Gabriel jest Aristosem, członkiem kasty wybrańcow, stojących na czele ludzkiego społeczeństwa. Na planecie którą zbudował, poddani czczą go niczym boga, ale w elektronicznym świecie Hiperlogosu jest jednym z wielu Aristoi, wcale nie najważniejszym. Pewnego dnia odkrywa coś, co zagraża całej rasie ludzkiej — gdzieś w galaktyce ukrywa się Aristos odszczepieniec, który oszalał. Gabriel musi go zniszczyć ,albo on zniszczy panujący we wszechświecie ustalony porządek. Walter Jon Williams to jeden z najciekawszych amerykańskich pisarzy science fiction, zdobywca wielu prestiżowych nagród. Jest postrzegany jako odnowiciel „twardej” odmiany fantastyki i uznawany za jednego z najbardziej błyskotliwych autorów ostatniej dekady.

Walter Jon Williams

Aristoi

Z podziękowaniami i wyrazami wdzięczności dla Sage Walkera, Rebecki Meluch, Williama F. Wu, Melindy Snodgrass, Pati Nagle, Sally Gwylan, Pat McGraw, Salomona Montoya, Karen McCue, Billa Packera, Laury J. Mixton, Judith Tarr.

UWAGA AUTORA

Zachęcam czytelników, by obce wyrazy, zawarte w tej książce, wymawiali jak im się podoba. Ci jednak, którzy lubią zabawy słowne, mogą wziąć pod uwagę kilka rzeczy. Znaki akcentu oznaczają akcent sylabowy. Therápontes ma akcent na drugiej sylabie, skiagénos na trzeciej. Pozioma kreska nad ostatnią samogłoską w niektórych słowach (daimōn, therápōn) oznacza długą samogłoskę. Proszę zwrócić uwagę, że w liczbie mnogiej (daimones, therápontes) samogłoska staje się krótka.

Słowa chińskie mają transkrypcję pinyin, nie Wade’a-Gilesa i w związku z tym należy je mniej więcej wymawiać z angielska. Są jednak dwa wyjątki: Zh w imieniu „Zhenling” należy wymawiać jak „dż” w słowie „dżem”, a słowo qi wymawiamy jak „czii”.

Na koniec chciałem zaznaczyć, że Aristos i Aristoi mają akcent na pierwszej sylabie.

OD TŁUMACZY

W oryginale książki jest kilkanaście wyrazów greckich, od których Autor tworzy liczbę mnogą, stosując zasady obowiązujące w języku greckim, np. Aristos — Aristoi, Therápōn — Therápontes, daimōn — daimones itp. W polskim tłumaczeniu należałoby te rzeczowniki liczby mnogiej odmieniać przez przypadki: daimones, daimonesów, o daimonesach itp.

Ponieważ wyraz ten oznacza po prostu demona, taka odmiana wydała nam się sztuczna. Podobnie sztucznym chwytem byłoby zastosowanie greckich form w przypadkach zależnych. Dlatego zastosowaliśmy w stosunku do tych rzeczowników odmianę polską: daimony, daimonów, o daimonach itd. Usuwaliśmy jednak w liczbie mnogiej, tak jak chce Autor, kreskę nad o. Pragnąc zachować pewne elementy stylizacji autora, zrobiliśmy jeden wyjątek: pozostawiliśmy grecką liczbę mnogą rzeczownika Aristos — Aristoi i jego rodzaj żeński Ariste zgodnie z zasadami języka greckiego.

Słowa Aristoi i Ariste pozostawiliśmy nieodmienne, choć w greckim odmieniają się one przez przypadki.

1

POGROMCA ZWIERZĄT:

Wejdźcie, wejdźcie do mego zoo,
okrutne życie wrze tam wkoło.

Na Promocji, co pięć, siedem lub dziesięć lat, Aristoi bawili się w Persepolis. Głównie bawiło ich przebywanie w swym towarzystwie.

W Świecie Zrealizowanym, Persepolis było interesującym artefaktem. Stopniowo przechodziło w „Persepolis” — miejsce rzeczywiste; dzięki wytworzonym przez elektroniczne złudzenia głębiom i wieżom stawało się wiecznozmiennym, wiecznotrwałym, pączkującym wielowymiarowym snem.

Persepolis-miasto odtworzono według oryginalnego planu perskiej metropolii i osadzono je w dolinie, gdzie spotykały się, także odtworzone, rzeki Pulvar i Kor. Tu właśnie umieszczono je jako symboliczną stolicę zrekonstruowanej Ziemi2. Miasto zamieszkane było tylko przez kilka dni w roku, gdy Pan Wengong, najstarszy z Aristoi, zwoływał Sesje Terrańskie. Zza Grodu Stu Kolumn wyłaniał się Kuh-e-Rahmat, Góra Miłosierdzia; jej szare zbocza kontrastowały z dominującymi w mieście kolorami: złotym, cynobrowym, turkusowym i kości słoniowej. Obok wyciosanych w zboczu góry grobowców królów achaemenidzkich spoczywali liczni Aristoi, złożeni w stolicy blisko potomków Kuaisha Wielkiego, których słabe dusze powinny — według powszechnej opinii — być zaszczycone nowym towarzystwem. Na szczycie góry, otoczony cyprysowym zagajnikiem, stał złoty monument zaginionego Kapitana Yuana, miejsce hołdów i modlitw.

Persepolis-sen, było miejscem znacznie bardziej interesującym. Większość odwiedzających je ludzi przybywała tu nie we własnym ciele, lecz przez oneirochronon, i dwa pałace nakładały się na siebie, tworząc skomplikowaną i trudną do ogarnięcia konstrukcję. Archonci i senatorowie Ziemi2 kroczyli po korytarzach, dysputując z ludźmi dla innych niewidzialnymi. Korytarze, w rzeczywistości kończące się ślepo, w świecie oneirochronicznym miały drzwi i odgałęzienia. Prowadziły do pałaców, dominiów, grot i fantazji, które nie istniały na Ziemi2 ani nigdzie indziej, ale stanowiły specjalne siedziby oneirochronicznych Aristoi, których ciała od wieków znajdowały się w grobie. W pałacach mieszkańcy tańczyli, prowadzili dyskusje, ucztowali i kochali się — od dawna istniała wśród nich rywalizacja w tworzeniu dla siebie wzajemnie najbardziej oszałamiających wrażeń zmysłowych, rozkosznych nierealności bardziej zaskakujących, bardziej „prawdziwych” niż wszystko, czego mogli doświadczyć w postaci cielesnej.

Do Persepolis-snu przybył Gabriel. W głowie brzęczały mu natrętne demony, ale trzymał je na wodzy.

Gdyż Persepolis to miejsce, gdzie demony, na równi ze snami, były wspólne.

Kilka dni przed przybyciem do Persepolis, w migoczącym przedświcie na Illyricum, Gabriel jak duch prześlizgiwał się przez ogrody. Woń pachnideł znaczyła jego ścieżkę, nasycając nieruchome powietrze. Czasami miał ochotę pozostać po prostu samym sobą: jego daimony spały lub zajmowały się własnymi sprawami, a wszystko wokół tchnęło spokojem, doskonałością tego właśnie ogrodu, który Gabriel założył w oneirochrononie, zanim wytworzył go w Świecie Zrealizowanym.

Prostokąty baterii słonecznych umieszczonych na Rezydencji, Galerii z Czerwonej Łąki i Jesiennym Pawilonie odznaczały się na tle ciemnego jeszcze nieba, zaczynały chwytać pierwsze promienie poranka na warstwy matowoczarnego fotoczułego polimeru przetkanego czystym złotem.

Manfred, angielski bulterier, dreptał bezgłośnie przy nogach Gabriela, ciesząc się na swój sposób porankiem, ogrodem i pachnidłami. Terier, z implantem pielęgniarki, za kilka chwil miał asystować Gabrielowi przy drobnej operacji.

Gabriel wspiął się po chmurzastych, opałowych stopniach Jesiennego Pawilonu i wszedł do środka. Zwrócony ku wejściu usiadł na ławce z czarnej miękkokrystalicznej ceramiki. Tworzywo, reagując na ciepło ciała, poddało się i dostosowało do kształtu człowieka. Manfred skulił się u jego stóp i ziewnął. Gdzieś w pobliżu ranny ptak odezwał się niepewnie.

— Otworzyć — powiedział Gabriel.

Okiennice rozsunęły się bezgłośnie, wpuszczając perłowy świt. Kwietne wonie przeniknęły do wnętrza cichego budynku. Jesienny Pawilon zawierał pomieszczenia zaprojektowane przez pierwotne daimony Gabriela. Ta ośmioboczna komnata zawdzięczała swój wystrój Horusowi. Jej ściany pokrywała ceramiczna mozaika z Warsztatów Illyriańskich w kolorach osikowożółtym i klonowopurpurowym, przedstawiająca sceny żniwne z okresu przedindustrialnego. Dobrotliwa Demeter przyglądała się pracom polowym z plafonu osadzonego w klasycznym rokokowym gipsowym fryzie. Bezpretensjonalne stoły pod oknami wykonano z kutego żelaza. W antycznych wazach umieszczono suche bukiety, które drgały w nie istniejącym wietrze.

Na ścianie wisiał olejny autoportret Horusa — skupiona twarz Gabriela niezwykle smutna i zrównoważona, burza krętych miedzianych włosów, lekko zmarszczone brwi. Horus aprobował to, na co patrzył. Zadziwiający błękit tęczówek oczu oryginału był na portrecie nieco przygaszony, a mongolskie fałdy wokół oczu — oznaka mądrości — podkreślone.

Gabriel, napawając się widokiem, obserwował, jak wirująca kula wprowadza do ogrodu poranek. Dotyk fotonów sprawiał, że z walcowatych kwiatostanów dziewannopodobnych roślin wystrzeliwał pyłek. Dryfujące cząsteczki żarzyły się w świetle wschodzącego słońca.

Jutrzenka w złocistych sandałach, pomyślał Gabriel strofami Safony. Następna myśl odpłynęła z pyłkiem kwiatów, nim udało mu się ją pochwycić.

Miał zamiar zapłodnić Czarnookiego Ducha, swego kochanka. Myślał przez chwilę o gametach przepływających jak pyłki, o drobinach siebie samego dryfujących we wszechświecie.

Jego rozmaite osobowości wydawały się pogodzone z tą koncepcją.

Pies znowu ziewnął. Słońce było coraz wyżej, światło stawało się bardziej niebieskie, precyzyjne. Rzeczywistość nabrała ostrych, fotograficznych konturów — doceniając te efekty, tysiące artystów przybyło do tego układu, na tę planetę — Illyricum, Świat Czystego Światła.

Świat Gabriela. On go skonstruował, zaprojektował jego działanie, współtworzył architekturę. Wydawał dekrety dla mieszkańców, gdy miał na to ochotę, co zdarzało się rzadko. W istocie był tutaj kiedyś właścicielem wszystkiego, aż do chwili gdy większość dóbr rozdał.

Illyricum to jeden z kilku światów, które Gabriel zaprojektował.

Lubił sobie myśleć, że projektując je, nie popełnił zbyt wielu błędów.

Na inauguracyjne przyjęcie w Persepolis Gabriel ubrał swego skiagénosa w lisciastozieloną marynarkę pokrytą warstwą złotego brokatu, dobrze dopasowane bryczesy w nieco jaśniejszym zielonym odcieniu, z węgierską koronką na udach, oraz czarne, błyszczące wysokie heskie buty ze złotymi chwastami. Fular spięty diamentem, na palcach klejnoty, odgarnięte do tyłu włosy przytrzymywane diamentowo-emaliowanymi spinkami. Na szczycie głowy skiagénosa Gabriel umieścił miękki kapelusz z diamentową szpilką i zawadiackim piórkiem. Dłuższą chwilę dopracowywał zapach, by uzyskać tę właściwą kombinację: lekko zaznaczoną egzotyczną korzenną nutę z domieszką intrygi.

To całe wyrafinowanie nie było tylko ozdobnikiem. Wprawdzie nic z tego nie istniało w Świecie Zrealizowanym — strój pozostawał wyłącznie oneirochroniczny, miał jednak reklamować umiejętności Gabriela jako programisty. Sztywny brokat musiał się różnić w dotyku od miękkiego kapelusza, łaskotliwego pióra, burzy miedzianych włosów, ciepłego nacisku ciała Gabriela. Błysk wypolerowanych butów był odmienny od twardego, pozbawionego głębi blasku kamieni na palcach, wesołego światła w oczach, miękkich fałd marynarki i zawiłych wzorów świecącego złotem brokatu. Chwasty na butach odbijały się w ich powierzchni, podskakiwały, rzucając skomplikowane cienie.

Wszystko to miało być subtelniejsze i bardziej rzeczywiste niż sama rzeczywistość. W prawdziwym świecie nie dostrzegano niektórych precyzyjnych elementów, a Gabriel chciał zostać dostrzeżony. Starannie zaprogramowany wygląd oraz pewna przesada w konstrukcji wizualnych i dotykalnych aspektów miały wywołać wrażenie czegoś ponadrzeczywistego, Zrealizowanego.

W tym celu Gabriel poleciał do swego zacumowanego jachtu Pyrrho. W pomieszczeniu zerowego ciążenia nałożył pęta i mikrowatowym laserem kazał skanować nieustannie swą twarz — rzeczywisty jej wygląd transmitowano do skiagénosa, którego mimika miała oddawać wyraz twarzy Gabriela. W stanie nieważkości mógł poruszać swym rzeczywistym ciałem synchronicznie ze skiagénosem, by wzmocnić iluzję i zwiększyć wrażenie naturalności jego zachowania.

Będą to obserwować najważniejsi ludzie z Logarchii. Gabriel nie miał zamiaru ich rozczarować.

Wszedł do oneirochrononu i polecił swemu reno, by nawiązało łączność tachliniową z Ziemią2. A w wirtualnym apartamencie, który zbudował w Persepolis-śnie zmaterializował swego skiagénosa. Rozejrzał się po pomieszczeniu: meble, zasłony, wszystko takie, jak zapamiętał. Służący-cienie w postaci dwunożnych baśniowych zwierząt podeszli do niego, uruchomieni jego obecnością. W rogu zamarł oneirochroniczny kwintet, oczekując rozkazu, by rozpocząć grę.

Gabriel przejrzał liberie służących i upewnił się, że pasują na ich nieczłowiecze kształty. Podczas poprzedniej Promocji służący nie byli zwierzętami. Obecne postacie (pomarańczowy, pręgowany kot, pasiasty oliviański tetrapus i jasnooka wydra) to późniejszy kaprys. Sprawdził, czy futro zwierząt jest odpowiednio ciepłe, miękkie i sprężyste; kiedy je głaskał, wydawało nawet elektrostatyczne trzaski. Potem zajął się kwintetem. Zainicjował grę, dokonał pomiaru parametrów, dostroił instrumenty. Utwór i sposób jego wykonania zapożyczony został od kameralistów z Rezydencji Gabriela. Muzycy w białych perukach ubrani byli w stroje dworskie z osiemnastowiecznej Wenecji.

Wszystko zdawało się gotowe. Gabriel zamroził akcję, po czym opuścił apartament, wychodząc przez rzeźbione jadeitowe drzwi.

Drzwi prowadziły do pałacu Dariusza I, do podziemnego korytarza istniejącego zarówno w rzeczywistości, jak i w oneirochronicznym Persepolis. Pierwszą osobą, którą Gabriel zobaczył i rozpoznał, okazała się Therápōn Protarchon Akwasibo. Służyła pod Gabrielem przed dziesiątkami lat, gdy Gabriel był świeżo upieczonym, bardzo młodym Aristosem.

Jutro natomiast Akwasibo sama stanie się Ariste.

Smukłe ciało dziewczyny okrywała suknia z luster w kształcie rombów. Wypolerowane płaszczyzny odbijały światło niewidzialnych reflektorów, rzucając na ściany złote błyski. Jej etiopskie oczy ozdabiał antymon, a szyja, długa i giętka na wzór Nefretete, była (o ile Gabriel pamiętał) taka sama, jak u rzeczywistej Akwasibo. Na czole tkwiło osadzone płasko lusterko w kształcie rombu, a dwa podobne zwisały z jej uszu.

— Pozdrowienia, Gabrielu Aristos. — Przyjęła Postawę Formalnego Szacunku.

Gabriel uniósł dłoń.

— Witaj, nowa nieśmiertelna.

Uśmiechnęła się. Gabriel objął ją i pocałował na powitanie. Jej oddech-sen pachniał pomarańczą, a usta-sen zdawały się lekko wibrować. Efekt dość przyjemny.

— Idziesz na przyjęcie? — spytał Gabriel.

— Tak naprawdę, szłam, by spotkać się z tobą. Miejskie reno powiedziało mi, że przybyłeś, więc przyszłam natychmiast.

Gabriel uniósł brew.

— Czy masz aż tak pilną sprawę?

— To zależy, jaka jest twoja definicja „pilności”. Możemy pójść teraz na przyjęcie, jeśli chcesz.

— Weź mnie pod rękę.

— Z przyjemnością.

Powędrowali korytarzem. Freski na ścianach przedstawiały przezroczyste niebieskie morze, w którym swawoliły złociste, białe i ciemnoniebieskie delfiny. Ciepły perski wiatr przyniósł świeży zapach cyprysów. Panowała tutaj jesień i w pewien sposób to wrażenie zostało przeniesione do oneirochrononu. Pracowali tu świetni programiści.

Pan Wengong zatrudniał tylko najlepszych.

— Chciałam ci po prostu podziękować — rzekła Akwasibo. — Sądzę, że ze wszystkich Aristoi ty nauczyłeś mnie najwięcej.

— Byłem wtedy strasznie niedoświadczony. Na litość boską, miałem poniżej trzydziestki, a więc niewiele więcej lat niż ty.

— Uczyłeś mnie, ucząc się sam. Ale minęło ponad czterdzieści lat, nim rzeczywiście potrafiłam wszystko zastosować w praktyce.

— Popełnisz jednak znacznie mniej błędów niż ja.

— Mogę jedynie stwierdzić, że prawdopodobnie nie będą to te same błędy.

Usłyszeli pneumatyczne kuranty, a potem zabrzmiał nierealny dźwięk fletu. Gabriel i Akwasibo skręcili do Apadany, wielkiej sali Dariusza I.

Ponad miastem-snem zawisł księżyc-sen. Pół tarczy na lekko niebieskim niebie. Rzeczywisty księżyc, służący jako model, od dawna był bardziej Zrealizowany niż większość innych miejsc. Jego wnętrze, cząsteczka po cząsteczce, przetransformowano w olbrzymią bazę danych, jedną z wielu, z których składał się Hiperlogos, wszechświatowy bank danych. Z wyjątkiem części zamkniętej Pieczęcią Aristoi, prawie wszystkie bity i bajty były powszechnie dostępne — to właśnie przyczyniło się do utrzymania pokoju w Logarchii w stopniu większym niż jakiekolwiek, zastosowane w historii, rozwiązania inżynierii społecznej.

— Jestem trochę zdenerwowana — wyznała Akwasibo. — Co się dzieje na takich przyjęciach?

— Przyjemności. Popisy. Rywalizacja. Intrygi. — Gabriel uśmiechnął się. — Wszystko, co nadaje życiu wartość.

Pyłki dziewann płynęły przez bezwietrzną przestrzeń świtu na Illyricum. Gabriel wstał z ławki, Manfred również się podniósł, przeciągnął, ziewnął i wyszedł za Gabrielem z pawilonu. Znikające pyłki poranka tańczyły przed Gabrielem wracającym do głównego budynku Rezydencji.

Gdy przechodził obok Cienistego Klasztoru, posłyszał niewyraźny zmęczony zaśpiew. Przypomniał sobie o raporcie, w którym donoszono, że Therápōn Dekarchōn Yaritomo, demiourgos odpowiedzialny za wymierzanie podatków w jednej z prowincji Illyricum, ogłosił, iż niebawem spróbuje dopełnić rytuału Kavandi. Gabriel kazał Manfredowi poczekać, a sam wszedł cicho przez inkrustowany turkusami łuk, by przyjrzeć się tej ciężkiej próbie.

Yaritomo, krępy mężczyzna, który nie miał jeszcze nawet siedemnastu lat, świeżo ukończył Lincoln College na Illyrijskim Uniwersytecie. Dobrze wypełniał nałożone przez Gabriela obowiązki, zgłębiając zasady administracji cywilnej. Raporty z Departamentu Psychologii sygnalizowały, że osobowość Yaritoma wykazuje oporność na fragmentację za pomocą łagodniejszych technik i sam Yaritomo wybrał Kavandi.

Nagi Yaritomo leżał pod metalową ramą, którą przywiązał sobie do ciała. Na ramie umocowanych było ponad pięćdziesiąt włóczni z nierdzewnej stali, ostrych jak skalpele, wycelowanych w jego ciało.

Ponad nim, na słupie znajdowała się Widmowa Maska, twarz olbrzymiego robota — dźwignie, układy pneumatyczne i projektory holograficzne — którą Gabriel zaprojektował dla swej sztuki Maska. Widmowa Maska miała minę zadowolonego arlekina: białą twarz, wąskie uśmiechnięte usta, czarne trójkąty nad oczami, czerwone rumieńce na policzkach.

Gabriel spojrzał teraz na tańczącego w dole chłopca i spodobało mu się miejsce, które tamten wybrał. Widmowa Maska symbolicznie wzmacniała deklarowane intencje Yaritoma.

Młody Therápōn, tańcząc w kręgu pod maską, wyśpiewywał wciąż od nowa Sutrę Kapitana Yuana. Prawdopodobnie robił to od poprzedniego wieczora i zdążył wydeptać krąg na trawniku. Włócznie grzechotały w ramie, pod wpływem własnego ciężaru zagłębiały się w ciele chłopca. Z czoła kapał mu pot.

— Niech szaleństwo zabierze mój umysł — śpiewał. — Niech daimony zabiorą moją duszę.

Ciekło przy tym zadziwiająco mało krwi. Gabriel stwierdził z aprobatą, że nawet poddany ogromnemu psychicznemu i fizycznemu stresowi Yaritomo potrafi kontrolować swe zwężone naczynka włosowate.

— Niech duch wznosi się w mym ciele. Niech duch napełni mnie siłą.

Używając Priorytetu Aristosa, Gabriel zażądał od swego reno informacji na temat pulsu i ciśnienia krwi Yaritoma. Reno Gabriela, poprzez reno domowe, połączyło się z reno Yaritoma, a to wszczepione u podstawy czaszki — monitorowało stan zdrowia chłopca. Przekazano pomyślną odpowiedź. Yaritomo był młody, w dobrej kondycji i jeśli się należycie skoncentruje, najprawdopodobniej może tę procedurę kontynuować przez wiele dni. Gabriel zasięgnął teraz informacji na temat poziomu toksyn zmęczeniowych, ale reno Yaritoma — w odróżnieniu od reno Gabriela — nie potrafiło dokonać takich pomiarów.

Niektóre stany umysłu były wspomagane, a nawet inicjowane, przez wywołane stresem dramatyczne zmiany w chemii organizmu. Yaritomo bez wątpienia przez ostatnich kilka dni pościł, obniżając odporność swego organizmu na stres i przestrajając chemię mózgu. Taniec, śpiew i ekstremalny ból miały spowodować znaczne podniesienie poziomu toksyn i zmniejszenie zasobów energii. Celem tych zabiegów był atak nie na ciało, lecz na świadomą część mózgu…

Yaritomo nie próbował utracić władz umysłowych.

Próbował takie władze uzyskać.

— Niech przyjedzie daimōn. Chcę zmierzyć się z daimōnem. Chcę pokonać daimōna i sprawić, że stanie się on częścią mnie samego. Chcę posiąść moc daimōna!

