymi, choć niepisanymi kanonami. Dochody Suli nie wystarczyłyby na to, a poza tym taki styl bycia wydawał jej się zniechęcający: istniało niebezpieczeństwo nieustannego popełnienia błędów. Na szczęście mundur był dla oficera floty zawsze stosowny.

Kiedyś żyła w wirze mody. Miała kochanka — linkboja, takie typy nazywa się w melodramatach „królami zbrodni”, choć oczywiście pomniejszego kalibru. Lubił dawać jej ekstrawaganckie, drogie stroje. Co kilka dni coś jej kupował, a szafy puchły. Sporo rzeczy oddawała znajomym, by zrobić miejsce na nowe ubrania. W tamtym czasie poznała pewną osobę — nie chciała teraz o niej myśleć — która lubiła ją ubierać. Pozbyła się prawie wszystkich swoich strojów, gdy stała się lady Sulą, i opuściła Spannan, by studiować w akademii, i odtąd nosiła tylko przepisowe mundury floty.

Zresztą szałowe ciuchy ze Spannan nie przydałyby się na Zanshaa. Tu ubierano się wytworniej, bardziej dostatnio i w innym stylu.

Na ten wieczór Sula kupiła czarną suknię z rodzaju ponadczasowych. Miała nadzieję, że rzeczywiście tak jest, bo gdy dobrała sobie buty i odpowiedni żakiet, stwierdziła zgorszona, że wydała nieco ponad pięć procent całej swojej fortuny i miała przynajmniej nadzieję, że czarna sukienka wystarczy na wiele lat.

Zdecydowanie nie konkurowała z tym, co widziała wokół siebie, z papuzimi kolorami, koronkami, falbanami i brokatem. Moda przechodziła fazę bogatej zdobności; może to opór wobec siermiężnych standardów wojny. Nawet Torminele, pokryci bujnym futrem i skąpo ubrani z obawy przed udarem cieplnym, włożyli kamizelki i szorty, gęsto wyszywane koralikami i klejnotami.

Była przekonana, że nie pasuje do reszty towarzystwa, jednakże otrzymała kilka komplementów od osób, które nie miały interesu, by się jej przypodobać.

A już spojrzenie, jakim obdarzył ją Martinez, gdy ujrzał ją po raz pierwszy, było wręcz bezcenne.

— Czy te korale są z porcelany? — Martinez sunął wzrokiem po szyi Suli.

Pochyliła głowę, by mógł się lepiej przyjrzeć.

— Dmuchane szkło. — Każdy koralik, o wirujących, nakładanych warstwami żywych barwach, był indywidualnym dziełem sztuki, niedrogim w porównaniu z resztą kreacji.

— Bardzo ładne. — Ledwo dostrzegalnie poruszył nozdrzami. — Czy Zmierzch na Sandamie również stanowi część dzisiejszej toalety?

— Owszem.

Uśmiechnął się uszczęśliwiony.

— Tak się cieszę, lady Sula, że zaszczyciła pani moje przyjęcie. Podziękowała oficjalnym skinieniem głowy. Czuła napięcie, trzepoczące w piersi jak ptak w klatce.

— Tak się cieszę, że tu jestem — odparła.

Na czas przyjęcia rozsunięto drzwi — dwa salony, bawialnia i oficjalny pokój jadalny utworzyły długą salę recepcyjną. Martinez zaprowadził Sulę do bufetu i zaproponował, że nałoży jej na talerz coś do jedzenia. Była zbyt zdenerwowana i nie miała apetytu, ale zdołała przełknąć dwa małe ciasteczka w kształcie kokardek.

Nie popsuj tego spotkania, napominała się. Pamiętaj, że temu naprawdę się podobasz. Pamiętaj, że dał ci drugą szansę, choć zniszczyłaś poprzednią.

Przyniósł butelkę gazowanej wody mineralnej.

— Przygotowałem zapasy wody specjalnie dla ciebie. — Nalał wody z fioletowej butelki.

— O wszystkim pomyślałeś.

— Tak. Pomyślałem. — Uśmiechnął się, zadowolony z siebie.

Miał na sobie zieloną bluzę munduru. Pod szyją przypiął medal Złotego Globu — okrągły dysk słoneczny na złoto-czarnej wstążce — który nosił zamiast ciężkiego oryginału. Na piersi skrzyły się dwa odznaczenia: Medal Zasługi Pierwszej Klasy za akcję ratunkową Blitshartsa i Medal Obłoków z Diamentami za Bitwę o Hone-bar.

Dziś rano Sula widziała, jak lord Chen przypina Martinezowi Medal Obłoków. Nieobecny był lord Tork, przewodniczący Zarządu Floty, ten sam, który wręczał medal Suli. Brakowało również wszystkich innych członków Zarządu. Sula przypuszczała, że są na nadzwyczajnym zebraniu w sprawie członka Zarządu lady San-torath — aresztowano ją poprzedniej nocy pod zarzutem konspiracji, która miała na celu wstrzymanie informacji o ruchach wroga w Hone-bar. Przed sędzią Sądu Najwyższego odbył się o północy proces zakończony wyrokiem skazującym: lady San-torath miała umrzeć dokładnie o tej samej porze, gdy dekorowano Martineza.

Umrzeć w mękach. Sula pamiętała, z jaką satysfakcją wymawiał to lord Iwan Snow dwa dni temu. Już wtedy znał los San-torath: kruche, puste kości ramion i nóg połamane stalowymi prętami, potem odcięte specjalnymi hydraulicznymi nożycami; żyjący ciągle korpus zrzucony z akropolu, z miejsca w pobliżu dużej granitowej kopuły Wielkiego Azylu. Nowe prawa przewidywały zrzucenie zdrajcy z wysokości, co miało naśladować zepchnięcie Naksydów z tarasu konwokacji, gdy ogłosili rebelię. Na tarasie nie wykonywano już egzekucji — lordowie konwokaci mogliby stracić apetyt, a Shaa, którzy kiedyś mieszkali w Wielkim Azylu, nie mieli w tej sprawie nic do powiedzenia, bo nie żyli.

Dziś rano przekazano również triumfalną informację o pojmaniu konspiratorów w Hone-bar. Tamtych zepchnięto ze znacznie większej wysokości: wpakowano ich w skafandry próżniowe i z dużą siłą wyrzucono z pierścienia akceleracyjnego Hone-bar; zapas powietrza starannie obliczono, tak że zdrajcy mieli spłonąć żywcem w atmosferze, zanim się uduszą. Obrazy wideo dopiero po ponad trzech dniach dotrą do Zanshaa, wtedy nada się je wielokrotnie w wiadomościach i na specjalnym kanale, transmitującym egzekucje.

Bardzo pomysłowe, zauważyła w duchu Sula. Gdyby tyle pomysłowości wykazywano w działaniach wojennych, a nie tylko podczas tortur.

Sula stała z rodziną Martineza na galerii nad Salą Ceremonii i klaskała, gdy lord Chen wziął Martineza za rękę i cicho wypowiedział starannie dobrane słowa, a równocześnie dwóch adiutantów przypinało Martinezowi nowe kapitańskie epolety. Potem Dalkeith, pierwszy oficer ze statku Martineza, otrzymała Medal Zasługi Drugiej Klasy i awans o jeden szczebel do porucznika-kapitana. Inni oficerowie też otrzymali wyrazy uznania i awanse.

Na uroczystości pojawiło się sporo załogantów „Korony”. Był drobny młodziutki blondynek — porucznik — kilku kadetów oraz paru starszych podoficerów — ci mieli sumiaste wąsy. Sula zauważyła brak porucznika kapitana Kamarullaha — tego, który odebrał Martinezowi dowództwo eskadry — nie przyznano mu żadnych odznaczeń. Najbardziej zastanawiała nieobecność lady Sempronii Martinez.

Gdy oficerom dawano awanse, a konspiratorzy umierali w mękach, równocześnie na statku flagowym, orbitującym wokół słońca Zanshaa, oficjalny zwycięzca z Hone-bar, Do-faq, dostawał odznaczenie i awans o dwa szczeble na starszego dowódcę eskadry. Część jego oficerów również wyróżniono. Cały ten cyrk — procesy, kary śmierci, błyszczące medale — miał staranną oprawę: rządowi zależało na tym, by wydarzenie przyniosło władzy jak największe zyski. Wideo z uroczystości Do-faqa miało nadejść za pięć godzin świetlnych, wideo z egzekucji na Hone-bar — za trzy dni, więc honorowanie szlachetnych i degradacja podłych zajmie uwagę opinii publicznej przez pewien czas. Sula poprawiła na piersi Martineza błyszczące odznaczenie.

— Dobrze na tobie wygląda — powiedziała.

— Prawda? — zadowolony, chciał potwierdzenia. Ujął jej dłoń. — Masz zimne ręce.

— Tak. Jestem… — zaczerpnęła tchu — bardzo zdenerwowana. Zrobił zatroskaną minę, wziął Sulę za rękę i poszli w stronę holu.

— Zabiorę cię tam, gdzie znajdziemy trochę prywatności. — Spojrzał na nią. — Chyba że to jeszcze bardziej cię zdenerwuje, zamiast uspokoić.

— Zgadzam się… cokolwiek zaproponujesz.

Postanowiła zdać się na jego doświadczenie. Gdy szli, Martinez miał władczą minę i nikt do nich nie próbował podejść. Sula zobaczyła go teraz takim, jaki był na „Koronie”: kategoryczny, zasadniczy, surowy. Wyprowadził ją z sali, potem korytarzem poszli do bawialni i dalej do małego pokoju, skromnie umeblowanego.

— To gabinet Rolanda — powiedział. Kostkami palców przejechał po orzechowym biurku ze złotą inkrustacją i dyskretną wstawką, skąd był dostęp do rozmaitych systemów cybernetycznych pałacu. Usiadł na brzegu biurka, wziął od Suli szklankę z wodą mineralną, odstawił na stół i przyciągnął dziewczynę do siebie. Na nagich ramionach i twarzy czuła ciepło jego ciała.

— Czy na twoje zdenerwowanie pomoże pocałunek? — spytał. Zaśmiała się nerwowo, przelotnie.

— Nie zaszkodzi — odparła.

Przyciągnął ją jeszcze bliżej i dotknął ustami jej ust. Czuła, że są elastyczne i niezbyt natarczywe — obie te cechy bardzo ceniła. Terkoczące nerwy zaczynały się odprężać.

Martinez cofnął się nieco.

— Zaczynam rozumieć, co szczególnego jest w zmierzchu na Sandamie.

Znów nerwowo się zaśmiała. Jego brązowe oczy pod mocno zarysowanymi brwiami, częściowo przesłonięte, podziwiały ją, choć bez bezczelności, jaką widziała u innych mężczyzn. Miły trik, pomyślała.

— Jesteś taka piękna. — Czuła jego ciepły oddech na policzku. — A ja jestem największym szczęściarzem w całym imperium… zresztą kiedyś mi na to zwróciłaś uwagę.

Sula okryła się rumieńcem. Spojrzała na podłogę.

— Nigdy nie wiem co w takich chwilach odpowiedzieć.

— Mogłabyś wymyślić jakąś pochwałę mojego wyglądu — odparł Martinez — ale jeśli taka nieszczerość jest ponad twoje siły, możesz tylko podziękować i zarumienić się tak ślicznie, jak teraz.

— Dziękuję — rzekła cicho.

Objął ją i znów pocałował. Miała rozpaloną skórę. W nagłym impulsie ujęła w dłonie jego głowę i oddała mu pocałunek; mile zaskoczony, odpowiedział. Ogień trawił jej żyły. Martinez odetchnął po pocałunku i oparł głowę na jej karku. Poczuła na plecach drżenie, gdy dotykał ustami zagłębienia pod szyją, tuż nad tętnicą, która pulsowała krwią. Przeczesała dłońmi jego faliste, brązowe włosy.

Znów westchnął, odsunął się i spojrzał na nią.

— W tym pokoju są dyskretne drzwi — mówił pośpiesznie, gorączkowo. — Wyjdźmy z tego przyjęcia. Nie musimy iść do tego twojego słynnego łóżka, jeśli ci niezręcznie, ale chodźmy gdzieś, żeby być razem. Gdzie tylko chcesz.

Patrzyła na niego zdziwiona.

— Nie mogę cię wyciągać z twojego przyjęcia. Jesteś tu gościem honorowym.

— To moje przyjęcie i mogę je opuścić w każdej chwili. — Znów zaczął całować jej szyję. Zadrżała i długo trzymała go tuż przy sobie. Potem zdecydowanie odepchnęła go dłonią.

— Nie, nie bądź nieuprzejmy dla swoich gości.

— To nie są moi goście! — zaprotestował. — To goście Rolanda! I Walpurgi, i Vipsanii! Prawie nikogo nie znam.

— Zostań z nimi parę godzin, ze zwykłej uprzejmości. A potem — ujęła palcami odznakę Złotego Globu i przyciągnęła Martineza do siebie — chcę twojej stuprocentowej uwagi przez resztę wieczoru.

— Będziesz miała — odparł. — Jestem w najlepszej formie i chcę cię o tym przekonać.

— Za jakieś dwie godziny… (gdy już oszaleję z niecierpliwości, pomyślała)… podziękuję ci uprzejmie za miło spędzony czas i wyjdę. Potem oczekuję, że w ciągu godziny pojawisz się w moim mieszkaniu.

Spojrzał wzrokiem pełnym nadziei.

— A jeśli dotrę tam przed tobą…

— Nie — ucięła. — Przynajmniej raz zastosuj się do planu operacyjnego bez improwizowania.

— Ale… — Wtem zadzwonił jego komunikator mankietowy. — Do diabła! — zaklął, gdy Sula puściła medal i cofnęła się poza zasięg guzikowej kamery.

Z displeju odezwał się Roland.

— Gdzie jesteś? Chcę wygłosić ważne oświadczenie. Martinez westchnął.

— Zaraz tam przyjdę.

Był tak zirytowany, że to aż rozbawiło Sulę. Gdy wyłączył komunikator, podeszła do niego i mocno go pocałowała. Jego ramiona uniosły się, by ją objąć, ale Sula się cofnęła i zaczęła poprawiać ubranie, chcąc wyjść do ludzi bez skrępowania. Martinez starł z twarzy chusteczką ślad szminki.

— Cieszę się, że przynajmniej zaradziłem coś na to twoje zdenerwowanie. Widzę, że jest pod kontrolą. Chwilowo, pomyślała.

— Dziękuję — odparła. — Bardzo dobrze to… załatwiłeś. Spojrzał na nią. Sula podniosła swoją szklankę, a Martinez wziął ją za rękę i poprowadził do sali. Gdy tylko tam weszli, goście się rozstąpili i wtedy Sula zobaczyła osobę, przez którą cała odzyskana pewność siebie wysypała się z niej jak trociny z rozerwanej szmacianej lalki.

Sula nie znała jej imienia, ale rozpoznała lśniące kasztanowate włosy i zachwycającą figurę w kształcie klepsydry. Kobieta rozwiązała problem, co na siebie włożyć na przyjęcie wysoko urodzonych parów: w zasadzie nic, tylko błyszczącą, mieniącą się, obcisłą powłokę, która krępowała ją w pewnych rejonach ciała, a w innych pozwalała rozkwitnąć. Kobieta była wyższa od Suli, miała płowe ramiona i olśniewająco biały uśmiech.

Sula widziała ją kiedyś z Martinezem w Teatrze Imperial, wkrótce po tamtym burzliwym rozstaniu. Pamiętała szarpiące uczucia zazdrości i zawiści, jakie czuła, widząc kobietę o wdziękach tak obfitych. O Martinezie mówiono, że ma powodzenie u kobiet, i Sula wyobrażała sobie, że na pewno u tej kobiety również.

Kadeci na dyżurze w Dowództwie, z którymi Sula kiedyś służyła, z lekceważeniem mówili o podbojach Martineza. Uważali, że jego zdobycze pochodzą wyłącznie z warstw niższych. Z jakiej warstwy pochodziła ta ciemnowłosa piękność? Na pewno nie z niższej, a najprawdopodobniej z zupełnie innego świata.

Martinez uśmiechnął się układnie.

— Chorąży Amando Taen, miło mi przedstawić porucznik lady Sulę.

— Ach, pani jest słynna. — Oczy chorążej Taen rozszerzyły się. — Widziałam panią w wideo. Jest pani wspaniała!

Sula czuła, jak ciarki biegną jej po skórze, jakby w odpowiedzi na feromony, które — jak się wydawało — płynęły od Amandy falami niczym ciepły przypływ, omywający bujne tropikalne wybrzeże.

— Gdzie pani stacjonowała? — spytała Sula.

— Na pierścieniu Zanshaa — odparła Amanda Taen. — Dowodziłam kutrem, który naprawiał i konserwował satelity.

— Dowodziłaś? — spytał Martinez. — Dostałaś awans?

— Jestem chorążym pierwszej klasy. — Uśmiechnęła się promiennie.

— Gratulacje — zdołała powiedzieć Sula mimo zaciśniętej przepony.

— To ja powinnam pani gratulować! — powiedziała donośnie Amanda Taen. — Wam obojgu. Ja tylko zdałam egzamin, ale wy… jesteście znakomici! Dokonaliście wielkich rzeczy!

Rozległ się gong i Sula podziękowała losowi, że nie musi kontynuować tej rozmowy z żywym, oddychającym wcieleniem męskich gonadalnych fantazji. Wszyscy zwrócili się w stronę Rolanda, który stał z drewnianym młotkiem w dłoni. Ponownie uderzył w duży antyczny gong, zadowolony z efektu, po czym odwiesił młotek na rzemyku i z uśmiechem zwrócił się do gości.

— Wiem, że zebraliśmy się tu na cześć mego brata Garetha… — spojrzał na Martineza — i jego błyskotliwych działań przeciwko naksydzkim rebeliantom. Chciałbym jednak na chwilę zgasić reflektor skierowany na brata, by ogłosić ważną dla rodziny wiadomość.

Wskazał Vipsanię, która stała obok uśmiechniętego mężczyzny, ona w ozdobionej paciorkami sukni, on w ciemnoczerwonym płaszczu konwokata.

— Chciałbym zapowiedzieć małżeństwo lady Vipsanii z lordem konwokatem Odą Yoshitoshim.

Yoshitoshi był mężczyzną o szerokich ramionach i lśniących włosach, ze spektakularnie bielejącymi skroniami. Uśmiechnął się, ujmując dłoń Vipsanii. Zerwały się brawa.

Sula czuła, że Martinez przyjmuje to z zaskoczeniem.

— Nie wiedziałeś, że coś takiego się święci? — spytała.

— Ani trochę. Nie wiem nawet dokładnie, kto to taki — przyznał.

Sula też nie wiedziała. Słyszała o starszym kapitanie lordzie Simonie Yoshitoshim, który zginął przy Magarii, dowodząc „Objawieniem Praxis”, jednym z wielkich pancerników klasy Praxis. To była cała jej wiedza na temat klanu Yoshitoshich.

Martinez być może był zaskoczony przyszłym szwagrem, lecz gdy brawa ucichły, podniósł kieliszek i wiwatował na cześć młodej pary. Sula sączyła wodę mineralną. Inni również wznosili toasty, potem śpieszono z życzeniami.

Gdy tłum wokół Vipsaniii i Yoshitoshiego się rozstąpił, Sula zobaczyła, że Martinez znalazł się po przeciwnej stronie sali, a do jego boku klei się obfita Amanda Taen. Rozmawiali, okazując sobie wyraźną bliskość.

Przygnębiona, przeszła w róg pomieszczenia i wdała się w pogawędkę z P.J. Ngenim; oparty o brązowy posąg wojowniczki w zbroi, też wyglądał na nieszczęśliwego.

— Gdzie jest Sempronia? — spytała. — Nie widziałam jej tu dzisiaj.

P.J. patrzył w swoją whisky, obserwując pływające kostki lodu.

— Źle się czuła przez ostatnie dwa dni i nie wychodzi ze swojego pokoju. Nie pozwolono mi nawet odwiedzić chorej.

— Czyli to coś poważnego. P.J. miał zbolały wzrok.

— Właśnie. — Wbił spojrzenie w szklankę. Jego twarz była ponurym odbiciem tego, co czuło złamane serce Suli. — Muszę przyznać, że narzeczeństwo z Sempronią nie wygląda tak, jak się spodziewałem. Myślałem, że ona, taka wesoła, zechce bywać w mieście, że weekendy będziemy spędzać na wsi, że będziemy się pojawiać w klubach. Ale widuję ją bardzo rzadko i wtedy są zawsze takie tłumy, że trudno mi znaleźć się z nią sam na sam.

Sula spojrzała na Martineza z Amandą Taen uwieszoną na jego ramieniu.

— Wiem co masz na myśli — powiedziała.

To ja nalegałam, by powrócić na przyjęcie, pomyślała. Nie skorzystałam z okazji i mam teraz za swoje. P.J. zmierzył ją smętnym wzrokiem.

— Pozwalam sobie zauważyć, że świetnie wyglądasz.

— Dziękuję. — Spojrzała w stronę bufetu i otwartego barku. — Mam zamiar upić się do nieprzytomności.

— Wspaniały pomysł — stwierdził P.J. — Powinnaś. Masz do tego prawo.

P.J. był już całkiem pijany i gdyby dziewczę z brązu go nie podtrzymywało, runąłby jak długi na marmurową posadzkę.

— Moja droga, zasłużyłaś sobie na prawo zrobienia tego, co chcesz. Wszystkiego. W przeciwieństwie do mnie… nie zasługuję na nic. Nie zabiłem żadnego Naksyda, nie udało mi się zostać szpiegiem, nawet nie zorganizowałem aukcji dobroczynnej.

Sula musiałaby się upić, żeby śledzić jego gonitwę myśli.

— Nie jest za późno — zachęcała go.

— Wierzę, że nie, wierzę, że nie — zaprzeczał żarliwie. — Tak pragnę zostać kimś wartościowym!

Rozwijał ten temat w rozwlekłym monologu, mówił, jak chciałby wziąć udział w wojnie. Przesadnie wychwalał Sulę. Wychwalał Sempronię, Martineza. Opowiadał, jak jest nieszczęśliwy.

— Potrafię tylko fundować obiady! — Łkał. — A naprawdę chcę być donosicielem!

Sula nie była w stanie podążać za zawiłym wywodem nieszczęsnego P.J. Od czasu do czasu wtrącała krótką uwagę, sama pogrążając się w desperacji. Jakoś przetrwała następne dwie godziny. Usiłowała nie patrzeć w stronę Martineza, który nalał Amandzie Taen drinka, przedstawiał ją innym gościom, śmiał się z czegoś, co powiedziała mu do ucha. W końcu Sula pozbierała resztki godności, podziękowała Rolandowi i jego siostrom, i z sercem w gardle podeszła do Martineza, by mu powiedzieć, że wychodzi.

— Było mi bardzo miło panią poznać. — Oczy Amandy Taen błyszczały. — Mam nadzieję, że się jeszcze spotkamy!

Nie przyjdzie, myślała Sula, skręcając w ulicę prowadzącą do jej domu. Dlaczego miałby przyjść? Jestem wybuchowa, trudna i nieobliczalna… nie jestem nawet tą osobą, za którą się podaję… a chorąży Taen jest… taka na swoim miejscu. Taka dostępna.

Mimo to, gdy weszła do mieszkania, zapaliła pachnące świece, które wcześniej przygotowała. Poprawiła włosy, odświeżyła makijaż, ale robiła to z poczuciem nierzeczywistości, jakby te rytuały nie były z niczym związane.

Ależ jestem żałosna! — myślała, spacerując po cichym, wonnym pokoju. Światła świec trzepotały na ścianach jak nerwowe motyle.

Nie przyjdzie, myślała. Napięte nerwy niemal śpiewały.

I wtedy przez komunikator otrzymała od portiera Daimonga wiadomość, że przyszedł z wizytą kapitan Martinez.

Po chwili stał w drzwiach. Kołnierzyk munduru miał rozpięty, wstążka Złotego Globu wystawała z kieszonki, gdzie niedbale tkwił order.

Sula zastanawiała się przez chwilę, czy zdoła wydusić z siebie choćby słowo.

— Dość szybko dotarłeś — powiedziała na próbę.

— Czekałem trzy minuty. Tylko tyle mogłem wytrzymać. — Wszedł do pokoju i pokazał to, co chował za plecami: wazon Guraware, z potarganym bukietem żonkili.

— Mówiłaś, że chcesz mieć drugi do kompletu. Musiałem zamówić w sklepie w Tuli. Kwiaty buchnąłem z przyjęcia.

Sula objęła Martineza, przywarła policzkiem do jego ramienia. Spowił ją ciepły zapach i cały niepokój ulotnił się w długim westchnieniu.

— Trzy minuty to za długo — stwierdziła. — Już sobie wyobrażałam, że jesteś z panną Taen.

Wolną ręką głaskał ją po plecach.

— Amanda to wesoła osoba, ale cały czas myślałem o tobie. Gdy jestem z jakąś kobietą, zawsze widzę ciebie. — Zaśmiał się smętnie. — Cieszę się, że mojej mamy nie ma na tej planecie.

Stłumiła śmiech. Martinez pocałował ją w kark. Palcami głaskał delikatne meszek na plecach. Drżała.

— Mogę wejść? Ten dywan w holu rozprasza.

— Poczekaj, aż zobaczysz łóżko. — Wciągnęła go do środka.

W mroku przedpokoju odstawił wazon na pierwszej napotkanej poziomej powierzchni. Sula, głodna jego smaku, rozpinała po kolei guziki bluzy, lizała jego szyję. Dużymi, ciepłymi dłońmi objął łopatki Suli. Pochylił się do jej ust, całował mocno. Przypomniała sobie, jak ostatni raz była z mężczyzną. Może dosłownie nie był to wtedy gwałt, ale jednak akt brutalny: Kulas uderzył ją w twarz, pięścią trafił w splot słoneczny, potem pośpiesznie załatwił sprawę w łóżku i wcisnął do ręki pieniądze.

— Co się stało? — spytał Martinez. Wyczuł u niej napięcie. W migoczącym mroku patrzył szerokimi oczami.

— Nic — odparła szybko. — Złe wspomnienia.

— Nie będziemy się śpieszyć. — Ręką wodził po jej ramionach. — Nie chcę, żeby dręczyły cię złe wspomnienia, gdy jesteś ze mną. Nie chcę, żebyś uciekła.

Ujęła jego dłoń i podniosła ją do ust.

— Wykazałeś już dużo cierpliwości. To ja byłam nie w porządku.

— Ja… — Chciał zaprotestować, ale uciszyła go, kładąc mu palec na ustach. Wzięła go za rękę i pociągnęła do sypialni. Zobaczył łoże: ciemne drewniane wsporniki z rzeźbami karykaturalnie uproszczonych, tańczących postaci o idealnie okrągłych, rozchylonych ustach i nastroszonych włosach. Cztery wygięte sylwetki — dwie z piersiami jak balony, dwie ze wzniesionymi fallusami — podtrzymywały baldachim z plecionej trawy.

— Mieszkanie było już umeblowane — zaznaczyła Sula.

— Ojej! Zamierzają nas obserwować przez całą noc?

— Jeśli zamkniesz oczy, nie będziesz ich widział.

— Ale wtedy nie będę widział również ciebie — odparł, patrząc na nią.

Pod wpływem tego intensywnego spojrzenia w żyłach Suli rozlewały się płomienie. Zmusiła się jednak do bardziej praktycznych czynności i zaczęła go stopniowo rozbierać, odsłoniła długi, silny tors na przykrótkich nogach. Z powodu tej cechy budowy oraz dużych, długich ramion, kadeci służący w Dowództwie przezywali go „troglodytą”.

Zawistni dranie.

Językiem znów próbowała smaku jego skóry. To nie był smak Kulasa. Nie był zapach Kulasa. To nie ręce Kulasa pieściły ją, to nie jego usta całowały.

Odpinał górny guzik sukni.

— Niewiele mam pod spodem. Tylko pończochy i…

— W pończochach możesz zostać — odparł nieco z przymusem i Sula poczuła grzeszną satysfakcję, że tak szybko ujawniła jeden z jego fetyszy.

Prześcieradła szeleściły, gdy osunęli się na łóżko, Martinez nagi, Sula tylko w pończochach. Przywarła do niego, całując go wilgotnie, namiętnie, a on wędrował dłońmi po jej ciele.

To nie jest łóżko Kulasa. To nie jego usta. To nie jego ręce.

Podniecenie Martineza było już oczywiste.

To nie Kulas, pomyślała.

— Muszę cię uprzedzić — mówił Martinez ściśniętym głosem — że od pewnej chwili nie będę mógł przestać.

Spojrzała mu w oczy, iskrzące się diamentami w świetle świec.

— Miałam nadzieję, że już wieki temu przekroczyliśmy ten punkt.

Rzucił się na nią, ustami wpił się w jej szyję, językiem lizał ramiona, dłońmi wzniecał ogień. Westchnęła i – mimo popłochu, pulsującego w jej piersiach — pomyślała: „to nie Kulas”.

I rzeczywiście nie był Kulasem. Jego ręce dały jej najpierw przyjemność, potem radość, potem gwałtowną zgodę. W dawnym życiu nigdy tego nie doświadczyła. Kulas był chłopcem dzikim, a ten dojrzałym mężczyzną, pewnym swej siły; inteligentny i przemyślny, i zdecydowany, pragnął dać przyjemność…

I stał się chłopcem, gdy rozwagę przesłoniło wzbierające pożądanie, a Sula poczuła radość władzy, świadoma, że doprowadziła go — bezbronnego — do tego stanu. Wtem jej siła zniknęła, zmieciona jak pył w ocean żądzy, która upomniała się o swoje prawa, i krzyk Suli wzniósł się w gwiezdne sklepienie nocy.

SIEDEM

Martineza rozbawiło to, że w nocy Sula wstawała i buszowała w kuchni.

— Nic nie jadłaś na przyjęciu?

— Nie. Chcesz coś? — Spojrzała na niego przez ramię.

— Nie, dziękuję.

Nie ubrali się aż do południa; wtedy zjedli śniadanie złożone z tego, co pozostało w kuchni. Jedzenie walało się na stole ustrojonym w przywiędłe żonkile. Blat wspierały kariatydy o obwisłych piersiach, wypukłych kolanach i wyłupiastych oczach. Sula wydała polecenie, by otwarły się okna — do mieszkania wleciał wiosenny powiew i światło.

Martinez zawsze z największą przyjemnością jadł śniadanie z kochanką. W stanie przyjemnego zaspokojenia mógł się jej przyglądać, świadom, że wie o niej sześć, osiem, nawet sto razy więcej niż poprzednio. Wie, w jakich sytuacjach jest śmiała, w jakich niechętna, gdzie wstydliwa czy znów żywiołowa. Znał przynajmniej niektóre sekretne miejsca, które lubiły dotyk. Dowiedział się, jak lubi spędzać czas między daniami miłosnego bankietu. Sula lubiła grzebać w lodówce.

Rankiem dowiadywał się, co kochanka jada na śniadanie. Alikhan wiedział co ma podać: mocną kawę i rybę wędzoną lub w galarecie, bo Martinez potrzebował trochę białka na starcie. Sula wolała węglowodany i słodycze: chlebek wroncho z ostrym czatni śliwkowo-imbirowym, przysmażony słodki kozi serek polany dżemem truskawkowym i kawa jak syrop, posłodzona cukrem trzcinowym.

Martinez tryskał energią. Chciał wygłosić przemówienie przed konwokatami, poprowadzić okręt do bitwy, skomponować symfonię. Czuł, że mógłby dokonać tych trzech rzeczy jednocześnie.

Może zaśpiewam arię, pomyślał. „O, kobieto na plaży…”.

Już miał wydobyć z siebie pierwszy dźwięk, gdy zadzwonił komunikator Suli. Sula powiedziała coś do portiera, potem podeszła do drzwi i pokwitowała odbiór koperty od umundurowanego urzędnika. Wróciła do jadalni i złamała pieczęć.

Nerwy Martineza dygotały, gdy pomyślał sobie, że może wysyłają Sulę gdzieś daleko na delegację.

— Rozkazy? — spytał.

— Nie. Proces w sprawie Blitshartsa. — Podeszła do otwartego okna i przysunęła dokument do światła. — Za trzy dni mam złożyć zeznania.

Martinez zauważył, że na jej dolnej wardze coś błyszczy — to plamka dżemu truskawkowego. Miał ochotę ją zlizać.

Sula odłożyła wezwanie. Popatrzyła poważnie na Martineza.

— Po zeznaniach dostanę jakiś przydział. Wkrótce kończy się mój miesięczny urlop.

— Może zostaniesz w stolicy. — Uśmiechnął się. — A jeśli nie, pojadę po prostu za tobą, bo mam jeszcze miesiąc urlopu.

W jej oczach dostrzegł smutek.

— Jeśli Naksydzi nie nadciągną — powiedziała.

— Jeśli nie nadciągną — powtórzył.

Znała szanse równie dobrze jak on. Trzydzieści pięć statków do dwudziestu pięciu, przy czym dwie eskadry lojalistów to prowizorka — zebrano statki, które normalnie nie tworzyłyby jednego oddziału. A ośmiu statków Naksydów, widzianych ostatnio w Protipanu, nadal nie można się było doliczyć.

— Do-faq ćwiczy nowe rozwiązania taktyczne… nasze nowe rozwiązania — powiedział. — Może uda mu się przekonać Michi Chen. Może tych dwoje zdoła przekonać nowego dowódcę floty.

— Sądzisz, że nowa taktyka wystarczy? — spytała Sula. — Wystarczy, by przeważyć szanse na naszą stronę?

— Musielibyśmy mieć dużo szczęścia — odparł powoli, wzdychając.

Zielonymi oczyma patrzyła przez niego w jakąś otchłań czasu.

— Nie bałam się Naksydów aż do tej chwili. — Mówiła dziwnym głosem, rozwlekłe spółgłoski, charakterystyczne dla wymowy z Zanshaa, brzmiały ostrzej. Mięśnie jej twarzy drgały, jakby właśnie uświadomiła sobie, gdzie jest. Skupiła wzrok na Martinezie, na teraźniejszości. — Boję się stracić to, co właśnie odnalazłam — powiedziała głosem, który odzyskał zanshaańską miękkość. — Boję się, że stracę ciebie.

Powolny, smętny dreszcz odezwał się w nim jak karylion. Martinez wstał z krzesła i mocno objął Sulę od tyłu. Odchyliła głowę i oparła mu ją na ramieniu. Martinez zlizał dżem z dolnej wargi Suli.

— Przejdziemy przez to — rzekł. Stłumił ton beznadziei, który już wdzierał się do jego głosu. — Dostanę statek i zażądam, by dano ci przydział na porucznika. Przez połowę każdego dnia będziemy obmyślać strategie w rurze rekreacyjnej, a reszta załogi będzie się śliniła z zazdrości.

Uśmiech zmazał smutek z jej ust. Miękkie, ciepłe włosy pieszczotliwie dotykały jego policzka.

— Nie rozumiem nawet, dlaczego usiłują utrzymać Zanshaa — powiedziała. — Przecież zdrowy rozsądek każe ją zostawić.

Martinez czuł, jak wysychają mu usta. Zimna, wyrachowana energia śpiewała w jego nerwach, gdy udzielał spodziewanej odpowiedzi:

— Zanshaa to stolica. To rząd. Gdy upadnie Zanshaa, z nią upadnie całe imperium. — Gdy to mówił, pojął, że to błędna argumentacja.

— Nieprawda. — Sula odwróciła się i spojrzała na niego poważnie. — Stolica to nie to samo co rząd. Rząd… konwokacja i starsi funkcjonariusze mogą być gdziekolwiek. Powinniśmy wsadzić ich na statek i wysłać daleko od Naksydów.

Obecnie flota jest tu uwiązana — ciągnęła Sula — ma bronić Zanshaa przed siłami, których nie da się pokonać. Buduje się dodatkowe statki, by uzupełnić straty, ale na to potrzeba czasu. — Postukała palcem w jego pierś. — Na wojnie czas to to samo co odległość. Jeśli podciągniemy własne siły w kierunku naszego zaopatrzenia, to cofając się, zbliżymy się do naszych posiłków. Jeśli Naksydzi pogonią za nami, rozciągną swoje linie zaopatrzenia. — Rozchyliła wargi, odsłaniając ostre siekacze. — Zwłaszcza gdy dopilnujemy, żeby nie mogli otrzymać wsparcia stąd, z Zanshaa.

— Jak to zrobić?

Sula wzruszyła ramionami.

— Wysadzić pierścień akceleracyjny.

Martinez mimowolnie spojrzał w sufit, w kierunku srebrnego pierścienia, który od ponad dziesięciu tysięcy lat otaczał planetę.

— Nigdy się na to nie zgodzą — stwierdził. — Zanshaa to centrum. Wszyscy Wielcy Mistrzowie spoczywają w Leżu Wieczności tu w Górnym Mieście. Gdybyśmy rzucali na planetę kawałki pierścienia, byłaby to profanacja. Rząd straciłby legitymację, nikt by go nie słuchał.

Martinez poczuł, jak mięśnie Suli się napinają.

— Po wygranej przez nas wojnie wszyscy by słuchali — odparła. — Nie mieliby innego wyboru. — Miękko uwolniła się z jego objęć i sięgnęła po filiżankę kawy. — Ale i tak do profanacji by nie doszło. Pierścień jest tak skonstruowany, że można go oddzielić od planety.

— Chyba żartujesz.

— Mówię poważnie. Dowiedziałam się o tym, gdy przydzielono mnie do straży terminalu po wybuchu rebelii. Zajrzałam do archiwów, by sprawdzić, gdzie są słabe punkty terminalu. I wtedy dowiedziałam się o zabezpieczeniach wbudowanych w całą strukturę. — Upiła łyk kawy. — Inżynierowie niegłupio to wymyślili. Przygotowali wszystko na wszelki wypadek. Nie chcieli, żeby na planetę spadła cała masa pierścienia, zwłaszcza z antymaterią. Tak więc pierścień umieszczono na takiej orbicie, że gdyby pękły kable, zwolniona siła dośrodkowa łagodnie odepchnęłaby go od planety, a nie pchnęła w jej kierunku.

— Ale trzeba by było podzielić pierścień na kawałki.

— Zgadza się. Inżynierowie wyznaczyli miejsca, gdzie należy umieścić ładunki niszczące. I zostały one tam umieszczone. Były silnie strzeżone przez lata… aż Shaa uzyskali pewność, że pierścień pozostanie w takiej pozycji, w jakiej go umieszczono.

— A liny?

— Gdy pierścień wymknie się z zaczepów, liny owiną się wokół planety.

Sula posmarowała płaski chlebek śliwkowym czatni.

— Inżynierowie sprytnie to zrobili. Mechanizmy zwalniające lin są wbudowane tutaj, na powierzchni planety. Kable ulecą w przestrzeń i więcej ich nie zobaczymy. — Sula ugryzła kawałek chlebka, przeżuła i przełknęła. — Wyobrażasz sobie zdumienie Naksydów: przylatują tutaj, spodziewając się, że wysadzą rząd na pierścieniu i zjadą windą na dół, a w ogóle nie będą w stanie dostać się na planetę. Wszyscy ich oficjele utkną na górze i zaczną wydawać dekrety, których nie będą w stanie wyegzekwować, przynajmniej do czasu, aż sprowadzą dość promów z Magarii, żeby przenieść swój rząd na dół.

Martinez otrząsnął się ze zdumienia nad tym niestandardowym pomysłem i jego mózg już pracował nad wnioskami.

— Na ziemi można byłoby im zgotować gorące przyjęcie. Zgromadziłbym tysiące żołnierzy do obrony miasta Zanshaa.

— I co by to dało? — spytała Sula. — Naksydzi spaliliby twoją armię z orbity.

Twarz Martineza rozświetlił triumfalny uśmiech.

— Mogą spalić każde miasto, ale nie Zanshaa. Nie uderzą w stolicę z takich samych powodów, z jakich my nie zrzucilibyśmy na nią kawałków pierścienia… byłaby to profanacja najświętszego miejsca w imperium. Spalić Leże Wieczności? Konwokację? Wielki Azyl? Oryginalne Tablice Praxis? Nie ośmieliliby się.

Radość napłynęła na oblicze Suli.

— Twoje wojsko mogłoby trzymać się w stolicy całą wieczność. Wzruszył ramionami.

— A przynajmniej bardzo długo. Żeby ich pokonać, Naksydzi musieliby przetransportować promami bardzo dużo swoich oddziałów.

— A tymczasem w dalekich rejonach imperium flota odbudowałaby swoją potęgę — powiedziała Sula z satysfakcją. — Żeby tu powrócić…

— Taak. — Martinez rozważał coś. — Ale Naksydzi też się odbudują. Muszą. — Spojrzał na Sulę. — Co by zrobili Naksydzi, gdybyśmy nie bronili Zanshaa? Tylko wysadzili pierścień i wycofali się? Co by zrobili? Gonili nas?

W oczach Suli zapłonął zielony ogień. Rozważała możliwości.

— Nie mogliby.

— Dlaczego?

— Bo nie będą wiedzieli, gdzie flota poleciała. Zanshaa ma osiem wormholi. Jeśli Naksydzi zanurkują w jeden z nich — nawet gdyby to był ten właściwy — nasza flota może zawrócić przez inną bramę i odbić Zanshaa. Jeśli zostawią mniejsze siły do utrzymania stolicy, możemy je zniszczyć. Czyli muszą tu zostać. — Zamyślona, ugryzła kawałek chleba. — Tak, utkną tutaj.

— W takim wypadku — mówił powoli Martinez — nasze siły mogą zrobić coś więcej, niż tylko wycofać się i zająć nieruchome pozycje. Przeciwnie, mogą działać ofensywnie.

Sula koncentrowała się i widać to było po jej twarzy.

— Tak, mogą ominąć Zanshaa i uderzyć w rejony, gdzie Naksydzi przejęli kontrolę. Zakłócić handel, sabotować zaopatrzenie…

— …likwidować posiłki i to wszystko, co właśnie buduje się w stoczniach — dodał Martinez.

— A tymczasem główne oddziały Naksydów utkną przy Zanshaa i będą usiłowały znaleźć sposób na pokonanie twojej armii i zabezpieczenie Górnego Miasta — powiedziała Sula.

— I gdy dokona się dużych zniszczeń i zgromadzą się nowe siły lojalistów…

— My się spotkamy, wrócimy na Zanshaa i odbijemy stolicę! — Sula niemal triumfalnie krzyknęła, lecz jej euforia szybko opadła.

— Ale kto słucha takich jak my? — spytała. — O ile wiemy, flota jest przyszpilona do Zanshaa, ma jej bronić lub zginąć.

Martinez liczył w duchu ludzi, którzy mogliby się przydać. Lord Chen, może lord Pierre Ngeni, Do-faq ostatnio awansowany. Może da się namówić Shankaracharya, by skontaktował się ze swoim patronem lordem Pezzinim.

W razie konieczności lord Said — był obecny, gdy wręczano Martinezowi Złoty Glob i wtedy wymienili ze sobą parę słów. Martinez wiedział, że szef rządu jest człowiekiem zajętym, ale miał nadzieję, że dzięki Złotemu Globowi uda mu się uzyskać krótką rozmowę z lordem seniorem.

— Musimy sformułować wnioski — powiedział powoli. — Formalną propozycję, przedstawiającą wszystkie opcje. — Nie chciał przedwcześnie wyskakiwać z pomysłem, nim cała idea nie dojrzeje. Popełnił ten błąd poprzednio, gdy chodziło o nową taktykę, i naraził się na śmieszność.

Sula była do tego nastawiona sceptycznie.

— Kto to w ogóle przeczyta?

— Pomyślę o tym później. Najpierw propozycja. Sprzątnęli po śniadaniu, zrobili sobie nową kawę i kazali stołowi Sevigny wyświetlić opcje cybernetyczne.

Musieli zredukować swoje pomysły do kilku wykonalnych. W tych sprawach nie warto było nadmiernie rozwijać wyobraźni.

* * *

Po południu Martinez szedł do pałacu Shelleyów, a na ustach ciągle czuł pożegnalny pocałunek Suli. Umysł miał przesycony czymś w rodzaju podziwu. Odnosił wrażenie, że jego mózg wyładował się z całej energii jak kondensator i potrzebuje teraz kilku godzin na regenerację. Wraz z Sulą tworzyli idealny zespół, ich umysły pracowały jak w tandemie. Jedno z nich dostarczało szczegółów, gdy drugie przechodziło do następnego punktu, potem razem opracowywali jakiś szczególnie zawiły problem. Martinez nie pamiętał już, który pomysł zrodził się w czyjej głowie, wszystko było tak gładko, doskonale, zachwycająco sprzęgnięte.

Jak cudowny seks. A to był dodatek do cudownego seksu.

Wskakiwał po schodach pałacu, mrucząc „Ach, kobieto na wybrzeżu”. W foyer spotkał brata, który szykował się do wyjścia. Spojrzał posępnie na Martineza, poprawił płaszcz na ramionach i wygładził klapy.

— Ja tu cały dzień pracuję dla rodziny, a ty przyłazisz po południu do domu i cuchniesz seksualnym zaspokojeniem.

— To mundur — odparł Martinez. — Mundur tak cudownie działa na kobiety.

— Najwyraźniej zdziałał cuda w stosunku do tej Amandy — zauważył Roland. — Może byś jednak łaskawie rozważył bardziej stabilny związek, biorąc przykład z siostry.

Martinez uśmiechnął się w duchu i postanowił nie wyprowadzać Rolanda z błędu co do kobiety, z którą spędził noc.

— A gdzie jest ta szczęśliwa narzeczona?

— U naszego prawnika. Ja też się tam wybieram. — Roland przejrzał się w lustrze i znów poprawił klapy płaszcza. — Trzeba wygładzić ostatnie drobne zmarszczki w kontrakcie małżeńskim.

— Sądziłem, że zmarszczki w kontrakcie to główny sens tego małżeństwa — powiedział Martinez. — Bo wczorajszego wieczoru ani razu nie widziałem razem naszej szczęśliwej pary, a nawet nie słyszałem, żeby wspominano o narzeczonym.

— Słyszałbyś, gdybyś tak dużo nie spał przez ostatnie dni. — Roland podszedł do drzwi i położył dłoń na wypolerowanej mosiężnej klamce, ale w ostatniej chwili odwrócił się do brata. — Ale co w tym dziwnego, że młodzi nie poznali się zbyt dobrze? Co w tym dziwnego, że małżeństwo to sprawa pieniędzy, własności i dziedziczenia? Gdyby nie to, po co zawracać sobie głowę małżeństwem?

— To twoje beztroskie, romantyczne podejście wpakuje cię kiedyś w kłopoty — stwierdził Martinez.

Roland chrząknął zirytowany i wyszedł. Martinez ruszył za nim.

— Więc jakie to klejnoty wpadną w ręce naszej rodziny dzięki temu związkowi? — spytał Martinez, doganiając brata.

— Lord Oda jest bratankiem lorda Yoshitoshiego — wyjaśniał Roland, patrząc przed siebie. — Lord Yoshitoshi ma dwoje dzieci. Starsza córka, lady Samantha, została wydziedziczona z powodów, których nie podano do publicznej wiadomości, ale przypuszcza się, że… — Szukał odpowiednich słów.

— Z tych co zwykle — dokończył Martinez.

— Właśnie, z tych co zwykle. — Roland zmarszczył czoło. — Młodszy syn i dziedzic, lord Simon, zginął przy Magarii. Zatem brat lorda Yoshitoshiego, lord Eizo, zostaje dziedzicem. A lord Oda jest jego najstarszym dzieckiem.

— I prawdopodobnie dziedzicem klanu Yoshitishich. Znakomicie. Ale te spodziewane rosnące szanse lorda Ody nie umknęły uwagi innych klanów, które mają córki na wydaniu. Jak to się stało, że złowiliśmy go dla Vipsanii?

Flegmatyczna mina Rolanda zmieniła się w wyraz ponurej satysfakcji.

— Lord Oda to tylko prawdopodobny dziedzic — wyjaśnił. — Starsi Yoshitoshi są bardzo surowi, świadczy o tym choćby wydziedziczenie córki, i Oda ma młodsze rodzeństwo, które chce prawa dziedziczenia. Ponadto Oda ma pewne długi i wolałby, żeby jego ojciec i wuj nie dowiedzieli się o tym…

Martinez zaczął dusić się ze śmiechu.

— Długi?

— Zwykła sprawa. — Roland uśmiechnął się krzywo.

— Więc wykupiłeś jego długi i…

— Długi zostaną pokryte po ceremonii ślubnej — oznajmił Roland. — Wstrzymywało nas tylko to, że lord Yoshitoshi nalegał na osobistą rozmowę z Vipsanią. Dopiero wczoraj zawiadomił nas, że przesłuchanie Vipsanii wypadło pomyślnie. — Roland uśmiechnął się. — Teraz zobaczymy, jak Vipsania poradzi sobie z zarządzaniem firmą wideo.

Martinez stłumił rosnącą wesołość.

— Firmą wideo?

— Klan Yoshitoshich i ich klienci mają większość udziałów w Telewizji Imperium. To dwa kanały rozrywkowe, cztery sportowe i jeden informacyjny, nadawane do czterdziestu jeden układów słonecznych, nie licząc tych, które obecnie okupują Naksydzi. Zamierzamy prosić lorda Yoshitoshiego, by pozwolił Vipsanii poprowadzić firmę. Sądzimy, że się zgodzi: uważa telewizję za rozrywkę plebejską, nie to, co wysoka kultura tu w Górnym Mieście, która ma dla niego jakieś znaczenie.

— Vipsania umie zarządzać wielką firmą nadawczą? — Martinez był bardzo zdziwiony.

Zatrudni fachowców — odparł zirytowany Roland. — Chodzi o to, że będzie miała wpływ na opinię publiczną co do… — zrobił nieokreślony ruch ręką — istotnych dla nas spraw. Na przykład, dlaczego nie dostałeś ważnego stanowiska? — Spod krzaczastych brwi spojrzał przenikliwie na Martineza. — Chyba nie będziesz miał za złe pochlebnego programu dokumentalnego o twoich wyczynach?

Słysząc ten pomysł, Martinez poczuł leciutką przyjemność, ale ostrożność przeważyła.

— Możliwe, ale przecież to nie szeroka publiczność decyduje o podziale stanowisk.

— Wolałbym subtelniejsze metody, ale propagandę zawsze możemy mieć w rezerwie. — Roland ukłonił się znajomemu, idącemu z naprzeciwka. — Nawiasem mówiąc, ślub wkrótce. Zbliża się moment, w którym zapragnę, żeby jak najwięcej moich krewniaków opuściło tę planetę.

— Od ponad miesiąca ci to mówię.

Roland postanowił zlekceważyć tę uwagę. Idąc chodnikiem, przeciskali się przez grupę szpanerów — młodych, modnie ubranych, rozgadanych ludzi, wokół których unosił się odgłos śmiechu i zapach pomady do włosów. Szpanerzy byli popularni przed rebelią Naksydów, ale wobec powagi wojny ruch przygasł i dzisiaj Martinez widział tych ludzi po raz pierwszy po swoim powrocie.

— Gdyby się udało przed odlotem ożenić ciebie i wydać za mąż Walpurgę! — ciągnął Roland.

Martinez uśmiechnął się tylko i brat spojrzał na niego bacznie.

— Czyżbyś miał kogoś na myśli? Kogoś, kto nie jest chorążym? Martinez zrobił jeszcze bardziej tajemniczą minę.

— Niewykluczone. A jak wyglądają perspektywy Walpurgi?

— Nic konkretnego, choć jest parę możliwości.

— Wywieź ją, Vipsanię i Proney, i sam wyjedź z tej planety. Natychmiast, nawet jeśli nie wyjdą za mąż. — Martinez mówił to z wielkim naciskiem. — Zanosi się tu na coś bardzo złego. Myślę, że flota znów dostanie cięgi.

Roland ponuro skinął głową.

— Tak, chyba masz rację.

I co się wtedy stanie z twoimi intrygami? — chciał zapytać Martinez. Nie spytał jednak, bo bał się usłyszeć, że Roland cały czas stawiał na Naksydów.

— Dlatego właśnie idę z tobą — powiedział. — Muszę uzyskać, widzenie z lordem Chenem, i to jak najszybciej.

Roland spojrzał na brata uważnie.

— Nie chodzi o przydział dla ciebie?

— Nie. Chodzi o… — Martinez uświadomił sobie, że zabrzmi to absurdalnie — mam plan innego rozmieszczenia floty i uratowania imperium.

Ku jego zdziwieniu Roland stanął, uniósł rękę i uaktywnił displej mankietowy.

— Osobiste i pilne od lorda Rolanda Martineza do lorda Chena. Proszę o przyjęcie mojego brata. Spotkanie musi się odbyć jak najszybciej. Proszę o odpowiedź.

Opuścił rękę i spojrzał na Martineza.

— Zrobione. Reszta zależy od ciebie.

* * *

— Sam pan wymyślił ten plan? — spytał lord Chen. Zważywszy na okoliczności, przyjął Martineza uprzejmie, w swoim ogrodzie, pośród zapachów fioletowych kwiatów lu-doi, rosnących po obu stronach alejki. Późnym popołudniem na ogród padał cień wywiniętych dachów w stylu Nayanidów. Robiło się chłodno.

— Razem z… — Martinez zawahał się — z lady Sulą. Lord Chen skinął głową. Miał zamyślony wzrok.

— Dwoje najsłynniejszych oficerów — powiedział. — To daje rękojmię tym pomysłom. Zdaje pan sobie jednak sprawę, że to nie jest decyzja wyłącznie wojskowa. Przede wszystkim polityczna, i to na najwyższym szczeblu.

— Tak, milordzie. — Miał tego świadomość. Fakt, że po raz pierwszy od dwunastu tysięcy lat rząd ma opuścić Zanshaa, był sprawą wielkiej wagi.

Chen zmarszczył czoło.

— Prześlę ten plan swojej siostrze z prośbą o opinię.

Martinez miał nadzieję, że lord Chen tak zrobi. Dowódca eskadry lady Chen od miesiąca latała wokół układu, wpatrując się w nicość Wormholu Trzy, przez który Naksydzi mieli przylecieć z Magarii z anihilującymi siłami, strzelając z baterii pocisków. Prawdopodobnie chętnie przywitałaby plan, który pozwoliłby jej uniknąć konfrontacji.

— Pozwolę sobie nadużyć cierpliwości dowódcy eskadry Do-faqa i jemu również przesłać ten plan — powiedział Martinez.

— Bardzo dobrze, lordzie Gareth. Niech pan go poprosi, by przesłał do mnie kopię swojej opinii.

— Poproszę.

Na ustach lorda Chena igrał subtelny uśmiech.

— Wysadzić pierścień — mówił częściowo do siebie — ten pomysł ma jakąś barbarzyńską energię. — Wstał. — Wybaczy pan, czeka na mnie kilku klientów.

Martinez odsunął krzesło, zrobione ze spiralnych prętów — Dziękuję, że mnie pan przyjął, mimo tak późnego zaanonsowania.

Chen machnął ręką, dając do zrozumienia, że to nic wielkiego.

— Z radością wyświadczyłem przysługę pańskiemu bratu. Proszę przekazać mu najlepsze życzenia przy najbliższej okazji.

Martinez odwrócił się, słysząc odgłos kroków na żwirowej ścieżce. Zobaczył młodą kobietę z tacą, na której stały filiżanki i czajniczek. Wysoka, czarnowłosa, miała na sobie miękki kostium z supełkowej tkaniny o pomarańczowej, jesiennej barwie. W estetycznej asymetrii, na jednym ramieniu, z białej kokardy zwisały żałobne wstążki.

— Nie chciałam ci przeszkadzać — powiedziała cicho — ale słyszałam, że masz gości, więc…

Wskazała na tacę.

— Bardzo miło z twojej strony — odparł lord Chen. Zwrócił się do Martineza: — Pozwolę sobie przedstawić swoją córkę Terzę. Terzo, to…

— Naturalnie, poznaję lorda kapitana Martineza — powiedziała. Ciemnymi oczyma spojrzała na Martineza. — Napiłbyś się herbaty, milordzie?

— W zasadzie… — Martinez wahał się. Spotkanie z Chenem dobiegło końca i nie miało sensu zostawanie tu dłużej.

— Muszę już iść — oznajmił Chen — ale jeśli pan zechce wypić filiżankę herbaty z Terzą, proszę zostać. — Spojrzał na córkę. — W gabinecie oczekuje mnie Embraq.

— Rozumiem — odparła Terza i zwróciła się do Martineza. — Proszę zostać, jeśli ma pan czas.

Martinez przyjął zaproszenie.

— Moje wyrazy współczucia — powiedział. Nie miał pojęcia, kto z jej bliskich umarł, ale po bitwie przy Magarii wiele rodzin parów nosiło białe żałobne wstążki.

Nalała herbaty eleganckimi ruchami dłoni, które wydawały się bardzo blade w mrocznym podwórcu.

— Dziękuję — rzekła — mówiono mi, że załoga go podziwiała.

— O, z całą pewnością, milady — potwierdził Martinez.

— Poranne doniesienia mówią, że pańska siostra zamierza poślubić lorda Odę. Proszę przekazać jej moje powinszowania.

— Zna pani Vipsanię?

— Oczywiście. Nasze rodziny poznały się dość dawno temu, gdy pan był poza planetą i zdobywał sławę. — Uśmiechnęła się. — W tych okolicznościach nie można oczekiwać, że będzie pan znał wszystkich przyjaciół pańskich sióstr.

Martinez podniósł delikatną filiżankę z wzorem liści — Sula na pewno by wiedziała, skąd ta porcelana pochodzi — i poczuł dymny aromat herbaty. Już miał powiedzieć, że nie widział Terzy na wczorajszym przyjęciu, ale uświadomił sobie, że przecież jako osoba w żałobie nie mogła przyjść.

Upił łyk herbaty, by dać sobie czas na przygotowanie neutralnej uwagi.

— Cudowna herbata.

— Z naszej posiadłości w górach To-bai-to — wyjaśniła. — Liście z pierwszego zbioru.

— Bardzo smaczna.

Martinez czuł chłód zmierzchającego dnia, ale herbata go rozgrzewała. Wyszedł po półgodzinie, które spędził na przyjemnej pogawędce z kobietą o łagodnym głosie, przy dymnej herbacie i wśród słodkiego zapachu kwiatów lu-doi.

Gdyby spotkał Terzę rok temu, postarałby się złożyć ponowną wizytę, ale teraz, gdy drzwi pałacu Chenów zamknęły się za nim, od razu powędrował myślami do Suli.

Zjedzą kolację, potem wspólna wyprawa do teatru lub klubu, a potem w jej mieszkaniu, w łóżku, zanurzą się w zapachu Zmierzchu na Sandamie.

Wrócił do pałacu Shelleyów, odkręcił gorącą wodę i wlał do kąpieli olejek chmielowy. Wtedy przypomniał sobie, że miał wysłać wiadomość do dowódcy eskadry Do-faqa. Sprawa jest pilna, pomyślał, więc lepiej zrobię to natychmiast.

Wyszczotkował włosy, a gdy zapinał mundur, lekko się zaniepokoił, gdyż palce nie napotkały przy szyi medalu Złotego Globu. Przeszukał kieszenie i nagle przypomniał sobie, gdzie go ostatnio widział: order na wstążce zwisał z uniesionego fallusa jednej z postaci, wygiętych nad łożem Suli.

Trudno. Wtedy wydawało się to zabawne.

Postanowił przesłać wiadomość bez medalu. Usiadł przy biurku, włączył kamerę zainstalowaną w lustrze i wygłosił pełne uszanowania, umiarkowanie przypochlebne przemówienie.

— Z zainteresowaniem czekamy na uwagi, jakie zechciałby pan poczynić — zakończył.

Patrzył, jak jego słowa drukują się na biurku, dokonał drobnej redakcji i ponownie całość zarejestrował, bez zbędnych przerywników i z bardziej uładzonymi zdaniami. Dołączył kopię planu, załadowaną z pamięci mankietowej bluzy, i wszystko wysłał. Transmisja zajmie trzy, cztery godziny, zastanie eskadrę Do-faqa pędzącą po drugiej stronie Shaamah, więc odpowiedzi można się spodziewać najwcześniej następnego dnia rano.

Wypełniwszy obowiązek wobec imperium, Martinez rozebrał się i wszedł do wanny. Zapach chmielu napływał do nozdrzy. Para unosiła się. Ciepło przenikało kończyny.

Wspomniał, jak światło świec igrało na krągłościach ciała Suli. Dotyk jej ust. Wspaniałe szaleństwo w jej oczach, gdy pomagała mu naszkicować plan operacyjny.

Zastanawiał się, czy potrafiłby dalej żyć bez tych wrażeń.

Odezwał się komunikator podwójnym sygnałem: w sypialni i w łazience. Martinez chciał odpowiedzieć, ale doszedł do wniosku, że zasługuje na spokojne chwile w kąpieli.

Sygnał zamilkł. Cisza trwała kilka sekund, po czym zadzwonił komunikator mankietu wyższym tonem niż tamten domowy. Martinez pomyślał, że wiadomość raczej nie zasługuje na to, by wychodził z wanny i odpowiadając, jeszcze moczył rękaw bluzy.

Tym razem cisza trwała kilka minut. Martinez kazał kranowi dolać gorącej wody. Zamknął oczy i już zapadał w drzemkę, gdy z trzaskiem otworzyły się ciężkie tekowe drzwi pokoju, aż zatrząsł się cały dom.

— Cholera, Prony, biorę kąpiel! — wrzasnął kapitańskim głosem. Irytowały go te gwałtowne wejścia Sempronii.

Jeśli zacznie ciskać przedmiotami, będę w wannie idealnym nieruchomym celem, pomyślał.

— Nie jestem Sempronią — rozległ się lodowaty głos. Martinez spojrzał z wanny i zobaczył stojącą w drzwiach Vipsanię.

— Nigdy nie odpowiadasz na wezwania? — spytała ostro. — Na dole zwołaliśmy pilne zebranie rodzinne. Mamy kryzys, i to bardzo poważny.

Vipsania odwróciła się i wyszła.

— Kontrakt małżeński nie wypalił? — zapytał, ale nie uzyskał odpowiedzi.

Wytarł się, narzucił na siebie coś luźnego i zbiegł na dół. W jednym z salonów zastał Vipsanię, Walpurgę i Rolanda, który odwrócił ku niemu głowę.

— Zamknij za sobą drzwi — polecił brat. Miał ponurą minę. — Nie chcę, żeby podsłuchiwał ktoś spoza rodziny.

Martinez zasunął ciężkie drzwi i opadł w miękki fotel. Siostry siedziały na satynowych poduszkach na sofie z kości słoniowej, a Roland, niczym niekoronowany król, zajmował potężny, skórzany fotel z baldachimem.

— Dostałem właśnie histeryczny telefon od P.J. Ngeniego — powiedziała Vipsania do Martineza. — P.J. otrzymał wiadomość od Sempronii, że zrywa zaręczyny i ucieka z innym mężczyzną, „z mężczyzną, którego kocha”, jak określiła.

Martinez poczuł we krwi rozkołysany powoli posępny dzwon fatum.

— Powiedziała, o kogo chodzi? — spytał ze ściśniętym gardłem.

— Chyba nie. Łamiemy sobie głowę, kto to może być — rzekła Vipsania.

— To prawie nie ma znaczenia — stwierdziła Walpurga. — Sempronia nie jest jeszcze w takim wieku, żeby mogła wyjść za mąż bez zgody rodziny.

Roland szarpnął brodą z wściekłością.

— Uciekła z mężczyzną i nie może go poślubić — powiedział z pogardą. — Czy to polepsza sytuację? Gdybyśmy posłali za nią policję lub prywatnego detektywa — rozważał na głos — skandal byłby jeszcze większy. Jedyna nadzieja w osobistym apelu. — Zwrócił się do Martineza. — Czy domyślasz się… masz jakąś wskazówkę… kto to mógłby być?

— Zastanawiam się — odparł Martinez, a myślał: „Shankaracharya, ty mały draniu”. Zwrócił się do Vipsanii. — Jak się czuje P.J.?

— Porażony. Rozpacza. Płacze. — Tonem głosu wyrażała dezaprobatę. — Popełnił chyba błąd i ją pokochał.

— Wszyscy popełniliśmy ten błąd — zauważył Roland ponuro. Przeciągnął dłonią po czole, jakby zmazując kłopotliwe wrażenie. — Nie możemy pozwolić sobie na to, żeby Ngeni stali się naszymi wrogami. To nasi patroni, odgrywają zbyt ważną rolę w naszych planach. — Zwrócił się do Walpurgi: — Bardzo mi przykro, ale poślubisz P.J. Jak najszybciej. Nie możemy przeciągać twoich zaręczyn jak w wypadku Sempronii.

Walpurga przyjęła tę wiadomość z długim westchnieniem. Jej ciemne oczy miały twardy wyraz.

— Dobrze — odrzekła.

Mina Rolanda świadczyła o intensywnych spekulacjach.

— Myślę, że małżeństwo nie potrwa długo. A potem… — uśmiechnął się uspokajająco — spłacimy P.J. i znajdziemy kandydata bardziej ci miłego. — Pogładził dłonią miękki skórzany podłokietnik fotela. — Skontaktuję się z lordem Pierrem i wszystko zorganizujemy.

W Martinezie wzbierała złość.

— Zaraz, zaraz. Te całe zaręczyny z P.J. Ngenim to lipa. Wiem, że to było oszustwo… moje oszustwo, ja to wymyśliłem. To nigdy nie miało być prawdziwe małżeństwo. — Teraz mówił do Walpurgi: — Nie musisz tego robić… nie musisz płacić za błąd Sempronii.

— Ktoś musi za to zapłacić — stwierdziła Vipsania obojętnym tonem. — Inaczej skompromitujemy się w oczach najwyższych parów i rodziny Ngenich.

— Ngeni pogodzą się z tym — rzekł Martinez. — Inni również. Wszyscy wiedzą, co jest wart P.J. Wystarczy go upić, a sam im wszystko o sobie powie. — Wskazał na Walpurgę. — Zabraniam ci wychodzić za niego. Jesteś warta dwudziestu P.J. i wiesz o tym.

Lekki rumieniec wystąpił na jej policzki. Patrzyła na swoje dłonie.

— Nie — powiedziała. — To konieczne. Poślubię P.J. Martinez walnął pięścią w podłokietnik fotela. Echo uderzenia odbiło się od panelowych ścian.

— Jeśli uważasz — zwrócił się do Rolanda — że P.J. jest tak wiele wart, to sam się za niego wydaj.

Na ustach Rolanda pojawił się lekki uśmiech.

— On chyba nie ma stosownego odchylenia hormonalnego. — Spojrzał na brata. — Gare, przestań myśleć jak oficer. Nie można wziąć Górnego Miasta szturmem. Trzeba do niego przeniknąć.

Martinez wstał i gniewnym krokiem podszedł do brata.

— O co grasz? Co tak cennego jest w Górnym Mieście, że warto sprzedać własną siostrę jakiemuś P.J. Ngeniemu?

Roland uniósł podbródek.

— Gramy o właściwe miejsce w strukturze imperium. Jaka inna stawka byłaby warta gry? — Podniósł na Martineza spojrzenie łagodnych brązowych oczu. — A ty, Gare? Nie zauważyłem u ciebie braku ambicji. Ukartowałeś te fikcyjne zaręczyny częściowo dla własnych korzyści, a teraz Walpurga ma płacić za to, że coś się nie udało.

Wściekłość wybuchła w żyłach Martineza. Podszedł jeszcze bliżej do Rolanda i uniósł pięść. Ten nawet nie drgnął; przyglądał się bratu z beznamiętnym, uważnym zainteresowaniem.

Po chwili Martinez odwrócił się do Walpurgi, powoli opuszczając pięść.

— Nie będę walczyć w twojej sprawie, jeśli ty nie walczysz — oznajmił.

Walpurga nic nie odrzekła. Zwróciła się do Rolanda:

— Zadzwoń.

— Powariowaliście! — krzyknął Martinez i szybko wyszedł z salonu.

Wbiegł po schodach do swojego pokoju, nadal pachnącego chmielem, i długą chwilę chodził wściekły przy nogach łóżka. Podniósł bluzę munduru i włączył displej komunikatora.

— Pilne do porucznika lorda Nikkula Shankaracharyi — powiedział. — Tu kapitan Martinez. Masz się ze mną natychmiast skontaktować.

Odpowiedź przyszła za parę minut, odpowiedź od Sempronii. Jej zwężone oczy patrzyły na niego z displeju mankietu.

— Za późno — powiedziała.

— Nie jest za późno. Twoje zaręczyny z P.J. były żartem. Nikt nigdy nie zamierzał tego zrealizować. Nic mnie nie obchodzi, co robisz z Shankaracharyą, może nawet P.J. to nie obchodzi, ale teraz, gdy uciekłaś, Walpurga będzie musiała zawrzeć twoje małżeństwo.

Sempronia pogardliwie prychnęła przez wydęte usta.

— No i co? Walpurga nie miała oporów w stosunku do P.J., gdy ja byłam z nim zaręczona. Teraz dla odmiany niech ona go zabawia.

— Proney…

— Gareth, nie jestem twoim pionkiem! — syknęła. — To ty przykułeś mnie kajdanami do P.J.! Potem zniszczyłeś karierę Nikkula! — Displej obrócił się i Martinez dojrzał przez sekundę sufit, potem podłogę i stół, za którym siedział potulnie Shankaracharya. Rozległ się dźwięk czegoś gniecionego przy mikrofonie i po chwili Sempronia znów pojawiała się w kadrze, pokazując duże oficjalne zaświadczenie, na którym eleganckie litery wykaligrafowano złotym atramentem.

— Masz! Oboje byliśmy w Parowskim Banku Genów! Nasza wizyta zostanie jutro zamieszczona w oficjalnym protokole. Teraz możemy się pobrać. — Wyzywająco spojrzała w kamerę. — Kazałeś mi, żebym pomogła Nikkulowi wybrać inną drogę. Właśnie to zamierzam zrobić.

— Nie możesz wyjść za mąż bez pozwolenia. — Martinez, słysząc siebie, bał się, że sprowokował kolejną burzę.

— Więc rodzina da pozwolenie — rzekła Sempronia. — A jeśli nie dacie, zamieszkamy razem, aż będziemy mogli pobrać się samodzielnie. — Odsunęła zaświadczenie z kadru. — Na pewno nie zdołacie nas powstrzymać, bo gdybyście próbowali nam przeszkodzić, ludzie dowiedzą się o pewnych interesach Rolanda, zwłaszcza z takimi osobami, jak lord Ummir czy lady konwokat Khaa.

Godni szacunku Naksydzi, jak określił ich Roland, ale Martinez podejrzewał, że inni mogą nie podzielać opinii brata.

— Czy mógłbym porozmawiać z porucznikiem Shankaracharyą? — spytał.

W tle usłyszał, jak Shankaracharya mówi coś cicho, ale Sempronia natychmiast odpowiedziała:

— Nie, nie możesz. On cię bardzo szanuje, ale lepiej nie. Komunikator: koniec przekazu.

Na displeju pojawił się pomarańczowy symbol.

— Komunikator: zapisz przekaz — polecił Martinez z ponurą miną.

Zadzwonił do Rolanda.

— Sempronia jest z porucznikiem lordem Shankaracharya. Czoło Rolanda zachmurzyło się.

— To chyba jeden z twoich oficerów?

— Teraz jest oficerem Sempronii. Przesyłam ci nagraną przed chwilą rozmowę. Zwróć szczególną uwagę na groźby przy końcu.

Przesłał nagranie, po czym wymazał je z matrycy u siebie i zgasił displej. Kameleonowa tkanina wróciła do normalnego zielonego koloru.

Przez długą chwilę stał w ciszy pokoju. Gotował się ze złości. „To chyba jeden z twoich oficerów?”. Teraz wiadomo, kogo będzie się winić za ucieczkę Sempronii.

Postanowił nie czekać, aż oskarżenia spadną na jego głowę. Zobaczył, że drzwi do salonu nadal są zamknięte; narada rodzinna trwała, kartowano małżeństwa i wydawano wyroki.

Wyszedł z pałacu w aksamitny zmierzch i nastrój nieco mu się poprawił. W porze przed kolacją na ulicach panował niewielki ruch, przechodniów też było mało. Na pociemniałym niebie widniało trochę gwiazd, a cień Zanshaa wycinał szeroki łuk ze srebrnego pierścienia akceleracyjnego. Żagiew statkowej antymaterii świeciła tuż nad głową — najjaśniejszy teraz obiekt na niebie zmierzał prawdopodobnie do Wormholu Cztery i do Seizho. Martinez pomyślał o Suli i jego nerwy przeszedł dreszcz.

Na rogu ulicy kupił naręcze kwiatów z wózka Torminela — drapieżnik handlujący kwiatami! — potem zakręcił w zaułek i poszedł do domu Suli. Powitała go w drzwiach mieszkania. W oczach miała resztki zdziwienia.

— Przyszedłeś wcześniej — powiedziała. Miała na sobie zielony kombinezon floty. Widocznie tak zwykle chodziła po domu.

— Przepraszam. Nie mogłem się doczekać. — Wręczył jej bukiet. — Chciałem zastąpić te skradzione żonkile.

Spojrzała na bujny bukiet speszona, choć radosna.

— Jeśli utrzymasz takie tempo, będziesz mi musiał podarować więcej wazonów.

Stał w szkaradnie wybujałym przedpokoju w stylu Sevigny, a Sula napełniała wazony, równie szkaradne, które ustawiono na postumentach, prawdopodobnie po to, by je wyeksponować. Oficerowie floty, wychowani w tradycji porządku — każdy przedmiot musiał mieć swoje miejsce w szufladzie, komorze lub schowku — należeli do istot schludnych. Jednakże pokój Suli był nadnaturalnie zadbany: nawet zapiski z rozwiązaniami zagadek matematycznych — hobby Suli — leżały równo na stole, a kartki, wzajemnie lekko przesunięte, odsłaniały numery kolejnych stron w prawym górnym rogu. Wazony z kwiatami były jedynym śladem obecności Martineza w tym pokoju. Mimowolnie westchnął, leciutko tym przygnębiony.

— Miałam wziąć kąpiel i się przebrać — wyjaśniła Sula, z powrotem stawiając wazon na postumencie.