Ostatnie słowa wychrypiał głośno i zdecydowanie. Był to okrzyk triumfu, zwycięstwo umysłu nad fizycznością i bólem. Gabriel wycofał się cicho. Wiedział, że ból będzie dręczył Yaritoma jeszcze bardzo długo.

Dach Apadany podtrzymywały cynobrowe kolumny zwieńczone złotem. Na nich oraz na ścianach znajdowały się inkrustacje zarówno oryginalnych perskich inskrypcji, jak i skomplikowanej Zaangażowanej Ideografii Kapitana Yuana. Aristoi w piórach i piórkach tłoczyli się w komnacie. Z tłumu wyróżniał się Sebastian, jego oneirochroniczne ciało przybrało postać migoczącej, unoszącej się w powietrzu kuli.

Gabriel wszedł z Akwasibo. Odpowiedział na powitalne gesty kilku osób.

— Chciałbym móc stwierdzić, że zawsze uważałem, iż to osiągniesz — rzekł. — Ale w tamtych czasach nie miałem doświadczenia, by przewidzieć takie rzeczy. I byłem zbyt zajęty, by bawić się w przepowiednie.

— Chyba sama tego nigdy nie przewidywałam. — Uśmiechnęła się. — Aż do chwili, kiedy jakieś trzy, cztery lata temu cała moja praca zaczęła się wreszcie kleić.

Droga Akwasibo do pozycji Ariste wyglądała dość zwyczajnie: dekady ciężkiej pracy zostały zakończone rodzajem syntezy, lata pilności wynagrodzone, a zintegrowane wiedza i umiejętności stworzyły nową jakość. Droga Gabriela była bardziej bezpośrednia — płomienny, pionowy wzlot i osiągnięcie tytułu Aristosa przed trzydziestką. Niektórzy prorokowali, że Gabriel się wypali, ale oczywiście nie mieli racji — Gabriel, zbliżając się do osiemdziesiątki, był teraz bardziej twórczy niż kiedykolwiek.

— Znasz tu wszystkich? — spytał. Ponownie rozejrzał się po sali i zawezwał większość swych daimonów, gdyż spotkanie z tyloma sobie równymi naraz stanowiło prawdziwe wyzwanie.

— Trudno nie zauważyć Sebastiana — powiedziała Akwasibo. — Praktykowałam kiedyś u Coetzee’ego i Tallchiefa. I prawdopodobnie większość spośród tu obecnych znam z widzenia.

— Z pewnością w ich rzeczywistych postaciach. Ale tutaj, jeśli zobaczysz ciemne, wiszące w powietrzu stworzenie, podobne do nietoperza, to najprawdopodobniej będzie Dorothy. A Salwador lubi pojawiać się jako ptak drapieżny… O, tamten ptak… — Gabriel skonsultował się ze swym reno — ten jastrząb Harrisa to prawdopodobnie on.

— Banał — powiedział Cyrus, a jego głos odbijał się echem w głowie Gabriela. — Nuda — oznajmił Deszcz po Suszy.

— Cieszę się, że przynajmniej ciebie rozpoznałam.

— Włożyłem dużo wysiłku, by wyglądać tak jak teraz, to dotyczy również mojej postaci oneirochronicznej. Nie warto tego teraz zmieniać.

— Przypominam sobie, że twoje oczy miały inny kolor. I te fałdy nadoczne…

— W zamierzeniu mają nadawać mi wygląd dojrzałego mędrca. I mam nadzieję, że tak jest.

Akwasibo wygięła swą długą szyję pod nieco nienaturalnym kątem. (Cyrus i Wiosenna Śliwa sprzeczały się, czy to gafa czy rozmyślny efekt).

— Kogo jeszcze nie zdołam rozpoznać? — spytała.

— Shankar przybierze postać jakiejś znanej osobistości ze starej Ziemi1. Abrahama Lincolna, Li Po lub Charliego Chaplina. Dorothy St John — dla odróżnienia od Dorothy — lubi zaskakiwać, więc unosi się tu jako ćma, modliszka lub…

— Para złotych kocich oczu — powiedziała para złotych kocich oczu patrząca z pobliskiego filaru.

Akwasibo nie mogła ukryć zaskoczenia. Gabriel, który miał w tych sprawach znacznie większe doświadczenie, potrafił się zamaskować.

— Nie cierpię tego! — zaskomlała Wiosenna Śliwa.

— Witaj, Dorothy St John Ariste. — Gabriel przyjął Postawę Formalnego Szacunku. — Jak się trzymasz?

— Kociocheshirskie dzięki. A ty?

— Trzymam się w kupie, nie oddzielnie — odparł Gabriel, mając na myśli siebie i swe daimony.

— Miło mi to słyszeć, Płomieniu. — Oczy odczepiły się od filaru i popłynęły między Gabrielem i Akwasibo. Cyrus i Wiosenna Śliwa wygłosiły komentarze na temat bursztynowych ogników w oczach. Augenblick narzekał na brak wskazówek, jakich zwykle dostarczała mu mowa ciała. — Czy słyszałeś, co knuje Astoreth i jej klika?

— Nie.

— Uważają, że źle spełniamy swe obowiązki, źle wychowujemy i kształcimy Theráponów i Demos. Albo odnosimy zbyt wielkie sukcesy. Zdaje się, że same nie mają pewności w tej sprawie. W każdym razie chcą dokonać zmian.

— Myślałem, że krytyka Astoreth ma głównie charakter estetyczny.

— Chyba doszli do wniosku, że ich poglądy mają również aspekt polityczny.

— Kto w tym bierze udział?

— Astoreth. Ctesias. Drogocenny Jadeit. Han Pu.

— Z wyjątkiem Astoreth, wszyscy są młodzi — stwierdził Gabriel.

— Nie są młodsi od ciebie. Nie umniejszałabym wagi tej sprawy, sprowadzając ją do konfliktu pokoleń.

— Nie miałem zamiaru jej umniejszać. — Gabriel patrzył w szparki źrenic. — Co sądzisz o ich pomysłach?

Oczy zatrzepotały jak skrzydła motyla.

— Mają trochę racji, ale wyrażają ją ze zbyt wielką siłą, by pozyskać znaczące poparcie wśród Aristoi. Metoda zbyt konfrontacyjna.

— Astoreth zawsze tak postępowała.

— Pożałuje tego w końcu. Gdyby przez dziesięciolecia zbierali dane, a potem wyciągnęli wnioski, ich pomysły miałyby solidniejsze podstawy. A tak, ich zamiary sprawiają wrażenie raczej artystycznego porywu niż idei politycznej. Jeśli nie będą potrafili umotywować przesłanek, nikt nie potraktuje poważnie ich wniosków.

— Niech mnie nikt nie posądza o to, że oczerniam artystyczne porywy — rzekł Gabriel.

— Nie spodziewam się tego po tobie, Płomieniu. — Oczy mrugnęły. Dorothy St John odfruwała. — Powinnam przyczepić się do innej powierzchni i zobaczyć, jakie wiadomości uda mi się zebrać.

— Powodzenia.

— Miło mi, że cię poznałam. — Akwasibo wyciągnęła szyję, patrząc w ślad za złotymi oczami. (— Aha! — powiedział Cyrus. — Mówiłem ci, że to umyślne).

— Nie słyszałam o tych wszystkich wydarzeniach politycznych — zwróciła się Akwasibo do Gabriela.

— Potrafimy zachowywać je dla siebie — odparł Gabriel. — Jeśli jest coś, czego lud nie powinien oglądać, to na pewno wrzeszczących na siebie Aristoi.

Oczy Akwasibo zwęziły się lekko.

— Wrzeszczycie?

— Ja nie. Kiedy jednak dyskutujesz z kimś takim jak Ikona Cnót czy Sebastian, masz ochotę wrzeszczeć, prawda?

— Rozumiem twój punkt widzenia.

— Powinienem złożyć wyrazy szacunku Pan Wengongowi. Czy mam cię przedstawić?

— Poznałam go już wcześniej. — Rozejrzała się, podziwiając widok Apadany. — Nieźle to zbudował, prawda?

Gabriel zaśmiał się.

— Powinnaś zobaczyć, co zrobił w Aleksandrii, Bizancjum i Pekinie.

Gabriel z Manfredem przy nodze wszedł do Skrzydła Biomedycznego Rezydencji i przekroczył niewidzialne sterylizujące drzwi.

Therápōn Hextarchōn Marcus leżał wygodnie na miękkiej kanapie w owalnym teatrze operacyjnym wyłożonym geometrycznymi czarno-białymi kafelkami. W fotelach na górze nie było widzów. Na miejsce podjechały proste narzędzia chirurgiczne, schowane w ciemnej drewnianej szafce rozjaśnionej boazerią i srebrną inkrustacją. Nad szafką wisiała waza ze świeżymi kwiatami słonecznika, niczym promienne odwiedziny z Arles.

Marcus miał na sobie granatowy szlafrok, na którym między szeregiem wiszących korynckich kolumn śmigały stada białych ptaków. Jego skóra była blada, włosy, oczy i rzęsy — czarne. Obok niego na stołku siedziała Clancy — Therápōn Tritarchōn w Skrzydle Biomedycznym. Trzymała rękę Marcusa. Gdy wszedł Gabriel, wstała i przyjęła zwyczajową Drugą Postawę Formalnego Szacunku. Na jej różowej cerze wystąpiły rumieńce zadowolenia.

Leżący na stole Marcus, również usiłował przybrać podobną pozycję.

Gabriel pocałował ich oboje na powitanie. Na widok Marcusa poczuł ciepło w sercu.

— Przyniosłem ci prezent — powiedział. Z długich rudych włosów wyjął parę spinek z kości słoniowej i srebra i ofiarował je Marcusowi. Z kości słoniowej wyrzeźbiono model DNA. Na każdej z długich, delikatnych spiral umieszczono reliefową podobiznę Gabriela, Marcusa oraz twarze przypominające ich obu.

— Kod genetyczny naszego dziecka został utrwalony mikrozapisem na srebrze — powiedział Gabriel.

Blada twarz Marcusa zarumieniła się z zadowolenia. Z wdzięczności całował Gabriela po rękach. Usiadł. Gabriel leniwie przeczesywał dłonią jego włosy. Manfred wskoczył na kanapę między nogi Marcusa, który uścisnął psa na przywitanie. Gładził zwierzę po karku i uszach.

— Czy mogę przeczytać kod? — spytał.

— Jeśli chcesz — odparł Gabriel. Wziął od Marcusa spinki i wpiął pierwszą. Zmarszczył czoło, przesunął ją na miejsce, które wydało mu się lepsze. — Ale poznasz stąd płeć dziecka. Myślałem, że nie chcesz tego wiedzieć.

Marcus nachmurzył się.

— Postaram się nie patrzeć na tę informację. Obejrzę tylko całą resztę.

— Stworzyłem mniej więcej przypadkową mieszaninę naszych genów — klasyczną zygotę. Niczego nie dodałem. Niczego nie odjąłem. Zagwarantowałem tylko, że embrion nie ma defektów genetycznych. Raczej nie dowiesz się niczego szczególnego, studiując kod. — Gabriel umieścił drugą spinkę na miejscu i obserwował wynik. — Denerwujesz się? — spytał.

GABRIEL: Reno, podaj mi, proszę, puls i ciśnienie Marcusa. ‹Priorytet 2›

— Nie tak, jak się spodziewałem.

Sygnały życiowe Marcusa wskazywały, że jest on nieco zdenerwowany.

— Połóż się — powiedział Gabriel. — Może kanapa zrobi ci masaż.

RENO: ‹Priorytet 2› dołączenie z reno Biomedu.› ‹Połączenie przez reno Marcusa› Puls 87, ciśnienie 150 na 88.

GABRIEL: Reno, aktualizuj te dane. Horus. Miś. Cyrus. Wiosenna Śliwa. Psyche. ‹Priorytet 2›

HORUS: ‹Priorytet 2› Do usług.

MIŚ: ‹Priorytet 2› Do usług.

WIOSENNA ŚLIWA: Priorytet 2› Do usług.

PSYCHE: ‹Priorytet 2› Do usług.

— Nie zakłóci to procedury?

— Ani trochę.

Marcus odchylił się w kanapie. Cichy szum oznaczał, że wywołał funkcję głębokiego masażu. Zamknął oczy i z widocznym wysiłkiem zawezwał daimony. Gabriel wezwał swoje, te, które według niego mogłyby być zainteresowane procedurą. Spojrzał na Clancy. Nad jej ramionami jaśniały słoneczniki.

— Dziękuję ci za ofertę pomocy. — Gabriel nigdy nie robił dyplomu lekarza i teraz chciał dla formalności mieć lekarza przy sobie.

— Cała przyjemność po mojej stronie. — Clancy pogłaskała Marcusa po ramieniu, które osłaniał szlafrok. Uśmiechnęła się do niego. Na Darkbloomie robiłam to kilka razy.

— Liczę na twoją radę w razie potrzeby.

— Wątpię, czy w ogóle ci się przydam. — Uśmiechnęła się i lekko potrząsnęła głową. Cyrus, jak zwykle esteta, zwrócił Gabrielowi uwagę na ładnie falujące gęste włosy, na grę światła w ich ciemnym połysku. Uczucie przyjemności rozśpiewało się w Gabrielu. Clancy była tu nowa. Gabriel spotkał ją przedtem kilka razy, gdy omawiali całą procedurę, i entuzjazm Clancy dodawał mu otuchy.

— Wiesz — zwrócił się Gabriel do Marcusa — że trochę bardziej niż zwykle będziesz musiał na siebie uważać. Donoszenie ciąży do końca w ludzkim ciele jest znacznie bardziej ryzykowne od innych metod.

— Wiem o tym, Gabrielu Wissarionowiczu. Chcę znać każdy dzień, gdy ono tu będzie.

Gabriel uśmiechnął się, zamachał rękoma. Nie mógł przecież nikomu zabronić nieszkodliwego szaleństwa.

WIOSENNA ŚLIWA: „Myśli dobrze zbudowanego mężczyzny wyraża nie tylko twarz. Także jego członki i stawy, co dziwne, stawy biodrowe i nadgarstki…”

GABRIEL: ‹pocałunki›

WIOSENNA ŚLIWA: „Kiedy idzie, przekazuje tyle, co najlepszy wiersz, może nawet więcej”.

CYRUS: ‹stada białych ptaków na granatowym aksamicie…›

RENO: Puls 92, ciśnienie 139 na 90.

MIŚ: Chłopak jest zbyt nerwowy.

CYRUS: ‹srebrne akanty korynckich kapiteli…›

GABRIEL: Reno, przekaż mi sterowanie zestawu chirurgicznego.

RENO: Życzysz sobie pełny obraz wideo?

GABRIEL: Tak.

CYRUS: ‹Smukłe dłonie Clancy, postrzępione światło na paznokciach› ‹usuwa się›

RENO: ‹połączenie z zestawem chirurgicznym› Zrobione.

GABRIEL: Jestem prawie ślepy. Wiosenna Śliwo, przejmij sterowanie moim ciałem. ‹Priorytet 1›

WIOSENNA ŚLIWA: ‹Priorytet 1› Do usług, Aristos.

— Niech więc tak się stanie — powiedział.

Gabriel odpiął szlafrok Marcusa i odsłonił gładkie ciało o porcelanowej skórze. To właśnie dlatego nazwał Marcusa „Czarnookim Duchem”. Deszcz wrażeń Cyrusa ustał, pojawiła się Wiosenna Śliwa — kobieca Ograniczona Osobowość, najpełniejsza i najbardziej opanowana z cząstkowych osobowości, jakie dotychczas ujawniły się Gabrielowi. I choć była równie wytrawnym koneserem, jak Cyrus, męskiej urodzie stawiała ostrzejsze wymagania, które budowały skomplikowaną strukturę fizycznego pożądania. Natomiast, jak przekonał się Gabriel, Cyrus interesował się wyłącznie kobietami…

Marcus miał ponad czterdziestkę, lecz ustabilizował biologiczny wiek swego ciała, gdy miał dwadzieścia lat i z Demos awansował na Therápōna. Jego muskulatura rysowała się wyraźnie, lecz miała w sobie miękkość, która tak pociągała Gabriela. Bladą, przezroczystą skórę Marcus miał od urodzenia, natomiast kontrastowe czarne włosy i rzęsy uzyskał dzięki manipulacji genetycznej. Marcus terminował wcześniej u Deborah i Saiga. Raz przystąpił do egzaminów i nie zdał ich. Odkładał poprawkę, w końcu Gabriel ponaglił go i Marcus przygotował się do powtórnego egzaminu w ciągu następnych trzech lat.

Niewykluczone, że Marcus podejrzewał to, co Gabriel wiedział, iż nigdy nie stanie w szeregach Aristoi. Był utalentowany, wybitny w dziedzinie projektowania przemysłowego, ale nie miał tej olśniewającej, iskrzącej błyskotliwości, zimnej ambicji, koniecznej, jeśli się chciało należeć do awangardy ludzkości.

A jednak Gabriel czuł, że Marcusowi pomogłaby w jakiś sposób wiedza o tym, że na egzaminach nie przepuścił okazji, a także świadomość, że pozycja, którą zajmuje, jest dla niego właściwa.

To nie był przypadek, myślał Gabriel, że najbardziej rozwiniętym daimōnem Marcusa jest dziecko, nie ukształtowana, naiwna osobowość, która traktowała świat z zadowoleniem i transcendentną radością. Marcus nie miał aspiracji Aristosa o żelaznej woli, by zmieniać świat według własnych upodobań. Chciał być utalentowanym, prostolinijnym, pełnym ciepła młodym człowiekiem, którego ciało zostało zamrożone w wieku dwudziestu lat i w którym Gabriel zakochał się od pierwszego wejrzenia.

Być może z powodu tej wewnętrznej wiedzy o nieuchronnej porażce, Marcus zapragnął nagle dziecka. I nie jakiegokolwiek dziecka, lecz dziecka z Aristosem, którego kochał. Jakiejś namacalnej pamięci o Gabrielu, jakiejś nadziei, że dziecko osiągnie to, co dla Marcusa nie było dostępne…

Gabriel miał powody, by podejrzewać, że nadzieje Marcusa się nie ziszczą. Dzieci Aristoi nieczęsto osiągały status rodziców. Nie udało się to jego poprzednim dzieciom. Były utalentowane, ale tylko połowa z nich otrzymała status Therápōnta. Szanse tego dziecka przedstawiały się podobnie.

Ale dziecko Marcusa — dziewczynka, Gabriel to wiedział — będzie kochane. Marcus miał przed sobą stabilną przyszłość jako Therápōn i jego własny daimōn-dziecko sprawi, że dziewczynkę połączy z Marcusem uczucie i wspólne zainteresowania.

Gabriel umieścił mentalny palec w oneirochrononie i popchnął szafkę chirurgiczną, która podjechała do niego, otwierając zestaw chirurgiczny. Sięgnął do kieszeni swej brokatowej marynarki (Wiosenna Śliwa porównała bladą skórę Marcusa i jego czarne włosy do czarno-białych kafelków teatru), wyjął mechaniczne jajo, w którym leżała blastocysta. Faktura powierzchni odcisnęła się na opuszkach palców Gabriela — biała porcelanowa koronka na niebieskim tle wedgwoodzkiej porcelany. Przez połączenie swego reno z oneirochrononem polecił, by jajo się otwarło (Wiosenna Śliwa ukazywała mu rozchylony metalowy kwiat lotosu — jaśniejące srebrne płatki ze skarbem w środku).

Gabriel (przez Wiosenną Śliwę) popatrzył na brzuch Marcusa i (za pomocą zestawu chirurgicznego i wziernika otrzewnowego) zaznaczył miejsce — tuż poniżej pępka — jasną plamą światła laserowego o małej intensywności.

— Tu, Manfredzie — polecił. — Dwieście mikronów, dobrze? Bulterier nachylił się i zaczął lizać brzuch Marcusa, pokrywając go sterylną śliną. Marcus zaśmiał się zaskoczony.

— To łaskocze — powiedział.

Zestaw chirurgiczny zanurzył dwumilimetrowy układ wziernika w srebrny lotos i ostrożnie zassał blastocystę, po czym się wycofał. Jajo się zwinęło. Cyrus zachwycił się niebieską i białą barwą.

— Na pamiątkę — powiedział Gabriel, podając jajo Marcusowi. Marcus wziął jajo, podziwiał je, wypróbował działanie mechanizmu. Manfred cofnął wargi, wysunął węglowy ząb zakończony nanodiamentem i dźgnął Marcusa dokładnie w miejsce zaznaczone laserową plamą. Marcus zajęty mechanizmem jaja, niczego nie poczuł. Używając zmodyfikowanych gruczołów ślinowych, Manfred zalał ranę szybko działającym środkiem miejscowego znieczulenia, potem zlizał maleńką purpurową kropelkę krwi.

GABRIEL: Reno, proszę, połącz mnie z Clancy. ‹Priorytet 1›

RENO: ‹połączenie z reno Clancy› Wykonane, Aristos. ‹Priorytet 1›

CLANCY: ‹przez łącze› Manfred zrobił tu wszystko za ciebie. Po prostu zejdź w nacięciu aż do jego dna.

RENO: Puls 97. Ciśnienie 139 na 94.

MIŚ: Chłopak jest zbyt nerwowy. Mogę z nim pomówić?

Gabriel (wchodząc do oneirochrononu wziernika) nakierował w nacięcie kompleks światłowodowy. Kompleks wniknął w ciało Marcusa (Wiosenna Śliwa przekazała zdziwione spojrzenie Marcusa, który uzmysłowił sobie, że operacja właśnie się zaczęła) i centra wzrokowe Gabriela wypełnione zostały szerokokątnym widokiem jaskrawych barw skóry właściwej Marcusa.

Kompleks światłowodowy wszedł między walcowate komórki nabłonkowe a pętle naczyniowe już przecięte przez diamentowe ostrze Manfreda. Częściowo uformowane grudki fibrynowe zostały zresorbowane. Leukocyty bezskutecznie próbowały zaatakować bezspoinową powierzchnię intruza.

Gabriel zobaczył teraz żółte komórki tłuszczowe. Prześlizgnął się między włóknistą tkanką otaczającą chude, posplatane włókna mięśniowe linea alba i zanurzył się wśród rozerwanych przez ząb warstw włókienek mięśniowych.

GABRIEL: Przyjmij mój głos. ‹Priorytet 2›

MIŚ: ‹Priorytet 2› Wykonane, Aristos.

CLANCY: Tutaj ostrożnie. Nie śpiesz się. To właśnie tutaj.

CYRUS: ‹podziw dla klasycznych geometrycznych linii posplatanych tkanek mięśniowych›

WIOSENNA ŚLIWA: ‹zamroczone, lekko zatrwożone spojrzenie na twarz Marcusa›

MIŚ: Zaczynam ćwiczenia relaksujące, Aristos.

GABRIEL: ‹aprobata›

WIOSENNA ŚLIWA: „Prawdziwe słowa nie zawodzą…”

— Dziwne wrażenie. Czuję… że ktoś mnie tam gdzieś pociąga — do Gabriela jakby z pewnej odległości dotarły słowa Marcusa.

— Rozpocznij ćwiczenia relaksujące — przemówił Miś głosem Gabriela. — Wyprostuj kręgosłup i ramiona. Policz do dziesięciu, wciągając powietrze. Zatrzymaj je w płucach, licząc do piętnastu. Wydychaj przez usta, licząc do dziesięciu.

Słowa Misia działały pokrzepiająco i były serdeczne jak matczyny uścisk, choć pochodziły od daimōna. Miś nie miał płci — przynajmniej w takim sensie, w jakim rozumiał to Gabriel — tylko nieskończone zasoby czułości, zrozumienia i współczucia.

Gabriel, przecisnąwszy się przez tkankę mięśniową i warstwę tłuszczu, napotkał półprzezroczystą otrzewną. Wyłoniły się bulwiaste niewyraźne trzewia. Gabriel słyszał z oddalenia szmer oddechu Marcusa. Prześlizgnął się gładko wzdłuż półpłynnych warstw tłuszczu między otrzewną a wewnętrzną ścianką mięśni.

Rozległ się lekki trzask — przebito otrzewną. (Co to było? — zapytał Marcus, uspokajany przez Misia). Płyny pulsowały. Żółte komórki tłuszczowe sieci, oblane jasną, nasyconą tlenem krwią, przepłynęły przez oneirochronon. (Coś mnie ciągnie! — powiedział Marcus).

Świat pulsował zgodnie z rytmem powolnego bicia serca Marcusa, który mruczał wraz z Misiem pokrzepiające słowa.

Od pokoleń stosowano pakiet nanologiczny przeznaczony do zmiany płci danej osoby na kilka miesięcy. W sytuacji Marcusa, większość mężczyzn wolałaby stać się kobietą na okres ciąży. Natomiast Marcus zdecydował, że pozostanie biologicznie mężczyzną, co zwiększało techniczną złożoność całego przedsięwzięcia.

Gabriel sam zaprojektował zestaw ciążowy. Mógł zastosować jeden z dostępnych standardowych zestawów, ale według niego wszystkie miały jakieś wady. Albo wymagały brutalnych nanointerwencji — a Gabriel wolał zminimalizować liczbę nanomechanizmów wprowadzanych do ciała — albo nie uwzględniały zbyt wielu indywidualnych czynników. Uważał, że zestawom tym brakuje technicznej elegancji.

Osiem dni temu Gabriel połączył dwie gamety; chciał, by tuż przed implantacją blastocysta osiągnęła swoją największą żywotność. Blastocystę otaczał zestaw urządzeń tworzących rodzaj elastycznej biorzeźby, podobnej do szarej pofałdowanej kuli o średnicy dwóch milimetrów. Miała zostać umieszczona wśród dobrze ukrwionych komórek sieci. Zewnętrzna warstwa rozpuszczała się po kilku dniach, uwalniając hormony, które w ciągu następnego tygodnia powodowały poszerzenie sieci i powstanie grubej warstwy doczesnowej, oddzielającej sieć od głównych naczyń krwionośnych. Miało to zapobiec krwotokom, występującym zwykle podczas ciąży pozamacicznej. Inne hormony zwiększały dopływ krwi do sieci i powodowały rozrastanie jej ścianek, wzmacniając je poprzeczną tkanką mięśniową.

Gabriel był zadowolony z tego aspektu konstrukcji. Hormony miały stymulować sieć, by się wzmocniła, ale bez niepożądanych efektów, jak wtedy, gdy do każdej komórki wnikają nanomechanizmy, siłą zmuszając je do zmiany budowy. Nie musiał implantować dodatkowego pakietu hormonalnego w ciało Marcusa, gdyż pakiet ten był częścią biorzeźby i po wykonaniu swego zadania ulegał dezintegracji, nie tak jak nano, które — co prawda rzadko — nie chciały się czasami rozmontować zgodnie z harmonogramem.

Był jedyną osobą na powierzchni Illyricum upoważnioną do projektowania nano i używania go bez ograniczeń, i może dlatego stosował je tylko wówczas, gdy musiał.

Wnętrze biorzeźby miało fakturę mającą przypominać śluzówkę macicy. Tworzyło stabilne siedlisko dla blastocysty i warunki do rozwoju łożyska. Miało zanikać w miarę wrastania łożyska we wzmocnioną sieć.

Gabriel implantował blastocystę, po czym cofnął wziernik, by obserwować zagnieżdżoną szarą kulę. Czuł uniesienie, jedność ze swymi daimonami, śpiew nieskończoności.

PSYCHE: W świadomości bez skazy unosi się lotos. Solipsystyczny. Zapowiedź wielkości. W łupinie orzecha: Shakyamuni.

WIOSENNA ŚLIWA: ‹aplauz›

CYRUS: To celne, jak zwykle.

Z gorącym nabożeństwem Gabriel słuchał rzadko pojawiającego się głosu Psyche. Jej wiersz został przedstawiony w postaci ideogramów, każdy znak był delikatnym, nieskazitelnym rysunkiem współbrzmiącym z obrazem i dźwiękiem. Gabriel odczekał chwilę, nim w jego duszy przebrzmiały wibracje, po czym powtórzył poemat Marcusowi. Chciałby mieć pędzel i papier, by mu pokazać formę, w jakiej tworzono poemat.

MIS: Brawo!

CLANCY: Cudowne.

HORUS: Właściwe.

GABRIEL: ‹zapach róż›

Gabriel przypuszczał, że Marcus, zaprzątnięty ćwiczeniami oddechowymi, nie potrafiłby jeszcze docenić wysiłku Psyche. Nie miało to znaczenia: jeden z daimonów Marcusa zapamięta wiersz i zadeklamuje go w bardziej sprzyjającej chwili.

Gabriel krążył wokół blastocysty. Niby upewniał się, czy wszystko jest z nią w porządku, ale w istocie chciał przedłużyć moment własnego uniesienia. Wreszcie kazał wycofać wziernik, który, poruszając się, uwalniał małe ilości hormonu wzrostu, mającego wspomagać gojenie się wszelkich wywołanych przez niego szkód. Wziernik wysunął się z brzucha Marcusa, wrócił na swój statyw, który z kolei wycofał się do szafki chirurgicznej. Gabriel przestawił swe daimony na niższy priorytet i odzyskał pełną kontrolę nad własnym ciałem i wzrokiem. Spojrzał na Marcusa i uśmiechnął się promiennie. Uniósł ramiona w geście Czwartej Postawy Entuzjazmu. Napełniła go radość. Wiersz Psyche dźwięczał w jego umyśle.

— Gratulacje — powiedział. — Jesteś brzemienny.

Marcus westchnął.

— Dziękuję ci — odparł.

Manfred znowu zaczął lizać brzuch Marcusa swym sterylizującym językiem.

— Mam nadzieję, że naprawdę tego chciałeś — rzekł Gabriel. — Zdziwiło mnie, że zachowywałeś się aż tak nerwowo. Znacznie bardziej, niż bym oczekiwał.

— Mnie samego to zaskoczyło, Gabrielu. Może jestem w tej sprawie mniej zdecydowany, niż mi się wydawało.

— Wypocznij jeden dzień — zasugerowała Clancy. — Pojedź w góry, do Fali Stojącej. Porozmawiaj sam ze sobą o tym.

— Dobrze. — Marcus ujął rękę Clancy. — Tak zrobię.

Clancy spojrzała na Gabriela. Twarz miała zaróżowioną, blask jasno świecących oczu przyćmiewał słoneczniki uśmiechające się z tyłu za nią.

— To prawie tak samo wspaniałe jak rozwiązanie.

GABRIEL: Augenblick.

DESZCZ PO SUSZY: ‹Priorytet 2›

AUGENBLICK: ‹Priorytet 2› Do usług, Aristos. ‹wchłanianie widoku Clancy› Puls przyśpieszony, skóra zaróżowiona, oczy zwężone, obie brodawki napięte.

DESZCZ PO SUSZY: Twój.

GABRIEL: Dziękuję. Fini.

AUGENBLICK: Twój sługa. ‹Priorytet 2, koniec›

DESZCZ PO SUSZY: Twój sługa. ‹Priorytet 2, koniec›

WRZASK: ‹Priorytet 1› Fagit!

HORUS: ‹Priorytet 3› ‹???›

WIOSENNA ŚLIWA: ‹Priorytet 3› Do diabła, kto to był?

CYRUS: Ktoś przyszedł, by popsuć zabawę.

WIOSENNA ŚLIWA: Czy to ktoś nowy, czy…

HORUS: Myślę, że z paleolitu.

GABRIEL: Dzieci, sza!

Gabriel spojrzał na nią, zdziwiony jej żarliwością.

— Mam nadzieję, że będziesz miała przyjemność asystować również przy narodzinach — powiedział. Dziecko powinno się oczywiście narodzić w asyście chirurga, a Clancy miała z pewnością odpowiednie kwalifikacje.

— Również mam nadzieję. Pogłaskała Marcusa po głowie. Chyba że Marcus zostanie do tego czasu Aristosem i będzie przebywał w swej stolicy, budując nowe imperium.

Marcus wstał ze stołu. Pocałował Clancy, uścisnął Manfreda. Wyciągnął ręce ku Gabrielowi. Gabriel objął go i długo całował.

— Mam nadzieję, że będziesz szczęśliwy, Czarnooki Duchu — powiedział. Na języku miał dziwny metaliczny posmak.

Marcus uśmiechnął się, dotknął kościanej spinki do włosów.

— Będę szczęśliwy. Dziękuję ci.

Marcus zbierał się do wyjścia. Gabriel polecił, by szafka chirurgiczna odjechała do magazynu, i zaczął przyglądać się Clancy. Przesunął Wiosenną Śliwę i Cyrusa na wyższy poziom świadomości. Cyrus zwrócił uwagę na delikatny nie zmodyfikowany układ kostny Clancy, na jej świetlistą cerę przypominającą wiecznie kwitnące róże. Serce Gabriela wypełniło się ciepłem. Uświadomił sobie, że jest zakochany.

— Czy zjadłabyś za mną śniadanie w Jesiennym Pawilonie? — spytał.

— Bardzo bym chciała, ale o dziesiątej wygłaszam wykład.

— Pomyśl poważnie, czyby go nie odwołać. Może ogłoszę święto ogólnoplanetarne, by ci to ułatwić.

Uśmiechnęła się. Jej pełna górna warga utworzyła ponętny łuk. Pamiętał, że Clancy miała konkubenta, kogoś, kogo nigdy nie spotkał.

Kogoś, czyje życie wkrótce się zmieni.

Gabriel kazał Manfredowi wziąć sobie dzień wolnego, ujął Clancy za rękę i razem z nią wyszedł ze Skrzydła Biomedycznego. Gdy przechodzili obok Cienistego Klasztoru, zaczął bezwiednie nasłuchiwać odgłosu grzechoczących stalowych włóczni i śpiewu Yaritoma. Nie usłyszał nic.

Wraz z Clancy szli krużgankami i patrzyli na Yaritoma przez romańskie, inkrustowane turkusami łuki. Pod jasnym porannym słońcem Therápōn stał spokojnie na szeroko rozstawionych stopach, wygięty pod ciężarem ramy i włóczni. Pot lśnił na jego czole, coś charczało mu w gardle. Oczy przewracały się w orbitach. Widmowa Maska, nieco złowieszcza w tym jasnym świetle, uśmiechała się chłodno, patrząc na tę scenę.

GABRIEL Augenblick, Deszcz po Suszy. ‹Priorytet 2›

AUGENBLICK: ‹Priorytet 2› ‹skanowanie Yaritoma› To ktoś inny.

DESZCZ PO SUSZY: Musimy to określić dokładniej. Zmuś go do mówienia.

Gabriel pocałował Clancy w rękę.

— Przepraszam na chwilę.

AUGENBLICK: Uparty, podejrzliwy, silny. Jak sądzę, pozbawiony wrażliwości. Projekcja tęsknot Yaritoma, aby stać się silnym i opanowanym w sytuacjach stresowych. Ale język ciała sygnalizuje defetyzm.

DESZCZ PO SUSZY: Płonący Papierowy Tygrys! Staw mu czoło, a załamie się szybko.

AUGENBLICK: Dość łatwe dla nas, ale to Therápōn Yaritomo ma stawić czoło.

Zwrócił się do Yaritoma, przyjmując Pierwszą Postawę Pewności Siebie — barki do tyłu, podbródek w górze, kręgosłup prosty, ciężar ciała równomiernie rozłożony na obu nieco rozsuniętych stopach.

— Kim jesteś?

Rozbiegane oczy Yaritoma spojrzały w dół pod drżącymi powiekami. Usiłował przyjąć szyderczy wyraz twarzy.

— Jestem Płonącym Tygrysem — powiedział. Jego głos był gardłowym charkotem, zupełnie niepodobnym do głosu Yaritoma.

— Rozumiem.

— Usuń się! — ostrzegł Płonący Tygrys.

DESZCZ PO SUSZY: Powinno to być łatwe. Tygrys jest wściekłym wojownikiem. Osobę patrzącą jedynie prosto przed siebie, łatwo zaskoczyć z tyłu.

— Stoję, gdzie mi się podoba odparł Gabriel. — Jestem tu panem.

Płonący Tygrys warknął, groźnie ruszył w kierunku Gabriela. Ten nie zareagował i Płonący Tygrys zawahał się. Stalowe włócznie zagrzechotały głośno.

— Jeśli chcesz mnie zastraszyć — powiedział Gabriel — musisz działać jak prawdziwy tygrys. Przeszył wściekłym wzrokiem daimōna zamieszkującego ciało Yaritoma. — Przyjmujesz postawę tygrysa, czy pijaka podczas wichury?

Oczy Płonącego Tygrysa zwęziły się, stanął prosto, wypiął pierś.

— Nie zniosę twoich obelg. Podeptałeś moją cześć. Augenblick i Deszcz po Suszy szydziły z głębi umysłu Gabriela, był to werbalny odpowiednik ponurego uśmiechu Widmowej Maski.

— Chwiejesz się jak złamana hulajnoga — stwierdził Gabriel. — Stań prosto, jeśli chcesz mnie przekonać o swej wyższości.

Płonący Tygrys warknął, ale wyprostował się szybko. Włócznie znów zagrzechotały. Po kończynach Yaritoma spływały strużki krwi. Oddychał powoli, z wysiłkiem.

Dobrze, pomyślał Gabriel. Na podstawie oddechu można było stwierdzić, że ciało Yaritoma zachowało pamięć poprzednich treningów.

— Oddychaj! — polecił mu Gabriel. — Wtłocz siłę w płuca! A podczas wydechu wyrzuć z siebie znużenie i ból!

Płonący Tygrys, oddychając, warknął. Potężne mięśnie ud odruchowo drgnęły. Ręce zacisnęły się w pięści i czekały w gotowości przy biodrach. Gabriel obserwował, jak Płonący Tygrys staje się coraz silniejszy, coraz bardziej zdecydowany.

— Czy jesteś panem, Tygrysie? — zapytał.

— Tak!

— Zademonstruj mi swoją odwagę. Naśladuj moją postawę!

Gabriel zastosował Podstawową Modulację Rozkazodawcy. Prawą stopę wysunął do tyłu, ugiął nogi w kolanach, aż muskuły ud napięły się z wysiłku, a środek ciężkości znalazł się w swadhishatana chakra — w dołku pod klatką piersiową. Kręgosłup nadal utrzymywał w pionie, a ręce wygiął w Mudrze Uwagi i Przymusu.

Płonący Tygrys zaśmiał się szyderczo, ale pewne wzorce zachowania zostały wcześniej zaprogramowane w psychice Yaritoma i Płonącym Tygrysem odruchy rządziły w większym stopniu, niż gotów był się do tego przyznać. Zmuszony Podstawową Modulacją, bezwolnie przyjął tę postawę. W oczach miał niepewność. Deszcz po Suszy kpił sobie z niego. Czyste niebieskie światło Illyricum podkreślało bezlitosne napięcie na twarzy Tygrysa. Augenblick wszystko to rejestrował, określał każdy słaby punkt, każdą przewagę. Płonący Tygrys był tak nieukształtowany, tak otwarty, że Augenblick łatwo dokonywał tej drobiazgowej analizy.

— Teraz bardziej przypominasz tygrysa — stwierdził Gabriel. — Gotowego do skoku.

— Strzeż się mnie.

— Zobaczymy, kto tu jest panem.

— Strzeż się mnie. — Słowa wypowiedziane były z zaśpiewem niczym mantra.

Gabriel przesłał Tygrysowi szyderczy uśmiech, harmonizujący z uśmiechem Widmowej Maski.

— Masz sam dla siebie szacunek, Tygrysie?

— Strzeż się mnie. Jestem tu panem.

Gabriel krzykiem oczyścił płuca i przyjął Pierwszą Postawę Wzbudzania Respektu — ciało wyprostowane, ręce po bokach, stopy razem, środek ciężkości podniósł się do manipura chakra przy nasadzie mostka. Płonący Tygrys zaskoczony, cofnął się, zamrugał, warknął i umocnił swą wyzywającą postawę.

— Żywisz sam dla siebie szacunek, Tygrysie? — prowokował Gabriel.

Przy wtórze grzechoczących włóczni Płonący Tygrys niezdarnie przyjął pozycję naśladującą postawę Gabriela. Ból wykrzywił mu twarz. Deszcz po Suszy zarechotał rozbawiony.

Gabriel przeprowadził z Płonącym Tygrysem serię ćwiczeń układu nerwowego, wzmacniających Ograniczoną Osobowość niepewnego, rodzącego się charakteru i nadających owemu charakterowi przynajmniej pozór pewnej głębi. Jak wiadomo, niektóre pozycje ciała — skodyfikowane przed wiekami przez kapitana Yuana w Księdze Postaw — wprawiały ludzki umysł w rezonans psychiczny. Gabriel usiłował wzmocnić psychikę Płonącego Tygrysa, podłączając ją do niewerbalnej pamięci, która miała ją wspierać.

Kapitan Yuan, konstruując Postawy, uwzględnił połączenia ludzkiego umysłu z podtrzymującym go ciałem. Oparł swe zasady na dokładnych badaniach mowy ciała stosowanej w tańcu klasycznym, teatrze, tantrze i sztukach wojennych. Postawa, w której nogi były rozsunięte, a środek ciężkości obniżony do swadhishatana chakra w jamie brzusznej, wyrażała pewność siebie i gotowość. Odbierano ją zadziwiająco jednakowo we wszystkich ludzkich kulturach, w całej znanej historii. Postawie tej można było przydać nieco agresywności, jeśli zacisnęło się pięści lub odstawiło jedną nogę do tyłu, jak robią to bokserzy, albo jeszcze nieco bardziej do tyłu, jak w sztukach walki. Te odmiany wyjściowej śmiałej postawy rozumiała bezbłędnie cała, coraz bardziej zróżnicowana rasa ludzka. Dla wywołania większego efektu psychicznego, palce można było ułożyć w mudry.

Pozy Wzbudzania Respektu, w których nogi trzeba bardziej wyprostować, a środek ciężkości podnieść ku manipura chakra poniżej mostka, wyrażały powagę i szacunek dla samego siebie. Gdy ręce wznosiły się, a środek ciężkości wędrował wyżej ku anahata chakra, postawa wyrażała Entuzjazm, a gdy jeszcze wyżej — Chwałę. Na drugim końcu skali znajdowały się postawy Podporządkowania pozycje klęczące. Odpowiednie ustawienie ramion i nóg, uniesienie i nachylenie głowy, krzywizna kręgosłupa, linia barków — to wszystko wzbogacało mowę ciała, poszerzało środki wyrazu. Pochylenie głowy przekazywało innym osobom szacunek i poważanie, uniesiony podbródek sygnalizował Patrzcie na mnie! Słownictwo ważniejsze dla ludzkiej natury, bardziej podstawowe niż mowa.

Gabriel przyjął Pierwszą Postawę Pewności Siebie. Płonący Tygrys, już uwarunkowany, poszedł za jego przykładem.

— Kim jesteś, Płonący Tygrysie? — zapytał Gabriel.

— Jestem Ten-Który-Przypieka-Ogniem. Jestem Siła-Dnia. Jestem Pchający-Naprzód. Jestem Nie-Do-Powstrzymania-W-Gniewie. Jestem panem tego miejsca i czasu.

Ryk zawierał w sobie teraz więcej odwagi i pewności. Krucha Ograniczona Osobowość umacniała się dzięki wielokrotnemu przyjmowaniu postaw pewności siebie i siły. Gdyby teraz Gabriel ruszył ku niemu gwałtownie, informował Augenblick, Płonący Tygrys nie zrobiłby uniku. Deszcz po Suszy radził, by nie zmniejszać dystansu, chyba że niezbędna byłaby bezpośrednia konfrontacja.

— Nie jesteś tu panem — stwierdził Gabriel.

— Jestem panem. — Płonący Tygrys opuścił jedną pięść dla podkreślenia swych słów. Stalowe włócznie zadrgały w ramie.

— Yaritomo jest panem — rzekł Gabriel.

— Nie.

— Ale to prawda. Czy mam go przyzwać? Płonący Tygrys miał matowe, nieludzkie oczy.

— Yaritomo nie przybędzie — powiedział. — To tchórz. Zawezwał mnie, bym przetrzymał to, czego on sam nie mógłby znieść.

— Mogę go wywołać.

Płonący Tygrys uniósł podbródek w geście pogardy.

— Jesteś głupcem.

Gabriel znowu krzyknął, dobywając głos z wnętrza brzucha, aż powietrze zadzwoniło, po czym wyrzucił rękę naprzód, składając dłoń w Mudrze Przymusu. Zastosował Modulację Rozkazodawcy.

— Therápōnie Yaritomo, wystąp! Stań przede mną!

Płonący Tygrys zaśmiał się szyderczo, ale w oczach pojawiło się wahanie, cień zakłopotania…

— Yaritomo, wystąp! Chcę do ciebie przemówić.

Oczy Płonącego Tygrysa stały się puste. Mięśnie szczęki pracowały w napięciu — było to świadectwo zmagań odbywających się w jego duszy. Wreszcie twarz odprężyła się, zniknęło z niej szyderstwo, a pojawiło się zdziwienie osłupiałego młodzieńca. Yaritomo potknął się pod ciężarem włóczni i padł na jedno kolano. Podparł się ręką, dyszał. Stanął na nogach. Udało mu się w końcu popatrzeć uważnie na Gabriela.

— Do usług, Aristosie — wydyszał.

— Czy wiesz, co się stało?

— Sądzę, że tak. — Yaritomo dyszał. — Pamiętam… kogoś innego.

— Nazywał siebie Płonącym Tygrysem.

— Ja… — Przesłonił ręką oczy. — Nie pamiętam tego wyraźnie. Byłem gdzie indziej. Pozostało mi po nim tylko niejasne wrażenie.

— Będziesz go musiał zawezwać.

Yaritomo przełknął nerwowo ślinę.

— Wiem.

— I pokonać go.

— Tak.

— Jesteś gotów?

Yaritomo potrząsnął głową.

— Nie wiem, Aristosie — odparł ledwo słyszalnym głosem. — Przypuszczam, że tak.

— Zatem przygotuj się do walki.

Przeprowadził z Yaritomą te same ćwiczenia, które zastosował, programując jego daimōna. Potem kazał mu śpiewać Sutrę Kapitana Yuana i zawezwać Płonącego Tygrysa. Widmowa Maska — symbol wszystkiego, co się tu działo — uśmiechała się z góry bezlitośnie.

Ponowne ujawnienie się Płonącego Tygrysa zapoczątkuje zaciekły rytuał chöd. Yaritomo i Płonący Tygrys staną do psychicznej bitwy o władanie nad ciałem i duszą Yaritoma, usiłując się wzajemnie pokonać.

Gabriel wycofał Augenblicka i Deszcz po Suszy, po czym wrócił do krużganków, gdzie czekała na niego Clancy.

— Dziękuję, że zaczekałaś. — Pocałował ją. Usta miała wilgotne, delikatne. Cyrus wygłosił cichą pochwałę.

Wzięła go za rękę. Gdy opuszczali Cienisty Klasztor, Clancy spojrzała na śpiewającego, miotającego się Yaritoma. Zaniepokojona, zmarszczyła czoło.

— Nic mu się nie stanie?

— Mam nadzieję.