Martinez rozpogodził się.

— Chciałabyś mieć towarzystwo w kąpieli?

— Litości! Nie.

Zdumiony odpowiedzią, mrugnął. Sula zorientowała się, że może jest zbyt obcesowa, więc podeszła do Martineza i objęła go.

— Kąpiele są tylko dla mnie — powiedziała. — To taki mój kaprys. Wybacz.

— W porządku. — Martinez nie wyobrażał sobie, jak we flocie udaje jej się zadośćuczynić swoim wymaganiom prywatności.

Pocałował ją.

— Czy miałabyś coś przeciwko, żebym opuścił swoją rodzinę i dołączył do twojej?

Spojrzała na niego dziwnie.

— Moja rodzina nie żyje.

— To też ma swoje zalety — rzekł. — A w ogóle to chciałbym dołączyć właśnie do ciebie.

Wyraz jej twarzy złagodniał. Martinez znów pocałował Sulę, a ona dłońmi przytrzymała jego głowę, oddając pocałunek. Dołączyć do rodziny Suli? — pomyślał. Mógłby. Wierzył, że może.

OSIEM

Sula obserwowała wirującą w tańcu dziewczynę, otoczoną zawieruchą ostrzy. Światło pochodni migotało na hartowanej stali. Noże, przymocowane gumkami do kostek, bioder i przegubów, żonglerka wyrzucała nad głowy widzów. Powracały błyskawicznie. Dziewczyna musiała je łapać i natychmiast rzucać ponownie lub pozwalać, by gumy owijały się wokół jej korpusu, głowy czy kończyn. Odrzucała je wtedy, obracając się gwałtownie lub szarpiąc głową.

Wyczucie czasu zapierało dech. Wystarczyła najmniejsza niezręczność i dziewczyna zostałaby zraniona — a gdyby przypadkowo nóż przeciął gumę, mógłby utkwić w oku kogoś z publiczności.

Oddech Suli zamarzał w chłodnym nocnym powietrzu. Martinez oplótł ją ramionami z tyłu — odchyliła się, szukając jego ciepła.

Odwiedzili wiele klubów w Dolnym Mieście, a kiedy wracali, na szerokiej płycie przed dolną stacją kolejki linowej natrafili na grupę ulicznych kuglarzy. Wśród pochodni dobosze Cree wybijali rytm, daimońscy akrobaci balansowali na krzesłach, beczkach lub nawzajem na własnych ciałach, a cieniolubni Torminele, o ogromnych oczach szeroko rozwartych w półmroku, odgrywali slapstickową komedię. W powietrzu unosił się ciężki zapach pieczonych kasztanów i kolb kukurydzy, przysyłanych tu z południowej półkuli Zanshaa i sprzedawanych bezpośrednio z rusztów na węgiel drzewny. Akurat teraz terrańska dziewczyna, dziecko prawie, odważnie komenderowała latającymi nożami z miną kamienną i pełną skupienia. Suli aż zaschły z podziwu usta.

— Masz, spróbuj — powiedział Martinez.

W ręce trzymał kandyzowaną taswę — kupił ją na straganie. Sula zatopiła zęby w owocu. Jaskrawe iskierki słodyczy eksplodowały na języku, ale natychmiast cierpkość zalała usta.

— Dzięki — powiedziała skrzywionymi kwasem wargami. Żonglująca dziewczyna rozmyła się w plamie ruchu, jaskrawe noże trzaskały wokół jak bicze. Sula słyszała na bruku odgłos jej miękkich skórzanych podeszew. Dziewczyna podskoczyła i skręconym saltem wpadła tuż za pole rażenia noży. Jej dłonie rozmazywały się w oczach widzów, gdy chwytała w powietrzu stalowe ostrza. Metal szczękał o metal. I nagle stanęła w bezruchu z pękiem noży w dłoniach. W zupełnej ciszy dostawiła do siebie stopy i skłoniła się.

Publiczność — około setki osób, wracających do Górnego Miasta — zaczęła bić brawo i krzyczeć z zachwytu. Sula również wyrażała wielki podziw, klaskała, aż jej dłonie poczerwieniały, a kiedy jeden z Tormineli podszedł po datki z przenośnym terminalem, wklepała sporą sumę.

Podczas kolejnego występu smętny Terranin odbijał jedynie piłkę o płytę, ale czynił to w zadziwiający sposób. Ręce Martineza cały czas oplatały Sulę. Odgryzła kawałek kandyzowanej taswy.

Siedzę w kręgu pochodni, patrzę, jak dorosły człowiek odbija piłkę i czuję… co?

Szczęście… Ten wniosek tak ją zaskoczył, że, zdumiona, głęboko wciągnęła przesycone węglowym dymem powietrze.

Szczęście. Rozkosz. Zadowolenie.

Samo pojęcie szczęścia musiała zbadać starannie, niczym saper badający minę. Wydało jej się podejrzane. Chwile szczęścia miewała w życiu rzadko, a od kiedy grała rolę lady Suli, nie zdarzały się nigdy. Nie sądziła, że szczęście jest możliwe — przecież całe jej życie było oszustwem i stale musiała się pilnować, by nie zdemaskował jej jakiś lapsus.

Występujący zareagował na piłkę odbitą w niespodziewanym kierunku i Sula zaśmiała się. Przycisnęła do siebie ręce Martineza. Jej mózg zalała leniwa przyjemność.

Szczęście. Co za szok.

* * *

— Nie — oznajmił lord Tork. — Nigdy. Porzucić stolicę? To absolutnie nie do pomyślenia.

Lord Chen udał zaciekawienie, którego nie czuł.

— Moja siostra i lord dowódca eskadry Do-faq, oboje poparli ten plan. Jakie są pańskie zastrzeżenia?

— Zanshaa jest sercem imperium! — zaśpiewał Tork. — Stolicy poddać nie można.

— Broniąc Zanshaa, stawiamy wszystko na jedną bitwę, w której od początku nie mamy szans — oznajmił Chen.

— Jeśli rząd można przenieść… — zaczęła lady Seekin.

— Rząd się stąd nie ruszy — oświadczył lord Tork. — Lord Said nie pozwoli na krok aż tak radykalny.

Załatwimy to, pomyślał ponuro lord Chen. Postaram się o osobiste spotkanie z lordem seniorem.

Ośmioro członków Zarządu Floty siedziało wokół czarnego szerokiego stołu w wielkiej, cienistej sali Dowództwa. Zapomniano powiedzieć obsłudze, żeby usunęła dziewiąty fotel, przystosowany do długiego mostka Lai-ownów. Stał pusty jako przypomnienie o lady San-torath, zrzuconej przed dwoma dniami ze skały w Górnym Mieście.

— Chciałbym ponadto zauważyć — ciągnął Tork — że to niestosowne, żeby młodszy kapitan składał Zarządowi takie memoriały. Młodsi kapitanowie powinni w milczeniu wykonywać przydzielone im zadania i oszczędzać nam swoich opinii.

Lord Chen podejrzewał, że wpada w pułapkę, ale jednak zabrał głos, należało bowiem wyjaśnić pewne sprawy.

— Proszę o wybaczenie, lordzie Dowódco Floty, ale to nie jakiś młodszy kapitan przedłożył ten plan Zarządowi. To ja go przedłożyłem — oznajmił.

Wiedząc, że Zarząd jest uprzedzony do Martineza, poinformował ich tylko, że to dzieło dwóch oficerów, którzy pokazali mu swe opracowanie.

Tork zwrócił białą, okrągłooką twarz ku lordowi Chenowi. Pasmo martwego ciała dyndało mu z podbródka jak wielki zakręcony zwierzęcy wąs.

— Dowódca eskadry Do-faq przedłożył mi ten memoriał dziś rano i jako autora podał kapitana Martineza.

— Martineza! — wykrzyknął młodszy dowódca floty Pezzini, jakby właśnie potwierdzono jego osobistą straszną teorię, i walnął z irytacją otwartą dłonią w blat stołu.

Lord Chen chętnie by wspomniał o lady Suli jako współautorce, ale podejrzewał, że tylko by ją w ten sposób pogrążył.

— Kapitan Martinez ma zwyczaj składania memoriałów swym zwierzchnikom — ciągnął Tork z dezaprobatą w głosie. — Przedstawił radykalną teorię taktyczną Do-faqowi, a Do-faq dał to pańskiej siostrze. Teraz oboje zarządzają manewry szkodliwe dla wojskowej tradycji i praktyki.

— Czy on nigdy nie przestanie się wtrącać? — ozwał się Pezzini, uprzedzając replikę Chena. — Parę dni temu rzucił cień na imię mego klienta, młodzieńca całkowicie godnego zaufania, który ogromnie go poważał… poważał wbrew moim radom, muszę to podkreślić.

— Nie znajduję w tym wszystkim ani krzty czegoś niewłaściwego — oświadczył lord Chen. — Kapitan Martinez przekazał swoje sugestie zwierzchnikom z właściwym respektem i oznakami szacunku. A teraz wasi dowódcy dostrzegli zalety tych propozycji.

— Zgnilizna szeroko się rozprzestrzenia — odparł Tork. — Ufam, że lord dowódca Floty Kangas powstrzyma infekcję i odbuduje dyscyplinę. Jedynie taktyka naszych przodków stosowana nieugięcie zdoła, być może, ocalić stolicę.

— Niech Martinez sobie gnije w tej cholernej wojskowej zawodówce — powiedział Pezzini. — To powinno ostudzić jego ambicje.

Twarz Chena nie wyrażała nic, ale wnętrzności skręcały mu się z narastającej pogardy. Chciał wrzasnąć: „Umiecie tylko przegrywać wojny. Pokazano wam, jak można zwyciężyć, a wy tego nie widzicie”.

Ale zachował milczenie. Wiedział, że wobec sztywnej postawy lorda Torka jego protesty zdałyby się na nic; lobbował też osobiście u innych członków Zarządu, ale na razie ich nie przekonał, by głosowali przeciwko przewodniczącemu.

Wyślę lordowi seniorowi wiadomość z prośbą o natychmiastowe spotkanie. I mam nadzieję, że sprawy potoczą się we właściwym kierunku, pomyślał.

* * *

Martinez, w doskonałym humorze, wszedł do foyer Pałacu Shelleyów, okręcając wstęgę Złotego Globu wokół palca. Już chciał pomknąć schodami w górę do swego pokoju, gdy podeszła do niego pokojówka — grubonoga i brzydka. Siostry Martineza zatrudniały takie osoby, by mieć pewność, że same będą zawsze najpiękniejszymi kobietami w pałacu.

— Kapitanie Martinez, lord Roland prosił o przekazanie, że chciałby się z panem spotkać w swoim gabinecie.

W pamięci Martineza odżył obraz dziewczyny żonglującej latającymi nożami. Chwycił medal w dłoń, westchnął i powiedział:

— Doskonale, dziękuję.

Roland siedział przy biurku i rozmawiał z Torminelką widoczną na displeju.

— Spodziewamy się, że pani przyjdzie, skoro była pani dla nas tak miła, od kiedy tu przybyliśmy.

Nieznajoma Torminelka przyjęła zaproszenie z przyjemnością. Roland wylogował się i podniósł wzrok.

— Mam nadzieję, że oderwiesz się na chwilę od swych cielesnych przygód i przyjdziesz na ślub swojej siostry, jutro o szesnastej jeden.

Martinez opadł na fotel.

— O której siostrze mowa?

— O Vipsanii. Po ślubie Vipsania uda się z lordem Odą i jego krewnymi z wizytą do klientów rodziny lorda na Zarafanie.

Martinez oparł stopy na blacie Rolandowego biurka. W pogodny nastrój wprawiło go nie tylko wspomnienie nocy w ramionach Suli. Rankiem otrzymał wiadomość od Do-faqa, że aprobuje on plan Martineza i przekazuje go do Zarządu Floty. Do-faq przysłał również wyniki swej ostatniej serii eksperymentów z zastosowaniem nowej taktyki, a Martinez z Sulą analizowali je przy śniadaniu. Zaspokojenie fizyczne, a po nim pożyteczne ćwiczenie umysłowe — wszystko z partnerką, której wyobraźnia i inteligencja cudownie wzbogacały i uzupełniały jego własne idee. Teraz nic nie mogło popsuć mu humoru. Biedna Vipsania, pomyślał.

— Czeka ją wspaniały miodowy miesiąc — zauważył. — Na statku z parą zasuszonych teściów. Czy swoim imperium medialnym będzie kierowała z Zarafanu?

— Prawdopodobnie, chyba że z kolei na Zarafanie zrobi się niebezpiecznie.

Roland splótł dłonie na biurku i spojrzał na Martineza ponad błyszczącymi czubkami butów brata.

— Jeśli Sempronia zechce się z tobą kontaktować, byłbym zobowiązany, gdybyś nie reagował.

Martinez uniósł brwi.

— Zostanie wydziedziczona — wyjaśnił Roland. — Żadnych pieniędzy, wiadomości, kontaktów. Jak znajdziemy czas, żeby zapakować wszystkie jej rzeczy, przekażemy je organizacji dobroczynnej.

— Organizacji dobroczynnej — powtórzył Martinez, jakby nie słyszał nigdy wcześniej tego określenia.

— Walpurga nalegała, by siostrę wygnać, a po groźbie Sempronii nie sprzeciwiam się temu. Och, czy już o tym wspominałem?… Sempronia się zgadza. — Roland uśmiechnął się z ponurą satysfakcją. — Rozmawiałem z nią wczoraj wieczorem i dzisiaj rano. Dostanie zgodę na małżeństwo, ale od tej chwili stanie się jedną z Shankaracharyów — to mąż będzie musiał zaspokajać jej kaprysy, nie my.

— Zdaje się, że jest bogaty — zauważył Martinez.

— Klan Shankaracharyów wiele zainwestował w farmaceutyki i biochemię. — Można liczyć na Rolanda, że będzie wiedział o takich rzeczach, pomyślał Martinez. — Ale nie na Zanshaa. Spodziewamy się, że po wojnie Sempronia tu nie pozostanie.

— To bez wątpienia straszny cios — oznajmił Martinez. Roland najwyraźniej zapomniał, że wydziedziczanie to prerogatywa ojca, jedna z czynności, których ojciec nie mógł powierzać dzieciom. Niewykluczone, że Martinez zdoła zmienić tę decyzję, wysyłając osobisty list może nie do lorda Martineza, ale do jego lady, kobiety z natury romantycznej. Istniały szanse, że ucieczka kochanków przemówi jej do wyobraźni.

Roland spojrzał z zaciekawieniem na Martineza.

— Co zrobiłeś, że wprawiło to Sempronię w aż taką wściekłość? Nigdy wcześniej nie słyszałem u niej podobnego słownictwa.

Martinez milczał. Roland wzruszył ramionami i ciągnął:

— Ustaliłem z lordem Pierrem, że ślub Walpurgi z P.J. odbędzie się za trzy dni. Niezbyt wystawny, ale spodziewamy się, że przyjdziesz.

— Nie masz nic przeciwko temu, że włożę żałobę? — Martinez nie musiał się wysilać, wymyślając tę sarkastyczną odpowiedź.

Roland nawet nie mrugnął. Patrzył na brata.

— Wiesz, że ten ślub jest konieczny.

— Nic podobnego. — Martinez podrzucił i złapał medal Złotego Globu. — Chcesz Ngenich, ponieważ umożliwią ci dostęp do najwyższych kręgów towarzyskich w stolicy. — Zdjął nogi ze stołu i pochylił się, spoglądając Rolandowi prosto w oczy. — Przypuśćmy, że to ja sam załatwię ci to wszystko? Przypuśćmy, że to ja się poświęcę zamiast Walpurgi?

Roland patrzył bez drgnienia powiek.

— Chciałbyś się ożenić?

— Tak. — Martinez znów podrzucił medal. Roland cofnął się z zamyśloną miną.

— Sam bym ci to zaproponował, ale wiem, jak cieszy cię stan kawalerski. Zakładałem, że po prostu byś mi odmówił.

— Może i tak. Ale skoro wokół panuje taka romantyczna atmosfera, jak mogę się jej oprzeć?

Roland spojrzał w nieokreśloną dal.

— Mógłbym zasugerować kilka młodych dam… — Już mam kogoś na myśli.

Roland zmrużył oczy.

— To przypadkiem nie ta chorąży Amanda? Bo moja cierpliwość…

— Lady Sula — powiedział Martinez, wymawiając słowa dobitnie i z uczuciem.

Roland mrugnął, a Martineza ucieszyło jego zdziwienie.

— Rozumiem — rzekł Roland powoli — A więc nie z panną Amandą spędziłeś parę ostatnich nocy, ale z…

— Nie twój interes.

— Rzeczywiście. — Roland pogłaskał się po brodzie. — Oczywiście jest bez grosza.

— Ma tylko tytuł Sulów, który należy do najwyższych. W archiwach nie znajdziesz wspanialszego rodowodu. A przecież rodowód i tytuł otwierają drzwi na salony i do ministerstw, czyli tam, gdzie nie otworzą się tylko przed pieniędzmi.

— To prawda. A jednak musielibyśmy wyłożyć fortunę, żeby was dwoje zainstalować w Wysokim Mieście. — Roland nadal kalkulował. — Potrzebny byłby pałac, rezydencja na wsi. Ona jeździ konno, prawda?

— Nie mam pojęcia. — Martinez uśmiechnął się szeroko. — Ale z pewnością będzie potrzebna kolekcja porcelany klasy imperialnej.

— Porcelany? — Roland szczerze się zdumiał. — Co porcelana ma wspólnego z czymkolwiek? Postawiła taki warunek?

— Nie, ale uwierz mi, znam swoją narzeczoną. Rolandowi wpadła do głowy pewna myśl.

— Oświadczyłeś się jej chociaż?

— Nie, ale dzisiaj to zrobię. — Martinez miał ochotę ponuro się roześmiać. — Jak mogłaby się oprzeć takiej rodzinie jak nasza?

— Z pewnością się nie oprze — rzekł cicho Roland. — Na pewno ma dość bycia biedakiem w świecie bogaczy.

Martinez klasnął.

— Tak jest! Więc już dasz Walpurdze spokój? — spytał, podnosząc się z fotela.

Roland prychnął protekcjonalnie.

— Skądże? Nie bądź śmieszny. Nie mogę cofnąć słowa danego lordowi Pierre’owi.

Martinez spojrzał na brata przeciągle i z gniewem. Roland przez chwilę patrzył mu w oczy, po czym chrząknął z irytacją.

— Nie patrz na mnie, jakbyś był w sterowni swojego statku. Nosisz zbyt nowe naramienniki, a ja nie jestem jednym z twoich smarkatych kadetów.

— Myślałem, że zawarliśmy umowę.

— Jeśli chodzi o Caroline Sulę, to nie. — Roland starannie oglądał paznokcie u rąk. — Ngeni są bogaci, mają już miejsce w Konwokacji i ministerstwach. I nie stracili wpływów. Rehabilitacja lady Suli byłaby zadaniem na całe lata. W końcu by się to opłacało, ale Ngeni są opłacalni już teraz. — Oderwał wzrok od paznokci. — Nie chcę jednak zniechęcać cię do twoich planów matrymonialnych. Sula jest piękna i inteligentna, czyli tą ostatnią cechą nad tobą góruje.

— Idź do diabła.

Roland wzruszył ramionami. Martinez wstał i wyszedł z gabinetu.

Ona dziedziczy tytuł, a ja nie. I, dzięki Bogu, wszystkie moje dzieci będą Sulami.

* * *

— Nie — oznajmił lord Said. — Wykluczone. Imperium rządzono z Górnego Miasta przez sto dwadzieścia wieków i tak pozostanie przez następne dziesięć milionów lat.

Gabinet lorda seniora, w odróżnieniu od mrocznej sali Dowództwa był bardzo jasny. Jedna z przezroczystych ścian ukazywała wielką granitową kopułę Wielkiego Azylu, z którego Shaa rządzili swym imperium, a za nim roztaczał się spektakularny widok Dolnego Miasta. Chen ze swego miejsca widział prywatną galerię, którą poprzednicy Lorda Saida przechodzili do Wielkiego Azylu, gdzie otrzymywali rozkazy od swych panów. Ale Wielki Azyl był teraz zamknięty, a ogólnikowe plany zorganizowania tam muzeum przerwała wojna. Pierwsza osoba imperium siedziała przed Chenem, usadowiona wygodnie w ogromnym fotelu z baldachimem. Twarz lorda seniora ocieniał rozkloszowany kaptur.

— Górne Miasto i rząd nie są tożsame — stwierdził lord Chen, parafrazując memoriał Martineza. — Rząd może znajdować się gdziekolwiek — nawet powinien być gdzie indziej, gdzie zabłąkany pocisk go nie unicestwi. Gdzie, w razie bitwy z wrogiem, nie zostanie uwięziony na planecie.

— Cóż może być wspanialszego od śmierci w służbie Praxis? — spytał lord Said. Miał ponad dziewięćdziesiątkę. Siwe włosy uczesał w krótką grzywkę, a starość przyciągnęła jego ostry nos i wąsy bliżej wystającego podbródka. Klan Saidów był znany z zagorzałego konserwatyzmu, a na czele rządu postawiono Saida właśnie w dniu wybuchu rebelii, kiedy w Konwokacji publicznie oskarżył naksydzkiego lorda seniora i stawił opór, co doprowadziło do zrzucenia buntowników z tarasu siedziby Konwokacji.

Chen spojrzał na niego.

— Czyżby rząd postanowił umrzeć? — zapytał. Miał wrażenie, że Salda nieco zaskoczyły te słowa.

— Postanowiliśmy zachować zarówno stolicę, jak i Praxis. — Namyślał się: oczy mu pociemniały. Po chwili powiedział: — Lordzie konwokacie, powierzę ci pewną tajemnicę i ufam, że nikomu jej nie przekażesz. Prawie od samego początku mamy kontakt z rządem buntowników na Naxas, tak zwanym Komitetem Ocalenia Praxis.

— Milordzie? — Chen był zszokowany.

— Łańcuch wormholowych stacji przekaźnikowych między Zanshaa i Magarią nigdy nie został przecięty — wyjaśnił Said. — Jeśli zachodzi potrzeba, możemy ze sobą rozmawiać. Zażądali od nas kapitulacji, a myśmy odmówili… oficjalnie.

Coś w tonie Saida spowodowało, że Chen poczuł w mózgu zimny podmuch podejrzenia.

— A nieoficjalnie?

— Od klęski przy Magarii z Naksydami kontaktuje się rzekoma organizacja dysydencka w łonie naszego rządu. Utrzymuje ona, że ma zwolenników zarówno w Konwokacji, jak i we flocie. Prosi o trochę czasu, by mogła obalić mój… — Said uśmiechnął się — nieustępliwy rząd. I nasi fałszywi zdrajcy używają tego kanału, by dostarczać im fałszywej informacji. Na przykład, że Czwarta Flota przy Harzapidzie jest w dobrym stanie i że można się tu jej spodziewać w każdej chwili.

— I Naksydzi w to wierzą?

Lord senior wzruszył lekko ramionami.

— Wedle wszelkich oznak. Mamy nadzieję, że opóźnimy ich i Zanshaa zdąży otrzymać posiłki.

— To bardzo niebezpieczna gra, milordzie — stwierdził Chen. — Nigdy nie można być pewnym, kto kogo oszukuje. A oni i tak mogą przyśpieszyć bieg wydarzeń i przylecieć tutaj.

Said potaknął w zamyśleniu.

— To prawda, lordzie konwokacie. Ale jakiż mamy wybór?

Chen opuścił gabinet lorda seniora z głową pełną wrzących myśli. Był parem najwyższej kasty i aż do wczoraj czuł gotowość spotkania się z przeznaczeniem para: umrzeć za Praxis w ogniu bomb z antymaterii lub przystawić sobie pistolet do skroni, gdy naksydzcy żandarmi wyłamią drzwi pałacu Chenów.

Gdyby oceniał, że sytuacja jest absolutnie beznadziejna, zastrzeliłby najpierw swoją żonę i córkę, oczekując, że okażą one tę samą obojętność względem losu, jaką on miał nadzieję okazać.

Jednakże ta determinacja skończyła się, gdy wczoraj po południu, w cichym ogrodzie wśród woni kwiecia lu-doi, porozmawiał z Martinezem. Chen dostrzegł nowe możliwości, otwierające się przed nim niczym kwiat.

Uświadomił sobie, że jego żona i córka mogą przeżyć, i równie niewykluczone, że on też przeżyje. Dlatego musi przekonać wystarczająco wielu członków własnej kasty do zalet planu opracowanego przez kogoś o niższej od nich pozycji społecznej.

Zaledwie kilka dni temu sam wyśmiałby ten pomysł. Ale było to przed rozmową z Martinezem.

Już sporządził w myślach listę osób, z którymi trzeba porozmawiać, zarówno wśród podwładnych Saida, jak i osób od niego niezależnych.

Wszedł do swego gabinetu i kazał sekretarzowi skontaktować się z pierwszą osobą z listy.

* * *

Na scenie pojawiła się śpiewaczka. Miała na sobie tradycyjne dla derivoo falbaniaste spódnice. Włosy ściągnęła mocno na szczycie głowy w przechylony do przodu czub, pobieliła twarz, a na każdym policzku namalowała idealne czerwone koło.

Publiczność oczekiwała w ciszy. Przy akompaniamencie jedynie trzech muzyków kobieta zaczęła śpiewać pieśń o miłości i tęsknocie. Mimo staroświeckiego wyglądu pieśniarki jej głos był zadziwiający, pieścił każdą sylabę z jedwabistą starannością ospałej kochanki. Dłonie, pobielone tak jak twarz, trzepotały w powietrzu niczym gołębie, podkreślały gestem słowa pieśni. Czasami pieśniarka przerywała, by wzmocnić napięcie i Sula wstrzymywała dech, póki śpiew nie rozładował emocji.

Po występie zerwały się ekstatyczne brawa. Sula widziała derivoo, ale tylko w wideo; nie zdawała sobie sprawy z potęgi występu na żywo.

— Fantastyczna, prawda? — zapytał Martinez.

— Tak — przyznała Sula. Jego dłoń przesunęła się po stole i ujęła dłoń dziewczyny. Ręka Martineza była wielka, ciepła i niezbyt wilgotna. Sula uznała, że to niezła ręka.

Następnie śpiewaczka wykonała pieśń o śmierci: matka błagała niepoznawalnego o powrót swego dziecka. Pieszczotliwy wcześniej głos był teraz rozpaczliwy, surowy, wyrażał idealną uczuciową rozpacz, tnącą jak brzytwa. Przy końcu występu pobieloną twarz śpiewaczki przeorał ślad pojedynczej łzy.

Sula uwolniła dłoń, by bić brawo. Słuchając śpiewaczki, miała wrażenie przypalania nerwów kwasem, ale z jakiegoś powodu było to uczucie dobre. Pieśni o żałobie i miłości odsłoniły nabrzmiały emocjami, podstawowy fakt istnienia wszechświata, czegoś prawdziwego, pierwotnego i wielkiego. Pieśń mówiła: śmierć i tęsknota to niezmienne elementy istnienia; właśnie to oznacza być człowiekiem.

Derivoo to sztuka prawie całkowicie ludzka. Choć temperacja stroju była jednym z wielkich wkładów Ziemi do cywilizacji imperialnej, tylko niewielu wybitnych kompozytorów czy wykonawców, wykorzystujących to odkrycie, było ludźmi. Ponieważ twarze Daimongów nic nie wyrażały, ich melodyjne głosy przenosiły wszystkie uczucia, niuanse i konteksty; Daimongowie rodzili się w środowisku muzycznym i spędzali w nim całe życie. Wykazywali ogromny talent i subtelność interpretacji, chociaż ich muzykę najlepiej doceniano w nagraniach: zapach gnijącego ciała zwykle psuł efekt koncertów na żywo i najlepsze miejsca do słuchania wspaniałych masowych chórów Daimongów znajdowały się daleko, ustawione pod wiatr.

Ogólnie natomiast przyznawano, że Cree byli samą muzyką. Ich wzrok — oczy jak prymitywne plamki — został z nawiązką skompensowany wrażliwym słuchem dzięki ogromnym uszom; ich melodyjne głosy miały bardzo szeroką skalę. Cree lgnęli do radosnej strony uczuciowego spektrum, a muzyka, którą tworzyli, doskonale wyrażała zadowolenie i rozkosz. Najpopularniejsi wykonawcy i kompozytorzy pochodzili z Cree i nawet jeśli pieśń stworzył członek innego gatunku, przeważnie jakiś Cree nagrywał jej ostateczną wersję.

Kiedy muzyczny wyraz przepychu, radości i tańca stał się domeną innych gatunków, Terranom pozostawiono tragedie, lamenty i smutek. Inne gatunki były zafascynowane sposobem, w jaki Terranie bezpośrednio wyrażają rozpacz, jak konfrontują się z bolesnymi prawdami. Nawet Shaa to aprobowali. Uważali, że samo pojęcie tragedii uszlachetnia i jest całkowicie zgodne z ich własną surową etyką, ich wiarą, że wszystko, prócz ich własnych idei przemija i jest śmiertelne. I jeśli ludzie w rodzaju Leara czy Edypa oddawali się rozpaczy, to tylko z powodu niedostatecznego zrozumienia Praxis.

Derivoo było proste — jeden śpiewak, kilku akompaniatorów i absolutna czystość ekspresji. Nie miało nic z daimońskiej wspaniałości ani z gwarnej radości Cree. Wyrażało natomiast konfrontację samotnej duszy z mrokiem, duszy posiadającej niezachwianą wiedzę, że mrok zatriumfuje, jednak mimo to pragnącej wykrzyczeć fakt swego istnienia w twarz wyjącego kosmicznego wichru.

Sula słuchała oczarowana. Śpiewaczka odznaczała się wspaniałą indywidualnością sceniczną, a muzycy wiedzieli, jak wzmocnić efekt, nie niszcząc prostoty wykonania. Niepokojący głos i czystość uczuć chwyciły w garść serce Suli. Wydawało się jej, że słyszy, jak słowa pieśni przedzierają się przez zasłonę z krwi. Dla Suli śmierć była starą znajomą.

Na „Delhi” Sula pomagała wynosić martwych ze spalonej sterowni, załogantów skulonych w zwęglonych skorupach ciał, ważących tyle co dzieci, zostawiających na jej rękach pył zwęglonej śmiertelności.

Zabiła co najmniej dwa tysiące Naksydów przy Magarii.

Jako dziecko zabiła i kazała wrzucić do rzeki dorosłego.

Kiedyś zabiła nieszczęśliwą, zagubioną młodą dziewczynę.

Śmiertelność utkała sieć wokół niej, zaręczając, że także płomyk Suli jest chwilowy, że ona także jest pyłem w rękach przeznaczenia.

Przekonana, poczuła, jak uśmiech wpełza jej na wargi. Wiedziała gdzie jest.

Była w domu.

Od twarzy Suli bił blask, jej policzki zaróżowiły się, a zielone oczy wypełnił nieziemski żar. Derivoo tak ją odmieniło. Martinez patrzył zafascynowany, jak Sula ulega duchowi songu, jej oblicze — kość słoniowa i róże — promieniowało w łagodnym oświetleniu; miał ochotę ucałować tę doskonałą twarz, a powstrzymywała go tylko myśl, że wszystko by zepsuł i przerwał wspaniały trans.

Ośmielił się ją pocałować dopiero, gdy wyszli z klubu, gdy poczuł, jak Sula drży od nocnego chłodu. Wtedy objął ją ciepłymi ramionami i przycisnął wargi do jej warg.

— To było cudowne — powiedziała po chwili. Był rozczarowany, że mówi o derivoo, a nie o jego pocałunku.

— To jedna z najlepszych pieśniarek — odparł. Ujął ją pod rękę i poprowadził ulicą w stronę kolejki linowej. Drzwi jakiegoś klubu otworzyły się, z wnętrza na chodnik padło ciepłe światło. Z klubów dobiegała głośna muzyka.

— Zmarzłaś. Chcesz gdzieś wstąpić i się rozgrzać?

— Nie zmarzłam. Wszystko w porządku. — Zmusiła się do uśmiechu. — Nie chcę słuchać dziś innej muzyki. Nie dorówna tamtej.

Odwróciła się do niego, nadal z rumieńcami na twarzy. Miała olśniewający uśmiech. Martinez wprowadził ją w podcienia sklepu, objął i pocałował. Przez chwilę cieszył się ciepłem jej oddechu na policzku, miękkością warg, smakiem cytrusowej lemoniady na figlarnym języku, a potem się wycofał. Zmierzch na Sandamie zawirował mu w zmysłach. Serce biło głucho dziwnym rozkołysanym rytmem i odnosił wrażenie, że jego mózg również się kołysze, a z jego ciemnych zakamarków błyskają niedorzeczne myśli i wrażenia. Zmusił je do właściwego biegu.

— Posłuchaj, wcale nie żartowałem, gdy mówiłem, że chcę wejść do twojej rodziny.

Uśmiechnęła się rozbawiona.

— Myślę, że zdołam załatwić formalności związane z twoim przysposobieniem. Choć nie planowałam zostać matką w tak młodym wieku.

— Istnieje prostszy sposób, żeby mnie dokooptować — oznajmił Martinez. — Moglibyśmy się pobrać.

Sula patrzyła na niego rozszerzonymi źrenicami w zielonych oczach, a potem przemknął jej przez twarz wyraz podejrzliwości.

— Nie żartujesz, prawda, kapitanie?

— N-nie. — Martinez próbował opanować jąkanie, które nagle zawładnęło jego językiem. — Mówię z całą powagą.

Twarz Suli pojaśniała, olśniewała blaskiem. Dalsze słowa wydały się już niepotrzebne. Wargi Martineza wzięły odpowiedź z jej warg.

Chwilę później, rozgorączkowany, prowadził ją ulicą, świadom, że uśmiecha się idiotycznie. W piersi rozkwitało mu szczęście.

— Twoja rodzina naprawdę to akceptuje? — spytała Sula. Wcześniej, tego wieczoru, opowiedział jej, co spotkało Sempronię — wygnanie za miłość do mężczyzny o niewystarczającej pozycji.

— Mają co do ciebie plany — oznajmił Martinez. — Chcą cię obładować kilkoma milionami zenitów, kupić ci okazały pałac w Górnym Mieście i posiadłość wiejską, gdzie moglibyśmy przyjmować gości. — Uśmiechnął się szeroko. — A jeśli którejś z tych rzeczy nie chcesz, będziesz musiała okazać stanowczość.

Zmrużyła oczy.

— A w zamian, co dokładnie będę musiała zrobić?

— Wyważyć kilkoro drzwi w Górnym Mieście, które inaczej pozostałyby zamknięte dla prowincjuszy.

Z rozbawieniem wzruszyła ramionami.

— Jestem znacznie brutalniejszym narzędziem niż łom — powiedziała. — Może udałoby mi się otworzyć drzwi, ale nie odpowiadam za to, co ludzie z drugiej strony o tym pomyślą.

— Najlepiej niech nad tym wszystkim popracuje sam Roland. Sula zaśmiała się nagle radośnie i, trzymając go za rękę, podskoczyła na chodniku jak dziecko ze skakanką.

— A co będzie dalej?

— Moglibyśmy ogłosić nasz ślub jutro po południu, na przyjęciu z okazji ślubu Vipsanii. — Uśmiechnął się do niej szeroko. — Będzie miała za swoje, za to, że odwróciła uwagę gości na moim przyjęciu. — Śmiała się, a on ruchem dłoni pomagał jej podskakiwać. — Wcześniej, przed południem, możemy złożyć wizytę w Parowskim Banku Genów i odfajkować całą papierkową robotę.

Spojrzała na niego przestraszona, z niedowierzaniem, i puściła jego dłoń.

— Gdzie?

— Nie martw się. Oni biorą tylko kroplę krwi.

— W jakim banku? — naciskała.

— W Parowskim Banku Genów — wyjaśnił Martinez. — Po prostu, żeby zarejestrować wszystkie linie krwi.

Odwróciła się i ruszyła ulicą, Martinez za nią. Zobaczył jej twarz odbitą w szybie — falującego, ciemnookiego ducha.

— Czy to naprawdę niezbędne? — zapytała. Na jej twarzy pojawił się sceptycyzm. — Nigdy nie słyszałam o takim miejscu.

— Nie przypuszczam, żeby Bank Genów się reklamował. — Martinez wzruszył ramionami. — Ale z drugiej strony, nie muszą tego robić. Takie mamy prawo, przynajmniej tutaj, na Zanshaa, jeśli jesteś parem i chcesz wziąć ślub. Na Laredo też mamy bank genów, choć jest nie tylko dla parów.

— Na Spannanie nie było nic podobnego. — Martinez wiedział, że chodzi o planetę, gdzie wychowywała się po egzekucji rodziców.

— Przypuszczam, że niektórzy parowie bardziej dbają o swoje linie krwi niż inni. To głupia, stara instytucja, ale co robić?

Podeszli do jednego z kanałów Dolnego Miasta i skręcili w lewo, do mostu, który widzieli w oddali. Zapach kanału — jod i zgnilizna — napełniał powietrze.

Rysy twarzy Suli stwardniały.

— Więc co dzieje się z pobraną kroplą krwi?

— Nic. Po prostu idzie do archiwum.

— A kto przegląda archiwa?

Barka sunęła z warkotem obok nich, jej światła pozycyjne drżały na ciemnej wodzie. Tłustawy kilwater uderzył o kamienne nadbrzeże. Martinez podniósł głos, żeby zagłuszyć warkot.

— Myślę, że nikt ich nie przegląda. Chyba że zaistnieją wątpliwości dotyczące pochodzenia dzieci. — Kiedy szli, wślizgnął się za nią i objął ją ramionami. Przysunął twarz do ucha Suli. — Nie planujesz mieć dzieci z kimś innym, prawda?

Czuł napięcie jej ramion, a potem próbę rozluźnienia mięśni.

— Tylko z tobą — powiedziała z roztargnieniem. Zwolniła, potem obróciła się ku niemu i obdarzyła go szybkim pocałunkiem. — To takie nieoczekiwane — stwierdziła. — Kilka minut temu byłam po prostu kobietą z medalem i bez pracy, a teraz…

— Teraz jesteś moim partnerem na całe życie. — Nie mógł pohamować szerokiego uśmiechu.

Spojrzała nań z nieodgadnionym wyrazem twarzy.

— Nie unosi cię przypadkiem jakiś rodzaj owczego pędu? Ileż to ślubów odbywa się teraz w twojej rodzinie?

— Razem z nami trzy. A może cztery, ale nie jestem pewien, czy Sempronia się liczy, nawet nie wiem, czy rzeczywiście bierze ślub, czy to tylko pogróżki.

Jej ramiona zacisnęły się wokół niego niczym drut. Mocno przywarła policzkiem do piersi Martineza. Zmierzch na Sandamie unosił się w powietrzu.

— Trzy śluby naraz. Czy to nie przynosi pecha?

— Mnie przyniesie szczęście — oznajmił Martinez.

— Słyszę bicie twego serca — powiedziała Sula ni z tego, ni z owego. Pogłaskał jej włosy koloru bladego złota. Zimny poryw wiatru ochłodził go. Woda tłukła o nadbrzeże.

— O co chodzi? — spytał.

Zapadła chwila milczenia i Martinez poczuł, jak nieufność dotyka jego nerwów. Sula rozluźniła ramiona i spojrzała w górę na jego twarz.

— Posłuchaj — powiedziała. — To wszystko dzieje się tak szybko. Nie oswoiłam się jeszcze z tą myślą.

Spoglądał na nią z oszałamiającym uczuciem, że właśnie stanął na krawędzi otchłani i że jeden mylny krok spowoduje, że zleci w przepaść.

— Co właściwie chcesz mi powiedzieć? — zapytał ostrożnie. Pocałowała go delikatnie i uśmiechnęła się nieśmiało.

— Czy nie możemy przez pewien czas ciągnąć tego tak jak dotąd?

Spojrzał na nią uważnie.

— Nie mamy wiele czasu. Po prostu chciałbym, żeby to się stało, zanim…

Gdzieś przed nimi otwarły się drzwi i zabrzmiała muzyka. Torminele w brązowych mundurach służby cywilnej wyleli się na zewnątrz i stanęli w przejściu, nawołując się wzajemnie. Muzyka wyła, instrumenty strunowe skrzeczały w tonacji molowej. Sula pochyliła głowę i zakryła dłońmi uszy przed łomotem niezbornych czyneli.

— Muszę się zastanowić — stwierdziła zdecydowanym głosem. Nagła złość gorąco ciachnęła Martineza w pierś. Podniósł głos, przekrzykując ryczącą muzykę.

— Oszczędzę ci trudu — powiedział. — Chwila zastanowienia i wiedziałabyś, że to twoja najlepsza szansa na bezpieczeństwo i odbudowę imienia twej rodziny, nie mówiąc już o trudnościach ze znalezieniem patrona we flocie. Moja krótka analiza wskazuje, że twoim problemem nie są pieniądze, pałac czy rezydencja na wsi, twoim problemem jestem ja…

Sula podniosła na niego wzrok. Jej oczy były rozszerzone, zielone jak morze, zimne.

— Oszczędź mi tego komentarza — powiedziała głosem twardym niczym diament. — Nic nie wiesz o moich problemach.

Martinez poczuł, jak pod spojrzeniem Suli sztywnieje mu kark. Jego myśli gnały naprzód — ciemny zamęt, oświetlony postrzępionymi błyskami gniewu.

— Pozwalam sobie mieć inne zdanie, milady — rzekł. — Twój problem: utraciłaś pieniądze, pozycję i wszystkich ludzi, których kochałaś. A teraz boisz się miłości, ponieważ…

— Nie zamierzam tego słuchać! — Głos Suli ciął jak chlaśnięcie biczem. Płaskie dłonie nadal przyciskała do uszu. Złote światło z otwartych drzwi żarzyło się w jej oczach gniewnym płomieniem. — Nie potrzeba mi tych pompatycznych idiotyzmów! Nic nie wiesz!

Torminele patrzyli teraz na nich swymi ogromnymi oczyma nocnych łowców. Czynele, nastrojone w dziwacznych molowych tonacjach, znowu załoskotały w uszach Martineza.

— Ja…

— Tu nie chodzi o ciebie! — krzyknęła Sula. — Wbij sobie łaskawie do głowy, że tu nie chodzi o ciebie!

Odwróciła się na pięcie i odeszła zdecydowanym krokiem. Gdy przeciskała się między Torminelami, jej blade nogi błyskały pod rąbkiem czarnej sukni. Martinez stał na chodniku i patrzył za nią, a w jego żyłach pulsowało dzikie niedowierzanie…

Znowu się to działo.

Już raz patrzył, jak Sula oddala się w noc, jak jej obcasy mocno stukają na ulicy, a światła Dolnego Miasta ozłacają jej włosy. Ponownie głupio stał i patrzył, jak odchodzi z jego życia. Zimna poranna wichura wyła wzdłuż kanału, a jego duszę przepełniało zdumienie, gniew i cierpienie.

Nie będzie trzeciego razu, przysiągł sobie Martinez. Zacisnął pięści. Już nie.

„Tu nie chodzi o ciebie!”, krzyczała. Miłe zapewnienie.

Ten cały bałagan to sprawa Suli. Niech wydobywa się z niego sama.

* * *

Martinez wszedł do Pałacu Shelleyów, rzucił płaszcz na brzydkiego, brązowego Lai-owna sterczącego na słupku poręczy schodów, i cicho wszedł na górę. To czysty pech, że spotkał Rolanda, który wystawiał do holu tacę z resztkami swej późnej kolacji, by służący mógł je rano zabrać. Roland wyprostował się, poprawił szlafrok i spojrzał na Martineza z chłodnym zainteresowaniem.

— Zakładam, że twoje matrymonialne plany zostały pokrzyżowane?

— Och, choć raz bądź cicho, dobrze? — Martinez przecisnął się obok Rolanda w stronę swego pokoju.

Głos Rolanda prześladował go.

— Czy chcesz, bym podjął twoją sprawę?

Martinez zatrzymał się przy swoich drzwiach. W gardle wezbrał mu dziki śmiech.

— Ty? Chcesz wstawić się za mną u lady Suli?

— Z kimś porozmawiać. — W łagodnym spojrzeniu Rolanda pojawiła się nuta zaciekawienia. — Na czym dokładnie polega problem? Wydawało mi się, że pochwyci szansę, którą jej oferowałeś.

— Problem polega na tym — oznajmił Martinez przez zaciśnięte zęby — że to wariatka.

— Dobrze, że dowiedziałeś się o tym teraz, a nie później — stwierdził współczująco Roland.

Współczucie brata było ostatnią rzeczą, której w tej chwili Martinez potrzebował. To samo dotyczyło pomocy. Życzył więc bratu dobrej nocy i poszedł do siebie. Zerwał marynarkę i w gniewie rzucił na łóżko, a potem skakał na jednej i na drugiej nodze, zdejmując buty i wkopując je pod meble.

To ona do mnie zadzwoniła, myślał z zimną pasją. To Sula nawiązała kontakt po swej poprzedniej ucieczce. To właśnie ona wjechała windą na spotkanie, gdy wychodził z „Korony”. To ona go szukała.

Cóż. Poszukiwania najwyraźniej się skończyły.

Martinez przez chwilę patrzył gniewnie na tapetę, a potem mimowolnie opuścił wzrok na komunikator.

Zadzwoń do niej, pomyślał. Zadzwoń do niej i zażądaj wyjaśnień.

Postąpił krok ku komunikatorowi i zatrzymał się. Nic mu nie wyjaśniała za pierwszym razem, gdy od niego odeszła. Skąd nadzieja, że teraz mu coś wyjaśni?

Usiadł na łóżku, jego wielkie dłonie zwisały bezużytecznie między nogami.

Znowu wstał. Potem usiadł. Potem rzucił się do komunikatora.

Sula nie odpowiedziała. Gdy włączyła się automatyczna poczta głosowa, Martinez przerwał połączenie.

Nie chciał zostawiać wiadomości. Z wiadomości mogłaby się śmiać.

„Dobrze, że dowiedziałeś się o tym teraz, a nie później”. Słowa Rolanda brzmiały echem w jego czaszce.

Martinez zadzwonił znowu po dwudziestu minutach. I ponownie po godzinie.

Wiedział, że Sula musi być w swoim mieszkaniu. Wyobraził sobie: siedzi przed displejem komunikatora, obserwuje, jak wezwania rejestrują się jedno po drugim, a w jej zielonych oczach pobłyskuje pogarda.

Podszedł do okna i wpatrywał się w ciemną, pustą ulicę. Przez wiatr zawodzący nad okapami wyraźnie słyszał dźwięk marzeń, spokojnie zamieniających się w pył.

* * *

Sula leżała skulona w swym brzydkim łożu Sevigny i przyciskała do piersi poduszkę, jakby to był kochanek. Jasne poranne światło wpadało przez szczelinę w zaciągniętych zasłonach. Sulę piekły oczy. Łóżko nadal słabo pachniało Martinezem, a poduszka była mokra od łez.

Nie płakała przez lata, od chwili gdy wzięła poduszkę, bardzo podobną do tej, i przycisnęła do twarzy Caro Suli. Tamten wysiłek wysuszył w niej ostatnie łzy i zmienił ją w kamień na wysokim, zimnym górskim pustkowiu. Zajęła pozycję społeczną Suli i przeniosła się do miejsca, które dla tamtej zarezerwowano, i przez cały czas pogardzała wszystkimi, których zwiodła, którzy — jak Jeremy Foote — uważali się za koronę stworzenia. Widziała, co Górne Miasto uważało za obycie, i wiedziała, że żaden z tych rzekomych wyrafinowanych światowców nie widział tego, co widziała ona, żaden nie ośmieliłby się dokonać wyborów, których ona ochoczo dokonała.

To wszystko skończyło się wraz z Martinezem. Kiedy się zjawił, poczuła pierwszy deszcz w jałowej pustce, którą nazywała sercem. Zazieleniła się pod jego dotykiem, rozkwitła niczym pustynia po pierwszych deszczach.

A teraz nieustępliwa dłoń wyrzutów sumienia znowu wyżymała z niej tę wilgoć, kropla po kropli.

Dlaczego nie mogę mu zaufać? Gniew zwinął w pięści jej dłonie. Tłukła w poduszkę, jakby wybijała życie z jakiegoś wroga.

Zadzwonił budzik, przypominając, że trzeba złożyć zeznanie na procesie Blitshartsa. Wątpiła, czy w ogóle zmrużyła oczy. Wstała z łóżka i poczuła dźgnięcie bólu w zesztywniałych plecach.

Wzięła prysznic i włożyła mundur polowy. Nalała filiżankę herbaty, ale nie mogła się zmusić do jej wypicia. Displej komunikatora świecił z biurka we frontowym pokoju — w pewnej chwili, w czasie długich rozpaczliwych nocnych godzin, kazała komunikatorowi odrzucać wszystkie zewnętrzne wezwania i poświęcić się całkowicie zbieraniu wszelkich dostępnych informacji o Parowskim Banku Genów. Załadowała informacje do swego displeju mankietowego i przeglądała je w taksówce, i później, czekając na wezwanie do złożenia zeznań.

Kiedy się przekonała, że prawo jest takie, jak je przedstawił Martinez, zawrzała gniewem. Od parów wymagano kropli krwi nie tylko na Zanshaa, ale na pierścieniu akceleracyjnym i w nieprawdopodobnym wypadku, gdy parowie pobierali się gdzie indziej w układzie. Udała się na poszukiwanie światów, gdzie parowie obchodzili się bez banku krwi. Znalazła ich blisko trzydziestkę, wliczając w to Dandaphis, Magarię, Felarus, Terrę i Spannan, planetę, na której się urodziła.

Sula raczej nie mogła przyjąć oświadczyn Martineza, stawiając warunek, że na ślub muszą polecieć na jedną z tych mało znanych planet. Od tych przepisów musiały istnieć jakieś wyjątki, kazała więc komputerowi wyszukać we wszelkich dostępnych bazach danych wszelkie przepisy, paragrafy, obrazy i artykuły, jakie kiedykolwiek powstały w związku z Parowskim Bankiem Genów.

Potem przyszedł czas na jej zeznania i tu Sula przekonała się, że adwokat firmy ubezpieczeniowej stanowi doskonały cel jej wściekłości. „Przecież zadawał pan to pytanie już dwukrotnie. Nie słyszał pan mojej pierwszej odpowiedzi? Jest pan głuchy czy głupi?”.

Adwokat Blitshartsów, choć udawał dezaprobatę, chyba się cieszył, że obdzierają kolegę ze skóry. Dopóki nie nadeszła jego kolej. „Co to za debilne pytanie? Gdybym miała kadeta tak tępego jak pan, rozkazałabym mu, żeby uciekł do Naksydów i u nich prowadził swój sabotaż”..

Dzięki temu okrucieństwu na chwilę poprawiła sobie nastrój, potem jednak czuła pustkę. Wróciła do mieszkania, wypiła zimną herbatę i zjadła trochę jedzenia, które kupiła wcześniej z myślą o Martinezie.

Siedziała sama w mieszkaniu i znów zalewał ją ból.

Powinna była mu zaufać. Mogła przecież powiedzieć: „Nie jestem prawdziwą lady Sulą. Prawdziwa Sula zmarła, a ja zajęłam jej miejsce. Jeśli ktoś sprawdzi zapisy w Banku Genów, odkryje to”.

W takim stopniu Martinezowi mogła zaufać. Nie musiałaby opowiadać, jak zmarła Caro Sula.

Ale nie zdobyła się na wyznanie Martinezowi choćby ułamka prawdy, a teraz było za późno. Jeśli nawet kiedyś miał do niej zaufanie, teraz z pewnością zostało ono zniszczone.

* * *

Ślub Vipsanii był dosyć okazały, jak na tak krótki okres zapowiedzi i przerzedzone towarzystwo w Górnym Mieście. Odbywał się w pałacu lorda Eizo Yoshitoshiego, ojca pana młodego. Roland spóźnił się kilka minut, zasługując na chmurne spojrzenie lorda Yoshitoshiego, który stał wśród swych nowych powinowatych z takim wyrazem twarzy, jakby coś mu brzydko pachniało pod nosem.

Roland się usprawiedliwił. Państwa młodych razem z wybranymi reprezentantami rodzin odwieziono do Urzędu Stanu Cywilnego, gdzie krótką oficjalną ceremonię poprowadził — ubrany w fiolet i białą szarfę Sędziego Sądu Najwyższego — jeden z kuzynów Yoshitoshiego. Kiedy wrócili, zabawa trwała w najlepsze. Orkiestra Cree grała na swój dowcipny sposób stare standardy, a kelnerzy — Lai-owni w nieskazitelnie białych satynowych marynarkach — krążyli po sali z drinkami i kanapkami.

Martinez chwalił sobie podróż do Urzędu, ponieważ ceremonia wymagała od niego jedynie milczenia i patrzenia. Przyjęcie irytowało go, musiał bowiem wszystkim okazywać grzeczność.

Oczekiwał, że Sula przybędzie do pałacu, by rzucić się do jego stóp, błagać o przebaczenie, z szatą rozdartą w pokucie i nogami okrwawionymi w drodze, którą przejdzie na kolanach. Nic z tego.

Próbował unikać kontaktu z ludźmi, udając zainteresowanie architekturą pałacu, ale niestety, budynek wzniesiono podczas rozkwitu stylu Devis. Styl cechowały długie, czyste, pozbawione szczególnych cech linie. Pałac umeblowano i przystrojono w tym samym duchu. W czystych liniach niewiele było do podziwiania, prócz ich czystości i braku odrębnych cech. Ściany były przeważnie gołe, tylko gdzieniegdzie wisiały obrazy — na ogół białe płótna z kłębkiem kolorowego wiru, umieszczonego nieco z boku od geometrycznego środka obrazu. Jedno dzieło, wyjątkowo śmiałe, miało kolor zieleni awokada, ale kolorowy wir wyglądał podobnie do wirów na pozostałych malowidłach.

— Szczyt powściągliwej elegancji, prawda? — głos w uchu Martineza należał do Rolanda.

— Okręty opuszczają stocznie z bardziej interesującym wystrojem — odparł Martinez. Odwrócił się ku tętniącemu życiem przyjęciu — coraz więcej ludzi uciekało z Górnego Miasta do bezpiecznych innych układów, jednak wesele dziedzica Yoshitoshich zdołało przyciągnąć pięciuset najbardziej elitarnych parów imperium. — Oto oni — rzekł Martinez. — Wszystkie wielkie nazwiska przybyły na ślub Vipsanii. Twój triumf.

— Triumf będę czuł, kiedy zobaczę tych wszystkich ludzi u nas — powiedział Roland i popił białego wina. — Przepraszam, że swym spóźnieniem zgorszyłem Yoshitoshich — zwrócił się do Martineza.

— Jestem przekonany, że spóźniłeś się z ważnego powodu.

— Rzeczywiście. — Spojrzał z ukosa na brata zmrużonymi, kocimi oczyma, jakby nie chciał patrzeć mu w twarz. — Mam nadzieję, że docenisz moje wysiłki.

— Docenię, jeśli załatwiłeś mi robotę. — Martinez nie miał nastroju do gierek Rolanda.

Roland uśmiechnął się nieznacznie.

— W pewnym sensie załatwiłem — powiedział. — Zaaranżowałem twoje małżeństwo.

Martinez odpowiedział zimnym, morderczym spojrzeniem. Roland spojrzał na zatłoczoną salę i podniósł kieliszek, by pozdrowić jakiegoś Lai-owna w konwokackiej czerwieni.

— Wszedłeś do gry, Gareth, a ja powiedziałem, że podejmę twoją sprawę.

— Spodziewam się — oznajmił Martinez — że jesteś przygotowany, by płaszczyć się w usprawiedliwieniach przed rodziną tej biednej kobiety albo nawet by samemu ją poślubić.

Roland uniósł brwi w wyrazie fałszywej niewinności.

— Nie chcesz wiedzieć, jak się nazywa?

— Miałem nadzieje, że się tego nie dowiem.

— Terza Chen. — I korzystając z osłupienia Martineza, ciągnął dalej. — Nie masz pojęcia, jak musiałem naciskać jej ojca. Pragnął przygarnąć miliony naszych prowincjonalnych zenitów, ale prowincjonalny zięć, to sprawa zupełnie inna. — Oczy zabłysły mu samozadowoleniem. — Jednak przekonałem go, że nasze przymierze potrwa naprawdę długo.

Martinez odzyskał mowę.

— Terza Chen? To szaleństwo.

Na twarz Rolanda powrócił wyraz udawanej niewinności.

— Naprawdę? Czemu?

— Przede wszystkim ona jest w żałobie.

— Lord Richard Li nie żyje.

Lord Richard Li? — myślał Martinez. Jedna z wybitnych wschodzących gwiazd Floty? To właśnie po nim nosiła żałobę.

— Zmarł bardzo niedawno — zauważył Martinez. — Nie mogła się jeszcze z tego otrząsnąć.

Roland ujął Martineza za łokieć i nachylił się do jego ucha.

— W przypadku żałobnych wdów, najlepiej atakować szybko. Sądzę, że tak samo jest z narzeczonymi w żałobie.

Martinez ujął dłoń Rolanda.

— Zapomnij o tym. — Oczyma przeszukał tłum. — Lord Chen musi tu gdzieś być. Znajdę go i powiem, że ślubu nie będzie.

— Jeśli musisz. — Roland wzruszył ramionami. — Przy okazji możesz mu powiedzieć, że nie przyjmiesz także swojej nowej nominacji.

Martinez znów spojrzał zimno na Rolanda, ale rosnące ciepło pod kołnierzykiem informowało go, że w jego spojrzeniu brak przekonania.

— Och, czyżbym zapomniał o tym wspomnieć? — Roland uśmiechnął się jak najedzony do syta drapieżnik. — Dowódca eskadry lady Michi Chen potrzebuje na pokładzie swego okrętu flagowego oficera taktycznego. I oczywiście później, kiedy awansuje, będzie mogła oferować ci kolejno stanowiska, jedno po drugim.

A później, gdy Martinez milczał, Roland znowu się nachylił i powiedział mu do ucha, jedwabiście mrucząc:

— Wiesz, pomyślałem sobie, że może to odpowiednio skieruje twoje zainteresowania.

DZIEWIĘĆ

Martinez wędrował przez Pałac Yoshitoshich otumaniony. Głowę, niezdolną zebrać myśli, zalewały przypadkowe fale czystych emocji: najpierw ślepego gniewu, potem dziwacznej wesołości, abstrakcyjnej ironii, i głębokiego wstrętu. Wstręt i ironia zdawały się dominować; uczucia tak silne, że czuł ich smak.

Ironia smakowała jak kawowe fusy, a wstręt jak miedź.

Gracja i subtelne maniery, myślał, dobrze skrojone mundury, brokat i wyszywanki z pereł — a w środku nie ma nic. Tłuste, bezwłose zwierzęta, mielące zębami trzonowymi, żuchwami ociekającymi gęstym sokiem wspólnego koryta.

Chciał na nich wrzasnąć. Wrzasnąć. Ale nie słuchaliby, nie zaprzestali żarcia, nawet gdyby nagle z mgły wynurzyli się Naksydzi, grożąc, że rozwalą ten cały cuchnący chlew.

Martinez znalazł Terzę przy papierowym parawanie, całkowicie białym z wyjątkiem jednego bladoniebieskiego panelu. Jej suknia stanowiła promienny kontrast z surowością panującego wokół stylu. Uszyta w bardzo popularnym od chwili rozpoczęcia wojny, ozdobnym i wyszukanym stylu, w kolorze głęboko złocistym z wzorem zielonej roślinności i jaskrawych szkarłatnych kwiatów. Cała we frędzlach i falbanach, z rozcięciami, odsłaniającymi satynową halkę. Włosy Terzy, związane białą żałobną nicią, pokrywała delikatna siateczka białych kwiatuszków. Dziewczynę otaczała grupa przyjaciółek, a ona zdawała się ich słuchać ze staranną uwagą.

Martinez zawahał się na jej widok, a potem przeszedł przez tłum i stanął u jej boku. Odwróciła się do niego, rozchylając wargi w nieśmiałym uśmiechu.

— Kapitanie Martinez.

— Milady — odpowiedział. Odwrócił się do jej przyjaciółek. — Proszę wybaczyć, że zabiorę lady Terzę.

Odprowadził ją na stronę, bocznym korytarzem. Nerwy wysyłały sygnały sprzecznych impulsów: śmiać się, jęczeć, zerwać z siebie ubranie i z wrzaskiem pomknąć holem. Zamiast tego zapytał:

— Czy pani ojciec z panią rozmawiał?

— Tak — odpowiedziała łagodnym głosem. — Tuż przed naszym wyjściem z domu.

— Otrzymała pani tę wiadomość przede mną. — Terza poruszała się z doskonałą gracją w swej wymyślnej, szeleszczącej sukni. Martinez na chybił trafił nacisnął klamkę jakichś drzwi. Otworzyły się na sypialnie-salon: ponure łóżko w czerniach i bielach i jasnopopielate biurko, z papierem, szklanymi piórami do kaligrafii i laską gotowego do użycia tuszu. Wciągnął dziewczynę do środka i zamknął drzwi.

— Przepraszam za nici żałobne. — Terza gestem wskazała swoje włosy. — Wiem, że nie powinnam nosić żałoby, kiedy jesteśmy zaręczeni, ale ojciec rozmawiał ze mną po tym, jak już się ubrałam.

— Wszystko w porządku — odparł Martinez. — Z tego, co słyszałem o lordzie Richardzie, wynika, że w pełni zasługuje na żałobę.

Terza odwróciła wzrok. Zapadła niezręczna cisza. Martinez ujął swe myśli w karby.

— Niech pani posłucha — powiedział. — Jeśli pani tego nie chce, odwołamy to. I po wszystkim.

Przez jej twarz przemknęło niewyraźne zdziwienie.

— Ja… — Jej wargi ułożyły się w słowo, którego nie wypowiedziała. Jej wzrok przeskoczył na Martineza. — Nie sprzeciwiam się — oznajmiła. — Wiem, że rodziny aranżują takie rzeczy. Moje zaręczyny z lordem Richardem zostały zaaranżowane.

— Ale przynajmniej znała go pani. Obracaliście się w tym samym kręgu. Mnie pani ledwie zna.

Terza płynnie skinęła głową.

— To prawda, ale… — W jej oczach igrała jakaś myśl. — Jest pan osobą, która odnosi sukcesy i na której można polegać. Jest pan inteligentny. Pana rodzina ma pieniądze. O ile mogę stwierdzić, jest pan uprzejmy. — Suknia zaszeleściła, gdy Terza uniosła dłoń i dotknęła rękawa Martineza. — U męża to zalety.

Martinez czuł, jak świat wiruje w zawrotnych pętlach wokół małego pokoju z biurkiem i ascetycznym małym łóżkiem. Patrzył na stojącą przed nim młodą kobietę, na idealnie wyszkolone ciało i jego gibki wdzięk, na eleganckie dłonie, na śliczną pogodną twarz, gładką skórę i zastanawiał się, czy to, co ogląda jest całkowicie sztuczne — czy to wytrenowana reakcja kobiety, która zna i wykonuje swoje obowiązki wobec klanu, choć może czuć do tego obrzydzenie. A jeśli przypadkiem za słowami kryją się szczere uczucia? Czy pod warstwą brokatu i elegancji, jest ona jednym z tych zmorowatych stworzeń, które widział stłoczone przy korycie, czy też jest tym, czym się wydaje — piękną i łagodną istotą ludzką?

Nawet jeśli była zmorą, nawet jeśli za maską skrywała się chciwość i wyrachowanie, to co z tego? W takim wypadku jedyne właściwe postępowanie to dopchać się do koryta i złapać dla siebie, co się da. Funkcja w eskadrze Michi Chen to tylko przekąska.

A jeśli Terza Chen była tym, czym się wydawała, to jeszcze lepiej i był szczęściarzem. Sula kiedyś nazwała go największym szczęściarzem we wszechświecie. Z pewnością miał sporo szczęścia, że uciekł od Suli. Może Terza Chen była następnym wielkim szczęśliwym trafem?

W dali zadźwięczał gong na kolację. Goście weselni kierowali się ku sali balowej, gdzie zastawiono stoły.

Spojrzał na Terzę i położył dłoń na jej dłoni.

— Po prostu pamiętaj: miałaś swoją szansę ucieczki — powiedział.

Świadomy lekkiego dotyku jej ramienia — nie dotyku kobiety, którą kochał, lecz kogoś obcego — Martinez odwrócił się i poszedł z Terzą ku oczekującemu ich losowi.

* * *

Zebrawszy informacje na temat Banku Genów, Sula nie odkryła luk w przepisach określających działanie banku i po chwili łzy zaczęły jej przesłaniać widok displeju. Drgnęła zdziwiona melodyjnym sygnałem komunikatora. Wytarła spuchnięte oczy wierzchem dłoni i odebrała wiadomość. Kilka minut później kwitowała pakiet rozkazów z Dowództwa.

Jej urlop oficjalnie się skończył i następnego dnia miała dołączyć do sztabu Dowódcy Floty Ro-daia, kierującego ciałem o nazwie „Zarząd Konsolidacji Logistycznej” z siedzibą w biurowcu w Dolnym Mieście.

Sula odgrzała poranną herbatę i osłodziła ją syropem z trzciny cukrowej. Przeglądała rozkazy, wydrukowane na szeleszczącym uszlachetnionym papierze Dowództwa.

„Poleca się pani stawienie o godzinie 09:01 w pokoju 890 Dix Building”… Było to takie konkretne: kremowy papier, ostre kontury liter, bezpośrednie i jasne sformułowania rozkazu. I ta rzeczywistość spowodowała, że Sula podjęła decyzję.

Pójdzie za róg, do Pałacu Shelleyów i zobaczy się z Martinezem. Zmusi go do rozmowy, jeśli to potrzebne, utrzymując, że dostała rozkazy z Dowództwa — przecież ma w ręku kopertę i papier. Powie Martinezowi, że nie jest prawdziwą lady Sulą, ale uzurpatorką, która zajęła jej miejsce. Zda się na jego łaskę. „Uderz mnie, napluj mi w twarz, wydaj mnie władzom… albo się ze mną ożeń”.

Jego wybór.

Pomysł był tak niebezpieczny, że poczuła spodziewany napływ adrenaliny i zjeżyły się jej włoski na karku. W głębi duszy poczuła śpiew dzikiego wichru wyzwolenia. Ujawnienie sekretu zdawało się upijać jak wolność.

Sula umyła twarz i nałożyła makijaż. Włożyła rozkazy z powrotem do koperty. Usiłowała znów ją zapieczętować, ale uznała, że nie ma to znaczenia. Mimo wszystko, nie były to tak naprawdę rozkazy dla Martineza.

Nadzieja ogarnęła jej serce. Wyprostowała ramiona, założyła czapkę mundurową i wyszła z mieszkania z szeleszczącą kopertą w lewej ręce. W jej mózgu takt wybijał werbel, kiedy maszerowała po chodniku we właściwym wojskowym stylu. Na rogu wykonała staranny zwrot w prawo i przedefilowała przed front Pałacu Shelleyów.

Na jej dzwonek zareagowała jedna z brzydkich pokojówek sióstr Martineza.

— Z kapitanem Martinezem, proszę. Rozkazy z Dowództwa — oznajmiła.

Służąca, lekko zaczerwieniona, miała twarz wykrzywioną w uśmiechu, który świadczył o tym, że Sula przerwała jej niezły chichot.

— Kapitana Martineza nie ma w domu, milady. Chyba jest ze swoją narzeczoną.

— Mam na myśli lorda Garetha — uściśliła Sula — nie lorda Rolanda. — I pomyślała natychmiast, ale o wiele za późno: „czyżby Roland się żenił?”.

Służąca wyglądała na trochę zdziwioną.

— To lord Gareth się żeni, milady. Z lady Terzą Chen. Wszystkim nam to niedawno powiedziano. — Zaszokowana mina Suli chyba ją zdziwiła. — Jeśli to pilne, może pani próbować go znaleźć w Pałacu Chenów, panienko.

— Dziękuję — powiedziała Sula. — Właśnie tak zrobię. Drzwi się zamknęły.

— Aha — powiedziała Sula.

Uratowały ją wojskowe odruchy. Choć w kolanach nagle zabrakło siły, Sula zdołała wykonać obrót, zwrot o dziewięćdziesiąt stopni na ulicy i następny zwrot na rogu.

Po drodze do mieszkania poszarpała kopertę i jej zawartość na drobne kawałeczki.

Dziwka, dziwka! On należał do mnie.

— Gratuluję nowego zięcia — powiedział lord Pezzini. — Teraz rozumiem, dlaczego z takim uporem promował pan jego karierę.

Lord Chen, spojrzał na Pezziniego. Miał myśli przepełnione goryczą, twarz bez wyrazu.

— Dziękuję, milordzie — powiedział. — Choć wierzę, że pomoc, którą usiłowałem okazać kapitanowi Martinezowi, spowodowały wyłącznie jego zasługi.

Wargi Pezziniego wykrzywiły się w protekcjonalnym uśmiechu.

— Oczywiście — powiedział.

Lord Chen rozważał, co z tym uśmieszkiem zrobiłby wymierzony otwartą dłonią policzek, i smakował ten obraz oczyma duszy, gdy razem z Pezzinim szli do ponurej, cichej sali posiedzeń Zarządu.

Pezzini nie był pierwszym, który uśmiechem wyższości zareagował na tę nowinę. Kiedy poprzedniego popołudnia na weselnym bankiecie ogłoszono zaręczyny Terzy z Martinezem, nastąpiły uprzejme brawa i gratulacje, ale Chen widział spojrzenia wymieniane przez gości — zdziwienie, po którym następowało poczucie wyższości, litość i pogarda. Jeszcze jedna wielka stara rodzina spadła do poziomu klanu parweniuszy Martinezów. Ngeni, Yoshitoshi, a teraz Chen. Jakąż zachętę zaproponował lord Roland, by przekonać lorda Chena do zgody na taki pośpieszny, niewskazany alians? I jakież to roje wsiowych, nieokrzesanych kuzynów, bratanków i siostrzenic Martinezów wyroją się niedługo w Górnym Mieście, by ograbić wielkie rodziny z ich synów i córek?

Zachęty Rolanda Martineza były rozliczne. Rozliczne były również zawoalowane groźby. Forsowanie linii obrony lorda Chena zabrało Rolandowi cały ranek. Raz czy może nawet dwukrotnie Chen chciał już wołać służbę, by wyrzuciła Rolanda z domu.

Nawet teraz ledwie wierzył, że oddał swoją córkę — nie, poprawił się bezlitośnie, nie oddał. Sprzedał.

Sprzedał człowiekowi, który bez wątpienia na swój sposób zasługiwał na pochwały. Sprytny — to właściwe określenie — pomysłowy osobnik, który radził sobie dobrze w wybranej dziedzinie, ale w żadnym wypadku nie zasługiwał na mariaż z którymś z Chenów. Sam fakt, że był użyteczny, wcale nie oznaczał, iż zasługuje, by być ojcem następnego dziedzica klanu. No bo kim byli jego przodkowie? Ilu pałaców w Górnym Mieście byli właścicielami? Ile stuleci nimi władali?

Terza dobrze przyjęła tę wiadomość. Po prostu pochyliła głowę, pomyślała przez chwilę i powiedziała łagodnie: „Tak, ojcze”. Widok córki, która w swoim pokoju otrzymuje taką wiadomość, ubrana w wykwintną suknię, mając nadal we włosach żałobne wstążki po lordzie Richardzie, omal nie złamał Chenowi serca.

Lady Chen okazała się o wiele mniej rozsądna. Wrzeszczała, płakała i groziła, a kiedy nic nie poskutkowało, zamknęła się w swoim pokoju i odmówiła pójścia na wesele Yoshitoshiego. Lord Chen miał wrażenie, że już nic więcej nie zdoła zrobić, by namówić żonę do uczestniczenia w ślubie własnej córki To kwestia szczęścia, myślał lord Chen, kiedy zajmował miejsce przy czarnym jak noc stole w sali Zarządu. Klan Martinezów miał szczęście, a klan Chenów nie. Potrzebował szczęścia Martinezów.

Ale pewnego dnia, przyrzekał sobie, szczęście się odwróci. Klan Chenów powróci do poprzedniej chwały i stanie samodzielnie, bez żadnej pomocy.

Wtedy jego córka stanie się wolna. Nie będzie już zakładnikiem złego losu. Będzie mogła pozbyć się tego kompromitującego małżonka i prowadzić życie godne dziedziczki jednej z wielkich rodzin imperium.

Tak przyrzekał sobie lord Chen. A do tej pory, jeśli Martinez nie będzie traktował Terzy z najwyższym szacunkiem, jeśli podniesie na nią rękę albo zada jej cierpienie, to on, Chen, chce widzieć Martineza trupem.

Wysoko urodzony par mógł zaaranżować niektóre sytuacje. Istnieli klienci klanu Chen, którzy zajmowali się rzeczami niezbyt zgodnymi z prawem i którzy bardzo by chcieli wyświadczyć przysługę głowie klanu. Zięć uśmiercony w tajemniczy sposób — to dość łatwo zorganizować.

Chen zwracał uwagę na innych wchodzących do sali członków Zarządu. Po cichu lobbował u nich na rzecz przyjęcia planu ewakuacji stolicy — planu tego użytecznego człowieka Martineza — i perswazja Chena odnosiła skutek. Prócz Chena troje chciało promować tę koncepcję w Konwokacji, ale troje nie wystarczało. Równoważyły ich trzy głosy, na jakie mógł liczyć Tork.

To prawdopodobnie spowoduje impas w głosowaniu. Gdyby tylko lord Said wyznaczył lady San-torath swoim następcą, cała sprawa byłaby rozwiązana, ale lord senior chyba się z tym nie śpieszył. Z powodu tej zwłoki lord Chen zgrzytał zębami. Prawie czuł na karku nacisk fali nacierających Naksydów.

Wkroczył lord Tork, a z nim grupa trzech oficerów floty w pełnym galowym umundurowaniu. Pierwszy z nich był Lai-ownem w mundurze starszego kapitana, a pozostali to najwyraźniej jego adiutanci, Terranin i Torminelka. Ta ostatnia w ciężkich, ciemnych okularach, chroniących jej wielkie oczy.