— Sprawia wrażenie takiego bezbronnego, w porównaniu z tym… drugim.

— Płonący Tygrys udaje mocarnego, ale to w znacznej mierze przechwałki. Jest też dość głupi. Może czerpać z intelektu Yaritoma, ale przypuszczam, że nie wie jak. Yaritomo bez trudu da sobie z nim radę. A gdy napotka bardziej użyteczną OO, być może postanowi całkiem zdławić Tygrysa. — Gabriel wzruszył ramionami. — Jednak na razie wystarczy mu Tygrys.

— Musiałam poddać się dość intensywnej hipnoterapii, by wyprowadzić swoje daimony, ale na pewno nie czemuś takiemu… — znowu się obejrzała — w rodzaju Kavandi. — Zwróciła się do Gabriela. — Czy ty kiedyś miałeś takie trudności?

Gabriel uśmiechnął się do swoich wspomnień.

— Nigdy. Od dzieciństwa daimony były moimi przyjaciółmi.

— Miałeś wyimaginowanych towarzyszy zabaw.

— Nie takich znów wyimaginowanych. Ale istotnie, prawie nie wymagali perswazji, by stworzyć prawdziwe osobowości-cienie. — Przypomniał sobie krzyczącego daimōna. Fagit! — Dziś usłyszałem jakiś nowy głos — powiedział. — Nie wiedziałem, że ktoś taki tam jest. Można by sądzić, że do tej pory powinienem już znać je wszystkie.

— Po śniadaniu zajrzę do Yaritoma. Upewnię się, czy rytuał chöd przebiega pomyślnie.

Gabriela wzruszyła jej troskliwość.

— On powinien samotnie stawić czoło daimōnowi.

— Nawet bez trenera?

— Walka ma się toczyć wewnątrz. Formy zewnętrzne to tylko podpórki.

— Ale przecież ty sam przed chwilą dawałeś mu wskazówki?

— No, wiesz. — Zaśmiał się cynicznie. — Jestem Aristosem i mogę łamać wszelkie reguły.

Wyłonili się na słońce, otaczał ich delikatny zapach kwiatów. Między rządami kwiecia pracowali ogrodnicy. Niektórzy z nich, nadzorcy, byli ludźmi, pozostali albo maszynami, albo wyposażonymi w implanty gorylami górskimi. Goryle uwielbiały zajmować się roślinami, robiły to dobrze i starannie. Ponadto ich praca miała dodatkowy aspekt praktyczny — rozmaite szkodniki, pędraki i chrząszcze stanowiły ich pożywienie.

W górze, na niebie nieskazitelnym jak oneirochronon, unosiły się dwie sylwetki — szybowce z nanologicznymi skrzydłami ważki. Wyostrzone i usystematyzowane postrzeganie Cyrusa i Wiosennej Śliwy przepłynęło przez zmysły Gabriela. Poczuł w sercu uniesienie, gdy wspomniał:

Wczesne lato, wokół mego domu
Trawa i wysokie rośliny, drzewa w rozkwicie,
Ptaków mnogość, radująca się ze schronienia.

Przez chwilę Clancy miała nieobecny wyraz twarzy. Pytała Hiperlogosu, skąd ten cytat. Z Tao Chiena. Oczy jej zabłysły, gdy kończyła strofę:

Podnoszę wzrok ku niebu, patrzę na ziemię.
Szczęście? A czy mógłbym być nieszczęśliwy?

Gabriel wziął Clancy w ramiona i pocałował. Dotyk jej ciała sprawił mu przyjemność. Ogrodnicy-ludzie z profesjonalnym przyzwyczajeniem udawali, że niczego nie widzą.

— To dzień narodzin — powiedziała Clancy chwilę potem. — Płonący Tygrys i twoje dziecko z Czarnookim Duchem, i… — zakończyła myśl pocałunkiem.

Zaprowadził ją do pokoju Psyche w Jesiennym Pawilonie. Było to przytulne pomieszczenie o wysokim sklepieniu. Budowla wznosiła się do nieba, tworzyła kopułę o świetnej akustyce. Ściany pokryto białą sztukaterią ze złotymi akcentami, podłogę zaś złotobrązowymi i purpurowymi kafelkami. Stało tam łóżko i dwie kanapy, jasne drewniane biurko, na nim pióra, pędzelki i papier. Nad łóżkiem wisiał autoportret Psyche. Zaledwie parę delikatnych pociągnięć: miedziana linia to włosy, ciemniejszy cień — policzki; zaznaczone brwi, lecz bez oczu; usta, lecz brak podbródka. Prawie nic, a jednak widać w tym było zarys całkowitej osobowości. Dusza w locie złapana na płótno.

Gabriel zawezwał muzykę i kochał się z Clancy. Melodia pizzicato szarpała jego nerwy. Cyrus szeptał mu w wewnętrznym uchu pochwałę skóry, krzywizny ud, piersi i brzucha dziewczyny. Wiosenna Śliwa podpowiadała, jak najlepiej sprawić przyjemność Clancy. Utrzymującym się w jego świadomości posmakiem Psyche upijał się jak winem.

Kiedyś jedynie święci i szaleńcy rozmawiali z daimonami, wsłuchiwali się w szepty osobowości zasiedlających ich umysły. Zjawisko takie pojawiało się wskutek zakłócenia chemii mózgu; traumatycznych przeżyć we wczesnym dzieciństwie, tak silnych, że osobowość rozpadała się; specjalnie spowodowanych cierpień; duchowych mąk w rodzaju Kavandi, słonecznego tańca, lub wieloletniego siedzenia na słupie, jak w przypadku świętego Szymona. Głosy niesłusznie określano mianem aniołów, poprzednich wcieleń, umarłych duchów, demonów.

Były to bowiem oddzielne osobowości z ich własnymi myślami, umiejętnościami, triumfami, owinięte w pierwotną osobowość, jak niemowlę w becik, gotowe wyjść i igrać w umyśle… Starożytni zgodnie nie doceniali chwały swoich dusz, woleli traktować te cechy własnej duszy jako przejawy sił niewidzialnych, sił boskich lub demonicznych.

Daimones, to stare sokratejskie określenie. Inne nazwy zawierały w sobie ocenę, były zbyt obciążone przestarzałymi przesądami. Daimones oznaczało bóstwa, małych bogów wyzwolonego umysłu. Słowo, pozbawione teraz wielowiekowych przesądów i ignorancji, stało się wolne jak te wszystkie małe dusze, dla których było określeniem.

Ilu kochało się na łóżku Psyche? — zastanawiał się Gabriel. Ile daimonów, jego i Clancy, poznało to doświadczenie przez wzbogaconą percepcję?

W każdym razie było ich zbyt wiele, by je teraz liczyć.

Głosy śpiewały w jego umyśle, unosiły się jak kwietne pyłki w niebo.

2

PABST:

Bodziec — reakcja, reakcja — bodziec
Ustaw ich sobie
Pociągnij za sznurki, a zrobią, co chcesz.
Bo tak reagują na bodziec.

Dźwięki fletu unosiły się nad krążącymi po sali Aristoi.

Gabriel stanął w pobliżu stołu i przekazał wyrazy uszanowania Pan Wengongowi, głównemu architektowi wskrzeszonej Ziemi2. Najstarszy Brat był najmłodszym, lecz jedynym żyjącym członkiem pierwszej dzielnej generacji Aristoi, którzy w burzliwych i niebezpiecznych wiekach po zagładzie Ziemi1 skupili się wokół kapitana Yuana i bez trwogi stosując swą doskonałą wiedzę techniczną, wyznaczyli nowe perspektywy ludzkości.

Pan Wengong nie wyglądał na swoje tysiące lat. Był pulchny, pyzaty i ciągle wesół. Miał ugruntowaną pozycję wśród Aristoi i w historii. Cieszyło go, że przez tak długo udało mu się uniknąć prawa średnich. Ziemia2 i zamieszkane układy gwiezdne wokół wchodziły w skład jego domeny. Przez wieki po wielkiej rekonstrukcji nie przejmował się zbytnio obowiązkami administratora — Theráponi wykonywali za niego większość pracy, a Najstarszy Brat odpoczywał w którejś z kopuł przyjemności skonstruowanych przez niego na Ziemi lub w jej pobliżu. Jako jeden z nielicznych Aristoi był teraz fizycznie obecny w Persepolis, w oneirochrononie zaś miał połączenie ze wszystkimi innymi. Korzystał z tego, co najlepsze w obu światach: z towarzystwa równych sobie oraz z możliwości rzeczywistego jedzenia i picia.

Pan mówił coś do Saiga, surowego i ponurego mężczyzny, który zwykle nie pojawiał się na przyjęciach. Saigo, specjalista od ewolucji zarówno ludzkiej, jak i gwiezdnej, przetransmitował swego skiagénosa z większej odległości niż inni goście. Sam Saigo znajdował się daleko od zamieszkanego kosmosu, w odległym rejonie przestrzeni zwanej Sferą Gaal, gdzie samotnie prowadził badania.

Popatrzył na Gabriela swymi smutnymi oczyma, przyjął Postawę Formalnego Szacunku i oddalił się szybko. Gabriel i Pan wymienili uściski i najnowsze dowcipy. Pan zaproponował Gabrielowi widmowego drinka, ale Gabriel odmówił, choć wiedział, że doznanie zostałoby fachowo przygotowane. Będąc w oneirochrononie, unikał jedzenia i picia, gdyż w przeciwnym razie dręczyło go tylko łaknienie, którego nie mógł zaspokoić.

Podchodzili inni Aristoi, by wyrazić szacunek Pan Wengongowi. Gabriel porozmawiał krótko z Maryandroidem, potem zbliżyła się do niego Cressida.

— Aristos kai Athánatos — użyła formalnego tytułu. — Wybacz, że ci przerywam.

— Wybaczam — odparł Gabriel nieco zdziwiony.

Cressida była starszą Ariste. Zdała egzaminy ponad trzysta lat temu i ograniczyła zasięg swej domeny, poświęcając się wyłącznie badaniom. Była szanowana, niedostępna, ekscentryczna. Podczas kilkakrotnych spotkań z Gabrielem traktowała go z kurtuazją, brakło jej jednak cierpliwości.

Z ciemnoskórej twarzy patrzyły na Gabriela baczne, ptasie oczy.

— Therápōn Protarchōn Rubens y Sedillo, który pozostaje w mej służbie, przybędzie za kilka dni na Labdakos. Chce zwiedzić Warsztaty Illyriańskie — powiedziała. — Zamierzam powołać podobną akademię tu na Malarzu i mam nadzieję, że oddasz mi przysługę i poinstruujesz pracowników warsztatów, by pozwolili mu wszystko obejrzeć.

— Doprawdy? — Cressida nigdy nie wykazywała zainteresowania rzemiosłem. — Oczywiście, z przyjemnością służę wszelką pomocą.

Na przyjęcie Cressida nie wystroiła się specjalnie. Miała na sobie skromny błękitny mundur, jaki noszą jej domownicy. Można by go uznać za nieco romantyczny, pomyślał Gabriel, fason jednak był bezlitośnie praktyczny: wiele kieszeni i żadnej ornamentacji ani dystynkcji. Szpakowate włosy obcięła krótko i skromnie.

— Byłabym zobowiązana — ciągnęła Cressida — gdybyś w dogodnym dla ciebie czasie wyznaczył Therápōnowi Rubensowi prywatne spotkanie, by mógł przekazać ci moje osobiste pozdrowienia i podziękowania. — Skłoniła głowę, spuściła oczy w Pierwszej Postawie Szacunku. — Do usług, Aristos.

— Do usług — wymamrotał Gabriel. Cressida przeszła dalej.

— O co tu chodziło? — pytał Gabriel.

— Postawa neutralna, ale majestatyczna — odpowiedział mu Augenblick. — Twarz neutralna. Żadnych mimowolnych ruchów mięśni ani zmian w średnicy tęczówki. Formalnie uprzejmy wyraz twarzy.

— To niezbyt wiele.

— Przepraszam, Aristosie. Skiagenosy są przeważnie trudne do analizy, a ona prawdopodobnie bardzo się starała, by tę analizę uniemożliwić. Tak postępuje większość Aristoi.

— Reno — rozkazał Gabriel — przygotuj dane o Stephenie Rubensie y Sedillo, klasa Therápōn, ranga Protarchōn, zatrudnionym przez Cressidę Ariste. ‹Priorytet 2›

— Do usług, Aristos. ‹Priorytet 2› ‹inicjalizacja programu poszukującego› Wykonane. Therápōn Rubens jest na pokładzie jachtu Lorenz przebywającego obecnie na orbicie wokół Illyricum. Cztery godziny temu zameldował się kontroli ruchu. Właścicielem Lorenza jest Ariste Cressida. Rubens wysłał do twojej skrzynki prośbę o osobiste spotkanie.

— Precyzyjna koordynacja — stwierdził Deszcz po Suszy. — W tym jest coś więcej, niż nam się zdaje.

Gabriel myślał chwilę.

— Reno, ile razy Cressida ze mną rozmawiała? — spytał.

— Pięć, Aristosie. Cztery razy przekazała po prostu uprzejme pozdrowienia, a raz skrytykowała twoje zachowanie na przyjęciu u Coetzee’a po twojej Promocji…

— Bardzo dobrze to pamiętam, dziękuję.

— Do usług, Aristosie.

Znów skupił uwagę na gościach.

Coś się kroiło, ale nie wiedział, co takiego.

Miał jednak wrażenie, że szukając odpowiedzi, będzie się dobrze bawił.

Muzyka — anielskie głosy i diabelskie fagoty — rozbrzmiewała w doskonałej akustycznie komnacie Psyche. Gabriel skomponował ten utwór dawno temu — muzyczna ilustracja „Wiatru miłości” Sandora Korondiego.

Po kilku godzinach spędzonych z Clancy w Jesiennym Pawilonie, Gabriel postanowił nazywać ją Zapłonioną Różą. Zaakceptowała to nowe imię z pewną przyjemnością, ale i z pewną dozą sceptycyzmu.

Nazwała go Burzycielem Spokoju.

Leżała na łóżku, z twarzą zwróconą do dołu, dokładnie w tej samej niewinnej pozie, jaką upodobał sobie Ludwik XV dla swych portretowanych kochanek. Gabriel siedział obok, urzeczony różowymi podeszwami jej stóp. Cała jest w ciepłych jesiennych barwach, pomyślał, jak ten pawilon, jak moje myśli, w kontraście do Czarnookiego Ducha, całego w bladych i ponocnych tonach. Opuszkami palców wodził po plecach Clancy, andante zaś grało w jego sercu.

Goździkowy Apartament, przypomniał sobie, jest nie zamieszkany.

— Obiecałem ci śniadanie — powiedział. — Czy mam poprosić swoje reno, by złożyło zamówienie? Kem-Kem, mój kucharz, to geniusz improwizacji. Poda, cokolwiek zamówisz.

Clancy oparła podbródek na dłoni i zmarszczyła czoło.

— Miałbyś coś przeciwko temu, gdybyśmy zażądali, by maszyna dostarczyła nam jedzenie?

— Nie. Ale dlaczego?

GABRIEL: Reno. ‹Priorytet 2› Zapytanie: Rabjoms.

RENO: ‹Priorytet 2› Rabjoms. Pełne nazwisko Thundup Rabjoms Sambhota. Nieformalny małżonek Therápōn Clancy. Wiek: trzydzieści osiem lat. Klasa: Demos. Zajęcie: rzemieślnik ‹drugiej klasy›, w Zakładach Maszynowych Lowlanda, w Labdakos na Illyricum. Urodzony: Gomo Selung, prowincja Kampa, Phongdo…

GABRIEL: Dziękuję. Fini.

RENO: Do usług.

— Bo jeśli Rabjoms ma się o tym dowiedzieć, wolałabym, żeby dowiedział się ode mnie, a nie od personelu kuchni.

— Aha. — Wziął ją za rękę. — Czy będzie to dla ciebie problemem?

Popatrzyła na niego przez ramię.

— Tak, to problem natury… taktycznej. Jak mam mu powiedzieć, nie…

— Czy mógłbym ci być w czymś pomocny?

— Nie, to moje kłopoty. Uśmiechnęła się niewyraźnie. On jest wyrozumiały.

Spojrzał na plecy Clancy, na wstęgę napiętych, posplatanych muskułów, które w ciągu ostatnich kilku sekund uwydatniły się między łopatkami, i zaczął je masować. Andante łkało nadal. Clancy westchnęła.

— Jak długo jesteście razem?

— Sześć lat. Od kiedy tu przybyłam. — Westchnęła. — To dobry człowiek.

Dobry człowiek, pomyślał. Rzemieślnik (Drugiej Klasy) i do tego Demos, nawet nie Therápōn. Rabjoms na pewno nie jest odpowiednim partnerem dla Therápōn, która awansuje i pragnie zająć ważną pozycję.

— To Demos — powiedział Gabriel.

— Nie mam ambicji tego typu. — Wzruszyła ramionami. — W ogóle nie mam ambicji. Od dziewięciu lat nie przystępowałam do egzaminów i nie mam nawet zamiaru. Lubię to miejsce, gdzie teraz jestem. Zawód lekarza. Narodziny, śmierć, urazy, kuracje… jedynie na tym mi zależy i w to się angażuję.

— Nie powiedziałaś o mnie ani słowa. Uśmiechnęła się i znowu spojrzała przez ramię.

— A czy powinno mi na tobie zależeć, Aristosie?

— Kocham cię. — Gdy to mówił, Psyche wzniosła się w jego umyśle.

— A ja ciebie, Aristosie — oznajmiła z wdziękiem.

Wyprostował się i zaczął jej się przyglądać. Nie była w typie, jaki zwykle wybierał. Ciało — naturalne, miękkie i zaokrąglone — nie miało tego zaplanowanego, wymodelowanego, wspartego genetyką czy chirurgią piękna, które zwykle zaspokajało jego zmysł estetyczny. Pociągała go i nie było to zwyczajne; nie potrafił przewidzieć, czym się skończy i jak długo potrwa. Może (ukłuła go drzazga wątpliwości) połączył ich wspólny entuzjazm dla ciąży Marcusa. Pomyślał o wezwaniu Augenblicka i Deszczu po Suszy, ale doszedł do wniosku, że nie chce, by zostało to opracowane. Przynajmniej nie na ich sposób.

Nigdy nie należałem do tej wielkiej rzeszy,
Która twierdzi, że człek tylko wtedy się cieszy,
Gdy kochankę ma lub przyjaciela,
Wszystko inne, choć mądre i piękne, ma skazać
Na zimne zapomnienie.

Uśmiechnęła się.

— A ty łatwo się nudzisz.

— Owszem. — Nie chciał zaprzeczać faktom powszechnie znanym.

Odwróciła się na plecy i patrzyła na niego rozszerzonymi oliwinowymi oczyma.

— Czy uczynisz mnie swoją maîtresse en titre?

— Chcesz tego? Zaskoczyłaś mnie.

— A mogłabym nią zostać?

— Jeśli tego właśnie pragniesz?

Zaśmiała się i potrząsnęła głową.

— Tak się składa, że nie, ale chciałabym wiedzieć, czy byś mi to dał.

Zdumienie zalało go falą.

— „Piękne oczy, zwierciadło mego zdziwionego serca, co za cudowne cnoty są w was zawarte…” — rzekł.

— Wszystko sobie w życiu ułożyłam. Nie sądziłam… — dobierała słowa — że uderzy ten piorun. Tak późno. — Uśmiechnęła się krzywo. — I to taki piorun.

— Ale uderzył. — Pocałował ją. — Czy znowu ma uderzyć?

Drżała z emocji.

— Tak, Aristosie. Oczywiście.

Narzucone dźwiękiem altówek i elektrycznej gitary presto nastąpiło po andante, a wreszcie finale.

Gabriel przechadzał się wśród gości. Pozdrowił Nieskazitelną Drogę i Księcia Stanisława. Udało mu się uniknąć spotkania z Ikoną Cnót. Melodia fletu przydawała barwy wszystkim rozmowom.

GABRIEL: Reno, proszę o statystykę Gregory’ego Bonhama.

RENO: Bonham, formalny małżonek Zhenling Ariste przez trzynaście ostatnich lat. Nie zdał egzaminów w ostatniej rundzie, plasując się na trzydziestym pierwszym miejscu wśród tych, którzy nie zdali.

Usłyszał, że ktoś wymawia jego imię, odwrócił się i zobaczył Zhenling. W opuszkach palców poczuł przyjemne mrowienie.

— Witaj, zdobywczyni Mount Mallory — powiedział.

Zhenling, szczupła, wysoka, kobieta o sprężystych ruchach, tatarskich kościach policzkowych i skośnych ciemnych oczach, miała silne, doskonałe ciało, o muskulaturze dzikiego kota. Nosiła wiśniowe spodnie, wysokie buty, błękitną marynarkę ze złoceniami. Na ramiona zarzuciła ciemniejszą niebieską huzarską kamizelkę obramowaną gronostajami, również ze złotym brokatem. Futrzaną czapkę, ozdobioną srebrnym pyłem i perłami, przekrzywiła na jedno ucho. Ciemne włosy kobiety, poprzetykane drogimi kamieniami, opadały po jednej stronie twarzy, sprawiając wrażenie miłej asymetrii.

RENO: To jego druga porażka. Przebywa w aneksie rezydencyjnym Laboratoriów nanotechnologicznych Fioletowy Jadeit na niskiej orbicie wokół Tienjin…

GABRIEL: A Zhenling rezyduje obecnie w…?

RENO: Pierwotna rezydencja w Jadeitowym Ogrodzie, Wyspa Pierścienna, Tienjin.

WIOSENNA ŚLIWA: ‹zachwyt nad kontrastem między drogocennymi kamieniami a błyszczącymi włosami›

CYRUS:

Ach ta surowość śród uroku,
Ach ta słodycz pośród siły.

WIOSENNA ŚLIWA: ‹rozbawienie›

AUGENBLICK: Jesteśmy zainteresowani?

DESZCZ PO SUSZY: Jesteśmy zainteresowani.

AUGENBLICK: Trudno odczytać skiagenosy. To chwilę potrwa.

GABRIEL: Informujcie mnie na bieżąco.

Od niedawna znajdowała się wśród Aristoi, przyjęta w ich szeregi dwanaście lat temu. Z astrograficznego punktu widzenia była sąsiadką Gabriela, gdyż jej domena rozszerzała się z rejonów bliskich jego domenie.

— Dziękuję — odrzekła. — Mam już w planach następny szczyt tym razem Mount Trasker.

Jej imię przetłumaczone dosłownie na język demotyczny brzmiało: „Prawdziwy Dźwięk”. W przenośni jednak znaczyło „Prawdziwy Jadeit”, od czystego dźwięku, jaki wydaje uderzony jadeit.

— Wyglądasz przebojowo — powiedział Gabriel.

— A ty wyglądasz na bardzo zadowolonego.

— Doprawdy? Nie mam pojęcia dlaczego.

— Może przyszłe ojcostwo?

Gabriel pozwolił sobie na to, by jego skiagénos przybrał zdziwiony wyraz twarzy.

— Nie zdawałem sobie sprawy, że ktokolwiek o tym wie.

— Nietrudno się było dowiedzieć. Twój rozkład zajęć z poprzedniego tygodnia zawierał między innymi i to.

— Czy mam to traktować jako pochlebstwo, że zadawałaś sobie trud i prześledziłaś mój rozkład zajęć z poprzedniego tygodnia?

— Z całego roku. Przestudiowałam również wiele innych, dotyczących ciebie faktów.

Gabriel uniósł swe widmowe brwi.

— Po co, jeśli można zapytać?

— Można zapytać.

Ponad nimi przepłynęła modliszkowata Dorothy i Gabriel zamilkł (jego reno szukało w zbiorach czegoś odpowiedniego). Słychać było tylko dźwięki fletu. Gabriel odezwał się dopiero, gdy Dorothy oddaliła się na tyle, że nie mogła już podsłuchiwać.

— Wypytywanie — rzekł — to nie jest styl rozmowy między szlachtą.

— Wydaje mi się, że Johnson powiedział również, iż językiem miłośników literatury są klasyczne cytaty.

— Czy ja jestem miłośnikiem literatury? Nigdy tak o sobie nie myślałem.

— Literatura, stara się przekazać siłę; ‹To De Quincey, według Wordswortha, powiedziało reno Gabriela› wszystko, co nią nie jest, przekazuje wiedzę.

— Zdaje się, że nasze reno mają niezły zasób dziewiętnastowiecznych cytatów — stwierdził Gabriel. — Proszę, oto moje ramię. Porozmawiajmy.

— Jak sobie życzysz. Ale będziemy wyglądać jak para lokai na Kongresie Wiedeńskim.

— Nie lokai, co najmniej kamerdynerów królewskich. A może nawet arcyksiążąt. Wałęsało się ich tam mnóstwo.

Jej ramię, jakkolwiek nie istniejące w rzeczywistości, było dość ciepłe: Augenblick i Deszcz po Suszy wygłosili pełne nadziei komentarze.

— Powiedziano mi, że ty i Astoreth macie zamiar wywrócić nasz miły galaktyczny porządek.

— Astoreth wcale nie ma takich zamiarów.

— Aż się narzuca następne pytanie, ale chyba przed chwilą potępiłem ten rodzaj rozmowy.

— Astoreth chce wywołać zamieszanie, by znaleźć się w centrum uwagi. A ja…? — Spojrzała na niego i Gabriel zachwycił się programem, który wykreował taką głębię spojrzenia. — Chcę przedstawić pomysły — powiedziała. — Nie jestem jeszcze pewna, co to będzie.

— Na swój sposób postępowałaś zgodnie z jej programem. Rozniecałaś ducha przygody, organizując na przykład swe własne wyprawy i tak dalej.

— Po prostu lubię się wspinać i niebezpiecznie manewrować łodzią podwodną. To wcale nie znaczy, że realizuję czyjś program.

— Ale według ciebie problem wymaga zdecydowanych kroków.

— Przede wszystkim trzeba go dostrzec.

— Jeśli zebrałaś dane…

— Iluż danych potrzebujemy? — Okazywała niecierpliwość. — Tym razem do egzaminów przystąpiło tysiąc Theráponów. A ilu z nich zdało? Dziewięcioro. Ilu Aristoi zmarło lub ogłosiło odejście na emeryturę w okresie między tą a poprzednią sesją egzaminacyjną? Sześcioro.

— Wiesz, że ta kwestia omawiana jest od dziesięcioleci.

— Ponieważ większość z nas ogranicza liczbę ludności w swych własnych dominiach. Demos, jeśli chcą mieć dzieci, muszą zasiedlać nowe domeny. A ponieważ tym razem przybędą tylko trzy domeny, ludzkość powiększy się w zasadzie tylko o trzech Aristoi.

— Demos mogą mieć również dzieci, przenosząc się do słabo zaludnionych domen.

— Wiesz dobrze, że istnieją powody, dla których te domeny są słabo zaludnione.

— Wiem doskonale. Uważałem po prostu, że należy wymienić wszystkie możliwości.

— W porządku. Zatem możliwe jest albo ustawienie się w kolejce emigrantów na nową planetę, księżyc lub habitat, co czasami trwa dekady a nawet stulecia, albo poddanie się rygorystycznym programom społecznym w słabo zaludnionych — nie bez powodów — domenach.

— Ciekawe, skąd Pan Aristos wziął ten utwór na flet. Jest nadzwyczajny. (Reno ustawione na szerokie poszukiwania, ‹priorytet 3›, partytury).

Zhenling pozwoliła sobie na wyrażenie irytacji. Gabriel nachylił się ku niej.

— Wybacz. Jeden wątek myśli splótł się z drugim. Słuchałem.

— Mnie czy muzyki?

— Jestem w stanie śledzić i to, i to.

— Miałam nadzieję, że cię zwerbuję.

— Dlatego więc prześledziłaś mój harmonogram z ostatniego roku. — Westchnął. — Rozczarowałem się. Miałem nadzieję, że motywy były bardziej osobiste.

Gabriel (oraz Augenblick) zauważył, że Zhenling nie wydawała się (lub nie pozwoliła sobie na to, by się taką wydawać) poirytowana tą uwagą. A mogłaby być.

— Czy twoje życie nie jest przypadkiem i tak już wypełnione bez tych dodatkowych komplikacji? — spytała. — Dziecko w drodze, nowa przyjaciółka wprowadza się do… — jej reno przekazywało dane przez tachlinię — do „Goździkowego Apartamentu”?

Deszcz po Suszy zacierał z radości metafizyczne ręce i szeptał do czułek Gabriela.

— Jesteśmy Aristoi — powiedział Gabriel. — Z wieloma komplikacjami potrafimy poradzić sobie z wdziękiem, z radością, z…

— Beze mnie — wpadła mu w słowo Zhenling. — Jak wiesz, mam męża.

— Który nie jest tobie równy.

— Zda egzaminy — powiedziała z uporem. — Ostatnim razem niewiele brakowało.

— Twoja grupa chce więcej Aristoi. — Gabriel pogłaskał się po brodzie. — Zastanawiam się, czy to zbieg okoliczności.

— Zdaje się, że ty również chcesz więcej Aristoi w swym życiu?

— Tylko jednej.

— Szkoda. — Przerwała na chwilę, zamyślona, potem lekko wzruszyła ramionami. — Potraktuj to jako rzadkie przeżycie. Jak często doświadczasz prawdziwej frustracji? Pielęgnuj ją, póki trwa.

— Dopóki trwa — powtórzył, usiłując pocałować ją w rękę, ale Zhenling zdematerializowała swój skiagénos i dłoń Gabriela przeszła przez jej dłoń. Wyprostował się, spojrzał na nią. Wybuchnęła śmiechem.

— Szkoda, że nie widzisz swojej miny — powiedziała. — Rzadko ci się coś takiego zdarza, prawda?

Gabriel uspokoił siebie i syczący, jak czajnik, Deszcz po Suszy.

— Może później wymienimy pocałunki — powiedziała Zhenling, co ukoiło Deszcz po Suszy bardziej, niż potrafił to zrobić Gabriel. Ale teraz chciałabym zapoznać się z chemią twego mózgu.

— Z czym?

— Z poziomem wazopresyny — zaczęła wyliczać na palcach — dopaminy, serotoniny, lecytyny, tiaminy, noradrenaliny, fosfatidylocholiny, endorfiny… wiele tego jest. Kilkanaście. Twoje reno potrafi dokonać takiej analizy?

— Oczywiście — odparł Gabriel — ale nie jestem pewien, czy chciałbym przejść do takiego poziomu intymności, nie wymieniwszy przedtem przynajmniej pocałunku.

Miała poważny wyraz twarzy.

— Jutro mam zamiar zaproponować rozpoczęcie badań wyjaśniających, co sprawia, że Aristoi stają się Aristoi.

— Próbowano to wyjaśnić. Okazało się, że to pojęcie nie da się ująć w formuły. — Wykonał ruch ręką. Nieskazitelna Droga, patrząc na to tak, jakby była wycięta z różowego, przezroczystego kryształu, odpowiedziała gestem. — Spójrz na tych wszystkich ludzi — rzekł Gabriel. — Zdali egzaminy, każdy z nich ma prawo posługiwać się jakąś niebezpieczną techniką i każdy z nich przewodzi jakiejś domenie… ale są indywidualnościami i po latach każda z domen podporządkowuje się jego osobowości… Obywatele zainteresowani muzyką lub architekturą przesiedlają się do mojej domeny, zainteresowani politologią — na terytorium Ikony lub Coetzee’ego, ci, którzy szukają pocieszenia w filozofii, przemieszczają się do domeny Sebastiana, a ty, jak sadzę, musisz mieć u siebie sporo alpinistów. Wiesz, jak ekscentryczni są niektórzy z nas. Cóż możemy mieć ze sobą wspólnego?

— Przypuszczam, że poprzednich badań nie przeprowadzono we właściwy sposób. Albo nie postawiono właściwych pytań.

— Jesteś Ariste i oczywiście możesz badać wszystko, co ci się podoba.

Skłoniła głowę. W jej oczach zamigotało światło.

— To prowadzi do następnej sprawy. Rzeczywiście chciałabym spojrzeć na chemię twojego mózgu. W normalnych warunkach jesteśmy otoczeni przez ludzi, którzy nam ustępują, wszystko nam ułatwiają i bezkrytycznie akceptują nasze opinie. Niektórzy z nas są nawet czczeni jak bogowie.

— O, przestań proszę. — Gabriel uniósł ręce w geście protestu. — Musiałem wymyślić swojej mamie jakieś zajęcie, gdy przestała pracować zawodowo.

— W przeciwieństwie do większości tu obecnych, chętnie ci wierzę. Ale jednak niektórym z nas oddawana jest cześć. Jakie skutki powoduje to w naszych mózgach? Jesteśmy urodzonymi przywódcami — to jedno nas łączy — i wszyscy należymy do naczelnych, nawet ci najbardziej zmodyfikowani. Jesteśmy bardziej autorytarni niż jakikolwiek przywódca stada pawianów. Bardziej niż Ludwik XIV.

— Wolałbym, byś podała cywilizowane przykłady. Nie wiem, którego z tych dwóch wolałbym gościć u siebie w domu, prawdopodobnie pawiana.

— Moi aussi, monseigneur. Le roi, c’est l’etat et un cochon. Ale w takim razie chemia jego mózgu musiała być równie nienormalna jak chemia naszego.

— Zażądam pocałunku, jeśli masz zamiar omawiać chemię mojego mózgu i dokonywać ohydnych porównań.

Podeszła do Gabriela i dość zdecydowanie pocałowała go w usta. Jej oddech miał korzenny posmak. Deszcz po Suszy wpadł w ekstazę. Pozostałe składowe Gabriela były równie wzruszone.

Zhenling cofnęła się szybko. Udało jej się przybrać wyraz twarzy osoby dowcipnej, ale też nieco zarozumiałej.

— Chciałabym — powiedziała — porównać chemię twego mózgu teraz i pod koniec Promocji, a potem za jakieś pół roku. Tutaj kontaktujesz się z równymi sobie, a nie z ludźmi, których, z braku lepszego określenia, nazwę „pośledniejszymi”. Poddany jesteś większej presji, my nie jesteśmy tak ustępliwi, jak ludzie, którzy normalnie nas otaczają… to musi mieć jakiś wpływ na twój umysł.

— I do czego masz zamiar dojść?

— Z twoim umysłem? — Zmrużyła swe skośne oczy. — Bardzo daleko… — Deszcz po Suszy rozpoczął triumfalny taniec. — Ale chyba później. — Cofnęła się, przybrała Postawę Poważania zakłóconą jednak przez niedbały ruch ręki. — Muszę porozmawiać z innymi. Jestem pewna, że zobaczymy się na którymś z przyjęć.

— Muszę wiedzieć, czego dokładnie chcesz z tej analizy mózgu.

— Prześlę ci notatkę i podam, co mnie interesuje.

Gabriel patrzył, jak odchodzi. Wsłuchiwał się w głosy w swej głowie.

— Metalingwistyka konsekwentnie podbarwiona kokieterią — twierdził Augenblick. — Raczej z rozmysłem.

— Szefie, jesteśmy w akcji — powiedział Deszcz po Suszy.

Gabriel unosił się w tłumie. Widział, że Dorothy St John przymocowała swe oczy na czole Han Fu i zastanawiał się, czy Han o tym wie. Asterion, którego ciało zostało przystosowane do życia pod wodą, płynął elegancko na górze — jego dłonie z błoną pławną i stopy jak u delfina pracowały z wdziękiem w niewidzialnej wodzie.

Utwór, który teraz słyszysz, przekazało wreszcie reno Gabriela, nie ma tytułu i nie został opublikowany, ale skomponował go Tunku Iskander. Partytura nie jest dostępna w Hiperlogosie, ale nagranie istnieje w archiwach Rival Island, gdzie Tunku wykonywał tę muzykę w ubiegłym tygodniu dla Aristosa MacReady.

Niedostępny w bibliotece, lecz zarejestrowany w nieznanym archiwum, pół cywilizowanego świata stąd. Nic dziwnego, że poszukiwania trwały tak długo, prawie cztery minuty. Gabriel wiedział, że Tunku Iskander ma być wprowadzony w szeregi Aristoi jutro i że terminował u MacReady’ego i Dorothy. Gabriel nigdy go nie spotkał ani nie słyszał jego muzyki. Kazał swemu reno zebrać jak najwięcej nagrań i przechować je na później.

Przyjęcie toczyło się dalej, ku finałowi.

Gabriel, z włosami przewiązanymi z tyłu złotą wstążką, samotnie trenował wushu na murawie za Galerią z Czerwonej Laki. Rześkie poranne powietrze chłodziło mu członki. Jego umysł był w oneirochrononie, a Wiosenna Śliwa kierowała formą z dwoma mieczami, sterując jego ciałem z wdziękiem i wyobraźnią. Ciężkie obusieczne miecze cięły przestrzeń, ciach-ciach, a czerwone chorągiewki przyczepione do gard, rysując w powietrzu smocze ogony, wywoływały ponaddzwiękowe trzaski. Gabriel swą podstawową świadomością odbierał niewyraźnie napięcie mięśni, tętno, szorstkość oddechu w krtani, rejestrował obroty, uniki i pozycje wushu, sztuki walki przypominającej taniec, co bardzo odpowiadało psyche Wiosennej Śliwy. Widział, jeśli chciał, źdźbła zielonej trawy, długą perspektywę Galerii z Czerwonej Laki, szare szczyty gór za złotą siecią Labdakos — wszystko wirowało w piruecie… ale jego umysł pozostawał w oneirochrononie, skoncentrowany na Zaangażowanej Ideografii Kapitana Yuana.

Ideografia Yuana oparta była na idei, że pismo wywiera tym większy wpływ, im więcej pobudza zmysłów. Pismo europejskie w starym stylu nadawało się do efektywnego przekazywania danych, ale z trudnością osiągało ten rodzaj oddźwięku psychicznego, na jakim zależało Yuanowi. Powinno nie tylko komunikować, lecz także angażować.

Stare azjatyckie pismo lepiej się do tego nadawało. Ideogramy nie tylko przekazywały słowa, lecz kreśliły — co prawda dość abstrakcyjne — obrazy. W proces tłumaczenia angażowały głębsze poziomy mózgu i korzystniej oddziaływały na świadomość — przynajmniej z punktu widzenia Yuana.

Bezpośrednia Ideografia Yuana, w której Psyche ułożyła dla Marcusa swój poemat poczęcia, oparta była na starych chińskich znakach, przystosowanych jednak do współczesnej gramatyki, słownictwa i środków wyrazu.

Znaki Pośrednie stanowiły jedynie etap do Zaangażowanej Ideografii. Te skomplikowane hieroglify oparto na wyznawanych przez Pierwszych Aristoi poglądach dotyczących struktury ludzkiego umysłu i jej związku z informacją. Były one kolejnym krokiem ku złożoności i symbolizmowi na wyższym poziomie. Przypominały dziwacznie poskręcane glify Majów i schematy obwodów elektrycznych. Ich pierwiastki, modyfikatory i podmodyfikatory zaprojektowane zostały w ten sposób, by uaktywnić jak największą część kory mózgowej. Gdy się ich używało, wymagały intensywnej koncentracji, ale nic lepiej nie służyło przekazaniu dużej ilości informacji w zwięzłej formie. Pismo było niekompletne, gdyż Yuan nie dokończył swego dzieła. Udał się w długą wyprawę do centrum galaktyki, podczas której najprawdopodobniej zginął. Jednak ideografię rozwijało potem na różne sposoby tysiące uczonych i teoretyków informacji.

Używając Zaangażowanej Ideografii, Gabriel projektował oneirochroniczną pieczęć dla Clancy, która umożliwiałaby jej dotarcie do zabezpieczonych obszarów Rezydencji. Wkrótce miał zjeść z nią śniadanie w pokoju Wiosennej Śliwy w Jesiennym Pawilonie, i chciał, by pieczęć była gotowa.

Użył glifu na „różę”, pierwiastka na „czerwienić się”, modyfikatorów na „medycynę”, „muzykę”, „przyjemność” i „miłość”. Chciał wywołać dokładny efekt, stworzyć poemat w formie glifu.

Zdał sobie sprawę, że Wiosenna Śliwa skończyła formę wushu i że jego ciało przybrało pozycję pozdrowienia, a miecze ciążą mu w dłoniach. Kazał swemu reno zanalizować stan ciała. Doszedł do wniosku, że wystarczająco długo trenował, i zawezwał Kourosa, aby wykonał ćwiczenia wyciszające. Daimōn Kouros, dziecię beztroskie i szczęśliwe, nie był za nic odpowiedzialny. Skakanie po murawie i ogrodach — ćwiczenia wyciszające — to coś w sam raz dla niego.

Natomiast sam Gabriel oddał się tworzeniu hieroglifu.

Gdy ćwiczenia dobiegły końca, miał wrażenie, że pieczęć jest gotowa. Wykąpał się, ubrał i kazał podać śniadanie do pokoju Wiosennej Śliwy, gdzie stał zgrabny palisandrowy stół i szafa do kompletu, zawierająca porcelanowy serwis o posrebrzanych brzegach, pomalowany w białe kwiaty śliwy. Wiosenną Śliwę zawsze fascynowały szczegóły botaniczne. Ciemne jedwabne draperie na ścianach pokryto precyzyjnie przedstawionymi roślinami — płatki, słupki, pylniki, a na nich perełki błyszczącej rosy.

Clancy podeszła do drzwi. Gabriel objął ją, pocałował na powitanie i poprowadził do bufetu. Jedzenia wystarczyłoby dla kilkunastu gości. Clancy nalała sobie kawy, wzięła biszkopta, dżemu i skulona usiadła w fotelu haftowanym w kwiaty derenia. Gabriel nałożył sobie na talerz owoce i usiadł przy niej.

Clancy wsłuchiwała się w muzykę.

— Tien Jiang Chun.

— Tak.

— Grałam go przed laty na Darkbloomie. Na uniwersyteckim recitalu. Akompaniowałam przyjaciółce, która śpiewała pieśń do słów Li Jingchao.

Reno Gabriela delikatnie przesiewało życiorys Clancy.

— Grasz na fortepianie, flecie i persefonie.

— Na fortepianie kiepsko, gdyż nie miałam czasu na ćwiczenia. Na flecie zbyt powściągliwie. Na persefonie z nadmierną finezją, gdyż współczesne instrumenty na to pozwalają.

— Komponujesz?

— Nie.

— Powinnaś. Powinnaś znaleźć daimōna, który ci pomoże.

— Nie stworzyłabym nic nadzwyczajnego. — Sączyła kawę. — Jestem natomiast wybitnym lekarzem i chirurgiem, i cholernie dobrym genetykiem. — Powiedziała to obronnym tonem.

— Wiem — oznajmił łagodnie. Ujął jej dłoń i pocałował.

— Marcus — rzekła.

— Tak?

— Czy między wami skończone?

— „Jak się od siebie oddaliłem, od dawna nie widziałem Księcia Changa w mych snach”. — Uśmiechnął się. — Buduję mu dom.

— Dom? Miałeś na myśli posiadłość.

— Zgoda, posiadłość. Czemu nie. Z zachwycającym widokiem, z wielkim pokojem dziecinnym i pomieszczeniem na wszystkie zabawki i gadżety, które tak lubi konstruować.

— Nie buduj mi czegoś takiego, gdy przyjdzie czas.

Wyczuł napięcie w jej ramieniu. Znowu ucałował jej dłoń.

— Nie wybuduję, jeśli sobie tego nie życzysz, Zapłoniona Różo. Architektura to jedna z moich specjalności. Irytuje mnie, gdy nie mogę się jej oddawać.

Uśmiechnęła się do niego.

— Jeśli chcesz, wybuduj mi klinikę. Na asteroidzie, gdzie mogłabym pracować z nano.

Gabriel z przyjemnością odkrywał, że Clancy jest ambitna.

— Powiedz mi, gdzie ją chcesz mieć i co tam ma być, a jest twoja. Teraz. Nie musimy jej traktować jako prezent na rozstanie.

Clancy patrzyła na niego, mrugając.

— Czasami zapominam, że istotnie możesz tego dokonać. Machniesz ręką i zrobione. Z taką łatwością, jakbyś był w oneirochrononie.

— Wymaga to nieco więcej wysiłku, niż mówisz.

— A jednak. Nic cię to nie kosztuje, prawda?

— Dlaczego miałoby mnie kosztować? — Uśmiechnął się, wziął nóż i zaczął obierać cieplarnianą brzoskwinię. — Lubię sprawiać ludziom przyjemność. Mam takie możliwości. Dlaczego nie miałbym sobie pobłażać, zajmując się nieszkodliwą filantropią?

Zastanawiała się nad tym, wreszcie wzruszyła ramionami.

— Rzeczywiście. — Teraz w jej głosie usłyszał inne tony. Clancy przekrzywiła głowę. — Powiedziałam Rabjomsowi.

— Mam nadzieję, że dobrze poszło.

— Sadzę, że jest nieco… przygnębiony. — Uśmiechnęła się blado. — Ja również, naprawdę. Rabjoms nie chce stawiać oporu… część z tego to uwarunkowanie, w porządku, ale… — W jej oczach mignęła niepewność. — No cóż, ja również nie chcę stawiać oporu.

Gabriel wstał z krzesła, usiadł naprzeciw niej po turecku i umieścił sobie na udzie jej stopy.

— Jestem zadowolony, Zapłoniona Różo.

Patrzyła teraz niepewnie.

— Czy chcesz, żebym przeprowadziła się do Rezydencji?

— Byłbym zadowolony, mając cię blisko. Goździkowy Apartament jest otwarty, a jego wystrój i kolorystyka doskonale pasują do ciebie.

— Zatem się przeprowadzę.

— Pozwoliłem sobie zaprojektować dla ciebie oneirochroniczną pieczęć, która umożliwi ci dostęp do zabezpieczonych stref, prywatnych przejść i galerii Rezydencji. Włożyłem ci ją do skrzynki i wydałem Rezydencji instrukcje, by udostępniła ci zamknięte strefy.

W jej oczach błysnęło zainteresowanie.

— W Rezydencji są sekretne przejścia?

— Nie sekretne. Po prostu prywatne. Jeśli chcesz gdzieś pójść, nie natykając się na ludzi. — Uśmiechnął się do niej. — Uważam, że to się przydaje.

Patrzyła przez chwilę w swój talerz, potem spojrzała na Gabriela.

— Burzycielu Spokoju, czy możesz mi wyjaśnić, dlaczego jest mi smutno?

Nie potrafił powiedzieć.

— Co mogę zrobić, byś była szczęśliwa? — spytał.

Uśmiechnęła się do niego.

— Powinnam wrócić do pracy.

— Jeśli sobie tego życzysz. Ale wciąż jeszcze mogę ogłosić ogólnoplanetarne wakacje.

Uśmiechnęła się szerzej.

— To nie będzie konieczne.

— Może innym razem — powiedział.

3

LULU:

Wprowadzisz ich, przygotujesz
Skórę im rozprujesz
Wzdychają i jęczą, bezlitośnie ich ssiesz,
I w ten właśnie sposób wygrywasz, jak wiesz.

LOUISE: (refren) Przygotuj mi drinka!