Lord Chen uważnie przyglądał się przybyszom. Czarne naszywki, myślał, to znaczy Sekcja Wywiadu. Przed wojną Sekcja Wywiadu była chyba najmniejszą jednostką we flocie — mimo wszystko nie było wroga, o którym należało zbierać informacje. Rywal sekcji, Służba Śledcza kierowana przez Lorda Inspektora Snowa, badająca kryminalną działalność w obrębie floty, rozkwitała kosztem konkurentów. Ale Służba Śledcza otrzymała policzek za to, że nie odkryła planów buntowników, a Sekcja Wywiadu dostała nowy cel i nowe fundusze. Próbowała stosować pomysłowe metody monitorowania wroga, a nawet umieszczania szpiegów na terytorium opanowanym przez Naksydów, ale obecnie większość pracy polegała na analizowaniu możliwości buntowników. Rada regularnie otrzymywała sprawozdania od Sekcji Wywiadu i innych służb, zbierających informacje, jednak w grupie, która weszła z Torkiem, nie było nikogo znajomego.

Dwoje adiutantów cicho zamknęło drzwi, izolując Radę Floty i jej gości w wyciszonej, słabo oświetlonej sali. Sekretarz rady, Cree, wziął swój rylec i ustawił nagrywarki, które zapiszą przebieg zebrania dla potomności. Adiutantka Torminelka zdjęła okulary.

Gdy lord Tork zajął swe miejsce u szczytu stołu, rozszedł się od niego zapach martwego ciała. Spojrzał na lewo i prawo, jakby powoli liczył obecnych członków rady, a potem zastukał w stół gołymi knykciami.

— Moi lordowie — oznajmił. — Chciałbym przedstawić kapitana Ahn-kina z Sekcji Wywiadu. Wczoraj przesłał mi raport, z którego wynikają głębokie konsekwencje. Kapitan odkrył coś, co poważnie wpłynie na bieg wojny, i postanowiłem sprowadzić go tutaj, byśmy mogli na to zareagować całościowo, jako komisja.

Ahn-kin wystąpił naprzód — nie zaproszono go do zajęcia miejsca — i nastawił swój displej mankietowy tak, by móc przesyłać informacje na pulpity wszystkich członków komisji. Lord Chen spojrzał na biurko przed sobą i zobaczył świecący na hebanowej powierzchni stołu dokument zatytułowany „Analiza Pierwszego Aksjomatu i jego roli w strukturze sił buntowników”.

Pierwszy Aksjomat? — pomyślał. Słyszał tę nazwę już wcześniej, nie mógł jednak sobie przypomnieć gdzie. Ahn-kin za chwilę odświeżył pamięć Chena.

— Niektórzy z państwa być może pamiętają Pierwszy Aksjomat — firmę przewozową, stworzoną przez buntowniczych konspiratorów, aby w sekrecie przemieszczać zasoby z jednych miejsc w inne przed wybuchem rebelii — wyjaśnił Ahn-kin. Nie miał określonego miejsca przy stole i sterczał niezręcznie nad lewym ramieniem Torka, z niewygody przestępując z nogi na nogę. — Pierwszy Aksjomat został stworzony w 12447 roku Praxis, cztery lata przed rebelią, i jest własnością prywatną. Jego głównymi akcjonariuszami są między innymi lady Kushdai, lord Kulukraf, lord Aksad i inni buntownicy. Lady Kushdai jest przewodniczącą. — Display Chena pokazał organizacyjną strukturę firmy.

— W dniu rebelii — kontynuował Ahn-kin — trzy statki towarowe Pierwszego Aksjomatu kierowały się na Magarię. — Na displejach Chena zamigotały nazwiska i dokumenty przewozowe. — Uważamy, że wiozły personel, wystarczający do obsadzenia statków zagarniętych przez Naksydów pierwszego dnia, i umożliwiły w ten sposób zwycięstwo w Bitwie przy Magarii. W ciągu tych lat Pierwszy Aksjomat nabył dziewiętnaście innych statków. Prawdopodobnie jako dodatek do ładunku dla buntowników firma przewoziła legalne towary. W czasie rebelii większość tych statków znajdowała się w pięciu innych zamieszkanych układach, w obszarze między Naxas a Magarią.

Displej Chena pokazywał układy planetarne — z żadnego z nich od wybuchu rebelii nie otrzymywano wiadomości. Ahn-kin przestąpił z nogi na nogę i kontynuował sprawozdanie.

— Podejrzewamy, że te statki wiozły żołnierzy, którzy później opanowali sekcje krytyczne stacji pierściennych, prawdopodobnie z pomocą buntowników, znajdujących się już na tych stacjach. Choć od wybuchu rewolty nie słyszeliśmy nic o frachtowcach Pierwszego Aksjomatu, prawdopodobnie nadal są na usługach buntowników.

Lord Chen aż podskoczył, gdy Ahn-kinem wstrząsnęła konwulsja. Dopiero po chwili zorientował się, że to kichnięcie. Biedny Lai-own stał bezpośrednio za lordem Torkiem i przy każdym oddechu wciągał zapach gnijącego ciała Torka.

— Proszę wasze lordowskie moście o wybaczenie — powiedział Ahn-kin i postąpił kilka kroków na bok, gdzie fetor nie był tak silny. Wziął głęboki oddech i kontynuował: — Nasze badania na temat możliwości wroga koncentrowały się początkowo na sprzęcie, organizacji i urządzeniach wojskowych. Dopiero później, stopniowo, włączaliśmy do badań urządzenia i potencjał cywilny. Mniej więcej miesiąc temu uświadomiliśmy sobie, że Pierwszy Aksjomat zamówił dziesięć nowych frachtowców na sześciu różnych planetach. W chwili wybuchu rebelii frachtowce były w różnych stadiach budowy. Założyliśmy, że Naksydzi chcą po prostu zwiększyć możliwości transportowe swojej floty, i dodaliśmy te statki do naszych ocen zasobów rebeliantów. Jednakże dopiero w ostatnich dniach nasza jednostka analityczna pozyskała specjalistę od budowy statków. Obecną tu porucznik Kijjalis — Torminelka stanęła na baczność z wysoko uniesionym podbródkiem — która zbadała szczegółowo plany tych statków. W związku z tym doszliśmy… — kapitan znowu wziął głęboki oddech — do pewnych wniosków.

Schematy statków, dane z Imperialnego Rejestru Statków, zamigotały na displejach Zarządu. Lord Chen, właściciel rozmaitych statków, przyjrzał się im uważnie. Szczupły kupiecki pojazd z małą ładownią; Chen przypuszczał, że byłby użyteczny przy przewozach drogiego ładunku o wysokim priorytecie, ale w innych wypadkach zysku by raczej nie dawał.

Zbudowany, by pilnie przewozić potrzebne materiały wojenne z jednej bazy do drugiej i – zważywszy na możliwości silników — przewozić je szybko, ocenił w duchu. Ładunkiem mogłyby być pociski sterowane, kluczowy personelu lub informacje tak ważne, że nie można ich powierzać zwykłym kanałom… I w tym punkcie zabrakło mu wyobraźni.

— To właśnie ograniczenia nowych statków mnie zaintrygowały — powiedziała porucznik Kijjalis. Torminelce z pewnością było bardzo ciepło w pełnym mundurze, założonym na futro i z pewnością nosiła ukryte jednostki chłodnicze.

— Zdolność załadunkowa tych statków jest niewielka — wyjaśniła — a silniki duże jak na takie małe jednostki. Konstrukcja modularna, pozwalająca właścicielom łatwo przebudowywać ładownie i pomieszczenia załogi, jest niepotrzebnie droga. I wtedy zdałam sobie sprawę, że te statki nigdy nie miały być frachtowcami.

Serce Chena niespodziewanie drgnęło, kiedy znów spojrzał na schematy. Wystarczyłby krótki pobyt w dokach remontowych, by wyrzucić moduły ładowni i sekcje załogi. Zmieściłyby się tam wtedy wyrzutnie, rozszerzone pomieszczenia załogi i stacje bojowe z osłonami radiacyjnymi, chroniącymi przed wybuchami pocisków antymaterii.

Lord Chen spojrzał na Torminelską porucznik. Wykonywał gorączkowe obliczenia.

— Jak pani mówiła, ile jest tych statków?

— Dziesięć, milordzie.

— Dziesięć okrętów wojennych.

— Tak, milordzie — Ahn-kin wtrącił się do dialogu i przejął ster dyskusji. — Kiedy się je wyposaży w broń i obsadzi załogą, uważamy, że będą stanowić odpowiedniki fregat średniej wielkości z dwunastu do czternastu wyrzutniami pocisków, jedną lub dwiema szalupami i z kilku laserami obrony bezpośredniej. Mogą mieć mniej więcej osiemdziesięciu załogantów.

— Dziesięć fregat… — wydyszał lord Mondi. Po raz pierwszy Torminel zapomniał swej starannej wymowy i seplenił jak dziecko.

Owszem, fregaty były najmniejszym typem prawdziwych okrętów wojennych, ale gdyby je dodano do potężnej wrogiej floty, skoncentrowanej przy Magarii, skutki byłyby okropne.

— Czy pan rozumie, co to oznacza? — spytał lord Pezzini. Miał czerwoną twarz. — To oznacza…

— Milordzie — przerwał mu stanowczo lord Tork. — Muszę prosić wszystkich tu obecnych o powstrzymanie się od spekulacji w obecności tych tutaj oficerów. Do końca sprawozdania proszę o ograniczenie się do uwag związanych z prezentacją kapitana Ahn-kina.

Zapadła nieprzyjemna cisza, przerwana przez lady Seekin.

— Na ile to wszystko pewne?

Oficerowie Sekcji Wywiadu spojrzeli po sobie, nie chcąc wygłaszać zbyt stanowczych twierdzeń przed tak czcigodnymi słuchaczami. Odpowiedziała dopiero porucznik Kijjalis.

— Jestem całkowicie przekonana, że moja analiza jest poprawna. Ponieważ oczywiście istnieje możliwość, że się mylę, pozwolę sobie stwierdzić, że pewność moich wniosków jest rzędu dziewięćdziesięciu procent.

— Moich też — rzekł Ahn-kin.

— I moich — dodał lord Chen. Członkowie Zarządu spojrzeli na niego. — Posiadam statki — przypomniał — i znam się na projektach statków. — Poklepał displej przed sobą. — To są okręty wojenne pod każdym względem z wyjątkiem uzbrojenia i właściwych schronów dla załogi, ale stocznie floty mogą w krótkim czasie uzupełnić te braki — Spojrzał na Ahn-kina. — Czy dysponujecie oceną, kiedy te jednostki zostaną ukończone?

— Przynajmniej dwa z nich powinny już być gotowe. Te dwa budowano na Loatynie i przechodziły testy, kiedy wybuchła rebelia. Ponieważ Loatyn wkrótce potem poddał się rebeliantom, chyba możemy uznać, że zakończyła się ich przebudowa i dołączyły do wrogiej floty. Przynajmniej trzy dalsze powinny dołączyć do floty lada dzień. Wyposażanie pozostałych pięciu może się właśnie kończyć, ale ponieważ trzy z nich muszą być wyposażone aż na Naxas, znajdują się one co najmniej dwa miesiące drogi od głównej wrogiej koncentracji przy Magarii.

Lorda Chena zmroziło, gdy pomyślał nagle o strategii maskującej lorda Saida, o fałszywych wiadomościach od dysydentów, które według lorda seniora opóźniały atak rebeliantów. Nie wiadomo, czy Naksydzi wierzyli tym wiadomościom, ale to nie rzekoma konspiracja opóźniała ich atak. Opóźniali go sami, gdyż czekali na nowe fregaty, które zapewnią im miażdżącą przewagę nad lojalistami.

Naksydzi wkrótce będą mogli wystawić czterdzieści pięć okrętów przeciwko dwudziestu pięciu broniącym stolicy, a liczba atakujących wzrośnie do pięćdziesięciu trzech, jeśli uwzględnić pięć statków z Protipanu. Bez względu na to, jak wspaniale by manewrował lord Dowódca Floty Kangas, jednak z tak przeważającymi siłami wygrać nie miał szans. Lojaliści zostaliby zalani i unicestwieni.

Członkowie Zarządu zadali jeszcze kilka pytań, odzwierciedlających ich oszołomienie i brak nadziei, po czym odprawiono oficerów z Sekcji Wywiadu. Zapadło długie, otępiałe, rozpaczliwe milczenie. W końcu odezwał się lord Tork.

— Milordowie — powiedział powoli. — Stało się teraz oczywiste, że nie możemy się spodziewać, że utrzymamy Zanshaa. Musimy przyjąć inny plan.

— Plan Martineza? — spytał z naciskiem Chen i poczuł podłe ukłucie satysfakcji, widząc krzywą minę Pezziniego.

Lord Tork zwrócił swą bladą twarz ku Chenowi.

— Lord Sald, relacjonując mi pańską niedawną wizytę, nazwał to „planem Chena”. Może powinniśmy utrzymać to określenie.

Lord Chen, który właśnie zdał sobie sprawę, że Tork wiedział o odbytej za jego plecami wizycie u lorda seniora, uznał, że nie okaże zażenowania.

— Wasza lordowska mość przypisuje mi zbyt wiele — oznajmił. Lord Tork zwrócił swą żałobną twarz ku pozostałym członkom Zarządu.

— Zażądam natychmiastowej rozmowy z lordem Saidem — oznajmił. — Ufam, że wszyscy będziecie przy niej obecni?

Lord Chen wstawał z fotela, wspominając swoją desperację w ciągu ostatnich kilku dni, swoje gorączkowe wysiłki lobbystyczne, mające na celu zmuszenie rządu, by przyjął ten plan, który lord Tork i inni konserwatyści po prostu zaakceptowali bez słowa sprzeciwu… a potem wpadła mu do głowy dziwna myśl: Czyżby już działało tu szczęście Martinezów?

* * *

Walpurga miała podczas swojego wesela wyraz twarzy na poły zamyślony, na poły zaciekawiony, jakby z zainteresowaniem obserwowała dziwaczne rytuały plemienia Yormaków.

Natomiast P.J. Ngeni wyglądał tak, jakby uczestniczył we własnym pogrzebie.

W punkcie kulminacyjnym rytuału zaślubin Walpurga przysiadła na brzegu łóżka, dyndając nogami, a pan młody siedział na podłodze, trzymał jej stopy na kolanach i zdejmował jej pantofle. Może w większości domów ta ceremonia odbywała się w prawdziwej sypialni, ale w Pałacu Shelleyów — tak jak przed dwoma dniami w Pałacu Yoshitoshich — przeniesiono wielkie łoże do salonu.

Na wesele Walpurgii przyszło znacznie mniej gości niż na wesele Vipsanii. Okoliczności zaślubin chyba wymagały mniejszego świętowania i każda z rodzin zaprosiła tylko najbliższych. W sumie przybyło około pięćdziesięciu osób.

P.J. rozwiązał wstążki jednego pantofla i z melancholijną miną na swej długiej twarzy zastygł, by umożliwić zrobienie zdjęć. Z ramionami skrzyżowanymi na piersiach stał obok niego Lord Pierre Ngeni, by zagwarantować, że kuzyn się z tym wszystkim upora. Roland, widocznie bardziej ufając w pomyślne zakończenie, zajął miejsce dalej i uśmiechał się swobodnie.

Martinez patrzył na to z większym współczuciem niż zamierzał i zastanawiał się, jaki wyraz jego twarzy uwiecznią fotografowie za dwa dni na jego własnym ślubie.

P.J. zakończył rytuał przy uprzejmych oklaskach. Paznokcie nóg Walpurgi, polakierowane jaskrawym odcieniem szkarłatu, pasowały do sukni weselnej z czerwono-złotej materii. Para wstała i znowu się pocałowała przy akompaniamencie brzęczących kamer.

Martineza ogarnął nagły gniew. Nie chcę, żeby mój ślub był taką farsą, myślał.

Walpurga włożyła pantofle i tłum zaczął się rozpraszać. Martinez podszedł do Terzy. Obserwowała ceremonię z radosnym uśmiechem. Martinez uznałby go za dziwaczny, ale w czasie ich krótkiej znajomości dowiedział się już, że to zwykły wyraz jej twarzy, pod którym ukrywała prawdziwe myśli.

Terza, widząc, że do niej podchodzi, uśmiechnęła się w inny sposób — Martinez miał nadzieję, że to bardziej szczery uśmiech. Próbował spędzać jak najwięcej czasu ze swą przyszłą żoną, chociaż z powodu tylu pośpiesznych przygotowań sprowadziło się to do kilku godzin. Ojciec Terzy zajmował się wyłącznie Konwokacją i Zarządem Floty, matka w ogóle odmówiła udziału w przygotowaniach, a wielu krewnych uciekło ze stolicy, więc Terza była zmuszona do organizowania własnego wesela. I miała na to jedynie kilka dni.

— Musisz sprawić, by zaszła w ciążę — napominał go dziś rano Roland. — Powiedz jej, że chcesz dzieci natychmiast, że powinna usunąć implant i zażyć progesten czy coś w tym rodzaju, by wywołać jajeczkowanie. — A kiedy zirytowany Martinez spytał go, dlaczego, do diabła, ma to robić, Roland cierpliwie wyjaśniał: — Kiedy po wojnie rodzina Chenów znów stanie na nogi, tata Chen może zmuszać córkę, by się z tobą rozwiodła. Chcę, żebyś wtedy był już ojcem paru brykających dziedziców. A jeśli Chen spróbuje ich wydziedziczyć na korzyść dzieci jakiegoś innego ojca, klan Martinezów doręczy mu pozew, który go usadzi.

Martineza nie uradowało to, że Roland już planuje wszystko, włącznie z jego rozwodem.

— Przejdziemy się po ogrodzie? — zaproponował teraz Terzie.

— Chętnie.

Ogród na podwórcu Pałacu Shelleyów był stary i zarośnięty, ocieniony skomplikowanym gmachem pałacu, budowanego w ciągu wielu wieków i w różnych stylach. Obydwoje stali przed alegorią Triumfu Cnoty nad Występkiem. Dwie centralne postacie były tak stare i zniszczone, że ich twarze stały się niemal identycznymi abstrakcjami: miały skorodowane ślepe oczy nad zapadniętymi, żałobnymi ustami.

— Kto to taki? — spytała Terza, wskazując na starszą Terrankę w lekkiej letniej sukience, spacerującej wśród wybujałych krzaków forsycji. — Nie jest ubrana na wesele.

— Nie jestem pewien kto to — odrzekł Martinez. — Ale, rozumiesz, do nas należy tylko przód pałacu. Krewni, klienci i emerytowani służący Shelleyów mieszkają na zapleczu. Jest ich tam cały tłum, a ja mieszkałem tu dość krótko i nie wszystkich poznałem.

— Czasami mam ten sam problem w naszych majątkach — powiedziała Terza — choć oczywiście powinnam ich znać, wszyscy pracują dla nas.

Martinez ujął Terzę pod ramię i prowadził ją od skorodowanych posągów po starym, nierównym ceglanym chodniku, gdzie mech tłumił odgłos stóp.

— Wyobrażam sobie, że bycie dziedziczką Chenów to ciężka praca.

— Jeszcze nie. — Spojrzała na niego. — Mój ojciec przekazał mi pod opiekę kilku swoich klientów i kilka posiadłości. Ale to nie jest prawdziwa praca. Teraz mam mnóstwo czasu na muzykę i życie towarzyskie.

— Może chce, żebyś cieszyła się wolnością, póki jesteś młoda. Terza zamyśliła się.

— Może częściowo. Ale przypuszczam, że chciał wiedzieć, kim będzie mój mąż, zanim zaplanuje moje kształcenie, tak, abyśmy oboje mogli uzupełniać się wzajemnie pod względem naszych celów życiowych.

Martinez spojrzał na nią.

— To dziwne.

— Co masz na myśli?

— Pewnego dnia zostaniesz lady Chen. Twój mąż będzie lordem Chenem tylko dzięki tobie. To on powinien się dopasować do twoich ambicji, a nie odwrotnie.

Jej ciężkie jedwabie zaszeleściły. Terza uśmiechnęła się zamkniętymi ustami i spojrzała na zarośnięty mchem chodnik.

— To wspaniałomyślny pogląd. Tak więc, jeśli postanowię robić karierę w Ministerstwie Infrastruktury, zrezygnujesz ze swojego patentu oficerskiego, by mi towarzyszyć w delegacjach?

Martinez poczuł, jak serce nabiera szybszego, niespokojnego rytmu.

— Miejmy nadzieję, że żadne z nas nigdy nie będzie musiało podejmować takich decyzji — odrzekł.

Uśmiechnęła się szerzej, ale powieki miała spuszczone.

— Miejmy nadzieję, że nie. — Spojrzała na niego. — Ale, mówiąc z całą powagą, nie sprzeciwiałbyś się mojej karierze zawodowej?

— Nie, absolutnie nie. Ale czy bycie lady Chen nie jest karierą samą w sobie? — Jego ojciec nigdy nie zajmował się niczym innym prócz bycia lordem Martinezem z Laredo i sprawiało to wrażenie pełnoetatowej pracy.

— Tak sądzę — przyznała. — Ale pewne doświadczenie administracyjne może być przydatne w zarządzaniu przedsiębiorstwami rodzinnymi i później w Konwokacji.

O to ostatnie nie musiała się z pewnością niepokoić. Głowę klanu Chen zawsze kooptowano do Konwokacji, razem z przywódcami około czterystu innych rodzin — ta historyczna tradycja nie podobała się mniej uprzywilejowanym parom, jak lord Martinez.

— A ponadto mamy wojnę — dodała Terza. — Chcę robić, co się da, by… och.

— Nie ruszaj się. — Martinez opadł na kolano i wyplątał tren jej sukni z natrętnej hortensji. Spojrzał w górę, na twarz narzeczonej.

— Dziękuję — powiedziała.

— Proszę bardzo.

Przez chwilę milczeli. Martinez klęczał u jej stóp, a potem Terza podała mu dłoń i pomogła wstać. Czuł ciepło jej dłoni przez miękką, cienką jak papier, skórzaną rękawiczkę. Szli dalej po ogrodowej ścieżce.

— Może spróbuję znaleźć posadę w Ministerstwie Prawa i Zwierzchnictwa — powiedziała Terza, wymieniając cywilne ministerstwo, które pod kierownictwem Zarządu Floty utrzymywało flotę i mniejsze pokrewne służby. — W ten sposób będę pomagać zarówno mojemu ojcu, jak i memu mężowi.

— To… szlachetny pomysł — powiedział Martinez. Wyczuła wahanie w jego głosie i uniosła brwi.

— Niezupełnie to aprobujesz?

— Nie, nie o to chodzi. — Martinez starał się jak najlepiej sformułować myśl, która wleciała mu do mózgu na skrzydłach chłodu. — Może powinnaś poszukać innego ministerstwa, to wszystko. Jeśli zwyciężą Naksydzi, będzie wtedy bardziej prawdopodobne, że… zostawią cię w spokoju.

Smutek pojawił się na wargach Terzy.

— Uznałam, że zgadywanie, co mogą zrobić Naksydzi, jest bezcelowe.

Nerwy zagrały mu melancholijną nutą. Ach, Rolandzie, pomyślał Martinez, czy wziąłeś pod uwagę, że może sprowadzamy śmierć na tę dziewczynę?

Podeszli do innej grupy rzeźb, przedstawiających alegorię trudniejszą do rozszyfrowania niż tamta poprzednia. Kobieta lała wodę z dzbana do sadzawki, a wąsaty mężczyzna w wysokim, spiczastym kapeluszu obserwował ją, brzdąkając na cebulastym instrumencie strunowym. Na lewym ramieniu kobiety umieszczono wielkiego, dumnego z siebie ptaka. W powietrzu czuło się wilgoć i zapach mchu i lilii.

Martinez ujął obie dłonie Terzy. Widział, jak jej szyja pulsuje tętnem. Dziewczyna spoglądała chwilę na niego, pytającymi oczami, a potem nachyliła twarz, by ją pocałował. Jej wargi były ciepłe i elastyczne.

Nie całował jej wcześniej tak prawdziwie. Wymienili formalne pocałunki, kiedy ogłoszono zaręczyny, ale to było dla publiczności. Teraz całowali się tylko dla siebie.

Martinez od razu pomyślał o podnieceniu, jakie smakował na wargach Suli, o tym, że jej pocałunek zawsze obiecywał ogień i namiętność. Tej pasji tu brakowało — była jedynie wdzięczna zgoda i pełna nadziei ciekawość.

Uznał, że na początek nie jest to złe. Objął Terzę, wdychał ciepły zapach jej włosów. Woda z dzbana kamiennej kobiety pluskała, cicho chichotała.

Jego komunikator mankietowy zagrał melodyjnie. Martinez zaśmiał się usprawiedliwiająco, puścił dziewczynę z objęć i przyjął wezwanie. Na displeju zobaczył twarz Vonderheydte’a, dawnego młodszego porucznika na „Koronie”.

— Milordzie — powiedział Vonderheydte.

— Poruczniku — odpowiedział zaskoczony — Jak się pan ma?

— Doskonale, milordzie, dziękuję. — Vonderheydte oblizał wargi i rozpłynął się w uśmiechu. — Chodzi o to, milordzie, że jutro się żenię. Chciałbym pana zaprosić.

Martinez wybuchnął śmiechem. Motyw ślubu powtarzał się zbyt wiele razy. Podniosły nastrój, potem farsa, a w końcu parodia. Przy takim tempie jego własny ślub będzie wart jedynie przypisu.

Nagle Martineza uderzyła trzeźwiąca myśl.

— Chwileczkę, przecież żenił się pan już przedtem dwukrotnie?

— Tak — przyznał Vonderheydte — ale z Daphne to co innego. Tym razem znalazłem właściwą kobietę.

— Miło mi to słyszeć — odparł Martinez. — Jeśli będę mógł, przyjdę i będę zaszczycony.

— Hotel „Imperium”, lordzie kapitanie. Empirejska Sala balowa, godzina 16:10.

— Doskonale — powiedział Martinez. — Będę tam, chyba żeby wypadło mi coś bardzo pilnego.

Martinez zgasił ekran i spojrzał na Terzę.

— To jeden z moich oficerów — wyjaśnił, a potem się poprawił — moich byłych oficerów.

— Zorientowałam się.

— Czy chciałabyś pójść ze mną na wesele? Może podpatrzymy jakieś użyteczne pomysły.

Terza uśmiechnęła się.

— Pamiętaj, że muszę zorganizować nasze własne wesele następnego dnia. Do tego czasu raczej nie znajdę wolnej chwili.

— Ach. — Popatrzył na nią. — Czy chciałabyś, żebym ci pomógł? Jestem dość dobry w organizowaniu różnych rzeczy.

— Dziękuję, ale nie. Zbyt wiele czasu zajęłoby mi wyjaśnianie ci szczegółów.

Wiatr znalazł przejście na podwórzec i zaszeleścił liśćmi. Wiedziony nagłym impulsem, Martinez ujął jej dłoń. — Terza…

— Tak?

— Czy moglibyśmy mieć dzieci… dziecko… natychmiast? Zaskoczyło ją to.

— Ja… muszę umówić się na określony termin na usunięcie implantu i… — Spojrzała na niego. — Jesteś pewien?

Miał sucho w ustach.

— Mogę zginąć — powiedział.

Jej spojrzenie złagodniało, dotknęła dłonią policzka Martineza.

— Tak — odparła. — Oczywiście.

Objęła go ramionami i ucałowała. Mózg mu wirował. Martinez nie wiedział, czy rodzicielski impuls pochodził od niego samego czy od Rolanda. Straszne wydało mu się to, że tego nie wie, że sam nie może powiedzieć, czy to jego własne geny głośno domagają się potomka, czy może mimo woli właśnie staje się mimowolnym ekspertem od uczuciowego szantażu.

Wstręt, przypomniał sobie, smakuje jak miedź.

Tym razem zagrał komunikator Terzy. Z usprawiedliwiającym śmiechem wyszperała w zakamarka sukni ręczną jednostkę i zgłosiła się. Z komunikatora dobiegał głos jej ojca.

— Czy kapitan Martinez jest z tobą?

Lord Chen, choć traktował Martineza uprzejmie, nie mógł się jeszcze zdobyć na to, by mówić mu po imieniu.

— Tak — odpowiedziała Terza. — Jest tutaj.

— Wobec tego powiem wam obojgu. Dziś rano lord Said na zamkniętej sesji Konwokacji zarekomendował ewakuację Zanshaa. Wniosek przeszedł w głosowaniu przy bardzo niewielkim sprzeciwie.

Martinez nie zdawał sobie sprawy, że do tej pory czuł stałe napięcie, zarówno umysłowe, jak i fizyczne; teraz go opuściło. Spojrzał w twarz Terzy i zobaczył, że ona odczuwa taką samą ulgę.

— Wspaniale, milordzie — powiedział głośno, by lord Chen go słyszał.

Terza zwiększyła głośność, by Martinez nie wytężał słuchu.

— Dwa statki floty zostały zarekwirowane. Przeniosą Konwokacje w inne miejsce. Jeszcze nie ustaliliśmy dokąd. Zostanie przyjęty plan Martineza, choć kapitana Martineza trzeba ostrzec, że lord Tork zdecydował, że będzie się to nazywać „Planem Chena”.

Chen zgarnął dla siebie mój pomysł, pomyślał Martinez z ukłuciem irytacji.

— Nie ma znaczenia, jak się go nazywa, milordzie — oznajmił — jeśli tylko przyczynia się do pomyślnego wyniku wojny.

Kiedy wygłaszał tę jawną nieprawdę, zauważył w kącikach oczu Terzy zmarszczki rozbawienia, co jeszcze zwiększyło jego irytację.

— To ładnie z twojej strony, że tak to odczuwasz — oznajmił Chen. — Powinieneś też wiedzieć, że rada przychyliła się do prośby mojej siostry, żebyś służył jako jej oficer taktyczny. Dostaniesz rozkaz udania się na jej statek, gdy tylko zostanie zorganizowany odpowiedni transport.

Było to łatwiej sformułować niż wykonać, ponieważ Martinez znajdował się na Zanshaa, a Michi Chen orbitowała wokół układu Zanshaa z ogromną prędkością.

— Dziękuję, milordzie — powiedział Martinez. Terza zaśmiała się.

— Czy masz coś do powiedzenia mi bezpośrednio, czy po prostu mam wręczyć komunikator Garethowi?

Lord Chen ściszył głos, tak że Martinez, by słyszeć jego słowa, musiał natężać słuch.

— Tylko tyle, że jest mi przykro, że nie jestem teraz z tobą. Sprawy biegną za szybko. Żałuję, że nie możemy spędzać razem więcej czasu.

— Ja też — odparła Terza.

— Kocham cię. — Przerwał na chwilę. — Zobaczymy się jutro.

— Zatem do jutra. Cześć.

Terza odłożyła komunikator.

„Kocham cię”, powiedział lord Chen. Martinez nie powiedział tego jeszcze Terzie, z tej prostej przyczyny, że jako osoba inteligentna rozpoznałaby fałsz. Pomyślał, że powie to dla formy, choćby z uprzejmości; coś go jednak powstrzymywało przed kłamstwem u zarania małżeństwa. Nie chciał również zaczynać od żenującej szczerości — stwierdzenie „kocham inną” raczej nie było najlepszym sposobem rozpoczynania związku.

Czuł, że zarówno on, jak i Terza, starannie zaciągnęli zasłony na swoje prywatne uczucia. Nie dlatego, że prawda byłaby niepożądana, ani nawet nie dlatego, że w ich sytuacji nie miała znaczenia, ale dlatego że mogła ranić. Dla Martineza wspomnienie związku z Sulą nie byłoby po prostu głosem niezręcznej prawdy — byłoby wyciągnięciem broni. Broni, której kiedyś mogliby użyć i on, i Terza. I wykorzystać do wytoczenia krwi.

Wobec tego milczenie. Wziął Terzę za rękę, pocałował w policzek i pociągnął dalej w głąb ogrodu w jaskrawym popołudniowym świetle.

— Walpurga wyglądała ślicznie — zauważyła Terza. — Prawda?

Ironia, jak przypomniał sobie Martinez, smakowała jak stare fusy kawy.

* * *

Martinez klęczał przed baterią kamer. Trzymał stopy Terzy na kolanach i uśmiechał się do potomności. Rzeczywisty ślub zawarto kilka godzin wcześniej, w Biurze Stanu Cywilnego, przed sędzią Sądu Najwyższego Ngenim. Od tego czasu odbyło się kilka popularnych rytuałów, z których ten — symboliczna konsumpcja małżeństwa — był ostatni.

Terza siedziała nad Martinezem na łożu z baldachimem, ustawionym w jednym z salonów Pałacu Chenów. Miała na sobie szkarłatną suknię tak obładowaną połyskującym złotym brokatem, że aż poskrzypywała. Martinez włożył pełny mundur galowy ze srebrnym galonem, wysokie buty, oraz — przynajmniej na czas jazdy do Urzędu Stanu Cywilnego i z powrotem — wysokie skórzane czako i długi do kostek płaszcz. Wziął również buławę Złotego Globu, co oznaczało, że sędzia Ngeni, przed rozpoczęciem ceremonii, musiał poderwać się na baczność i odsłonić gardło, by mogło być poderżnięte przez sierpowaty ceremonialny nóż, który Martinez przypiął u pasa…

Martinez zaczął rozwiązywać czerwone wstążki, które sznurowały brokatowe pantofelki lady Terzy. Kamery zaszeptały, podjeżdżając do bliższego planu. Martinez rozwiązał oba pantofelki, po czym je ściągnął jeden po drugim. Publiczność zaklaskała. Stopy Terzy były małe i delikatne, a podeszwy ciepłe w dotyku.

Kiedy zakończył się ostatni rytuał, jedna z przyjaciółek Terzy wręczyła Martinezowi elegancką parę czerwonych skórzanych butów z kokardami. Martinez włożył je na stopy Terzy. Wstał i pomógł się podnieść Terzie, krępująco obciążonej brokatami i na wysokich obcasach. Pocałowali się, a kamery ponownie zaszeptały.

— Jesteś piękna — powiedział cicho.

— Dziękuję. — Uśmiechnęła się i pocałowała go w ucho. Na policzku czuł ciepło jej policzka.

Jego słowa całkowicie odpowiadały prawdzie. Terza wyglądała ślicznie w brokatach, z czarnymi włosami spływającymi swobodnie na nagie ramiona. Cały dzień wykazywała idealny wdzięk i opanowanie. Skomplikowane wesele, które zorganizowała, przebiegło zupełnie bez zacięć, co dobrze świadczyło o jej zdolnościach menedżerskich.

Martinez, pod wrażeniem rytuału i tej idealnej osoby, poczuł rosnący płomyk nadziei. Znacznie lepsze uczucie niż wstręt do siebie, który czuł po ostatniej nocy, spędzonej z Amandą Taen.

Był to chyba końcowy rezultat nadmiaru dobrego humoru po weselu porucznika Vonderheydte’a. Narzeczona, lady Daphne, młoda, pulchna, pogodna ruda dziewczyna, była zupełnie inną osobą, niż sobie wyobrażał na podstawie opisu Dalkeith, gdy ta zdradziła mu zdalne praktyki Vonderheydte’a.

Dopiero wtedy Martinez sobie przypomniał, że wideokochanka Vonderheydte’a nazywała się lady Mary.

Cóż, pomyślał.

W towarzystwie swych dawnych towarzyszy statkowych Martinez zaczął się odprężać. Vonderheydte nie miał krewnych na Zanshaa, więc wezwał flotę na pomoc: wszyscy kadeci i oficerowie, znajomi Vonderheydte’a, zostali zaproszeni. Byli obecni wszyscy oficerowie „Korony”, z wyjątkiem Shankaracharyi, który przypuszczalnie przebywał nadal w ukryciu.

Martinez już nimi nie dowodził i mógł się czuć odprężony. Młodzi oficerowie byli w doskonałych humorach, cała sala balowa rozbrzmiewała wesołością. Gorący poncz smakował dość niewinnie, ale ział oparami brandy. W pewnym momencie Martinez zaczął sobie uświadamiać, że ponieważ jest oficerem o stopniu przynajmniej o dwa szczeble wyższym od stopni wszystkich innych na sali, jego obecność działa jak hamulec energii młodszych. Czuł się wśród nich zupełnie swobodnie, ale uczucie to nie było całkowicie odwzajemnione. Zaczął się obawiać, że lada chwila podsłucha, jak któryś z nich mówi o nim „stary”. Zasmucony tym, wzniósł kielich ponczu w ostatnim toaście na cześć państwa młodych i opuścił bal.

Schodził po szerokich schodach hotelu i w głowie szumiał mu alkohol. Wieczór był jeszcze młody, a Martinez nie miał dokąd pójść — mógł się udać do Pałacu Shelleyów i patrzeć, jak jego brat triumfuje; mógł odwiedzić Terzę, ale zajęta organizacją ślubu, irytowałaby się, gdyby jej się plątał pod nogami.

Dźwięczny zaśpiew zwrotki „Powinszowania” z „Lorda Fizza na Urlopie” rozbrzmiewał z Empirejskiej Sali Balowej na górze. W myśli Martineza wkradał się rozpaczliwy smutek. Teraz takie radości były już nie dla niego.

Mimo że palił się do awansu, czerpał radość ze swej pracy na stanowisku młodszego oficera: odpowiedzialność nie za duża, towarzystwo przeważnie miłe, a noce należały do niego.

Te beztroskie noce to przeszłość, zwłaszcza teraz, kiedy za chwilę miał się przyłączyć do rodziny Chenów. Jedno z Chenów będzie jego dowódcą, inne — jego żoną, jeszcze inne — patronem w Zarządzie. A Roland, dysponujący rodzinną książeczką czekową, zapłaci za to wszystko. Od pojutrza Martinez nie zrobi kroku bez ich wspólnej aprobaty.

Wtedy właśnie zaczął go omywać wstręt. To własna ambicja zawiodła go w tę pułapkę, do małżeństwa z kobietą, którą ledwie znał i której prawdopodobnie przyniesie tylko ból. Gdyby się potrafił zdobyć na niechęć do Terzy, mógłby znaleźć pokrzepienie — wtedy by ją po prostu wykorzystał, i to z czystym sumieniem, i wiedziałby, że zasłużyła sobie na to, by ją wykorzystano. Ale poznał Terzę dostatecznie, by zrozumieć, że dziewczyna zasługuje na dobroć męża i zasługuje również na męża znacznie lepszego niż on.

W jego myślach zatańczył kuszący impuls, by uciec. Uciec, jak uciekła Sempronia, i spróbować swych szans.

Ale przykład Sempronii pokazał mu, czego się mógłby spodziewać: kieszonkowe odcięte, mecenasi we flocie zmienieni w jawnych wrogów. Zamiast cieszyć się z prywatnego dochodu jak większość innych oficerów, musiałby żyć z pensji, administrując jakąś mało znaną dziurą w rodzaju magazynu dostaw lub obozu szkoleniowego, na którą skazałaby go wrogość Chenów.

Martinez zawrócił do baru hotelowego i rozmyślał o tych sprawach przez jakieś dwa drinki. Zanim skończył drugi, w mózgu pojawił mu się obraz Amandy Taen. Ostatnia noc kawalerskiej hulanki wydawała się tym minimum, które może sobie ofiarować, ostatnim płomieniem wolności przed aksamitną nocą uwięzienia.

Kiedy zadzwonił do Amandy, odkrył ku swojemu zdziwieniu, że nic nie planowała i jest otwarta na pomysł kolacji i późniejszą wizytę w klubie. Była tak chętna do zabawy, jak zawsze poprzednio, radosna, nieskomplikowana, bez zahamowań, a kiedy ją wpakował do łóżka, stała się wcieleniem rozkoszy. Dopiero potem wspomniała o jego ślubie, o którym oczywiście czytała w kronice towarzyskiej.

— Nie zajmuję się żonatymi mężczyznami — oznajmiła. — Więc od tego momentu musisz sobie radzić sam.

— Będzie mi ciebie brakowało — powiedział Martinez z absolutną szczerością.

— Cieszę się, że nie jestem bogata ani nie jestem parem. — Westchnęła. — Mogę poślubić kogo mi się podoba.

Prawda zawarta w tych słowach rozbiła w sercu Martineza bańkę smutku i czuł, jak macki klanu Chenów ciągną go ku przeznaczeniu.

A teraz — z mackami owijającymi go od stóp do głów — Martinez przepchnął się z Terzą przez tłum gości do czekającego na zewnątrz samochodu. Uścisnął dłoń lordowi Chenowi, a polityczny weteran obdarzył Martineza czymś, co ten rozpoznał jako doskonałą imitację serdecznego uśmiechu. Lady Chen pozwoliła, by dotknął jednego z jej mroźnych, zaciśniętych palców. Roland triumfalnie łupnął go po ramieniu.

Martinez i Terza zeszli do swego kabrioletu, a za nimi Alikhan, w nieskazitelnym mundurze i z Globem w futerale. Alikhan usiadł przy kierowcy z przodu. Samochód wiózł ich do hotelu „Boniface”, gdzie Martinez wynajął apartament, w którym mogli cieszyć się życiem małżeńskim, dopóki flota na to pozwoli.

Samochód sunął Bulwarem Praxis. Wiatr odrzucił w tył włosy Terzy, odsłaniając łuk jej szyi. Nadal panował wczesny wieczór i ludzie na ulicy szli do swych rozrywek. Martinez drgnął na widok jasnozłotych włosów, połyskujących w świetle latarni, ale gdy się wpatrywał w tę osobę, uświadomił sobie, że to nie Sula, tylko ekspedientka, wlokąca się do kolejki linowej, do domu w Dolnym Mieście.

Pokojówka Terzy, Fran, czekała na nią w jej pokojach. Kiedy Fran zajmowała się Terzą w gotowalni, Alikhan opuścił łóżko, wypakował szlafrok i piżamę Martineza, po czym pomógł Martinezowi zdjąć marynarkę i buty.

— Dziękuję, Alikhanie — powiedział Martinez. — Byłeś dzisiaj wspaniały.

Alikhan uśmiechnął się promiennie pod swymi sumiastymi wąsami.

— Życzę panu wszelkiego szczęścia, milordzie.

Alikhan wycofał się; służbę trzymano w innej części hotelu.

Martinez zerwał z siebie pozostałe części munduru. Popatrzył przez chwilę bez zrozumienia na piżamę, a potem wrzucił ją do szuflady. Włożył szlafrok i poszedł do łazienki, by wyszczotkować zęby i uczesać włosy.

Wrócił do sypialni i zastanawiał się, czy powinien od razu wejść do łóżka, czy czekać na Terzę.

Ściemnił lampę, aż się ledwo żarzyła, i wygładził pościel. Nadzieja i uraza walczyły w jego myślach. Zsumował w pamięci godziny spędzone w towarzystwie Terzy i przekonał się, że było ich mniej niż osiem.

Pamiętał, że było kilka kobiet, które zabrał do łóżka po znajomości krótszej niż osiem godzin. Dlaczego ta okazja miałaby być inna?

A jednak była. Tych innych kobiet nie musiał już więcej widywać, z Terzą natomiast pozostanie przez resztę życia albo przynajmniej do chwili, kiedy jej ojciec nakaże jej rozwód. Dzisiejszy wieczór będzie miał trwałe konsekwencje, a tamte inne wieczory nie miały.

Odwrócił się na dźwięk otwieranych drzwi i zobaczył wchodzącą Terzę. Miała na sobie jedwabną koszulę nocną w intensywnie niebieskim kolorze, niebieską, nieco jaśniejszą lizeskę ze złotymi koronkami i futrzanym kołnierzem złotym w czarne ciapki. Na nogach pantofle z pomponami. Czarne włosy zaczesała za lewe ucho, gdzie umieściła wielki biały storczyk. Łono zdobił naszyjnik z bladych kwiatów.

Martineza wręcz zmroziło autentyczne piękno tego obrazu, czuł, jak nieoczekiwanie wpływa na jego nerwy, na reakcję mrowiącej skóry. Terza przystanęła przy wejściu i obdarzyła go nieśmiałym uśmiechem.

Martinez podszedł do niej, ujął jej dłoń i ucałował.

— Jesteś piękna — powiedział. — Nigdy nie widziałem nic równie cudownego.

W jego umyśle pojawiło się wspomnienie Suli, pamiętał, jak krew podpływała jej ku powierzchni skóry pod dotknięciem jego palców. Zdusił to wspomnienie. Objął ramieniem kibić Terzy i ucałował sprężyste wargi.

— Nie jesteś zmęczona? — zapytał.

— Oczywiście, że jestem. — Uniosła dłoń, by dotknąć jego policzka. — Ale dla pewnych rzeczy warto trochę pobyć bez snu.

Znów ją pocałował. Jej wargi rozwarły się ciepło, a jego krew rozpaliło nagłe pożądanie. Objęła go ramionami. Martinez pocałował jej obnażoną szyję i zapach perfum dotarł do jego nerwów. Krew mu zastygła i cofnął się.

— Czym pachniesz?

Spojrzała na niego z całą niewinnością.

— Zmierzch na Sandamie — odparła.

— Prze… przepraszam — powiedział. — Ale czy mogłabyś to zmyć. — Kaszlnął delikatnie. — Ja… mam alergię. Przepraszam.

Oczy Terzy rozszerzyły się ze zdziwienia.

— Oczywiście. — Ofiarowała mu szybki pocałunek i opuściła jego ramiona. — Zaraz wracam.

Martinez podszedł do łóżka i bezwładnie opadł przy ciężkim, drewnianym wezgłowiu. Serce zaczęło mu bić nierytmicznie, a czoło nagle połaskotał pot. Wspomnienie Suli w takim momencie było jak uderzenie obuchem.

Wstał, otworzył okno i wdychał nocne powietrze, czyszcząc gardło z perfum Suli. Zamęt w głowie ustał. Strach ustąpił. Kiedy Terza wróciła, równie elegancka jak poprzednio, cała spowita w zapachu mydła lawendowego, Martinez uśmiechnął się i wziął ją w ramiona.

Pociągnął ją do łóżka i siadł z nią na brzegu materaca. Rozwiązał satynową wstążkę i zsunął z Terzy lizeskę. Dziewczyna spojrzała na niego ze spokojem w twarzy, źrenicami szerokimi i głębokimi jak ocean w przyćmionym świetle.

— Rano kazałam usunąć sobie implant — oznajmiła. — Lekarka stwierdziła, że nie będzie potrzebny progesten. Powiedziała, że w ciągu miesiąca po usunięciu implantu szanse na ciążę są znacznie zwiększone. — Palcami dotknęła jego włosów na skroni. — Szanse, że wkrótce pocznę, jeśli tego zechcemy.

Martinez, obezwładniony cichym wybuchem nieoczekiwanej radości, poczuł, jak czerwienieje mu skóra.

— To cudownie — odparł. Kiedy ją całował, powziął w duchu spokojne postanowienie: nie będzie traktował tego małżeństwa ani lekko, ani jako coś narzuconego; Terza zniżyła się, by go poślubić, co więcej, by począć jego dziecko, i winien jej był przynajmniej wysiłek podtrzymania jej godności; jeśli ma być mężem, będzie się starał być mężem jak najlepszym; to minimum, by zachować szacunek dla siebie.

Wyciągnął kwiaty z okolic karku Terzy i ucałował jej szyję i ramiona. Na wargach czuł ciepło jej skóry. Pociągnął ją na łóżko. Miała bladą twarz wśród czarnego kwiecia włosów. Kiedy ją pieścił, obserwowała go spod wpółprzymkniętych powiek.

Sula to ogień i pasja, Amanda — śmiech i radość. Terza to coś głębszego, być może bardziej znaczącego. Był tam ośrodek wytwornego opanowania, który umykał Martinezowi, nawet gdy po niego sięgał. To z pewnością było efektem wychowania, choć może odzwierciedlało również istotę Terzy, rodzaj akceptacji, którą nosiła w głębi serca.

Wszystko co robił, robił dla jej przyjemności. Dążył do tego, by dłońmi i wargami zakłócić ten godny spokój, który widział od pierwszego dnia na podwórcu Pałacu Chenów, i otrzymał nagrodę: oddech Terzy przyśpieszył przy mimowolnym krzyku.

Dźwięk go rozpalił — więc ten rdzeń nie składał się z samego opanowania. Zwielokrotnił wysiłki; dostosował swój oddech do jej oddechu. Jej palce wpijały się w jego ramiona, plecy, ręce. Znowu krzyknęła. Okrzyk zagubionej duszy, zaalarmowanej, że ni stąd, ni zowąd wędruje w ciemnościach, a on pomógł jej znaleźć drogę z powrotem do światła, gdzie oczekiwał on, jej partner łoża i oddechu, jej mąż…

* * *

Pobielone ręce śpiewaczki unosiły się w powietrzu, ich widok kojarzył się z parą kochanków wirujących na parkiecie. Jej głos przypominał szczęk miecza, wznosił się lotem orła, krwawił jak rana. Publiczność bez tchu wsłuchiwała się w każde słowo i drżała z emocji, widząc kontrolowaną wściekłość w czarnych oczach pieśniarki.

Sula siedziała sama w tylnej części klubu, przed nią na stole stał nietknięty drink. Rozważała na serio, czy nie wprowadzić alkoholu do swego stylu życia.

Wiedziała, że po południu odbył się ślub Martineza; kroniki towarzyskie szczegółowo o tym donosiły. Martinez i lady Terza znajdowali się w tej chwili w łożu i Martinez grał ze swą panną młodą w te same gry, w które zaledwie kilka nocy temu grał z Sulą. Rodzina Chenów sporządzała listę gości, widocznie nie konsultując jej z młodymi, więc Sula została nawet zaproszona na uroczystości ślubne. Praca dostarczyła jej pretekstu, by tam nie pójść. Wysłała jednak pięknie opakowany prezent — parę dobranych waz Guraware, podarowanych jej wcześniej przez Martineza.

Zarząd Konsolidacji Logistycznej, pod wodzą Dowódcy Floty, Lai-owna, odwołanego na okres wojny z emerytury, miał za zadanie rozwiązywać konflikty między rozmaitymi zapotrzebowaniami wojska na ograniczone zasoby. Trzeba było podejmować decyzje, która z rządowych agend ma pierwszeństwo do majątku i Zarząd Konsolidacji właśnie te decyzje podejmował.

Zadanie było nudne i wymagało pracy w nadgodzinach. Dla Suli nie stanowiło to problemu. Im więcej czasu spędzała w biurze, oderwana od swych myśli, tym lepiej.

Wzięła niewielki kieliszek i koniuszkami palców poczuła gładką, chłodną powierzchnię. W nozdrza uderzył ją ostry, ziołowy zapach. Zamówiła iarogiit, wódkę uzyskaną z bulwiastej rośliny lai-ownowskiego pochodzenia, a następnie przyprawioną jakimś cytrusowym zielskiem. W efekcie uzyskano płyn fioletowawy z zawartością około pięćdziesięciu pięciu procent alkoholu.

Obrzydliwa substancja iarogiit, tania i wszędzie dostępna. Ulubiona wódka najpoważniejszych alkoholików we flocie, Wszystkich nieokrzesanych, starych przygiętych z podkrążonymi oczyma, poobcieranymi knykciami i popękanymi żyłkami w nosie. Kiedy Sulę wyznaczono do statkowej żandarmerii, zgarniała takie typy z lokalnych więzień i pędziła z powrotem na ich statki, by tam wymierzono im karę.

Jeśli mam pić, myślała Sula, nie ma sensu zaczynać ostrożnej jazdy od wybornych win i słodkich likierów. Potrzebny był jej rynsztok, a iarogiit właśnie mógł ją tam zabrać.

Pieśniarka derivoo wydała głośny lament bólu, który przeszedł w łkanie. Mężczyzna, ojciec jej dzieci, odszedł. Pieśniarka uniosła dłoń, palce jakby zwinięte wokół rękojeści sztyletu. Rozważała, czy nie poderżnąć dzieciom gardeł, by sprawić mężowi cierpienie.

Sula odstawiła kieliszek na stół. Wódka zadygotała, liżąc brzegi kieliszka, jakby chciała z niego uciec. Niewidzialny sztylet zdawał się błyszczeć w powietrzu.

Martinez grał w podwójną grę — Sula zobaczyła to z doskonałą jasnością. Zawsze trzymał Terzę w rezerwie, a kiedy Sula się zawahała, od razu przełączył się na swój plan rezerwowy.

Zastanawiała się jednak, postukując palcem w marmurowy blat, o co naprawdę chodziło Martinezowi? Może jego ojciec po ślubie podwyższyłby mu kieszonkowe? Może istniało jakieś lukratywne stanowisko, dostępne jedynie dla żonatych oficerów?

Jakakolwiek byłaby przyczyna, nie mogło chodzić o pieniądze, prestiż czy poparcie we flocie, w takim bowiem wypadku Martinez traktowałby Terzę jako swój pierwszy, a nie drugi wybór. Musiała istnieć jakaś przyczyna, że zwrócił się do Suli jako pierwszej.

I wtedy wpadło jej do głowy, że jedyna przyczyna to wstrętna gierka — Martinez po prostu bawił się uczuciami kobiet. Wiele miesięcy temu kadeci opowiadali o jego sukcesach miłosnych; czy możliwe, że ktoś jest uwodzicielem i nie pogardza obiektem uwodzenia? Może Martinez igrał z Sulą dla zabawy? Przecież to Sula wznowiła kontakt z Martinezem po miesiącach separacji i teraz zastanawiała się, czy Martinez nie potraktował tego jako okazji do uwiedzenia jednej kobiety podczas spokojnych zalotów do innej.

Muzyka zabrzmiała teraz stanowczo; Sula przeniosła wzrok na scenę. Chwila decyzji nadeszła. Pieśniarka opuściła sztylet, dłonie jej drżały. W oczach skrzyły się łzy. Wargi pieściły imiona dzieci.

Potem pieśniarka zawołała imię mężczyzny, a sztylet znowu zabłysnął wysoko przy akompaniamencie następnych dźwięków.

A może, pomyślała Sula, Terza też w to grała. Terza widywała Sulę w towarzystwie, powiedziała, że Sulę podziwia. Czy w tamtym czasie wiedziała już o negocjacjach w sprawie ślubu z Martinezem? A może nawet zainicjowała te negocjacje?

Dłoń Suli na stole zwinęła się w pięść, kostki palców zbielały. Napięcie w jej ręce wywołało drżenie płynu w kieliszku. Przypuśćmy, pomyślała, że to wszystko wina Terzy.

W mózgu Suli uformowała się wizja przepysznego łoża, satynowych prześcieradeł, splecionych rąk i nóg oświetlonych świecami. Przez chwilę widziała siebie, jak wyłamuje drzwi i dokonuje masakry…

Ze sceny zabrzmiał następny akord, pieśniarka derivoo opuściła drżącą dłoń i wbiła sobie w brzuch wyimaginowany sztylet. Krzyknęła, potknęła się i umarła, śpiewając, z imieniem mężczyzny na wargach.

Wybuchły oklaski. Artystka się kłaniała. Istnieje różnica między prawdą i melodramatem, myślała Sula, a pieśniarka ją przekroczyła.

Sula też.

Podniosła chłodny kieliszek do ust, przez chwilę wciągała ostry zapach, potem trzasnęła kieliszkiem o blat. Ciecz oblała jej palce.

Sula wstała, zostawiła pieniądze na stole i wyszła w noc.

DZIESIĘĆ

O tym, że Konwokacja miała Wormholem Dwa udać się na Zarafan, zdecydował przypadek: bieżące położenie Zanshaa na orbicie sprawiło, że obecnie wormhol Zanshaa Dwa był najbliższym z ośmiu wormholi Zanshaa i dlatego wykorzystanie go zwiększało prawdopodobieństwo, że gdy nadciągną Naksydzi, Konwokacji nie będzie już w układzie.

Jednak Zarafan znajdował się tylko o dziesięć dni ostrego przyśpieszania od Zanshaa, zbyt blisko, by zapewnić Konwokacji bezpieczeństwo. Siły ekspedycyjne Naksydów mogły po prostu polecieć w tę stronę. I właśnie wtedy lord Chen w pełni zasłużył sobie na każdego septyla, którego zapłaciła mu rodzina Martinezów. Stanął przed Wspólnym Komitetem Ewakuacyjnym (w którego skład wchodził Zarząd Floty) i po prostu złożył wniosek, żeby Konwokacja nie zatrzymywała się w Zarafanie, tylko leciała dalej, aż do Laredo.

Laredo znajdowało się w odległości trzech miesięcy przy rozsądnie wygodnym przyśpieszeniu, wetknięte w nieznany kąt imperium. Poszukując Konwokacji, Naksydzi mieli do wyboru mnóstwo bardziej perspektywicznych, z ich punktu widzenia, miejsc. Gdyby natomiast Naksydzi ruszyli w kierunku właściwym, musieliby temu poświęcić sporo zasobów, Konwokacja zostałaby ostrzeżona odpowiednio wcześnie, a flota miałaby czas na zablokowanie postępów przeciwnika.

W dodatku mała eskadra fregat, budowana obecnie w stoczniach Laredo przez lorda Martineza, powinna zostać już wtedy ukończona i gotowa do wsparcia ochrony Konwokacji. Konwokacja będzie się wycofywać w kierunku swej odsieczy.

Wniosek lorda Chena został przyjęty przez komisję. Lordowie Said i Tork nalegali na zachowanie tajemnicy, nawet przed innymi członkami Konwokacji; lady Seekin zasugerowała nawet, żeby rozsiewać fałszywe pogłoski na temat celu podróży.

I tak następnego dnia w Konwokacji niespodziewanie poddano pod głosowanie projekt ewakuacji w miejsce trzymane w sekrecie nawet przed samymi konwokatami. Towarzyszyły temu utyskiwania, ale pogłoska, że Konwokacja ma się zebrać na Esley, planecie o spektakularnym krajobrazie i z luksusowymi uzdrowiskami, pogodziła lordów konwokatów z ich zbiorowym wygnaniem.

Przynaglona przez lorda Saida Konwokacja przegłosowała ewakuację za trzy dni i uchwaliła, że każdy konwokat, który pozostanie, będzie ogłoszony zdrajcą. Każdy mógł zabrać dwóch służących lub członków rodziny, a reszta domowników będzie musiała sobie znaleźć własny transport.

Na Esley. Albo na Harzapid, kwaterę główną Czwartej Floty. Nagle pojawiły się aż dwie pogłoski.

Lord Chen na szczęście nie musiał się martwić, że w całym tym zamieszaniu zgubi córkę. Terza miała polecieć samodzielnie na Laredo, na jachcie rodzinnym lorda Martineza, nieświadoma faktu, że jej ojciec prawdopodobnie przybędzie tam przed nią.

Właśnie w dniu poprzedzającym odlot, podczas debaty na temat finansów, lord Chen odniósł triumf osobisty. Ewakuacja Zanshaa oznaczała, że wojna nie skończy się szybko jedną wielką bitwą, która zmiażdży Naksydów i przywróci porządek w całym imperium. Przeciwnie, wojna będzie się ciągnąć, a wraz z nią problem pozyskiwania funduszów, niezbędnych do jej prowadzenia. Dotychczas imperium funkcjonowało dzięki serii wydatków specjalnych, opartych na rezerwach walutowych i dodatkowych emisjach obligacji. Ale rezerw już nie było, cena obligacji załamała się po podaniu nowin z Magarii do wiadomości publicznej i obecnie rząd po prostu drukował pieniądze, by z dnia na dzień sprostać zobowiązaniom. Nie spodziewano się żadnych dochodów z jednej trzeciej imperium, opanowanej przez Naksydów.

Inflacja osiągała poziom niemal dwucyfrowy. Kiedy imperium zostanie poinformowane, że rząd uciekł z Zanshaa, kto wtedy przyjmie jego walutę? Obligacje byłyby wówczas warte więcej jako papier na tapety niż jako papier rynkowy.

W zwykłych czasach rząd obchodził się dość skromnym budżetem. Parowie troszczyli się o większość drobnych spraw, finansując je z własnej kieszeni. Resztę pokrywało wynajmowanie własności rządowej, sprzedaż energii ze stacji pierściennych i innych źródeł, sprzedaż antymaterii dla transportu prywatnego, podatek od połączeń telekomunikacyjnych i akcyza nałożona na handel międzygwiezdny.

Już od pierwszego dnia wojny to wszystko najwyraźniej nie wystarczało. Alternatywą było opodatkowanie tych, którzy naprawdę posiadali majątki, a więc głównie parów i ich przedsiębiorstw. Parowie niechętnie nakładali na siebie podatki; większość z nich nie widziała powodów, by jakaś wojna domowa miała zmienić ten stan. Przecież już poświęcali sporo kapitału w interesie publicznym: utrzymywali drogi, realizowali projekty wodno-kanalizacyjne, prowadzili działalność charytatywną, sponsorowali przedstawienia teatralne i tak dalej. Lordowie konwokaci rozpaczliwie chcieli zebrać pieniądze dowolnymi metodami, byle nie bezpośrednim opodatkowaniem. Wynikiem była bezładna seria podatków konsumpcyjnych — na sól, na napitki, na wykorzystanie przestrzeni magazynowej w podlegających rządowi stacjach pierściennych.

Ten ostatni niepożądany dekret wprawił lorda Chena w nastrój gorączkowy. Jako właściciel statków płacił już stały piętnastoprocentowy podatek od wartości każdego towaru, wyładowanego na stacji pierściennej. Przymus ponownego płacenia za magazynowanie tego samego ładunku to ruina.

Jednakże większość konwokatów to nie byli armatorzy i usilnie próbowali podnieść akcyzę do trzydziestu procent. Z taką stawką podatkową międzygwiezdny handel stawał się po prostu niedochodowy i statki by przestały latać. Lord Chen i wszyscy zainteresowani frachtem konwokaci nieustannie to podkreślali, a w końcu zorganizowali obstrukcję parlamentarną, by zagadać ten temat na śmierć.

Zbliżająca się nieuchronnie ewakuacja Zanshaa nawet największym konserwatystom odebrała pretekst do twierdzeń, że wojna będzie krótka, i na ostatniej sesji Konwokacji przed opuszczeniem stolicy przed izbę przedłożono projekt ustawy, by opłacać wojnę z jednoprocentowego podatku dochodowego. Tradycjonaliści twierdzili, że to gorsze niż rewolucja — nawet ci plugawi Naksydzi nie byliby złośliwymi radykałami, by nakładać podatek na majątki. Lord Said zapewnił lordów konwokatów, że to środek tylko czasowy.

Wskazał za siebie ceremonialną pałeczką, gdzie za przezroczystą tylną ścianą Sali Konwokacji znajdował się taras, z którego kiedyś zrzucono zbuntowanych Naksydów.

— Jeśli nie znajdziemy sposobu finansowania tej wojny — powiedział — możemy równie dobrze rzucić się ze skały, ponieważ to los bardziej miłosierny, niż ten, jaki gotują nam Naksydzi.

Kiedy arcykonserwatywny lord senior wypowiedział się za takim środkiem, podatek uchwalono wyraźną większością głosów. Jeden z oponentów — bezzębna stara Torminelka — walnęła wściekle pięścią w swój pulpit i warknęła, że ponieważ Konwokacja zarzuciła zasady cywilizacji, ona osobiście może równie dobrze pozostać na Zanshaa i poczekać na Naksydów, którzy — jak się wydaje — mają klarowniejsze pojęcie o przyzwoitości i porządku niż członkowie tej izby.

Lord Senior uprzejmie zasugerował, że być może lady konwokatka zapomniała, że takie działanie, zgodnie z postanowieniem Konwokacji sprzed zaledwie dwóch dni, nazywa się zdradą stanu.

— Bardzo bym bolał nad koniecznością wyrwania pani wszystkich kończyn po kolei i zrzucenia pani z Górnego Miasta — oznajmił Said — ale niestety, szanowna pani, jesteśmy sługami prawa, a nie jego panami.

Lord Chen ledwie słuchał tej wymiany zdań — zbyt go pochłaniało radowanie się. Zaledwie kilka godzin temu jeden z jego kolegów-armatorów przedłożył na komisji poprawkę do projektu ustawy dochodowej, która likwidowała akcyzę od ładunków. Nagle interes lorda Chena stał się znowu dochodowy i nawet po potrąceniu jednego procenta lord mógł się spodziewać kolosalnych zysków. Wprawdzie większość tych pieniędzy przez najbliższe pięć lat powędruje do rodziny Martinezów, ale po tym okresie lord Chen może z radością oczekiwać zarówno zwiększonych dochodów, jak i zakończenia relacji z klanem Martinezów.

Myślał triumfalnie: ci irytujący poborcy skarbowi na stacjach pierściennych, którzy tak dręczą moich kapitanów i agentów, teraz zjadą na planety poniżej, żeby dręczyć wszystkich innych.

Nawet po odliczeniu jednego procenta mojego dochodu, myślał lord Chen, to była miła wiadomość.

* * *

— Cóż Gare, tak się składa, że masz wybór środka transportu. Porucznik Ari Abacha podniósł do ust tulipanowy kielich w biało-zielone paski — do takich kielichów nalewano w Dowództwie — i pociągnął łyk koktajlu. Był mężczyzną o długich kończynach, najlepszych koneksjach towarzyskich oraz ze wspaniale majestatycznym rodzajem indolencji. Poznali się z Martinezem w sztabie Dowództwa, gdzie obydwaj służyli. Abacha nadal tu służył, o czym świadczyły czerwone trójkąty na kołnierzu. Martinez, jako taktyczny oficer Michi Chen, też znowu nosił czerwone naramienniki.

— Gare, to bardzo przyzwoicie z twojej strony, że zabrałeś mnie do klubu starszych oficerów. — powiedział Abacha. Rozejrzał się po barze, wysuwając towarzyskie czułki, a potem nachylił się do Martineza. — Zobacz, tam siedzi kapitan Hangar. Gadają, że w tych dniach sika na próg dowódcy eskadry Pen-dro.

— Niebezpieczna sprawa — odpowiedział cicho Martinez. Śledził wzrokiem display na stole, prezentujący mu kolejne małe pojazdy floty.

Ten nie, pomyślał, to prawie szalupa. Nie chciał być przez cały czas wpięty w trumnę.

— Niebezpieczna, ale tylko wtedy, gdy dowie się o tym jego żona — powiedział Abacha. — Ale Pen-dro ma zwyczaj nagradzać swoich kochanków. Zwróć uwagę, co się przydarzyło Esh-draqowi.

Martinez nie zachęcał do rozwijania konwersacji w tym kierunku — bardziej interesowały go rodzaje statków, którymi mógł dotrzeć do eskadry Michi Chen, na swoje nowe stanowisko. Mając w perspektywie czterdzieści czy pięćdziesiąt dni bardzo przykrego przyśpieszenia, pragnął przynajmniej zapewnić sobie nieco wygody.

— Powiedz, Ari — zapytał — co sądzisz o tym?

Wskazany statek był jednym z pojazdów powołanych do obrony Zanshaa w następstwie bitwy przy Magarii. Nazwane optymistycznie „statkami pikietowymi”, stanowiły zbieraninę małych pojazdów, pośpiesznie wyposażonych w wyrzutnie pocisków i wysłanych do patrolowania układu. Przewidywano, że zaliczą jedno czy dwa trafienia, zanim zostaną unicestwione. Odkąd do układu przybyły Siły Chen, statki pikietowe wycofano.

— Ach — powiedział Abacha, kiedy spojrzał na projekt. — Miła łódź. To jeden z jachtów firmowych Ekscytującego Kwiatu. Zbudowany, by wozić dyrektorów spółki po mineralnych koncesjach w układzie. Przyjemnie urządzony. Powiadają, że ma doskonałą kuchnię. Szkoda, że nie będziesz miał na pokładzie któregoś z ich kucharzy.

Łódź, która zachowała swą oryginalną nazwę, „Żonkil”, zadokowała przy stacji pierściennej przed dwoma dniami i czteroosobowa załoga z ulgą opuściła tę jednostkę. Po rutynowym remoncie, który zakończy się za cztery dni, „Żonkil” będzie gotów do dalszych zadań, między innymi mógłby odwieźć Martineza na statek flagowy Michi Chen.

— Wobec tego polecę tym — zdecydował Martinez. — Ogromnie dziękuję, że dałeś mi wybór.

— To drobnostka — odrzekł Abacha. — Jestem szczęśliwy, że mogę pomóc przyjacielowi ze starych czasów. — Wyraz niesmaku przemknął mu przez twarz i Abacha nachylił się bliżej do Martineza. — Tutaj jest teraz mnóstwo nowych ludzi wszelakiego autoramentu — narzekał. — Niegrzeczni, bezużyteczni, ignoranci. Cały czas się kręcą i rujnują człowiekowi dzień. Czy wiesz, że od kiedy rozpoczęła się wojna, przebywam tu czasem ciurkiem osiemnaście godzin?!

Martinez otworzył szeroko oczy.

— To szokujące.

Oczy Abachy napełniły się wściekłością.

— A teraz, kiedy się ewakuujemy, będzie jeszcze gorzej. Pozwolono mi zabrać tylko trzy kufry i jednego służącego! Przepisy jasno mówią, że mam prawo do pięciu kufrów i dwóch służących! — Walnął pięścią w stół. — W końcu udało mi się wyszkolić moich dwóch chłopców, by krochmalili moje kołnierzyki dokładnie tak, jak chcę, i by mi podawali Włochatego Rogera we właściwej temperaturze, a teraz muszę jednego oddać. Kto wie, co zrobi z nim flota? Zmieni doskonałego kamerdynera w operatora jakiejś maszyny czy w coś takiego.

— Wezmę twoje naddatki — powiedział Martinez. Jego ranga dawała mu prawo do czterech służących, ale zawsze miał tylko Alikhana. Od chwili ucieczki „Korony” jego życie toczyło się tak szybko, że zawsze brakowało mu czasu na szukanie kamerdynera wśród żołnierzy. Jeśli jednak miał służyć na statku flagowym, powinien prawdopodobnie mieć kogoś z większym polotem niż jego ekszbrojeniowiec.

Wydawało się, że Abacha tego nie aprobuje.

— Obiecałem swoim chłopcom, że nigdy nie będą musieli służyć na statku.

— Jeżeli się ewakuują — zauważył Martinez — i tak będą musieli spędzać czas na statkach. Chyba że wolą zostać na Zanshaa i poczekać na Naksydów.

Abacha pociągnął drinka i skrzywił się, jakby właśnie się napił soku cytrynowego.

— Zapytam ich. Ale cokolwiek się stanie, będą zirytowani.

— Powiedz im, że znajdą się na statku flagowym. To już coś. Abacha tylko wzruszył ramionami, ale zaraz się rozpogodził. — A przy okazji, Gare, w tych dniach organizujemy kilka świetnych imprez. Nie możemy zabrać wszystkiego ze sobą, więc wypijamy swoje najlepsze zapasy. Przyłącz się do naszych hulanek, jeśli masz ochotę.

— Mój terminarz jest teraz dość wypełniony-odparł Martinez.

— Ach tak! — Abacha uśmiechnął się promiennie, ze zrozumieniem. — Nowożeńcy i tak dalej. Niezły łup, ta dziewczyna Chenów.

— Dzięki — powiedział Martinez.

— Wiesz — Abacha się zaśmiał — myślałem, że twoim następnym podbojem będzie lady Sula.

Martinez poczuł, jak fałszywy uśmiech rozszczepia mu twarz.

— Tak myślałeś? — zapytał.

— Pamiętaj, że byłem oficerem dyżurnym w Operacyjnej… Widziałem logi, które pokazywały wszystkie wiadomości, jakie wysyłaliście do siebie podczas sprawy z Blitshartsem. Byłem pewien, że… — Abacha szukał właściwego słowa — budujecie bliski związek. Pokręcił głową. — Zgaduję, że nic z tego nie wyszło. Szkoda. To śliczna dziewczyna. Myślałem, że bardzo do ciebie pasuje.

— Jak powiedziałeś, nic z tego nie wyszło — rzekł Martinez, pokonując napięcie w szczękach.

— A jednak wszystko dobrze się skończyło, prawda? — Abacha cmoknął z podziwem. — Lady Terza Chen! Idealna dla ciebie! Jesteś szczęściarzem, wiesz?

— Tak — odparł Martinez. — Mówiono mi o tym.

Sięgnął po drinka i wlał w gardło zimny ogień sfermentowanej pszenicy.

Ariego Abachę nie opuszczał refleksyjny nastrój.

— Ty i Caroline Sula… — zadumał się. — Kto by pomyślał, że staniecie się tak sławni? W głowie się nie mieści, jak to w ogóle możliwe.

— Wojna — powiedział Martinez do wnętrza kieliszka. — Wystarczyła jedynie wojna.

Zimny, niosący zapach deszczu wiatr szalał w Górnym Mieście. Martinez zamówił taksówkę z Dowództwa do Pałacu Shelleyów, gdzie miał zjeść obiad z Rolandem i Walpurgą. Spędzał dzień bez Terzy, która towarzyszyła rodzicom w jeździe do terminalu windy i miała późno wrócić.

Na ten dzień wyznaczono ewakuację Konwokacji. Choć tego nie ogłaszano i media nie wspomniały o tym ani słowem, Górne Miasto widocznie było dopuszczone do sekretu. Bulwarem Praxis sunęły ciężarówki, wiozące domowe sprzęty do przechowalni, a w niektórych większych pałacach zasłonięto okna okiennicami. Żywioł, który nadawał stolicy tak charakterystyczny styl, opuszczał Zanshaa i nikt nie wiedział, co zajmie jego miejsce z przyjściem Naksydów.

Żaluzje nie zasłaniały jeszcze okien w Pałacu Shelleyów, ale z pewnością zostaną opuszczone w ciągu najbliższych dni. Pakowano rzeczy osobiste; potem zostaną wysłane do windy, odebrane na pokładzie „Ensenady”, rodzinnego jachtu Martinezów i razem z rodziną polecą na Laredo. Wszyscy wyjadą natychmiast, gdy zakończy się okres miodowy młodej pary, a Martinez uda się na spotkanie z eskadrą Michi Chen. To miło z ich strony, że czekają, ale prosząc Terzę, żeby znosiła przez trzy miesiące codzienną obecność Rolanda, Walpurgii i P.J., z pewnością prosi o bardzo dużo.

„Żonkil” będzie gotowy za cztery dni, co oznaczało, że małżeństwo Martineza potrwa tydzień, po czym on i Terza rozstaną się, z pewnością na wiele miesięcy, może nawet na ponad rok. Niewykluczone, że na zawsze, jeśli sprawy ułożą się źle.

Pierwsze dni małżeństwa były ciche: pogoda otaczająca Terzę, wzięła Martineza w spokojne, wonne ramiona. Większość czasu spędzali z Terzą w apartamencie hotelowym, do którego zamawiali posiłki i, z wyjątkiem przypadkowych spotkań na krótkich spacerach, nie widywali nikogo.

Otworzyli prezenty ślubne. Martinez ukrył zaskoczenie, kiedy odpakował wazy Guraware. Nienawidzi mnie, pomyślał przygnębiony.

Posłał wazy prosto do przechowalni, gdzie, jak miał nadzieję, pozostaną na zawsze.

Przekazali podziękowania gościom weselnym. Do pokoju każdego dnia przysyłano cięte kwiaty i Terza robiła z nich wspaniałe kompozycje, które promieniowały zapachem i barwami z każdego zakątku apartamentu. Dzięki Bogu nigdy nie wspomniała o podarunku Suli i Martinez nigdy nie musiał oglądać kwiatów Terzy ułożonych w porcelanie od Suli.

Terza i Martinez odkryli, że obydwoje lubią sztuki Koskinena: Terza doceniała wyrafinowaną interpretację postaci, a Martinez cyniczne epigramaty. Wywołali „Rozdzielonych kochanków” na ścianę wideo w salonie i obejrzeli sztukę z wielką przyjemnością.

Martinezowi brakowało intensywności kontaktu, jaki przeżywał z Sulą, gdy ich myśli zdawały się nagle zajmować tę samą częstotliwość intensywnej, często niewerbalnej współpracy, kiedy kreślili plan ewakuacji czy też skacząc umysłami po gwiezdnych układach, tworzyli nowy system taktyki.

Terza, wcielenie spokoju i doskonałości, opanowana, taktowna, wrażliwa na jego życzenia, efektywnie organizowała ich wspólne życie. Ale w tym spokoju było coś nadrealnego i czasami Martinez podejrzewał, że obserwuje przedstawienie, doskonałe przedstawienie najwyższej jakości. Zastanawiał się, co się za tym kryje.

Częściową odpowiedź otrzymywał, gdy obserwował Terzę grającą na harfie. Kiedy jej palce wydobywały ze strun muzykę, zwykły spokój i pogodę zastępowała intensywność granicząca z dzikością. Tu jest ogień, myślał Martinez zaintrygowany. Tu jest pasja. Widział, jak Terza oddycha z muzyką; widział w jej oczach błysk zdecydowania, pulsowanie tętnicy na szyi. Ten obraz totalnego zaangażowania w muzykę był dla niego odkryciem.

By wzbudzić między nimi podobną namiętność, próbował zabrać muzykę do alkierza, wypełnionego przez Terzę tęczami kwiatów. Pochlebiał sobie, że mu się udało. W muzyce kończyn i serc Terza wkrótce znalazła swój rytm. Jej wyszkolone palce harfistki, już wcześniej wrażliwe na różne niuanse, nauczyły się pieścić i uzyskiwały każdy dźwięk, jakiego pragnęła — od piano do fortissimo. Nie była nieśmiała. Między chwilami miłości była w niej słodycz, którą uważał za wzruszającą.

Czemuś jednak jego przeżycia z Terzą nie dorównywały innym niedawnym doznaniom. Z Sulą gra miłosna była ostrzejsza, bardziej wybuchowa, jej szczyt był chwilą olśnienia, poznania siebie, partnera i całego płomiennego wszechświata. W Suli znajdował potwierdzenie swego własnego istnienia, odpowiedzi na wszystkie metafizyczne poszukiwania.

Martinez nie znajdował tego u Terzy i, co więcej, wiedział doskonale, że to nie Terzy wina. Z braku innych opcji po prostu dążył do dania przyjemności, a jej sprawiały przyjemność te zabiegi.

Problem, myślał Martinez, płacąc taksówkarzowi, polega na tym, że nie wiem, na jakich podstawach opiera się nasze małżeństwo. Nie był pewien, czy to kwestia interesów, chwyt z praktycznej polityki, szaleństwo czy farsa. Nie potrafił rozstrzygnąć, czy on i Terza są parą, którą sprzedano i kupiono, czy po prostu są dwojgiem niedoświadczonych ludzi, usiłujących wyciągnąć co najlepsze z tego, co ofiarował im los, świadomymi, że w każdej chwili los może oznajmić, że cały układ jest tylko żartem.

Martinez otworzył drzwi Pałacu Shelleyów i zobaczył P.J., stojącego niezdecydowanie w holu. Przynajmniej moje małżeństwo nie jest aż takie, pomyślał.

— Och — powiedział P.J., szeroko otwierając oczy. — Chciałem, aaa…

— Pójść na spacer? — zakończył za niego Martinez. — Nie rób tego. Zaraz lunie.

— Ach. — Twarz P.J. wyrażała przygnębienie. — Chyba powinienem był sprawdzić. — Odłożył swą laseczkę na stojak.

Jedna z brzydkich pokojówek odebrała czapkę mundurową Martineza.

— Czy mam zawiadomić lady Walpurgę o pańskim przybyciu? — Jeszcze nie w tej chwili — powiedział P.J. i zwrócił się do Martineza. — Pozwól, że poczęstuję cię drinkiem. Na rozgrzewkę.

— Czemu nie, Martinez poszedł za P.J. do południowego salonu, tam zobaczył stojący na stole kieliszek, znak, że nie był to pierwszy w tym dniu drink P.J.

— Mam nadzieję, że Terza ma się dobrze? — powiedział P.J., biorąc butelkę brandy.

— Bardzo dobrze, dziękuję.

— Czy chcesz trochę tego — podniósł brandy — czy może…

— To będzie doskonałe, dziękuję.

Stuknęli się kieliszkami. Deszcz zaczął bębnić w szerokie okna i Martinez widział, jak na zewnątrz skuleni ludzie biegną pod ulewą.

P.J. odchrząknął.

— Myślę, że powinieneś wiedzieć — oznajmił — że zdecydowałem się zostać.

— Zostać? — powtórzył Martinez. — Chcesz powiedzieć, zostać na Zanshaa?

— Tak. Rozmawiałem z lordem Pierrem i, ach… cóż, zostanę tutaj, by dbać o interesy Ngenich, kiedy wszyscy wyjadą.

Martinez zamarł z brandy w połowie drogi do warg, a potem postawił kieliszek.

— Czy dobrze to przemyślałeś? — zapytał.

P.J. patrzył na Martineza smutnymi, brązowymi oczyma.

— Tak, oczywiście. Moje małżeństwo z Walpurgą jest… — Wzruszył ramionami. — Cóż jest kłopotliwe, czemu tego nie przyznać? W ten sposób Walpurga i ja możemy się rozstać i… — Znowu wzruszył ramionami. — Nikt nie może tego krytykować, rozumiesz?

— Rozumiem — powiedział Martinez. Zakręcił alkoholem w kieliszku, rozważając decyzję P.J. — Ale przecież lord Pierre jest konwokatem lojalistą i Naksydzi muszą go mieć na swojej liście osób, które chcieliby… — Szukał właściwego eufemizmu. — z którymi chcieliby przeprowadzić rozmowę. Ja jestem prawie pewien, że również znajduję się na tej liście, a teraz jesteś spokrewniony także ze mną. — Spojrzał uważnie na P.J. — Przypuszczam, że nie byłbyś tu bezpieczny.

P.J. lekceważąco machnął ręką.

— Pierre uważa, że nic mi się nie stanie. Mimo wszystko jestem tylko kuzynem. I przecież nie posiadam żadnych istotnych wiadomości…

— Zanim Naksydzi się o tym przekonają, mogą ci bardzo uprzykrzyć życie. Poza tym, mogą cię wziąć jako zakładnika.

P.J. odstawił kieliszek i wygładził marynarkę.

— Tak jakby ktoś w imperium zmienił swe postępowanie z obawy, że mogę zostać zabity.

Martinez musiał przyznać, że P.J. ma chyba rację.

— Gareth — powiedział P.J. — to jedyny sposób, w jaki mogę pomóc. Jest wojna i ważne, żebym zrobił… cokolwiek. Jeśli w tej wojnie mogę choćby zadbać o jakąś własność, o jakieś farmy, o emerytowanych służących podczas nieobecności Pierre’a, ja to zrobię.

Martinez zmrużył oczy.

— Nie zgłosiłeś się przypadkiem na ochotnika do czegoś jeszcze, prawda?

P.J. zamrugał.

— Co masz na myśli?

— Nie zgłosiłeś się do pracy w Legionie, Sekcji Wywiadu czy podobnej organizacji?

P.J. wydawał się szczerze zdziwiony, ale potem wpadł w zamyślenie.

— Myślisz, że wzięliby mnie?

Mam nadzieję, że nie, pomyślał Martinez.

— Nie sądzę — powiedział. P.J. sięgnął po kieliszek.

— Nie. Po prostu zamieszkam w skrzydle pałacu, kiedy jego pozostała część będzie zamknięta, i dopilnuję, żeby opiekowano się moją starą nianią i kilkuset innymi ludźmi.

Martinezowi wydało się, że P.J. jest szczerze zdeterminowany.

— Cóż — powiedział, unosząc kieliszek. — Piję za twoje szczęście.

— Dzięki, Gareth.

Kiedy Martinez dotknął wargami kieliszka, frontowe drzwi rozwarły się i poryw wiatru wzburzył papiery na bocznym stole. Martinez spojrzał przez drzwi wewnętrzne i zobaczył w holu Rolanda, ścierającego deszcz ze swej marynarki.

— Cholera! — zawołał Roland. — Żałuję, że nie pomyślałem o wzięciu płaszcza. Kiedy wychodziłem, świeciło słońce. Czy to brandy?

Wkroczył do salonu, na włosach miał krople wody; nalał sobie brandy migowej i sporo pociągnął z kieliszka.

— Sempronia wyszła za mąż — oznajmił. — Właśnie wracam z tej nieszczęsnej ceremonii.

— Mieliśmy z Sempronią nie rozmawiać — przypomniał Martinez.

— Nie rozmawiamy. — Roland znowu się napił. — Ale wymagano, żebym podpisał papiery, zezwalające, by ta heca się odbyła. Musiałem to zrobić, bo Proney groziła, że albo poleci z Shankaracharyą jako konkubina, albo wstąpi do floty jako zwykły rekrut i będzie mu służyła za ordynansa.

Martinez ukrył uśmiech.

— Widzę, że nie straciła temperamentu.

— Nie. Jak mogłem się zorientować, trzyma twego młodego człowieka całkowicie pod pantoflem. — W oku Rolanda pojawiły się cyniczne iskierki. — Za dziesięć lat będzie wyglądała olśniewająco, a on na pięćdziesiątkę.

Martinez spojrzał na brata.

— Teraz tylko ty z nas pozostałeś w wolnym stanie. I jesteś najstarszy. To raczej nie fair.

Roland uśmiechnął się do swego kieliszka.

— Nie spotkałem odpowiedniej kobiety.

— Czemu nie? — zapytał Martinez. — Jestem zdziwiony, że nie chciałeś sam poślubić Terzy.

P.J., ze świeżymi małżeńskimi ranami, wydawał się skrępowany dyskusją o racjonalnej polityce matrymonialnej.

Roland machnął ręką.

— Wolę utrzymywać swoje stosunki z lordem Chenem na bazie wspólnych interesów. — Wzruszył ramionami. — Ponadto unieszczęśliwiłbym Terzę, w odróżnieniu od ciebie.

Martinez spojrzał na Rolanda z czystą ciekawością.

— Skąd to wiesz?

Roland poklepał Martineza po ramieniu.

— Ponieważ jesteś przyzwoitym facetem i dajesz wszystko, co masz najlepszego. A ja jestem łobuzem. Ja bym odstawił Terzę, gdy tylko dałaby mi dziedzica, i znalazł sobie lepszą partnerkę.

Martinez nie wiedział co na to odpowiedzieć. Roland skończył drinka i uśmiechnął się.

— Może zawołamy Walpurgę i zjemy kolację? Zgłodniałem przez to podpisywanie papierów pożegnalnych siostry.

Kolację podano w mniejszej rodzinnej jadalni, o ścianach wyklejonych żółtą jedwabną tapetą; stały tam wymyślne rzeźbione meble, inkrustowane białymi kawałkami muszli. P.J. i Walpurga jedli w zgodzie, choć bez okazywania uczuć, jeśli nie liczyć bezceremonialnego zwrotu Walpurgi: „Podaj mi sos, najdroższy”. Roland rozprawiał o wydarzeniach politycznych. Martinez, gdy go spytano, powiedział, że znajduje małżeństwo jako coś zaskakująco miłego — twierdziłby tak nawet wówczas, gdyby nie uważał tego za prawdę.

Kiedy Martinez wrócił do hotelu, zastał Terzę leżącą na łóżku. Ubrana nadal w lekkie spodnie i jedwabną bluzkę, którą włożyła do tropików, obejmowała kallę, wyjętą z kompozycji kwiatowej. Miała na twarzy zadowolony, dość tajemniczy uśmiech.

Martinez stanął w drzwiach i chłonął ten widok.

— O czym myślisz?

Przyjemność zadrgała w kącikach jej ust.

— O naszym dziecku.

Poczuł rozedrgane ciepło we krwi. W kilku krokach przemierzył dzielącą ich przestrzeń, usiadł ma materacu i dotknął ręki Terzy.

— Nie możesz przecież wiedzieć, czy jesteś już w ciąży.

— Nie. W zasadzie mam nawet pewność, że nie jestem. — Terza spojrzała na niego i przesunęła się, by położyć mu głowę na kolanach. — Ale będę, zanim wyjedziesz. Mam… uczucie nadchodzącej płodności, Martinez pogłaskał ją po wonnych włosach. Na dłoni czuł ciepło jej policzka.

— Cztery dni — rzekł.

Westchnęła. Szukała wzrokiem jego oczu.

— Dziękuję — powiedziała. — Byłeś dla mnie bardzo dobry.

— Dlaczego miałbym nie być? — spytał zaskoczony.

— Małżeństwo to nie twój pomysł. Mogłeś wyładować na mnie każde swoje niezadowolenie. Przecież tylko mnie miałeś pod ręką. — Ujęła i pocałowała jego dłoń. — Ale ty próbowałeś mnie uszczęśliwić. Doceniam to.

„A jesteś szczęśliwa?”. To było następne logiczne pytanie, ale Martinez zawahał się i go nie zadał. W tej chwili nastrój w pokoju stymulował do mówienia prawdy, a on nie chciał kusić losu.

— Nie mogę sobie wyobrazić, żebym chciał cię zranić — powiedział.

Znowu ucałowała jego dłoń.

— Cztery dni — powiedziała i uśmiechnęła się do niego. — Szczęściarze z nas, że mamy aż tak dużo.

— Szczęściarze. — Pogłaskał ją po policzku, a ciepła czułość wezbrała w jego krwi. — Jestem szczęściarzem.

Największym szczęściarzem we wszechświecie, pomyślał, wspomniawszy słowa Suli.

Zastanawiał się, czy teraz Sula powiedziałaby to samo.

* * *

Dzień po tym, jak Konwokacja opuściła Zanshaa, nowy gubernator wojskowy, Dowódca Floty Pahn-ko ogłosił, że jako środek bezpieczeństwa na całej Zanshaa zostanie wprowadzony stan wojenny i że pierścień akceleracyjny ma być całkowicie ewakuowany w ciągu najbliższych dwudziestu dziewięciu dni. Otaczający planetę pierścień miał ogromną objętość, żyło na nim prawie osiemdziesiąt milionów obywateli, więc ta decyzja powodowała wiele logistycznych problemów.

Mogło być gorzej, myślała Sula. Wewnętrzne przestrzenie pierścienia, wielkie, ale bez wdzięku, stanowiły naturalne pomieszczenia mieszkalne dla ubogich.. Jednakże władze nie chciały, by tak ważny obiekt jak pierścień Zanshaa, z portem, obiektami wojskowymi, centrami administracyjnymi i zapasami niebezpiecznej antymaterii, stał się przytuliskiem elementów niestabilnych społecznie. Takie akurat elementy lubiły czaić się wśród niskiego stanu. Dlatego sztucznie utrzymywano wysokie czynsze, a mieszkańcy pierścienia nieustannie byli na poziomie klasy średniej. Przyciągały ich na pierścień niektóre przywileje: wspaniałe możliwości edukacyjne dla dzieci i szanse dorobienia się na pośrednictwie w handlu międzygwiezdnym czy na transporcie wojskowym i cywilnym. Większość pierścienia była w zasadzie pusta — gdyby ktoś próbował tanio zamieszkać w niewykorzystanej przestrzeni, nie miałby wody, energii ani ogrzewania.

Teraz solidni obywatele z pierścienia mieli zjechać windami na powierzchnię Zanshaa. Codziennie miliony ludzi, każdy z torbą rzeczy osobistych i wymaganiem, by dostać dom i jedzenie. Może obecnie nie byli biedakami, ale wkrótce się nimi staną.

Światłe umysły Zarządu Konsolidacji Logistycznej zaprzęgnięto do pracy nad tym problemem.

— Prawie trzy miliony każdego dnia, przez cały miesiąc! — wykrzyknął Lai-own, szef Suli. — Niemożliwe!

— Może po prostu trzeba wykopać ich z pierścienia i niech dostają się na dół własnym sumptem — zasugerowała Sula.

Lai-own spojrzał na nią wściekłym wzrokiem — Wolałbym propozycje bardziej użyteczne, jeśli łaska — zbeształ Sulę.

Sula wzruszyła ramionami. Kiedy zaczęła pracować nad problemem, zrozumiała, że ewakuacja upraszcza sprawy. W górę na pierścień jeździli tylko najpotrzebniejsi członkowie personelu i inżynierowie; wykonywali prace przygotowawcze do rozwalenia pierścienia na części. Kiedy pierścień zostanie pozbawiony wszystkich użytecznych towarów i zapasów, ogromne wagony, które normalnie przewoziły ładunki, można dostosować do przewozu ludzi. Jeśli wagonów nie wyposaży się na czas w wystarczającą liczbę foteli akceleracyjnych — a raczej się tego zrobić nie zdąży — można umieścić pasażerów jak sardynki między cienkimi, grubo wyściełanymi ściankami działowymi.

Podróż nie będzie przyjemna, ludzie się trochę poobijają, ale to wykonalne.

— Jak znajdziemy dla nich miejsca tu na dole? — biadolił Lai-own.

— Obecnie mamy na planecie trzy miliardy ludzi — zauważyła Sula. — Osiemdziesiąt dodatkowych milionów to kropla w wiadrze.

Zaczęła pracować nad problemem, zadowolona, że władze przyjęły jej plan ewakuacji rządu i floty, oraz rozsadzenia pierścienia na kawałki. Byłoby miło, myślała, gdyby ktoś z władz docenił jej wkład. Nie obraziłaby się za następny medal. Nawet zwykłe „dziękuję” byłoby miłe.

Nie nadeszło żadne podziękowanie. Zastanawiała się, czy ten sukinsyn Martinez nie uszczknął jej części zasług.

Jej samodestrukcyjne zapędy nie przetrwały tamtej nocy, gdy słuchała derivoo. Krótki czas syciła się morderczymi zamiarami, ale szybko je odrzuciła jako niegodne.

Przecież nic ważnego się nie zmieniło. Mężczyzna, którego Sula nienawidziła, ożenił się z kobietą, którą ledwo znała — dlaczego miała się tym przejmować? Jej własna pozycja praktycznie pozostała niezmieniona: miała ten sam stopień, te same dystynkcje i żyła z tą samą wiedzą o niebezpieczeństwach co przed miesiącem. Zasadnicze sprawy pozostały te same.

Wszystko to skutecznie sobie wytłumaczyła, a wątpiła w te prawdy jedynie nocami, sama w gigantycznym łóżku Sevigny, kiedy szalały w niej wściekłość, samotność i rozpacz.

Wdzięczna była za tę robotę, a i szef był zadowolony, że przez długie, nerwowe godziny pracowała przy ewakuacji. Jeszcze bardziej się ucieszyła, gdy we flocie ogłoszono nabór ochotników. Obiecywano niebezpieczną służbę, związaną z obroną Praxis, oraz szanse na sławę i awans.

Sula sądziła, że wie, po co są ochotnicy. Plan, przedłożony przez Martineza Zarządowi Floty, wymagał armii, która by broniła Zanshaa City przed Naksydami. Było trochę za późno, żeby stworzyć armię, ale przypuszczała, że lepiej późno niż wcale.

Zastanawiała się nad swoją sytuacją — wiedziała, że cały Zarząd Konsolidacji Logistycznej miał się ewakuować za dziesięć dni. Mogła spędzić resztę życia w swojej niszy, wysyłając dostawy, a inni niech się troszczą o zwycięstwo.

W ten sposób nie załatwi sobie patrona — straciła tę szansę z Martinezem. Miała medale, stopień porucznika, była dość sławna, ale to nie zapewniało awansu.

Najlepszą szansą na zdobycie następnego szczebla będzie zaryzykowanie życia w walce przeciw Naksydom. To rozsądne, by wyszarpać z wojny jak najwięcej szans awansu.

Możliwości śmierci nie warto rozważać. Sula umiała dobrze przekonywać w dyskusji, ale nie zdołała jeszcze sformułować dla samej siebie przekonującego powodu, że jej życie jest warte zachowania.

Lub życie innych osób.

Ponadto, odkąd dowiedziała się o zaręczynach Martineza, miała ochotę kogoś zabić.

Złożyła podanie, a potem poproszono ją na rozmowę kwalifikacyjną z kaporem Daimongiem. Ponieważ kilka pytań dotyczyło doświadczenia z bronią palną i środkami wybuchowymi, uznała, że prawidłowo domyślała się, jaka ma być natura służby.

Ale ponieważ jej odpowiedzi na te pytania brzmiały „podstawowe obeznanie” i „żadne”, nie było jasne, czy Sula będzie się do tej służby nadawać, czy nie. Wróciła wobec tego do Zarządu Logistycznego, gdzie kazano jej się zajmować problemem nakarmienia i odziania osiemdziesięciu milionów uchodźców z pierścienia.

Wystarczył rzut oka na dane, by się przekonać, że bez problemu nakarmi się zbłąkanych. Planeta Zanshaa, zgodnie z nakazami Praxis, była samowystarczalna w zakresie podstawowych produktów żywnościowych.

Nie była jednak samowystarczalna w zakresie wszystkich produktów spożywczych. Z powodu warunków klimatycznych i glebowych, jak również zważywszy na ekonomię skali, Zanshaa była mniej efektywna w produkcji niektórych rodzajów żywności i importowała pewne płody, a eksportowała inne. Stare, względnie płaskie kontynenty Zanshaa tworzyły idealne pastwiska dla zwierząt stadnych i Zanshaa eksportowała wołowinę, portschen, fristigo, jagnięcinę i produkty mleczne. Jednak w tropikalnych rejonach brakowało w glebie pewnych substancji odżywczych i to czyniło z planety importera netto pewnych produktów.

Całe kakao wysokiej jakości pochodziło spoza planety.

Tak jak tytoń.

Wiadro gówna, pomyślała Sula. Tytoń.

Sula brzydziła się tytoniem, ale zdecydowana mniejszość ludzkiej rasy, a nawet pewni Torminele i Daimongowie byli zagorzałymi zwolennikami tytoniu. Sula pamiętała ze szkoły, że kiedyś ta roślina powodowała problemy zdrowotne, ale medycyna je rozwiązała i teraz tytoń był tylko jednym z wielu drobnych zanieczyszczaczy powietrza. Shaa potępiali tytoń, dokładnie tak jak potępiali alkohol, orzechy betelu czy haszysz, ale nigdy nie zakazali tak naprawdę żadnej z tych substancji. Dopilnowali tylko, żeby dostęp do tych produktów był regulowany, opodatkowany i przynosił dochód rządowi.

Sula gorączkowo badała ceny artykułów spożywczych, gdy wszedł kurier z rozkazami dla niej. Została zaakceptowana, i to niesłychanie szybko, do tej nadal niejasnej służby, do której zgłosiła się na ochotnika; nakazywano jej zameldować się w ciągu dwóch dni w Villa Fosca, placówce niedaleko Edernay, parę godzin jazdy pociągiem z Zanshaa City.

W czasie południowej przerwy, Sula pognała do banku. Jej poprzedni doradca, pan Weckman, wyjechał — poleciał na Hy-Oso — a jego zmiennik skierował ją do pulpitu towarowego. Ceny na pozaplanetarne kakao, kawę i tytoń nieco wzrosły, ale rynek nie wiedział, że pierścień ma być zniszczony i że przez lata nie będzie żadnych tanich dostaw z orbity. Sula zastanawiała się nad kontraktem giełdowym na przyszłą dostawę, ale zdała sobie sprawę, że kiedy przyjdą Naksydzi, to osobie znajdującej się na ich liście z zaleceniem „widzisz, to zastrzel” może być trudno zrealizować zyski z tej spekulacji. Postanowiła więc, że będzie miała kontrolę rzeczywistych produktów. Dziwiąc się własnej śmiałości wykorzystała połowę swojej fortuny na zakup towarów, znajdujących się nadal na orbicie, na pierścieniu.

Kiedy wróciła do swego biurka w Zarządzie Konsolidacji Logistycznej, wydała polecenia, by te właśnie ładunki wysłano na dół w najbliższych kilku dniach i skierowano do magazynów w Dolnym Mieście Zanshaa.

Dokonawszy tego, usiadła znowu przy biurku z nieznanym uczuciem zdziwienia i dumy. Czuła się czymś więcej niż tylko spekulantem.

Czuła się jak par.

* * *

Ostatniego dnia pobytu w Zanshaa wróciła do Górnego Miasta i Domu Aukcyjnego La-gaa i Spaceya. Wazon junjao nadal był na sprzedaż — nikt na licytacji nie zaoferował minimalnej stawki dwudziestu tysięcy.

— Dam właścicielowi za niego czternaście tysięcy — powiedziała Sula młodej, uprzejmej Terrance, która ją przywitała. — Ale odlatuję i muszę go mieć dzisiaj.

Kobieta albo była naprawdę zszokowana, albo dobrze grała.

— Ależ milady — powiedziała — to jest warte…

— Czternaście dziś — oznajmiła Sula. — Jutro mniej.

Kobieta zamrugała.

— Muszę skontaktować się z właścicielem.

— Niech pani to zrobi.

Czternaście tysięcy wyczyściłoby konto Suli, ale przypuszczała, że pod naksydzkim reżimem jej konto i tak nie na wiele się przyda.

Sprzedawczyni wróciła po rozmowie, w oczach miała błysk wyrachowania.

— Pieniądze będzie chciał dostać dzisiaj — oznajmiła.

— Natychmiast, jeśli sobie życzy. Ale proszę, żeby zapakowała pani wazon w najbezpieczniejsze pudło, jakim pani dysponuje. Może będę musiała go poddać pewnym naprężeniom grawitacyjnym.

Kobieta skinęła głową.

— Możemy wykonać dla pani piankowy pakiet z wrażliwym na ciśnienie balonem chroniącym wnętrze.

— Doskonale.

Przed zapakowaniem Sula trzymała wazon przez chwilę w dłoniach, błądząc wzrokiem po subtelnej niebieskozielonej glazurze. Gładziła krakelurę koniuszkami palców. Potem, jak karmiąca matka niechętnie rozstająca się z noworodkiem, pozwoliła, by wazon zabrano i zapakowano.

Następnego dnia zameldowała się w Villa Fosca, różowo otynkowanym pałacu, zbudowanym pośród zielonych pagórkowatych terenów rolniczych. Miasta wypełniały się uchodźcami, jej dostawy kakao i tytoniu zjeżdżały na dół windą i zaczynały zyskiwać na wartości, a Sula przechodziła kursy posługiwania się środkami łączności, bronią, materiałami wybuchowymi oraz walki wręcz. Kursy prowadzili inżynierowie, żandarmi i członkowie Sekcji Wywiadu. Lokatorami willi byli sami Terranie, co sugerowało, że ochotników należących do innych gatunków szkolono w innych ośrodkach.

Życie w willi toczyło się dziwnym rytmem. Rankami kursanci w pełnych pancerzach ochronnych wlekli się przez rowy i po polach wysokiego po pas żyta. Popołudnia poświęcano zajęciom w klasach. Wieczorami żołnierze szli do namiotów, zaś oficerowie przywdziewali do kolacji galowe mundury i bawili się jak w letnim kurorcie. Prawie wszyscy oficerowie byli młodzi — nawet dowódca, kapitan porucznik Hong był przed trzydziestką — a to zachęcało do beztroskiego stylu. Mnóstwo picia, muzyki i wygłupów przy basenie oraz — jak podejrzewała Sula — intymnych schadzek po nocach. Sulę, która na formalnych kolacjach nosiła więcej imponujących medali niż inni obecni, traktowano z szacunkiem, nawet kiedy odrzucała propozycje alkoholu i seksu. Wszyscy wybaczali jej te ekscentryczności — była bohaterem i miała prawo do dziwactw.

Inni oficerowie gorszyli się, że nie ma służącego i choć twierdziła, że jest jej niepotrzebny, gdyż układa swoje rzeczy dokładnie jak chce i obca osoba tylko popsuje jej porządek, nalegali, żeby wśród żołnierzy wybrała sobie ordynansa. Sula nigdy w życiu nie prowadziła rozmowy kwalifikacyjnej ze sługą i przerażała ją perspektywa takiego interview, ale inni zorganizowali się w nieformalny komitet i zajęli się wyłonieniem kandydata. Sula siedziała tylko wśród nich i kiwała głową, jakby robiła to codziennie. Wkrótce miała ordynansa o nazwisku Macnamara — ochotnika z żandarmerii — wysokiego młodziana o kręconych włosach i bez zarostu. Był jedną z gwiazd kursu walk obronnych i Sula poczuła się pewniej, wiedząc, że będzie ją osłaniał.

Sula zorientowała się, że pomysł Martineza, by bronić Zanshaa prawdziwą armią, uznano za niepraktyczny, ale rząd nie chciał całkowicie zostawiać stolicy na pastwę losu. Sulę przewidziano do pozostawionego na tyłach zespołu, który miał zbierać informacje wywiadowcze, organizować akcje sabotażowe i likwidować zdrajców.

Pod koniec dwudziestodniowego kursu, na inspekcję zespołów przyjechał starszy kapitan Ahn-kin z Sekcji Wywiadu. Zatrzymał się przed Sulą — wyprostowaną w pozdrowieniu, w nieskazitelnym mundurze galowym, ze sprzętem bojowym ułożonym przed sobą na perystylu — i długo na nią patrzył.

— Pani jest porucznikiem lady Sulą, prawda?

— Tak, milordzie.

Ahn-kin pochylił się ku niej z uwagą.

— Czemu pani znajduje się tutaj, milady?

Sula, zaskoczona, wyjąkała coś o chęci obrony Praxis.

— Mam na myśli co innego — oznajmił Ahn-kin. — Chcę powiedzieć, że pani w ogóle nie powinna tu być. Jest pani jednym z najbardziej rozpoznawalnych Terran na tej planecie. Jak się pani zamierza ukryć w okupowanym przez wroga mieście, tak by nikt pani nie rozpoznał?

Przez chwilę wszystkie odpowiedzi, przychodzące Suli do głowy, były obsceniczne. Jej własną głupotę i kretynizm dowodzących tą akcją podsumowano jednym, najprostszym pytaniem.

Obrzydzenie kąsało jej gardło smakiem żółci.

Po prostu bawimy się tutaj w żołnierzyków, pomyślała. Jeśli chodzi o skuteczność, moglibyśmy równie dobrze grać w klasy.

— Zmienię swój wygląd, milordzie — powiedziała w końcu.

— Mam nadzieję, że pani to zrobi — stwierdził surowo Ahn-kin. Następnego dnia poszła do fryzjera w Edernay. Bardzo krótko obcięła włosy i ufarbowała je na smoliście czarny kolor. Przypomniawszy sobie, że jedyne jej ubranie cywilne to prosta czarna suknia balowa, nabyła skromny zestaw ubrań cywilnych i wracała do willi po cywilnemu. Wszyscy uznali, że dzięki bladej cerze i kontrastujących czarnych włosach wygląda jeszcze efektowniej niż przedtem.

— Ale czy wyglądam jak ja? — zapytała. Koledzy zawahali się.

— Może dałoby się coś zrobić z oczyma?

Kosmetyczne soczewki kontaktowe było dość łatwo zdobyć. Tabletki karotenowe mogą przyciemnić cerę, chyba że je przedawkuje, wtedy stanie się jaskrawo pomarańczowa. Sula zapamiętała, że ma nabyć zapas tych akcesoriów.

Po dwudziestu dwóch dniach kursu dowódca porucznik kapitan lord Octavius Hong zwołał zebranie całej grupy. Był młodym, przedwcześnie posiwiałym człowiekiem. Promieniował wigorem i czystą radością sportsmena. Najwidoczniej zgłosił się na ochotnika do tej pracy, gdyż sądził, że jest to sposób, by susem przeskoczyć nad głowami wielu kaporów starszych stażem, że to szybka droga do awansu i wyróżnień.

Hong stał na werandzie i przemawiał do kursantów zebranych na murawie poniżej. Przemawiał rzeczowo i nie korzystał z notatek. Żywo gestykulował dłońmi w czarnych rękawiczkach.

Sula musiała przyznać, że jego nauczyciel retoryki i publicznych wystąpień — kimkolwiek był — wykonał kawał dobrej roboty.

— Lord gubernator Pahn-ko upoważnił mnie, bym was poinformował o kilku sprawach mogących was zainteresować — mówił Hong. — Lord Said nakazał zmiany w zarządzaniu imperium, aby zapewnić zachowanie porządku w wypadku straty stolicy i nieobecności Konwokacji.

„W wypadku”? — Sula zastanawiała się, czy ktokolwiek ze słuchaczy Honga wie, że jeden z tych „wypadków” już się wydarzył, a drugi jest nieunikniony…

Hong wykonał dłonią siekący powietrze gest.

— Każdy z lordów gubernatorów ma nakazane powołać Radę Generalną, złożoną z członków wszystkich lojalnych gatunków i wszystkich sektorów społeczeństwa. Rada będzie pomagać każdemu z gubernatorów w zarządzaniu, popierać Konwokację oraz dążyć do pomyślnego zakończenia wojny.

I patrzyć sobie na ręce, pomyślała Sula. A co do „sektorów społeczeństwa”, mogłaby wymienić kilka, których przedstawiciele nie znajdą się wśród rządowych doradców.

— Każdy gubernator — ciągnął Hong — został poinstruowany, by wyznaczył swego zastępcę, lojalnego obywatela, który będzie działał zamiast niego, jeśli gubernator zostanie zmuszony do poddania się wrogowi. Zastępca gubernatora jest upoważniony do wyznaczenia tajnej rady, która mu pomoże w tym przedsięwzięciu a także w powoływaniu dowódców wojskowych. Zastępca i jego pomocnicy będą prowadzili walkę w przypadku naksydzkiej okupacji.

I będą mieli na oku Radę Generalną, pomyślała Sula. Świadomość, że członkowie Rady są obserwowani przez tajnych współpracowników, niektórych z bronią, bez wątpienia ostudzi wszelkie próby przymilania się Naksydom.

— Jednakże na Zanshaa organizacja będzie trochę inna. — Hong pomaszerował na przód werandy i spoglądał na swoich podkomendnych z rękami założonymi na plecach i wypiętą piersią. Był wcieleniem pewności siebie i kompetencji. — Zanshaa już zarządza gubernator wojskowy — oznajmił. — Kiedy przybędą Naksydzi, Dowódca Floty Pahn-ko, cały jego sztab i rada przeniosą się do tajnego obiektu, który jest obecnie dla nich przygotowywany. Dowódca Floty nadal będzie dowodził naszymi jednostkami i sporą częścią urzędników cywilnych. Możecie więc być przekonani, że każdy rozkaz otrzymany ode mnie będzie miał bezpośrednią sankcję gubernatora. I powinniście wiedzieć, że o waszych wysiłkach na rzecz Praxis gubernator zostanie powiadomiony, łącznie z rekomendacjami awansów i nagród.

Wysunął pięść zza pleców i wywijał nią na wysokości pasa, by podkreślić ważność swego oświadczenia. Sulę nie niepokoiło to wszystko, ale teraz pomyślała, że niepokój powinien być właściwą reakcją od samego początku. Nie było jasne, jak podstarzały Dowódca Floty miał zamiar z ukrycia zarządzać tymi wszystkimi elementami społeczeństwa, nie będąc na widoku, zwłaszcza jeśli się rozważy fakt, że Naksydzi i tak zechcą go znaleźć.

Miejmy nadzieję, że Pahn-ko nigdy nie spotka się z nikim twarzą w twarz. Miejmy nadzieję, że wszystkie kody zadziałają. Miejmy nadzieję, że nikt na szczycie łańcucha dowodzenia nie ma naszej kompletnej listy wraz z nazwiskami i adresami.

Podbudowanych przemową Honga uczestników szkolenia zaopatrzono w fałszywą tożsamość i wyprawiono z Villa Fosca do Kaidabalu, dwumilionowego miasta na południe od Zanshaa. Podzielono ich na trzyosobowe Zespoły Operacyjne. Jedenaście takich zespołów tworzyło Grupę Operacyjną. Sulę rozbawił fakt, że schematy organizacyjne wykazywały starą miłość Shaa do liczb pierwszych. W skład Zespołu Operacyjnego 491 (jeszcze jedna liczba pierwsza) wchodziła Sula jako dowódca, Shawna Spence jako pierwszy inżynier — obydwie były specjalistkami od techniki i burzenia, a ponadto Macnamara jako goniec i wsparcie ogólne.

Miasto bawiło się na Pierwszym Festiwalu Owoców i wśród tłumu świętujących członkowie zespołów bez problemu przyjęli fałszywe tożsamości i nabierali wprawy w ukrywaniu się, infiltracji, łączności przez pośredników i w zbieraniu się w pewnych miejscach o pewnych godzinach, by przeprowadzać pozorowane operacje. Tempo było nieco wolniejsze niż w Villa Fosca i Sula zarezerwowała sobie kilka dni na podróż do Zanshaa, gdzie pod fałszywą tożsamością stworzyła małą prywatną firmę, handlującą używanymi częściami maszyn. Własność skrzyń kakao, tytoniu i kawy została przeniesiona na tę firmę, a same skrzynie umieszczono w nowych magazynach. Po drodze zmieniono na skrzyniach etykiety i teraz głosiły one: „Zużyte części maszyn — do recyklingu”. Nie mogła sobie wyobrazić napisu mniej wzbudzającego ciekawość i mniej zachęcającego złodziei.

Nikt nie rozpoznawał lady Suli w rzeczowej, ciemnowłosej i ciemnookiej kobiecie. Nawet gdy włożyła mundur, zdjęła soczewki kontaktowe, schowała czarne włosy pod czapką mundurową i poszła do swego banku wycofać w gotówce pozostające tam jeszcze fundusze. Urzędniczka bankowa, bez wątpienia już przyzwyczajona do wycofywania gotówki, stłumiła ziewanie, gdy wręczała Suli jej pieniądze.

I wtedy właśnie Sula wyjęła swój specjalny nakaz od wojskowego gubernatora.

— A teraz — powiedziała — chcę, byście wymazali ze swych plików zapis mojego odcisku kciuka.

Każdy z zespołu operacyjnego miał upoważnienie do nakazania wytarcia wszystkich istotnych informacji na swój temat — o pożyczkach, kontach bankowych, liniach kredytowych, a zwłaszcza odcisków kciuka, który mógł posłużyć do rozstrzygającej prawnie identyfikacji.

Urzędniczka zamrugała.

— Milady?

— Zamykam konto. Nie macie powodów zachowywać mój odcisk i chciałabym zobaczyć, jak go usuwacie. W gruncie rzeczy — pokazała swój specjalny nakaz — ten dokument żąda, byście go wymazali.

— Nie mamy takich procedur — oznajmiła kobieta. — Wszystko przechowujemy.

— Niech pani zrobi to natychmiast — powiedziała Sula, ale urzędniczka zawołała kierownika, który obejrzał rozkaz Pahn-ko i wzruszył ramionami.

Sula patrzyła, jak stary odcisk Caro Suli znika w elektrycznym zapomnieniu, i cieszyła się, że jeszcze jeden kawałek przeszłości został bezpiecznie pogrzebany.

Grupa Operacyjna przeniosła się do Zanshaa City, gdzie nadal przeprowadzała ćwiczenia. W przechowalniach w całym mieście poumieszczano zadziwiającą ilość sprzętu do zabijania i materiałów wybuchowych. Zespół 491 ulokowano w narożnym apartamencie, w dzielnicy terrańskiej klasy średniej, w okolicy zwanej Grandview. Znajdował się on na szczycie czterokondygnacyjnego budynku, miał mały taras i okna wychodzące na dwie ulice. Było to miejsce dosyć przyjemne, prosto umeblowane, i kiedy sprzęt został ułożony zgodnie z życzeniami Suli, meble przestawione, a mieszkanie wysprzątane, zaczęła odczuwać co do swojej misji wzrastający optymizm.

Naksydzi dość uparcie nie nadlatywali. Sula żałowała, że nie wiedziała o tej zwłoce — mogłaby zorganizować znacznie mniej chaotyczną ewakuację pierścienia Zanshaa.

Pewnego poranka drzwi zagrały. Sula otworzyła. Na progu stał portier, starszy mężczyzna o nazwisku Greyjean. Nie miał obu górnych siekaczy i w związku z tym źle wymawiał niektóre spółgłoski.

— Czy wszystko jest jak należy, milady?

— Wszystko gra — odpowiedziała Sula i wspomniawszy swoją fałszywą tożsamość, dodała: — Nie musisz nazywać mnie „milady”. Jestem z ludu.

Staruszek wyglądał na zaskoczonego.

— Przepraszam za pomyłkę, proszę pani. To przez policję odniosłem inne wrażenie.

W mózgu Suli ostrzeżenie zagrało wyraźną nutą.

— Policję? — zapytała. — Jaką policję?

— Żandarmerię, która wygnała poprzednich lokatorów — wyjaśnił portier. — Powiedzieli, że potrzebują mieszkania dla jakiegoś VIP-a z floty.

Zmierzyła staruszka spojrzeniem.

— Aha — odrzekła.

Cholera, mamy pieprzone kłopoty, pomyślała.

JEDENAŚCIE

Wspomagany przez sprzętowca, który podał mu ramię, Martinez wygramolił się z rury dokującej do śluzy, a potem przelotnie wyprężył w odpowiedzi na pozdrowienie stojącej przed nim porucznik. Niemal dorównywała wzrostem Martinezowi, miała sercowatą twarz i brązowe włosy, uczesane w węzeł z tyłu głowy i owinięte wokół pary pozłacanych pałeczek.

— Kapitan Martinez melduje się na pokładzie „Prześwietnego”. — Witaj na „Prześwietnym”, lordzie kapitanie — powiedziała. — Jestem tutaj pierwszym oficerem. Lady Fulvia Kazakov.

— Bardzo mi miło. — Martinez wyciągnął dłoń, a ona ją uścisnęła.

Alikhan wywlókł się z rury za Martinezem, umieścił stopy na pokładzie i wyprężył w pozdrowieniu.

— Milady — powiedział.

— To Alikhan — przedstawił go Martinez. — Mój ordynans. Kazakov przelotnie odpowiedziała na pozdrowienie i skinęła głową sprzętowcowi.

— Polecę temu tutaj Turnbullowi, by zaprowadził pańskich służących do ich kwater, a także do pańskiej — powiedziała. — Ale wiem, że dowódca eskadry chciałby się z panem zobaczyć teraz, jeśli to panu odpowiada.

Naturalnie — odrzekł Martinez. Gdyby nie miesiąc przyśpieszeń, przejazd do „Prześwietnego” na pokładzie „Żonkila” byłby prawie przyjemny. „Żonkil” został zbudowany tak, by zadowolić wysokich oficjeli spółki; miał prysznice, pralnię, prywatne kabiny, całą gamę rozrywek i kuchnię pełną delikatesów — o zaopatrzenie zadbał Perry, rekrut zmuszony do opuszczenia służby u Ari Abachy. Perry dołączył do Martineza pomimo złowieszczej perspektywy służenia na statku. To on kucharzył i sądząc po okrzykach innych, robił to wyjątkowo dobrze.

„Inni” stanowili pełny przydział służących Martineza. Trzeci, Espinosa był sprzętowcem, a ostatni, Ayutano, mechanikiem. Martinez w ogóle nie zamierzał wykorzystywać tych dwóch w roli służących i przywiózł ich jako swoisty prezent dla kapitana „Prześwietnego”, gdyż zauważył, że statkom, które dłuższy czas nie zawijają do doków, zawsze się przydadzą dodatkowi mechanicy i sprzętowcy.

Po opuszczeniu śluzy Martinez poszedł za Kazakov w górę zejściówki, ku krainie oficerów. Ciężki krążownik „Prześwietny” miał sześciokrotną objętość starej „Korony” Martineza i prawie czterokrotnie liczniejszą załogę. Kwatery były przestronniejsze, a korytarze dostatecznie szerokie, by czterech ludzi mogło się w nich pomieścić, stojąc ramię przy ramieniu.

Od pierwszej chwili, kiedy „Prześwietny” zarysował się w iluminatorach „Żonkila”, dla Martineza stało się jasne, że kapitan nie szczędził wydatków, by zmienić okręt w stylowe arcydzieło. Zewnętrze kadłuba pomalowano w skomplikowany wzór geometryczny w kolorach różu, zieleni i bieli jak lukier. Wewnątrz ściany wyłożono płytkami w charakterystyczny, złożony wzór żółtozłoty i ciemnoczerwony z białymi i czarnymi akcentami. Gdzieniegdzie wzór się rozstępował i – złudzenie optyczne — ukazywała się wnęka lub okno z wymalowaną sceną z natury, gąszcz zieleni, gdzie dokazywały fantastyczne zwierzęta i ptaki.

Każdy z pokojów, mijanych przez Martineza po drodze do kwatery lady Michi, miał charakterystyczny wystrój w abstrakcyjne wzory, z dominującymi kolorami turkusowym, czerwonym i żółtą ochrą; niektóre kabiny, pomalowane również z wykorzystaniem złudzenia optycznego, zdawały się otwierać na jakiś fantastyczny krajobraz albo na amfiladę pokojów o wyszukanej dekoracji. Wobec stylu i skali tego wszystkiego, estetyka kapitana Tarafaha z jego motywem piłki nożnej wyglądała na amatorszczyznę.

To wszystko stworzył, nadzorował i opłacił lord Gomberg Fletcher, kapitan „Prześwietnego”. Martinez nigdy nie spotkał Fletchera, ale wiedział, że ten potomek wysoko postawionych klanów Gombergów i Fletcherów jest uważany nie tylko za wiodącego estetę floty, ale także, że posiada największy w imperium zbiór dzieł sztuki, którego niektóre eksponaty zostały wystawione w bardziej publicznych przestrzeniach „Prześwietnego”.

Co więcej, wszystko było tu nieskazitelne. Wytrenowane oczy Martineza nie znalazły kurzu, brudu, zadrapań. Załoganci, których spotykał, nienagannie ubrani i czujni, zeskakiwali mu z drogi, gdy go tylko dostrzegli, i stawali przy ścianach wyprężeni z zadartymi brodami.

— Skoro przechodzimy obok mojego biura — powiedziała Kazakov — pan pozwoli, że się zajmę pańską kartą kapitańską.

Biuro Kazakov zdawało się być mesą ze ścianami w pastelowych barwach i wizerunkami ludzi, siedzących wygodnie na kanapach podczas jedzenia i picia. W pomieszczeniu pracowali porucznik i steward. Gdy wszedł Martinez, obaj natychmiast wstali, salutując.

— Powróćcie do swych zajęć — powiedział.

Przy ścianie stały displeje komputerowe. Kazakov opadła na fotel i wzięła klucz kapitański Martineza. Martinez zastanawiał się chwilę, dlaczego Kazakov pracuje w mesie, a potem uświadomił sobie prawdopodobną przyczynę: to on, Martinez, zajął jej kwaterę dla siebie.

Oficerem taktycznym na statku na ogół bywał porucznik, któremu ten obowiązek powierzał kapitan; jednak na statku flagowym oficer taktyczny eskadry był wyznaczany przez oficera flagowego i uważany za członka sztabu. Taki oficer był zazwyczaj nadal porucznikiem, choć uprzywilejowanym, ale były znane wypadki, że oficerowie sztabowi mieli rangę wyższą.

Jednakże Martinez, jako pełny kapitan był trzecim pod względem starszeństwa oficerem na pokładzie i pierwszy porucznik musiała prawdopodobnie przenieść swoją kwaterę, by zrobić mu miejsce. To stworzyło kaskadę, w której każdy oficer popychał oficera poniżej.

Nic nie stwarzało korzystniejszego wrażenia niż wykopywanie wszystkich młodszych oficerów z łóżek. Martinez miał nadzieję, że nie zmusił młodszego porucznika do spania z kadetami.

Kazakow wręczyła mu jego kartę kapitańską.

— Jest pan teraz w statkowym komputerze, choć będzie musiał pan poprosić lady dowódcę eskadry, by dała panu hasła do komputera taktycznego. Wysyłam plan statku do bufora pańskiej poczty, skąd będzie mógł pan go załadować do displejów mankietowych. — W szczelinie zaszumiał wydruk i Kazakov mu go wręczyła. — To jest kombinacja cyfr do pańskiego sejfu. Zmienię ją, jeśli chce pan, by była absolutnie bezpieczna, gdyż w tej chwili na pokładzie znajduje się przynajmniej jeden oficer, który ją zna.

— Przykro mi, jeśli zabrałem pani kwaterę — powiedział Martinez.

Kazakov uśmiechnęła się.

— Jakoś to przeżyję, milordzie. Niech pan przyłoży tu kciuk i podpisze.

Martinez zrobił to, a Kazakov poprowadziła go dalej, do dowódcy eskadry.

Gabinet lady Michi Chen był arcydziełem: brązowe, żłobkowane ornamentowane kolumny, ściany pomalowane w fantastyczne krajobrazy, w których unosili się klasycznie skomponowani, lekko odziani Terranie; stała tam także para prawdziwych brązowych posągów, uśmiechniętych nagich kobiet wyciągających przed siebie kosze pełne owoców.

Dowódca eskadry Chen nie przypominała zbytnio brązowych dziewcząt z owocami, które oskrzydlały jej biurko. Była przystojną kobietą w średnim wieku, nieco krępą, o siwiejących, czarnych włosach, przyciętych krótko na linii szczęk i nad czołem w prostej grzywce. Miała ziemistą cerę — prawdopodobnie był to skutek miesięcy spędzanych na pokładzie okrętu flagowego bez krzty prawdziwego słońca.

Martinez wyprężył się w salucie.

— Melduje się kapitan Martinez, milady.

— Kapitanie Martinez — powiedziała, wstając. — Witaj w rodzinie.

Martinez poczuł się lepiej i uścisnął wyciągniętą dłoń.

— Jestem bardzo szczęśliwy, że tu przyleciałem — oznajmił.

— Terza i Maurice mają się dobrze?

— Tak. Jak ostatnio słyszałem, obydwoje przywykają do statkowego życia.

— Wkrótce uaktualni pan wiadomości. Przez ostatnie kilka dni pańską korespondencję kierowano do mnie. — Usiadła. — Proszę usiąść, lordzie kapitanie. — Spojrzała na starszą porucznik. — Dziękuję, Kazakov. — Pierwsza porucznik wycofała się.

Siły Chen nie znajdowały się już w układzie Zanshaa: kiedy dwa wielkie statki transportowe, wiozące Lordów Konwokatów, zniknęły w wormholu Zanshaa Dwa, flota macierzysta poleciała za nimi, pozostawiając układ na pastwę Naksydów. Eskadra Chen pozostała z Konwokatami, aż ich ucieczkę uznano za udaną, a następnie oddzieliła się od reszty floty i przerzuciła przez ciąg wormholowych portali, aż do swego obecnego położenia w układzie Seizho.

Podróż Martineza była bardziej bezpośrednia: mógł polecieć z Zanshaa prosto do Seizho, cały czas przyśpieszając, i znalazł oczekujące tam na niego Siły Chen, hamujące w skromnym tempie jednego g.

Martinez domyślał się, dlaczego Siły Chen, będąc w Seizho, redukują swą szybkość.

Czas pokaże, czy się mylił.

— Przypuszczam, że jest pan zmęczony — powiedziała lady Michi — i że chciałby pan uporządkować swój sprzęt i trochę odpocząć, ale pragnę pana przywitać i zaprosić na dzisiejszą kolację.

— Będę zaszczycony, milady — odparł Martinez.

— Proszę mi dać swoją kartę kapitana. Wprowadzę pana do komputera taktycznego.

Po raz drugi Martinez oddał swą kapitańską kartę. Lady Michi włożyła ją w szczelinę, patrzyła przez chwilę na displej urządzenia, a potem postukała w swój displej.

— Proszę o odcisk kciuka i podpis, kapitanie Martinez — powiedziała. — Kolacja będzie o 25:01.

— Dziękuje, milady.

Martinez wziął kartę, wyprężył się, podszedł do drzwi i się zawahał.

— Pańska kabina jest po prawej stronie — powiedziała lady Michi. — Pańskie nazwisko będzie na tabliczce na drzwiach.

Martinez podziękował dowódcy eskadry i wyszedł. Bez trudu znalazł kajutę. Ordynansi nadal instalowali tam bagaże. Martinez nadzorował ten proces, zwłaszcza chowanie rozmaitych win i delikatesów, które przywiózł ze sobą na „Żonkilu”.

Potem odwiedził kwatery swoich czterech służących i upewnił się, że jego ludzie nie mają skarg. Choć kapitanowie zazwyczaj nie ozdabiali kabin poborowych — zwykle wystarczało maźnięcie nową farbą — pomieszczenie dla załogi na „Prześwietnym” było, jak reszta statku, dziełem sztuki. Martinez wsunął Aliklianowi wystarczającą sumę pieniędzy, by pokryć wszelkie opłaty w mesie podoficerskiej, wreszcie skierował się jeden pokład do przodu — „w górę” przy obecnym hamowaniu — do swojej kwatery.

Na szczycie schodni zaskoczyło go spotkanie z dawną przyjaciółką, ale potem zauważył, że Chandrze Prasad towarzyszy starszy od niej mężczyzna w mundurze starszego kapitana i Martinez wyprężył się do salutu, wpatrując się ponad głowę kapitana o zalecaną szerokość dłoni.

— Kapitan Martinez, lordzie kapitanie — powiedział.

Starszy kapitan lord Gomberg Fletcher dość długo zwlekał z odpowiedzią.

— Tak — ocenił — Najwidoczniej pan to on. Może pan stanąć na spocznij.

Najsłynniejszy esteta floty był mężczyzną o szczupłej twarzy ze starannie sfalowanymi srebrnymi włosami i błękitnymi oczyma, osadzonymi w głębokich, pobrużdżonych oczodołach. Miał dobrze skrojony i nieskazitelny mundur. Srebrne guziki błyszczały.

— Kapitanie Martinez — rzekł Fletcher — pozwolę sobie przedstawić porucznika lady Chandrę Prasad?

— Lady i ja już się znamy — oznajmił Martinez.

— Taak — powiedziała Chandra.

W jej oczach zalśnił figlarny błysk i Martinez starał się na niego nie reagować. Razem z lady Chandrą parę lat temu kończyli dwumiesięczny kurs łączności i szyfrów na Zarafanie, podczas długiego gorącego lata, które dla nich okazało się jeszcze gorętsze.

W ciągu minionych lat włosy Chandry stały się kasztanowe — Martinez pamiętał, że była szatynką — ale ostry podbródek i pełne wargi były dokładnie takie, jakie Martinez zachował w swej pamięci.

Oderwał wzrok od Chandry i uznał, że sytuacja zasługuje na bezpośredni hołd.

— Milordzie — rzekł — pozwolę sobie wyrazić uznanie dla wyglądu pańskiego statku. To najpełniejsza koncepcja, z jaką się zetknąłem.

Fletcher przyjął pochwałę ze swobodną tolerancją.

— Szkoda, że pan nie widział mego starego „Szybkiego”. Był statkiem znacznie mniejszym, więc mogłem zastosować mozaikę.

— To musiało być coś wyjątkowego — rzekł Martinez.

Fletcher uśmiechnął się łaskawie.

— Wierzę, że efekt był wart wysiłku.

— Rozumiem, że ożeniłeś się — wtrąciła Chandra. — Moje gratulacje.

Martinez odwrócił się ku niej.

— Dziękuję.

Figlarny blask nadal świecił w jej oczach.

— Jesteś z tego zadowolony? — spytała.

Zaskoczony pytaniem, na ułamek sekundy się zawahał. Nie był taki głupi, by wysuwać jakieś zastrzeżenia co do swojego małżeństwa, zwłaszcza wobec tej kobiety, zwłaszcza na statku z Chenem na pokładzie.

— Małżeństwo jest rzeczą wyśmienitą — stwierdził. — Próbowałaś?

Teraz z kolei zawahała się Chandra.

— Jeszcze nie — powiedziała w końcu.

Niebieskie oczy Fletchera, jak antena odbiorcza, skanowały przestrzeń od Martineza do Chandry i z powrotem, szukając źródła zażyłości, które tliło się pod ich słowami.

— A więc — powiedział w końcu — gratulacje z okazji zaślubin, kapitanie. Mam nadzieję, że pana pobyt na „Prześwietnym” upłynie przyjemnie.

— Dziękuję, milordzie. Ach… muszę wspomnieć, że zabrałem pełny skład służby i jest w tym sprzętowiec i mechanik. Ponieważ w mojej obecnej sytuacji nie potrzebuję aż czterech służących, byłbym szczęśliwy zaproponować tych dwóch do wszelkich zadań, jakich będzie wymagał „Prześwietny”.

Fletcher wysłuchał tego nachmurzony. Odpowiedział z solenną powagą.

— Wierzę, że przekona się pan, lordzie, że oficer o pańskiej pozycji do podtrzymania godności potrzebuje pełnego składu służby.

Martinez zamrugał.

— Tak jest, milordzie — odparł.

Z godnymi zazdrości swobodą i dostojeństwem Fletcher zaczął oddalać się korytarzem. Chandra poszła za nim. Moja pozycja? Moja godność? — myślał Martinez.

— Och, kapitanie Martinez, jeszcze jedno — Fletcher zatrzymał się, obrócił i powiedział znad ramienia. — Na kolację na pokładzie „Prześwietnego” wkładamy pełny mundur galowy.

— Tak jest, milordzie — odpowiedział automatycznie Martinez. Chandra spojrzała na Martineza i cynicznie uniosła brwi, a potem odeszła za kapitanem.

Martinez poszedł do swej kabiny. Czterech służących, by podtrzymać godność? Przez chwilę wyobraził sobie swoich ordynansów, jak biegną korytarzem i niosą go w lektyce. Wzruszył ramionami i wszedł do swojej kwatery.

Choć przeznaczona dla porucznika, kabina sypialna była dwukrotnie większa od kapitańskiej kabiny na „Koronie”. Na ścianie widniały murale, które stanowiły rozmyślny kontrast do trompe l’oeil, które widział wszędzie indziej. Na bujnym, tropikalnym tle namalowano ludzi, meble, pojazdy w taki sposób, by wydawały się dwuwymiarowe, jakby artysta kopiował z fotografii. Pomysł był dosyć zabawny — Martinez przypuszczał, że chyba się tym nie znudzi. Nie spodobał mu się natomiast wystrój gabinetu, gdzie pulchne, nagie, terrańskie dzieci płci męskiej, nie wiadomo dlaczego ze skrzydłami, zmagały się ze zbiorem starożytnej broni, mieczy, hełmów i zbroi, przeznaczonych dla dorosłych. Nie było jasne, czy te dzieci pragną się wzajemnie zmasakrować, czy też przyświeca im jakaś inna idea. Nieważne.

Martinez przypuszczał, że wkrótce będzie miał dość tych słodkich twarzyczek i pulchnych pośladków.

Dzieło sztuki, jak zobaczył Martinez przy bliższej inspekcji, nie było w istocie namalowane, lecz zostało stworzone programem graficznym, skopiowane na długie karty i zainstalowane jak tapeta.

Jako antidotum na te cukierkowe wizje zainstalował na displeju biurka obraz Terzy — w długiej białej sukni z wysokim kołnierzem siedziała przed rozłożystym bukietem ułożonych przez siebie kwiatów. Obraz będzie jaśniał przez wszystkie godziny, wędrując w ciszy z jednego końca displeju na drugi; przypomnienie o małżeństwie, którego sensu Martinez nadal nie pojmował.

Michi Chen uprzejmie zasugerowała, że Martinez będzie potrzebował wypoczynku, ale tak naprawdę miał mnóstwo relaksu podczas lotu „Żonkilem” i nie czuł się szczególnie senny. Wezwał Peny’ego, by zrobił mu kawę, usadowił się przy biurku i kontemplował swoje skrępowanie na wspomnienie Chandry Prasad.

Chandra była takim samym parem prowincjuszem jak sam Martinez, ale pochodziła z mniej godnej rodziny na ojczystej planecie. Powiedziała mu, że zaciągnęła się do floty, by uciec z domu, i rzeczywiście, niecierpliwość zdawała się być jej cechą dominującą. Podczas wspólnych miesięcy ona i Martinez tworzyli parę, kłócili się, godzili i tak w kółko. Chandra była mu spektakularnie niewierna, więc on uważał za punkt honoru bycie niewiernym również. Po dwóch miesiącach takich przepychanek czuł się tak, jakby wytrzymał dziesięć rund bokserskich, i bardzo się cieszył, że ich związek się skończył. Martinez nie zamierzał ponownie nawiązywać romansu z Chandrą, zwłaszcza na statku mającym na pokładzie jednego z jego powinowatych. Iskierkę, którą zauważył w oku Chandry, potraktuje jako ostrzeżenie i będzie trzymał się z dala.

Teraz, kiedy nieco dłużej o tym myślał, żałował, że nie ma większej praktyki jako mąż. Jego odruchy towarzyskie miały zaprezentować go jako mężczyznę miłego i dostępnego dla wszystkich odpowiednich kobiet w otoczeniu. Wstrzemięźliwość seksualna nie była cnotą, jakiej praktykowanie uznałby za celowe.

Będzie musiał się wystrzegać wyrafinowanej galanterii, którą praktykował tak długo, że stała się odruchem.

W tym momencie przypomniał sobie o czekających wiadomościach i z niejaką ulgą wsunął kapitański klucz w biurko i wywołał listy. Było kilka od Terzy, ostatni sprzed czterech dni.

Większość brzmiała krótko. Życie na „Ensenadzie”, pędzącej ku Laredo, płynęło beztrosko, ale towarzysko niezbyt ekscytująco. Roland stale pokonywał Walpurgę i Terzę w grze w hiperturniej. Kilka godzin, jakie Terza codziennie spędzała pod przyśpieszeniem dwóch g, nie powodowało dolegliwości. Mnóstwo czytała i miała mnóstwo czasu na grę na harfie.

Martineza ogarnęły ciepłe uczucia na widok jej twarzy w tej uroczej chwili tuż przed rozmową, gdy podniosła wzrok do kamery. Odezwała się, a on zauważył w jej zachowaniu niewielkie wahanie. Spędzili ze sobą niewiele czasu i nie nabrali pełnej swobody w swoim towarzystwie, a tu przecież rozmawiali na odległość dni świetlnych. Martinez zastanawiał się, czy jego zakłopotanie jest widoczne w audio i wideo, które przesyłał z „Żonkila”. Rozważał, czyby w odpowiedzi nie pisać listów. W ten sposób jego styl brzmiałby naturalniej, bez wahania widocznego w wideo.

Włączył ostatnią z wiadomości i na kanapce w kabinie zobaczył Terzę w zapiętej pod szyją bluzce z niebieskiej jedwabnej mory. Włosy tworzyły niesymetryczny wodospad nad ramieniem. Dostrzegał lekki rumieniec na jej policzkach i wyczuwał przyśpieszony puls.

— Miałam rację — mówiła Terza swym cichym głosem. — Powiedziałam ci, że czuję nadejście płodności i nie myliłam się. Wiedziałam od dwudziestu czy więcej dni, że jestem w ciąży, ale wiem jak wiele wypadków może zajść w ciągu pierwszych dni, a mieliśmy do czynienia z przyśpieszeniami i tak dalej, więc nie chciałam ci nic mówić, dopóki nie byłam pewna, że… że to przetrwa. Wygląda na to, że teraz nie ma odwrotu. — Uśmiechnęła się. — Bardzo się cieszę. Mam nadzieję, że ty też. — Położyła długą, elegancką dłoń na brzuchu. — Wszystkie te magiczne hormonalne sprawy chyba właśnie się we mnie dzieją. Szkoda, że cię tu nie ma i że w tym nie uczestniczysz. Proszę, uważaj na siebie, rób to dla nas dwojga.

Wiadomość się skończyła. Martinez długo wypuszczał z płuc powietrze, które wstrzymywał do tej pory. Odtworzył wiadomość ponownie. Uczucie wezbrało w jego krwi; czuł ciepło na skórze.

Zostanie ojcem. Świadomość tego była tak oszałamiająca, że Perry musiał dzwonić trzy razy, zanim Martinez go usłyszał i kazał stewardowi wejść. Perry zjawił się w pełnym umundurowaniu, w białych rękawiczkach, z filiżanką kawy na tacy. Martinez spojrzał na niego zaskoczony.

— Czy ktoś ci kazał włożyć najlepszy mundur? — zapytał. Perry postawił filiżankę i spodek przed Martinezem i nalał mu kawy.

— Milordzie, inni służący powiedzieli mi, że strój galowy na pokładzie „Prześwietnego” nosi się zwyczajowo.

— Rozumiem.

Perry postawił dzbanek z kawą na tacy i odstąpił.

— Przepraszam, że kawa się opóźniła, milordzie. Powinienem pana zawiadomić, że mogą pojawić się problemy z naszymi posiłkami.

Martinez, głęboko pogrążony w myślach, nie zauważył, że jego kawa pojawiła się później niż powinna.

— Tak? — spytał. — Dlaczego?

— Dlatego że jest pan w kabinie pierwszego, milordzie. Kabina dowódcy eskadry ma oczywiście kuchnię, kabina kapitana też. Przy mesie jest kuchnia dla poruczników i oczywiście żołnierze mają swoją mesę. Ale kabina pierwszego porucznika nie ma urządzeń kuchennych.

— Ach. Rozumiem.

Martinez powinien był to przewidzieć. Lady Michi miała oczywiście swego własnego kucharza, kapitan też. Mesa była rodzajem klubu dla poruczników i oficer taktyczny, zazwyczaj porucznik, w normalnych okolicznościach tam by się stołował. Ale pełny kapitan Martinez nie mógł się narzucać ze swymi posiłkami oficerom młodszym rangą, a żeby jadać z Fletcherem lub Michi Chen, musiałby zostać zaproszony.

Na całym „Prześwietnym” nie było miejsca, w którym Perry mógłby przygotowywać posiłki. Skinięciem głowy wskazał filiżankę.

— Skąd to wziąłeś?

— Steward mesy oficerskiej bardzo uprzejmie mi pożyczył. — Twarz Perryego pociemniała. — Przedtem steward kapitana odmówił mi wstępu do swojej kuchni.

— Cóż, był w prawie. — Przez chwilę Martinez wyobraził sobie, jak żyje na kartonach i puszkach przez cały czas swego obecnego przydziału, a potem się zaśmiał. — Porozmawiaj z kucharzem lady Michi i jeszcze raz ze stewardem mesy. Może coś się da zrobić.

— Tak jest, milordzie.

— A jeśli wszystko zawiedzie, zawsze pozostaje „Żonkil” — zauważył Martinez.

Ponieważ flota nie dała pilota, który by odprowadził zarekwirowany jacht, łódź z kompletną kuchnią cały czas miała być przypięta do „Prześwietnego”.

Perry’ego ucieszyła ta sugestia.

— To prawda, milordzie.

— Na dzisiejszy wieczór zostałem zaproszony na kolację do dowódcy eskadry, więc sytuacja nie jest pilna — poinformował Martinez.

Perry wyszedł, a Martinez znowu patrzył na displej wideo, gdzie wizerunek Terzy pozostawał zamrożony, jej wargi rozchylone w łagodnym uśmiechu, a dłoń dotykała brzucha, jakby ochraniając dziecko.

Dziecko… Nieznany dreszcz przebiegł przez Martineza i ku swemu ogromnemu zdziwieniu Martinez odkrył, że traktuje to jak uczucie szczęścia.

Musiał natychmiast odpowiedzieć na tę wiadomość. Oby tylko zdołał się powstrzymać od paplaniny!

Kazał displejowi zarejestrować odpowiedź i natychmiast zaczął paplać.

* * *

— To nie jest siatka szpiegowska — oznajmiła Sula lordowi Octaviusowi Hongowi. — To cholerne towarzystwo wczasowe. Wyśnione przez tych samych ludzi, którzy wstępują do floty dlatego, że wydaje im się, że to jachtklub. — Warknęła. — Wszyscy w okolicy wiedzą już, że w naszym apartamencie mieszka personel floty. Gdy przyjdą Naksydzi, w ciągu trzech minut spadną nam na karki.

— Spokojnie, Cztery-Dziewięć-Jeden — powiedział cicho jej szef. — Według mnie nie jest aż tak źle.

Przy łagodnej wczesnoletniej pogodzie, rozmawiali w kawiarnianym ogródku; przedtem Sula przylepiła pasek taśmy na latarni na Starym Placu, co było sygnałem natychmiastowego spotkania. Hong powiesił marynarkę na oparciu krzesła i siedział przy stole w koszulce z krótkimi rękawami. Rozdzielał kruche ciasto na kawałki, a na przystojnej twarzy miał wyraz spokojnej pewności siebie.

Wykazał szacunek dla procedury, nazywając Sulę imieniem kodowym, choć przecież szkolili się razem i doskonale znał jej prawdziwe nazwisko. Ona też znała jego nazwisko, ale jako do Szefa Grupy Operacyjnej Blanche powinna się do niego zwracać „Blanche”. Nadawanie imion kodowych nastąpiło podczas szkolenia dość późno i do tego czasu wszyscy przyzwyczaili się do swoich prawdziwych tożsamości. Sula uświadomiła sobie, że to jeszcze jeden aspekt amatorszczyzny, z jaką zmajstrowano całą operację.

— Masz bazę w dzielnicy terrańskiej — powiedział lord Octavius. — Gdybyś mieszkała z Naksydami, mogłabyś się martwić, ale tutaj twoi sąsiedzi nie będą mieli powodów, by cię wydać.

— A pieniądze? A specjalne względy? — spytała Sula, wlewając więcej miodu do herbaty. — Co, jeśli Naksydzi zaoferują nagrodę za wydanie nas?

Hong spojrzał na nią surowo — Lojalni obywatele… — zaczął.

— Chcę zapasowych tożsamości dla całego swojego zespołu — powiedziała, mieszając miód. — Wszyscy inni w twojej grupie powinni też je dostać.

Podniosła łyżeczkę i oblizała ją. Na koniuszku języka wybuchł posmak ciepłego miodu koniczynowego.

Po raz pierwszy od czasu ich znajomości, na twarzy Honga przez chwilę pojawiło się zwątpienie.

— Nie jestem pewien, czy są na to środki — powiedział ostrożnie. Sula uniosła filiżankę do warg.

— Och, na litość, Blanche — powiedziała. — Nasza strona drukuje pieniądze.

Na twarz Honga powróciła stanowczość.

— Pchnę memoriał do wyższych władz, dobrze?

— Sama to zrobię — odparła Sula. To była oferta, ale także decyzja.

Nadal miała specjalny nakaz od lorda gubernatora. Suk wykorzystała jedną z kamer, w które Sekcja Wywiadu wyposażyła Zespół 491, do zrobienia zdjęć siebie i swojej grupy, a potem włożyła mundur i pojechała kolejką linową do Górnego Miasta. Mignęła nakazem w Biurze Akt i wykorzystała drobną niejasność w sformułowaniu „wymaga się współpracy w sprawach rejestracji”, by dostać biurko i hasła, niezbędne do wykonania tego, co zamierzała.

Hasła, łańcuchy długich liczb, zapamiętała swą kamerą mankietową, kiedy nikt nie patrzył.

Przy tak zapewnionym dostępie do systemu jej zadanie było dość proste, więc gdy dostała swoje trzy tożsamości rezerwowe, nie widziała powodów, żeby przestać. Kiedy biuro zamykano na koniec dnia, każdy członek Zespołu Operacyjnego 491 miał, łącznie z początkową, cztery fałszywe tożsamości.

Sula wzięła ostatnią z nich, ciężką plastikową kartę, nadal ciepłą od drukarki termicznej, z wytłoczoną na powierzchni pieczęcią rządową.

Tego wieczoru nauczyła się na pamięć wydrukowanych kodów i zniszczyła wydruk. Będę korzystać z takiej władzy tylko dla dobrej sprawy, pomyślała.

Następnego ranka opowiedziała ten dowcip Hongowi. Nachmurzył się, marszcząc brwi.

— Lepiej sobie zapamiętaj, Cztery-Dziewięć-Jeden, że w wojsku ironia idzie z góry.

Sula wyprostowała się.

— Tak jest, milordzie.

— Nie nazywaj mnie tutaj w ten sposób.

— Wszystko w porządku, to była ironia.

Hong chrząknął ze wzrokiem utkwionym w talerzu. Jak miał w zwyczaju, rozrąbał swe ciastko na kilka kawałków i zaczął je jeść z wojskową skutecznością, na końcu zgarniając i pożerając również okruchy.

Padał deszcz, więc tym razem spotkali się w pomieszczeniu. Zatłoczona kawiarnia pachniała wilgotną wełną, a drzwi trzaskały głośno, ilekroć ktoś wchodził lub wychodził.

— A jednak to właściwa inicjatywa — przyznał Hong. — Będziesz musiała oczywiście dać mi listę tych wszystkich nazwisk.

— Nie. To wykluczone — oznajmiła Sula. Hong spojrzał na nią zaskoczony.