Gabriela znużyło przyjęcie. W Persepolis był wczesny ranek, lecz tutaj wczesny wieczór — spoglądając w dół z Pyrrho, widział światła migoczące na całym kontynencie. Przeszedł z Pyrrho do promu, usiadł w fotelu drugiego pilota i dał znak ręką swemu pilotowi, Białemu Niedźwiedziowi.

— Włącz napęd grawitacyjny — powiedział. — Postaraj się nie rozwalić planety.

— Zrobię, co się da, Aristosie. — Biały Niedźwiedź zaśmiał się basem. Potężny, brodaty, o bladej skórze i jasnoblond włosach, zasługiwał na swój przydomek. Gabriel widział, że mężczyzna jest zadowolony. Gabriel lubił sam pilotować i Biały Niedźwiedź prawie nigdy nie miał okazji wykonywać pracy, do której został najęty.

Gabriel zamknął oczy, gdy Biały Niedźwiedź przebierał palcami po konsoli specjalnie licencjonowanego generatora grawitacyjno-inercyjnego. Biały Niedźwiedź komunikował się z kontrolą ruchu przez swoje reno, oszczędzając w ten sposób Gabrielowi połowę nudnej rozmowy. Prom w zupełnej ciszy odczepił się od Pyrrho i zaczął opadać ku atmosferze.

W głowie Gabriela kłębiły się domysły na temat sekretnych planów Cressidy. Nie miał ochoty teraz się nad tym zastanawiać i oznajmił swemu reno, że chce zajrzeć do skrzynki pocztowej.

Pierwszy pojawił się list od matki, zaopatrzony w najwyższy priorytet. Gabriel zapamiętał to, ale nie odpowiedział.

Rubens prosił o audiencję — Gabriel wyznaczył mu spotkanie na jutrzejszy ranek, po czym posłał na ten temat notatkę Quillerowi, chudemu sekretarzowi o nosie przypominającym dziób.

W jego polu widzenia przepływały dalsze wiadomości. Administratorzy prosili o wyjaśnienia, wskazówki, albo chcieli zepchnąć na swoich przełożonych odpowiedzialność za decyzje. Niektórzy nadskakiwali mu lub schlebiali, inni wyrażali oszołomienie. Wolał już ten ostatni rodzaj listów od pierwszych dwóch. Przekonał się, że nadskakiwanie i pochlebstwa innych są nierozerwalnie związane z jego pozycją. Demos jakoś nie mogli zdać sobie sprawy, że pochlebstwa dla Aristosa znaczą niewiele. Szybko załatwił rutynowe sprawy i po raz kolejny wbił do głowy swym ludziom, że nie chce się zajmować banałami.

Następnie nadeszła prośba od dyrygenta orkiestry z Thanatogenes, w domenie Ariste Dorothy, o pozwolenie wykonania jednego z utworów z cyklu Muzyka dla oka. Gabriel zdziwił się, gdyż Muzyka dla oka przeznaczona była do indywidualnego czytania partytury, nie zaś do publicznego wykonywania. Utwór pisany ku rozrywce, pełen żartów teoretycznych i pomysłów, które mogły docenić jedynie osoby wprawne w czytaniu partytur. Ćwiczenie intelektualne, muzyka wyabstrahowana, mająca tyleż wspólnego z muzyką „rzeczywistą”, co problem szachowy z prawdziwą partią szachów.

Dyrygent myślał prawdopodobnie inaczej. Przedstawił dość wiarygodne wyjaśnienie, że odegranie utworu będzie kształcące i miał zamiar pokazywać partyturę przez oneirochronon jednocześnie z wykonywaną muzyką.

A niech tam. Gabriel wysłał pozwolenie, ale zastrzegł, by słuchaczom jednoznacznie wyjaśniono, że kompozytor nie planował przedstawiania utworu w taki sposób.

Atmosfera szarpnęła promem aż się zakołysał. W brzuchu Gabriela zawirowało.

Zdał sobie sprawę, że odkłada rozmowę z matką. Równie dobrze mógł to już odfajkować.

Therápōn ex-Hextarchōn Vashti była jednym z głównych rodziców Gabriela. Z punktu widzenia prawa miał ich sześcioro, ale geny dzielił tylko z dwojgiem głównych. Swój biologiczny wiek ustabilizowała w okolicach dwudziestki, o kilka lat mniej niż Gabriel. Na swej dekantacji Gabriel wyglądał przypuszczalnie tak jak Vashti w latach dziewczęcych, ale od wieku dziecięcego oboje zmienili swój wygląd i wszelkie podobieństwo zostało zamazane.

Vashti (obraz skiagénosa rozkwitł w mózgu Gabriela) miała ostre przenikliwe spojrzenie, delikatną skórę, modnie przybrązowioną dodatkiem melaniny, wygięte dumne brwi, mające nadawać jej tajemniczy wygląd, i platynowoblond włosy splecione w warkocz tworzący koronę na szczycie głowy. Długie szpilki do włosów i ozdobione kamieniami spinki miały symbole religijne — mandale, półksiężyce, swastyki, i Gabrielowe Oko-Totha. Gdy kilkadziesiąt lat temu wycofała się z życia zawodowego, poświęciła cały swój czas organizacji oficjalnego kultu Gabriela.

— Dobry wieczór — powiedział Gabriel. — A może powinienem powiedzieć Cześć ci, O Vashti Geneteira? Mam nadzieję, że pora jest odpowiednia.

— Dla Geneteiry zawsze jest odpowiednia pora na wizytę Kourosa Athánatosa, jej boskiego potomka.

To oznaczało, jak przypuszczał Gabriel, że Vashti miała widownię. Jej ciało, bez względu na to, gdzie się znajdowała, przybrało prawdopodobnie postawę osoby całkowicie pochłoniętej odbiorem boskich emanacji. Wokół (jak sądził Gabriel) zgromadzili się zapatrzeni wierni.

Mógł się założyć, że to ostatnie zdanie powiedziała głośno, by wszyscy wiedzieli, że właśnie nawiedza ją bóstwo.

Tak jakby w każdej upływającej sekundzie miliardy nie komunikowały się przez oneirochronon.

Gabriel wzruszył ramionami.

— Zrobię wszystko, co potrzebne dla wzmocnienia mistycznego nastroju.

Skiagénos Vashti uniósł dumne brwi.

— Posłuchaj no, moja praca polega na tym, by brać to na serio.

— Ale nie moja.

— Obawiam się, że masz niewielki wybór, Kourosie. Już nie. — Pozwoliła swemu obrazowi na zimny oneirochroniczny uśmieszek. — Nawiasem mówiąc, frekwencja wzrasta.

Gabriel wiedział, że naraził się na pewną śmieszność, gdy pozwolił na rozwój własnego kultu. Doszedł jednak do wniosku, że gdyby wydał bezprecedensowy zakaz wyznawania jakiejś religii, byłoby to coś bardziej nieprzyjemnego od kontaktów z dokuczliwymi dewotami. Pozwolił więc kobiecie z Demos, o imieniu Diamond, na zainicjowanie nowego wyznania. Cały czas jednak dawał wszystkim jasno do zrozumienia, że to jej własny pomysł.

Gabriel godził się z tym, że Demos pragną religii. I musiał przyznać, że sam był przyjemniejszym bogiem niż wielu innych, których mógłby wymienić.

Chcąc mieć pewność, że jego czciciele nie zrobią z niego większego pośmiewiska, niż to absolutnie konieczne, Gabriel ściśle nadzorował działalność kościoła Nowego Totha — jak bez polotu nazwano całe przedsięwzięcie. Wymagał, by wszyscy kapłani mieli kwalifikacje terapeutów i psychoanalityków, oraz by całą wolną gotówkę przeznaczano na szlachetne cele, przede wszystkim na szkoły architektury, muzyki i projektowania.

Diamond nie była wprawdzie zadowolona z tych warunków — Gabriel domyślał się, że miała całkiem inne plany: pragnęła, aby ją czczono jako prorokinię Gabriela — ale w efekcie powstała seria wspaniałych świątyń i katedr, w których wykonywano bardzo dobrą muzykę sakralną. Gabriel miał nadzieję, że ludzie będą pamiętali tę muzykę jeszcze długo po wygaśnięciu jego kultu.

— Frekwencja wzrasta? — pytał Gabriel. — Może to dzięki chórowi. Myślę, że przyczynił się do tego nowy dyrygent.

Vashti powoli pokręciła głową.

— Obawiam się, mój drogi, że jesteś bogiem. Lepiej, żebyś się do tego przyzwyczaił. Zmieniasz bieg rzeczy. Twoja interwencja sprawia, że zwyczajne życie staje się lepsze.

— Jak często to robię? Załatwiam… ile… kilka petycji na miesiąc?

— Twoje mistyczne interwencje zdarzają się częściej. Każdego tygodnia słyszę o cudach.

Gabriel pohamował jakoś skrzywienie się z niesmakiem.

— Mam nadzieję, że moi koledzy Aristoi tego nie słyszą.

— Usłyszą, jeśli ich to zainteresuje. Niczego nie robimy w tajemnicy.

— Dzięki restrykcjom, jakie nałożyłem na kościół.

Skiagénos przytaknął.

— Dzięki tobie. Najważniejsza jest dla nas boska wola naszego Kourosa.

Prawdopodobnie to ostatnie zdanie również powiedziała głośno, by je słyszeli współwyznawcy. Była w tym bardzo dobra, musiał przyznać.

Znacznie lepsza niż Diamond. Gdy Vashti zakończyła swe administracyjne obowiązki w domenie Pan Wengonga — mimo że była wściekle ambitna, a może właśnie z powodu tej ambicji, nigdy nie osiągnęła pozycji wyższej niż Hextarchōn — Gabriel skorzystał z okazji i osadził Matkę Boga wyżej w hierarchii od założycielki Kościoła. Diamond sądziła, że Vashti odegra jedynie rolę ceremonialną, ale Gabriel dobrze znał matkę. Po paru tygodniach Diamond została całkowicie zdominowana i wysłana do pracy misyjnej, skąd już nie powróciła.

Vashti nigdy, ani przedtem, ani potem, nie miała wątpliwości, czy aby na pewno chce, by oddawano jej cześć.

— Zdaje się, że mnie wzywałaś — powiedział Gabriel. — Czy to jakaś szczególna wiadomość?

— A, zapomniałam. W następnym tygodniu odbędą się Rytuały Inanna. Weźmiesz udział w uroczystości?

— Nie sądzę. Pijaństwo i przypadkowa kopulacja…

— …tworzą nieodzowne ożywcze składniki świętowania idei płodności. — Uśmiechnęła się do niego. — Dlatego właśnie wymyśliłam ten rytuał.

Gabriel westchnął.

— Baw się dobrze, mamo.

— Może te rytuały są odpowiedniejsze dla Geneteiry. Ale przecież przed chwilą powiedziałeś, że zrobisz wszystko dla wzmocnienia mistycznego nastroju.

— Nie mówiłem tego serio. Wiesz o tym.

— Czy mógłbyś przysłać któregoś daimōna?

— Prawdopodobnie będę zajęty na Promocji.

— Z pewnością przynajmniej jeden z nich chętnie by wziął udział w naszym święcie. Mamy ciało robota-kukiełki, w którym mógłby zamieszkać. Jest świetne, zupełnie jak żywe.

— Mam nadzieję, że bezpłodne.

— Jak sobie życzysz, wszystkowiedzący.

Dzieci poczęte podczas orgii uważane były za potomków Gabriela — z punktu widzenia religii, jeśli nie prawa. Kobiety zapewniały sobie płodność w okresie tych świąt i niektóre z nich żywiły nadzieję, że Gabriel sam weźmie udział w uroczystości i pobłogosławi je swą boską esencją.

Raz rzeczywiście — za namową Vashti — wziął udział w obchodach, ale od tamtego czasu nie miał już ochoty na powtórkę. Wolał seks bardziej spontaniczny, a partnerów albo mniej onieśmielonych i czołobitnych, albo mniej pijanych.

— Poradź się zatem swych daimonów. Za dwa dni, jak zwykle, nastąpi requiem przy grobowcu Patera.

— Nie przybędę — odparł zdecydowanie.

Zmarszczyła brwi.

— Msza jest dość przyjemna. Nie rozumiem, dlaczego…

— Ze swego prywatnego żalu po ojcu nie będę czynił publicznego widowiska — rzekł Gabriel. — Nawet gdyby miało to być widowisko w dobrym guście.

Vashti westchnęła.

— Dobrze. Jak sobie życzysz, Athánatos Kouros.

— Czy powinnaś aż tak udawać? Gdy umarł, od sześćdziesięciu lat żyliście w separacji.

— Jesteśmy na zawsze połączeni — uśmiechnęła się pogodnie — w chwale i boskości naszego potomka.

Gabriel spojrzał ostro na skiagénosa Vashti. Wirtualne oblicze było nieprzeniknione.

— Czasami zupełnie nie mogę rozpoznać — rzekł — kiedy mówisz poważnie.

Jej uśmiech poszerzył się nieznacznie.

— A jak się miewa piękny Marcus?

— Jest w ciąży.

— Gratulacje. Jestem pewna, że będzie dobrym ojcem dla twego dziecka…

— Naszego dziecka.

— Twojego małego bożego dziecięcia. Nie mogłeś poczekać do Rytuałów Inanna?

— Nie.

Na twarzy Vashti malowało się rozczarowanie.

— Mógłbyś ułatwić mi zadanie. Teraz będę musiała wystąpić z objawieniem, głosząc, że powiększy się boska rodzina. — Skiagénos przybrał pełną nadziei minę. — Przywiedziesz dziecko na chrzciny?

— Nie, jeśli będę miał w tej sprawie coś do powiedzenia.

— Ach. — Vashti uśmiechnęła się. — W takim razie porozmawiam o tym z Marcusem.

— Tylko proszę, nie w najbliższych dniach. Wciąż jeszcze dostosowuje się do nowej sytuacji.

Spojrzała przenikliwie.

— Ten twój Marcus utrzymał się przy tobie przez pewien czas. W każdym razie dłużej niż inni.

— Ma czułe serce.

Energicznie uniesiona brew oznaczała odrzucenie określenia „czułe serce”.

— To ty masz czułe serce — rzekła Vashti. — Moim zdaniem, zbyt czułe. Ten pałac, który dla niego budujesz…

— Fala Stojąca nie jest pałacem.

— To rezydencja w parku.

— Dom, w którym zamieszka twój wnuk.

To ją powstrzymało.

— Cóż — odparła mrukliwie. — Jesteś Aristosem.

— Przeciwnie. — Gabriel uśmiechnął się. — Jestem bogiem.

Gabriel skończył rozmowę z Vashti i otworzył oczy. Po drugiej stronie ekranu widokowego rozciągała się precyzyjna krata lądowiska przy Rezydencji, żarząca się w świetle reflektorów. Gdy Gabriel skupiał się na oneirochrononie, Biały Niedźwiedź wylądował bezdźwięcznie i bez wstrząsów.

— Dziękuję — powiedział Gabriel nieco zdziwiony. Pomaszerował w kierunku Rezydencji, żądając od swego reno ustalenia, gdzie jest Clancy.

Clancy — otrzymał informację Gabriel — przebywa w szpitalu w Labdakos i na oddziale intensywnej terapii nadzoruje kurację sześcioletniego dziecka z infekcją mózgu.

Gabriel przesiał dalsze pytania, po czym zażądał, by dostarczono mu środek transportu naziemnego. Reno sterujące ruchem usunęły z drogi inne pojazdy. Wezwany samochód przemknął i po dziesięciu minutach Gabriel znalazł się u boku Clancy.

Wystrój szpitala cechowała celowa niefrasobliwość. Pokoje i korytarze były przestronne, podczas dnia wypełnione słonecznym światłem; wszędzie drzewa, kwiaty, patia i krużganki; ściany udekorowano kopiami dzieł sztuki z Galerii z Czerwonej Laki — ale kopie były co do molekuły dokładne. Rutynowa działalność większości szpitali polegała na przeprowadzaniu zabiegów chirurgii kosmetycznej, na wymianie organów lub wszczepianiu implantów. Pacjenci, przebywający tu ze swego wyboru, powracali do domów podniesieni na duchu dzięki takiemu otoczeniu.

Niewiele dało się zrobić, by oddział intensywnej terapii emanował radością. W pomieszczeniu znajdowała się trójka pacjentów z Załamaniem, wszyscy (oczywiście) w stanie agonalnym, i małe dziecko z zapaleniem opon mózgowych.

Clancy spacerowała samotnie po niewielkim gabinecie. Ubrana w mokasyny, miękkie spodnie i luźną ciemnozieloną marynarkę z kieszeniami, jaką noszą chirurdzy. W pomieszczeniu rozbrzmiewała muzyka — sonata Schuberta — a wideo na całą ścianę przekazywało przepiękne, uspokajające nerwy widoki. Znajdowały się tam również pluszowe fotele, molekularna reprodukcja Anatomii doktora Tulpa. Wszędzie unosiła się woń kwiatów.

To wszystko jednak nie pomagało.

Gabriel wszedł i pocałował Clancy. Obejmowali się przez chwilę. Widmowe wspomnienie fantomatycznych ust Zhenling przepłynęło przez pamięć Gabriela — przegnał je niechętnie.

— W takich chwilach — powiedziała Clancy — wolałabym specjalizować się w chirurgii kosmetycznej, gdzie są pieniądze i klienci.

— Co się stało?

— Głupota ludzka — odparła Clancy. — Kiedyż wynajdziemy na to lekarstwo?

— Zobaczę, co się da zrobić.

Clancy nie było do śmiechu.

— Sześć dni temu zaimplantowałam chłopcu reno — wyjaśniła. — Powiedziałam rodzicom, że występuje minimalne ryzyko infekcji i opisałam im objawy, ale trójka z nich oczywiście musiała pojechać z dzieckiem na wakacje do Merrick Peak, by uczcić Dzień Implantu tego chłopca. A tam na miejscu nie chcieli sobie psuć wakacji tylko dlatego, że dziecko rano wykazywało objawy — jak utrzymywali — zapalenia ucha i zachowywało się przekornie. Potem dostało afazji, ale oni uważali, że jest rozkoszne, bawi się słowami. Dopiero gdy zaczęły się konwulsje, uświadomili sobie, że wakacje się skończyły.

To odrażające zaniedbanie wywołało gniew Gabriela. Dzieci były rzadkością, dlatego ceniono je i uwielbiano.

Clancy wyczuwała jego nastrój.

— Nie wiedzieli, jak wygląda choroba. Żadne z rodziców, a przynajmniej ta trójka, nigdy nie chorowało. Ich pierwsze dziecko też nie. To dziecko także nie chorowało, aż do tej chwili. Właśnie dlatego — załamała ręce sfrustrowana — zawsze tak starannie opisuję wszystkie możliwe objawy.

— Co z tym robicie? — spytał.

— Usiłujemy rozsadzić bakterie od środka za pomocą wirusów myśliwych-zabójców. Pałeczka wykazała odporność na pierwszą dawkę, więc zastosowałam następną, ale jeszcze za wcześnie, by stwierdzić, czy to pomoże. Zostały sporządzone płyny rdzeniowe i kultury krwinek. Połączyłam się z Asteroidem Semmelweis i skleciłam pakiet nano, który powinien zadziałać przeciw tym bakteriom. Jest skuteczny, przynajmniej tak wykazuje symulacja. Jeśli myśliwi-zabójcy nie zaczną zaraz działać, sprowadzę pakiet na dół, ale nie chciałabym stosować więcej tych cholernych mechanizmów w jego mózgu. I tak ma ich tam sporo.

Przygryzła wargę i spojrzała na Gabriela.

— Oczywiście potrzebuję twojego pozwolenia na sprowadzenie pakietu nano.

— Dostaniesz je. — Zawezwał Horusa, kazał mu wejść w oneirochronon i załatwić niezbędne pozwolenia. Posłużył się również swym priorytetem Aristosa, by zapis symulacji ściągnąć do, swego reno, gdzie mógł go obejrzeć i upewnić się, czy przez pomyłkę nie sprowadza zabójczego nano-mataglapa.

Wiedział, że Clancy jest dobrym specjalistą. Działała jednak w pośpiechu, a on chciał mieć całkowitą pewność.

— Gdy tu jechałem, sprawdziłem dane dotyczące pałeczek — powiedział. — Dowiedziałem się, że mogą one wniknąć do organizmu z wody w doniczkach. Czy powinniśmy usunąć stąd wszystkie kwiaty?

— Nie musimy, jeśli uzyskamy coś, co zabija te bakterie. Nie wiemy również, czy kwiaty przekazują chorobę. Najprawdopodobniej jakaś bakteria się zmutowała, przybierając nową postać i… Wszystko dokładnie sprawdzimy. Kwiaty niech zostaną, dopóki nie dowiemy się czegoś więcej. — Spojrzała na niego. — Czy wiesz, jak rzadko to występuje? Sprawdziłam. Jeden przypadek na jedenaście miliardów ludzi. Nigdy nie wykonywałam kultur rdzeniowych, jedynie na ćwiczeniach. Użyłam myśliwych-zabójców ogólnego zastosowania. Pałeczki są teraz tak rzadkie, że nikt nie prowadzi badań nad specjalnymi środkami leczenia. — Zacisnęła usta w wąską linię. — Dlatego chciałabym mieć laboratorium nano, Burzycielu — dodała. — Chcę zajmować się tymi przypadkami, które są tak rzadkie, że właściwie nikt nie opracował metod ich leczenia.

Ujął jej dłoń.

— Zapłoniona Różo, będziesz miała to laboratorium, kiedy tylko zapragniesz.

— Ono nie przyniesie dochodu, Burzycielu. Jeden przypadek na jedenaście miliardów ludzi to niezbyt liczna klientela.

— Powinnaś zobaczyć zgłoszenia, jakie dostaję na Dzień Nano. Najbardziej barokowe projekty. Budowa hoteli, planet, kosmicznych habitatów z materii podstawowej. Prawie żadna z nich nie jest tak ważna, jak twoja. Zainwestuję i… — Uśmiechnął się. — Jeśli zabraknie mi pieniędzy, wybuduję nową planetę i sprzedam ją.

— Dziękuję. — Przytuliła się do niego.

— „Pamiętaj Dziewczynkę w Zielonej Spódnicy” — zacytował Niu Shiji — „i wszędzie bądź czuła dla trawy”.

Nagle coś ją zaintrygowało — skoncentrowała uwagę na czymś innym, gdy daimony przemawiały do niej. Cofnęła się i spojrzała na niego.

— Jego stan polepsza się. Chyba myśliwi-zabójcy wykonują swe zadanie. Czy chciałbyś zobaczyć pacjenta?

— Tak, oczywiście.

Dziecko leżało na boku i wyglądało na śmiertelnie chore. Oddychało za pomocą respiratora, gdyż opuchnięty pień mózgu wylał się z czaszki i uciskał centra oddechowe. Mięśnie chłopca były sparaliżowane medykamentami, przeciwdziałającymi dręczącym go konwulsjom. Szrama po implantacji reno jeszcze nie została zlikwidowana. W żyle szyjnej umieszczono cienką jak papier jednostkę monitorującą populacje bakterii we krwi; na rdzeniu kręgowym znajdowała się równie cienka jednostka do monitorowania płynów rdzeniowych.

Clancy pogłaskała skronie chłopca.

Dzień Implantu był jednym z dwóch wspaniałych rytuałów inicjacyjnych dzieciństwa. Chwilą, gdy dla młodego mózgu otwierał się szerszy świat Hiperlogosu. Drugi — Dzień Sterylizacji — miał miejsce we wczesnym okresie dojrzewania i oznaczał dla młodej osoby wzięcie odpowiedzialności za sprawy reprodukcji.