— Jak to nie?

— Nie musisz znać naszych zapasowych tożsamości. Mamy bezpieczne środki łączności, bez względu na to, jakie nazwiska wykorzystujemy, więc tylko Naksydom to może przeszkadzać. Kiedy cię aresztują i wezmą na przesłuchania, nie będziesz mógł im powiedzieć, gdzie nas znaleźć.

Hong nie okazał irytacji — co Sula by zrozumiała — ale wyglądał raczej na głęboko zatroskanego, jakby właśnie się dowiedział, że poważnie zachorowała.

— Czy aby słusznie czynisz? — spytał. — Nie masz chyba wątpliwości co do naszych zadań?

— Absolutnie żadnych — powiedziała bez ogródek i patrzyła mu w oczy tak długo, aż opuścił wzrok.

A inna sprawa, że mam wątpliwości co do ciebie, pomyślała w duchu.

* * *

Tego wieczoru, nie z nudów, ale z ciekawości, użyła displeja i klawiatury dotykowej na blacie starego biurka, stojącego w mieszkaniu, w rogu frontowego pokoju, i zalogowała się do archiwów Biura Akt. Chciała sprawdzić, czy jej hasła nadal działają. Działały.

Wiedziała jednak, że nie potrwa to długo. Takie hasła rutynowo często zmieniano, a kiedy przybędą Naksydzi, z pewnością zażądają wyłącznej kontroli nad systemem.

— Ado — powiedziała do inżynier Spence, zwracając się do niej przydzielonym przez flotę imieniem kodowym. — Chciałabym zasięgnąć twojej rady.

Spence przysunęła krzesło do Suli i usiadła. Była niską, krępą kobietą, koło trzydziestki z włosami koloru słomy i perkatym nosem.

— O co chodzi?

— Jestem w systemie danych Biura Akt. I chcę zagwarantować sobie dostęp nawet wtedy, gdy zmienią hasła.

Spence była zaskoczona.

— Czy to legalne?

Sula stłumiła śmiech.

— Mam nakaz — oznajmiła, z nadzieją że zachowuje kamienną twarz. — Problem polega na tym, że Naksydzi nie będą go honorować.

Sula patrzyła na displej.

— Czy możesz wejść do katalogu?

Sula wydała polecenie i długa lista tysięcy plików zaczęła przesuwać się po pulpicie.

— Najwidoczniej mogę — stwierdziła Sula.

— System: zatrzymać — poleciła Spence. — System: znaleźć plik „Kierownictwo”.

Dwie nazwy plików zaświeciły się na displeju Suli — plik główny i kopia.

— Są — powiedziała Spence. — Żeby uzyskać stały dostęp, musisz zmodyfikować plik kierownictwa.

— Pozwoli mi na to?

— Nie mam pojęcia. Czyje hasło stosujesz?

— Lady Arkat. To szef Bezpieczeństwa Systemu.

Spence zaśmiała się.

— Wydawałoby się, że kto jak kto, ale szef bezpieczeństwa zmieni hasło natychmiast, jak tylko wyjdziesz z pokoju.

— To starsza osoba. Może ma swoje nawyki. — Albo też jest… po naszej stronie.

Sula pomyślała, że starsza Torminelka nie jest aż tak życzliwa, ale przyznała w duchu, że może się mylić.

— System — poleciła — otworzyć plik „Kierownictwo”.

Plik rozpostarł się przed nią; tysiące poleceń warunkowych. Sula cicho gwizdnęła.

— Jak dobrze programujesz? — zapytała.

— Korzystam z komputerów — odparła Spence. — Nie programuję.

— Zajęcia z programowania miałam dość dawno — powiedziała Sula. Choć programowała od czasu do czasu, trudno ją było nazwać specem.

— Kopiuj wszystko — poradziła Spence — pracuj bardzo powoli i wykorzystuj wszystkie pliki pomocy.

— Słusznie — przyznała Sula i przede wszystkim skopiowała plik „Kierownictwo”, zarówno na komputerze w Biurze Akt, jak i w komputerze na swym biurku. Zrobiła sobie filiżankę mocnej, słodkiej herbaty i przygotowała się na długą noc.

— Jestem świetna w łamigłówkach — przypomniała sobie. Pracowała z kopią w komputerze na biurku. Na szczęście zmiany, których chciała dokonać, były niewielkie, choć miały dalekosiężne skutki. „Za każdym razem, gdy hasło się zmienia, prześlij mi jego kopię”. Jak skomplikowane może być zaprogramowanie takiego rozkazu?

Kazała komputerowi wysłać kopię do swego mankietowego komunikatora, tego który nosiła przy sobie. Po kilku katastrofalnych błędach składniowych program zaczął funkcjonować, przynajmniej na biurku Suli.

Sula zaczerpnęła tchu i wytarła dłonie o uda. Teraz będzie musiała załadować swój zmieniony program z powrotem do komputera w Biurze Akt. Wyobraziła sobie tysiące konsekwencji, gdyby ta próba się nie powiodła: wściekłość Honga, że jeden z jego tajnych zespołów został odkryty, oficjalna reprymenda, jadowite uwagi w pliku personalnym.

Wysłała swój zmieniony program do Biura Akt i wstrzymała oddech. Nic się nie działo.

Sula powoli odetchnęła i sięgnęła po herbatę. Gęsta wystygła ciecz smakowała na języku jak stróżka melasy. Sula poszła na kilka chwil do kuchni, by podgrzać herbatę, a kiedy wróciła, nic się nie zmieniło.

Z komputera w Biurze Akt wysłała do siebie prostą wiadomość „Cześć”. Otworzyła ręczny komunikator i zobaczyła, że wiadomość dotarła.

Następny test polegał na sprawdzeniu, czy uda się utworzyć nowy zestaw identyfikacyjny. Jeśli by się to udało, mogła po prostu przesłać te dokumenty do siebie, tu do mieszkania. Zaczęła pracować, ale przerwała, gdy na jej ręcznym komunikatorze pojawiła się ikona przychodzącej wiadomości. Włączyła ją i na małym ekranie pojawiła się wiadomość tekstowa.

Milady Arkat!

Odkryliśmy próbę zmodyfikowania pliku Kierownictwa na głównym komputerze w Biurze Akt. Próba nastąpiła o 01:15:16. Skasujemy uszkodzony plik i załadujemy plik Kierownictwa z kopii zapasowej.

Zostało pani przydzielone hasło tymczasowe 193284 67592.

Prosimy zmienić hasło tymczasowe na dowolnie wybrane hasło stałe, gdy tylko dotrze Pani rano do swego biurka.

W służbie Praxis Ynagarh, CN5, Asystent Administratora Danych.

Na wargi Suli cisnęły się słowa, które od razu odłączyłyby ją od komputera w Biurze Akt.

Nie wypowiedziała ich.

Próbowała natomiast zrozumieć, co się właśnie wydarzyło. Chociaż wtargnięcie zostało wykryte prawie dziesięć minut temu, nadal znajdowała się w systemie. Jeśli administratorzy potrudzili się, by sprawdzić, kto jest zdalnie podłączony, uznaliby, że to lady Arkat, ich własna szefowa, i ten fakt raczej ich zniechęcał do jej odłączenia.

Tak czy inaczej, nadal miała dostęp do komputera Biura Akt. Miała tymczasowe hasło lady Arkat, które będzie ważne jeszcze przez kilka godzin, zanim lady Arkat przybędzie do biura i je zmieni. Ale potem Sula zostanie wymrożona, ponieważ plik Kierownictwa, w którym Sula poleciła wysyłanie kopii nowych haseł, zostanie usunięty.

Tak długo jak Sula pozostanie podłączona do komputera, może robić zmiany, przynajmniej dopóty, dopóki unika błędu, który spowodował, że wykryto jej zmodyfikowany program.

Pociągnęła następny łyk herbaty; miód jaśminowo-cytrusowy stał się ciepławy. Zastanawiała się, jaki mogła zrobić błąd.

Spojrzała znowu na zawiadomienie o błędzie. 01:15:16. Co do sekundy uchwycili chwilę wtargnięcia.

To podsunęło jej pierwszą podpowiedź. Trochę szperania w plikach administracyjnych i wykryła co najmniej sześć automatycznych wiadomości, wysłanych do Asystenta Administratora Ynagarha. Wszystkie zawiadamiały, że plik Kierownictwa został wymieniony na plik późniejszy.

— Aha — powiedziała Sula.

Zdradziła ją data pliku. Ale w takim razie, dlaczego sześć wiadomości, a nie jedna?

Zautomatyzowany system wysłał sześć wiadomości, gdyż działalność Suli wykryto na co najmniej sześć różnych sposobów. Druga wspominała, że wielkość pliku uległa zmianie. Następne cztery informowały Ybagartha, że odkryto zmianę w „mieszanej sygnaturze”.

O co, u diabła, w nich chodzi? — zastanawiała się Sula. Odwróciła się, by zapytać Spence, ale Spence już dawno poszła do łóżka.

Po kolei, postanowiła Sula. Daty, to było coś, co rozumiała.

Sprawdziła datę pliku Kierownictwa, który nadpisano na zmieniony plik, i przekonała się, że zmieniano go ostatnio przed dziewięciu laty. Dziewięć lat. Sam plik utworzono sześć tysięcy lat temu. Był z pewnością stabilny i wymagał bardzo niewielu ulepszeń. Nic dziwnego, że zmiana pliku Kierownictwa uruchomiła alarmy.

Sula znowu odgrzała herbatę i wypiła filiżankę, analizując problem. Czy rozwiązaniem byłaby po prosto zmiana daty na pliku? Miała bardzo wysoki priorytet, związany z kontem lady Arkat. Przekonała się, że zmiana daty nie stanowi problemu: zmieniła datę na wcześniejszą o dziewięć lat, a kiedy skopiowała plik na swój własny komputer, zmieniona data nie powróciła z powrotem do swej pierwotnej formy.

I administrator dostanie wiadomość, jeśli zmieni się rozmiar pliku — to wynikało jasno z wiadomości dla Ynargha. Program, który załaduje do komputera Biura Akt, będzie musiał mieć dokładnie taki sam rozmiar, jak plik bieżący.

Zacisnęła pięści. Teraz będzie przeglądała program linia po linii, spodziewając się, że wytnie dostatecznie wiele zbędnego kodu, by zrobić miejsce na kilka dodanych linii. To doprowadzało do szału.

Nie zastanawiała się nad tym zadaniem, natomiast gorączkowo ryła przez następną godzinę w plikach pomocy lady Arkat, przeszukując wiadomości na temat budowy programu i z czasem dowiedziała się, co znaczy sygnatura mieszana.

Stary plik kierownictwa był skompilowany w postaci binarnej, która, prócz tego, że wykonywała różne czynności, sama była liczbą całkowitą. Przez wykonanie obliczenia, które było łatwo przeprowadzić w jednym kierunku, ale trudno odwrócić — powiedzmy, dzieląc przez pi i używając pierwszego tysiąca liczb reszty — wynikowa sygnatura arytmetyczna — właśnie „Mieszanie” — mogła zidentyfikować nawet najmniejsze zmiany w rozmiarze pliku.

Sula otworzyła plik ponownie; linie przesuwały się przed jej osłupiałymi oczyma. Była zbyt zmęczona, by poprawnie rozumować. Wstała z fotela, przeciągnęła się i zamachała rękami w nadziei, że spowoduje napływ krwi do swego znużonego mózgu. Podeszła do okna i patrzyła na ulicę w dole. Ożywiony ruch dzienny zamarł, w tej chwili snuli się tam tylko zamiatacze i Torminele.

Wzrok Suli powędrował ku wschodniemu horyzontowi, który wkrótce, ze wschodem Shaamah, nabierze bladozielonej barwy. Miała niewiele godzin do przeprowadzenia swych obliczeń. Jakoś musiała odwrócić obliczenia, które dały w wyniku przynajmniej cztery kompletnie różne sygnatury mieszane; nie wiedziała, jakie zastosowano algorytmy ani gdzie tych algorytmów szukać.

Na zmęczonych stopach powlokła się z powrotem do biurka. Plik Kierownictwa jest starodawny, pomyślała. Jest tak stary, że mogli go napisać Shaa…

I zatrzymała się w pół kroku, gdy wspomniała zamiłowanie Shaa do liczb pierwszych…

Całe znużenie wyparowało, kiedy piorunem skoczyła na fotel. Spis liczb pierwszych był dostępny w publicznej bazie danych. Opuściła pierwszy tysiąc, jako za małe, potem ściągnęła następne dziewięć tysięcy i porównała ze wszystkimi wartościami w pliku kierownictwa.

Jeden… Pierwsze dopasowanie pojawiło się na displeju.

Dwa…

Trzy…

Cztery.

Wszystkie liczby mieszane zostały umieszczone w tej samej części programu, która najwidoczniej odpowiadała za alarmy i bezpieczeństwo. Sula nie znalazłaby programu alarmującego nawet po miesiącu przypadkowych poszukiwań.

Shaa nie byli aż tacy cholernie sprytni, wywnioskowała.

Przejrzała program z ogromnym zainteresowaniem. Były tam kody dostępu, stanowiące klucz; były pliki alarmowe — zamki; były pliki dziennika, które rejestrowały wszystkie zmiany w systemie, czyli były rejestrem, który klucz pasował do którego zamka i kiedy.

Okazało się, że musi zmienić jednocześnie zarówno klucz, jak i zamek. A zapisy muszą być zmienione, by głosić: „to zawsze był ten klucz” oraz „to zawsze był ten zamek”.

Przez następną godzinę Sula dodawała dodatkowy kod do pliku Kierownictwa. Po kolei ustawiła atrybuty na plikach dziennika na „tylko do odczytu”, co nie pozwalało na wykrycie jej manipulacji, jako administrator usunęła ostatnią linię pliku dziennika, który w innym wypadku zapisałby jej uprzednią komendę, wysłała kopię wszystkich nowych haseł na komunikator Suli, potem przywróciła domyślne atrybuty dziennika.

Przygotowała wszystkie liczby mieszane dla plików alarmowych.

Potem stworzyła nowy program, który ładował jej własny plik Kierownictwa do komputera w Biurze Akt, coś, co załatwi całą procedurę znacznie szybciej niż zrobiłaby Sula, dając komputerowi ustne czy pisemne polecenia.

Program miał pewną liczbę znajomych instrukcji i kilka nowych: zmieniał atrybuty plików dziennika na „nie do zapisu”, usuwał ostatnią linię plików dziennika, wprawiał w ruch wszelkie programy diagnostyczne, modyfikował informację o rozmiarach pliku i sygnaturach mieszanych we wszystkich plikach alarmowych, nadpisywał plik Kierownictwa na stary plik, zmieniał daty utworzenia i modyfikacji nowego pliku na daty, które miał stary plik, potem zamykał programy diagnostyczne i przywracał atrybuty plików dziennika.

Przetestowała te operacje na swoim komputerze kilka razy. Potem, wstrzymując dech, uruchomiła nowy program.

Na czole wystąpił jej pot, kiedy patrzyła na wiadomości Asystenta Administratora Ynagarha, ale nie zobaczyła żadnych nowych wiadomości, o tym, że w jego komputerze coś nie gra.

Odetchnęła. Wydawało się, że się jej upiekło.

Na wschodzie zielenił się świt. Sula wykonała ostatni, obsesyjny przegląd wszystkiego, po prostu by się przekonać, że plik jest taki, jak go zostawiła, i przerwała połączenie. Powiedziała systemowi mieszkania, by obudził ją rano, tuż przed rozpoczęciem pracy Biura Akt, tak by mogła się dostać do komputera na tymczasowe hasło lady Arkat, zanim ta je zmieni.

Szykując się do łóżka, spojrzała w lustro i się przeraziła. Oczy miała głęboko podkrążone, włosy w strąkach, a pod pachami plamy potu. Nie mogła znieść myśli o spaniu w takim stanie, więc wzięła gruntowny prysznic. Poszła do dzielonej ze Spence sypialni, dotarła po omacku do łóżka i padła na nie.

Po raz pierwszy zapomnienie prawie natychmiast dotarło do jej umysłu.

Wydawało się, że odetchnęła jedynie kilka razy, a już grał budzik. Odrzuciła pościel i pobiegła do biurka. Był biały, jasny dzień. Spence przygotowywała sobie śniadanie, a Macnamara już wyszedł coś pozałatwiać — jako goniec zespołu musiał obejść pewne miejsca publiczne, by sprawdzić, czy nie zostawiono jakichś wiadomości dla zespołu. W tym celu miał do dyspozycji dwukołowy pojazd.

Sula wywołała Biuro Akt i posługując się tymczasowym hasłem lady Arkat, weszła do głównego komputera. Spence w milczeniu przyniosła jej do biurka filiżankę mocno osłodzonej kawy, a wkrótce potem podpieczoną babeczkę i dzbanuszek dżemu.

Pozostawał problem, ile czasu zajmie lady Arkat dotarcie do swego biurka. Jeśli była podobna do wielu parów w cywilnej administracji, mogła się tam pojawić wczesnym przedpołudniem, a nawet po drugim śniadaniu.

Sula otworzyła ręczny komunikator i umieściła go przed sobą na biurku. Zjadła bułeczkę i poprosiła Spence o następną.

Zjadła drugą. Chodziła po pokoju. Zrobiła więcej kawy. Poszła do ubikacji. Wyczyściła zęby i wyszczotkowała włosy.

Miała ochotę głośno krzyczeć, ale się powstrzymywała.

Spence starała się schodzić jej z drogi.

Okazało się, że lady Arkat jest jednym z przedpołudniowych parów. Późnym porankiem o 13:06 Sula zobaczyła, że szefowa bezpieczeństwa się zalogowała i obejrzała poranne wiadomości do siebie.

Kilka minut później ręczny komunikator Suli zagrał. Sprawdziła wiadomość i znalazła czekające na nią nowe hasło lady Arkat.

Zerwała się z fotela i wydała okrzyk euforii. Potem wylogowała się z Biura Akt i skakała radośnie po domu, sprzątając rzeczy po śniadaniu.

Macnamara wrócił ze sprawunków i wszedł do mieszkania, dźwigając torbę z żywnością.

— Nie ma wiadomości — zameldował, a widząc zachowanie Suli, zapytał: — Coś się stało?

— Zostałam Boginią Biura Akt — odparła Sula. Macnamara rozmyślał nad tym przez chwilę, a potem skinął głową.

— Tak jest, milady — powiedział i poszedł do lodówki układać produkty spożywcze.

DWANAŚCIE

Jadalnia lady Michi była wystarczająco duża, by pomieścić gości na oficjalnych obiadach, które stanowiły integralną cześć służby dowódcy eskadry. Pomieszczenie wydawało się jeszcze większe dzięki ozdobnym lustrom, wykonanym ze starannie wypolerowanego materiału asteroidy żelazo-niklowej, oraz dzięki muralom. Sala pozornie otwierała się na ciąg innych sal, których okna spoglądały na daleki horyzont.

Martinez przybył w pełnym mundurze galowym — i tak by go włożył — i odkrył, że dowódca eskadry ubrana jest tak samo. Spojrzała na Martineza znad swego stołu zastawionego na dwie osoby. Na jej twarzy pojawiła się ulga.

— Och, dobrze. — Podniosła się. — Chciałam jako pierwsza zaprosić pana na posiłek, by móc pana ostrzec, że wszyscy są tutaj oficjalni.

— Lord kapitan Fletcher mnie poinformował.

— Więc pan z nim rozmawiał? Niech pan siada, proszę. Martinez odłożył swe rękawiczki na boczny stolik, a potem usiadł na krześle, które służąca lady Michi dla niego odsunęła.

— Spotkałem kapitana, razem z jednym z poruczników, lady Chandrą Prasad.

Na wargach dowódcy szwadronu zagościł przez chwilę konfidencjonalny uśmiech.

— Tak. Osobiście jestem nieco mniej oficjalna od lorda kapitana, ale to on ustala styl na statku, więc pomyślałam sobie, że trzeba pana ostrzec. — Spojrzała na służącą, starszą, pełną godności kobietę o szerokiej twarzy.

— Czy mogłabyś przynieść koktajle, Vandervalk?

— Tak, milady.

Kiedy Vandervalk wyszła, lady Michi pochyliła się nad stołem i zniżyła głos.

— Powinnam też przy okazji powiedzieć o Prasad. W normalnych okolicznościach nie mam zwyczaju powtarzać plotek, ale nie chciałabym, żeby pan popełnił tutaj jakąś gafę. Mówi się, że lady Chandra i kapitan są… ach, sobie bliscy.

W reakcji Martineza na tę wiadomość dominowała ulga.

— O, dziękuję, milady. Nie żebym w jakimś sensie był… — Martinez przerwał, próbując znaleźć sposób taktownego zapewnienia lady Michi, że nie ma zamiaru zdradzać jej siostrzenicy ani z kochanką kapitana, ani w ogóle z nikim innym.

Droga cnoty okazywała się frustrująca nie tylko w sferze wstrzemięźliwości. Kiedy rozmawiał z kandydatami na służących, znalazł młodą kobietę mechanika, która byłaby idealna na to stanowisko, ale uświadomił sobie, że jest ona dość atrakcyjna i że wszyscy pomyśleliby, że przywiózł ją ze sobą jako swoją kochankę. Niechętnie odrzucił kandydatkę na korzyść Ayutano.

— Jasne — powiedziała lady Michi. — Chciałam pana po prostu ostrzec na wypadek, gdyby… podteksty… stały się nieco kłopotliwe.

Martinez aż za dobrze wiedział, jak kłopotliwe mogą być podteksty z Chandrą i był wdzięczny za informację.

— Dziękuję. I akurat mam wiadomości o rodzinie.

Lady Michi uradowała się, słysząc o ciąży Terzy, a kiedy Vandervalk wróciła z kieliszkami i karafką z koktajlem, jako pierwsza wzniosła toast za nowego dziedzica Chenów.

Przy kolacji rozmawiali o rodzinie i innych błahych sprawach. Martinez wiedział, że lady Michi jest rozwiedziona, ale nie wiedział o dwojgu dzieciach w szkole na Hone Reach, dzieciach, których wolność zagwarantowała wygrana bitwa przy Hone-Bar. Lady Michi wyciągnęła od Martineza opis walk, a pytania stawiała dość dociekliwe, tak że Martinez zaczynał wierzyć, że tutaj wreszcie znalazł dowódcę, który zna swoją pracę.

— I a propos wojny — powiedziała Michi na końcu posiłku. — Przy tej okazji mogę zapoznać pana z pańskimi obowiązkami.

Wywołała displej ścienny i zapaliła na nim mapę imperium — Zanshaa w jej centrum, z wormholowymi trasami utkanymi jak koronka wokół stolicy.

— Jak się pan prawdopodobnie domyślił — powiedziała, patrząc w bok — flota przyjęła coś, co chyba jest obecnie nazywane planem Chena.

Martinez próbował nie westchnąć zbyt ciężko.

— Oczywiście, milady — powiedział — w pełni popieram ten plan.

Michi uśmiechnęła się.

— Mój brat Maurice przysłał mi wczesną wersję tego planu, kiedy wciąż jeszcze nosił on pańskie nazwisko… pańskie i lady Suli, jak sobie przypominam. Przy okazji, co u niej słychać?

— Straciliśmy kontakt.

Dowódca eskadry uniosła brwi, ale postanowiła nie drążyć tematu.

— Nawiasem mówiąc, Maurice mi donosi, że to lord Tork nalegał na zmianę nazwy planu. Lord Tork chyba myśli, że zdobył pan większą sławę, niż przystoi komuś o pańskiej pozycji.

Martinez próbował, bez większego sukcesu powstrzymać oburzenie. Zaprotestował w duchu, że nawet nie znał lorda Torka. Spotkał Torka tylko przelotnie podczas wręczania medali. Co u diabła, przewodniczący Zarządu Floty miał przeciw niemu?

— Czy lord Chen domyśla się, dlaczego lord Tork… miałby… — spytał Martinez przez zaciśnięte zęby.

— Lord Tork jest osobą o ustalonych poglądach i silnych przesądach — wyjaśniła Michi. Jej ton sugerował rozbawienie i sympatię.

Martinez spojrzał na nią.

— Milady, czy może ma pani jakiś pomysł, jak mógłbym urosnąć w opinii jego lordowskiej mości? — zapytał.

Rozbawienie lady Michi wzrosło.

— Jak przypuszczam, unikać jakiegokolwiek wyróżniania się przez resztę wojny — poradziła.

Martinez postanowił nie rozwijać tego irytującego tematu i odwrócił się do mapy wormholi, przedstawionej na ścianie.

— A jaka jest nasza rola w tym planie, milady?

Lady Michi stłumiła uśmiech i odwróciła się do mapy.

— Kiedy Naksydzi całkowicie zaangażują się w układzie Zanshaa, siły Chen opuszczą Seizho portalem wormholowym Protipanu i rozpoczną rajdy na tyłach przeciwnika, niszcząc wszystkie spotkane statki handlowe i wojenne.

Protipanu. Ten właśnie cel przewidywał Martinez, kiedy usłyszał, że Siły Chen nadal hamują, po odłączeniu się od floty. Po pierwsze, było to miejsce, gdzie dotychczas nieznany chorąży Służby Eksploracji, Severin, fizycznie usunął wormhol z drogi naksydzkiej eskadry. Po drugie, Protipanu był starym brązowym karłem z bardzo zredukowanym układem planetarnym: zapadnięte gazowe giganty w układzie utrudniały manewry procowe i zmiany kursu, więc manewrowanie w systemie wymagało niskich szybkości początkowych.

— Co reszta floty będzie robiła podczas naszych rajdów? — spytał Martinez.

— To informacja tajna, nawet dla mnie — oznajmiła Michi — ale z aluzji, które otrzymuję z kręgu moich znajomych, wnioskuję, że pańska dawna Czternasta Eskadra będzie na rajdzie podobnym do naszego. Nie otrzymałam żadnych wskazań, że Do-faq i Kangas są kierowani do ataku, więc prawdopodobnie nie będą robić nic więcej, tylko utrzymywać się między Konwokacją a Naksydami.

Pod stołem Martinez zacisnął pieść. Gdyby tylko Zarząd Floty nie nalegał, żeby opuścił „Koronę”, to właśnie on prowadziłby Czternastą Eskadrę do walki z wrogiem.

— Zarząd zostawił mi sporą swobodę działania — powiedziała dowódca eskadry. — Mam nie podchodzić blisko Naxasu, Magarii czy Zanshaa, ale poza tym pozwolono mi wybierać własne cele. — Powiedziała kilka słów do displeju wideo i na mapie wormholi pojawiła się oznaczona na czerwono trasa. — Wstępnie wybrałam taką trasę. Pańskie komentarze są mile widziane, gdy będzie pan miał szansę ją przestudiować.

— Tak jest, milady.

Oczy Martineza już śledziły trasę. Protipanu, Mazdan, Koel, Aspa Darla, Bai-do, Termaine… Pierwsze trzy układy były mało znane lub prawie niezamieszkane, ale potem trasa zbaczała ku serii układów wysoce uprzemysłowionych i bardzo zaludnionych. Bogactwo Aspy Darli pochodziło z dwóch małych, gęstych planet bogatych w metale ciężkie i z podobnie bogatych asteroidów; pierścień akceleracyjny Bai-do mieścił ogromne stocznie, które prawdopodobnie zwiększały moc naksydzkiej floty; Termaine produkowała… Martinez nie był pewien, co produkowała, jego lekcje astrografii odbywały się dawno temu, ale wiedział, że układ jest bogaty.

— Chciałabym, żeby uwzględniając te cele, zorganizował pan ćwiczenia… nie, zdaje się, że używanym obecnie słowem jest „eksperymenty”. — Michi uśmiechnęła się do niego porozumiewawczo, a Martinez czuł wrastającą ekscytację. Michi sięgnęła po filiżankę kawy. — Chcemy jak najskuteczniej zakłócić wysiłek wojenny Naksydów, unikając wyrządzania poważniejszych szkód ludności cywilnej. Zakładamy, że większość ludności jest lojalna, i nie chcemy wpędzać ich w ramiona Naksydów.

— Słusznie — powiedział Martinez, choć w istocie niezbyt się liczyło, co myślała ludność. Bez względu na swoje przekonania co do tej wojny, cywile będą się w końcu musieli podporządkować każdej flocie, do której należy niebo nad ich światami.

Michi chmurnie patrzyła na displeje.

— Chcę także, by ćwiczenia zakładały, że w tych układach napotkamy opór. Nie wiemy, gdzie są wszystkie jednostki floty Naksydów, w szczególności osiem statków, które znajdowały się w Protipanu, a przecież Naksydzi mogą za nami wysłać eskadry, kiedy wywnioskują, co chcemy zrobić. Proszę, by zaprojektował pan ćwiczenia uwzględniające wszystkie opcje.

— Tak jest, milady — powiedział Martinez. — Zacznę nad tym pracować natychmiast. — Takie zadania wykonał z łatwością i w jego umyśle już brzęczały wszystkie diaboliczne komplikacje, które zamierzał wprowadzić w swoich scenariuszach.

Odwróciła się do niego.

— Czy ma pan jakieś pytania?

— Kiedy chce pani rozpocząć pierwsze ćwiczenia?

— Chyba powinnam dać panu dzień na wypoczynek i jeszcze następny dzień na przygotowania, prawda? Powiedzmy, za trzy dni.

— Jestem wystarczająco wypoczęty, milady. Powiedzmy, za dwa dni.

Michi w zamyśleniu kiwnęła głową.

— Bardzo dobrze, kapitanie. Jeśli jest pan pewien swojej oceny. Jeszcze jakieś pytania?

Martinez myślał chwilę, zanim odpowiedział.

— W tej chwili nie, milady. — A potem coś mu się przypomniało. — Nawiasem mówiąc, co się stało z moim poprzednikiem? Przypuszczam, że nie opuściła pani Harzapidu bez oficera taktycznego.

Przez twarz lady Michi przemknął wyraz smutku.

— Porucznik Kosinic nie znajdował się na statku, gdy wybuchła rebelia. Był w tej części stacji pierściennej, którą trafił promień antyprotonowy. Został ranny — kilka urazów głowy, złamane żebra, złamana ręka — ale kiedy opuszczaliśmy Harzapid upierał się, że wyzdrowiał i może do nas dołączyć. Niestety, umarł. — Michi odwróciła wzrok. — Przykra historia. Nawet lubiłam tego młodego człowieka.

Martineza ogarnęło na chwilę przedziwne poczucie winy. Sula uznała go kiedyś za największego szczęściarza we wszechświecie, ale nigdy nie przypuszczał, że uśmiech losu będzie związany ze śmiercią jakiegoś obcego człowieka.

Kolacja zaraz się zakończyła i Martinez wrócił do swej kabiny, gdzie czekał na niego Alikhan z filiżanką kakao.

— Co sądzisz o „Prześwietnym”? — spytał go Martinez.

— Dobrze utrzymany statek — odparł Alikhan — i dobrze wyszkolona załoga. Podoficerowie znają swoją pracę. Ale w ogóle nikt nie rozumie kapitana.

Martinez rzucił Alikhanowi chytre spojrzenie.

— Czy oficer nie powinien utrzymywać nastroju tajemniczości?

— Naprawdę, milordzie? — Alikhan, szczotkując kurtkę mundurową Martineza, dawał wyraźnie do zrozumienia, że żaden oficer nigdy nie był dla niego żadną tajemnicą. — Kapitan to dla załogi kompletna łamigłówka. I nie sądzę, by go zbytnio lubili.

Ciężki zapach kakao rozszedł się po pomieszczeniu. Martinez sięgnął po filiżankę.

— Gdyby pomalował wszystkie ich kwatery w małe skrzydlate bobaski — powiedział Martinez — rozumiałbym ich uczucia.

* * *

Pewnego poranka Sula zabrała swój zespół na zakupy odzieży. Chodziło jej o ubrania mniej pasujące do stylu dzielnicy, w której umieściła ich flota, stroje nieco bardziej wulgarne, bardziej podniszczone. Nie znała dostatecznie dobrze środowiska Zanshaa i niezbyt dokładnie wiedziała, czego szukać, ale sądziła, że rozpozna właściwe ciuchy, gdy je zobaczy.

Najpierw poszli na długi rekonesans do terrańskiej dzielnicy, która kończyła się basenem ze starymi łodziami i barkami. Remontował je zakład o nazwie Stocznie Sima. Wkoło rozlegał się przeraźliwy hałas młotów pneumatycznych i nitownic. Domy mieszkalne były stare, zbudowane z prefabrykatów; ulice zatłoczone. Po zniszczonych chodnikach chodzili ludzie, którzy najwidoczniej sypiali na ulicy, a niektórzy wyglądali tak podejrzanie, że Macnamara postanowił iść bliżej Suli.

Jeśli nie liczyć strojów, wszystko bardzo przypominało fabsy na Spannanie, gdzie wychowała się Sula. W fabsach modne były pończochy, filcowe buty, masywna ceramiczna biżuteria i grube kurtki z naszytymi rzędami małych srebrnych dzwoneczków. Tutaj stylowy strój składał się z jaskrawej koszuli z kołnierzem, wyłożonym na krótki, ściśnięty pasem w talii żakiet, dzwonowatych spodni, ozdobionych ćwiekami, oraz butów na grubych drewnianych platformach z wyrytymi ornamentami.

Sula weszła do sklepu z używaną odzieżą i zaczęła przeglądać wieszaki. Macnamara z powątpiewaniem patrzył na strój, który Sula dla niego wybrała.

— Nie wiem, czy będę mógł to nosić — powiedział. — Pochodzę z Kupy. Z gór. Zarabiamy na sportach zimowych, a w lecie zajmuję się wypasem owiec wuja.

— Widziałam cię w głupszym ubraniu — zauważyła Sula.

Macnamara uznał, że Sula wygrała spór, i poszedł do przebieralni. Gdy stamtąd wyszedł, wyglądał jak pasterz o bardzo dziwnym guście.

Sula westchnęła.

— Włóż zwykłe ubranie. Będziesz musiał grać rolę mojego kuzyna — buraka ze wsi, zanim się przyzwyczaisz do noszenia czegoś w tym rodzaju.

Na twarzy Macnamary odmalowała się ulga. Sula pamiętała, jak swobodnie czuł się w zbroi bojowej po długiej wędrówce przez błotniste pola, i teraz uznała, że trzeba mu tylko wprawy.

Pierwszy inżynier Spence czuła się swobodniej w tutejszym stylu. Ona przynajmniej większość życia spędziła w miastach — teraz wybrała sobie trochę krzykliwej sztucznej biżuterii i wysoki aksamitny kapelusz, przygnieciony tak, jakby ktoś rozmyślnie na nim usiadł — deformacja była odrobinę zbyt doskonała, by być przypadkowa.

Sula chwiała się, idąc po chodniku i stukając wysokimi obcasami. Wojskowe życie przyzwyczaiło ją do wygodniejszego obuwia.

Spence jest spostrzegawcza, uznała Sula, gdy na sąsiedniej ulicy zobaczyła sporo aksamitnych, zgniecionych kapeluszy.

— Oj, Lucy? — odezwał się Macnamara znad jej ramienia. Bieżąca tożsamość Suli, ta sfabrykowana, brzmiała Lucy Daubrac, i między sobą mieli używać pseudonimów, a nie stopni i tytułów.

— Tak, Patricku?

— Wiesz, maszerujesz jak oficer we flocie. Plecy wyprostowane, łopatki ściągnięte. Powinnaś się bardziej przygarbić.

Uśmiechnęła się do niego. Jej wsiowy kuzyn, bezrobotny pasterz, mimo wszystko nie był taki głupi.

— Dziękuję — powiedziała. Wsadziła dłonie do kieszeni spodni i opuściła ramiona.

Ponieważ jej marynarka nie miała displeju mankietowego, Sula wywołała na ręczny komunikator listę mieszkań do wynajęcia, ale to, które w końcu wybrała, znalazła z ogłoszenia w oknie: DWIE SYP, UMEBL., TOALETA.

Jej poczucie porządku i szacunku dla siebie wymagało, żeby przynajmniej toalety nie dzielić z obcymi.

Nie było portierki, nie mówiąc o odźwiernym. Był jedynie starszy woźny, Daimong, który mieszkał w suterenie i pozwolił im obejrzeć mieszkanie. Miejsce pachniało pleśnią, meble wgniecione, dziecięce gryzmoły na powierzchni wideo, na ścianie odrażająca fioletowa plama.

— Jeśli wynajmę — spytała Sula — odmaluje pan ściany?

— Dam pani pędzle i farbę — powiedział Daimong — i sama sobie pani odmaluje. — Z widoczną satysfakcją Daimong oderwał z szyi kawałek martwej skóry i opuścił ją na wytarty dywan.

— Jeszcze raz, ile pan chce?

— Trzy miesięcznie.

— Zenity? — spytała pogardliwie Sula. — Czy septyle?

Daimong wydał brzękliwy dźwięk, który miał wyrażać obojętność.

— Jeśli chcecie, zadzwońcie do administratora i wykłócajcie się z nim — powiedział. — Dam wam jego numer.

Administrator, łysy Terranin, nalegał na sumę trzech zenitów.

— Widział pan to mieszkanie? — spytała Sula, wiedząc doskonale, że nie oglądał go przez lata, a prawdopodobnie nigdy. Omiotła kamerą komunikatora pokój. — Kto zapłaci trzy zenity za taką ruinę? Tylko niech pan spojrzy na tę plamę! I niech pan pozwoli, że pokażę panu kuchnię… tego się nie da opisać!

Sula wykłóciła się na dwa zenity miesięcznie, z dwoma zenitami kaucji za ewentualne szkody i dwumiesięczną opłatą z góry. Płacąc woźnemu, wyciągnęła gotówkę z kieszeni i kilka razy przeliczała trwałe plastikowe pieniądze, jakby było to wszystko, co posiada, a potem nalegała, by wystawił jej pokwitowanie.

Woźny wyszedł z godnością, pozostawiwszy za sobą mdły zapach swego gnijącego ciała. Sula odwróciła się, by spojrzeć na swój zespół. Ani Macnamara, ani Spence nie wydawali się uszczęśliwieni nowym domem.

— Oj, Lucy, po co wynajęliśmy to miejsce? — spytał Macnamara.

— Trochę sprzątania, trochę farby i będzie w porządku — powiedziała Sula. — Ponadto, czy zauważyliście, że w kuchni są tylne drzwi? Prowadzą prosto na platformę tylnych schodów. Może się to przydać jako droga ucieczki.

— Ale ta dzielnica… — nieśmiało protestowała Spence.

Sula podeszła do okna i spojrzała na ruchliwą ulicę. Napłynęły ku niej odgłosy tłumu: krzyczeli przekupnie, grała muzyka, znajomi się nawoływali, dzieci biegały, wrzeszcząc.

Dla Suli to jakby powrót w przeszłość.

— Jest doskonała — stwierdziła. — W takiej dzielnicy łatwo zniknąć. — Pogrzebała w kieszeni i wydobyła parę septyli.

— Masz — powiedziała do Macnamary. — Idź do sklepu z wódą po drugiej stronie ulicy i kup tyle butelek iarogiitu, ile za to dadzą. Najtańszego, jaki mają.

Macnamara niechętnie wziął pieniądze. Wrócił z sześcioma flaszkami z nieprzezroczystego plastiku, z koślawo nalepionymi etykietami. Sula postawiła na półce jedną butelkę, otworzyła pięć pozostałych i wylała zawartość do zlewu. Rozszedł się ostry zapach alkoholu — drażniący zapach zbożowej wódki i ekstraktów ziołowych. Sula włożyła flaszki do torby, w której przyniósł je Macnamara, a potem wystawiła torbę za drzwi do holu, by zabrał ją śmieciarz.

— Jeśli któryś z sąsiadów ma co do nas jakieś wątpliwości — powiedziała, kiedy wróciła do mieszkania — ta torba odpowie mu na wszystkie pytania. — Odchyliła głowę do tyłu i spojrzała na Macnamarę. — Aż do odwołania pełnisz służbę butelkową — poleciła. — Każdego wieczoru wstaw do holu trzy do pięciu pustych butelek.

Macnamara otworzył szeroko oczy.

— Aż tyle? Tylko na nas troje?

— Poważny alkoholik z łatwością wypija przez noc trzy butelki mocnej wódki — zauważyła Sula. Pamiętała ten fakt aż nadto dobrze. Przez mgłę wspomnień zmusiła się do uśmiechu. — My jesteśmy tylko pijakami na wpół poważnymi. Och… — przyszedł jej do głowy jeszcze jeden pomysł — znasz takie kadzidełka o zapachu haszyszu? Kup ich trochę. Zapach sączący się spod drzwi uprawdopodobni ogólne wrażenie.

— Nawiasem mówiąc — spytała Spence — jak ty to robisz ze swoim głosem?

— Z moim głosem? — Sula była zaintrygowana.

— Mówisz lokalnym dialektem. Jakbyś mieszkała tu przez lata.

— Aha. — Poczuła mrowiące zaskoczenie. — Chyba jestem dobrym naśladowcą. Nawet nie zdawałam sobie sprawy, że to robię.

Przypomniała sobie, jak zabawiała Caro Sulę swoim sposobem mówienia, udając, że jest jej bliźniaczą siostrą Margaux, z Ziemi. Od lat nie używała swego akcentu Ziemianki.

Przez ostatnie siedem lat natomiast naśladowała Caro Sulę.

Następne kilka dni Zespół 491 spędził na uzupełnianiu garderoby oraz malowaniu i sprzątaniu mieszkania. Kupowali jedzenie ze straganów na ulicy i zaczęli poznawać dzielnicę.

Mieszkanie przemeblowano według gustu Suli, wszystko pomalowane i wyszorowane, dywan oczyszczony, piec świecący, toaleta i łazienka stały się pachnącymi świeżością cudami współczesnej techniki sanitarnej. Nie wyglądało to na norę alkoholików, ale Sula nie chciała mieszkać w brudzie i nędzy.

Kiedyś tak mieszkała. Nigdy więcej.

Kupiła pnącze w wielkiej kremowej epoksydowej doniczce, która postawiona w oknie, była wyraźnie widoczna z ulicy. Sula podeszła do południowego okna i umieściła kwiat po prawej stronie parapetu.

— To oznacza „nikogo tu nie ma, bądź ostrożny”. — Przesunęła roślinę po parapecie na przeciwległą stronę. — To znaczy „ktoś jest w domu i wszystko w porządku”. — Przeniosła roślinę na prawą stronę północnego parapetu. — To sygnał „spotkanie natychmiast”. — Przeniesienie doniczki na drugą stronę okna oznaczało „wiadomość czeka w skrzynce”. — Odwróciła się i spojrzała na swój zespół. — Jeśli doniczki w ogóle nie będzie albo będzie stała w oknie kuchennym, oznacza to „niebezpieczeństwo; zastosuj bezpieczną procedurę, by ponownie nawiązać kontakt”. Jeśli uznacie, że mogą was tu zaaresztować, spróbujcie się wyrwać na chwilę i zrzucić doniczkę z parapetu. Udawajcie, że chcieliście wyskoczyć przez okno.

Macnamara i Spence kiwnęli głowami.

— Tak jest, proszę pani — powiedziała Spence.

— Od tej chwili — oznajmiła Sula. — Wykorzystujemy to mieszkanie tylko do spotkań. Każdy z nas wynajmie mieszkanie dla siebie, posługując się inną tożsamością. Pozostali nie będą znać adresu.

Ludzie Suli wymienili niepewne spojrzenia.

— Czy mieszkanie musi być w tej dzielnicy? — spytała Spence.

Sula chwilę zastanawiała się nad odpowiedzią.

— Wasze nowe mieszkanie powinno być absolutnie anonimowe. Musi być spokojne, mieć przynajmniej dwa wyjścia. I musicie płacić za wynajem gotówką. — Uśmiechnęła się do nich wąskimi wargami. — Jeśli znajdziecie taki układ w lepszej dzielnicy, wtedy proszę bardzo.

— Ile pieniędzy mamy do dyspozycji? — spytał Macnamara.

— Pamiętaj, wymagamy anonimowości. — Sula zastanowiła się. — Ja płaciłabym ostatecznie powyżej trzech miesięcznie za jakieś miejsce, które ma mnóstwo zalet, ale w innym wypadku próbowałabym się zamknąć tą kwotą. — Wręczyła im po dziesięć zenitów drobnymi. — Pamiętajcie, nie możecie płacić dziesięciozenitowymi banknotami. Nie nosi się przy sobie takiej gotówki, nie robią tak ludzie… poza podejrzeniami.

Wyczuła opór Macnamary, kiedy jego ręka zamknęła się na pieniądzach.

— Tak, Patryku? — spytała.

— Nie podoba mi się to, że będziesz mieszkała sama w tej dzielnicy — powiedział. W jego głosie brzmiał upór. — Również… Ardelion. — Użył imienia kodowego Spence, bo prawdopodobnie nie mógł się zorientować, którą tożsamość Spence posiada w tej chwili.

Sula zaśmiała się.

— Właśnie ukończyliśmy kurs walki wręcz — powiedziała. — To dzielnica powinna się nas bać. — Widząc jego nadal zatroskane spojrzenie, poklepała go po ramieniu. — Miło, że się troszczysz, Patryku, ale naprawdę, nic się nam nie stanie. — I wtedy, kiedy poczuła potężny mięsień w jego ramieniu, przyszła jej do głowy inna myśl.

— Wychowałeś się na wsi, prawda?

— W górach. To tak jak na wsi.

— Czy nauczyłeś się jakichś rzemiosł? Powiedzmy ciesiołki czy hydrauliki?

Macnamara skinął głową.

— Jestem niezłym cieślą — powiedział. — I umiem łączyć rury. Sula uśmiechnęła się do niego.

— Mógłbyś zbudować, powiedzmy… tajne pomieszczenia.

Macnamara zamrugał.

— Chyba tak.

— To dobrze — powiedziała Sula. Rozejrzała się po mieszkaniu. Może jednak nie wyposażyli jeszcze do końca tego lokum.

* * *

Wkrótce stare i nowe mieszkania rozbrzmiewały odgłosami pił i młotów, powietrze pachniało klejem, lakierem i świeżą farbą. Użyteczne przedmioty pochowano w meblach, w szafkach i pod podłogą; w razie potrzeby Zespół 491 mógł się do nich dostać. Sula, która nie nadymała się oficerskim majestatem i nie pogardzała pracą rąk, nauczyła się stolarstwa.

W ciągu kilku dni znalazła w nowej dzielnicy mieszkanie dla siebie: pokoik z toaletą, prysznicem i niszą na łóżko. Poddała pokój temu samemu bezlitosnemu reżimowi szorowania i malowania, jaki zastosowała w innych mieszkaniach, i przyniosła do niego trochę zmodyfikowanych przez Macnamarę mebli. W tajnych meblowych schowkach ukryła te same użyteczne przedmioty, które zmagazynowała w innych miejscach.

Pierwszego dnia, kiedy leżała na wąskim, nowo nabytym materacu, sąsiedzi uraczyli ją hałasem wrzaskliwej bójki. Przez cienkie, prefabrykowane ściany słyszała wycia, wrzaski i odgłosy rzucanych o ścianę mebli.

Ileż to nocy jako dziecko leżała rozbudzona i nasłuchiwała ze strachem okrzyków, wrzasków i awantur w sąsiednim pokoju? Łomot krzesła rozwalonego o ścianę, brzęk rozbitej butelki, uderzenie pięści w ciało? Teraz w ciemnościach słuchała znowu tych dźwięków z dzieciństwa i przekonała się, że w jej sercu panuje dziwny spokój.

Przemoc fizyczna już jej nie przerażała, i to nie dlatego, że Sula właśnie spędziła prawie dwa miesiące, ucząc się, jak wypruwać ludziom wnętrzności. O wiele wcześniej, przed szkoleniem w Villa Fosca, nauczyła się radzić sobie ze strachem tego rodzaju.

Poradziła sobie ze swoim strachem, waląc tamtego człowieka wielokrotnie po głowie nogą od krzesła, a potem obciążając ciało i wrzucając je do rzeki Iola.

To nie przemoc ją teraz przerażała. Obawiała się porażki, zdemaskowania i prawdy. Prawdy spoczywającej w próbkach ludzkiego DNA w Parowskim Banku Genów i prawdy, która była w odcisku jej kciuka, zanim go wypaliła. Prawdy, że kiedyś nazywała się Gredel i tego, że wyrosła na Spannan, w prefabrykowanym bloku, takim jak ten, gdzie leżała w ciemnościach i słuchała, jak przemoc uderza w kruchą ścianę między nią i jej cichym strachem.

Następnego dnia wyszła, by spotkać się z zespołem w innym lokalnym wspólnym mieszkaniu. Kiedy stała na ganku swego budynku i mrugała w porannym świetle, z boku dobiegło ją powitanie, wypowiedziane dwuznacznym tonem.

— Czeeeść, krasna pani.

Obróciła się i zobaczyła młodego mężczyznę opartego o ścianę budynku. Na głowie miał zgnieciony aksamitny kapelusz. Uśmiechał się jak kot. Miał błyszczące, sugestywne czarne oczy, w życiu takich nie widziała i uznała, że warto porozkoszować się ich uwagą jeszcze kilka chwil.

— A, cześć! — odpowiedziała. Lekko się wyprostował.

— Nie widziałem cię tu wcześniej, krasna pani.

— Dopiero co zjechałam tu z pierścienia.

— Więc straciłaś dom, co? — Podszedł ku niej i pogłaskał jej dłoń niby współczująco. — Potrzebujesz Jednego-Kroka, by cię oprowadził po Nadbrzeżu, prawda? Zabiorę cię do miłych miejsc, kupię ci śliczności.

— Masz więc pracę? — zapytała Sula.

Jeden-Krok zmrużył swoje czarne oczy i wyciągnął przed siebie obie dłonie.

— Wydam na ciebie ostatni minim, krasna pani. Chcę cię uszczęśliwić.

— Dlaczego ta dzielnica nazywa się Nadbrzeże? Nie widziałam rzeki.

Młody człowiek uśmiechnął się szeroko i stuknął koturnem w chodnik.

— Rzeka pod naszymi stopami, krasna pani. Dzielnicę zbudowali nad nią.

Sula wyobraziła sobie zimną wodę, płynącą wolno w cieniach pod jej stopami, martwe rzeczy toczące się w głuchej ciszy po mętnym dnie. Przeszedł ją dreszcz. Gdyby wiedziała o rzece, pewnie podzieliłaby wątpliwości swego zespołu co do tej dzielnicy.

Jeden-Krok wyczuł u niej zmianę nastroju i znowu pogłaskał ją po dłoni.

— Jesteś z pierścienia, rozumiem, nie macie rzek tam na górze. Nie martw się, że wpadniesz do wody, wszystko jest bezpieczne. Jak nadchodzi powódź, włączają syrenę.

Sula uśmiechnęła się i wyzwoliła dłoń.

— Mam intendew — powiedziała.

— Hola, odprowadzę cię do pociągu.

— Wiem, gdzie jest pociąg.

Powiedziała to z uśmiechem, ale stanowczo. Jeden-Krok zaniechał próby, by ponownie chwycić ją za rękę.

— No, powodzenia na intendew. Kiedy zechcesz, żebym cię oprowadził, przyjdź tutaj, do mojego biura. — Wyrzucił przed siebie dłonie, zaznaczając gestem swój kawałek chodnika.

— Tak zrobię. Dzięki.

Idąc po ulicy, Sula czuła, jak się odpręża, czuła, że stała się prawie tutejsza. „W takiej dzielnicy łatwo zniknąć”. Mogła zniknąć w tym, czym kiedyś była, i zapomnieć o długim, beznadziejnym wcielaniu się w kogoś innego, wcielaniu, które było jej życiem.

* * *

Pierwszy ranek Martineza na pokładzie „Prześwietnego” zaczął się od śniadania. Perry przyniósł je wcześnie — solonego karpia, owoce piklowane w słodkim sosie imbirowym i świeżą babeczkę. Dogadał się z kucharzem lady Michi: dzielili kuchnię dowódcy eskadry i obowiązki gotowania dla obu oficerów. Popijając spokojnie kawę, Martinez wywołał komputer taktyczny, by opracować ćwiczenia dla Sił Chen przy założeniach, że wróg pojawi się przy Aspa Darla.

Ćwiczenia przeprowadzone następnego dnia zakończyły się sukcesem. Choć rozumowanie Fletchera było niejasne, wiedział jednak, co robi: „Prześwietny” manewrował skutecznie i precyzyjnie, reszta eskadry również. Martinez zazdrościł Siłom Chen wyszkolonych, zdyscyplinowanych załóg i żałował, że nie miał tych ludzi na pokładzie „Korony” pod swoim dowództwem.

Oczywiście Siły Chen składały się z załóg, które już odniosły zwycięstwo — w dniu wybuchu rebelii, z bliskiej odległości, walcząc promieniami antyprotonowymi, ze statkami przeważnie w dokach. Dodawało to załogom jakiegoś wisielczego ducha walki i wiarę, że cokolwiek ich spotka, nie może być to aż tak złe, jak to, co już zwycięsko przeszli.

Siły Chen również już wykorzystywały nową, luźniejszą formację taktyczną opracowaną przez Martineza i odniosły widoczny sukces. Jak zwierzyła się Michi Chen, Do-faq wysłał jej kompletny zapis przeprowadzanych eksperymentów, a ona rozpoczęła na ich podstawie własne ćwiczenia.

Podniesiony na duchu tym wyrazem zaufania, Martinez zaplanował następnego dnia bardziej wyrafinowany eksperyment. Siły Chen znowu dobrze się spisały. Następnego dnia ćwiczeń nie było, ponieważ kapitan Fletcher wybrał ten dzień do przeprowadzenia inspekcji personelu, tak gruntownej, że zajęła większość dnia. Martinez, nie podlegający Fletcherowi, nie został poddany bystrej kontroli kapitana, ale wieczorem, przy posiłku, otrzymał sprawozdanie Alikhana, który był obecny, gdy kapitan odwiedzał jego przedział.

— Lord kapitan jest niezłym entuzjastą przeglądów i inspekcji, mój lordzie — powiedział Alikhan. — „Prześwietny” podlega pełnej inspekcji co sześć, siedem dni i każdego dnia jakiś wydział jest przeglądany i badany.

— Czy lord kapitan znajduje dużo uchybień? — spytał Martinez.

— Zdumiewająco wiele, milordzie. Kurz w kątach, nieporządnie utrzymany sprzęt osobisty, odłupane kawałki jego murali… Jest bardzo dokładny.

— Wyobrażam sobie, że połupane murale muszą go irytować. Alikhan zachowywał kamienną twarz.

— W swoim sztabie ma malarza, który to reperuje.

— Podtrzymuje jego godność — rzekł cicho Martinez. Alikhan uniósł brew.

— Milordzie?

— Nic takiego — odparł Martinez.

Czwartego dnia, po następnych pomyślnych ćwiczeniach, Martineza zaproszono na kolację do mesy. Porucznicy chcieli usłyszeć opis ucieczki „Korony” od Naksydów w dniu wybuchu rebelii i o Bitwie przy Hone-Bar, i Martinez — który w tych anegdotach miał już pewne doświadczenie — spełnił ich prośby. Fulvia Kazakov — z nowymi pałeczkami z kości słoniowej, przekłuwającymi węzeł włosów z tyłu głowy — okazała się skrupulatną gospodynią. Zaspokajała ciekawość swoich poruczników, nie dając Martinezowi poczucia, że został zdominowany przez zgraję niecierpliwych młodzieńców. Ku zaskoczeniu Martineza Chandra Prasad siedziała cicho — pamiętał ją jako osobę rozkrzyczaną na wszelkich spotkaniach. Kiedy pozwolił sobie na nią spojrzeć, zobaczył, że go uważnie obserwuje swymi podłużnymi, ciemnymi oczyma.

Pod koniec kolacji Chandra otrzymała wezwanie od lorda kapitana Fletchera i, przepraszając, spokojnie wyszła. Zapadła krótka, niezręczna cisza, porucznicy starannie unikali patrzenia sobie w oczy, ale potem wznowiono konwersację.

Później Martinez przypomniał sobie, że kiedy poznali się z Chandrą, mieli ten sam problem: żadne z nich nie miało patrona we flocie. Martinez znalazł swoich dobroczyńców w Chenach, ale podejrzewał, że Chandra nie znalazła nikogo, kto podjąłby się tej roli — z wyjątkiem, być może, starszego kapitana, lorda Gomberga Fletchera.

Nie było wprawdzie bezpośrednich przepisów, zabraniających związków między kapitanem a którymś z jego oficerów, ale zwyczaj służby stanowczo przeciwko temu przemawiał. Prócz obawy o wykorzystanie seksualne, wszyscy baliby się takiego kapitana, który ma faworytów wśród podwładnych, a związki erotyczne są faworyzowaniem o wyjątkowo powikłanej naturze. Jeśli oficer nie mógł obyć się bez partnera w czasie podróży, na ogół mógł zabrać odpowiedniego służącego na pokład, właśnie w celach towarzyskich.

Ale może to miłość, pomyślał miłosiernie Martinez.

Postanowił nie korzystać z wideo i pisać codziennie do Terzy. Aby wiedziała, czego oczekiwać na końcu podróży, opowiadał o swoich wspomnieniach z Laredo, dokąd zmierzała „Ensenada”, oraz o swoich rodzicach, ich domach i historii swojej rodziny. Nie widział Laredo od prawie dwunastu lat, ale wspomnienia powracały z zadziwiającą jasnością: letni dom Buena Vista w niższych partiach stoków Sierra Oriente, otoczony klonami, które jesienią płonęły ognistą czerwienią; pałac z biało-czekoladowego marmuru w stolicy, w nim wodne ogrody; wysoki dom z polnych kamieni w subtropikalnej delcie Rio Hondo, gdzie rodzina spędzała zimy. Przed domem biegła wspaniała aleja z masywnych poskręcanych dębów, na które Martinez wspinał się jako dziecko. Ojciec, wylewny mężczyzna z kolekcją budowanych na zamówienie pojazdów powietrznych i lądowych, i matka, która wieczorami czytywała rodzinie romantyczną poezję.

Przesyłki, przerobione na cyfrowe obrazy, docierały przez wormholowe przekaźniki do Terzy po kilku dniach, ale kiedy otrzymała pierwsze z nich, zaczęła odpowiadać w ten sam sposób. Ze starannie kaligrafowanych listów dowiedział się o jej nauczycielu gry na harfie, panu Gulio, z ostrym nosem i grubymi kostkami palców; o willi Chenów w Hone Reach, mającej kształt piramidy, zbudowanej przez pierwszego Chena, który osiągnął godność konwokata; o swoich reakcjach na stary dramat Koshkinena, którego zapis znalazła na „Ensenadzie”. Pisała o swej ciąży i o zmianach, które dokonują się w jej ciele.

Wyobrażał ją sobie, że siedzi na kanapce, pochylona nad notatnikiem, odrzuciwszy włosy na plecy, trzymając w zgrabnej ręce pióro do kaligrafii.

On pisał, że za nią tęskni i że nie powinna się denerwować, gdyby jego listy nagle przez pewien czas przestały przychodzić. Nie musi to oznaczać bitwy, a tylko tyle, że jest zajęty albo eskadra się przenosi.

Wszystkie listy podpisywał „Kocham Cię, Gareth” i przekonał się, że te słowa nie brzmią niezręcznie. Zaskoczyło go to początkowo, ale potem, kiedy listy postępowały jeden po drugim, efekt zaskoczenia zanikał.

Martinez w końcu zasłużył sobie na obiad z kapitanem, choć zaproszono go nie indywidualnie, lecz wraz z lady Michi i całym jej sztabem. Murale w apartamentach kapitańskich rzeczywiście były wymalowane, a nie umieszczone na ścianach jak tapety. Fletcher był wdzięcznym gospodarzem i cały wieczór podtrzymywał płynną, lekką konwersację. Chandra Prasad się nie pojawiła.

Martinez jadał obiady z Michi regularnie, był również częstym gościem w mesie oficerskiej. Czuł, że powinien odwdzięczyć się za tę gościnność, i otrzymał pozwolenie dowódcy eskadry na wykorzystanie „Żonkila”. Zaprosił lady Michi, potem poruczników, a w końcu poruczników wraz ze swym kapitanem. Espinoza i Ayutano stali w białych rękawiczkach przy luku dokującym i pomagali gościom dostać się na jacht. Wszyscy prócz kapitana chwalili kuchnię Perry’ego, ale nawet kapitan pochwalił wina, pochodzące z dobrych roczników — butelki zostały wysłane z piwnic Chenów przez Terzę i Martinez na ślepo załadował je na pokład, nawet nie spoglądając na etykiety. „Żonkil” stał się czymś w rodzaju klubu dla młodszych oficerów. Martinez często zapraszał ich na drinki i gry — spotkania, na które nie musieli wkładać galowych mundurów. Mimo braku oficjalnych form Martinez bardzo uważał, by nigdy nie zostawać sam na sam z Chandrą ani z żadną inną kobietą z załogi.

„Prześwietny” wpadł w rutynę. Naksydzi zdawali się w niewyjaśniony sposób opóźniać zajęcie stolicy, którą pozostawiono na ich łasce. Kiedy Martinez po raz pierwszy wszedł na pokład, oczekiwano Naksydów lada dzień. Ale dni mijały, a Naksydzi się nie pokazywali. Na „Prześwietnym” trwały serie ćwiczeń, przeglądów i inspekcji. Martinez zasugerował lady Michi, żeby zmniejszyć liczbę ćwiczeń: nie chciał, by przygięci przetrenowali się i stracili swą przewagę. Zgodziła się i ćwiczenia odbywały się teraz co trzy dni.

Naksydzi nadal się nie pojawiali. Martinez czuł, jak nuda szarpie mu nerwy. Pewnego dnia spotkał lorda kapitana Fletchera na korytarzu, spacerującego z Chandrą. Martinez wyprężył się w salucie.

— Ach, Kmiot — powiedział uprzejmie Fletcher. — Nazywam pana Kmiotem..

— Milordzie?

Fletcher machnął ręką ogólnikowo wielkodusznym gestem.

— Jest pan Kmiot. Kmiot, tak cię nazywam i będziesz Kmiotem. Martinez zamrugał.

— Tak jest, milordzie — powiedział.

Kapitan i Chandra poszli dalej, a Martinez pośpieszył do swej kabiny, gdzie wywołał słownik i poszukał „Kmiot”. Nie znalazł żadnej wzmianki, nawet w zbiorach slangu.

Fletcher nigdy więcej nie nazwał go „Kmiot”. Ten incydent pozostał zagadką.

Siły Chen zwiększyły się o następny ciężki krążownik, ten, który został uszkodzony podczas buntu w Harzapid, a potem wyremontowany.

Siły Chen liczyły teraz osiem statków, połowa z nich to były ciężkie krążowniki. Nowo przybyły został włączony do systemu taktycznego przez serie ćwiczeń, ale prócz tego nic się nie zmieniło. Po czterdziestu dniach na pokładzie „Prześwietnego” Martinez — oraz Siły Chen — trwał w miłym transie, na szerokiej orbicie wokół gwiazdy Seizho. Taki stan mógł trwać wieczność. Naksydzi stali się odległym, zacierającym się snem.

Sen skończył się pewnego popołudnia, gdy Martinez pisał list do Terzy. Odpowiedział na wezwanie i na displeju mankietowym zobaczył ponurą twarz lady Michi.

— Ruszyli się — powiedziała. — Do mojego gabinetu, natychmiast.

Martinez zerwał się na nogi, wyminął biurko i wyskoczył na korytarz, ale zobaczył przed sobą kapitana Fletchera, idącego niespiesznie. Martinez, idąc za kapitanem do gabinetu Michi Chen, z niecierpliwości omal nie deptał mu po piętach.

— Właśnie otrzymałam depeszę z Zanshaa — oznajmiła, kiedy wyprężyli się w salucie. — Stacje wormholowe donoszą o żagwiach czterdziestu trzech statków, które opuściły Magarię i przyśpieszają ku Zanshaa. Biorąc pod uwagę, ile trwało przesłanie do nas tej wiadomości, oceniam, że Naksydzi powinni dotrzeć do wormholu Zanshaa Trzy za około trzy i pół dnia. Nawiasem mówiąc, spocznij.

Martinez odprężył się tylko nieznacznie.

— Czterdzieści trzy — powtórzył. — Więc kilka pozostaje nie wiadomo gdzie.

— Możemy mieć nadzieję, że inne strzegą Magarii i Naxasu — powiedziała lady Michi. — A jeśli nie, a my je napotkamy… — wzruszyła ramionami i Martinez zobaczył, jak po jej wargach przemyka niespodziany uśmiech wyższości — …będziemy walczyć i zwyciężymy. Pokładam pełne zaufanie w naszych załogach.

— Dziękuję, milady — powiedział Fletcher, jakby był odpowiedzialny osobiście za załogi, o których wspomniano.

Michi spojrzała na mapę, którą wywołała na blat swego biurka.

— Niech wszyscy włożą skafandry na zmianę kursu na Protipanu — ciągnęła, a potem podniosła wzrok. — Kapitanie Martinez, eskadra zdąży jeszcze odbyć ćwiczenia. Naostrzmy nasz miecz ostatni raz, dobrze?

— Tak jest, milady.

Dowódca eskadry spojrzała przez ramię i zawołała do następnego pomieszczenia.

— Vandervalk?!

Ordynans Michi przybyła z trzema małymi kieliszkami na srebrnej tacy. Złota ciecz świeciła przez połyskującą warstewkę pary wodnej, skondensowanej na kieliszkach. Michi, Fletcher i Martinez ujęli kieliszki. Martinez przesunął kieliszek pod nosem i poczuł Kailas, słodkawe wino deserowe.

Michi podniosła kieliszek.

— Za nasze polowanie, milordowie.

Martinez czuł, jak drapieżny uśmiech rozciąga mu wargi. Odnosił wrażenie, że na karku ma zimne palce jakiegoś pierwotnego przodka, który przysiadł nad swą zdobyczą i wzniósł poplamioną dłoń do nieba, święcąc krew i śmierć.

— Za nasze polowanie — powiedział i uniósł kieliszek.

* * *

Niecałe pół godziny później okręty Sił Chen zwróciły się w nowym kierunku i odpaliły silniki. Przyśpieszenie narastało.

Martinez doznawał coraz większej euforii, choć na żebrach czuł wzbierający ciężar.

Nasze polowanie, pomyślał. Plan Martineza wchodził w życie.

TRZYNAŚCIE

Sula — Bogini Biura Akt — zacierała wszystkie swoje ślady, jakie tylko udało jej się znaleźć. Jej pierwotna tożsamość, Jill Durmanov, która mieszkała w przytulnym apartamencie w Grandview, została do tego stopnia zdekonspirowana przez Żandarmerię, że Sula postanowiła uczynić Jill Durmanov mniej materialną. Durmanov była właścicielką firmy, która posiadała skrzynie kakao i kawy, więc Sula zmieniła rejestry, aby właścicielką została Lucy Daubrac, kobieta mieszkająca w komunalnym mieszkaniu w Nadbrzeżu. Sula uczyniła tę zmianę retroaktywną: Lucy zawsze była właścicielem firmy i Sula antydatowała narodziny samej firmy — zmieniony rejestr wskazywał, że istnieje ona od dwunastu lat.

Równocześnie kazała Biuru Akt wysyłać modyfikacje haseł do ręcznego komunikatora Lucy, nie Jill.

Zmienić klucz, zmienić zamek. I napisać na zamku słowa „To zawsze był zamek”.

Następnej nocy znowu weszła do komputera Biura Akt. Zdała sobie sprawę, że gdyby odkryto jakąś inną modyfikację pliku Kierownictwa czy coś jeszcze zdarzyłoby się z tym plikiem, plik zostałby przeładowany z kopii zapasowej i Sula musiałaby działać szybko, żeby nie stracić swego dostępu. Hasła lady Arkat dawały Suli dostęp do kopii zapasowej pliku i Sula — stosując te same sztuczki, które wykorzystała przy pliku pierwotnym — pomyślnie nadpisała własny plik Kierownictwa na kopii zapasowej.

Zrobiło się ciepło, letni upał podnosił się z jezdni falami. Czerwone i pomarańczowe kaskady kwiatów zwisały ze skrzynek okiennych, na ulicach tłumy zostawały do późna. Naksydzi nie chcieli atakować. Sula zastanawiała się, czy nie zabrakło im zapału.

Ponieważ wrogowie się nie pojawiali, Sula i jej podwładni chodzili po Dolnym Mieście i słuchali. Wchodzili do kawiarni, barów i na rynek i rozmawiali z każdym, kto chciał z nimi rozmawiać. Sula chciała się dowiedzieć jak najwięcej o ludziach.

Wyniki nie dodawały ducha. Większość myślała, że ucieczka Konwokacji i odlot Floty oznacza koniec wojny. Nie uważali perspektywy naksydzkiej dominacji za szczególnie groźną. W każdym razie pragnęli swe wątpliwości interpretować na korzyść Naksydów.

— Myślisz, że będą gorsi niż Shaa, krasna pani? — pytał Jeden-Krok.

— Naksydów jest znacznie więcej, niż Shaa było kiedykolwiek — odpowiedziała mu Sula. — Miliardy. Zajmą wszystkie główne stanowiska oraz najlepsze posady.

Jeden-Krok wzruszył ramionami.

— Żeby to miało jakieś znaczenie, trzeba by mieć taką posadę, moja śliczna.

Przy końcu lata przebojem stał się „Sezon nadziei”, wykonywany przez Polee Ponyabiego, pieśniarza Cree; smętna pieśń mówiła, by porzucić troski i niepokoje i wrócić do prostego życia, do miłości i radości. Sula słyszała tę natrętną piosenkę z okien domów, z pojazdów, z klubów. Mieszkańcy Zanshaa zdawali się kierować radą Ponyabiego: w restauracjach i klubach panował tłok, przed teatrami stały kolejki po bilety, a wojna była bardzo daleko.

Kiedy przybyli wrogowie, wydawało się, że przybywają z głębi jakiegoś na wpół zapomnianego snu. Pewnego gorącego popołudnia Sula zażywała sjesty. Otworzyła okna, by parne powietrze owiewało jej skórę. Nagle poczuła, że atmosfera dudni niskim basem alarmów, automatycznych syren, które uruchamiano tylko w wypadku powodzi lub katastrofalnej pogody. Sula zeskoczyła z łóżka i kazała się włączyć ścianie wideo.

Spiker z powagą informował ludność, że z łańcucha wormholowych stacji przekaźnikowych nadeszły informacje i teraz już wiadomo, że nadciąga naksydzka flota. Za dzień dolecą do układu Zanshaa. Wzywa się wszystkich do zachowania spokoju. Nakazuje się zamknąć kluby i teatry, aż do odwołania, a wszystkie inne firmy mają być zamknięte od południa dnia następnego.

Akurat wystarczy czasu na kilka niezłych scen paniki w sklepach spożywczych, pomyślała Sula i miała rację. Miejscowy targ, czynny zawsze do późna w nocy, zamknięto tylko dlatego, że sprzedano absolutnie wszystkie towary.

Jej własne zapasy zostały już dawno zgromadzone. W zamyśleniu pogładziła lakierowany regał, skonstruowany przez Macnamarę, potem dotknęła spustu otwierającego skrytkę i odsłoniła kolbę pistoletu. Wyciągnęła go i zważyła w ręce. Był solidny.

Nie, to nie sen. Sezon nadziei właśnie się kończył.

Wkrótce potem poszła do wspólnego mieszkania, gdzie czekała Spence. Ściana wideo powtarzała w kółko te same wiadomości. Macnamara pojawił się chwilę później. Zeszli się w jednym miejscu, jakby szukali u siebie wzajemnie pocieszenia, kiedy na świat spadła noc.

Następnego popołudnia przenieśli się na dach, skąd mieli niezakłócony widok na pierścień Zanshaa. Sula trzymała swój ręczny komunikator włączony, nastawiony na kanał wiadomości. Było tam już kilka osób. Siedziały w fotelach z drinkami w dłoniach. Ludzi wciąż przybywało, w miarę jak dzień się kończył, aż wydawało się, że cała ludność miasta to uchodźcy, chroniący się na dachu przed nadciągającą powodzią. Sula zobaczyła nawet Daimonga-woźnego; bladoskóry, wyglądał złowieszczo wśród napływających Terran.

Syreny znowu zaczęły lamentować późnym popołudniem, gdy flota Naksydów wleciała do układu. Zagłuszyły ręczny komunikator Suli i słowa gubernatora Pahn-ko, który przekazywał zapewnienia, że ani w pierścieniu, ani na planecie Zanshaa nie będzie żadnego oporu.

Te obietnice nie dotyczyły jednak hordy pocisków-wabików, nadal krążących w układzie po orbitach, i kiedy noc okryła miasto, Sula widziała wśród pierwszych gwiazd rozbłyski świadczące o anihilacji wabików. Zapach haszyszu przepływał między dachami. Tłumy krzyczały „aach” i „ooch”, jak na pokazie ogni sztucznych. Narkotyki, noc, tłum ludzi — na dachach utrzymywała się atmosfera ogólnej zabawy. Kilkoro młodych ludzi zaczęło tańczyć przy muzyce.

Wtedy na komunikatorze Suli pojawił się gubernator Pahn-ko. Sula razem z innymi osobami zaczęła uciszać sąsiadów.

— Naksydzkie pociski odpalono w układzie Zanshaa — oznajmił gubernator. Był starszym Lai-ownem, z prawie łysą głową nad pomarańczowymi oczyma, w pysku jaśniały mu implantowane zęby. Miał na sobie czerwony mundur konwokata ze wstęgą swej funkcji na stępkowatej kości piersiowej.

— Mamy podstawy, by obawiać się o pierścień Zanshaa — oznajmił Pahn-ko. — Proszę obywateli, by w przypadku zaatakowania pierścienia zachowali spokój. Jeśli wystąpi sytuacja grożąca zniszczeniem pierścienia, nakazałem inżynierom, by zniszczyli go w sposób nie zagrażający mieszkańcom planety.

Tłum zamilkł przerażony.

— Genialne! — Westchnienie Suli słychać było na tle ciszy. Nie mówiąc tego bezpośrednio, lord gubernator zasugerował, że jeśli pierścień zostanie zniszczony, będzie to wina Naksydów.

— Dziękuję wam za lojalność w przeszłości — ciągnął Pahn-ko — i bardzo ufam, że pozostaniecie lojalni. Pamiętajcie, że Konwokacja wróci i wszyscy współpracujący z przestępczym rządem Naksydów zostaną pociągnięci do odpowiedzialności.

A ilu w to uwierzy? — zastanawiała się Sula.

Około dwudziestu minut później syreny zabrzmiały po raz trzeci i pierścień Zanshaa został zniszczony. Żałobne, jęczące rogi zdawały się protestować z głębi planety. Jaskrawe błyski na wielkim łuku pierścienia rozświetliły noc; migoczący blask umalował srebrem obrócone ku górze twarze ludzi. Sula słyszała krzyki i łkania; patrzyła zafascynowana, jak owocują plany ostatecznej obrony, przygotowane przez starych, dawno zmarłych inżynierów, i jak resztki zrujnowanego pierścienia zaczynają powoli oddzielać się od siebie.

Nie wierzyła, że naprawdę zniszczą pierścień, dopóki nie zobaczyła tego na własne oczy.

Górny pierścień najwyraźniej zahamowano i sczepiono, ponieważ jego resztki nie rozdzieliły się i nie odleciały. Zamiast tego fragmenty pierścienia wzniosły się powoli w statecznej ciszy — tak powoli, że przez pewien czas linie podziału pozostawały niewidoczne. Sula wiedziała, że te szczątki nie opuszczą Zanshaa na zawsze — miały na to o wiele za mało energii; przeniosą się jednak na wyższą orbitę, ciągnąc za sobą swoje liny. Duża część tej materii mogła zostać w przyszłości odzyskana, gdyby pierścień odbudowywano.

Syreny umilkły, a tłum nagle wytrzeźwiał i patrzył oburzony, jak wielki symbol dobrobytu i dominacji Zanshaa odlatuje z zasięgu wzroku.

Kiedy budowano pierścień Zanshaa, rasa ludzka była podzielona na prymitywne państwa narodowe, których ludność beztrosko zajmowała się wzajemną bijatyką za pomocą kawałków żelaza. Teraz ten wielki pomnik pokoju i cywilizacji przestał istnieć.

Zanshaa pozostała sama.

Światła w mieście przygasały. Dużą część energii elektrycznej planety generowano w reakcjach antymaterii na pierścieniu i wysyłano na Zanshaa kablami lub przekazywano mikrofalami do wielkich pól antenowych w pustynnych zakątkach świata. Sula, jako pracownik Zarządu Konsolidacji Logistycznej, zorganizowała transport na powierzchnię globu wielkich ilości antymaterii do generacji energii. Jednak antymateria przestała napływać. Taki stan może potrwać całe lata i racjonowanie elektryczności było nieuniknione.

Zapalono nieliczne lampy awaryjne i ludzie zaczęli się rozchodzić. Sula pozostała, patrzyła w górę, kącikami oczu dostrzegła jasne błyski — to niszczono następne wabiki.

A potem głęboka trwoga, którą czuła w duszy zaczęła ustępować uczuciu rosnącej satysfakcji.

Mój plan. Przeprowadzono mój plan, myślała.

O czym mogą teraz myśleć Naksydzi? — zastanawiała się.

CZTERNAŚCIE

Następnego dnia po zniszczeniu pierścienia Sula zabrała wazon Ju-yao z magazynu i zaniosła do swego mieszkanka. Ustawiła go na regale w niszy przy oknie, gdzie północne światło oświetlało delikatną krakelurę cienkimi srebrnymi nićmi.

To miejsce jest moim domem, myślała, pierwszym, jaki w ogóle miałam. Apartament w Górnym Mieście się nie liczył; nabyła go nie dla siebie, ale dla Martineza. Ten pokoik — przeciwnie — cały należał do niej.

Siedziała ze skrzyżowanymi nogami na materacu i wpatrywała się w wazon — mały, starożytny przedmiot cudem ocalały, przeniesiony do życia w tej niedorzecznej, wrzaskliwej dzielnicy. Ze straganów na ulicy wpływały przez okno kuchenne zapachy, mieszając się z wonią farby i lakieru.

Zapach domu. Domu. Mały, pachnący świeżością pokój, dzielony ze starym wazonem — czcigodnym świadkiem upadłych dynastii.

Miała nadzieję, że to omen.

* * *

— Och, zapomniałem. Nie pijesz. Cztery-Dziewięć-Jeden, czy mam kazać Ellroyowi, by zrobił ci herbatę?

— Nie, dziękuję, Blanche — powiedziała Sula. — Jest mi bardzo wygodnie.

— Dobrze. Skoro tak uważasz.

„Blanche” — porucznik kapitan Hong — wziął z tacy kieliszek brandy, którą służący częstował towarzystwo.

Hong skrupulatnie przestrzegał używania imion kodowych, ale w tej chwili wydawało się to zbędne. Spotykał się z jedenastu dowódcami zespołów w swym apartamencie, rozległym penthousie z tarasem i ogrodem, i oczywiście wszyscy doskonale się znali ze wspólnego szkolenia.

— Milordowie i damy — wzniósł toast Hong — Piję za Konwokację.

— Za Konwokację — odpowiedzieli mu półgłosem i pociągali brandy. Sula, która nie zorientowała się wcześniej, że ma nastąpić toast, teraz uśmiechała się, kiedy inni pili.

— Zwołałem was, by przedyskutować sprawę podjęcia akcji przeciw Naksydom, kiedy po raz pierwszy wylądują na Zanshaa — oznajmił Hong. — Teraz, kiedy nie ma już pierścienia, będą musieli korzystać z długich lądowisk, niezbędnych promom o napędzie chemicznym.

Rakiety chemiczne były koniecznością; silniki na antymaterię wyjałowiłyby zbyt wielki obszar.

— Blisko stolicy mamy tylko dwa wystarczająco duże lotniska — ciągnął Hong — i tylko jedno z nich posiada urządzenia dla pojazdów ziemia-orbita. To Wi-hun. Możemy z dużą dozą pewności przypuszczać, że właśnie tam wylądują Naksydzi. — Uśmiechnął się. — Nie będą wiedzieli, że urządzenia dla pojazdów kosmicznych zostaną rozmontowane przed ich przybyciem.

Wywołał displej ścienny. Pojawiła się mapa obszaru między śródmieściem Zanshaa a lotniskiem w Wi-hun.

— Kiedy Naksydzi zabezpieczą Wi-hun — ciągnął Hong — spodziewamy się, że posuną się do Zanshaa i zajmą siedzibę rządu w Górnym Mieście. Oto trzy możliwe trasy. — Na mapie zamigotały na zielono. — Naszej grupie operacyjnej wyznaczono aleję Axtattle. Kiedy Naksydzi zaczną się ładować, otrzymamy z naszych źródeł wiadomość, zbierzemy się i uderzymy wroga przy wejściu do Zanshaa. Wycofamy się wtedy do miasta i przyczaimy aż do następnej akcji.

Jedna z dowódców zespołów podniosła rękę.

— Może jakaś bomba w ciężarówce? — zapytała.

— Bardzo dobrze — powiedział Hong. — Możemy ją ustawić przy bulwarze, poczekać, aż zbliżą się Naksydzi i ją zdetonować. Z punktów obserwacyjnych na sąsiednich budynkach możemy prowadzić ogień, zastrzelić tylu Naksydów, ilu zdołamy, i wycofać się w zamieszaniu.

Zaczęto planować. Hong, człowiek drobiazgowy, wyznaczył kilku oficerów, by przebadali możliwe miejsca zasadzki. Innemu polecono zabranie ciężarówki z garażu floty. Suli rozkazano opracowanie dróg ucieczki, gdy tylko zostanie wybrane miejsce zasadzki.

— Spotkamy się jutro, by odebrać raporty i do końca wszystko zaplanować — powiedział Hong. — Proszę, wychodźcie pojedynczo, by nie zwrócić niczyjej uwagi.

Tego popołudnia Sula poszła na spacer po alei Axtattle. Droga była szeroka na sześć pasów, wysadzana po obu stronach ammatami, które ocieniały chodniki długimi, lancetowatymi liśćmi. Dzielnice po obu stronach były terrańskie, co wyjaśniało, dlaczego Grupie Operacyjnej Blanche wyznaczono ten właśnie korytarz. Wzdłuż ulicy stały sklepy średniej wielkości lub domy mieszkalne. Budynki stare, lecz dobrze utrzymane z oknami szczytowymi i mansardowymi dachami. Okolica wyglądała na zamożną.

Aleja Axtattle była drogą szybkiego ruchu, zasilającą serce Zanshaa: drogę umieszczono powyżej innych i dostęp do niej był ograniczony. Tylko kilka głównych ulic docierało do alei — mniejsze uliczki w kwartałach mieszkalnych odchodziły od proponowanego miejsca zasadzki, ale nie docierały do niego. Prześladowcy utkną na szosie z ograniczonym dostępem, nie mogąc dostać się do dzielnicy inaczej niż piechotą, co ułatwiało ucieczkę.

Sula uśmiechnęła się. Blanche będzie zadowolony.

PIĘTNAŚCIE

Chorąży Shushanik Severin myślał o oleju spożywczym w kambuzie szalupy. Kilka gatunków oleju, każdy w wytrzymałym na przeciążenia żywicznym pojemniku; każdy rodzaj zawierał sto procent tłuszczu.

Jakby tak podnieść pojemnik z olejem do ust i pić zawartość niczym najprzedniejsze wino.

Tłuszcz. Tłuszcz jest dobry. Tłuszcz rozgrzewa.

Severin właśnie wizualizował sobie zmysłową przyjemność zlizywania oleju z warg, gdy rozległ się sygnał alarmowy. Severin skoczył z koi do drzwi kajuty sypialnej i odepchnął się ku sterowni, lecąc z łatwością w mikrograwitacji asteroidy 302948745AF.

Zeskrobał dłonią szron z displejów i zamarł. Żagwie silników. Po tych wszystkich miesiącach z toroidalnego wormholu Protipanu Dwa wynurzyły się w końcu okręty. I przybyły w pędzie, gdyż wykrywacz radaru ciągle ćwierkał wiadomość, że szalupa jest bez przerwy bombardowana poniebieszczonymi sygnałami radarowymi. Szukali wroga.

Nie wiedzieli, że wróg może zaraz dać im więcej niż to, na co są gotowi.

Reszta jego sześcioosobowej załogi, młócąc rękami i nogami, wepchnęła się do sterowni. Severin odbił precz latający koc termiczny, który spłynął z czyichś ramion, i polecił:

— Zajmijcie miejsca.

Do swojego zastępcy, Gruusta, który przypinał się do fotela akceleracyjnego przed konsolą łączności, powiedział:

— Gruust, przygotuj się do nadawania.

A potem zwrócił się do swego głównego inżyniera i nie mógł powstrzymać błogiego uśmiechu.

— Rozpocznij startową sekwencję silnika. I wpuść tu trochę ciepła.

* * *

Dowódca eskadry prowadziła Siły Chen z opancerzonej stacji oficera flagowego, położonej mniej więcej w środku ciężkości krążownika. To wokół Michi Chen kręcił się cały statek, dosłownie i w przenośni. Martinez, jako jej oficer taktyczny, siedział naprzeciw w osobnej klatce akcelaracyjnej; inna klatka, za Michi, mieściła dwóch poruczników sygnałowych i chorążego, który monitorował stan okrętu.

Dwie ścianki oddzielały kapitana Fletchera rezydującego w osobnej stacji dowodzenia „Przód”, z pełnym sztabem poruczników i chorążych, którzy sterowali „Prześwietnym” i jego uzbrojeniem. Pomocniczą stację „Tył” miała pod swoją pieczą porucznik Kazakov. Stacja „Tył” zostanie uruchomiona jedynie w wypadku śmierci kapitana. Kazakov wtedy przejmie dowództwo statku.

Stacja oficera flagowego to mało obiecujący obiekt dla architekta wnętrz czy dekoratora. Fletcher jednak starał się jak mógł: zastosował murale, dzięki którym mała, pudełkowata sala wydawała się większa. Stacja zdawała się być częścią rozległego, podpartego słupami holu, przez który obywatele imperium — ubrani według starożytnej mody i uzbrojeni w sieci i dzidy — gonili fantastyczne zwierzęta. Iluzję psuła jednak wielka powierzchnia, którą trzeba było poświęcić na displeje nawigacyjne i obronne. Miniaturowe istoty rozumne i zwierzęta musiały albo przez nią przeskoczyć, albo się na nią wspiąć. Esteta uznałby salę za jedno z mniej efektownych dzieł Fletchera.

Martinez, ignorując myśliwych i zwierzynę na ścianach, utkwił wzrok w dość ubogich w szczegóły displejach taktycznych. Protipanu był brązowym karłem, tak słabym, że dla ludzkich oczu prawie niewidzialnym. Wcześniej w swojej historii, jako czerwony gigant, skonsumował swe planety wewnętrzne, a planety zewnętrzne zniszczył naprężeniami grawitacyjnymi. Pozostało mnóstwo asteroid i cztery ocalałe planety, znacznie oddalone od środka układu, a w tej chwili położone bardzo daleko od siebie wzajemnie. Wszystkie cztery to gazowe giganty, których zewnętrzna atmosfera została zdmuchnięta, ale ciężkie rdzenie nadal trwały nienaruszone.

Siły Chen kierowały się ku Pelomatanowi, najbliższej z tych planet. Zamierzały wykonać tam skręt, polecieć ku następnej planecie, Okiray, a potem do wormholu Protipanu Trzy i przejść do Mazdanu. Martinez i lady Michi nie wybrali bezpośredniego kursu z jednego wormholu do drugiego — droga okrężna dawała więcej możliwości, gdyby — co mało prawdopodobne — jakieś wrogie statki nadal były w układzie. Ponieważ od opuszczenia Zanshaa Siły Chen silnie hamowały, przejście do następnego wormholu zajmie prawie osiem dni.

— Wiadomość! — zdumionym tonem informował Coen, rudy porucznik sygnalista. — Nadchodzi wiadomość!

— Skąd? — spytała Michi. — Ze stacji wormholowej?

Eskadra właśnie przemknęła obok stacji, która straciła kontakt ze swoim odpowiednikiem w Seizho, gdyż wormhol został przesunięty z linii prostej. Jak przypuszczał Martinez, możliwe, że Naksydzi zignorowali bezużyteczną stację i że lojaliści nadal ją zajmują. Uważał jednak, że to niezbyt prawdopodobne.

— Nie. — Coen przyłożył dłoń do boku hełmu, jakby to miało wspomagać słyszenie.– Wiadomość słychać wyraźnie, jest przesyłana laserem komunikacyjnym z asteroidy. Ma być od chorążego Severina ze Służby Eksploracji.

— Wysłuchajmy — powiedział Martinez, a potem skrzywił się: zapomniał, że to nie on dowodzi i nietaktownie ubiegł swego dowódcę.

Coen nie czekał, aż Michi potwierdzi rozkaz, ale wysłał wiadomość do wszystkich osób na stacji oficera flagowego. W rogu displeju Martineza pojawił się miniaturowy Severin — kudłaty, brodaty mężczyzna w niebieskim mundurze Służby Eksploracji. Kiedy zaczął mówić, Martinez powiększył obraz.

— Chorąży pierwszej klasy Shushanik Severin do dowolnego wchodzącego okrętu — mówił brodacz. — Moja załoga i ja stacjonowaliśmy na stacji przy Protipanu Dwa, gdy wybuchła rebelia. Kiedy fregata „Korona” przelatywała przez układ do Seizho, kapitan Martinez ostrzegł mnie, że w odległości kilku godzin goni go eskadra Naksydów. Dlatego poleciłem przesunąć wormhol o siedem średnic od płaszczyzny ekliptyki, a potem załadowałem swą załogę do szalupy, którą przycumowałem do asteroidy. Od tego czasu mamy wyłączone silniki i obserwujemy wroga.

Brodacz nachylił się do kamery, a jego głos stał się niecierpliwy:

— Milordowie, Naksydzi nigdy nie opuścili Protipanu. Do początkowych ośmiu okrętów dołączyły jeszcze dwa. Rozmieściły w całym układzie około stu dwudziestu wabików. Uaktualnialiśmy obserwacje co godzina; do tej wiadomości dołączam standardowy wykres nawigacyjny z ostatnimi informacjami. Pozycje są nieco przybliżone. Gdybyśmy zastosowali radar, zdemaskowalibyśmy się, więc musiałem używać wykrywaczy wizualnych, które szukały żagwi silników. Potem interpolowaliśmy trajektorie okrętów, ale na ogół nasze obliczenia okazywały się dokładne.

Martinez widział, że oddech Severina zamieniał się w parę.

— Czekamy na ewentualne pytania, ale prosimy o jak najszybsze pozwolenie na lot ku Seizho, gdyż… no tak, Naksydzi chyba nas teraz zauważą, a jesteśmy nieuzbrojeni i bezradni. Czekamy na odpowiedź. Mówił chorąży Severin.

— Wiadomość od kapitana Fletchera, milady — odezwała się lady Ida Li, drugi porucznik sygnałowy i daleka krewna Richarda Li. — Kapitan sugeruje, że wiadomość może być naksydzką dezinformacją.

— Nie sądzę, milady — powiedział Martinez. Zerknął na wizerunek Severina, owijającego się właśnie srebrzystym kocem termicznym. — Pamiętam Severina z przejścia „Korony” przez układ. To ten sam człowiek.

Przez pięć miesięcy miał przymarznięty tyłek do tej skały, pomyślał z niedowierzaniem. A na jego wąsach to chyba szron?

— Powiedz kapitanowi Fletcherowi — poleciła Michi Li — że kapitan Martinez spotkał pana Severina już wcześniej i za niego ręczy.

Martinez niezupełnie tak się wyraził, ale nie był na tyle głupi, żeby poprawiać zwierzchnika.

— Łączność, odpowiedź na wiadomość pana Severina — poleciła Michi. — Potwierdź odbiór i powiedz mu, by był w kontakcie.

— Potwierdzić wiadomość Severina — powtórzył Coen. — Ma być w kontakcie. Czy mam przekazać mu pozwolenie na opuszczenie układu?

— Tak — zgodziła się Michi. — Czemu nie?

— Sprawdziłem dołączony plik — oznajmił Coen. — Bez wirusów, żadnego sabotującego oprogramowania.

Martinez załadował plik Severina w komputer taktyczny: i prawie pusty układ Protipanu rozkwitł jasnymi obiektami; do wszystkich przyczepiono małe etykiety informacyjne, podające kurs, szybkość i opis. Obiektów było zbyt wiele, by ogarnąć je na raz. Martinez uznał, że displej wirtualny będzie użyteczniejszy i na jego komendę rozległe przestrzenie układu Protipanu rozkwitły mu w umyśle. Siedział w centralnym punkcie brązowego karła i uważnie oglądał odległe ognie, krążące wokół niego po orbitach.

Ewentualna wroga eskadra — jeśli istniała — znajdowała się w dwu trzecich drogi przez układ, między gazowymi gigantami Olimandu i Aratiri. Poruszała się po tej samej orbicie wokół Protipanu, co Siły Chen, i gdyby przyśpieszyła dognałaby je po czterech lub pięciu dniach.

Inne ikony, opisane jako wabiki, rozproszone po całym układzie, okrążały Protipanu w różnych kierunkach. Wszystkie ustawiono tak, by wyglądały na wrogie eskadry, i jeśli oceny Severina były poprawne, Siły Chen powinny natrafić na jedną z tych pseudoeskadr — lecącą im naprzeciw — za jakieś czternaście godzin.

Problem polegał na tym, że na razie nic nie potwierdzało tych informacji. Sygnały radarowe Sił Chen jeszcze do niczego nie dotarły, więc nie wróciły z wiadomościami. Martinez nie wiedział, czy informacje Severina nie są w gruncie rzeczy naksydzką dezinformacją.

Martinez wyrzucił z mózgu wirtualny układ słoneczny i przekazał swoją analizę dowódcy eskadry.

— Gdybyśmy zwiększyli przyśpieszenie, moglibyśmy prawdopodobnie dotrzeć do Protipanu Trzy, zanim Naksydzi zdołaliby nas zatrzymać — powiedział.

Michi pokręciła głową.

— Nie, nie rozpocznę misji z wrogimi siłami na ogonie. Chcę pobić ich tutaj, przy Protipanu.

Martinez spojrzał w jej ciemne oczy i w nerwach mu zagrało. Za nasze polowanie!

— Tak jest, milady — powiedział. Spojrzał na schemat na swym displeju, a potem umieścił diagram na displeju ściennym, żeby widzieli go obydwoje. — Jeśli Severin podał nam prawidłowo położenie przeciwnika, zanim przystąpimy do walk upłyną dni, ale jedną decyzję będziemy musieli podjąć już niedługo. — Martinez pokazał na displeju przypuszczalne wabiki, na które się natkną za czternaście godzin. — Czy potraktujemy je jak wabiki czy jak prawdziwe okręty? Na rzeczywiste okręty zużylibyśmy o wiele więcej pocisków.

Michi zmrużyła oczy.

— Jaką korzyść odniesiemy udając, że wierzymy, że są prawdziwe?

— Jeszcze nie wiem — przyznał Martinez. — To zależy, co Naksydzi chcą zrobić z tymi wabikami.

Michi zastanowiła się.

— Mamy kilka godzin na zastanawianie — powiedziała. — Zobaczmy, czy informacje Severina się potwierdzą.

— Transmisja! — zawołał Coen. — Transmisja radiowa ze Stacji Wormholowej Dwa. — Spojrzał nachmurzony na swój display. — Sygnał jest fragmentaryczny i o niskiej jakości. I zakodowany.

Sygnałowi wysłanemu przez radio, a nie przez potężny laser komunikacyjny bardzo trudno było przedrzeć się przez radioaktywny ogon „Prześwietnego”. Naksydzi w stacji wormholowej nadawali raczej do wszystkich w układzie, a nie do pojedynczego statku.

— Wyślij wiadomość do analizy kryptograficznej — poleciła Michi. — Niech się wprawiają. — Spojrzała na Martineza. — Mamy więc następny problem.

— Tak, milady?

— Musimy zniszczyć wszystkie trzy stacje wormholowe. Nie chcę, żeby do naksydzkiego dowództwa dotarła wiadomość o naszej taktyce.

Zapadła krótka cisza. Martinez myślał o załogach stacji, obserwujących mknące ku nim pociski, galopującą śmierć, której w żaden sposób zatrzymać nie mogli.

— Tak jest, milady — powiedział Martinez. — Czy mam poprosić Severina o potwierdzenie, że stacje przekaźnikowe są zajęte przez nieprzyjaciela?

— Najpierw zniszcz Stację Dwa — powiedziała Michi. — Wiemy już, że należy do wroga.

— Tak, milady.

Martinez przekazał rozkaz do Husayna, zbrojeniowca Fletchera, a potem — kiedy Fletcher wtrącił się do przekazu, prosząc o potwierdzenie — poinformował kapitana, że rozkaz otwarcia ognia pochodzi od dowódcy eskadry.

Martinez powiększył na swym displeju wizerunek brodatego Severina, który dyszał parą i siedząc w fotelu akceleracyjnym, czekał aż silnik łodzi zakończy sekwencję startową.

— Panie Severin, bardzo się cieszę, że znowu pana widzę — nadał. — Tu kapitan Martinez, oficer taktyczny dowódcy eskadry, Chen. Doradzałbym panu pozostanie w obecnym miejscu, aż do rozproszenia się obłoku plazmowego obok Protipanu Dwa, a tymczasem niech pan zabierze załogę do wzmocnionego schronu. Teraz jednak, prosiłbym o potwierdzenie, że wszystkie stacje wormholowe okupują Naksydzi.

Severin znajdował się już kilka minut świetlnych od eskadry, więc dopiero po pewnym czasie Martinez zobaczył, jak odrywa się on od rozmowy z kimś poza kamerą i szybko przerzuca uwagę na nadchodzącą wiadomość. Najpierw na twarzy Severina pojawiło się przyjemne zaskoczenie. Martinez poczuł się miło pochlebiony, że Severin go rozpoznał. Potem twarz brodacza wyrażała kolejno zaintrygowanie i pełną niepokoju troskę. Severin szybko spojrzał na sąsiedni displej, prawdopodobnie by znaleźć potwierdzenie, że pocisk jest w drodze — co było prawdą, choć na ekranie Severina jeszcze się na pewno nie pojawił.

— Kapitanie Martinez, witamy znowu w Protipanu. Proszę mi wierzyć, cała przyjemność z tego spotkania leży po mojej stronie. Pańska wiadomość została zrozumiana. Ukryjemy się. O ile mi wiadomo, wszystkie stacje wormholowe okupuje wróg. Będziemy oczekiwać dalszych… — Jego oczy pomknęły znowu na drugi displej. — Widzę, że pański pocisk odpalono. Musimy zawiesić odliczanie i wyjąć ze schronu zapasowe racje i ubrania, tak że życzę panu i pańskim przyjaciołom wiele szczęścia. Pozostaniemy na nasłuchu.

Martinez uśmiechnął się. Ciasny schron przeciwradiacyjny łodzi miał chronić załogę podczas wybuchów na słońcu. W okolicach brązowego karła typu Protipanu wybuchy nie były bardzo prawdopodobne. Najwidoczniej Severin wykorzystywał schron jako bieliźniarkę.

Na opróżnienie schronu pozostawało sporo czasu. Pocisk „Prześwietnego”, zanim rzuci się na drogę ku celowi, musi przezwyciężyć moment nadany mu przez eskadrę. Wszyscy zainteresowani zostaną odpowiednio wcześnie ostrzeżeni, nawet Naksydzi.

Martinez wywołał diagramy uzbrojenia i kazał na razie komputerom obliczać trajektorie. Potem zwrócił się do Michi.

— Milady dowódco, Stacja Trzecia znajduje się dokładnie z drugiej strony układu i chyba jest za wcześnie, by do niej strzelać. Ale prawdopodobnie możemy zlikwidować Stację Jeden, zanim naksydzka eskadra dowie się, że pociski już lecą, i podejmie skuteczne przeciwdziałania. Stacja znajduje się od nas względnie blisko. Jeśli wrogowie są tam, gdzie mówi Severin, nie wystarczy im czasu na wystrzelenie kontrpocisków. Będą musieli użyć laserów, a z tej odległości, jeśli nasz pocisk zrobi kilka zwodów, musieliby mieć ogromne szczęście, by go trafić.

Michi skinęła głową.

— Wobec tego przekaż rozkaz. Wyślijmy dwa pociski, na wszelki wypadek.

Martinez znowu połączył się z Husaynem i wydał rozkaz. Pomyślał, że ostrzeżenie może przyjść dostatecznie wcześnie, by Naksydzi uciekli przez wormhol. Jeśli tylko mają szalupę taką jak Severinowa. Potem zastanowiła go własna zbytnia wrażliwość w kwestii zabicia załóg stacji. To oczywiście buntownicy i zasługują na śmierć prawie z definicji. Przy Hone-bar zabił swymi rozkazami tysiące wrogów i nawet się nie zawahał. Ale coś w nim kuliło się na myśl o bezradności załóg, na fakt, że przez godziny będą widziały zbliżającą się śmierć i będą mogły jedynie obserwować nadchodzącą zagładę.

Czy czułby się lepiej gdyby ich zabił w sytuacji, kiedy mogliby odpowiedzieć ogniem? Dla kogoś, kto chce przeżyć, taka strategia była niewiele warta. Całe imperium zostało zbudowane na ogromnej sile wykorzystanej przeciwko bezradnym populacjom, a teraz jest skręcane konwulsjami wojny domowej, w której zginą miliony, a nawet miliardy. Martinez powiedział sobie, że powinien się do tego przyzwyczaić.

Lady Michi chyba nie gnębiły takie rozważania. Odpięła uprząż i potoczyła swą klatkę do przodu, by postawić stopy na pokładzie.

— W ciągu najbliższych kilku godzin raczej nie wydarzy się nic ekscytującego — powiedziała. — Mam zamiar rozprostować nogi i coś zjeść. Poruczniku Coen, powiedz eskadrze, że to dobra pora na posiłek. — Spojrzała na Martineza. — Niech pan monitoruje sytuację do mojego powrotu, kapitanie Martinez. Proszę mi dać znać, jeśli coś się zmieni.

— Tak jest, milady.

Przestał dumać i zajął się displejami. Przez następne parę godzin na ekranach, z mruganiem, pojawiały się stada pojazdów — to radary „Prześwietnego” zaczęły po kolei potwierdzać informacje Severina. Z jego danych wynikało, że to wszystko wabiki, choć zachowanie się tych obiektów ani tej tezy nie potwierdzało, ani jej nie zaprzeczało.

Zanim wróciła lady Michi, Stacja Dwa została pochłonięta przez kulę ognia z antymaterii. Martinez uznał, że nie jest to wystarczająco ekscytująca nowina, by alarmować dowódcę. Zameldował o tym ustnie, pół godziny później, gdy Michi wróciła.

— Dziękuję — powiedziała, wykazując małe zainteresowanie. — Coś więcej?

Martinez pokazał jej displeje.

— Eskadra Naksydów właśnie powinna się dowiadywać o naszym istnieniu. — Spojrzał na szefową. — Czy pani przypuszcza, że rozkazano im lecieć do Zanshaa, na spotkanie natarcia z Magarii? A może do Seizho, by zablokować hipotetyczną ucieczkę naszej hipotetycznej Floty Domowej? Jeżeli sprawa właśnie tak się przedstawia, możemy po prostu zamienić się miejscami jak para tancerzy i dalej zajmować się swymi sprawami. Lady Michi wykazała zainteresowanie pomysłem.

— Kiedy się o tym dowiemy?

— Będą przelatywać obok Aratiri za jakieś dwadzieścia minut. Albo polecą dalej w kierunku Protipanu Dwa, albo zawrócą w kierunku Pelomatanu za nami, ale jeszcze przez około stu minut nie dowiemy się, co zrobili.

— Ciekawe. — Położyła dłoń na swej klatce akceleracyjnej i opuściła się na fotel.

— Czy pan Severin się odzywał?

— Nie, milady, ale znajdował się daleko poza sferą zabójczego rażenia wybuchu.

— Przedstawię go do odznaczenia. Marzł tutaj przez pięć miesięcy, to dzielne zachowanie, godne uznania. Zrobił to z własnej inicjatywy.

— Tak, milady. — Martinez rozważył sprawę. — Ale jak zawiadomimy Flotę o tej rekomendacji? Przez miesiące nie będzie z nami kontaktu. Severin musiałby wieźć swoją rekomendację ze sobą do domu.

Michi nachmurzyła się.

— To chyba nie wyglądałoby dobrze. Zjawia się na stacji pierściennej na Seizho i oznajmia: „A nawiasem mówiąc, zasłużyłem na medal”. — Puściła klatkę akceleracyjną i pozwoliła fotelowi zająć neutralną, przechyloną pozycję. Gdzieś zapiszczała panewka. Lady Michi ściągnęła przed siebie displeje.

— Dobrze więc — powiedziała. — Ponieważ Służba Eksploracyjna jest na czas wojny oddana pod władzę Floty, możemy przecież skorzystać z tego faktu. Niech pan poinformuje pana Severina, że właśnie otrzymał awans polowy do pełnego porucznika. — Zwróciła się do swych poruczników łączności. — Li, wywołaj właściwy dokument. Podpiszę go i wyślę kopię Severinowi.

Martinez patrzył na tę demonstrację przywilejów i patronatu z zaskoczeniem i z podziwem. Severin pochodził z ludu, a takie osoby w kadrze oficerskiej zdarzały się rzadko. Jeszcze rzadsze były awanse polowe. Martinez przypuszczał, że nikogo w ostatnich wiekach tak nie awansowano. Włączył swój displej łączności.

— Panie Severin, mówi kapitan Martinez. Dowódca eskadry Chen życzy sobie, bym pana poinformował, że w nagrodę pańskiej waleczności i inicjatywy otrzymał pan właśnie awans na pełnego porucznika. — „Waleczność i inicjatywa” były jego własnym dodatkiem, ale sądził, że dobrze to zabrzmi.

Uśmiechnął się.

— Niech mi pan pozwoli, że jako pierwszy zwrócę się do pana „milordzie”. Pańskie porucznikostwo jest w pełni zasłużone. Miłej podróży powrotnej. Koniec transmisji.

Oderwał wzrok od displejów.

— Może by pan zrobił sobie przerwę? — zapytała. — Zawiadomię pana, co Naksydzi robią wokół Aratiri.

— Tak jest, milady. Dziękuję.

Wypiął się z uprzęży i stanął na nogi. Już po pierwszych ruchach uświadomił sobie, jak zesztywniał po wielu godzinach w fotelu. Pokuśtykał do drzwi i idąc, sprzągł ekran taktyczny ze swym displejem mankietowym.

Nie miało sensu, by tracił kontakt.

* * *

— Czy ktoś z was chciałby zostać drugą osobą, która zwróci się do mnie per „milordzie”? — spytał Severin swoją załogę.

Zapadła na chwilę głęboka cisza.

Choć miał nadzieję, że promieniowanie nie przeniknęło do małego schronu, zabłąkane promienie gamma mogły uszkodzić elektronikę szalupy, więc oczywiście trzeba było wszystko sprawdzić.

Kiedy tykały programy diagnostyczne, Severin rozważał, jak od tego momentu zmieniła się jego przyszłość. Służba Eksploracji była niewielka, a on właśnie wykonał skok do jej elity; co więcej, po zmilitaryzowaniu tej służby znaczenie rang wzrosło. Teraz mógł rozkazywać oficerom Floty, o ile będą mieli niższą rangę, a jako pełny porucznik przewyższał rangą wszystkich podporuczników i pełnych poruczników ze stażem mniejszym niż — sprawdził chronometr — dwie minuty.

Mógł rozkazywać parom. I choć do poruczników, zgodnie z tradycyjnymi formami grzeczności, zwracano się per „milordzie”, nie był lordem i nigdy nie miał nim zostać.

Zastanawiał się, jak lordom się to spodoba.

Może nie będą mnie zapraszali na przyjęcia do swych ogrodów, myślał. Przypuszczał jednak, że sytuacja będzie nieco bardziej skomplikowana.

W tej chwili musiał rozwiązać problem bezpośredni. On i jego ludzie stanowili załogę żołnierską i ich stosunki były nieformalne. Choć Severin dowodził, rzadko musiał wydawać prawdziwe rozkazy: zwykle po prostu wskazywał, że coś trzeba zrobić, i to robiono bez napominania. Kiedy wpadł mu do głowy pomysł zostania w układzie Protipanu, by zbierać informacje o wrogu, najpierw omówiszy plan z załogą, by mieć pewność, że wszyscy się zgadzają — nie chciał całe miesiące tkwić na asteroidzie z ludźmi, którzy tam być nie chcieli.

A teraz nie był już zwykłym żołnierzem. Był oficerem, a nawet w małej Służbie Eksploracji między oficerami a załogą ziała przepaść. Był lordem i plebejuszem jednocześnie.

Nie wiedział nawet, co o sobie myśleć. Kim dokładnie był?

Severin zdał sobie sprawę, że powietrze w sterowni się ogrzewa. Szron przykrywający instrumenty zaczynał topnieć, a w niskim ciążeniu asteroidy tworzył przy displejach niemal idealne kule.

Energicznym ruchem ramion Severin zrzucił płaszcz.

— Diagnostyka silnika nominalna — zameldował główny inżynier.

— Nie ma więc sensu tu tkwić — zdecydował Severin. — Zwolnić zaczepy.

Zaczepy elektromagnetyczne zwolniono i pierwszy raz od pięciu miesięcy szalupa nie była przycumowana do 302948745AF. Przez topniejące sztylety szronu na iluminatorach Paszcza świeciła czerwono.

— Pilocie, odbij od tej skały — powiedział Severin.

Ogarnęła go dzika radość, kiedy odpaliły dysze manewrowe i poczuł w uchu wewnętrznym ciągnięcie bezwładności. Nareszcie wyzwolenie.

— Pilocie, zabierz nas do wormholu ze stałym przyśpieszeniem jednego g.

W oku pilota pojawił się błysk.

— Tak jest, milordzie — odpowiedział.

„Tak jest, milordzie”. Na te słowa Severin poczuł nieoczekiwaną dumę i radość.

Silnik zapalił i radość Severina zrosił deszcz lodowatej wody, która oderwała się od displejów i uderzyła go w twarz.

Roześmiał się i wytarł wodę z oczu.

Witamy w korpusie oficerskim, pomyślał.

* * *

Kiedy zbliżała się bitwa lub manewry, w statkowej kuchni dominowały potrawy duszone — można je było trzymać w piecu godzinami bez specjalnej szkody. Perry przyniósł z kuchni lady Michi miskę bizoniego mięsa, duszonego z ziemniakami i warzywami, oraz trącący metalem chleb — który na pewno przechowywano w puszce przez wiele lat.

Martinez jadł bez zainteresowania, utkwiwszy wzrok w taktycznym displeju na ścianie gabinetu. Displej otaczały irytujące skrzydlate dzieci, które patrzyły tak zdumionym wzrokiem, jakby odkrywano im coś zdumiewającego i cudownego. Pytanie, czy pędząca w kierunku Aratiry wroga eskadra zasługiwała na miano zdumiewającej i cudownej, pozostawało na razie bez odpowiedzi.

Na displeju świeciły żagwie silników. Migotały dane numeryczne. Martinez odsunął talerz. Obserwował displej, pamiętając cały czas, że to wszystko działo się przed przeszło godziną.

Formacja zidentyfikowana przez Severina jako eskadra naksydzka pomknęła wokół Aratiri, a potem ustabilizowała się na kursie ku Pelomatanowi.

Martinez westchnął długo, z zadumą. Więc będzie bitwa. Pociski naksydzkie polecą ku zbiorowej dyszy wylotowej Sił Chen, chyba, że Martinez zdoła znaleźć sposób, by je powstrzymać.

Jego displej mankietowy zagrał.

— Tak, lady dowódco eskadry? — zapytał, przewidując rozmówcę.

Michi patrzyła z displeju nie okazując zaskoczenia.

— Więc to pan widział?

— Tak, milady.

— Nadal mamy mnóstwo godzin na planowanie. Chciałbym, żeby zjadł pan ze mną kolację.

— Będę zaszczycony, milady. — Spojrzał na ekran i nachmurzył się. — Według Severina wróg otrzymał wsparcie w postaci dwóch statków. Szkoda, że nie wiem, jakie to statki. Byłoby łatwiej planować.

— Och. — Dowódca eskadry zamrugała. — Powinnam była panu powiedzieć. Najprawdopodobniej są to fregaty, które Naksydzi budują przy Loatynie — średnia wielkość, dwanaście do czternastu wyrzutni.

Powolne zaskoczenie zalało Martineza niczym przypływ.

— Budowali fregaty przy Loatynie?

— Tak. Przepraszam, że pana nie poinformowałam. Nie był pan upoważniony do otrzymania tej informacji, chyba że… — tu Michi wykonała usprawiedliwiający gest. — Chyba, że ta informacja stanie się istotna.

Uwaga ta zdławiła następne pytanie Martineza: ile innych statków wróg tam buduje?

— Tak jest. Dziękuję, milady.

Zakończyła przekaz, a Martinez wrócił do kontemplacji ekranu. Zastanawiał się: co takiego dostrzegają te małe malowane dzieci, a ja nie?

Wsparcie stanowiły dwa okręty z klasy najmniejszych okrętów wojennych; można za to dziękować losowi. Oryginalne osiem pojazdów to lekka eskadra z Felarusa, fregaty z lekkim krążownikiem jako statkiem flagowym. Ogólna siła rażenia wroga wynosiła niecałe dwieście wyrzutni, Siły Chen miały ich dwieście dziewięćdziesiąt sześć — wygodna przewaga siły ataku, lecz równoważył ją nieco fakt, że wróg miał trochę większą swobodę manewru. Mógł uszkodzić lojalistyczną flotę na tyle, że uniemożliwi to misję Michi Chen.

Albo nawet zlikwiduje całe Siły Chen, jeśli ktoś taki jak Martinez popełni poważny błąd.

Zobaczył, że żagwie Naksydów płoną bardzo intensywnie. Przyśpieszali na serio. Zrobił kilka obliczeń i odkrył, że mają stałe przyśpieszenie 12,1 g.

Wszyscy w eskadrze przeciwnika musieli już być nieprzytomni. Naksydzi tolerowali stałe przyśpieszenie nie lepiej niż Terranie.

Martinez sięgnął po kawę i wdychał jej zapach, rozważając taktykę Naksydów. Uznał, że warto poznać wrogiego dowódcę, więc wywołał w swojej bazie danych wrogą Piątą Lekką Eskadrę i poszukał kapitana „Walecznego”, krążownika, który przed rebelią służył jako okręt flagowy eskadry.

„Waleczny” był zbyt mały, żeby wieźć oficera flagowego, więc całą eskadrę prowadził jego dowódca, jakiś kapitan Bleskoth. Bleskoth uzyskał pierwszą lokatę na swoim roku w Akademii Festopathańskiej i pochodził z szacownej rodziny — w konwokacji zasiadała lady Bleskoth, przynajmniej do dnia wybuchu rebelii, kiedy zrzucono ją z Górnego Miasta. Bleskoth wydawał czasopismo akademickie i był kapitanem drużyny lighthumane.

Po ukończeniu uczelni szybko awansował. Jeszcze jako porucznik przez kilka miesięcy dowodził fregatą „Poszukiwanie”, gdyż jej kapitana oddelegowano czasowo do innych obowiązków. Został awansowany na pełnego kapitana zaledwie dziewięć lat po skończeniu uczelni. Prawie cały ten czas służył na statkach, z wyjątkiem trzech lat, które spędził jako adiutant Dowódcy Floty Fanagee, jednej z wielkich gwiazd buntu, która prowadziła siły Naksydów przy Magarii. Był właścicielem jachtu „Poniebieszczenie” i dwa lata z rzędu wygrywał Puchar Magarii. Posuwał się szybko w kierunku wyższych stanowisk i jego nominacja na dowódcę „Walecznego” i zarazem Piątej Lekkiej Eskadry odbyła się ponad głowami wielu innych oficerów.

Bleskoth nawet wtedy należał do rebeliantów, myślał Martinez. Fanagee go zwerbowała: młody Naksyd poleciał na Felarusa, wiedząc, że swymi promieniami antyprotonowymi rozwali na kawałki inne statki Trzeciej Floty.

Popijając kawę, Martinez myślał o wrogim kapitanie. Bleskoth był młody, zdecydowany i oddany sprawie. Prowadził drużynę lighumane, sportu, który łączył w sobie dalekosiężną strategię z gwałtownymi atakami przemocy. Nie zawahał się na Felarusie. Był żeglarzem, przyzwyczajonym do dużych przeciążeń i decydujących akcji, podejmowanych w ostatniej chwili.

Martinez odstawił filiżankę na spodek. Znalazł odpowiedź.

— Próbują nas przekonać, że są wabikami — powiedział później Martinez, kiedy zameldował się u lady Michi na stacji oficera flagowego. — Będą robić długie przyśpieszenia i rozmyślnie narażać się na wypadki, by nas przekonać, że są zestawem źle kierowanych wabików i że nie musimy się nimi niepokoić.

Lady Michi zabębniła urękawicznionymi palcami po podłokietnikach fotela.

— Wynika z tego, że chcą, byśmy uwierzyli, że pewien szczególny zestaw wabików jest prawdziwą eskadrą. Który?

Martinez nachmurzył się.

— Jeszcze tego nie odkryłem.

— Czy zorientowali się, że Severin zdemaskował ich całą grę? Martinez stał przy klatce Michi i patrzył na dowódcę z góry, czując przypływ próżności.

— Sprawdziłem czasy — odpowiedział. — Wszyscy na statkach musieli być nieprzytomni, gdy dotarło do nich światło żagwi Severina. Kiedy się obudzą, będą musieli przejrzeć zapisy i go poszukać.

— Chyba, że ustawili automatyczne systemy, aby alarmowały, gdy w układzie pojawi się nowy statek.

Powinni tak je ustawić — przyznał Martinez. — Ale nas nie oczekiwali, więc z zaskoczenia i w pośpiechu mogli tego nie zrobić. — Michi miała wątpliwości, ale Martinez przygotował swój raport starannie. Musiał się powstrzymywać, by stukaniem palca nie punktować swego rozumowania. — A nawet jeśli rzeczywiście zobaczyli, jak Severin odpełza, niekoniecznie zaraz wyciągną wniosek, że przebywał w układzie przez pięć miesięcy — może pomyślą, że to pilot szalupy, który zakradł się do układu kilka minut przed naszym przybyciem i który może nie zaobserwował zbyt wiele. I jeśli włączyli alarm, byłoby rozsądnie, by spowodował on przerwanie przyśpieszania statku flagowego, by jego dowódca miał czas zorientować się, czy nowo przybyły stanowi zagrożenie. Jeżeli tak się zdarzy, będziemy mogli to zaobserwować za jakieś dwadzieścia minut. — Musiał przerwać, żeby nabrać powietrza. — Jeśli są zaalarmowani, ale nie przestaną przyśpieszać, by ocenić sytuację, to kiedy w końcu przyśpieszać przestaną, będzie za późno. Zbyt zaangażują się w swoją strategię. Wargi Michi wykrzywiły się w rozbawieniu.

— Z pewnością dobrze uporządkował pan fakty. Martinez wykonał niezgrabną aproksymację salutowania, najlepszą, na jaką pozwolił mu skafander próżniowy.

— Pokornie się staram, milady. Uniosła brew.

— Pokornie? Naprawdę? Może pan usiąść, kapitanie. Martinez dostrzegł, jak dwaj porucznicy łączności tłumią uśmiechy. Sam się powstrzymał od śmiechu i powlókł do fotela akceleracyjnego. Szef, który potrafił się poznać na jego chwilowych przejawach zarozumialstwa, był miłą odmianą po dowódcach z przeszłości.

Fotel zakołysał się pod ciężarem Martineza, a obręcze klatki akceleracyjnej zawibrowały z metalicznymi dreszczykami. Z jednego ze schowków siedzenia wyciągnął strzykawkę. Przytknął ją do żyły na szyi i nacisnął spust. Starannie odmierzony koktajl farmaceutyków wniknął do organizmu. Podczas przyśpieszeń będzie regulował ciśnienie krwi i wzmocni naczynia krwionośne; ich ściany pozostaną elastyczne i nie będą pękać. Martinez włożył hełm i znad głowy ściągał displeje, aż zatrzasnęły się przed nim.

— Przypomnienie od kapitana Fletchera, milady — powiedział Li znad konsoli łączności. — Dwadzieścia sześć i pół minuty do akceleracji wokół Pelomatanu.

— Potwierdzam — odparła Michi. Odwróciła się do Martineza i poczekała, aż wepnie się w swój fotel.

— Kapitanie, jak wspomniałeś to korzystna dla nas sytuacja, gdy Naksydzi pomyślą, że ich wabiki nas zmyliły.

— Zgadza się.

Martinez przerwał na chwilę, by zebrać myśli.

Wabiki były małymi samosterowalnymi pociskami, wystrzeliwanymi z wyrzutni okrętowych. Okręty miały żywiczne kadłuby i nie dawały dobrego odbicia radarowego. Umożliwiało to skonfigurowanie niewielkiego pocisku — wabika tak, by dawał dużą sygnaturę radarową, taką jak statek. Gazy wylotowe wabików również modyfikowano, by wychodziły szerszym ogonem, jak u większego statku. Ogólnie mówiąc, wabik był tym mniej przekonujący, im bliżej obserwatora się znajdował i im więcej czasu miał obserwator na przyjrzenie się mu.

— Kilka wabików kieruje się dokładnie na nas — powiedziała Michi.

Palce Martineza wywołały displeje taktyczne.

— Oczywiście powinniśmy je zniszczyć. Pytanie tylko, jak. Uważając je za atrapy, dopuścilibyśmy je całkiem blisko. Ale gdybyśmy podejrzewali, że mogą być prawdziwe, otworzylibyśmy wcześnie ogień i użyli mnóstwa pocisków.

— Nie chcę marnować pocisków — oznajmiła Michi. — Przecież mamy w perspektywie prawdziwą bitwę, a po niej długą kampanię. — Zabębniła palcami po podłokietniku. — Każę eskadrze otworzyć ogień laserowy w tę nadciągającą grupę, gdy tylko trafienie stanie się choć trochę prawdopodobne. Jeśli będziemy mieli szczęście i któregoś zniszczymy, udowodni to, ku satysfakcji wszystkich — łącznie z Naksydami — że wiemy, że eskadra to wabiki i możemy postępować z nią, jak z atrapą.

Martinez skinął głową. Nie byłby zdolny wymyślić rozsądniejszego planu.

— Tak jest, milady — powiedział.

Przez następne kilka minut obserwował displeje taktyczne. Gorączkowa akceleracja Naksydów trwała nieprzerwanie, nawet gdy dopędził ich sygnał z żagwi silnika Severina. Nie ustawili alarmu, który reagowałby na tak mały statek jak szalupa.

Martinez uświadomił sobie, że ze słuchawek dochodzi do niego dźwięk głębokiego oddechu. Sprawdził najpierw konsolę łączności, by się upewnić, że nikt nie włamał się do kanału, który dzielił z dowódcą eskadry, a potem podniósł wzrok i zobaczył Michi Chen leżącą na swym fotelu z zamkniętymi we śnie oczyma. Na ustach miała miły uśmiech.

Słodkich snów, pomyślał. Na widok dowódcy, który w wigilię bitwy może się do tego stopnia odprężyć, poczuł ukłucie zazdrości.

Najwidoczniej sam nie był do tego zdolny. Dobrze, jeśli złapie parę godzin snu w ciągu następnych kilku dni. A przecież nawet nie dowodzi eskadrą.

Zaterkotały sygnały alarmowe. Statek przygotowywał się do nieważkości i Martinez zobaczył, że Michi się rozbudziła. Spojrzała na swe displeje, zobaczyła, że nic się nie zmieniło i zamknęła oczy. Martinez usłyszał znowu głęboki oddech, gdy statek osiągnął nieważkość i obracał się wokół swego śpiącego środka ciężkości, w przygotowaniu do zakrętu wokół Pelomatanu.

Ozwał się inny alarm, tym razem zapowiadający ostre przeciążenia. Silniki ożywiły się z rykiem i siła grawitacji przerzuciła fotel Martineza do nowej pozycji. Kiedy został wtłoczony głęboko w siedzenie, słyszał, jak oddech Michi staje się mozolny — przeciążenia zaczynały deptać po jej żebrach ołowianymi buciorami.

Martineza palił własny oddech, przedzierający się przez ściśnięte gardło. Kombinezon próżniowy obciskał łagodnie na ramiona i nogi. Statek trzeszczał i jęczał przy wzrastających przeciążeniach.

Wibracje silnika zmieniały częstotliwość, wprawiając w rezonans coraz to inne elementy statku. Martinez usłyszał metaliczny lament jednego z prętów swej klatki, drgającego synchronicznie ze statkiem, śpiew metalowej podkładki na konsoli i brzęczenie wspornika lampy.

Pole widzenia zaczęła zalewać mu ciemność. Zacisnął szczęki, by spowodować napływ krwi do mózgu. Ciemność nadal postępowała. Ostatnią rzeczą, którą zobaczył, był szkarłatny pas na displejach, a potem pas skręcił się, zwinął w zwężającą spiralę i zniknął niczym gasnąca iskra w nocnej ciemności.

Martinez w słuchawkach usłyszał warczenie — Michi Chen z trudem przychodziła do siebie.

Myślał, że w zasadzie nie stracił przytomności. Niejasno słyszał ostrzeżenie przed nieważkością, a potem nagłe odprężenie, gdy silniki przerwały pracę. Sapał z ulgą, unosząc się swobodnie w uprzęży, a potem przed sobą zobaczył ciemny tunel. Tunel powoli się rozjaśniał i rozszerzał, aż pojawiła się sterownia. Inni oficerowie mrugali i nadymali policzki, oglądając odrodzony świat.

„Prześwietny” obrócił się w krótkim, nieważkim łuku, a potem zadzwonił alarm i silniki znowu ruszyły. Tym razem ich wściekłość ujarzmiono do skromnego przyśpieszenia jednego g.

Martinez sprawdził swoje displeje. Bleskoth i Piąta Lekka Eskadra nadal nadchodzili ze wściekłym przyśpieszeniem, gotowi, by okrążyć Pelomatan za następnych osiem do dziesięciu godzin i dogonić Siły Chen gdzieś z drugiej strony Okiray.

Na displeju zamigotało światełko — przypominacz. Martinez spojrzał na nie i odkrył, że kiedy eskadra okrążała Pelomatan, pociski zniszczyły Stację Wormholową Jeden. Załoga nie ewakuowała się. Może nie dysponowali szalupą albo postanowili pozostać na wypadek, gdyby Bleskoth miał jakieś pasjonujące wiadomości do wysłania na Naxas. Zameldował ten fakt Michi.

— Wspaniale — powiedziała i ziewnęła.

Na displeju Martineza zamigotał następny zestaw świateł — wskazywały na fakt, że osiem wabików zidentyfikowanych przez Severina, które wyprzedzały Siły Chen na ich pętli wokół Protipanu, zaczęły właśnie zmianę kursu i przyśpieszanie. Zamierzały skrócić drogę wewnątrz orbity Okiray i przejąć Siły Chen po drugiej stronie planety.

— Oto one, milady — powiedział Martinez, kiedy zwrócił na nie uwagę na ściennym displeju. — To są atrapy, które Bleskoth pragnie nam sprzedać jako swoją prawdziwą eskadrę. Manewrują, jakby chciały doprowadzić do bitwy po dalszej stronie Okiray, przecinają nasz kurs i dogodnie pozostaną poza zasięgiem aż do tego punktu. — Zamigały dalsze światełka. — Oto następny zestaw wabików przygotowuje się do udzielenie im wsparcia. — Coraz bardziej podziwiał Bleskotha. — To naprawdę sprytne. Ustawił następny zestaw wabików między sobą a swoją prawdziwą eskadrą i jeśli odczuwamy z tyłu jakieś zagrożenie, to właśnie ze strony wabików, a nie ze strony rzeczywistej eskadry.

W ten chytry sposób Bleskoth usiłował zmniejszyć taktyczną przewagę przeciwnika. Gdyby istniał wszechpotężny obserwator, siedzący wysoko na północnym biegunie Protipanu, wydałoby mu się, że Naksydzi ścigają lojalistów i za chwilę dogonią ich dysze wylotowe.

Gdyby jednak siedział na miejscu Bleskotha, widziałby, jak kapitan wraz z załogą, doprowadziwszy się rozpaczliwymi przyśpieszeniami do nieprzytomności, pchają się pod lufy dwustu dziewięćdziesięciu sześciu wyrzutni. Gdyby jednak te wyrzutnie zająć niszczeniem wabików, Beskoth miał szanse odnieść zwycięstwo.

Martinez zapamiętał, że jeśli kiedyś przyjdzie mu bronić układu gwiezdnego, powinien wziąć pod uwagę taką taktykę. Oczywiście jeśli będzie miał pewność, że nie ma tam jakiegoś Severina, który zdemaskuje jego grę.

Mijały godziny. Umysł Martineza kipiał: taktyki, trajektorie, obliczenia; przebłyski głębokiej paranoi; podejrzenia, że jakiś Naksyd, tuż za zasięgiem kamery, trzymał Severina na muszce w czasie całej ich rozmowy. Martinez zajmował komputer wyliczaniem możliwych kursów, przyśpieszeń i punktów przejęcia. Michi wydała rozkaz dla całej eskadry, by na wabiki, mknące na nich z Okiray otworzyć ogień z laserów obrony bezpośredniej. Odległość była niemożliwie duża, a cele trochę kluczyły, ale chyba uwalniało to zbrojeniowców eskadry od ewentualnych napięć, wywołanych długim oczekiwaniem.

Nie przerywając ognia laserów, Michi zarządziła kolację. Dowodzenie „Prześwietnym” powierzono porucznik Kazakov, a kapitan Fletcher dołączył przy stole dowódcy eskadry do Michi i Martineza. Formy i białe rękawiczki zostały zachowane, złamano natomiast zwyczaj, by przy posiłkach nie rozmawiać o sprawach floty. Michi chciała przedyskutować pomysły swych oficerów.

— Zastanawiam się, co zrobić, kiedy miniemy Okiray — powiedziała. — Czy powinniśmy kierować się prosto do Protipanu Trzy, czy zawrócić ku Olimandu i zakończyć pełne okrążenie układu. Jeśli zrobimy pętlę, mamy gwarantowaną potyczkę, ale opóźniamy o całe dni wyjście z Protipanu. Jeśli skierujemy się do wormholu, damy Bleskothowi możliwość przerwania walki albo lotu za nami w pewnej odległości.

Fletcher zamieszał zupę delikatnym ruchem łyżki, uwalniając zapach imbiru i smażonej cebuli, której użyto zamiast porów.

— Zgadzam się z panią, milady, że musimy ich tu pobić. Zwycięstwo miałoby ogromną wartość dla morale rządu i lojalistów, zwłaszcza po upadku stolicy.

— Skąd rząd się dowie o naszym zwycięstwie? — spytała Michi. — Będziemy musieli kogoś wysłać z wiadomością.

— Pilot szalupy może to załatwić — stwierdził Fletcher. Spojrzał na Martineza. — Może wyślemy kogoś w „Żonkilu”. Mniej niewygód dla pilota i nie stracimy w ten sposób szalupy.

— Nie rekomendowałbym wysyłania kogokolwiek z powrotem, dopóki w układzie pozostaną jakieś stare wabiki z trzech setek rozstawionych przez Naksydów — powiedział Martinez. — Nie wiemy jak je zaprogramowano. Każda łódź, którą wyślemy z powrotem, będzie wobec nich bezbronna.

— Ale my zatoczymy w układzie pełne koło — ciągnął Fletcher. — Wyślemy łódź, gdy tylko miniemy Atatiri, a stamtąd lot do Protipanu Dwa jest już prosty.

— Z całym szacunkiem dla kapitana Fletchera — sprzeciwił się Martinez — sądzę, że powinniśmy zmierzać prosto do wyjścia. Bleskoth nie po to poddaje się temu zabójczemu przyśpieszeniu, by nam tak po prostu pozwolić odlecieć. Chce walki. Nie leży to w jego charakterze, by nas wypuścić bez walki.

— Jego charakter? — powtórzył Fletcher. Miał dziwnie rozmarzony głos. — Czy zna pan kapitana Bleskotha osobiście?

— Osobiście nie — odpowiedział Martinez — ale oglądałem jego dane. Jest młody, jest mistrzem jachtowym, był kapitanem drużyny lighumane. Bardzo skutecznie zniszczył naszą flotę przy Felarusie. Wszystko wskazuje na to, że to agresywny, zdecydowany dowódca. Popatrzcie tylko na sposób, w jaki nas ściga.

Fletcher znowu zamieszał zupę.

— Spytałem, ponieważ ja znam osobiście Bleskotha. Był porucznikiem na nowym „Poszukiwaniu”, kiedy ja miałem „Szybkiego”. Nie był wtedy agresywny, dokładnie robił to, co kazał mu Renzak i strasznie lizał pewną część ciała dowódcy eskadry, tak jak to robią Naksydzi.

Martinez zobaczył, jak wzniesiona przez niego konstrukcja chyli się ku otchłani, i spróbował ją podeprzeć.

— Jakim był żeglarzem? — zapytał, raczej bez nadziei.

— O ile pamiętam, przeciętnym. Niedokładnie śledziłem wyniki w jachtingu.

Martinezowi wpadła do głowy pewna myśl.

— Kto był komendantem eskadry?

Fletcher spróbował zupy, a potem odpowiedział.

— Fanagee.

— Ach. — Martinez zwrócił się do lady Michi. — Fanagee pominęła wielu dobrych oficerów, aby umieścić Bleskotha jako dowódcę przy Felarusie. Myślę, że już wtedy należał do konspiracji.

Michi skinęła głową.

— To brzmi prawdopodobnie. Jak dobrze znał pan Bleskotha? — zwróciła się do Fletchera.

— Miałem dość regularnie do czynienia z kapitanem Reznakiem. Bleskoth był tam dość często, tańcząc postawę „baczność”.

Kiedy Naksydzi tańczyli „baczność”, naprawdę tańczyli, Martinez wiedział o tym; ich niewielkie kiwnięcia i szarpnięcia w obecności zwierzchnika wydawałyby się zabawne, gdyby nie były tak dziwaczne. „Proszę zignoruj tę oto niegodną osobę”, zdawał się mówić język ciała, „ale ignorując mnie, zauważ proszę doskonałą jakość mego płaszczenia się i szczery ton błagania”.

Michi zamyśliła się.

— Mamy sporo czasu, nim będziemy musieli podjąć jakąś decyzję. — Ale jeśli Bleskoth w dalszym ciągu będzie nas gonił, skłaniam się do opinii kapitana Martineza.

Fletcher wzruszył ramionami.

— Jak pani sobie życzy, milady. Ale podejście kapitana Martineza dopuszcza możliwość ucieczki wroga. Moje nie.

— Rzeczywiście.

Michi smakowała zupę, wyraźnie nadal rozważając opcje. Martinez spróbował swojej, zlizał językiem tofu z zębów i postanowił poruszyć jeszcze inny element swego planu.

— Jakikolwiek plan zastosujemy, stoczymy potyczkę po drugiej stronie Okiray. Wszyscy przejdziemy przez studnię grawitacyjną Okiray, aby pomogła nam zawrócić w kierunku następnego celu. Ale to oznacza — wywołał displej ścienny z diagramami planet i długimi, płaskimi krzywymi, które reprezentowały potencjalne trajektorie — że Okiray jest punktem dławienia. Bez względu na to, jak rozproszona jest eskadra Naksydów, wszystkie ich statki mają bardzo ograniczony wybór miejsc, gdzie można minąć planetę. Mój pomysł polega na tym, by mieć mnóstwo pocisków czekających na nich właśnie tutaj, w punkcie dławienia. — Mignął jasnym kursorem na displeju, w miejscu, gdzie statki zbliżały się do siebie najbardziej.

Michi z zainteresowaniem studiowała display.

— Zauważą nadchodzące pociski. Mogą pokryć obszar własnymi kontrpociskami.

— Milady, oni nie muszą widzieć nadchodzących pocisków — powiedział Martinez. — Jest jedenaście wabików między nami a Bleskothem, udają wrogą eskadrę. Jeśli wypuścimy na nie swoje pociski, stworzymy ekran, który uniemożliwi wrogowi wykrycie następnej grupy wyrzuconych pocisków.

Fletcher sprawiał wrażenie, że chce zaprotestować, ale Martinez, który przewidywał jakie tamten wysunie obiekcje, szybko kontynuował.

— Nasze pociski będą musiały mieć włączone silniki przez długi czas, najpierw, by zrównoważyć naszą prędkość, a potem, by rozpocząć przyśpieszanie w kierunku punktu przejęcia. W zwykłych warunkach dałoby to wrogowi masę czasu na ich wykrycie, ale w tym wypadku, możemy ukryć je poza planetą.

Nastąpił moment pełnej skupienia ciszy.

— Trudno to zsynchronizować — zauważył Fletcher. — Bardzo trudno zsynchronizować.

— Tak, milordzie. — Odpowiedź Martineza płynęła z głębi serca. — Rzeczywiście bardzo trudno.

Fletcher ściągnął usta i zrobił zamyśloną minę. Michi zmrużyła w zadumie oczy.

— Może trzeba opracować ten plan bardziej szczegółowo — powiedziała.

* * *

Dwie godziny później, kiedy załoga skończyła posiłki i wpięła się w swe stanowiska, rozbrzmiało ostrzeżenie o zerowym ciążeniu i przyśpieszenie ustało. Siły Chen obróciły się i rozpoczęły hamowanie ze stałym przyśpieszeniem ujemnym 1g.

„Trudno to zsynchronizować”… Martinez chciał zagwarantować, żeby wszystkie elementy w displeju taktycznym, wszystkie diagramy z małymi strzałkami szybkości i kierunku, wskazywały właściwą stronę we właściwym czasie.

Siły Chen wystrzeliły również salwę szesnastu pocisków w kierunku wabików, nadlatujących w ich kierunku z Okiray. Baterie laserowe eskadry nie zdołały trafić ani jednego, a Martinez chciał, by Naksydzi myśleli, że hamowanie Sił Chen jest spowodowane chęcią zyskania na czasie, potrzebnym do dokładniejszego przyjrzenia się nadlatującym siłom i do przygotowania się na ich przyjęcie w wypadku, gdyby okazały się one prawdziwymi okrętami. Po tym wszystkim Michi wycofała załogi ze stacji operacyjnych i wznowiła zwykłe zmiany wacht. Upłyną jeszcze godziny, zanim pociski dosięgną swych celów.

Jednakże Martinez pozostał na swoim stanowisku, by zobaczyć, co się stanie, kiedy siły Bleskotha odkryją wystrzelenie pocisków. Naksydzi przerwali swoje ciężkie przyśpieszanie i zredukowali je do połowy g. Badali, czy pociski zostały wystrzelone dokładnie w nich, czy w coś innego. Dokładnie dwanaście minut później przyśpieszanie wznowiono.

Znamiennym odkryciem było to, że wszystkie inne obiekty Naksydów zachowały się tak samo. Kiedy światło z płomieni pocisków do nich docierało, gwałtownie hamowały, czekały dwanaście minut, po czym wznawiały poprzednie zachowanie.

Bleskoth sprytnie je zaprogramował. Gdyby Severin nie ostrzegł Martineza, która z naksydzkich formacji jest rzeczywistą eskadrą, Martinezowi nie byłoby łatwo samodzielnie odpowiedzieć na to pytanie.

Martinez przeszedł ze stacji oficera flagowego do swej kabiny, gdzie Alikhan pomógł mu wydostać się ze skafandra, a potem podał mu wieczorną filiżankę kakao.

— Na statku panuje dobry nastrój, milordzie — zameldował Alikhan. — Załoga jest przekonana, że zwyciężymy.

— Spróbuję ich nie rozczarować — powiedział Martinez. Alikhan skłonił się lekko.

Jestem pewien, że pan ich nie rozczaruje, milordzie. Martinez zmył poliamidowy zapaszek uszczelnień skafandra, a potem poszedł do łóżka, gdzie stoczył długą walkę między snem a własną wyobraźnią. W tej walce każda ze stron robiła sprytne wypady, wycieczki i ataki skrzydłowe, żeby odeprzeć drugą. Ta walka niczego nie rozstrzygnęła, z wyjątkiem tego, że Martinez uświadomił sobie, że jego cele się zmieniły.

Nie miał zamiaru po prostu wygrać bitwy. Wiedział już od pewnego czasu, że pobije Naksydów.

Sztuka polegała na pobiciu Naksydów, bez udaremniania misji Michi Chen. A to oznaczało, że Siły Chen nie mogą zostać trafione, nie mogą stracić okrętów, nie mogą ponieść ofiar.

Na Hone-bar udało się właśnie tak zrobić, ale na Hone-bar mógł zorganizować całą przyjazną eskadrę jak iluzjonista, który wyjął coś spod płaszcza. Tutaj nie miał takiej przewagi.

W ciemności swej kabiny ślubował, że osiągnie takie zwycięstwo.

A potem, włączywszy światła i ekran taktyczny, zaczął to zwycięstwo urealniać.

* * *

W ciągu pięciu godzin nadlatujące wabiki Naksydów, niezdolne do obrony innej niż przyśpieszanie i kluczenie, zostały zniszczone przez dwanaście z szesnastu pocisków Sił Chen. Pozostałe nadal przyśpieszały i po oddzielnych, krętych trajektoriach dążyły do swego celu — Stacji Wormholowej Trzy. Stacja przekaźnikowa powinna zostać zniszczona, zanim Martinez ujawni swą taktykę około Okiray.

Martinez obserwował zniszczenie wabików na displeju sufitowym nad łóżkiem. Później, dosyć zadowolony, zdołał się przespać kilka godzin.

Po śniadaniu naksydzka eskadra, poprzedzona grupą jedenastu wabików, gwałtownie zakręciła wokół Pelomatanu i znalazła się w kilwaterze Sił Chen. Obniżyli hamowanie do 2 g, kiedy to wyciągnęli wnioski z tego, że lojaliści hamują, a następnie zwiększyli przyśpieszenie do 8g, przy którym tylko czuli się nędznie, ale nie tracili przytomności, nie doznawali okaleczeń, nie umierali „Bardzo trudna synchronizacja”…

Spokojna, dziwaczna normalność panowała przez resztę dnia. Załoga nie była wzywana do stacji operacyjnych nawet wtedy, gdy ku następnej grupie wabików okrążających Okiray wystrzelono kolejną salwę pocisków. Naksydzi przywiązywali więcej uwagi do wystrzelonych pocisków niż Siły Chen: jeszcze raz wszystkie wrogie statki i wabiki zmniejszyły swoje przyśpieszenie na dwanaście minut, gdy tylko dotarł do nich widok płomieni pocisków.

Na pokładzie „Prześwietnego” oficerowie i żołnierze normalnie wykonywali obowiązki: czyścili, polerowali, remontowali, a kapitan Fletcher dokonywał inspekcji oddziałów odpowiedzialnych za konserwację skafandrów i uszczelnień oraz napraw mechanicznych. Gruntownie przejrzał warsztaty, wręczając zwykłe punkty karne za nieporządek i brud.

Starsi podoficerowie, trochę bardziej praktyczni, poświęcali dodatkowy czas na inspekcję i naprawy potężnych robotów remontowych, które — zdalnie sterowane przez operatorów z opancerzonych pomieszczeń dla załogi, będą dokonywać napraw, jeśli nieprzyjaciel uszkodzi „Prześwietnego”. Szefowie oddziałów, po cichej sugestii Martineza, chętnie przyjęli Alikhana, Espinosę i Ayutana jako żołnierzy pomocniczych.

Martinez uważał, że podczas rzeczywistej bitwy nie będzie ich potrzebował do podtrzymywania swojej godności.

Bezcelowo wędrował po statku, gdyż nie miał ochoty siedzieć w jednym miejscu. Nigdy nie umiał czekać, a dzięki wędrówce nie musiał obsesyjnie sprawdzać w kółko obliczeń do swego planu.

Przekonał się, że załoga jest nadzwyczaj spokojna: było tak, jakby wypełniając swoje standardowe obowiązki, ludzie nasłuchiwali, wystawiali w eter niewidoczne czułki, by zbierać informacje od oficerów, od siebie nawzajem, z próżni poza kadłubem statku. Nawet gdy kapitan rozkazał otworzyć szafkę ze spirytualiami i wydał załodze porcje wódki do kolacji, wiwaty były stłumione.

Martinez zmierzał do apartamentów dowódcy eskadry i po drodze spotkał Chandrę Prasad. On miał na sobie bluzę mundurową ze sztywnym kołnierzem, ona też była ubrana przepisowo. Szła na prywatną kolację z kapitanem. Wyprężyła się w pozdrowieniu, ale zaraz na jej twarzy pojawił się szeroki uśmiech, a jej sztywna postawa złagodniała.

— Kto by się tego spodziewał trzy lata temu — powiedziała. Spojrzał na nią. Najwidoczniej szykowała się rozmowa, której usiłował uniknąć.

Niezręczna chwila, pomyślał.

Chandra pokręciła głową. Uśmiech niedowierzania rozlał się na jej twarzy.

— Złoty Glob. Bohater imperium. Małżeństwo z dziedziczką Chen… — wyliczała. W jej oczach rozbłysło rozbawienie. — Kapitan uważa, że jesteś wybrykiem natury, wiesz o tym?

Mamy więc o sobie podobne zdanie, pomyślał Martinez.

— To pogwałcenie estetyki Fletchera: wysłuchiwać mądrych pomysłów wypowiadanych twoim akcentem — powiedziała Chandra. Słuchał tego z irytacją. Chandra poklepała go po ramieniu. — Ale on naprawdę wierzy, że jesteś utalentowany. Według niego to wielka szkoda, że nie urodziłeś się we właściwej rodzinie.

— A on już wie, co to właściwa rodzina — powiedział Martinez. Chandra uśmiechnęła się cynicznie. Rozłożyła dłonie i spojrzała pod nogi.

— A popatrz na mnie. Nic się nie zmieniło. Wciąż haruję, szukając patrona.

Nie znalazłaś? — zastanawiał się Martinez. Kim wobec tego jest Fletcher?

Zerknęła na niego.

— Nie ma już wolnych Chenów, prawda?

— Lady Michi ma w szkole syna, ale musiałabyś poczekać. — Próbował obrócić to w żart, ale ciemne oczy Chandry wcale się nie śmiały.

— Naprawdę, Gareth — powiedziała. — Jestem zdesperowana. Przydałaby mi się pomoc.

— Nie mogę cię awansować — rzekł Martinez. Nie, dopóki nie osiągnę stopnia flagowego, a nie sądzę, żeby wydarzyło się to w przewidywalnej przyszłości.

— Ale niedługo dostaniesz dowództwo okrętu. A ten okręt będzie potrzebował pierwszego porucznika. I jeśli jak zwykle zrobisz coś nadzwyczajnego ze swoim statkiem, twój pierwszy dostanie awans. — Skrzyżowała dłonie i spojrzała na niego badawczo. — Stawiam na ciebie Gareth. Ty zawsze wypływasz na wierzch.

W czaszce Martineza alarmujące dzwonki skakały gorączkowo jak gumowe piłki. Naprawdę nie chciał mieć Chandry jako pierwszego porucznika. Nie miał nic przeciwko jej ambicjom, ale nie chciał pierwszego oficera o tak burzliwym charakterze, a ponadto nie chciał jej mieć przy sobie. Odczuwał jednak dla niej współczucie — osiem miesięcy temu znajdował się w podobnej sytuacji. Prowincjonalny oficer bez patrona i z niewielkimi szansami awansu.

— Zobaczę, co da się zrobić — powiedział. — Ale posłuchaj, tutaj pobijemy Naksydów. A to oznacza wyróżnienie dla wszystkich na statku flagowym.

Lekceważąco wydęła wargi.

— To oznacza wyróżnienie dla ciebie. I dla Chen, i dla kapitana, i awans dla Kazakov… — ach jak ona już triumfuje, dziwka! — Pokręciła głową. — Nie zostanie wiele wyróżnień dla małej prowincjuszki, która od siedmiu lat czeka na następny krok.