— Oczywiście w mózgu pozostaną szramy — orzekła Clancy. — Będziemy musieli przeprowadzić sporą rekonstrukcję za pomocą nano, a do żyły i tętnicy szyjnej muszą iść upusty, by odprowadzić ciepło. I fizykoterapię, by ponownie nauczyć go tego, co prawdopodobnie utracił. — Potrząsnęła głową. — Normalnie pacjent może przenieść się do oneirochrononu na czas leczenia, ale ten chłopiec miał reno bardzo krótko i nie nabrał wprawy. Ciekawe, czy w ogóle zechce kiedykolwiek posługiwać się reno. Będzie mu potrzebne do przeżycia i jeśli nabierze do tego wstrętu… będę musiała polecić jakiegoś dobrego terapeutę. — Spojrzała na Gabriela. — Burzycielu, czy twoje reno ma imię? Czy zaprogramowałeś mu osobowość?

— Nazywam go „Reno” i działa jak maszyna. Uważam, że to inspirujące… i tak mam dużo osobowości.

— Moje nazywa się Caroline. Nadałam mu nawet wygląd: przypominałoby moją siostrę, gdybym miała siostrę. Jesteśmy w wielkiej przyjaźni. — Spojrzała na chłopca. — Ciekawe, jak on nazwie swoje reno. Śmierć?

Gabriel ujął ją za rękę.

— Jeśli chłopak będzie rozsądny, nada mu imię na cześć dostawczyni. Reno Zapłoniona Róża.

Clancy mocniej zacisnęła swą dłoń na jego dłoni. Trzymał jej rękę, dopóki siły witalne chłopca nie wzmocniły się i objawy choroby zaczęły ustępować.

Clancy odwołała zamówienie na pakiet nano i Gabriel — skoro już tu przyszedł — odwiedził innych pacjentów na oddziale. Załamanie, zwane chorobą Doriana Graya, było wstrętnym sposobem umierania, pomijając wypadki, samobójstwa czy coś równie rzadkiego, jak zakażenie pałeczkowcem. W przypadku załamania każda komórka ciała buntowała się nagle przeciw procesowi reprogramowania, który gwarantował jej młodość. W ciągu jednej nocy rozwijały się nowotwory, organy wewnętrzne całkowicie zawodziły, sieć neuronowa i mięśnie zanikały. Nie do wyleczenia, nie do powstrzymania. Załamanie było przynajmniej miłosiernie szybkie, trwało najwyżej parę dni. Kuracja polegała na tym, by stworzyć pacjentowi jak najlepsze warunki. Wcześniej czy później, Załamanie dosięgało wszystkich. Można by sądzić, że jest ono wynikiem jakiegoś chaotycznego procesu w organizmie, gdy wszystko naraz, wytrącone ze stanu równowagi, zmierzało do dziwnego atraktora gwałtownego rozkładu. Jednak większość ludzi dożywała trzeciego stulecia, nim dopadało ich Załamanie, a kilku szczęśliwców, na przykład Pan Wengong, żyło już drugi tysiąc lat.

Było to lepsze, mimo wszystko, niż zaniechanie reprogramowania.

Gabriel zebrał się w sobie i zainteresował się chorymi, choć nie był to widok przyjemny. Jeden z pacjentów leżał w śpiączce, bliski śmierci, inni jednak byli rozbudzeni i świadomi. Gabrielowi ścisnęło się serce, gdy chory, rozpoznawszy go, próbował z wysiłkiem przyjąć Postawę Poważania. Gdy Gabriel przekazywał chorym powitalny pocałunek, przypomniał sobie śmierć własnego ojca.

Cichym głosem zapytał umierających, czy jest im wygodnie. Nie narzekali. Lekarstwa przynosiły im ulgę w cierpieniach, a ich umysły podróżowały przeważnie w oneirochrononie, gdzie mogli spotkać się ze swymi bliskimi, i żadna ze stron nie musiała oglądać, co się dzieje z ich ciałami. Gabriel życzył im spokoju, po czym udał się na rozmowę z rodzicami chłopca, których Clancy właśnie powiadomiła, że kryzys minął.

Przybyło ich siedmioro. Życie ludzkie trwało przeciętnie — zgodnie z danymi Hiperlogosu — 355,8 lat, a przestrzeń życiowa ludzkości rosła jedynie wraz z powiększaniem się zastępów Aristoi, konieczne więc było ograniczenie populacji. Jednym z powodów, dla których do Gabriela zgłaszało się kiedyś tylu ochotników do kolonizacji jego domeny, była obietnica, że każdemu będzie przyznane prawo posiadania jednego dziecka. Teraz Gabriel nadal pozwalał, na wzrost liczby ludności, lecz w wolniejszym tempie. Zastosował pewne rozwiązania socjotechniczne obowiązujące w innych domenach. Powszechne były kolektywne rodziny: dorośli zgadzali się ponosić trudy i koszty wychowania dziecka w zamian za dzielenie związanych z tym radości. Niektórzy nawet posuwali się do tego, że samo dziecko czynili kolektywnym — każde z prawnych rodziców przekazywało mu część swych genów. W ten sposób rozwijającej się psychice dziecka poświęcano bardzo dużo uwagi, co czasami nie było dla niego korzystne.

Podchodząc do rodziców, Gabriel spostrzegł, że na ich twarzach ulga walczy ze zdumieniem.

— Przyszedłem odwiedzić waszego… — Reno podpowiedziało imię. — Krishnę. Doktor Clancy mówi mi, że chłopiec wyzdrowieje i wstanie na Festiwal Latawców. Oboje byliśmy bardzo zaniepokojeni.

Deszcz po Suszy postarał się, aby twarz Gabriela wyglądała promiennie i szczerze. Naprawdę troszczył się o dziecko, ale, ponieważ był Aristosem, ta rozmowa miała w pewnym stopniu charakter polityczny. Deszcz po Suszy, nieszczery i bezlitośnie obojętny, był najlepszym politykiem, jakiego Gabriel znał.

Zaskoczona rodzina zaczęła coś mamrotać. Trzej winowajcy nadal mieli na sobie wakacyjne stroje. Na chwilę Gabriel przybrał surową minę i powiedział im, że nie powinni ignorować pierwszych objawów, potem rzucił kilka uwag na temat wartości, jakie ma życie dziecka, i pożegnał się szybko.

Zaczyna się od troski, a kończy na polityce, pomyślał Gabriel, układając sobie poemat. Tak od opieki przechodzimy do rządzenia, dodał w duchu.

Clancy postanowiła pozostać przy łożu Krishny. Gabriel pocałował ją i samochodem pojechał do Rezydencji.

Spał przez trzy godziny, musiał więc być naprawdę zmęczony. Domowe reno poinformowało go, że Clancy śpi w Goździkowym Apartamencie. Zostawiła wiadomość, że Krishna czuje się dobrze. Gabriel ubrał się, poszedł do swego gabinetu, zjadł tam posiłek, siedząc przy swym biurku wykonanym w stylu Ludwika XV. Załatwiał różne sprawy aż do srebrzącego okna świtu, kiedy to Quiller, jego tykowaty sekretarz, przekazał mu wiadomość, że przyszedł Rubens.

Gabriel zakończył załatwianie spraw i przez chwilę zastanawiał się, po co naprawdę Rubens tu przybył. Czy to intryga, spisek, czy coś jeszcze innego. A może zabójstwo? — zaświtały mu podejrzenia. Odrzucił je jednak. Cressida posłała Rubensa w swym własnym jachcie. Gdyby miała mordercze zamiary, na pewno nie zostawiałaby tego rodzaju poszlak.

A jednak Gabriel dyskretnie przeskanował gościa, sprawdzając, czy nie ma broni i dopiero wezwał: najpierw niektóre swoje daimony, potem samego Rubensa.

Wysłannik Cressidy, mężczyzna o oliwkowej skórze, ustabilizował swój wiek biologiczny na trzydziestkę. Na karku miał otwory skrzelowe, gaiki oczne przykrywały trzecie powieki jak u kota. Gabriel zauważył też modyfikacje do środowiska podwodnego, jednak nie tak radykalne jak w przypadku Asteriona. Rubens ubrany był w praktyczny niebieski mundur, jaki nosili ludzie w służbie Cressidy. Jego zachowanie i mowa ciała były uprzejme, lecz bez przesadnego wyrafinowania.

Gabriel pocałował go na powitanie.

— Przespacerujesz się ze mną? — zaproponował. — Ranne światło jest bardzo piękne.

Rubens ostrożnie przytaknął.

— Jak sobie życzysz, Aristosie.

Prawa, ukryta przed gościem, dłoń Gabriela uformowała mudrę, otwierającą prywatne przejście do galerii łączącej pokoje z jego apartamentami. Gabriel wziął Rubensa za rękę. Brokat zaszeleścił. Ruszyli galerią. Czekał tam Manfred — jeśli miał to być obrzydliwy spisek, Gabriel wolał, by pies o diamentowych zębach z usypiającą śliną, znajdował się w pobliżu. Gabriel poprowadził Rubensa ze szklanego atrium do ogrodów, a bulterier podążył za nimi. Trzecie powieki Rubensa częściowo przesłoniły gałki oczne, chroniąc go przed jasnym porannym światłem. Augenblick i Deszcz po Suszy brzęczeli w głowie Gabriela, a w tle podejrzliwie unosił się Mataglap, na wszelki wypadek, gdyby w tej sprawie, mimo wszystko chodziło o jakieś gwałtowne rozwiązania.

— Lubię załatwiać interesy podczas szybkiego marszu — powiedział Gabriel. — Moje reno nawiązuje łączność i dostarcza mi danych, a rytm marszu pozwala się skoncentrować.

— Ja często załatwiam sprawy pod wodą. Mam biuro na wysuniętym koralowcu osiemnaście metrów pod powierzchnią.

— Obawiam się jednak, że osoby o krótkich nogach lub słabych płucach nie są zbyt szczęśliwe w moim towarzystwie.

Rubens uśmiechnął się ostrożnie.

— Wyobrażam sobie, że dla moich klientów moje zwyczaje są również niewygodne.

Rubens, choć spędził wiele miesięcy w izolacji na jachcie, bez trudności dotrzymywał kroku Gabrielowi maszerującemu szybko po żwirowanych ścieżkach ogrodów. Otwory skrzelowe na karku Rubensa rozwierały się lekko z każdym jego oddechem. Palce u nóg miał niewątpliwie przedłużone i połączone błoną pławną, ale długie buty najwyraźniej go nie uwierały, nawet podczas szybkiego marszu.

Po obu stronach ścieżki kwitły cesarskie korony. Manfred, drepcząc, ugniatał żwir. W górze na horyzoncie w łagodnym wietrze unosiło się — jak zauważył Gabriel — ze dwadzieścia latawców. Ćwiczono przed Świętem Latawca, jednym ze świąt w domenie Gabriela.

W innych domenach obchodzono urodziny ważnych osób lub rocznice istotnych wydarzeń. U Gabriela natomiast — poza urodzinami Kapitana Yuana, czczonymi w zasadzie obowiązkowo — świętowano, urządzając wesołe pikniki, zawody latawców, rodzinne przyjęcia i obsypując się prezentami.

— Mam nadzieję, że twój wielomiesięczny pobyt na jachcie za bardzo ci nie doskwierał — rzekł Gabriel.

GABRIEL: Potrafisz go rozgryźć?

AUGENBLICK: Usiłuję.

DESZCZ PO SUSZY: Niech cały czas mówi. Sprowadź rozmowę na jego własne sprawy. Uzyskamy lepszy obraz naturalnego sposobu zachowania Rubensa. I cały czas trzymaj jego dłoń. W ten sposób dostajemy znakomity odczyt ciała.

AUGENBLICK: Spacer na świeżym powietrzu odprężył go trochę. W jego ramionach, w sposobie chodzenia jest mniej napięcia.

— To przestronny statek, doskonale wyposażony do długich rejsów. Załoga dotrzymywała mi towarzystwa, a ponadto byłem zajęty swoją pracą.

— Pracą?

Rubens uśmiechnął się krzywo.

— Odkryłem nowy spiek ceramiczny o niezwykle dużej przewodności temperaturowej. Był to — wzruszył ramionami — szczęśliwy przypadek. Nie szukałem tego tworzywa. Byłoby idealne na powłoki termiczne, ale dysponujemy już powłokami równie dobrymi, nie ma więc na nie rzeczywistego zapotrzebowania. I niestety tworzywo to charakteryzuje się niewielką wytrzymałością na rozciąganie.

AUGENBLICK: Głos ma swobodniejszy. Nie myśli przez cały czas o… czymś-tam.

GABRIEL: Czy w ogóle możecie go zanalizować?

AUGENBLICK: To Protarchōn Therápōn. Nikogo lepszego Cressida nie mogła wysłać. Jeśli on nie chce, byśmy go zanalizowali, będzie to trudne bez zastosowania nadzwyczajnych środków. Cressidzie nie spodoba się, gdy zaczniemy buszować w głowie jej chłopaka.

DESZCZ PO SUSZY: Spraw, żeby cały czas mówił. Może jeszcze zdołamy go na czymś przyłapać.

MATAGLAP: Co to było, ten ruch skrzelami? Przygotowanie do ataku?

AUGENBLICK: Napięte mięśnie karku. Zwiększone napięcie w ramionach.

MATAGLAP: Atak! Przygotuj swobodną rękę. ‹Wizualizacja uderzenia knykciami.›

GABRIEL: Nie zachowuj się paranoicznie. ‹Jednak przygotowanie ręki.›

MATAGLAP: Wszyscy ludzie mają mnie w swych sercach. Nie zapominaj o tym.

DESZCZ PO SUSZY: Sądzę, że to nie jest agresja. To coś bardziej osobistego.

MATAGLAP: Co może być bardziej osobistego niż agresja? Po zadaniu ciosu, oślep go Mudrą Dominacji i spieprzaj stąd, a Manfred niech go napełni środkiem usypiającym.

— Jest zbyt kruche.

— Właśnie. Ale jest idealne do stopów przemysłowych, na wyroby garncarskie i tym podobne, gdyż duża przewodność temperaturowa oznacza krótszy czas wypalania.

— Przybyłeś więc tu, by rzucić okiem na Warsztaty.

— Mam zamiar założyć coś podobnego, ale początkowo na skromniejszą skalę. I nadal żywię nadzieję, że istnieje sposób wzmocnienia tego tworzywa. — Skrzela mu zafalowały. — Zajmowałem się tym podczas rejsu.

— Czy rysuje się jakieś rozwiązanie?

— Niestety, nie. Ale dowiedziałem się innych rzeczy, które kiedyś mogą się okazać użyteczne. I oczywiście Cressida Ariste wyznaczyła mi pewne obowiązki związane z jej badaniami Form Chaotycznych w procesach wewnątrzgwiazdowych. Tak więc moja podróż okazała się dość pracowita.

Gabriel przystanął na chwilę w czaszce rozbrzmiewały mu złowieszcze ostrzeżenia Mataglapa. Nie podejrzewał Rubensa o mordercze zamiary, ale jednak istniały środki bardzo wyrafinowane, nie dające się wykryć zewnętrznym skanowaniem. Samo ciało ludzkie stanowiło oczywiście taką broń, a okoliczności były na tyle niezwykłe, że wszelkie środki ostrożności należało uznać za uzasadnione.

— Czy masz dane na temat tego tworzywa?

AUGENBLICK: Kark napięty! Ręce napięte! Kręgosłup sztywny! Zwiększona respiracja!

MATAGLAP: ZABIJ GO NATYCHMIAST!

DESZCZ PO SUSZY: Zamknijcie się i dajcie mi pomyśleć! Nie o to tu chodzi.

AUGENBLICK: Ulga! Zmniejszenie napięcia! Rozszerzenie naczyń włosowatych! Zagrożenie niewielkie!

DESZCZ PO SUSZY: Aaa! Po prostu chciał zapewnić sobie fortunę, sprzedając ci to tworzywo. Chyba wywęszyłem interes osobisty.

GABRIEL: Ty zawsze węszysz interes osobisty.

DESZCZ PO SUSZY: Bo zawsze jest interes osobisty. Pozwól, że wynegocjuję warunki. Skończy się na tym, że facet zastanie pustkę, w miejscu gdzie spodziewa się kasy. Przynajmniej tyle powinniśmy zrobić, za to, że nas nastraszył.

MATAGLAP: ‹dąsy›

AUGENBLICK: Coraz bardziej odprężony. Wolniejsze, głębsze oddychanie. Rozszerzone źrenice. Trzecia powieka schowana.

DESZCZ PO SUSZY: Opuścił gardę i teraz łatwo go trafić. Zapytaj go, po co tu przybył.

— Tak, Gabrielu Aristos.

— Prześlij mi je. Może wezmę na tę ceramikę licencję dla Warsztatów. — Mordercze ryki Mataglapa powodowały, że w rdzeniu kręgowym Gabriela przebiegały fale napięcia.

Rubens uśmiechnął się.

— Sprawi mi to przyjemność, Aristosie. — Przez chwilę miał nieobecny wyraz twarzy, gdy wewnętrznie nawiązywał jakąś łączność. — Przetransmitowałem dane ze swego statku na twój adres w Hiperlogosie. Możesz je skopiować w wolnej chwili, Aristosie.

— Będziesz na Illyricum przez parę dni, prawda? Postaram się skomunikować z tobą pod koniec pobytu.

— Dziękuję, Aristosie.

Gabriel powoli odetchnął, oczyszczając swe ciało z napięcia. Cynizm Deszczu po Suszy był jak rześka, odświeżająca ulewa po parnym letnim dniu. Ten daimōn, pozbawiony sumienia socjopatyczny manipulator, współpracował zwykle z posługującym się intuicją Augenblickiem. Byli spokrewnieni, stanowili lustrzane odbicie tej samej osobowości, tak jak Horus był spokrewniony z Cyrusem, którego z kolei w nieco bardziej skomplikowany sposób — łączyło powinowactwo z Wiosenną Śliwą.

DESZCZ PO SUSZY: Zarówno on, jak i Cressida mogliby cię poinformować o tym tworzywie przez tachlinię. Zatem przybył z innego powodu.

Mataglap, paranoidalny morderczy wojownik, nie był spokrewniony z nikim. Gabriel nigdy go nie potrzebował i wolał, żeby tak już zostało.

— Przybyłeś tu jednak z misją od Ariste Cressidy, prawda?

AUGENBLICK: Trzecie powieki pulsują. Zwężone źrenice. Wzrost ogólnego napięcia.

DESZCZ PO SUSZY: Mamy go.

MATAGLAP: Uważaj! On cię zabije!

DESZCZ PO SUSZY: Zamknij się.

AUGENBLICK: Postawa niepewna. Duża koncentracja. Zagrożenie niewielkie, ale myśli o czymś intensywnie.

DESZCZ PO SUSZY: Niech cały czas mówi.

AUGENBLICK: Trzecie powieki częściowo nasunięte, być może jest to oznaka podstępu, ale zaprzecza temu otwarta postawa, skoncentrowany wzrok, spokojne powieki, stan rozszerzenia naczyń włosowatych. Widzisz? To lekkie zgarbienie, wzruszenie ramion powstrzymane dzięki treningowi. Oznaka szczerego zaintrygowania.

GABRIEL: Czy te reakcje mogą być udawane?

AUGENBLICK: Jest znakomicie wytrenowany, więc to możliwe.

DESZCZ PO SUSZY: My potrafilibyśmy to zrobić.

GABRIEL: W jaki sposób możemy się upewnić?

Gabriel czuł, że ciało Rubensa znów się napina.

— Owszem — odparł. — Mam to dostarczyć osobiście tylko do twoich rąk.

Rubens zwolnił kroku i wolną ręką sięgnął do jednej z kieszeni munduru. Gabriel zignorował ponowny ryk strachu Mataglapa.

Rubens wyciągnął kość z danymi. Gabriel przystanął, wziął ją wolną ręką i dokładnie obejrzał. Kość powleczona była ochronną warstwą przezroczystego polimeru. Z obu stron nosiła pieczęć Cressidy. Gabriel spojrzał z ukosa na Rubensa.

— Czy wiesz, co się na tym znajduje?

— Nie, Aristosie. Powiedziano mi, że jest opatrzone jej pieczęcią i może być otworzone jedynie przez ciebie. — Twarz Rubensa wyrażała nerwową niepewność. — Polecenia Cressidy nadeszły zupełnie bez uprzedzenia, dała mi tylko dwa dni, abym się przygotował. Od kiedy jestem u niej, nie przypominam sobie, żeby komukolwiek dawała podobne zadanie. Zwykle z rozwagą traktuje ludzi, którym wyznacza specjalne obowiązki.

DESZCZ PO SUSZY: Niech cały czas mówi. Ale nie uzyskamy pewności, dopóki nie zastosujemy Mudry Przymusu albo nie posuniemy się do ostatecznych środków.

AUGENBLICK: Mógłbyś go uwieść. Spróbuj zalotami złamać w nim lojalność dla Cressidy.

GABRIEL: Czy to wyobrażalne?

AUGENBLICK: Język ciała Rubensa sugeruje taką możliwość. Środek ciężkości jego ciała jest nieco skierowany ku tobie. Postawa otwarta na twój wpływ. Bliższa noga, lekko ku tobie zwrócona, odsłania genitalia. Wskazówki słabe, prawdopodobnie nieświadome, ale oczywiście może to być udawane albo po prostu oznacza, że jest gotów ci pomóc. Zorientuję się, jeśli popatrzysz mu prosto w oczy przez kilka sekund.

DESZCZ PO SUSZY: Weź sobie tego gościa. Jest świetnie wytrenowany. Szpieg Protarchōn byłby urozmaiceniem po tej nudnej mieszance seksu i szczerości, którą syciłeś się ostatnio.

GABRIEL: Najpierw przejrzę wiadomość, a potem o tym pomyślę.

Gabriel włożył kość do wewnętrznej kieszeni.

— Więc, cokolwiek by to było, masz wszelkie powody, by przypuszczać, że to coś ważnego.

— Najważniejsza rzecz, z jaką zetknąłem się podczas swej służby u niej.

— Czy poinstruowała cię, co masz mi powiedzieć?

— Nie. Wydała rozkazy krótkie i proste, jak zawsze. — Rubens zmarszczył czoło. — Miałem udać się jachtem Lorenz do Illyricum, odnaleźć cię i zwiedzić Warsztaty, by zobaczyć, co będzie mi potrzebne w moich zakładach ceramicznych.

— Co oczywiście mógłbyś doskonale zrobić przez oneirochronon.

— Naturalnie. Tak miałem zamiar postąpić. Nawiasem mówiąc, Cressida przesłała wiadomość przez skiagénosa. Sprawdziłem.

— Postąpiłeś zatem bardzo sumiennie. — A to oznaczało, że Gabriel niczego więcej nie uzyska, nawet gdyby nakłonił Rubensa, aby ten pozwolił mu zajrzeć do pliku z nagraniem przekazywania tych instrukcji.

Gabriel przystanął i rozejrzał się wokół. Galeria z Czerwonej Laki i Jesienny Pawilon pozostały daleko w tyle, przed sobą mieli oficjalne ogrody. W pobliżu, na płaskim trawniku, dzieci pracowników Rezydencji odbywały zajęcia w Szkole Rezydencji — lekcje Postaw. Wszystkie, od pięciolatków do nastolatków, trenowały swe ciało i umysł w zasadach metalingwistycznej kultury Logarchii, na których opierał się system porozumiewawczy całej ludzkości. Na dalszym planie znajdowały się lasy poprzecinane kanałami i starannie zaplanowany krajobraz.

— Chciałbyś zwiedzić park danieli albo zoo? — spytał Gabriel. — Może królikarnię? Małą Wenecję albo Palazzo?

Rubens zerknął na Manfreda.

— Mam wrażenie, że twój bulterier najszczęśliwszy będzie w królikarni — odparł.