Martinez czuł, jak wyparowują resztki współczucia, które dla niej zachował.

— Teraz nie mogę zrobić nic — powiedział. — Ale zobaczę, co będę mógł zrobić — z powątpiewaniem wzruszył ramionami — kiedy zmienią się okoliczności.

— Wiem, że to zrobisz. — Położyła znowu dłoń na jego ręce, po czym pochyliła się i ucałowała go delikatnie w policzek. Jej zapach zawirował mu w zmysłach. — Liczę na ciebie, Gareth.

Odwróciła się od Martineza i poszła na spotkanie z kapitanem. Martinez kręcił głową na prawo i lewo, jak szalona kukiełka, póki się nie upewnił, że nikt nie widział pocałunku.

Zapowiadają się kłopoty, pomyślał.

Kolacja z dowódcą eskadry okazała się zadziwiająco swobodna. Martinez przedstawił ostatnią wersję swego planu i uzyskał aprobatę.

— Apropos, mam zamiar skierować się do bramy wormholowej — oznajmiła Chen. — Zgadzam się z pańską analizą charakteru Beskotha.

Martinez odczuł gdzieś w mózgu delikatne szarpnięcie przyjemności.

— Czy zawiadomiła pani o tym kapitana Fletchera?

— Zrobię to jutro rano.

Tej nocy udało mu się przespać kilka godzin. Wstał wcześniej niż zwykle, przespacerował się po statku. Skinieniem głowy pozdrawiał spotkanych załogantów, ale nie wdawał się w rozmowy. Starał się wyrazić skinieniem głowy energię i pewność siebie. Miał nadzieję, że w jego oczach błyszczy obietnica „Damy wrogowi lanie”.

Kiedy po raz trzeci energicznie i z pewnością siebie kiwnął głową temu samemu załogantowi, uświadomił sobie absurdalność swego zachowania i powrócił do kabiny. Siedział przy biurku, a cisza narastała wokół niego. W półmroku buzie uskrzydlonych dzieci wydawały się niezwykle poważne.

Spojrzał na blat biurka i zobaczył Terzę — obraz zainstalował tam po przybyciu na statek — i przypomniał sobie, że od opuszczenia Seizho do niej nie pisał. Wziął pisak i zaczął.

„Za parę godzin rozpoczynamy bitwę. Możesz sobie oszczędzić niepokoju co do jej wyniku, ponieważ jeśli otrzymałaś ten list, oznacza to, że bitwę wygraliśmy”.

I tu zabrakło mu słów. Po tym zdaniu otwierającym, banalnie by brzmiały zwykłe zapytania o zdrowie i wspomnienia dzieciństwa na Laredo. Wdawanie się w śmiertelnie groźną operację u boku tysięcy towarzyszy wymagało choć trochę głębi i introspekcji.

Problem polegał na tym, że introspekcja nie była jego mocną stroną i Martinez to wiedział.

Zaczął opisywać, jak brzmi cisza na statku, jak wibracje i hałas silników zdają się zanikać w białym szumie… Jak załoga skrzętna, lecz cicha czeka i obserwuje… Według jego oceny bitwa pójdzie dobrze i ma nadzieję, że ją wygra bez żadnych ofiar ze strony Sił Chen.

„Któregoś dnia nazwano mnie »sprytnym«. Tego słowa ludzie używają do określenia rodzaju inteligencji, którą niezupełnie aprobują. Nazywano mnie tak już wcześniej. Raczej tego nie lubię, ale przypuszczam, że powinienem aprobować każdy komplement, jaki mi się trafia. Przynajmniej nie nazywają mnie głupcem”.

Martinez popatrzył na list i pomyślał, że zanim go prześle dalej, powinien się dowiedzieć, czyjego korespondencję cenzuruje Michi, czy kapitan.

Trzymał pisak nad biurkiem i zastanawiał się, co dalej. „Dawna kochanka pocałowała mnie wczoraj, ale nie chciałem jej”.

Niezbyt krzepiące uczucie. Pisak nie drgnął.

Spojrzał na wizerunek Terzy i próbował przypomnieć sobie jej głos, jej sposób poruszania się. Same mętne wspomnienia. Czas spędzony razem wydawał się na wpół zapomnianym snem.

Bez zaproszenia nadeszły obrazy Suli. Pamiętał błysk jej szmaragdowych oczu, jedwabisty ciężar złotych włosów na dłoni, smak ciała na wargach. Było tak, jakby mógł wyciągnąć rękę i jej dotknąć.

Zapach Zmierzchu na Sandamie ukłuł go w zatoki. Martinez poczuł ciężar, nacisk i ból wbijanego w serce długiego stalowego miecza.

Dawna kochanka pocałowała mnie wczoraj, pomyślał, ale to była niewłaściwa kochanka.

Ból przejdzie, powiedział sobie.

„Uwielbiam Twoje listy, ale do następnej wiadomości dołącz niewielkie wideo, bym widział, jak teraz wyglądasz”.

A potem podpisał: „Kocham Cię, Gareth”.

Nie wysłał listu do osoby, która będzie go cenzurowała, ale zapamiętał go i oczyścił pulpit.

Umieścił pisak w odpornym na przeciążenia trzymaku i spojrzał w górę — uskrzydlone dzieciaki łypały na niego chytrze.

* * *

Na trzy godziny przed osiągnięciem minimalnej odległości od Okiray lady Michi wydała obiad dla oficerów krążownika. Alkoholu nie podawano. Chandra Prasad była nieobecna — w tej chwili jako oficer wachtowy miała w swej pieczy statek.

Martinez zastanawiał się, czy Fletcher nie zaaranżował tego celowo.

Michi doskonale weszła w rolę gospodyni, pilnowała, by każdy, nawet najmłodszy stopniem, brał udział w konwersacji. Lord Gomberg Fletcher, zwielokrotniony w jasnej jak lustro asteroidalnej materii, którą upiększono ściany, demonstrował sobą serię wspaniałych obrazów — srebrne włosy i patrycjuszowskie maniery sprawiały, że wyglądał bardziej na gospodarza niż gościa. Martinez, ze wzrokiem utkwionym w mankietowym chronometrze, pił dużo kawy, jadł bez apetytu i mało mówił.

Na zakończenie obiadu Michi wstała i kryształowym kieliszkiem z wodą wzniosła toast.

— Za zwycięstwo — powiedziała.

— Zwycięstwo! — zawtórowali wszyscy i po raz pierwszy w tym dniu Martinez poczuł, jak serce mu przyśpiesza, a skórę liżą migoczące języki ognia. Wygra tę bitwę. Miał zamiar uczynić zwycięstwo totalnym.

— Na miejsca operacyjne, milordowie — powiedziała Michi. — Natychmiast, jeśli łaska.

Martinez wrócił do swej kwatery, zdjął mundur galowy i przed włożeniem skafandra gruntownie skorzystał z toalety. Z hełmem pod pachą pomaszerował do stacji oficera flagowego, mijając po drodze innych załogantów, udających się na posterunki. Schodzili mu z drogi, prężyli się i pozdrawiali skinieniem głowy. Widział na ich twarzach uśmiechy. Czuł we krwi ekscytację zwycięstwem.

Michi nie dotarła jeszcze do swej stacji. Martinez specjalnie okrążył pomieszczenie i uścisnął dłonie Coena i Li, oraz Franza, chorążego, który monitorował stan statku. Lady Michi przybyła, zobaczyła, co robi Martinez, i też obeszła ludzi.

— Powodzenia — powiedziała, uderzając dłonią o dłoń Martineza.

Spojrzał w jej piwne oczy i uśmiechnął się.

— I pani też, milady.

Wpiął się w fotel, a wokół niego pojaśniały displeje. Czterdzieści sześć minut do maksymalnego zbliżenia z Okiray i sześć minut do wystrzelenia pocisków. Cała eskadra otrzymała już rozkazy i Martinez powstrzymywał impuls, by kontaktować się ze wszystkimi statkami i te rozkazy potwierdzać.

Po sześciu minutach z każdego statku Sił Chen wyskoczyły dwa pociski. Włączyły silniki na antymaterię i pomknęły ku jedenastu wabikom, lecącym między eskadrą a okrętami Bleskotha.

Martinez wychylił się w przód i z niecierpliwością wpatrywał w displeje. Bardzo chciał wiedzieć, czy Bleskoth zachowa się tak samo jak dwukrotnie poprzednio — kiedy Siły Chen wystrzeliwały pociski, obniżał przyśpieszenie na dwanaście minut. Martinez sądził, że Bleskoth nie ma wyboru — wszystkie jego wabiki zostały zaprogramowane na tę dwunastominutową przerwę i jeśli nie chciał się zdemaskować, będzie musiał pójść za ich przykładem.

Przewidywania sprawdziły się. Bleskoth właśnie oszczędził mu pracy i Martinez odetchnął z ulgą. Nie musi ponownie w ostatniej chwili wyznaczać mnóstwa nowych trajektorii.

Statek obrócił się i silniki rozpoczęły przy Okiray zaplanowane przyśpieszanie. Martinez napinał się, warczał i łapał oddech. Przegrywał walkę ze wzrastającymi siłami grawitacji, a wokół niego narastała ciemność. W końcu zemdlał i w taki sposób przegapił chwilę, gdy taktyczne komputery eskadry wystrzeliły sto dwadzieścia osiem pocisków. Wszystkie miały być sterowane przez parę kadetów w szalupach, którzy — teraz nieprzytomni, jak reszta załogi — zostali wystrzeleni w kosmos za pociskami.

W końcu ciążenie ustąpiło. Martinez dyszał, łapiąc powietrze. Wczepił się w displeje, przyciągał je bliżej do słabo widzących oczu. Nie udawało się, więc szarpnął się w uprzęży, walnął brzegiem hełmu w displej i patrzył rozwartymi oczami, aż w centrum jego przyciemnionego pola widzenia jasne ikony pocisków zapłonęły w nicości. Pociski leciały, kryjąc się przed nadciągającym wrogiem za planetą. Martinez osunął się z powrotem na fotel, a w jego mózgu zapłonął triumf.

Kilka minut później szesnaście pocisków wystrzelonych w jedenaście wabików zlokalizowało większość swych celów i stworzyło pomiędzy Bleskothem a Okiray jaskrawą gorącą zasłonę z rozszerzających się i zachodzących na siebie kul plazmy. Uniemożliwiło to wrogiemu dowódcy zaobserwowanie ostatniej salwy pocisków.

Bleskoth nie widział zagłady czyhającej w cieniu planety.

— Wszystkie statki, o 18:14:01 zwiększyć hamowanie do 3 g – przekazał Martinez eskadrze.

— „Władczy” potwierdza — raportował Coen. — „Prześwietny” potwierdza. „Wzywający do Boju” potwierdza… wszystkie statki potwierdzają, milady.

Moc silników wepchnęła Martineza z powrotem w fotel. Siły Chen nie zadawalały się już czekaniem na wraży pościg — teraz zwiększały szybkość zbliżania się obu eskadr.

Mijały minuty. Najbliższe wabiki Naksydów manewrowały jak prawdziwe eskadry, dostosowując swoją szybkość do szybkości sił Chen. Inne wabiki, już nie udając okrętów, nadlatywały pędem z nieludzkimi przyśpieszeniami z odległych zakamarków układu. Zostaną zastosowane jako broń. Eskadra Bleskotha przedarła się przez stygnący ekran plazmowy i po raz pierwszy zobaczyła, że lojaliści kierują się ku Protipanu Trzy, nie chcą okrążać układu i przyjmują wyzwanie.

Siły Naksydów obniżyły przyśpieszenie, rozważały różne warianty. Obmyślając taktykę Bleskoth bez wątpienia chciał mieć jasną głowę. Martinez wydał z siebie okrzyk czystej wściekłości. Do pocisków, zbliżających się do Okiray, nadawał polecenia zmian kursu i szybkości. Starał się je utrzymać poza zasięgiem radarów Bleskotha.

Kiedy silniki Naksydów znowu zapłonęły, Martinez był gotów. Do pocisków przesłano kolejną korektę kursów, a potem Martinez podniósł wzrok na lady Michi.

— Pozwolenie na rozlot, milady? — zapytał. Skinęła głową.

— Pozwolenie wydane, lordzie kapitanie.

— Wszystkie statki — wysłał Martinez. — Rozlot, Wzór Jeden. Wykonać o 18:22:01.

Coen recytował potwierdzenia pozostałych kapitanów. Przyśpieszenie ustało gwałtownie i Martinezowi żołądek podskoczył nagle do gardła. „Prześwietny” zmienił kierunek, klatka Martineza zakołysała się łagodnie w rytm ruchu statku, a potem przyśpieszenie wróciło i fotel Martineza łupnął w kierunku, który nagle stał się „dołem”. Jednostki Sił Chen rozdzielały się, mknęły zgodnie z pozornie losowym wzorcem stworzonym przez Caroline Sulę, która zastosowała teorię chaosu dla tego typu nowych manewrów. Statki poruszały się po powłoce wypukłej układu dynamicznego.

Eskadra Bleskotha zmieniła kierunek przelotu obok Okiray. Bez względu na to, jakie ruchy Sił Chen zaobserwowali Naksydzi, nie mogli już zmienić obranego kursu.

— Wszystkie okręty ognia salwami — rozkazał Martinez.

— „Prześwietny” potwierdza, „Wzywający do Boju” potwierdza…

Kiedy sto sześćdziesiąt pocisków i następną parę pilotów w szalupach wyrzucono w przestrzeń ku wrogowi, wszyscy Naksydzi byli nieprzytomni z powodu wysokich przyśpieszeń przy zbliżaniu się do Okiray. Będą się musieli uporać z salwą, gdy się obudzą.

A jeśli Martinezowi dopisze szczęście, nie obudzą się w ogóle.

Rebeliancka Piąta Lekka Eskadra rzuciła się w grawitacyjną studnię Okiray. A sto dwadzieścia osiem pocisków, skrywających się dotychczas w cieniu planety, pomknęło im na spotkanie.

Martinez zobaczył na displejach nagły wir energii z antymaterii, skoncentrowany wytrysk promieniowania gamma i wysokoenergetycznymi neutronami, które wylewały się z serca ekspandującej plazmy. Było jasne, że naksydzkie zautomatyzowane laserowe systemy obronne wyłapały część atakujących pocisków, a te z kolei spowodowały wybuch innych pocisków wycelowanych w te same cele. Ale, jak przekonywał sam siebie Martinez, niektóre musiały dosięgnąć celu.

Martinez szukał na displejach jakichkolwiek oznak wroga, a w uszach miał dziwne, chrupiące odgłosy. Zorientował się po chwili, że to zgrzytanie jego zębów. Z rozmyślnym wysiłkiem rozluźnił mięśnie szczęk.

Mijały sekundy; doznał zawodu, gdy zobaczył statki wylatujące z ekspandującej, stygnącej chmury plazmy. Liczył: dwa, trzy, siedem. Nie więcej.

W chmurę wleciało dziesięć. Zasadzka zlikwidowała prawie jedną trzecią naksydzkich sił.

Powinna zniszczyć więcej, pomyślał w nagłym wybuchu wściekłości, a potem poderwał głowę na dźwięk głosu Michi Chen.

— Wszystkie okręty, strzelać salwami — powiedziała.

Coen i stacja łączności przekazały ten rozkaz innym statkom.

Wystrzelono następne sto sześćdziesiąt pocisków, a ich szczegółowe szlaki wytyczali oficerowie zbrojeniowi poszczególnych statków. Martinezowi przebiegł po plecach dreszcz przyjemności, gdy „Prześwietny” zmieniał kurs zgodnie z Wzorem Jeden rozlotu.

Jeden z naksydzkich statków oddzielił się od pozostałych. Silniki nie pracowały, ale przy statku pojawiły się płomienie pocisków i Martinez wiedział, że statek walczy nadal.

Pozostałe sześć statków znalazło się w kilwaterze „Prześwietnego”. Analiza Martineza okazała się słuszna. Bleskoth cały czas planował przyczepienie się do ogona Sił Chen i trwanie tam, dopóki jedna ze stron nie zwycięży.

Sześć statków naksydzkich przestało przyśpieszać. Pociski wyskoczyły z wyrzutni. Potem statki obróciły się i rozpoczęły wściekłe hamowanie, próbując zmniejszyć szybkość, z jaką wyprzedzały Siły Chen. Wiedziały, że wpadły w kłopoty.

Usta Martineza rozciągnął szeroki uśmiech. Wszystko szło znakomicie.

— Następna salwa — rozkazała Michi Chen.

Wróg wypluwał pociski z fantastyczną szybkością. Wiele z nich było kontrpociskami, pozostałe leciały do ataku. Naksydzkie wabiki po otrzymaniu nowych instrukcji nakierowywały się na cele. Kapitanowie poszczególnych okrętów rozkazali strzelać ogniem przeciwpociskowym.

Martinez obserwował to wszystko, zaskoczony względną ciszą i porządkiem w stacji oficera flagowego. W poprzednich bitwach, w których brał udział, stanowisko dowodzenia było jak energiczny ul: operatorzy czujników wykrzykiwali, co widzą; błyski sygnałów biegały tam i z powrotem; zbrojeniowcy wystrzeliwali pociski i tworzyli wykresy; oficer przy kontrolkach silnika powtarzał otrzymane parametry rozkazów co do kursu i przyśpieszenia, a sam Martinez krzyczał w ten zgiełk.

Tu dźwięków było bardzo mało — dudnienie silników, sporadyczne rozkazy lady Michi, meldunki oficerów sygnałowych, recytujących potwierdzenia od innych okrętów. Teraz, kiedy obie strony całkiem zwarły się w bitwie, Martinez stał się prawie wyłącznie obserwatorem. Mógł doradzać lady Michi, ale miał wrażenie, że sama dobrze sobie radzi.

Jak na jego gust, wyrzucała za dużo pocisków, ale ogólnie radziła sobie doskonale.

Lasery wroga zaczęły niszczyć nadchodzącą salwę pocisków. Rozszerzające się kule plazmy rozświetliły mrok. Wkrótce Naksydzi zniknęli z displejów, ekran z plazmy skrył samo ich istnienie.

Plazma wybuchała jednak bliżej wroga niż Sił Chen. Naksydzi mknęli ku ekranom z plazmy, które zakłócały działanie ich czujników, a lojaliści się od tych ekranów oddalali. Martinez czuł w żyłach triumfalny pomruk, kiedy myślał o plazmie zbliżającej się do wrogów; w końcu całkowicie ich otoczy i odda na pastwę pocisków, których nawet nie dostrzegą. Lasery obrony bezpośredniej Sił Chen rozpoczęły niszczenie nadlatujących pocisków wroga. Wkrótce dołączyły do nich jasne lance promieni antyprotonowych, wyrzucanych z ciężkich krążowników. Wzajemnie wspierający się ogień tkał wzory w ciemności, niczym krzyżujące się miecze w nocnej walce, nadziewając nadchodzące pociski na wysokoenergetyczne smugi ognia. Pochodnie plazmowe pstrzyły mrok. Pół wszechświata wyglądało jak przykryte narzuconą na nie płonącą zasłoną.

By lepiej obserwować rozwój sytuacji, Martinez przełączył się na displej wirtualny. Żeglował w pogodnej ciszy pośród piekielnej sceny niesłychanej gwałtowności. Układ rozkwitł w jego czaszce. Martinez przesunął swą perspektywę. Zdawał się być bliżej wroga, tuż przed frontem postępującej plazmowej zasłony. Cofnął się również w czasie o chwile potrzebne światłu na dotarcie od jego wyobrażonej pozycji do czujników „Prześwietnego”. Pociski wyskakiwały z zasłony i leciały po szalonych, skaczących trajektoriach. Lasery tropiły je. Słup światła wytrysnął za prawym ramieniem Martineza, gdy jednocześnie trafiono kilka nadlatujących pocisków — linia wściekłości wymierzona we fregatę „Światło Przewodnie”. Martinez zdał sobie sprawę, że właśnie on — lub raczej jego pozycja w wirtualnym displeju — zostanie zaraz pochłonięty przez płonącą plazmę, a jego perspektywa zmieni się za chwilę w elektroniczny zamęt. Wycofał się, pomknąwszy przez przestrzeń i w górę osi czasu za Siłami Chen.

— Ognia salwami — rozkazał kobiecy głos.

Błyski stały się teraz ciągłe — kurtyna iskier, mrugająca na chłodniejszym tle ekspandującej plazmy. Na tle pulsujących świateł trudno było odróżnić jeden obszar od innego, więc Martinez dopiero po kilku chwilach dostrzegł zakręconą spiralę pocisków, znowu ścigających „Światło Przewodnie”. Wszystkie wyskakiwały z zaobserwowanego wcześniej długiego ramienia stygnącej plazmy. Dopiero po paru chwilach Martinez zorientował się, że „Światło Przewodnie” znajduje się w prawdziwym niebezpieczeństwie.

W uszach grzmiało mu tętno. Martinez przegnał wirtualny obraz gniewnym machnięciem dłoni i dźgnął kciukiem w jaskrawy kwadrat na displeju, opatrzony etykietą „Nadaj wszystkim statkom”.

— Wszystkie statki: skupić ogień obronny, by pomóc „Światłu Przewodniemu”. „Światło Przewodnie” jest obiektem skoncentrowanego ataku!

Zanim jeszcze obrońcy zaczęli swą bronią tkać przy fregacie wzór ochronnych energii, własne lasery „Światła Przewodniego” zadały nadlatującemu pociskowi cios nieco z boku środka ciężkości. Pocisk zakoziołkował, rozlewając pył antymaterii, który rozsypał się w przestrzeni niczym plażowy piasek, rzucony dziecięcą ręką. W efekcie powstała zasłona płonących cząsteczek — przeciągnięta poprzez noc kurtyna całkowicie zasłaniająca stado atakujących pocisków. Statki, które miały nieść pomoc, przestały widzieć swe cele.

„Światło Przewodnie” mógł polegać już tylko na sobie. Jego wyszkolona daimongska załoga zniszczyła cztery pociski, zanim piąty i szósty pogrążyły fregatę w swych ognistych kulach. Martinez wydał z siebie ryk czystej wściekłości i walnął pięściami w oparcie fotela.

— Nie! — krzyknął. — Cholera-cholera-cholera — skandował, zanim zdał sobie sprawę, że nadaje do wszystkich statków. Uderzył w displej, by ulżyć swej osobistej palącej wściekłości.

Obiecał sobie jednostronne zwycięstwo jak przy Hone-bar, gdzie siły lojalistów nie poniosły żadnych ofiar. Teraz złamał tę obietnicę. Nie wypowiedział jej wprawdzie głośno w obecności innych, ale to nie miało żadnego znaczenia: najważniejsze obietnice składamy sobie samemu. Chciał chwycić Bleskotha za gardło i wrzasnąć: Przez ciebie nie dotrzymałem słowa!

To właśnie nieobecność „Światła Przewodniego” we wzorze obronnym eskadry spowodowała następne straty. Przez lukę wleciał jeden z naksydzkich wabików, obecnie zamieniony w pocisk atakujący o zbyt wielkiej sygnaturze radarowej. Choć stanowił pozornie łatwy cel, pocisk wiódł przyjemne życie, śmigając i klucząc za zasłoną plazmową, stworzoną zupełnie przypadkowo przez mniej szczęśliwych napastników.

Martinez nie dostrzegł intruza, dopóki ten nie zbliżył się niebezpiecznie do „Niebiańskiego”, gdzie został zniszczony w ostatniej chwili skoncentrowanym ogniem obronnym krążownika. Twarde promieniowanie uderzyło w statek i przegrzana kula ognia pomknęła ku kadłubowi. Sfrustrowany Martinez wywrzaskiwał następną wiązankę choler, a krążownik znikał w płonącej plazmie. Martinez znowu skoncentrował się na wrogu, a jego myśli krążyły wokół zemsty.

Dopiero wtedy dotarło do niego, że na displeju liczba pocisków znacznie zmalała. Obronne baterie likwidowały atakujących — żadnemu ze statków lojalistów nie groziło bezpośrednie niebezpieczeństwo.

W ciągu ostatnich paru minut z kurtyny plazmy nie wypłynęły żadne nowe pociski agresora. Dlaczego wstrzymali ogień? — zastanawiał się, a potem zaświtała mu odpowiedź.

— Milady… — zaczął Martinez, a potem wspomniał, że wyłączył linię łączności. Wywołał prywatny kanał do dowódcy eskadry. — Milady. Sądzę, że walka się skończyła oznajmił. Wygraliśmy. Oni wszyscy są martwi.

Jego słowa zbiegły się w czasie z jedną z losowych zmian kursu, dyktowanych przez Wzór Jeden Rozlotu, i kiedy silniki zamilkły, a krążownik się obracał, nagle zniknęło ciążenie i zapadła cisza. Michi i Martinez unosili się w klatkach i patrzyli na siebie.

— Gratulacje, milady — powiedział Martinez. — To zwycięstwo.

Lady Michi spoglądała mu przez chwilę w oczy, a potem dotknęła przycisk nadawania.

— Wszystkie okręty. Przerwać ogień zaczepny — poleciła. Martinez przełączył się na widok wirtualny. Zobaczył przede wszystkim „Niebiańskiego”. Wypływał z chmury stygnącej plazmy, a jego silniki nadal jaśniały na tle nocy. Milcząca owacja wzniosła się w gardle Martineza. Krążownik jednak nie został zniszczony — przynajmniej jego układy napędowe nadal pracowały.

— Łączność: wiadomość dla „Niebiańskiego” — powiedziała Michi. — Poproś kapitana Eldeya o raport o stanie statku.

Martinez przerzucił uwagę na Naksydów. Lada chwila ich okręty powinny wylecieć ze stygnącej plazmy, Naksydzka eskadra nie pojawiła się. Był tylko jeden okręt, kaleka, który wcześniej stracił silniki przy zbliżaniu do Okiray i leciał po trajektorii odmiennej niż reszta. Wszyscy inni Naksydzi zostali unicestwieni, a Siły Chen nawet nie zauważyły, kiedy to się stało.

Jedyny ocalały naksydzki statek, niezdolny do manewrowania, nie wystrzeliwał pocisków — prawdopodobnie zużył je wszystkie, prócz może garstki zachowanej do obrony. Mógł wiecznie dryfować w zimnej zatoce między gwiazdami jak Taggart na „Prawdzie”.

Należyta kara, pomyślał rozgniewany Martinez. Niech zdechną z głodu.

— Wszystkie pozostałe pociski skierować na ten statek — powiedziała lady Michi.

Po tonie jej głosu Martinez poznał, że ona także jest w mściwym nastroju, ale uważa, że śmierć z głodu jest za dobra dla Naksydów. Przesłano rozkazy pozostałym pociskom z ostatniej salwy, te zmieniły kierunek i zaczęły przyśpieszać ku jedynemu pozostałemu wrogowi.

Naksydzi musieli wiedzieć, jaki los ich czeka. Najwidoczniej nie mieli pocisków. W każdym razie ich wyrzutnie nie zadziałały. Zabłysły lasery obrony bezpośredniej statku i pociski zaczęły umierać. Michi po prostu wystrzeliła więcej pocisków. Jedyni ocaleli z Piątej Eskadry zginęli dobre pół godziny po swoich towarzyszach, demonstrując męstwo i wyszkolenie, którego żaden z Naksydów nigdy nie zobaczy ani nie uczci.

Martinez obserwował, jak statek umiera, już bez tego współczucia, które czuł dla załóg stacji wormholowych. Wroga jednostka była prawie równie bezradna jak stacje przekaźnikowe, uczestniczyła jednak w zabijaniu towarzyszy Martineza, więc patrzył na jej agonię z gorzką satysfakcją.

— Wszystkie statki zredukować hamowanie do pół g – rozkazała Michi. — Przygotować się do zebrania łodzi i pozostałych pocisków.

— Milady, wiadomość z „Niebiańskiego”, radiowa — zameldował Coen. — Melduje porucznik Gorath.

„Niebiański” milczał od czasu początkowego zapytania Michi, ale ponieważ krążownik wykonywał manewry zgodnie z zaleceniem Wzoru Jeden Rozlotu, było jasne, że ktoś na statku ocalał i że wiadomości nadejdą, jak tylko odpowiednie urządzenia zostaną naprawione.

— Porucznik Gorath uważa, że cztery przednie komory zostały uszkodzone — meldował Coen — i że kapitan Eldey i wszyscy w sterowni są martwi. Statek zachował sterowność. Zniszczone czujniki są wymieniane. Łączność i lasery obrony bezpośredniej nie reagują na polecenia. Uważa, że jedna bateria pocisków została zniszczona, ale jest zbyt gorąco, by teraz tam wyjść i sprawdzić.

— Porucznik sygnałowy Gorath, dobra robota — powiedziała Michi. — Przekaż jej, że jesteśmy gotowi okazać wszelką potrzebną pomoc. — Odwróciła się do Martineza. — Kapitanie Martinez, proszę powiedzieć wszystkim statkom, by swymi czujnikami wykonały całkowity przegląd „Niebiańskiego” i wysłały wyniki porucznik Gorath.

— Tak, milady.

Zamkniętą w pomocniczej sterowni torminelską oficer jedynie zdalne czujniki mogły informować o stanie okrętu, a większość czujników prawdopodobnie nie działała. Obrazy z innych okrętów bez wątpienia pomogą.

Eskadra zakończyła hamowanie, obróciła się i rozpoczęła przyśpieszanie ku Protipanu Trzy, nadal oddalonemu o prawie pięć dni. Potem załoga opuściła stanowiska operacyjne. Z czternastu pilotów szalup wystrzelonych w kosmos, by kierować pociski na wroga, ośmiu przeżyło bitwę, w tym jedyny ocalały ze „Światła Przewodniego”. Wszyscy powrócili na swoje statki, z wyjątkiem kadeta Daimonga, znajdującego się w głębokim szoku, którego zabrano na pokład okrętu flagowego, by zastąpił zabitego pilota. Koja kadeta nie będzie przyjemnie pachniała, ale Martinez przypuszczał, że inni kadeci nie będą się skarżyć. Zrozumieją, jak łatwo sam „Prześwietny” mógł zostać zredukowany do radioaktywnego pyłu stygnącego w wietrze słonecznym.

Martinez zdawał sobie sprawę, że widok bladej, przestraszonej twarzy kadeta ze „Światła Przewodniego” nie będzie go cieszył, choć nie ze względów estetycznych czy węchowych. Daimong będzie mu przypominał o jego własnej porażce, o tym, że Martinez nie potrafił ochronić „Światła Przewodniego”, nie wypełnił obietnicy odniesienia kolejnego zwycięstwa bez ofiar.

Martinez opuścił stację oficera flagowego, włożył skafander do szafki w swej kwaterze, wziął prysznic i się ubrał. Zadzwonił komunikator — kapitan zapraszał na obiad. Martinez przyjął zaproszenie.

W głowie nadal miał obraz ognistego ramienia, sięgającego po „Światło Przewodnie”. Gdyby należycie ocenił jego znaczenie, mógłby przewidzieć, że wyskoczą z niego pociski, i kazałby skoncentrować obronny ogień eskadry na tamtym obszarze.

Bleskoth, ty sukinsynie, myślał. Zniszczenie „Światła Przewodniego” przez Naksydów traktował jak osobistą zniewagę. Był to rozmyślny atak na wartość, jaką Martinez przywiązywał do jakości swego umysłu. Komunikator Martineza cicho zagrał, na displeju błysnęło światełko. To włączony przypominacz. Martinez normalnie pamiętałby, co to jest, lecz teraz był zbyt zmęczony, by przypomnienie napłynęło mu do mózgu. Rozkazał komunikatorowi odegranie wiadomości i został poinformowany, że właśnie w tej chwili została zniszczona Stacja Wormholowa Trzy. Na potwierdzenie trafienia trzeba było jednak czekać jeszcze parę godzin. Wtedy światło wybuchu dotrze do „Prześwietnego”.

Stacja wormholowa została zniszczona wiele godzin przedtem, zanim mógł do niej dotrzeć jakiś sygnał z pola bitwy. Żaden obserwator nie będzie mógł przesłać informacji o wyniku potyczki ani na Naxas ani do naksydzkiej floty. Będą musieli poczekać, aż Siły Chen wyskoczą po drugiej stronie wormholu na Mazdan, ale nawet wówczas nie będą wiedzieli, jak została zniszczona eskadra Bleskotha.

Mając dwie unicestwione eskadry, tu i przy Hone-bar, Naksydzi może zaczną podejrzewać, że lojaliści wynaleźli jakąś nową superbroń, która w jednym ruchu potrafi zlikwidować większe siły. Martinez próbował się pocieszać ponurą nadzieją, że Naksydzi wydadzą mnóstwo pieniędzy i zajmie im to dużo czasu, nim ustalą, co to za broń.

Nadszedł Alikhan pełen pochwał na temat zachowania podoficerów i zbrojeniowców „Prześwietnego”. Pomógł Martinezowi przebrać się w mundur galowy na kapitańską kolację.

Przy stole Fletchera Martineza usadzono między Michi a Chandrą Prasad. Panował radosny nastrój — po zwycięstwie wszyscy czuli ulgę i satysfakcję. Głośno rozmawiano, wznoszono toasty, pito wino. Wszystko to zwiększało ogólną euforię. Kiedy nadeszła kolej Martineza na wygłoszenie toastu, powiedział krótko:

— Za naszych towarzyszy na „Świetle Przewodnim”.

Radosne okrzyki przy kapitańskim stole ucichły na chwilę.

Przez resztę kolacji milczał, chyba że zwrócono się bezpośrednio do niego, i bez trudności ignorował nacisk nogi Chandry na swoją nogę.

Po kolacji Martinez powrócił do swego pokoju. Zdejmował po kolei części ubrania i rzucał je Alikhanowi.

— Lekarz okrętowy przyniósł coś dla pana, milordzie — powiedział Alikhan, wskazując pakiet na stole.

Martinez otworzył pakiet. Wytoczyła się z niego, gruba kapsuła — sole usypiające.

— Czemu doktor mi to przyniósł? — zapytał. — Nie kazałem mu…

— Przyniósł to na rozkaz dowódcy eskadry, milordzie — wyjaśnił Alikhan. — Ona chce, by przespał pan dobrze noc. Kazała mi, żebym nie przeszkadzał panu rano, dopóki pan mnie nie wezwie.

Martinez popatrzył na trzymany w dłoni obiekt.

— Sądzę, że pan i lady Michi tworzycie dobry zespół — powiedział Alikhan.

Martinez podniósł sole nasenne i złamał kapsułę pod nosem. Kiedy wdychał, gorzki smak lekarstwa wyścielił mu tył gardła.

— Był pan bardzo zajęty przez te ostatnie dni, milordzie — powiedział Alikhan, podnosząc złamaną kapsułę i wrzucając jej resztki do szczeliny na śmieci. — Założę się, że nawet nie popatrzył pan na Paszczę.

— Paszczę? — powtórzył tępo Martinez. Już czuł, jak lekarstwo skrada się mu w mózgu.

— Zawsze uważałem, że ten widok robi wrażenie — oznajmił Alikhan. — Jestem pewien, że pamięta go pan z czasów, kiedy „Korona” leciała przez układ. — Włączył wideo nad łóżkiem Martineza i przestawił nadgłowny displej taktyczny na widok z zewnętrznych kamer krążownika. — Tu go pan ma, milordzie. Dobrego snu.

— Dziękuję — powiedział Martinez.

Wślizgnął się do łóżka. Alikhan, wychodząc, zgasił światła.

Martinez patrzył na Paszczę — czerwonawy krąg materii wyrzuconej przez supernową, który dominował na niebie Protipanu. Obraz był fantastycznie szczegółowy i Martinez mógł wyróżnić detale budowy Paszczy — jaśniejące wiry, tajemnicze ciemne obłoki, słupy dymu.

Zamknął oczy i na wewnętrznej stronie powiek zobaczył słabe światło czerwonego pierścienia.

To znacznie lepsze, pomyślał, niż gdybym przez całą noc, ponownie przyglądał się jak umiera „Światło Przewodnie”.

I przez kilkanaście następnych godzin nie myślał już o niczym.

* * *

Przez iluminator sączyło się czerwonawe światło Paszczy. Porucznik Shushanik Severin siedział w ciszy sterowni i obserwował naksydzką eskadrę, niszczoną w falach odległego ognia. Znając w przybliżeniu czas bitwy, przywiódł swoją załogę i swą łódź na powrót do układu Protipanu, dryfując z wyłączonymi silnikami przez wormhol. Przeczesywał mrok pasywnymi czujnikami w poszukiwaniu oznak potyczki.

Przed trzema dniami, kiedy opuścił Protipanu, skierował się prosto na stację wormholową Seizho. Stacja została porzucona, ale nadal miała niezłe zaopatrzenie i przez dwa dni ludzie Severina napawali się luksusem ciepłych łóżek, nielimitowanych gorących pryszniców, ogolonych twarzy i obfitych posiłków.

Severin podejrzewał, że jego przełożeni na Seizho niezupełnie wiedzieli, co mają z nim począć. Nie usłuchał rozkazów, kiedy przesunął wormhol. Usprawiedliwiłoby to kroki dyscyplinarne, ale z drugiej strony jego akcja zapobiegła atakowi Naksydów na układ; Severin dostarczył na Seizho całą porcję wiadomości wywiadowczych oraz wrócił z awansem uzyskanym od samej dowódcy eskadry Chen. Najwidoczniej postanowili pójść za przykładem lady Michi i przesłali gratulacje oraz pochwały służbowe. Severin miał zostać nagrodzony Medalem Eksploratorów, a jego załoga Nagrodą za Słuszne Zachowanie.

Inne wiadomości dodawały mniej ducha. Naksydzi zajęli Zanshaa.

Załoga Severina dziwiła się, że po zajęciu stolicy wojna jest kontynuowana, ale gdy tylko Severin usłyszał tę nowinę, zdał sobie sprawę, co Siły Chen zamierzają dokonać. Odbędą potężny rajd w sercu wrogiego obszaru, podczas gdy Naksydzi zostaną uwiązani obroną stolicy. Severinowi się to spodobało. Ten przebiegły plan miał klasę, co przemawiało do jego zmysłu smaku.

Powrót do Protipanu był własnym pomysłem Severina. Nie poprosił o pozwolenie, poinformował tylko Seizho, że leci. Zanim dojdą do niego jakieś sprzeciwy, znajdzie się już po drugiej stronie wormholu.

Teraz, kiedy czujniki ukazały mu, jak wyparowuje dziesięć wrogich statków i jak siedem lojalistycznych ocalałych pędzi ku Wormholowi Trzy, Severin cieszył się ze swej decyzji. Mógł poinformować imperium o jeszcze jednym zwycięstwie: dziesięć zniszczonych okrętów wroga a tylko jeden stracony statek lojalistów. Nie odwróci to ciosu po utracie Zanshaa, ale może podniesie morale ludności i spowoduje, że wszelkiej maści zaprzańcy się zastanowią.

I jeszcze Siły Chen wykorzystały pewne interesujące zwycięskie taktyki. Severin miał zamiar o nich pomyśleć.

Upewnił się, że komputery szalupy pomyślnie zarejestrowały i rozmnożyły zapis bitwy, a potem rozkazał dyszom manewrowym odwrócenie szalupy dziobem do wormholu. Rozpoczął odliczanie do uruchomienia silnika.

Kiedy czekał na rozruch, przesłał eskadrze lojalistów wiadomość. Wiedząc, że w układzie nie mogą już go podsłuchać żadni Naksydzi, wykorzystał radio i posłał wiadomość otwartym tekstem.

— Tu porucznik Severin do dowódcy eskadry Chen — powiedział do kamery i wywołał na twarzy szeroki uśmiech. — Gratuluję sensacyjnego zwycięstwa! — powiedział. — Jestem w układzie czasowo, jako obserwator. Wkrótce powrócę na Seizho i prześlę pełny zapis władzom. — Przerwał, przestał się uśmiechać i kontynuował. — Mam nadzieję, że wybaczy mi pani tupet, który wykazuję, mówiąc o tym, ale sugeruję, by sprawdziła pani starannie położenie Protipanu Trzy. Naksydzi mogli go przesunąć w taki sam sposób, w jaki ja przesunąłem Protipanu Jeden.

— Kiedy ta wiadomość do pani dojdzie, opuszczę już układ. Niech pani misji towarzyszą moje najlepsze życzenia sukcesu. Koniec wiadomości.

Wiadomość pomknęła w ciemność w tej samej chwili, w której silnik zapalił i Severin odruchowo podniósł dłoń, by osłonić twarz przed deszczem zimnej wody. Deszcz nie nastąpił: kondensacja wyparowała przed wieloma dniami.

Severin zaśmiał się. Życie nie było zwyczajnie dobre, było interesujące. „Interesujące”, czyli najlepsze.

SZESNAŚCIE

Dziesięć dni po upadku pierścienia na Zanshaa dotarła pierwsza wiadomość od Naksydów. Sula przeszła w holu nad opróżnionymi butelkami po iarogiicie i wkroczyła do mieszkania w tylnej części domu przy Nadbrzeżu. Spence i Macnamara oglądali ścienne wideo.

— Nadają to prawie od godziny — informował Macnamara. — Naksydzi wymieniają władze Zanshaa.

Na wideo daimongski spiker czytał w kółko ten sam komunikat. Sula pomyślała, że wybór Daimonga jest doskonały — jego twarz nie mogła wyrazić emocji, a jeśli ton głosu przenosił jakieś uczucia, potrafił je wykryć jedynie inny Daimong.

— Lady Kushdai, gubernator Zanshaa wyznaczona przez Komitet Ocalenia Praxis, wydała następujące rozkazy — mówił Daimong. — Obsadzenie wielu stanowisk ulega obecnie zmianie. Na wicegubernatora wyznaczono lorda Akthana, który natychmiast zajmie kwaterę lorda seniora i utworzy rząd Zanshaa, do czasu gdy lady Kushdai będzie osobiście mogła objąć swoje stanowisko. Lord Akthan ma wszelkie pełnomocnictwa do wyznaczania i odwoływania urzędników. Lady Ix Jagirin została wyznaczona na szefa Ministerstwa Spraw Wewnętrznych. Lorda Ummira mianowano Ministrem Policji. Lady Kulukraf została szefem Ministerstwa Prawa i Dominacji, z mocą dysponowania wszystkimi zasobami floty w układzie Zanshaa…

— Teraz znamy konspiratorów na planecie — stwierdził ponuro Macnamara. Zgiął palce, jakby dusił dłońmi naksydzkie gardło. — To właśnie są zdrajcy, których cały czas mieliśmy wśród nas.

Sula zastanowiła się nad tym.

— Niekoniecznie — powiedziała. — To wszystko są prominentni Naksydzi, od lat w służbie cywilnej. Niektórzy z nich pełnili przed rebelią wysokie funkcje, ale później zostali zwolnieni. Możliwe, że lady Kushdai po prostu wyznaczyła ludzi, którzy według niej dopilnują spraw do jej przybycia.

Kushdai prawdopodobnie uważała, że zjedzie na dół i po prostu przejmie władzę, pomyślała Sula. — Informację, że pierścień został zniszczony i przejęcie planety opóźnione, przekazano na Magarię, a tam podjęto decyzję o stworzeniu tymczasowej administracji i tę decyzję przesłano z powrotem tutaj.

— Uważam, że powinniśmy ich zabić, zanim zorganizują sobie ochronę — stwierdził Macnamara.

— Zobaczymy, co na to powie Blanche — odparła Sula. Nawet jeśli nominowani na stanowiska nie brali udziału w żadnym antyrządowym spisku, kilkoro z nich należało zastrzelić, choćby po to, by innym dać do myślenia. Daimong czytał komunikat.

— Następujące osoby mają zgłosić się na policję pod groźbą aresztowania. Były Gubernator Pahnko. Były lord komisarz policji, lord Jazarak…

Przy wymienianiu nazwisk Sula czekała w napięciu. Lista jednak dobiegła końca i nazwisko Suli nie padło. Ani nazwisko kapitana porucznika Honga, ani nikogo z Grupy Blanche.

Wszystkie zapisy o pozostawionych grupach, a także wszystkie zapisy floty podobno wytarto z komputerów w Dowództwie, a zwolnione miejsce w pamięci wypełniono ciągami liczb losowych. Wszystkie oficjalne ślady prowadzące do Grupy Operacyjnej Blanche powinny opuścić planetę, kiedy ewakuowano Dowództwo.

Wydawało się, że Sula i jej towarzysze są na razie bezpieczni.

* * *

— Lord gubernator pomyślnie opuścił Górne Miasto, Naksydzi nie zdążyli mu nic zrobić i teraz znajduje się w tajnej siedzibie administracji. Nadal mamy legalny rząd na Zanshaa. Łańcuch dowodzenia nadal funkcjonuje.

Kiedy Hong przemawiał, jego służący Ellroy jak zwykle krążył wśród gości z kanapkami i napojami, teraz jednak w większym niż zwykle tłoku. Gdy flota, która obecnie okupowała układ, powołała do władzy Naksydów, Hong porzucił wystawne życie i pod fałszywą tożsamością spokojnie przeniósł się do mniejszego mieszkania.

Narzekał, że nie może już bywać w klubach. Sula czuła ulgę, że Hong stosuje jakieś środki ostrożności.

— Blanche — powiedziała Sula — mamy teraz grupę Naksydów, których wyznaczono do rządzenia planetą w imieniu tego Komitetu Ocalenia Praxis. Nikt ich nie pilnuje z wyjątkiem naksydzkiej policji, a my wiemy o wiele więcej od policji na temat broni i środków wybuchowych. Czy nie powinniśmy dla przykładu ich ukarać, zanim wróg da im właściwą ochronę? To by powstrzymało innych od pójścia w ich ślady.

Hong skinął głową.

— Istnieje taka możliwość, Cztery-Dziewięć-Jeden — przyznał. — Część naszych ludzi śledzi wciąż potencjalne cele. Ale lord gubernator uznał, że podtrzymywanie morale cywilów to najlepszy środek odstraszający przed współpracą z Naksydami. Musimy poinformować ludność o istnieniu tajnego rządu i przeciwdziałać wrogiej propagandzie. Zatem główny priorytet to rozpowszechnienie pierwszego wydania „Lojalisty”.

„Lojalista” — niezbyt porywający tytuł tajnej gazety, którą rząd zamierzał dystrybuować w Zanshaa City. Gazety zwykle rozpowszechniano środkami elektronicznymi i drukowano lokalnie przez prenumeratorów albo w kawiarenkach medialnych. Niestety tajna gazeta nie mogła być rozpowszechniana w ten sposób z tej prostej przyczyny, że cała ścieżka elektroniczna od wydawcy aż po prenumeratora znajdowała się pod bezpośrednim rządowym nadzorem.

Komputery w środowisku Zanshaa były wszechobecne: znajdowały się w meblach, ścianach, podłogach, urządzeniach kuchennych, kanałach, rurach i przepustach technicznych, w ubraniu, w odbiornikach audio i wideo, w każdym kawałku maszynerii. Nie wszystkie te komputery były bardzo inteligentne, jednak na każdego obywatela przypadało parę setek komputerów. Shaa zdawali sobie doskonale sprawę z możliwości psot w takiej sieci komputerowej, która nie jest całkowicie kontrolowana, więc każdy komputer zbudowany w ciągu ostatnich dziesięciu tysięcy lat zaprojektowano w ten sposób, by meldował o swoim istnieniu, położeniu i tożsamości do centralnego magazynu danych pod kontrolą Biura Cenzora. Kopia każdego przesyłanego tekstu czy obrazu szła również do tego biura. Skanowano ją tam z wielką szybkością z pomocą bardzo tajnych algorytmów, próbujących określić, czy wiadomość zawiera treści wywrotowe. Jeśli znaleziono takie treści, operator ustalał drogę przekazu — który komputer ją wysłał, który otrzymał, które komputery przechowywały ją po drodze. Funkcjonariusze Legionu Prawomyślności mogli dokonać aresztowań w ciągu kilku następnych minut.

Legion Prawomyślności został ewakuowany razem z rządem, ale należało założyć, że Naksydzi wkrótce stworzą jego ekwiwalent, a to oznaczało, że „Lojalisty” nie można rozprowadzać środkami elektronicznymi. Gdzieś poza stolicą zorganizowano prasę drukarską, zapasy papieru i sieć dystrybucyjną rozciągniętą na Zanshaa. Cały wydział podziemnego rządu, Grupa Operacyjna Propaganda, poświęcał się temu zadaniu.

Zabójstwa były wykluczone. Teraz w grę wchodziła zabawa w doręczycieli wiadomości.

A może lord Gubernator ma rację? — myślała Sula. Nawet jeśli grupa operacyjna zabije kilku z nowo wyznaczonych administratorów, kto się o tym dowie? Naksydzi kontrolowali wszystkie media i jeśli nie poinformują o czymś ludności, nikt inny tego nie zrobi. Jedynym przeciwdziałaniem jest sprawne rozprowadzanie „Lojalisty”.

— Pierwszy numer „Lojalisty” będzie zawierał ważne wiadomości — oznajmił Hong. — Przemówienie Lorda Gubernatora, oczywiście, ale również wieści o zwycięstwie. Siły Chen zniszczyły dziesięć wrogich statków przy Protipanu.

Oficerowie wznieśli okrzyk radości, a serce Suli drgnęło — wiedziała, że Martinez brał udział w bitwie.

Dziesięć wrogich statków. Martinez nałogowo nokautował ich dziesiątkami. Może lubił okrągłe liczby.

Sula stłumiła wybuch śmiechu. To zabawne, jak Martinez potrafił zmieniać jej doskonale uporządkowany umysł we wrzący, bezużyteczny kocioł gniewu i bezładnej furii.

— Czy zniszczono jakieś nasze statki? — zapytał ktoś na sali.

— Nie ma doniesień o stratach — odrzekł Hong, co niezupełnie odpowiadało na pytanie. Sula podejrzewała, że gdyby było to jeszcze jedno bezkrwawe zwycięstwo, takie jak przy Hone-bar, wiadomości trąbiłyby o tym do niebios. Są więc ofiary wśród lojalistów.

Sula miała pewność, że Martineza nie ma wśród nich. Przynajmniej na tyle mogła ufać jego szczęściu.

Drań.

Pozostałą część zebrania poświęcono strategii rozpowszechniania gazety. Sula mało wnosiła do dyskusji. Siedziała po prostu w fotelu, piła wspaniałą, rozdawaną przez Ellroya kawę i podjadała anyżkowe ciasteczka z krążącego talerza.

Zdała sobie sprawę, że jeśli Hong wie o tym zwycięstwie, jeśli szczegóły miały ukazać się w gazecie, oznacza to, że Hong albo gubernator, albo ktoś inny w łańcuchu dowodzenia, dysponuje środkami kontaktu z rządem, że otrzymuje od niego informacje. Ponieważ nie było już pierścienia akceleracyjnego i z pewnością Naksydzi nie przepuszczali wiadomości przez jeszcze funkcjonujące zwykłe kanały, łączność jest nawiązywana innymi sposobami.

Ciasteczko anyżkowe topniało Suli na języku. Zastanawiała się, jak oni to robili. Można przeprogramować niektóre satelity komunikacyjne na orbicie, by przesyłały wiadomości bez wiedzy władz. Jeśli sygnał byłby dostatecznie silny, a przekaz dokładny, informacje przechodziłyby przez wormhol bez konieczności korzystania z wormholowych stacji przekaźnikowych.

Ale z tej odległości sygnał laserowy trochę by się rozpraszał i stacja wormholowa mogłaby wykryć przekaz. By tego uniknąć, należałoby wysyłać sygnał do satelity niewidocznego dla radaru i umieszczonego gdzieś obok wormholu, nie między wormholem a Zanshaa, jak lokalizuje się stację przekaźnikową, ale gdzieś z boku, może nawet po innej stronie planety. Satelita otrzymywałby wiadomości z Zanshaa, a potem przekazywał je przez wormhol, promień szedłby skośnie do innego satelity, umieszczonego podobnie u drugiego wylotu. Jeśliby satelity umieszczono poprawnie, taka wiadomość byłaby niewykrywalna.

Jeżeli rzeczywiście wykorzystano takie środki, szef Grupy Operacyjnej Blanche, chcąc zameldować się bezpośrednio w Sekcji Wywiadu Floty, potrzebowałby tylko nadajnika i odbiornika laserowego oraz mieszkania z balkonem wychodzącym na południe.

Sula zauważyła, że przez drzwi balkonowe wpada strumień letniego słońca. Kiedy dowódcy grup, by nie przyciągać uwagi, wychodzili pojedynczo lub małymi grupami, Sula pozostała na balkonie i przeszła się po nim. Stał tam nadajnik — Hong nawet po ostatniej swej transmisji nie zabrał go. Po prostu zapakował go w pudło, wsunął aparat pod fotel, a laserowe przystawki, w ich wodoszczelnym futerale oparł o ścianę w rogu, za gruszą w donicy.

To nie wydawało się warte komentarza, więc Sula nie wspomniała o tym, gdy Hong wyszedł do niej na balkon. Podziękowała szefowi za świetną kawę i spytała go, ile mu jej zostało.

— Niewiele — powiedział i wzruszył ramionami — Mogę zawsze dokupić, choć cena idzie w górę.

— Mam kontakt — oznajmiła Sula. — Pozwól, że zobaczę, co da się zrobić.

Kiedy lato paliło, a nowo wyznaczeni naksydzcy biurokraci zasiedlali swoje biura, Grupa Operacyjna Blanche i inne grupy operacyjne rozpowszechniały gazety w mieście, jak w dawnych czasach. Wymagało to więcej czasu i wysiłku organizacyjnego niż oczekiwano: Grupy Operacyjne 211 i 369 znalazły spory prywatny garaż dla ciężarówek Grupy Propaganda, które przewoziły gazety z drukarni. Po dostawie zdumiewająco ciężkie skrzynie — oznaczone „konserwy owocowe”, z dwiema warstwami prawdziwych konserw na wypadek, gdyby ktoś chciał je sprawdzać — rozładowywano i paczki kartek rozwożono innym grupom operacyjnym. Ludziom Suli przydzielono sedana huanho — ładowali do samochodu tyle kartek, że pojazd osiadał na zawieszeniu.

We własnym garażu Sula i Zespół 491 napełniali ulotkami teczki, torby naramienne i plecaki gazetkami i rozpowszechniali prasę po mieście. Kartki zostawiano na progach barów i kawiarń, umieszczano na ławkach w parkach, inne przylepiano do latarń. Każda gazeta zawierała prośbę: „Proszę powielaj te kartki i rozdaj lojalnym przyjaciołom. Rozpowszechnianie tych treści za pośrednictwem mediów elektronicznych jest niebezpieczne”.

Żyli w ciągłym napięciu. Ta dość prosta misja wymagała dużej czujności. Idąc ulicą z niebezpieczną bibułą, Sula wypatrywała policji, sylwetek Naksydów, ewentualnych szpicli. Dać się zaaresztować za coś takiego byłoby niedorzeczne. Ktoś z jej zespołu szedł po drugiej stronie tej samej ulicy, a trzecia osoba uważała na dwie pozostałe. Role zmieniali rotacyjnie.

Gdy pozbywali się porcji kartek, wracali do sedana po następną. Zespół 491 upłynnił wszystkie kopie w trzy dni. Pod koniec Sula, z obolałymi stopami i grzbietem, miała ochotę zabrać plik kartek na szczyt wysokiego budynku i rozrzucić je na cztery wiatry.

Rozrzucanie ulotek chyba dawało efekt. Wiadomości ogłosiły dekret lady Kushdai, że każdy złapany na rozpowszechnianiu literatury wywrotowej zostanie surowo ukarany. Sula podsłuchała, jak ludzie w kawiarniach, gdzie wstępowała na przekąski, rozmawiali o bitwie przy Protipanu. Trzy razy widziała oczywiste podróbki „Lojalisty”, wywieszone w rozmaitych miejscach. Poznała, że to kopie, gdyż jakość papieru była lepsza niż w oryginale.

Obolała i wyczerpana, wycofała się do swego mieszkania i przeglądała zaległe wiadomości z Biura Akt. Nie zdziwiło jej, że lady Arkat przeszła na emeryturę. Pozwolono jej wysłać pożegnania do podwładnych: dziękowała im za lata wspólnej służby i życzyła wszystkiego najlepszego. Następnie przekazała swoje hasła następcy, porucznikowi Rashtag z policji, a zmieniony program kierowniczy pośpiesznie wysłał do Suli kopie nowych haseł Rashtaga.

Rashtag rozpoczął rządy od bombastycznej serii dekretów — dotyczyły bezpieczeństwa i groziły straszliwymi karami za naruszenia; zostaną wydane nowe przepustki i policja będzie je sprawdzała przy drzwiach; każdy opuszczający swe stanowisko w godzinach pracy dostanie naganę lub surowszą karę;, o wszystkich naruszeniach natychmiast należy meldować. Hasło przewodnie brzmiało „Skuteczność!”. Następnego dnia hasłem przewodnim było „Bezpieczeństwo!”. Po nim „Lojalność!”.

Sula rozpoznała styl Rashtaga, we flocie dość powszechny, a zawartość jego pliku osobistego, dostępnego każdemu posiadaczowi haseł Rashdaga, potwierdziła jej osąd. Przez jedenaście lat był sierżantem policji i właśnie w ostatnich dniach otrzymał awans na porucznika. Awans to konsekwencja tego, że urodził się jako członek właściwego gatunku. Brutal awansowany ponad swe zdolności. Będzie zadowolony z pochlebców i lizusów, a obrażony na tych, którzy okażą dumę czy choćby cichą kompetencję. Będzie awansował służalców i wyrzucał zdolnych. Środki bezpieczeństwa wkrótce zatoną we własnych przepisach i niekompetencji i staną się zupełnie bezwartościowe.

Miewała takich kapitanów. Powinna sporządzić notatkę, by nigdy nie organizowano zamachu na Rashtaga — był zbyt użyteczny dla sprawy lojalistów.

Prócz zabawnych rozkazów Rashdaga nadeszło coś bardziej interesującego. Administrator Akt, starszy urzędnik służby cywilnej w Biurze Akt, został zastąpiony przez lorda Ushgaya, a Ushgay polecił natychmiastowe przejrzenie spisów w poszukiwaniu budynków w pewnych miejscach — wszystkie miały zostać zarekwirowane. Rząd chciał nabyć wielki hotel w Górnym Mieście z pierwszorzędnym wyposażeniem — choć w Górnym Mieście nie było wyposażenia niższej klasy — oraz pewne pałace, najlepiej należące do zdrajców, którzy uciekli z wygnanym rządem.

Planowano zarekwirować również niektóre budynki w Dolnym Mieście. Hotele lub całe domy mieszkalne w sąsiedztwie głównego terminalu kolei i kolejki linowej oraz pobliskie magazyny. Rekwirowano warsztaty kolejowe, sąsiednią rządową bazę samochodową i warsztaty remontowe, łącznie z setkami pojazdów, nadających się dla naksydzkich kierowców i pasażerów. Środki wystarczały do przetransportowania prawie dwóch tysięcy Naksydów.

Sula cicho gwizdnęła. Oto rzeczy interesujące.

Tego wieczoru Sula zrobiła kredą ukośną kreskę na ulicznej latarni na północno-wschodnim rogu Zakola i Sto Trzydziestej Czwartej Ulicy. Był to sygnał, że chce spotkać się z Hongiem przed Różowym Pawilonem w Parku Ciągłości o 16:01 następnego dnia po południu.

Zobaczyła Honga pod starym wiązem. Ruszyli ku sobie z promiennymi uśmiechami na twarzy, jakby byli starymi przyjaciółmi, którzy spotkali się przez przypadek. Hong ujął ją za ramię.

Był jasny letni dzień i park wypełniały tłumy. Grupa Tormineli puszczała latawce, przygotowując się do Festiwalu Latawców, przewidzianego za kilka dni; młodzieżowe drużyny Naksydów grały w lighumane na boiskach ogrodzonych jasnymi słupkami ze stopu.

— To ręczny komunikator — powiedział Hong, kiedy poczuła, że coś wpadło jej do naramiennej torby. — Wykorzystamy go tylko w operacji Axtattle. Kiedy akcja się skończy zniszcz go lub się go pozbądź.

Sula skinęła głową, że rozumie.

— Nasze źródła poinformowały nas — mówił Hong — że naksydzkiej policji polecono oczyścić z całego nienaksydzkiego personelu pięć lotnisk. Wszystkie znajdują się na kontynencie, mniej więcej na okręgu wokół Zanshaa City. Jedno z tych lotnisk to Wihun, nadal więc stawiamy na to, że tam właśnie wylądują główne siły rebeliantów. — Uśmiechnął się ponuro. — Od tej chwili twój zespół jest w stanie gotowości. Nocuj w swoim mieszkaniu, z gotowym sprzętem. Kiedy Naksydowie zaczną lądować, prześlę ci na ręczny komunikator wiadomość, że twoja kuzynka Marcia urodziła dziecko. Jeśli podam wagę niemowlaka, będzie to liczba promów lądujących w ciągu godziny. Jeśli powiem, że to chłopiec, będzie to oznaczało, że promy lądują na Wihun i plan Axtattle wchodzi w życie.

— Jasne.

— Kiedy Marcia urodzi, wszyscy muszą się znajdować w promieniu dwóch minut drogi od twojego mieszkania. Gdy dowiem się, że Naksydzi przygotowują się, by wejść do miasta, wyślę wiadomość, kiedy masz się ze mną spotkać w restauracji. O tej godzinie powinnaś być ze swoim zespołem na Axtattle.

— Rozumiem. Wygląda na to, że będziemy mieli mnóstwo ostrzeżeń, ponieważ rekwirują oni środki transportu w Zanshaa City. — Sula upuściła do torby Honga kopertę z folią z danymi, podsumowującymi informacje przechwycone z Biura Akt. Potem pokrótce zreferowała mu jej zawartość.

— Hotele i mieszkania przy kolejce będą koszarami — powiedziała. — Pozostałe budynki staną się magazynami sprzętu, żywności i środków transportu. Nowa elita osiedli się w pałacach w Górnym Mieście, a oficerowie i administratorzy w tamtejszym hotelu. Typuję, że to Hotel Wielkiego Przeznaczenia, gdzie jest mnóstwo pokojów, nadających się dla Naksydów, i restauracja, specjalizująca się w naksydzkim pożywieniu.

— To prawdopodobne — przytaknął Hong.

Zatrzymali się przy fontannie. Wielkie ruchome kolumny wody zasłaniały, a potem odkrywały słynną parkową rzeźbę, „Błędne Przesłanki Spoglądają na Ciągłość z Bojaźnią i Podziwem”. Ciągłość przypominała któregoś z Wielkich Panów, Shaa. Ironia, jeśli weźmie się pod uwagę fakt, że Shaa, jako gatunek, nie zachowali Ciągłości.

— Bez względu na to, co stanie się w alei Axtattle — powiedziała Sula — sądzę, że powinniśmy zaplanować zniszczenie Hotelu Wielkiego Przeznaczenia. Zrobić drugą ciężarówkę-bombę, wjechać pewnej nocy do holu i wystrzelić wszystkich administratorów średniej rangi na orbitę. Sukinsyny nie zdołają ukryć czegoś takiego — połowa miasta spojrzy przez okno i zobaczy, jak hotel wylatuje w powietrze.

Poryw wiatru spryskał oczy Honga delikatną wodną mgiełką. Hong zamrugał i uniósł dłoń.

— Trudno dostarczyć taką rzecz do Górnego Miasta, tylko jedną kolejką linową i jedną drogą.

— Właśnie dlatego trzeba przygotować ciężarówkę już teraz — powiedziała Sula. — Przecież macie zespoły w Górnym Mieście, prawda?

Hong miał nieprzenikniony wyraz twarzy.

— Nie powinnaś tego wiedzieć, Cztery-Dziewięć-Jeden.

Sula, która słyszała, jak porucznik Joong się skarży, że mieszka tuż za rogiem swego dawnego klubu palaczy, a nie może tam zajrzeć i pociągnąć ze starych nargili, po prostu wzruszyła ramionami.

Zimna mgiełka spadła jej na twarz. Odeszli z Hongiem poza zasięg fontanny i Sula wręczyła Hongowi pakiet.

— Kawa — powiedziała. — Wyżynna, z Devajjo. Hong był pod wrażeniem.

— Gdzie ją znalazłaś?

Sula uśmiechnęła się — teraz prywatnie, nie służbowo.

— Tajemnica wojskowa. Ale daj mi znać, jeśli będziesz potrzebował więcej.

* * *

Siły Chen przeleciały przez dość rzadkie skupisko radioaktywnego pyłu, które kiedyś było wormholową stacją przekaźnikową, opuściły układ Koel i przeszły do układu Aspa Darla.

Koel był napuchniętym czerwonym gigantem, chłodnym i dziwacznie błyszczącym, rozsiadłym pośrodku układu jak nabrzmiały krwią kleszcz. Układ był niezamieszkany, jeśli nie liczyć załóg stacji przekaźnikowych. Wszyscy załoganci tych stacji zginęli od pocisków, wystrzelonych przez Michi Chen z Mazdan, jeszcze zanim jej statek wszedł do układu.

Załogi musiały umrzeć głównie z tej przyczyny, że Koel stanowił rdzeń systemu komunikacyjnego, z czterema bardzo uczęszczanymi wormholowymi portalami. Dowódca eskadry Chen uznała, że nie chce, by Naksydzi wiedzieli, którym wormholem opuści układ, więc wszelkie środki łączności między układem Koel a światem zewnętrznym zostały zlikwidowane.

Martinez doceniał zimną logikę lady Michi, ale żałował stacji wormholowych. Nie tyle naksydzkich załóg, choć oszczędziłby je, gdyby mógł, co tego, że stacje były na swój sposób bardzo ważne.

Nie chodziło wyłącznie o to, że stacje zszywały rozległe imperium laserami komunikacyjnymi wysokiej mocy, ale że zapobiegały zanikaniu samych wormholi. Wormhole mogły ulec destabilizacji, czy nawet całkiem zniknąć, jeśli przechodząca przez nie masa nie została w końcu zrównoważona podobną masą lecącą w odwrotnym kierunku. Stacje wormholowe zbudowano wokół potężnych wyrzutni masy, mogły ciskać olbrzymie kawałki skał i metalu, nawet wielkości asteroid i w ten sposób bilansować rachunek.

Przekaźnikową funkcję stacji można zapewnić, parkując przed wormholem statek z dostatecznie silnym sprzętem łączności, ale problemu bilansowania mas nie da się tak łatwo rozwiązać. Ludzie będą musieli bardzo ostrożnie przelatywać przez Protipanu i Koel, i liczyć się z tym, że uniemożliwią sobie powrót do domu.

To również leżało w intencjach Michi Chen. Nawet jeśli Siły Chen polecą dalej, tempo handlu przez połączenia wormholowe bardzo się obniży, ponieważ logistykom trudno będzie zbilansować masy.

Dokonania Sił Chen w Koel wykazały, że imperium jest bardziej kruche, niż się wydawało. Wojna domowa mogła trwale zmienić jego krajobraz.

Jednakże wormholom Koela bezpośrednie niebezpieczeństwo nie groziło. Siły Chen znalazły w układzie szesnaście statków handlowych i zniszczyły je, by nie wspomagały naksydzkiej gospodarki i wysiłków wojennych. Niektóre z załóg, widząc nadlatujące pociski, uciekły w szalupach. Nie wszystkie.

W Aspa Darla będzie więcej statków i więcej innych celów. Nie było jednak powodów niszczyć stacji wormholowych Aspy Darii, gdyż w układzie znajdowały się tylko dwa wormhole. Wszyscy się dowiedzą, że Siły Chen polecą stąd do Bai-do.

Natychmiast po wejściu do układu „Prześwietny” nadał obwieszczenie Michi Chen, skierowane do stacji pierściennych przy dwóch bogatych w metale planetach Aspa i Darla.

„Wszystkie statki dokujące przy stacji pierściennej mają zostać porzucone i odcumowane, by można je było zniszczyć bez uszkodzenia pierścienia. Wszystkie doki remontowej stocznie mają zostać otwarte na środowisko, a statki z ich wnętrza wyrzucone w kosmos. Statki próbujące uciekać zostaną zniszczone. Wasze urządzenia skontroluje się i sprawdzi, czy posłuchaliście tych rozkazów. Niepodporządkowanie się spowoduje zniszczenie pierścienia”.

Wypuszczono cztery szalupy, które popędziły w kierunku Aspy i Darli, by jeszcze przed przybyciem Sił Chen przeprowadzić te kontrole. Eskadra otrzyma odpowiedź za kilka godzin. Tymczasem Martinez, bezpiecznie wpięty w fotel akcelaracyjny, obserwował displeje czujników na wypadek, gdyby w układzie znalazła się jakaś naksydzka eskadra.

Statki w układzie stosowały radar — a więc Sił Chen tutaj nie oczekiwano — i na displejach Martineza już pojawiło się mnóstwo szczegółów. Wiele statków wlatywało do układu i z niego wylatywało. Statki te wkrótce staną się celami. Martinez nie zauważył żadnych formacji floty.

Zaczął się odprężać. To prawdopodobnie będzie sprawa oczywista, kolejne zwycięstwo. Prosił los jedynie o zwycięstwo.

Spojrzał na displeje i zobaczył siedem statków Sił Chen w ciasnej grupie — standardowy, staromodny szyk, gdyż ani Martinez, ani Michi nie widzieli sensu w pokazywaniu swej rozproszonej, taktycznej formacji, jeśli nie istniało zagrożenie. W centrum szyku, ochraniany przez inne statki, leciał uszkodzony „Niebiański”. Torminelska załoga, wspomagana przez zespoły remontowe z innych statków, dokonywała naprawczych cudów i zaskoczyła wszystkich, ratując kapitana Eldeya i inne osoby uwięzione w sterowni i uważane za martwe. „Niebiański” mógł manewrować razem z resztą eskadry, ale stracił jedną baterię pocisków, wiele uzbrojenia obronnego i ze ćwierć stanu liczebnego.

Nadajniki „Prześwietnego” wysłały następną wiadomość.

„Mówi dowódca eskadry Michi Chen do wszystkich statków w układzie Aspa Darla. Załogi mają natychmiast opuścić swoje statki. Wszystkie statki w układzie zostaną zniszczone. Nie będziemy strzelać do szalup”.

Pociski wypuszczono wkrótce potem, by dodać rozkazowi siły przekonywania.

Czas mijał. Stawało się jasne, że w tym układzie Naksydzi okrętów wojennych nie posiadają.

— Milady, wiadomość od kapitana Hansena z „Lorda May” — oznajmiła lady Ida Li. — On… jest dość wzburzony.

Martinez zobaczył na twarzy Michi uśmiech.

— Dobrze, wysłucham go — powiedziała.

Kapitan „Lorda May” stanowił kompozycję odcieni szkarłatu: rude włosy, szczeciniasta ruda broda, czerwona twarz i nabiegłe krwią oczy — przybycie Sił Chen przerwało mu zapewne rundę ciężkiego picia.

— Nie zabijajcie mojego statku, do cholery! — wrzasnął tak donośnym głosem, że Martinez skrzywił się i ściszył głos w słuchawkach. — Nienawidzę pieprzonych Naksydów. Po prostu, dotychczas nie miałem cholernej możliwości wyrwać się z ich łap! Kieruję się do wormholu Aspa Darla Jeden. Powiedzcie mi tylko, gdzie mam stamtąd lecieć!

„Lord May” był rzeczywiście statkiem najbliższym Siłom Chen, leciał z układu do Koela i patrzył prosto w gardła nadlatujących pocisków.

Martinez widział uśmiech igrający na ustach Michi.

— Odpowiem na to — oznajmiła. Dotknęła kontrolki na swoim displeju łączności i spojrzała w kamerę. — Kapitanie Hansen, wyznaczy pan kurs Koel — Mazdan — Protipanu — Seizho. Jeśli pan z niego zboczy, zostanie pan zniszczony. Z Seizho może pan polecieć dalej do Wężowego Ogona, jako że Seizho znajduje się niebezpiecznie blisko wroga. Koniec wiadomości. — Potem spojrzała na Martineza. — Kapitanie, zechce pan przekazać sterowni, by zmienili cel dla tego pocisku.

Na usta Martineza wypłynął uśmiech.

— Natychmiast, milady.

Czuł, że Aspa Darla będzie dla niego szczęśliwa.

Podczas długiej podróży przez układy Mazdan i Koel Martinez powrócił do równowagi. Nie nawiedzały go koszmary związane ze stratą „Światła Przewodniego”, nie gnębiły samotne epizody trwogi i zwątpienia. Załoga była radosna, oficerowie gratulowali mu i stopniowo zblakła wściekłość Martineza z powodu straty statku. Nawet kapitan lord Gomburg Fletcher zaprosił go na obiad. Samego, bez innych oficerów. I bez grymasu znosił akcent Martineza przez dwie pełne godziny. Martinez starał się nie być „bystry”, kierując się teorią, że bystrość Fletcher ceni sobie najmniej. Większość czasu rozmawiali o sporcie. Fletcher, podobnie jak Martinez, na uczelni trenował szermierkę.

Kiedy było już jasne, że żaden wraży okręt nie czyha w układzie Aspa Darla, Michi zwolniła większość załogi ze stanowisk operacyjnych. Martinez wstał z fotela ze wzrastającym optymizmem w sercu. Nagle przyszła mu do głowy pewna myśl.

— Milady? Czy wyślemy z „Lordem May” pocztę i przesyłki załogi?

Michi zgodziła się. Zakodowano listy załogi do domu plus zwięzłą notatkę od Michi, informującą, że weszli do Aspa Darla po podróży z Protipanu bez żadnych incydentów. Wysłano to na przyjazne terytorium, dzięki uprzejmości kapitana Hansena. Martinez dołączył długi, kolejny list do Terzy, a także krótsze wiadomości do innych członków rodziny, prócz Rolanda, któremu miał bardzo mało do powiedzenia.

Martinez poprosił niedawno Michi, by cenzurowała jego pocztę osobiście, a to dlatego, że listy mogą poruszać żywotne sprawy rodziny Chenów. Michi życzliwie się zgodziła. W wiadomościach nie było nic o żywotnych sprawach Chenów, jeśli nie liczyć spekulacji na temat rozwoju dziedzica Chenów, ale Michi nie narzekała, a Martinez był zadowolony, że to nie Fletcher czyta jego wiadomości.

Na prośbę Martineza Hansen przesłał na „Prześwietnego”, ostatnie wiadomości z bieżącego układu. Naksydzkie dzienniki wideo trąbiły o fakcie, że Zanshaa padła bez walki, choć narzekały, że „piraci wynajęci przez rząd renegatów” zniszczyli pierścień. Na Zanshaa tworzy się właśnie rząd cywilny. Jego władza zostanie rozciągnięta na całe imperium, gdy tylko rząd renegatów zostanie wytropiony i otrzyma zasłużoną karę. Naksydzi wspominali ciężkie walki przy Hone-bar, ale nie wspominali o rezultatach. Martineza irytowało to niedomówienie. Dla wszystkich przyzwyczajonych do życia z cenzurą będzie oczywiste, że przy Hone-bar Naksydzi ponieśli klęskę. Wszyscy wywnioskują to z prostego faktu, że nic nie wspominano o zwycięstwie.

Mogliby przynajmniej wymienić moje imię, pomyślał.

„Wciąż staramy się zmniejszyć militarne zdolności wroga”, zaczął Martinez nowy list do Terzy. „Nie grozi nam poważniejsze niebezpieczeństwo, ale wyrządzamy wielkie szkody gospodarce wroga.

Stale o tobie myślę i życzę Ci wszystkiego najlepszego.” Oszczędzenie „Lorda May” to jedyne odstępstwo od planów, które Martinez ułożył dla rajdu w Aspa Darla. Naksydzcy administratorzy dwóch planetarnych pierścieni, nie odgrodzeni żadnymi siłami od nadciągających lojalistów, zastosowali się do poleceń lady Michi. Wszystkie statki z pierścienia zostały odcumowane; hangary doków remontowych i stoczni otwarto, a statki wyrzucono w próżnię. Pociski z antymaterii trafiły w te obiekty oraz wszystkie statki wlatujące do układu bądź z niego wylatujące. Pod koniec rajdu zniszczono sto trzy statki. Kilka zdołało przyśpieszyć przez Aspa Darla Dwa do Bai-do, umykając na razie pociskom lojalistów. Dwie szalupy przeleciały blisko każdego z pierścieni z kamerami nastawionymi na otwarte stocznie, by upewnić się, że srogie rozkazy Michi Chen zostały wykonane. Szalupy przejęto bez żadnych trudności w drugim końcu układu. Gdy Siły Chen mknęły obok, Naksydom wydano następny rozkaz.

— Dopóki jesteśmy w układzie, macie nadawać na wszystkich kanałach, co godzina, następujący przekaz. Będziemy monitorować waszą łączność i sprawdzać, czy się do tego zastosowaliście.

W przekazie dowódca eskadry Chen siedziała w gabinecie, ubrana w zielony mundur galowy i patrzyła w kamerę.

— Mówi dowódca eskadry Chen. Siły lojalistyczne, działające pod władzą Konwokacji i Praxis, powróciły do waszego układu. Nie wierzcie propagandzie rebeliantów, którzy utrzymują, że wojna się skończyła. Siły rojalistyczne następują na obszary rebeliantów i już zniszczyły dwie zbuntowane floty przy Honebar i Protipanu. Niedługo opuścimy wasz system, by walczyć z buntownikami gdzie indziej, ale możecie wierzyć, że wkrótce wrócimy. Ci, którzy współpracują z rebelianckim rządem lub armią będą sądzeni i ukarani. Ci, którzy pozostaną wierni Konwokacji i Praxis, zostaną nagrodzeni. Dobrzy obywatele, aż do powrotu legalnego rządu nie będą współpracowali z buntownikami i innymi wrogami imperium.

Wiadomość nadal nadawano pięć dni później, gdy Siły Chen opuściły układ.

SIEDEMNAŚCIE

Dwa dni po spotkaniu Suli z Hongiem kuzynka Marcia urodziła chłopca. Nie podano wagi dziecka. Sula już wiedziała, że Naksydzi lądują, ponieważ każdy nadlatujący prom wywoływał grzmot, od którego drżały okna. Sula liczyła nadciągające promy.

Naksydzi lądowali w grupach po osiem jednostek. Jeśli promy były standardowe, to każdy z nich mógł pomieścić osiemdziesięciu Naksydów plus sprzęt, więc cała armia nie wyląduje zbyt szybko. Prawdopodobnie sprowadzili promy w liczbie wystarczającej akurat do zabezpieczenia naziemnych terminali wind kosmicznych, tak by mogli wysłać główne siły na dół z pierścienia, ale ponieważ pierścienia nie było, przemieszczenie wojska potrwa dość długo.

Po czterech rundach grzmoty ustały. Poprzedni rząd kazał zniszczyć wszystkie przydatne zapasy paliwa i Naksydzi przypuszczalnie wrócili po paliwo na orbitę. Sula chciałaby wiedzieć, ile paliwa wzięła ze sobą flota wrogów.

Studiując historię Terry dowiedziała się, że kiedyś istniała taka broń jak rakiety ziemia-powietrze. Bateria takich rakiet bardzo by jej się teraz przydała. Flota nie miała niczego podobnego, ponieważ flota nie walczyła z powierzchni planety; policja tym bardziej — nie potrzebowali przecież rakiet do aresztowania przestępców, a do tłumienia zamieszek policja używała mniejszej broni albo wzywała na pomoc flotę, by zmieniła buntowników w chmurę wściekłej plazmy.

Zespół 491 siedział w małym mieszkaniu przy Nadbrzeżu. W tle cały czas brzęczało wideo, przeważnie wiadomości, chyba że Macnamara oglądał sport. Naksydzi ogłosili pełny kalendarz letnich rozgrywek sportowych, dając ludności rozrywkę, gdy pozamykano lokale i racjonowano elektryczność. Andiron był najbardziej popularny, co bardzo cieszyło wszystkich kibiców. Macnamara namiętnie obserwował mecze, siedząc ze skrzyżowanymi nogami przed rozłożoną ceratą, na której rozkładał i czyścił broń grupy.

Spence spędzała czas w sypialni, którą dzieliły z Sulą, i na ściennym wideo oglądała serię telenowel romantycznych. Sula usiłowała nie słyszeć dialogów. Miała wrażenie, że dość dobrze wie, czym takie romanse kończą się w prawdziwym życiu.

Grzmiało, okna znów drżały. Razem szesnaście lądowań. Potem dudnienie ustało. Naksydzi prawdopodobnie zużyli całe zapasy paliwa, jakie tylko mieli. Sula wyobrażała sobie, jak naksydzka policja wkracza do zakładów chemicznych i żąda zwiększenia produkcji.

Przestudiowała trzytomowy zbiór zagadek matematycznych i tom historii „Europa w dobie królów”, gdy komunikator odebrał wiadomość tekstową od Blanche: „śniadanie o 5:01 w restauracji »Bez alergii« w Smallbridge, dzielnicy Dolnego Miasta”. Widząc te słowa, czuła ciarki na skórze, gdy krew zaczęła krążyć szybciej. Sula usiłowała kontrolować przyśpieszony oddech. Wstała z krzesła i spokojnie podeszła do swoich ludzi. Patrzyli na nią. Miała wrażenie, że stopy zapadają jej się w podłogę, jakby szła po poduszkach.

— To będzie jutro rano — oznajmiła. — Za dziewięć godzin.

* * *

Państwo Guei siedzieli na kanapie, trzymali się za ręce i rozszerzonymi oczyma obserwowali, jak Zespół Operacyjny 491 przekształca ich miłe mieszkanie w miejsce zasadzki. Synek drzemał na kolanach ojca, a dziewięcioletnia córeczka zajmowała się grami ze ściany wideo, gdyż znudził ją widok trzech ciężko uzbrojonych żołnierzy, którzy pojawili się w domu przed świtem.

Sula powiedziała Gueim, że — poza graniem — nie wolno im niczego robić ze ścianami wideo ani z innymi domowymi urządzeniami łączności. A zwłaszcza nie wolno wzywać policji. Zespół operacyjny przybył tu, by walczyć z rebeliantami naksydzkimi. Nie zamierzał zakłócać ich życia, ale jeśli zajdzie taka konieczność, ich życie zostanie zakłócone.

Guei podporządkowali się ze spokojem. Chyba w mig zrozumieli, że nikt nie dał im prawa głosu co do tego, czy ich mieszkanie może być zamienione w pole bitwy.

Ciemną nocą grupa podjechała do alei Axtattle. Wskutek reglamentacji energii elektrycznej o tej porze na ulicach panował niewielki ruch. Sula zdziwiła się, że tak łatwo znaleźli puste miejsce na legalnym parkingu pół kwartału od celu.

Przed nimi przybył tu inny zespół; tamci obudzili administratora budynku, przedstawili mu nakaz i kazali oddać klucze uniwersalne. Teraz izolowali administratora i jego rodzinę w jednym z mieszkań. Jedna z grup natarcia wpuściła do budynku Zespół 491, a ich dowódca poprowadził do mieszkania, gdzie obudzili członków rodziny, kazali się im ubrać i przejść do pokoju frontowego.

Normalnie zespoły zajęłyby pozycje na dachu, ale uniemożliwiały to spadziste mansardy, powszechne w tej dzielnicy. Na dachach nie było miejsca, by się schować, a ponadto jeden nieostrożny krok spowodowałby upadek.

Gdy członkowie Zespołu 491 znaleźli się w mieszkaniu, otworzyli torby i zaczęli przeistaczać się w żołnierzy. Sula włożyła hełm z przezroczystym wizjerem, na który można było rzutować displeje w czasie bitwy. Piersi okrywał czarny pancerz, ochraniający przed ogniem mniejszej broni i szrapnelami. Na to Sula narzuciła pelerynę aktywnego kamuflażu: była jak wielki ekran wideo, pokazujący to, co znajdowało się po odwrotnej stronie. Obraz nie był doskonały i często migotał na fałdach peleryny, ale gdy Sula stała spokojnie, potrafił zmylić wzrok nawet z bliskiej odległości. Peleryna miała też kaptur, zakrywający głowę.

Wszyscy z drużyny dysponowali pistoletami na cichą, poddźwiękową amunicję, karabinami, trzema granatami i nożem bojowym oraz maską gazową, na wypadek gdyby Naksydzi zastosowali gaz. Macnamara ustawił wielki karabin maszynowy, oparty na trójnogu na stole, który podsunięto do głównego okna; ze staroświeckiego poddasza, wysuniętego nad chodnik poniżej, karabin mógł potokiem ognia zlikwidować pojazdy na ulicy i Macnamara nie musiał się nawet wychylać: mógł zdalnie sterować karabinem, a nawet kazać mu strzelać do wszystkich ruchomych obiektów w wybranym obszarze.

Na wschodzie horyzont pojaśniał jaspisowym światłem. Za ammatowymi drzewami Sula obserwowała ruch na alei; były to przeważnie duże ciężarówki, dostarczające towary do uśpionego miasta. Wiadukt nad Autostradą 16 miał żelazne barierki, na nich rzeźbione żłobkowane konchy z jasnego stopu — Sula rozpoznała ornamentację charakterystyczną dla Tormineli. Ludzie z jedenastu zespołów operacyjnych Grupy Blanche, ukryci w czterech budynkach nad miejscem zasadzki, gotowi siać śmierć wśród otępiałych ocalałych z ataku bombowego.

Nerwy Suli wysłały ostrzegawczy dreszczyk: na wprost, po drugiej stronie alei zobaczyła ciężarówkę, która wjechała na Autostradę 16; dwunastokołowy samochód pełzł po drodze, wjechał pod wiadukt i nie pojawił się po drugiej stronie.

Sula wiedziała, że przy Autostradzie 16 stoi przy detonatorze porucznik kapitan Hong. Kropla potu powoli spływała jej po twarzy. Sula miała ochotę szybko zrzucić hełm i zaczerpnąć świeżego powietrza.

Kątem oka dostrzegła błyskające światła sygnalizacyjne. Odwróciła się i zobaczyła kilka ciężarówek przy wyjeździe z alei. Patrzyła na lewo i na prawo — aleja była niemal pusta, a nieliczne samochody zatrzymywały się na poboczu. Komputery kontroli ruchu oczyszczały drogę.

Warto przesłać Hongowi wiadomość o sytuacji, pomyślała Sula. Włączyła mikrofon hełmu.

— Kom: do Blanche. Blanche, oczyszczają aleję. Chyba wkrótce będziemy mieli towarzystwo. Kom: wysłać.

Gdy ostatnie słowo spłynęło z jej ust, komunikator zaszyfrował i skompresował sygnał i wysłał go do Honga po drugiej stronie alei.

Odpowiedź to zaledwie kliknięcie i żadne słowo nie mogło być podsłuchane ani odszyfrowane.

Na autostradzie, w kierunku centrum, błyskało coraz więcej kolorowych migaczy awaryjnych. Sula przycisnęła hełm do szyby i zobaczyła tabun pojazdów policyjnych, sunących zwartą grupą wszystkimi sześcioma pasmami alei. Miała zamiar wysłać kolejną wiadomość, ale doszła do wniosku, że Hong i tak na pewno wszystko sam zobaczy.

Odeszła od okna, gdy tylko przepłynęła rzeka czarnożółtych samochodów policji; niektóre z nich zostały, parkując co kilkadziesiąt metrów po obu stronach alei. W nerwach Suli rozchodziło się nieprzyjemne wrażenie pełzania, gdyż z zaparkowanych pojazdów wynurzyli się naksydzcy policjanci — cwałujące centaurowate postacie, których z niczym nie dało się pomylić. Nosili hełmy i zbroje, przykryte kameleonową tkaniną, która duplikowała wzorce na ciele, czerwone rozbłyski czarnych paciorkowatych łusek — bezgłośny, pomocniczy język. W przednich odnóżach trzymali karabiny. Cały czas do siebie migali, wzór za wzorem pojawiał się na ich piersiach i grzbietach. Sula żałowała, że nie rozumie tego języka.

A więc koniec! — pomyślała. Bomba w ciężarówce mogła jeszcze zadziałać, ale z pewnością pozostałą część operacji należało odwołać. Sula doliczyła się więcej policjantów, niż było członków w grupie Blanche. Za kilka minut mogło przybyć jeszcze więcej Naksydów, pędzących po alei z obu stron. W każdej sekundzie spodziewała się rozkazu wycofania wszystkich z wyjątkiem zespołu przy detonatorze. Dopóki jeszcze mogli się wycofać.

Rozkaz nie nadszedł. Sula zdjęła hełm i przeczesała włosy ręką w rękawiczce, usuwając z nich warstwę potu.

Rozważała, czyby nie przekazać Hongowi propozycji wycofania oddziału, ale nagle w myślach zobaczyła twarz Honga i usłyszała, jak pyta z niepokojem: „Nie masz żadnych oporów?”.

Postanowiła poczekać. Kilkakrotnie głęboko odetchnęła.

Odwróciła się, lustrując pokój. Macnamara, cichy i spokojny, gimnastykował dłonie. Spence miała bladą twarz, wyglądała tak, jakby pragnęła znaleźć się w romantycznej telenoweli, gdzie gwarantowano szczęśliwe zakończenie.

Sula uświadomiła sobie, że nigdy nie prowadziła innych ludzi do boju. Wszystkie akcje przeciwko Naksydom przeprowadzała indywidualnie — przypięta w szalupie, zaganiała salwy pocisków w stronę wroga. Pociski nie miały bijących serc w żywym ciele, w przeciwieństwie do Macnamary czy Gueich, których córeczka wpatrywała się w grę wideo skupionymi wzrokiem, który wkrótce miał zarejestrować masakrę…

Wolałaby być sama. Jej życie było niczym, zaledwie podmuchem wiatru bez wartości dla kogokolwiek. Odpowiedzialność za innych to znacznie większy ciężar.

Pojawiło się więcej migających świateł. Sula wyjrzała przez okno i zobaczyła dwa wozy policyjne — jechały powoli po autostradzie 16 i zniknęły pod wiaduktem, gdzie stała ciężarówka z bombą. Kierowca, o numerze kodowym 257, nadal był w ciężarówce, pozorując awarię. Mógłby zostać aresztowany lub zdecydować się na jakiś dramatyczny czyn.

Gówno, gówno, gówno… To słowo dudniło w mózgu Suli. Podniosła spod ściany karabin i ujęła go w dłonie. Macnamara uznał to za sygnał; podszedł do karabinu maszynowego i położył dłoń na łożysku. Sula skinęła mu, by się cofnął.

— Użyj podkładki pilota — powiedziała. — Wszystko na ulicy i na chodniku zaznacz jako cel.

Macnamara potwierdził rozkaz ruchem głowy i odszedł, by go wykonać. Gdy uruchomi spust, karabin zacznie automatycznie strzelać do wszystkich obiektów we wskazanym obszarze i zatrzyma się dopiero, gdy dostanie taki rozkaz lub, gdy wyczerpią się jego spore zapasy amunicji. Była to znakomita broń do osłony odwrotu reszty zespołu.

Karabiny Suli i Spence, mniej wygodne, wymagały, by człowiek wycelował we wroga i nacisnął spust. Ale widok przez celownik mógł być rzutowany na przyłbicę hełmu operatora, a to znaczyło, że ani Sula, ani Spence nie musiały narażać głowy na ogień nieprzyjaciela. Tylko dłonie i ramiona musiały być wystawione i cały czas naciskać spust — karabin miał strzelać automatycznie do wszystkiego, co uznały za cel.

Czuła puls bijący w gardle. Zastanawiała się, czy powinna odejść od okna, jeśli wszystko ma w tej chwili wybuchnąć.

Drgnęła odruchowo na dźwięk ręcznego komunikatora. Sięgnęła do komunikatora, ale natknęła się na pelerynę kamuflującą i błądząc po omacku w jej fałdach, dziwiła się, dlaczego ktoś dzwoni do ręcznego komu, zamiast wykorzystać znacznie bezpieczniejszą transmisję radiową.

Gdy otworzyła komunikator i przyłożyła go do ucha, przestał świergotać. Głosy już się rozlegały.

— Jaka tam sytuacja? — to był głos Honga.

— Policja każe mi usunąć ciężarówkę, bo inaczej mnie aresztujom. — Głos osoby 257. — Jo im powiedział, że jadzie tu holownik. Mówiem im, że tu cenne rzeczy i że nie chcem potem odpowiadać, jak pojadem dwunastokołowcem na jednej baterii, ale mówiom, że muszem. No i mówiem im, co zrobiem, że cosik jakby zadzwoniem do szefa.

Sula skrzywiła się. 257 był dowódcą zespołu, był parem, człowiekiem bardzo wykształconym i kulturalnym; bardzo się starał mówić akcentem robotnika, ale mu się to zupełnie nie udawało.

Jeśli Naksydzi nie zauważyli w tym fałszu, to znaczy, że byli głusi na subtelności.

257 zrobił coś rozsądnie sprytnego: zadzwonił pod taki numer, żeby skontaktować się ze wszystkimi zespołami jednocześnie, żeby wszyscy wiedzieli, co się dzieje, żeby nie spanikowali i nie reagowali gwałtownie.

— Dobrze — odparł Hong. — Możesz na razie odjechać. Ci, których potrzebujemy, nie pojawią się w najbliższym czasie. Skręć w pierwszą w lewo na szczycie podjazdu, tam się spotkamy. Cztery-Dziewięć-Dziewięć, jesteś tam?

— Tak, Blanche — rozległ się kolejny głos.

— Przyślij mi swój samochód z kierowcą. Niech na mnie czeka przy ciężarówce i niech przywiezie cały sprzęt.

Prawdopodobnie chodziło o jego broń.

— Reszta niech siedzi na miejscu i realizuje plan — powiedział Hong.

Sula włożyła ręczny komunikator do kieszeni spodni. Intensywnie się zastanawiała, co zamierza Hong. Z pewnością nie może teraz zrekonstruować zasadzki.

Z pewnością jedynym rozsądnym rozkazem było wycofanie zespołów równie cicho, jak tu przybyły.

Sula obserwowała ciężarówkę, wyjeżdżającą powoli spod wiaduktu i znikającą za rogiem budynku. Policja naksydzka zrobiła ze swoich pojazdów blokadę w poprzek drogi, na obu końcach przejazdu.

Głos Honga dotarł do Suli przez słuchawki hełmu i Sula pośpiesznie włożyła hełm, by lepiej słyszeć.

— Ktoś musi mi dać sygnał, gdy będzie przejeżdżał konwój. Inni pośpiesznie zapewnili Honga, że to zrobią. Sula milczała. Znów rozejrzała się po pokoju: widziała państwa Gueich i ich córkę, nadal pochłoniętą grą wideo. Od strony ściany wideo dochodziły odgłosy klapnięcia i dziwne, krótkie krzyki. Prawdopodobnie w tej grze zwierzęta skakały nad sobą wśród drzew.

Daleko na autostradzie, od strony przedmieścia, przybywało migaczy awaryjnych. Sula, z hełmem na głowie, podkręciła powiększenie na przyłbicy — widziała klin policyjnych samochodów, jadących w jej stronę, a za nimi większy transport, widoczny wtedy, gdy przekraczał prześwity między budynkami.

— Kom: do Blanche — nadała Sula — Nadjeżdżają. Kom: wysłać.

— Wszystkie zespoły — przyszła odpowiedź Honga. — Powiedzcie mi, kiedy przejadą przez wiadukt.

Sula odwróciła się do państwa Gueich.

— Połóżcie się płasko na podłodze — poleciła. — Gdy się zacznie, macie się stąd wyczołgać. Czołgać się, jasne?! — Przesunęła dłoń równolegle do podłogi gestem „płasko na ziemi”. — Schowajcie się w korytarzu lub u sąsiadów po drugiej stronie domu.

— Dobrze, milady — powiedział pan Guei.

Sulę to rozbawiło — czyli dobrze udawała para, skoro Guei zwracali się do niej „milady”. Guei i jego żona spojrzeli na siebie, potem wraz z synkiem opadli na kremowy dywan. Córka niechętnie zostawiała grę, ale matka schwyciła ją za nadgarstek i pociągnęła na dół. Dziewczynka miała buzię w podkówkę, jakby powstrzymywała się od płaczu.

Sula odwróciła się do okna. Naksydzi szybko nadciągali i po pół minucie przesunęła się pierwsza fala policyjnych pojazdów. Jechały bez pośpiechu. Za nimi sedany, potem ciężarówki i autobusy, w sporej odległości od siebie poruszały się długą kolumną. Sula nie mogła dojrzeć jej końca nawet przez przyłbicę z maksymalnym powiększeniem.

— Kom: do Blanche. Są na moście. Kom: wysłać. — Pozostali dowódcy zespołów na pewno torpedowali Honga tą samą wiadomością.

Pojazdy były pełne Naksydów. Niektóre ciężarówki otwarto i było widać długą broń, karabiny maszynowe i miotacze granatów z czujnymi operatorami, którzy obserwowali mijane budynki. Sula cofnęła się głębiej do pokoju. Miała nadzieję, że miotacze nie są załadowane granatami z antymaterią. To by spowodowało straszny bałagan.

— Kom: do Blanche. Jest ich mnóstwo i są ciężko uzbrojeni. Myślę, że nie powinniśmy doprowadzać do…

Słowa zanikły, gdy ponownie ukazała się ciężarówka z bombą; na podjeździe autostrady 16, dudniąc, pędziła z pełną szybkością. Ciche elektryczne silniki nadawały każdemu z dwunastu olbrzymich kół maksymalne przyśpieszenie. Za ciężarówką jechał niebieski sedan Zwycięstwo, prawdopodobnie należący do Zespołu 499.

Serce Suli rozśpiewało się szalonym podziwem dla zuchwałej akcji Honga. Przywódca grupy próbował naprawić niedoskonałości swojego planu czystą odwagą.

Nerwy Suli drgnęły, gdy ciężarówka uderzyła w blokadę policyjną i odrzuciła pojazd tak jak człowiek odpędza owada. Fragment naksydzkiego samochodu — pokrzywiony żółty kawałek metalu — wyleciał wysoko w powietrze, po czym runął na chodnik z donośnym łoskotem, który Sula słyszała nawet przez zamknięte okno. W miejscu zderzenia leżał jeden Naksyd, drugi odskakiwał z zadziwiającą prędkością, a potem grzebał łapami po chodniku, szukając karabinu, który spadł mu z ramienia.

Ciężarówka zniknęła pod wiaduktem, zostawiając za sobą serię dudnień, gdy opony przeskakiwały szczeliny dylatacyjne. Zwycięstwo pojechało za nią. Naksyd chwycił karabin i podniósł go do ramienia… i nagle jakby rozpłynął się w deszczu iskier.

Każdy karabin w grupie Blanche miał skrzynkowy magazynek z czterystu jeden nabojami bezłuskowej amunicji, z których każdy mógł być wystrzelony w czasie mniejszym niż trzy sekundy. Naksyd musiał wchłonąć z pół magazynku.

Potem broń została skierowana na samochód policyjny — pojazd skoczył, gwałtownie się zatrząsł i osiadł na zawieszeniu, gdy złowroga biała mgła uniosła się z jego podziurawionej karoserii.

Kilka sekund później sedan Zwycięstwo znów się pojawił, pełnym gazem jadąc do tyłu po zjeździe. Procesja Naksydów przetaczała się; wydawało się, że nie zauważyli walki albo reagowali z opóźnieniem.

— Wszystkie zespoły, uwaga. — W słuchawkach Suli rozległ się głos Honga zaprawiony subtelnym triumfem. — Przygotować się do detonacji na mój rozkaz.

Sula odwróciła się do swego zespołu:

— Padnij! Już!

Sama nie rzuciła się na brzuch, ale w kucki przywarła plecami do szczytowej ściany, czerpiąc pociechę z jej solidności.

Eksplozja nadeszła w kilku szybkich fazach: najpierw wielki trzask — zagrzechotały szklane naczynia w serwantce Gueich — potem potężny huk, który przeszedł falą przez ciało Suli, poruszając wszystkie wewnętrzne organy, wreszcie przytłaczający łoskot. Odczuła go jak kopnięcie w krzyż. Niski grzmot, który jakby uniósł budynek z fundamentów, a potem opuścił go z niezwykłą siłą.

Sula miała akurat głowę odwróconą w lewo, na okno w dachu, i dokładnie widziała, że wygina się ono do środka jak bańka, która za chwilę pęknie, ale tworzywo szyby wytrzymało i ku zdziwieniu Suli szyba powróciła do swego poprzedniego kształtu w ramie.

Och, trudno. Teraz będą musieli ją usunąć strzałami karabinów.

Skoczyła na nogi, gdy gruz gruchnął o ścianę domu. Wiadukt cudownie zniknął, został po nim szeroki dół, otoczony plątaniną poskręcanych dźwigarów i prętów zbrojeniowych. Ponad tym pobojowiskiem migotała w świetle świtu wieża kurzu i dymu. Szczątki budowli ciągle spadały na jezdnię. Z ciemnej jamy wysuwał się złowieszczy język ognia.

Trudno ocenić, jak wielkie straty ponieśli Naksydzi. W ich konwoju pojazdy poruszały się w sporej odległości i prawdopodobnie w chwili wybuchu na moście znajdowały się najwyżej dwie maszyny. Jeśli przedtem byli tam Naksydzi, to teraz zniknęli. Przy drugim końcu wiaduktu leżał autobus, tam mniej więcej, gdzie dopadła go eksplozja. Był nienaruszony, leżał na dachu, z wybitymi, ślepymi oknami. Reszta konwoju stanęła. Naksydzi jak ciemne insekty wyroili się z pojazdów.

— Wszystkie zespoły! Otworzyć ogień! — usłyszała Sula pogodny, pełen otuchy głos Honga. — Ognia! Ognia! Ognia!

Sula widziała swój zespół jak przez mgłę. W powietrzu unosiło się mnóstwo drobnych cząsteczek kurzu. Spence przywarła płasko do podłogi, przyłożywszy ręce do hełmu, a Macnamara siedział z miną człowieka ogłuszonego.

— Wstać! — zawołała Sula. — Strzelać!

Pomyślała: wystrzelcie po magazynku ze swoich broni i chodu stąd. Trzydziestu kilku członków Grupy Blanche — nawet jeśli uwzględni się ich przewagę dzięki zaskoczeniu i lepszej pozycji — nie mogło liczyć na to, że przez dłuższy czas zdołają stawić opór setkom Naksydów na ulicy w dole.

I w tym momencie wszystkie okna, wychodzące na aleję Axtattle, wpadły do środka; wcześniej przetrwały wybuch — teraz roztrzaskały się pod nawałnicą ognia Naksydów. Sula padła na podłogę, gdy kawałki szyby odbiły się od jej zbroi, a z sufitu poleciał tynk. Ponad jej głową karabin maszynowy obrócił się na trójnogu, gdy pociski trafiły w długą lufę. Macnamara skoczył na nogi i wyciągnął rękę, by uspokoić karabin, ale Sula krzyknęła:

— Padnij!

I Macnamara z przestraszoną miną padł przy niej na podłogę.

— Przestaw karabin w tryb automatyczny i spadaj stąd! — zawołała Sula. Przez twardą powłokę zbroi czuła ostre uderzenia w podłogę od spodu — kule wpadały przez okna niższej kondygnacji i tam uderzały w sufit. W dywanie pojawiły się dziury; kłaczki i fragmenty podłoża wylatywały w powietrze. Cały budynek się trząsł.

Grad tynku nadal padał. Sula pomknęła na czworakach do drzwi i wytoczyła się do korytarza. Spence była tuż za nią.

Sula odwróciła głowę i spojrzała na pokój: Macnamara ciągle klęczał za karabinem i wściekle walił w podkładkę kontrolną. Ramiona i hełm miał zasypane białym pyłem.

— Chodź! — przynagliła go Sula. Wtem jej serce rozpaczliwie skoczyło, gdy zobaczyła, jak wyrzucił w bok ramiona i upadł na plecy, trafiony prosto w pierś. Krzyknęła i chciała rzucić się do pokoju, gdy zauważyła szramę w zbroi Macnamary i dostrzegła, że jego ręce się ruszają. A więc zbroja wytrzymała uderzenie.

— Pieprzyć to! — krzyknęła do niego. — Zmiataj stąd!

Z pewnym wysiłkiem Macnamara przekoziołkował do pozycji siedzącej i z silną determinacją wyciągnął rękę do pilota. Sula odsunęła się od drzwi, gdy pojawiła się rodzina Gueich — poruszali się na rękach i kolanach. Z lewego oka pana Guei leciała krew — stracił oko od kuli lub uderzenia odłamka. Żona krzyczała histerycznie i teraz córka opiekowała się niemowlęciem: niosła je w ramionach do względnie bezpiecznego korytarza. Na twarzy miała ten sam wyraz celowej determinacji, jak córka podczas gry wideo.

Sula odruchowo skoczyła, gdy nagle w uchu usłyszała głośny kobiecy krzyk.

— Cztery-Dziewięć-Jeden, tu Dwa-Jeden-Jeden. Ogień Naksydów bardzo silny. Wycofujemy się. — Zespół Operacyjny 211 znajdował się w tym samym budynku; weszli tu jako pierwsi, a potem wprowadzili grupę Suli do mieszkania Gueich.

Sula usiłowała sobie przypomnieć protokół komunikacyjny.

— Kom: do Dwa-Jeden-Jeden. Tu Cztery-Dziewięć-Jeden. Potwierdzam. My się też wycofujemy. Kom: wyślij.

Macnamarze udało się w końcu zaprogramować karabin, który teraz automatycznie wyszukał cel, obniżył lufę, strzelił i natychmiast wyleciał w powietrze — w lufę trafiły kule nieprzyjaciela; zatem pierwszy pocisk Zespołu 491 osiągnął tylko tyle, że została zniszczona broń, która go wystrzeliła.

Macnamara z niedowierzaniem patrzył na zniszczony karabin. Sięgnął po swój osobisty karabin.

— Dosyć! — krzyknęła Sula. — Uciekaj stąd!

Macnamara chwilę się zastanawiał, ale zaraz pobiegł do tyłu. Gdy dotarł do drzwi, Sula uniosła się i pomogła mu wstać.

— Na schody! Biegiem! — krzyknęła.

Spence już tam biegła, kulejąc. Zostawiała w korytarzu krwawe ślady. Sula pchnęła Macnamarę za dziewczyną, a potem sama ruszyła za nimi.

Kule nadal wpadały do korytarza, ale niebezpieczeństwo było tu znacznie mniejsze niż w pokoju od frontu. Spence dotarła do schodów ewakuacyjnych, błyskawicznie otworzyła drzwi i zniknęła w klatce schodowej. Macnamara ruszył tuż za nią. Sula weszła na schody na końcu. W ostatniej chwili spojrzała na Gueiów: ojciec krwawił w ramionach jęczącej żony, córka opiekowała się niemowlakiem z tak skupioną miną, jakby siłą woli usiłowała odepchnąć grozę sytuacji. Spróbujcie nie czuć do nas nienawiści, pomyślała Sula na pożegnanie i pomknęła na schody.

W górze rozległ się trzask i ze zraszaczy polał się drobny deszczyk.

— Cholernie sprytne! — Sula westchnęła. Grupa Blanche wielokrotnie analizowała plan, ale nikt nie przewidział, że pierwszą reakcją Naksydów na wybuch bomby będzie władowanie na oślep miliona pocisków we wszystkie okoliczne budynki.

Na szczęście schody znajdowały się w części domu odległej od alei Axtattle i kule tu nie docierały. Gdy Sula zbiegała po schodach, słysząc stukot swoich butów o stopnie, uświadomiła sobie, że powinna powiadomić zwierzchników, że Zespół 491 biegnie jak burza. Przez chwilę wybierała protokół radiowy:

— Kom: do Blanche. — Usiłowała zachować spokój w głosie. — Ogień Naksydów jest zbyt silny. Zespół Cztery-Dziewięć-Jeden wycofuje się. Kom: wysłać.

Odpowiedź, która przyszła po paru sekundach, brzmiała wyraźnie na tle odgłosu kropel bębniących o hełm Suli.

— Cztery-Dziewięć-Jeden, masz pozwolenie na wycofanie. Nie pamiętam, żebym prosiła o pozwolenie, pomyślała Sula.

Głuchy wybuch granatu rozbrzmiewał echem w budynku. Zapach dymu docierał do Suli przez potok ze zraszaczy.

Kawałek tynku odbił się od jej hełmu. Starła z ramion wilgotny pył. Zespół biegł bardzo szybko, mimo że woda leciała teraz po schodach małymi wodospadami.

W holu zgromadził się tłum oszołomionych cywili, wielu z nich niekompletnie ubranych lub w nocnych strojach. Niektórzy byli ranni. Płacz dzieci odbijał się echem od wyłożonych kafelkami ścian. Ludzie stali zmoczeni, boso lub w kapciach. Sula nie widziała nikogo z Zespołu 211.

— Wychodzić stąd! Wszyscy! — krzyknęła Sula. Ręką wskazała kierunek. — Idźcie dwie lub trzy przecznice dalej i czekajcie na odwołanie alarmu. Kto jest ranny, może tam wezwać pomoc.

— Co się dzieje? — padło pytanie z tłumu.

— To wojna! — krzyknął ktoś wściekłym basem. — Cholerna wojna!

— Ale chyba wojna się skończyła?

— Wychodzić! — wrzasnęła Sula. — Schowajcie się, bo się znajdziecie w krzyżowym ogniu. — Idioci, dodała w duchu.

— Ardelion — zwróciła się do Spence jej kryptonimem — gdzie dostałaś?

Spence spojrzała na swój but, który zostawiał czerwony ślad na wodzie.

— Nie wiem. To chyba nic poważnego, ale boli jak cholera.

— Trzeba cię nieść? Spence pokręciła głową.

— Mogę iść. Mam nadzieję, że nie będziemy musieli biec.

— W porządku. Ty i Starling naciągnijcie kaptury na głowy. Karabiny schować pod pelerynami. Idźcie z tymi ludźmi, aż dotrzecie do samochodu.

Wetknęła pod ramię karabin lufą w dół i naciągnęła kaptur na hełm. Szczelnie zamknęła kaptur z przodu na przyłbicy, ale przyłbica wyświetlała obraz transmitowany przez czujniki kaptura i Sula miała użyteczny widok terenu, po którym szła.

Zespół, prowadzony przez Macnamarę, ruszył wraz z cywilami. Znaleźli się na zewnątrz. Strzały stały się znacznie głośniejsze, odbijały się echem od budynków. Sula dostała zawrotów głowy, gdy obraz został lekko zakłócony, a duszne powietrze w kombinezonie powodowało, że jej nerwy przebiegał ostrzegawczy klaustrofobiczny dreszczyk. Zastanawiała się, jak dobrze działają kamuflujące peleryny — nie widziała postaci Spence czy Macnamary, widziała tylko ich buty i wilgotne ślady podeszew na chodniku.

Na zewnątrz cywile rozpierzchli się, spotykali grupy innych ludzi. Prawdopodobnie słyszeli eksplozję, która zniszczyła wiadukt, i potem albo jak głupcy przychodzili pogapić się, albo jak dobrzy obywatele wybiegli udzielić pomocy ewentualnym rannym. Jednakże słysząc strzelaninę i ciągłe wybuchy ludzie zatrzymywali się niepewnie na ulicy — teraz wszyscy byli gapiami.

Sula szła wśród nich. Rozchyliła kaptur.

— Cofnąć się! — krzyknęła. — To jest wojna! Walczymy z Naksydami! Cofnijcie się, bo możecie dostać kulkę!

— Policja! — zawołał ktoś i cały tłum zaczął odwrót. Sula szybko spojrzała przez ramię i zobaczyła Naksydów w czarno-żółtych mundurach; wybiegali zza rogu, z parkingu, by odciąć drogę ucieczki każdemu, kto chciałby opuścić budynek.

— Szybciej! — krzyknęła przerażona, że Naksydzi zaczną strzelać do tłumu. Ona i jej drużyna pędzili do samochodu, a Spence mimo rany dotrzymywała im tempa. Sula otworzyła tylne drzwi samochodu i rzuciła się do środka, rozpłaszczając się na tylnym siedzeniu. Macnamara, najlepszy kierowca, usiadł za kierownicą, a Spence z przodu obok niego.

— Jedź powoli i bardzo spokojnie — powiedziała Sula. Tłum ciągle uciekał i Sula była zaskoczona, że Naksydzi nie strzelają do wszystkiego, co się rusza.

— Kom: do Zespołu Dwa-Jeden-Jeden. Czy już wyszliście? Budynek otaczają wrogowie. Kom: wysłać.

Jej umysł tworzył beznadziejny plan: zawrócić, ostrzelać Naksydów i uwolnić Zespół 211. Zrobiłaby co w jej mocy, ale to by się skończyło śmiercią całego jej zespołu.

Wreszcie nadeszła odpowiedź od 211.

— Cztery-Dziewięć-Jeden, wyszliśmy! Biegniemy do samochodu na złamanie karku!

Świetnie, pomyślała Sula. Hunhao wyjechał na ulicę, cztery silniki elektryczne cicho napędzały poszczególne koła. Sula przygryzła wargę. Gdyby Naksydzi ich zobaczyli i otworzyli ogień… przypomniała sobie samochód naksydzkiej policji; Hong zniszczył go po prostu strzałami z jednego karabinu.

— Ardelion, co z nogą? — spytała. Spence pochyliła się, żeby obejrzeć ranę.

— Nie mogę się dostatecznie zgiąć przez tę cholerną zbroję — odparła Spence. — Wydaje mi się, że kula przeszła przez łydkę. Przyłożę sobie prowizoryczny opatrunek, a później dokładniej to zbadamy.

Sula podniosła się, usiadła i patrzyła przez tylne okno. Samochód odjeżdżał. Policja naksydzka otoczyła budynek; na szczęście nie zajmowali się gapiami. Oddziały w zielono-czarnych mundurach otrzymały wsparcie ze strony sił w zielonych zbrojach floty. Sula słyszała odgłosy strzałów, ale to nie strzelali Naksydzi.

Nagle w jej uszach rozległ się krzyk, mrożący krew krzyk na tle terkotu karabinu.

— Wszystkie zespoły! Tu Trzy-Sześć-Dziewięć! Jesteśmy z Zespołem Trzy-Jeden-Siedem! Naksydzi nas odcięli! Mamy jedną ofiarę na ulicy, pozostali są ranni. Potrzebujemy pomocy!

Potem dotarł głos Honga.

— Wszystkie zespoły, tu Blanche. Jeśli możecie, wspomóżcie Trzy-Sześć-Dziewięć! Trzy-Sześć-Dziewięć, podajcie swoją pozycję.

Sula wywołała mapę na displej swojej przyłbicy i prawie się załamała, gdy uzmysłowiła sobie, jak słaby jest plan ucieczki. Przedtem uważała za atut to, że dzielnica jest podzielona na kwartały przez dwie ważne przecinające się drogi; wszystkie zespoły i samochody mogłyby uciec z terenu działań małymi lokalnymi ulicami, konwój Naksydów natomiast utknąłby w alei Axtattle, mając bardzo ograniczony dostęp do tego obszaru.

To wszystko prawda, ale Sula zobaczyła teraz, że te dwie główne drogi podzieliły grupę Blanche na cztery części, co w zasadzie uniemożliwia wzajemną pomoc. Zespół Suli musiałby przejść przez autostradę 16 oraz aleję Axtattle, by dotrzeć do Zespołów 317 i 369, i to wymagałoby szczęścia i złożonego manewrowania.

— Starling! — zawołała do Macnamary. — Jedź jak najszybciej! Będziemy skręcać w drugą w lewo za tym skrzyżowaniem.

Przeprowadziła serię manewrów — sedan pełnym pędem przedostał się przez Autostradę 16, ale gdy opracowała sposób przekroczenia alei Axtattle, dwa oblężone zespoły przestały wzywać pomocy. Albo wszyscy zginęli, albo dostali się w ręce wroga.

Wtedy ostrzelano Zespół 151, który zaczynał akcję w budynku za aleją — zaskoczono ich, gdy nieśli swojego towarzysza do samochodu ewakuacyjnego. Zespół 167 usiłował im pomóc, ale obie grupy zostały pokonane, nim Sula zdążyła swoim samochodem przeciąć autostradę 16 i dotrzeć z odsieczą. Dwóch członków Zespołu 499 złapano na dworze i zmuszono do poddania się. I w tym momencie Sula przypomniała sobie, że porucznik-kapitan Hong zabrał samochód Zespołu 499 wraz z kierowcą, by przeprowadzić zaimprowizowany plan wysadzenia wiaduktu.

Wszystko się waliło. Prawie połowę członków Grupy Operacyjnej Blanche zabito lub pojmano, i to zaledwie w ciągu kilku minut. A równocześnie Hong mówił do ucha Suli radosnym tonem, wydawał rozkazy, usiłował koordynować akcję, która uratowałaby zespoły, znajdujące się w rozpaczliwym położeniu.

Sula nic nie mogła dla nich zrobić. Usiłując zachować spokój w głosie, poleciła Macnamarze zwolnić i jechać jedną z wcześniej zaplanowanych tras ewakuacyjnych.

Przypuszczalnie Zespół 491 zdołał się wymknąć tylko dlatego, że Zespół 211 — który początkowo był w budynku Suli — podjął błyskawiczną ucieczkę przed zgrają policji, odciągając dodatkowe siły Naksydów. W końcu 211 rozbiła swój samochód i dowódca zespołu wysłał wiadomość, że spróbują uciec na piechotę. W tym momencie byli już tak daleko, że transmisja radiowa została zerwana, i Sula, jadąca w przeciwnym kierunku, nie dostała od nich żadnej informacji.

Hong w ostatnim komunikacie przypomniał wszystkim zespołom, żeby zapadły się pod ziemię, po czym on również zamilkł.

Sula zsunęła z głowy kaptur, zdjęła hełm i wyłączyła komunikator radiowy. Wyjęła komunikator mankietowy — specjalnie przeznaczony do tej akcji — odłączyła baterie i wyrzuciła je z samochodu z taką siłą, by roztrzaskały się o krawężnik. Potem odchyliła się w fotelu i poddała znużeniu i gorzkiemu uczuciu porażki.

Następnym razem lepiej się sprawimy, pomyślała.

Jeśli będziemy żyć.

OSIEMNAŚCIE

Gdy dotarli do swojej dzielnicy, Spence miała tak sztywną i obolałą nogę, że nie mogła chodzić, więc Sula kazała Macnamarze pojechać na Nadbrzeże do ich mieszkania. Zaparkowali samochód w uliczce za domem. Sula otworzyła drzwi do tylnej klatki schodowej, gdzie z podestu pierwszego piętra wiodły drzwi do kuchni. Na schodach rozbrzmiewał dziecięcy śmiech. Sula pomogła umieścić zabandażowaną Spence na plecach Macnamary, który zaniósł ranną na górę do łóżka. Sama została przy samochodzie wypełnionym wojskowym sprzętem.

— Widziały nas jakieś dzieci — meldował Macnamara po powrocie. — Powiedziałem im, że mieliśmy wypadek na regatach, że noga utknęła jej między łódką a nabrzeżem.

— Skąd ci przyszła do głowy taka historyjka? — spytała zdumiona Sula. Macnamara tylko wzruszył ramionami. Wetknęła pistolet z tyłu za pas spodni i starannie sprawdziła, czy nie wystaje spod cywilnej kurtki. Zostawiła samochód Macnamarze.

— Pojedź do swojego mieszkania — powiedziała mu. — Ja się zajmę Spence. Jutro zrób zwykły objazd, ale pamiętaj, żebyś przed wejściem do mieszkania sprawdził, jak stoi doniczka. — Zawahała się. — Jeśli otrzymasz sygnał, że coś czeka na nas w skrytce, nie bierz tego sam, tylko zapłać komuś, żeby to zrobił, a potem sprawdź, czy nikt go nie śledzi, gdy będzie ci to oddawał.

— W ten sposób zdradzimy miejsce skrytki — zauważył Macnamara.

— Skrytek jest dużo — odparła — ty jesteś jeden.

Zostawiła Macnamarę z tą myślą i wbiegła na schody. Minęła dzieci, które rozstawiły na podeście dziecięcy serwis do herbaty, i wpadła do mieszkania. Przestawiła doniczkę w oknie z hasła „Nikogo tu nie ma” na „Ktoś tu przebywa i jest bezpiecznie”, i poszła do Spence.

Zdjęła z jej nogi opatrunek i obejrzała ranę. Zgodnie z przypuszczeniem Spence, kula przeszyła prawą łydkę. Krwawienie było niewielkie. Opuchniętą łydkę opinała skóra gładka jak skórka winogrona. Przybrała już fioletowawy odcień, ale rana wyglądała na czystą i była prawie niepostrzępiona; Sula ją zdezynfekowała, nie znalazła obcych ciał, żadnych odłamków ani strzępków materiału. Rozpyliła trochę antybiotyku i hormonów szybkiego gojenia, nałożyła nowy opatrunek, który zawierał więcej antybiotyków i hormonów, a potem załadowała iniektor ze standardowym środkiem przeciwbólowym, analogiem endorfiny.

Spence odchyliła głowę, odsunęła włosy z karku i Sula przystawiła iniektor do jej arterii szyjnej. Serce Suli zabiło mocniej, ciemność zasnuła pole widzenia. Sula zobaczyła, że trzęsą się jej ręce.

— Może lepiej, żebyś sama sobie zrobiła zastrzyk — powiedziała.

Sula musiała wyjść z pokoju, nim syczenie iniektora dotarło do jej uszu. Z frontowego pokoju patrzyła w dół na ulicę, widziała wózki i stragany sprzedawców, widziała ludzi, którzy szli ulicą.

Frustracja smaliła nerwy Suli. Żadna z tych osób nie wiedziała, że tego dnia stoczono i przegrano bitwę o Zanshaa. Bardzo możliwe, że żadna z nich nigdy się o tym nie dowie, chyba że Naksydzi im o tym powiedzą.

W wyobraźni widziała pełznącego korytarzem pana Guei z krwawiącym okiem; słyszała wzywających pomocy ludzi z ostrzelanego Zespołu 317; przypomniała sobie, jak Caro Sula, otępiała po narkotykach, leżała na poduszce w aureoli rozsypanych złotych włosów, a najlepsza przyjaciółka wstrzeliwała jej w szyję serię dawek analogu endorfiny…

Sula uderzyła pięścią w parapet i wróciła do pokoju. Spence spojrzała na nią spod półprzymkniętych, nabrzmiałych po narkotyku powiek. W dłoni trzymała iniektor. Pokój cuchnął środkiem dezynfekującym.

— Potrzebujesz czegoś? — spytała Sula. — Dać ci coś do jedzenia?

— Nie mogę jeść. — Spence machnęła ręką w stronę ściany wideo. — Może wideo?

Sula wydała polecenie włączenia ściany wideo i usiadła na łóżku. Bohaterem komedii romantycznej był starszy mężczyzna, przystojny i cyniczny par, bohaterką olśniewająco piękna dziewczyna, która dzięki swej urodzie odblokowała osobowość bohatera, a nawet zakłóciła jego równowagę psychiczną. Mężczyzna wygenerował niesamowite ilości biżuterii, ubrań, podróży do egzotycznych krain, po czym odprawił długoletnią kochankę i wprowadził dziewczynę do pałacu w Górnym Mieście. Bohaterka, trochę oszołomiona rozwojem wydarzeń, zrozumiała przynajmniej, jak cenny jest ten pałac, i zgodziła się na małżeństwo z parem.

Sula miała więcej niż Spence doświadczenia ze starszymi, cynicznymi parami, więc z rozdrażnieniem obserwowała absurdalny rozwój akcji. Jej matce bardzo by się ta opowieść podobała, co więcej, matka zrobiła wszystko, by żyć jak bohaterka tej komedii. Większość życia służyła jakimś mężczyznom, a jej główny problem polegał na tym, że urodą przyciągała wielbicieli nie z klasy parów, lecz z drugiego końca drabiny społecznej, i do tego przeważnie żonatych.

Matka… Sula nie widziała jej od lat.

Klaustrofobia zaczęła ściskać umysł Suli palcami z waty. Siedzę w tym mieszkaniu i czekam. Na co? — pomyślała Sula. Na przystojnego para z walizką biżuterii? Na hordę Naksydów z karabinami? Na Martineza, żeby mnie zabrał do swojego pałacu w niebie, do pałacu, który kupił mu Maurice Chen?

Sula sprawdziła, czy Spence niczego nie brakuje, i wyszła na ulicę. Słyszała radosny śmiech, a w głowie terkotał karabin. Pierwsza akcja przeciwko Naksydom to katastrofa. Grupa Operacyjna Blanche została zniszczona, ci, co przeżyli, ukryli się. Na pewno w tej chwili Naksydzi wprowadzają swój rząd w Górnym Mieście.

Nie mając dokąd iść, Sula postanowiła zajrzeć do swojego mieszkania w Grandview. Szła tam prawie godzinę. Przez dobrą chwilę przyglądała się budynkowi, ale oceniła, że to nieprawdopodobne, by Naksydzi na nią tu czekali. Chciała wziąć z mieszkania trochę rzeczy.

Dostrzegła światło w oknach u starego portiera i przyszedł jej do głowy pewien pomysł. U sprzedawcy na rogu kupiła gazetę, poszła do budynku i wetknęła głowę w drzwi portiera.

— Panie Greyjean?

— Tak, panienko? — Bezzębny mężczyzna wyszedł do niej z kuchni. W sękatej dłoni trzymał talerz z kawałkiem tostu.

— Czy mogłabym pana o coś prosić?

— Oczywiście.

Sula weszła do środka i zamknęła za sobą drzwi.

— Panie Greyjean, czy pamięta pan, że jak się tu tylko wprowadziłam, myślał pan, że jestem oficerem floty?

— Tak, oczywiście. Czy pozwoli pani, że zjem tost, dopóki jest ciepły?

— Naturalnie — odparła. — Ja rzeczywiście jestem oficerem floty.

— Och. — Greyjean żuł jedzenie, więc z jego wypowiedzi znikało więcej spółgłosek niż zwykle. — Zawsze tak myślałem. — Wodnistym wzrokiem rozejrzał się po pokoju. — Zechce pani usiąść, milady?

— Tak, dziękuję.

Przysiadła na brzeżku starego, wyściełanego fotela. Greyjean usiadł na małej kanapie.

— Rozumie pan, walczę z Naksydami — wyjaśniła, a portier skinął głową. — Naksydzi mogą tu przyjść i mnie szukać.

Skinął głową.

— No tak, to logiczne.

— I jeśli przyjdą — Sula wręczyła mu starannie złożoną gazetę — czy mógłby pan to wystawić u siebie w oknie kuchni, żebym mogła zobaczyć to z zewnątrz?

Greyjean przyglądał się cienkiemu plastikowemu prostokątowi.

— W oknie, mówi pani.

— Tak. Może pan to trzymać przy oknie i tylko postawić, gdy przyjdą Naksydzi.

Do takich sygnałów najlepiej się nadawał jasny kolor; biała plastikowa gazeta będzie widoczna na każdym tle.

Greyjean wstał z kanapy i poczłapał do kuchni. W jednej ręce niósł talerz, w drugiej — złożoną gazetę. Sula poszła za nim. Postawił na parapecie gazetę i podparł ją glinianą doniczką z fikusem.

— Tak dobrze, proszę pani?

— Tak. Ale tylko gdy przyjdą Naksydzi.

— Oczywiście. — Wsunął biały prostokąt pod doniczkę. — Będę go tu trzymał.

— Dziękuję, panie Greyjean.

Wzruszył ramionami i ugryzł kawałek tostu.

— Bardzo proszę, milady.

Sula sięgnęła do kieszeni, wyjęła dwudziestozenitówkę i położyła ją na talerzu. Oczy portiera się rozszerzyły.

— Dwadzieścia zenitów? Czy jest pani pewna, milady?

Być może nigdy w życiu nie trzymał w dłoni takich pieniędzy.

— Oczywiście. Zasługuje pan na to. Teraz pracuje pan dla rządu. — Puściła do niego oko. — Dla prawdziwego rządu.

Przez długą chwilę Greyjean przyglądał się zjawisku na talerzu, potem wziął monetę i wsunął ją do kieszeni.

— Zawsze marzyłem o służbie rządowej — powiedział — ale nigdy nie miałem odpowiednich kwalifikacji.

Siły Chen pędziły z wormholu Aspa Darla Dwa do Bai-do. Ich radary ciężko pracowały, gdy rozpoczęło się manewrowanie zaraz po przejściu przez wormhol. Martinez wpatrywał się w displeje i w spektrum radiowym znalazł — jak się tego spodziewał — czarny, martwy układ, w którym jedynymi źródłami sygnału radiowego były gwiazda układu i jej jedyna zamieszkana planeta. Przełączył na czujniki optyczne i podczerwone i wykrył więcej obiektów: wiele statków kupieckich leciało z dużym przyśpieszeniem do wormholi, prowadzących na zewnątrz układu.

— Cele — zgłosił Martinez i zamaszystym ruchem palców w ten właśnie sposób zaklasyfikował je na dyspleju taktycznym.

— Przydziel cele zbrojeniowcom eskadry — powiedziała Michi. — Powiedz im, żeby wystrzelili pociski, gdy będą gotowi.

W tym czasie został nadany automatycznie znany komunikat, powtarzany co kilka minut:

— Wszystkie statki przycumowane przy stacji pierściennej należy opuścić i odcumować, by dały się zniszczyć bez szkody dla pierścienia. Wszystkie doki naprawcze i stocznie mają zostać otwarte, a wszystkie statki odcumowane…

Naksydzi w Bai-do wiedzieli, że lojaliści nadciągają, i wszystkim w układzie kazali wyłączyć radary. Dopiero po wielu godzinach Martinez będzie miał kompletny obraz układu. Nie obawiał się rezultatu, ponieważ weszli do niego przez wormhol, który znajdował się daleko od słońca układu i wszelkie okręty, strzegące układu, znajdowałyby się znacznie bliżej jego środka.

— …każdy statek, usiłujący uciec, zostanie zniszczony…

Przez pierwsze dwa dni wydawało się, że Bai-do jest powtórką z Aspa Darla. Nie odkryli żadnych okrętów. Lecące statki kupieckie zostały zniszczone. Na ogół uprzedzono załogi na tyle wcześnie, że zdołały uciec w łodziach ratunkowych. Żaden pijany kapitan Hansen nie pojawił się w komunikatorze, by zaprotestować przeciw unicestwieniu swojego statku. Dużo statków odczepiono od pierścienia Bai-do. Parę szalup wystrzelono z „Sędzi Arslana” — miały skontrolować pierścień i upewnić się, czy wykonano rozkazy.

Nadal organizowano skromne obiady i zabawy, choć wyżsi oficerowie surowo zabronili nadużywania alkoholu, jako że eskadra znajdowała się w przestrzeni wroga. Martinez był gospodarzem na przyjęciu dla poruczników i kadetów na pokładzie „Żonkila”, a Fletcher ponownie gościł Michi i jej załogę na oficjalnej kolacji.

— Pierścień zostanie sprawdzony. Chcemy się upewnić, czy wykonaliście nasze rozkazy…

Załoganci „Prześwietnego” byli w umiarkowanie dobrym nastroju, gdy wpinali się w swoje stanowiska operacyjne, przygotowując się do wylotu dwóch szalup w pobliże Bai-do. Szalupy przelecą w odległości nie większej niż ćwierć sekundy świetlnej, ale ich wydajne czujniki zdołają zajrzeć w otwarte hangary, stocznie i doki i przekazać informacje na statek flagowy.

Po kolacji u Fletchera Martinez czuł, że powieki mu ciążą, zasypiał w cieple skafandra, więc obniżył temperaturę wewnętrzną. Słyszał cichą rozmowę dwóch poruczników sygnalistów, gdy zbliżające się szalupy zaczynały przekazywać „Prześwietnemu” informacje wywiadowcze za pomocą swoich laserów łączności. Martinez leniwie przerzucił na swoje displeje informacje z szalup i dopiero wtedy zauważył błyski w rogu swojego displeju taktycznego.

— Żagwie pocisków! — powiedział Martinez kompletnie zaskoczony. — Żagwie pocisków ze stacji!

Senność została zmieciona przez falę adrenaliny, która wtargnęła do krwioobiegu z siłą tsunami, zalewającego atol koralowy. Z displeju wyrzucił informacje z szalup i powiększył tablicę taktyczną. Pierścień akceleracyjny wystrzelił dwa pociski, każdy wycelowany w jedną ze zbliżających się szalup.

— Wszystkie statki — ogłosił Martinez — bronie defensywne przeciw tym pociskom!

Czuł, że taki rozkaz mógł bezpiecznie wydać bez czekania na aprobatę Michi. Ona też krzyczała do swoich sygnalistów.

— Wiadomość do dowództwa pierścienia! Unieszkodliwić te pociski natychmiast!

Za późno, pomyślał Martinez. Displej pokazywał to, co wydarzyło się dwadzieścia trzy minuty temu. Zanim przekaz od Michi śmignie na odległość dwudziestu trzech minut świetlnych do stacji pierściennej, nastąpi spotkanie pocisków i dwóch bezbronnych łodzi.

Istniała wprawdzie możliwość, że lasery obronne eskadry unieszkodliwią któryś z pocisków, ale żeby zbrojeniowiec mógł przewidzieć, gdzie za dwadzieścia trzy minuty znajdzie się kluczący pocisk, musiałby być jasnowidzem.

Głosy Ziemian — pilotów szalup — trzeszczały w słuchawkach Martineza, tonem zadziwiająco spokojnym informowały, że pociski się pojawiły. Szalupy zamierzały podjąć ucieczkę ze zmiennym przyśpieszeniem, kontynuując jednocześnie skanowanie pierścienia Bai-do zestawami swych czujników.

Ucieczka nie miała sensu. Żeby uniknąć pędzących pocisków, szalupy musiałyby tak silnie przyśpieszyć, że piloci zostaliby zmiażdżeni. W tej sytuacji jedyna nadzieja była w tym, że pociski nie miały zabić pilotów, ale stworzyć zasłonę między szalupami a stacją pierścienną, by uniemożliwić obserwacje.

Gdy wiadomość od Michi została wysłana do Dowództwa Pierścienia, na mostku oficera flagowego zapadła lodowata cisza.

— …niewykonania rozkazu spowoduje zniszczenie pierścienia… Martinez znał na pamięć te słowa — teraz w jego umyśle wypalały się ogniem.

Groźbę wystosowano, ale nie miała ona żadnego znaczenia, jeśli nie będzie woli egzekucji.

— Kapitanie Martinez — zwróciła się do niego Michi chłodnym, monotonnym, innym niż zwykle tonem — proszę zaplanować atak na pierścień Bai-do.

— Tak jest, milady.

Plany przygotowano wieki temu, gdy Siły Chen nadal okrążały słońce Seizho, więc Martinez musiał tylko uaktualnić parametry taktyczne. Potem przesłał wyniki na displej dowódcy eskadry. Michi tylko przelotnie na to spojrzała. W grymasie jej ust pojawiła się jakaś nowa zaciekłość.

— Niech pan przekaże plan eskadrze — rzekła. — Przygotować się do wykonania na mój rozkaz.

— Natychmiast, milady.

Martinez posłał rozkazy do wszystkich statków eskadry. Michi odchyliła głowę w fotelu i zamknęła oczy.

— Dranie testują nas — powiedziała ledwo słyszalnie. — Po Koel, dowództwo Nalcsydów miało czas na wysłanie rozkazów do pierścienia Bai-do. Do innych pierścieni również. Chcą się przekonać, czy spełnimy nasze groźby.

— Zniszczyliśmy przecież pierścień Zanshaa, dlaczego więc mieliby wątpić, że się tu zawahamy? — zauważył Martinez.

Michi nie odpowiedziała. Martinez czuł, jak mdłości wzbierają mu w żołądku, gdy na displeju widział płomienne ogony szalup, które gorączkowo przyśpieszały, chcąc uciec przed goniącą ich śmiercią.

Silne przyśpieszanie było w jakimś sensie darem miłosierdzia — piloci prawie na pewno będą nieprzytomni, gdy pociski trafią w szalupy.

Martinez z przerażeniem patrzył na puchnące kule plazmy. Podniósł wzrok na Michi. W jej oczach była czarna wściekłość. I trwoga na myśl o rozkazie, który miał za chwilę zabrzmieć.

— Kapitanie Martinez — powiedziała — zniszcz pierścień Bai-do.

Usta Martineza formowały odpowiedź:

— Tak jest, Milady. — Dotknął przycisku „transmisja” i wydał rozkazy.

Eskadra wystrzeliła pociski. Pierścień to spory cel, więc wystarczyła niewielka salwa. Stację zaopatrzono w systemy obrony laserowej, ale „w zasadzie nie do celów militarnych, lecz do niszczenia meteorów lub małych statków, które straciłyby sterowność, zagrażając pierścieniowi. Lasery nie potrafiły jednak przeprowadzić skoordynowanej akcji przeciwko formacji pocisków i zagłada pierścienia była pewna.

Martinez ze zdziwieniem obserwował następne żagwie pocisków, wystrzelonych z pierścienia — tuzin leciał w stronę eskadry. Kilka minut później znów kilkanaście, a potem trzecia salwa. Wszystkie zostały po drodze zniszczone. Martinez dostał wiadomość od porucznik Kazakowej, po przeanalizowaniu danych, wysłanych z szalup przed ich zniszczeniem.

— Lordzie kapitanie, przy pierścieniu są częściowo wykończone okręty — brzmiało wyjaśnienie. — Trzy ciężkie krążowniki oraz trzy fregaty lub lekkie krążowniki. Widocznie jeden z tych wielkich ma sprawną wyrzutnię.

Naksydzi zamierzali poświęcić pierścień, by bronić pół eskadry w połowie zbudowanych okrętów, które i tak były spisane na straty. Martinez zacisnął zęby.

Fregaty wroga wystrzeliły jeszcze kilka salw. I koniec. Żaden z naksydzkich pocisków nie zagroził Siłom Chen, wszystkie bez problemu zlikwidowano. Dwie trzecie pocisków lojalistów również zostało unicestwione, ale plan to przewidywał.

Gdy pierwszy pocisk trafił w pierścień, w najmniejszej odległości od Bai-do — trzy sekundy świetlne — znajdował się właśnie „Prześwietny”. Potem nastąpiły dalsze ataki, za każdym trafieniem znikał wycinek jasnego okręgu, krążącego wokół planety.

Obiekt tak duży jak pierścień planetarny umiera długo. Górny poziom nadal poruszał się znacznie szybciej niż dolny, geostacjonarny, a każdy z górnych fragmentów oddzielał się od dolnego pierścienia i obierał własną trajektorię. Pozbawione powietrza, wypełnione trupami sierpy błyszczały w słońcu, niesione większym pędem na wyższą orbitę.

Bardziej przerażające zjawiska wywołał ten kawałek pierścienia, którego od Sił Chen oddzielała planeta. Ten znacznie większy fragment, równy prawie połowie pierścienia, pozostał nietknięty i jego górna część nie miała czasu całkowicie oddzielić się od dolnej. Cały ten układ mas zaczął oscylować i spadać do atmosfery. Liny zaprojektowano tak, by spłonęły przy wejściu w atmosferę, ale Bai-do nie miała tyle szczęścia co do pozostałych części konstrukcji. Pierścień górny zawierał setki milionów ton materiału asteroidalnego i księżycowego, który ekranował promieniowanie. Gdy ta olbrzymia konstrukcja rozleciała się w atmosferze, cała masa spadła deszczem odłamków na niebiesko-zielony równik Bai-do.

Martinez obserwował, jak ląd na Bai-do zapala się pod wpływem impaktów, a błyszczące złociste fale wznoszą się nad niebieskim oceanem. Dym, pył i para wodna uleciały wysoko w atmosferę. Gdzieniegdzie pojawiły się wyraźne rozbłyski antymaterii. W górne warstwy atmosfery może się dostać tyle pyłu, że planetę na całe lata spowije całun zimna i ciemności. Nie będzie plonów, a ponieważ zniknie pierścień, nie będzie możliwy import żywności.

Ci, którzy teraz poniosą śmierć, może są po prostu szczęśliwcami.

— Ilu ludzi tam żyje? — Pytanie szeptem zadała lady Ida Li.

Martinez akurat znał odpowiedź: 4,6 miliarda. Poznał tę liczbę, gdy planował atak. A ludność samego pierścienia wynosiła dziesiątki milionów.

— Niech pan każe załodze opuścić stanowiska operacyjne — poleciła Michi. Postarzała się o dziesięć lat.

Martinez zamknął swoje displeje i wstał z fotela. Jego ubranie cuchnęło kwaśnym potem i adrenaliną. Czuł się starszy od postarzałej nagle Michi.

Opuszczając pomieszczenie za dowódcą, miał ataki lęku. Ile jeszcze razy będziemy robić coś takiego?

* * *

Sula pojechała na Nadbrzeże pociągiem. Wzięła ubrania z mieszkania w Grandview; opróżniła szafę i załatwiła pewne sprawy. Zastała Spence drzemiącą z iniektorem w dłoni. Wideo powtarzało w kółko ten sam komunikat, czytany przez Naksyda.

Lady Kushdai, nowy gubernator, osiadła w Górnym Mieście i Zanshaa rozpoczyna okres pokoju i dobrobytu, zarządzana przez Komitet Obrony Praxis. Grupa anarchistów i wywrotowców dokonała dziś rano nieudanego ataku na siły rządowe; wszystkich jednak zabito lub pojmano. Ten bezmyślny, bestialski szturm spowodował śmierć wielu cywili.

Następna wiadomość była szokująca: pojmano pięciuset pięciu zakładników, po stu jeden z każdego rodzaju istot, żyjących pod administracją Naksydów. Jeśli akty sabotażu nie ustaną, niektórzy zakładnicy — lub nawet wszyscy — mogą ponieść śmierć.

Sula patrzyła na wideo ze zdziwieniem. Pięciuset pięciu. I z pięciu gatunków, a przecież tylko Terranie brali udział w zasadzce.

Pokój. Dobrobyt. Zakładnicy. Zastanawiała się, czy Naksydzi zdają sobie sprawę z tego, jakie przekazują przesłanie.

Wyszła do sklepiku po jedzenie. W głowie brzęczały jej te nowiny. Ludzie słyszeli je wcześniej i byli wściekli z oburzenia. Wiedzieli, że zakładnicy to osoby pojmane przypadkowo na ulicach i że żadna z nich nie jest anarchistą czy sabotażystą.

Naksydzi nie przysparzali sobie przyjaciół.

Przez następne trzy dni Macnamara robił rundę po mieście, a potem przyjeżdżał z meldunkiem, że nie znaleziono żadnej wiadomości ani w głównej, ani w zapasowej kryjówce. Sula bezustannie sprzątała i często się kąpała — w ten sposób spalała swoją energię nerwową. Opiekowała się Spence, oglądała wiadomości i spędzała dużo czasu przy komputerze, podłączonym do Biura Akt. Stworzyła nowe tożsamości dla osób, o których wiedziała na pewno — albo przypuszczała — że przeżyły zasadzkę przy alei Axtattle. Nie miała ich zdjęć, więc wykorzystała obrazy z innych tożsamości w systemie; wybrała podobizny jak najbardziej przypominające ludzi, z którymi razem trenowała.

Biuru Akt wyznaczono nowego administratora, kogoś z Naxas. Wszyscy w Biurze — a również w całym rządzie — musieli złożyć przysięgę na wierność Komitetowi Obrony Praxis. Hotele i magazyny zajęto, miedzy innymi — tak jak Sula przewidywała — Hotel Wielkiego Przeznaczenia.

Kontaktu nie nawiązano.

Czwartego ranka Macnamara przyszedł z wiadomością.

— Mam nadzieję, że nie wziąłeś tego osobiście? — spytała Sula, zerkając przez okno na ulicę. Gdyby ktoś śledził Macnamarę…

— Zrobiłem, jak kazałaś — odparł Macnamara. — Gdy zobaczyłem znak, że w skrytce jest wiadomość, zapłaciłem włóczędze, żeby ją dla mnie wziął. Prosiłem, żeby to przyniósł w drugi koniec uliczki, żebym widział, czy nikt go nie śledzi. Potem kluczyłem na dwukołowcu i w końcu tu przyjechałem.

— Nie zauważyłeś nikogo? — Nerwy Suli brzęczały. Nie mogła się powstrzymać od spojrzeń na ulicę.

— Nie. Nikogo.

„Artemusowi dano nowy etat”. List wydrukowano na tanim, cienkim plastiku, używanym do gazet i innych form komunikacji jednorazowego użytku. Zwoływano spotkanie z Hongiem w mieszkaniu w Grandview następnego dnia rano o 11:01.

Nigdy przedtem Hong nie organizował zebrań w mieszkaniu Suli. Zawsze wolał spotykać się w miejscu publicznym, zwykle w pobliżu kawiarni, gdzie można zauważyć ewentualnych szpicli.

Sula dotknęła kartki górną wargą. To może nierozsądne wnioski, ale według niej ani plastik, ani wiadomość nie pachniały Hongiem.

Dała instrukcje Macnamarze, co będzie jej potrzebne następnego dnia. Przygotowania ze swojej strony poczyniła podczas ostatnich odwiedzin w Grandview. Wyszła z mieszkania na Nadbrzeże i wzięła taksówkę do Grandview. W oknie Greyjeana zobaczyła stojący biały prostokąt, co potwierdziło jej podejrzenia, że Naksydzi złożyli wizytę.

Następnego dnia Spence została w mieszkaniu, przekonana argumentem, że utykająca osoba będzie się zbyt rzucała w oczy. Sula i Macnamara wzięli osobne taksówki i wysiedli w odległości trzech przecznic. W oknie portiera nadal stała biała kartka. W pobliżu parkowało parę dużych, nieoznakowanych pojazdów. Wyglądały niewinnie, ale to mogła być policja.

Z pewnością nie zaobserwowano lorda Octaviusa Honga, jak czai się na rogu ulicy czy dyskutuje z portierem.

Sula i Macnamara spotkali się dokładnie o 11:01, potem szli ku Grandview po przeciwnych stronach ulicy. Nie widzieli świateł w oknach mieszkania, nie zauważyli przyczajonych w zaułku naksydzkich oddziałów w żółto-czarnych mundurach.

Gdy mieszkanie było w pełni widoczne, oboje się zawahali. W głowie Suli pojawiły się nagle wątpliwości. Serce waliło jej w piersi. Może źle oceniam całą sytuację? — myślała.

Głośny huk zatrząsł oknami i Sula omal nie wyskoczyła ze skóry. Ale ten odgłos wyjaśnił sytuację: podniosła dłoń i rozmyślnym ruchem przeczesała krótkie, ufarbowane na czarno włosy.

Stojący po drugiej stronie ulicy Macnamara nacisnął włącznik detonatora w kieszeni kurtki.

W mieszkaniu eksplodowała bomba, wcześniej sprytnie ukryta przez Macnamarę w meblach. Podmuch rozrzucił łożyska kulkowe i gwoździe. Żeby zminimalizować ofiary w sąsiednich mieszkaniach, siłę eksplozji obliczono tak, by wybuch rozchodził się wachlarzowato z wnętrza każdego pokoju ku zewnętrznej ścianie. Okna wyleciały w czerwonej pożodze. Sula słyszała krzyki, gdy gruz i szczątki spadały na dół, na ulicę.

Z dwóch wielkich szarych samochodów hałaśliwie opuszczono pochylnie i Naksydzi wyskoczyli w stronę domu i mieszkania, z którego okien chlustały płomienie.

— Aha — powiedziała Sula.

Odwróciła się i odeszła. Miała wrażenie, że stopy zapadają jej się w chodnik, jakby był zrobiony z miękkiej gumy.

A więc po nieudanej akcji przy Axtattle Honga pojmano i zmuszono lub skłoniono do wydania procedur, jakich używał do łączności z członkami grupy. Z wyjątkiem zespołu Suli inne zespoły zostaną zdekonspirowane. Zakładała, że ona i jej drużyna to jedyni ludzie z Grupy Operacyjnej Blanche pozostający obecnie na wolności.

Ona i jej zespół samotni w mieście, z fałszywymi tożsamościami, pozbawieni sprzymierzeńców, bez środków i bez możliwości kontaktu ze zwierzchnikami.

Caroline, lady Sula miała zbyt ograniczone zasoby, żeby poradzić sobie z tą sytuacją. Potrzebna była inna osoba, posiadająca inne umiejętności.

To teraz moja wojna, pomyślała Gredel, i szła dalej przed siebie.