Gabriel ciepło pomyślał o człowieku, który — choć w końcu może się okazać szpiegiem — ma na względzie potrzeby psa.

— Zatem do królikarni — stwierdził i ruszył naprzód.

Potem, w swym gabinecie, usiadł przy biurku i postukał w blat, w intarsję z macicy perłowej, wytworzonej w Warsztatach Illyriańskich. Z wypolerowanej powierzchni wysunął się mahoniowy prostokąt. Gabriel wyjął z kieszeni kość z danymi od Cressidy, przycisnął kciukiem pieczęć na plastikowej kopercie, złamał pieczęć i wsunął kość do otworu w biurku. Mahoniowy klocek powrócił na miejsce, na idealnie równym blacie nie było widać żadnych złączeń.

Biurko poinformowało Gabriela, że dane opatrzone są Pieczęcią Aristoi i do ich odczytu konieczne jest potwierdzenie identyfikacji Gabriela. Gabriel postukał w macicę perłową, przycisnął palce do blatu i pochylił się, by wmontowane lasery małej mocy mogły zeskanować jego siatkówkę. Mahoniowa powierzchnia nabrała głębi, pojaśniała. Z jej wnętrza patrzył na Gabriela jasnymi piwnymi oczyma skiagénos Cressidy.

— Załączam plany bezpośredniej tachlinii transmisyjnej między twoją obecną pozycją a Malarzem. Przypuszczam, że zdołasz wyświadczyć mi przysługę i jak najszybciej to przygotujesz.

— Mam nadzieję — oczy wwiercały się w Gabriela — że okażesz mi pomoc w tej sprawie. Nie mogę cię zmusić, ale zapewniam, że mam niezwykle ważne powody. Wprawdzie nasze poufne wiadomości, przesyłane obecnie chronioną tachlinią przez Hiperlogos, nie są może przechwytywane, wydaje mi się jednak, że zaproponowane przeze mnie rozwiązanie jest najbezpieczniejsze. Przepraszam, jeśli sprawia ci to jakieś kłopoty.

— Oszalała — stwierdził Deszcz po Suszy. — Steruje nią jeden z jej daimonów.

— Cressida? — zdziwił się Gabriel. — Od wieków znajduje się w szeregach Aristoi i jeśli ktokolwiek potrafi całkowicie panować nad swymi daimonami, to właśnie ona.

— Zmiękła. Nie mogła tego dłużej znosić. Nauka, nauka, nauka; dyscyplina, dyscyplina, dyscyplina. Musiała nad wszystkim panować, nawet nad procesami wewnątrzgwiezdnymi.

— Nie sądzę, żeby teoria Form Chaotycznych zajmowała się akurat tym.

— Chcesz dowodu? Użyła skiagénosa do komunikacji z tobą. Nie ważyła się zastosować vidcamu na żywo — mógłbyś wówczas rozpoznać, że to przemawia daimōn.

— Może istnieje prawdziwe niebezpieczeństwo.

— Z czyjej strony? Nie… po prostu straciła kontakt z rzeczywistością. Usiłuje wplątać cię w swoje ułudy.

— Możliwe. Ale w takim razie, dlaczego akurat mnie?

Deszcz po Suszy nie znalazł na to odpowiedzi. Gabriel zawezwał inne daimony, ale żaden z nich nie przedstawił użytecznej analizy. Przez swoje reno połączył się tachlinią z Hiperlogosem; pobrał dane dotyczące Cressidy i Rubensa — zarówno z dostępem publicznym, jak i ograniczonym. Z danych Cressidy niczego nowego się nie dowiedział. Rubens cały czas piął się w górę, służąc u Sebastiana i Cressidy — dwóch Aristoi znanych z tego, że trudno ich zadowolić. Nie zdał egzaminów osiem lat temu, ale był bardzo bliski sukcesu. Podczas kolejnego cyklu egzaminacyjnego może stać się Aristosem.

Tyle dane biograficzne.

Przez reno Gabriel zawołał Therápōn Tritarchōn Fletę, która opiekowała się siecią komunikacyjną, i polecił jej zainstalować tachlinię.

— To poufne, Therápōn — powiedział. — Nie chcę, by ktokolwiek się o tym dowiedział, z wyjątkiem ludzi, którzy będą się zajmować instalowaniem tachlinii.

— Robot przygotuje miejsce montażu — zamruczała Fleta. — Oprogramowanie i pomiary telemetryczne zarówno dla robotów, jak i dla tachlinii, zrobię sama. — Miała wygląd wróżki-elfa o gładkich krzywiznach, duże ciemne oczy i lśniącą skórę barwy niebieskiego akrylu. Znacząco opuściła powieki. — Nikt się nie dowie, jedynie my dwoje, Aristosie — rzekła.

— Dziękuję — odparł Gabriel. — Fini.

Przypomniał sobie, że zawsze coś mu mówiło, by Fletę zachować raczej na później. Forma jej ciała i duże niewinne oczy z domieszką kociej zmysłowości wyraźnie sugerowały chęć manipulacji. Kiedy ją widział, zawsze pojawiały się sygnały ostrzegawcze.

Reno Gabriela przypominało mu o spotkaniach oczekujących, odłożonych, mniej pilnych. Zamigotała również wiadomość od Marcusa.

Ponownie prześledził nagranie od Cressidy. Nie oczekuje się odpowiedzi.

UWIERZ JEJ! Rozbrzmiał głos w jego umyśle. Daimony zaterkotały zdziwione.

Nakazał im ciszę i łagodnie sondował, chcąc wybadać źródło głosu. Bez powodzenia.

Tachlinia zostanie zainstalowana za kilka godzin.

Wkrótce się dowie.

4

PABST:

Wola człeka jest miękka niczym gumowa kula…
Wątpliwości nękają potężnego króla.

Nowi Aristoi na chwilę przed inwestyturą stali pod kolumnami ze złota i kości słoniowej, oświetleni migoczącymi pochodniami. Ponad nimi majaczyła sylwetka Asteriona, wspartego niedbale na stopie przypominającej łapę kotwicy. Czy to wszystko jest zepsute? — zastanawiał się Gabriel. — Przez kogo?

— Udowodniliście swoją zdolność — mówił Asterion — do zajęcia miejsca wśród tych nielicznych, którym można powierzyć najpotężniejsze, dostępne we wszechświecie techniki. Zasłużyliście sobie na zaufanie ludzkości.

Tym razem na Asteriona przypadła kolej, by wygłosić mowę do nowo promowanych. Zagajenie było bardzo konwencjonalne, ale słowa nabierały dodatkowego znaczenia, gdyż pochodziły przecież od nagoskórego zmodyfikowanego człowieka.

Akwasibo, Tunku Iskander i siedmiu innych słuchali w Postawie Wzbudzania Respektu. Stali w rzędzie, oświetleni pochodniami w centrum Apadany Dariusza, w wielkiej sali audiencyjnej, otoczeni przez starszych Aristoi, bez wątpienia w centrum uwagi wszystkich — nie tylko obecnych tutaj, lecz milionów, może nawet miliardów mieszkańców Logarchii, obserwujących wszystko przez tachlinię i czekających na jakiś sygnał, co do kierunku przyszłego rozwoju ludzkości.

To — i tylko to — było publicznie dostępne. Wszystkie inne wydarzenia, rozgrywające się w oneirochronicznym Persepolis, były chronione Pieczęcią Aristoi.

Łączność między poszczególnymi Aristoi chroniono także pieczęcią prywatności.

Czy to wszystko jest zepsute? Gdy setki lat temu stworzono cały system, zakładano, że nie może zaistnieć taka sytuacja.

Za jakąś godzinę zainstalowana zostanie dla Gabriela jego prywatna tachlinia, nowe połączenie nie przechodzące przez Hiperlogos. Porozmawia wtedy z Cressidą.

Może, myślał z nadzieją, Cressida zwariowała?

Na uroczystość Gabriel ubrał się w stylu Cyrusa — czapka frygijska i bogato tkana medyjska peleryna, połyskująca w świetle pochodni. Na wybijanej diamentami smyczy trzymał skiagénosa Manfreda, który oczarowany widowiskiem obserwował je z uroczystą powagą.

Asterion przemawiał schematycznie, padały banalne słowa. Gabriel ustawił swego skiagénosa w tej samej pełnej uwagi i szacunku postawie, jaką przybrał Manfred, a sam zaczął myśleć o czymś innym.

Przyszedł mu do głowy pewien pomysł.

Wysłał wiadomość, ‹Priorytet 1›, do Zhenling. Może ona również chętnie by się rozerwała?

Zdziwił się nieco, gdy przyjęła propozycję.

Gabriel zostawił Horusa, by przyglądał się ceremonii, a w swym apartamencie zmaterializował drugiego skiagénosa. Służący-zwierzęta zajęli automatycznie swoje miejsca. Ktoś zapukał do drzwi i wydra poszła, by je otworzyć, a Gabriel dał znak orkiestrze, inicjując utwór Kurusu.

Zhenling, zanim pojawiła się w apartamencie, zmieniła ubranie z sukni na letnie jedwabne spodnie i haftowany żakiet. Tetrapus proponował jej drinki, lecz nie wybrała niczego.

Myślową falą Gabriel zapalił kadzidła. Z oczu i ust brązowych kadzielnic w kształcie małpich głów popłynął wonny dym. Gabriel zaprosił Zhenling, by siadła na kanapie.

Czy to wszystko jest przeżarte zepsuciem? — zastanawiał się. Czy ktoś nas podsłuchuje?

Wątpił w to.

Jednak nigdy przedtem nie słyszał, by Cressida wplątana była w jakąkolwiek intrygę. Choćby najmniejszą.

(„Od wielu wieków trwa pokój i stabilność. Granice ludzkości i ludzkiej wiedzy stale się poszerzają”. Gabriel rejestrował w umyśle przemówienie Asteriona, transmitowane przez Horusa).

— Dziękuję, że przesłałeś mi dane o chemii swego mózgu — powiedziała Zhenling.

— Bardzo proszę. Czy jestem normalny?

— Niezupełnie.

— Miło mi to słyszeć. A do jakich wniosków doszłaś?

Uśmiechnęła się.

— Za wcześnie na to. Uzyskam szerszy ogląd, gdy inni Aristoi dostarczą mi danych.

— A dostarczą?

— Jeszcze nikt nie odmówił.

— To zachęcające. — Wsunął (ponaglany przez Augenblicka) pod siebie jedną stopę, by skłonić Zhenling do bardziej nieformalnej rozmowy. — Czy sądzisz, że znajdziesz jakąś wspólną cechę? — spytał.

— Odpowiedzieć uczciwie? — Uniosła brwi. — Nie sądzę.

(„Mobilne, nieskrępowane społeczeństwa. Informacja — cala — zachowana dla przyszłych pokoleń. Informacja — cala z wyjątkiem najbardziej niebezpiecznej — dostępna dla wszystkich, i to błyskawicznie”).

— Wydaje mi się, że nie dowiesz się, co sprawia, że ktoś jest Aristosem. Bez wątpienia jesteśmy naczelnymi i chemia naszych mózgów jest taka jak u naczelnych. Ale my staliśmy się Aristoi, nim wszyscy ludzie wokół nabrali dla nas respektu. Śledzisz zatem proces, który już na samym początku może nie przystawać do normy.

— Przewiduję długoterminową procedurę badawczą, gdzie podobne dane zostaną zebrane dla szerokiego przekroju Theráponów i Demos. Niektórzy z nich mogą oczywiście stać się Aristoi. I wówczas dowiemy się, jaka jest różnica, jeśli takowa istnieje. Zhenling skrzyżowała nogi i oparła policzek na zaciśniętej dłoni. Na razie zbieram jedynie dane. Każdy rodzaj danych może stać się użyteczny, jak przed chwilą wspomniał Asterion. Za wcześnie na wnioski, ale również za wcześnie na pytania. Badam Aristoi. Nikt nie może zaprzeczyć, że to obiekt wart badań.

— Nikt.

— Znamy pełną mapę naszych genów. To dostarcza dużej porcji danych.

— Już wcześniej je analizowano i nie znaleziono żadnych wspólnych cech.

— Wydaje mi się, że potrafię spojrzeć na to z nowej perspektywy.

Gabriel przysunął się bliżej. Setki lat świetlnych stąd, na jachcie Pyrrho, poczuł jej zapach, i zamrowiło go podniebienie, a zachwycony Deszcz po Suszy zamruczał mu do ucha.

— Moje własne zainteresowania są nieco węższe — powiedział. — Chciałbym badać wyłącznie jedną Ariste.

— Badaj sobie, co tylko chcesz. Wolałabym jednak nie myśleć o sobie, że mam tak wąskie horyzonty.

(„Wrogie środowiska przekształcono w miejsca nadające się do życia. Sama natura stała się wytworem ludzkiej woli”).

Zhenling przechyliła głowę.

— Czy śledzisz przemówienie Asteriona? Czy nie uderza cię, że jest apologetyczne?

— Porusza spore fragmenty historii.

— Może to początek reakcji.

— Reakcji? — Gabriel uniósł brwi. — A zatem jest również rewolucja? A jeśli tak, to czy ty bierzesz w niej udział?

— Wybacz, ale muszę uważniej się przysłuchać — odparła z uśmiechem.

— Zobaczymy się na przyjęciach.

Tym razem pozwoliła mu złożyć pocałunek na swej dłoni. Jej skiagénos nie rozpłynął się, lecz uprzejmie wyszedł z pokoju. Gabriel jednak podejrzewał, że świadomość Zhenling już od pewnego czasu była w znacznym stopniu nieobecna.

Skoncentrował się na tym, co działo się w Apadanie. Na skupionych twarzach nowych Aristoi migotało światło pochodni. Asterion stał spokojnie, przybrawszy majestatyczną postawę, i przemawiał władczo z całkowitą pewnością siebie.

— Marek Aureliusz powiedział: „Co nie jest dobre dla roju, nie jest dobre dla pojedynczej pszczoły”. A ja bym dodał: ani dla królowej. Aristoi cieszą się wielką potęgą, niemal absolutną, ale ta potęga ma pewne ograniczenia i związana jest z odpowiedzialnością.

Mamy obowiązki nie wobec siebie samych, lecz wobec Demos. Nasza siła służy ich obronie i rozwojowi. Tragedia, jaka dotknęła Ziemię1, spowodowana była przez ludzi nieświadomych skutków swoich działań. Nasze zadanie polega na tym, by zawsze mieć świadomość skutków. Nigdy nie pozwolić sobie na stępienie uwagi. Zawsze stać między Demos a tym, co zagraża ich pokojowi i rozwojowi.

Asterion ułożył ręce w Mudrze Nauki i Zrozumienia.

— Nasze klasy społeczne są hierarchiami służby. Therápōn znaczyło początkowo sługa. Nie sługa Aristoi — choć powszechnie sądzi się, że miało to takie znaczenie — ale sługa Demos. A najlepsi Aristoi — są bardziej od Theráponów spętani okowami służby. Jeśli uważani jesteśmy za najlepszych, to tylko dlatego, że to, co w nas najlepsze, poświęcamy innym.

Asterion uniósł się nieco, jego środek ciężkości przemieścił się, i teraz jego postawa w mowie ciała wyrażała niepewność.

— Nasz porządek poddawany jest krytyce. Niektórzy uważają, że stabilność i wymierny wzrost, jaki przynieśliśmy ludzkości, nie jest prawdziwym wzrostem i postępem.

Gabriel obserwował zgromadzonych z napiętą uwagą. Dostrzegł mocne, aprobujące spojrzenie Ikony Cnót, sceptyczną postawę Zhenling, zniecierpliwienie Astoreth, ponurego Saiga. Miał wrażenie, że wyłuskuje grupy Aristoi, których łączy niewidzialna siła.

Asterion przyjął teraz postawę wyrażającą więcej autorytetu, w jego głosie zabrzmiały władcze nuty.

— Postęp? Postęp, wymierny postęp, dokonuje się wszędzie, we wszystkich wyobrażalnych dziedzinach. Wzrost? Niekontrolowany wzrost spowodował tyle problemów w przeszłości — to właśnie niekontrolowany wzrost zabił Ziemię1!

No więc teraz, pomyślał Gabriel, nareszcie przedostało się to do publicznej wiadomości. Ile miliardów ludzi tego słucha?

Reakcja — według określenia Zhenling. Może powinno się to nazywać hiperreakcja.

— W rzeczywistości krytycy ujawniają — Asterion uśmiechnął się ironicznie — swą nostalgię za przeszłością. Przeszłość wydaje im się pełna przygód i bardziej ekscytująca niż teraźniejszość. Pozwólcie, że wspomnę tych, którzy wyznają pogląd — ułożył dłoń w Mudrę Władzy — że w przeszłości jedna katastrofa następowała po drugiej. Że Demos gnębieni byli przez plagi i niepewność, wojny i neurozy, nie kończącą się walkę o przeżycie, zasoby i zamieszkiwalną biosferę. Że to właśnie ta walka sprawiała, iż przeszłość wydaje się niektórym tak interesująca. — Kiwnął głową. Emanował z niego spokój i pewność siebie. — Jeśli teraz nie jest tak ekscytująco, powinniśmy być wdzięczni. I być może krytykom wcale nie chodzi o dobro Demos.

Wyprostował się, przyjął postawę formalną.

— Wasza dziewiątka została wybrana jako ci o najwyższej randze, najbardziej szlachetni i odpowiedzialni. Dziś, w nagrodę za zmagania i pokonanie trudności, każdemu z was nadano tytuł Aristos kai Athánatos. Gdy jednak wasze domeny zaczną kształtować się na wasze podobieństwo, a zmagania i trudności staną się coraz większe i będą za sobą pociągały coraz poważniejsze skutki, wspomnijcie słowa Marka Aureliusza, który także miał obowiązki i znosił trudy podobne do waszych. „Nie trwońcie waszego życia na wyobrażanie sobie, co myślą inni, jeśli nic nie czynicie ku dobru powszechnemu”.

Wzniósł ramiona.

— Dziesięć tysięcy lat dla nowych Aristoi!

— Dziesięć tysięcy lat! — zawtórowano mu chórem.

— Dziesięć tysięcy światów!

— Dziesięć tysięcy światów!

Uniósł prawą dłoń w Mudrze Prawdy. Na tle białego marmuru i bogatej ornamentacji widać było błonę pławną między jego palcami.

— Przyznano mi przywilej przyjęcia od was przysięgi, która uwolni wasze umysły i pozwoli im żeglować tam, gdzie chcecie, oraz skieruje waszą wolę na działanie ku pożytkowi innych. Powtarzajcie za mną: Z całą uczciwością, my, biorąc na siebie imperium Aristoi…

To, co nastąpi dziś wieczór, zapowiada się interesująco, pomyślał Gabriel.

Barwne kule opadały niezwykle wolno z wysokiego, ciemnego sufitu. Muzyka, wypełniająca oneirochroniczną komnatę Tallchiefa sprawiała, że na plastikowej powierzchni kul tworzyły się zmarszczki, jakby fale dźwiękowe stawały się widzialne. Gdy kule docierały do podłogi lub dotykały któregoś z Aristoi, pękały, rozsiewając intrygującą woń korzeni, cytrusa lub zapach słodyczy.

To wszystko przeżarte zepsuciem? — pomyślał Gabriel.

— Asterion nie wypowiedział się dostatecznie mocno — orzekła Ikona Cnót. — Obowiązkiem wszystkich Aristoi jest obrona Demos przed niezdrową rewizjonistyczną filozofią.

— Całkowicie się zgadzam — odparł Gabriel.

— Powinno zostać sformułowane wyraźne potępienie.

— Z pewnością. Dlaczego ty tego nie sformułujesz?

Ikona Cnót była małą, zdecydowaną kobietą, o prostych rysach twarzy, ciemnych włosach uciętych nierówno nad kołnierzem. Miała na sobie pozbawioną ozdób szarą tunikę, taki strój niemal powszechnie nosiła jej administracja oraz prawie wszyscy zamieszkujący jej domenę. Strój przypominał ubranie Cressidy, z tym że był brzydki.

Spojrzała na Gabriela i zmrużyła oczy. Dziś, na przyjęciu, jego skiagénos ubrany był w zaprojektowaną przez Wiosenną Śliwę kamizelę długą do kolan, nałożoną na koszulę z żabotem i obcisłe giemzowe spodnie. Kamizela miała jak zwykle motywy kwiatowe czerwone koronkowe wypukłe płatki na zielonym tle, pylniki z perełek, a po wyhaftowanych łodygach zręcznie wspinały się połyskujące owady wyszyte z paciorków.

— Naturalnie, osobiście podpiszesz to potępienie?

— Muszę najpierw zobaczyć tekst.

Na twarzy Ikony odbiło się zniechęcenie.

— Nie jesteś zbyt poważny, Gabrielu Aristosie.

— Przeciwnie, staram się być dość poważny. Ale nigdy nie jestem zasadniczy.

Zdawała się nie dostrzegać tej różnicy. Pociągnęła nosem, odwróciła głowę i poszła szukać życzliwszych słuchaczy.

Na Pyrrho Gabriel uśmiechnął się w sposób, w jaki nigdy nie pozwoliłby uśmiechnąć się swemu skiagénosowi. Obrażanie Ikony Cnót miało w sobie coś ze sztuki — chodziło o to, by się jej pozbyć, ale by nie okazać grubiaństwa.

Za okazywanie grubiaństwa Ikona wymierzała kary.

Dobrze, że przynajmniej nie był jej sąsiadem — mogłaby go torturować przewlekłymi negocjacjami i bombardować petycjami w sprawie emigrantów, których nazywała zbiegami. Według niej zdezerterowali, nie zwróciwszy pieniędzy zainwestowanych w nich przez Wspólnotę Cnót.

Teoretycznie podróżowanie w Logarchii nie było niczym ograniczone. Ikona nalegała, by wprowadzić nie „ograniczenia”, lecz „podatki”. Ta subtelna różnica umykała uwagi osób usiłujących opuścić jej strefę.

Domena Ikony była największą ze wszystkich domen — jeśli chodzi o powierzchnię planet i habitatów. Jednak mieszkało tam zbyt mało ludzi, gdyż brakowało chętnych.

Istniały po temu powody.

— Jak możesz to wytrzymać? — Wizerunek Akwasibo przemknął na skraju pola widzenia Gabriela.

Gabriel odwrócił się w jej kierunku. Jej szyja, jak szyja Alicji, skróciła się i głowa z powrotem znalazła się na karku.

— Mam w tym wprawę — odparł Gabriel.

Akwasibo spojrzała w ślad za Ikoną Cnót i wykrzywiła się z niesmakiem.

— To, jakby Stalin został papieżem — powiedziała.

Daimony Gabriela dusiły się od niepowstrzymanego śmiechu.

— Trzeba wziąć pod uwagę — stwierdził Gabriel — że żadne słowo wypowiedziane na tym przyjęciu nie pozostaje całkowicie twoją własnością. Oczywiście Demos i Theráponi są wykluczeni, ale każdy Aristos może odtworzyć je z pamięci Hiperlogosu. Niewątpliwie niektórzy posuną się do tego. Może zrobi to pani, którą mamy na myśli. — Gabriel dobrze ją znał i wiedział, że uczyni to z całą pewnością.

— Ja się tym nie przejmuję. Moja domena będzie bardzo daleko od jej domeny.

— Ale to nie oznacza, że przestaniesz mieć z nią do czynienia. I jeśli nie wydasz wyraźnego zakazu, w każdym habitacie twej domeny wyrosną wściekle prozelityczne Świątynie Cnót.

— To pozwala nam zrozumieć punkt widzenia Tomasza Torquemady, prawda?

Gabriel postanowił oszczędzić Akwasibo i nie opisywać jej nieuniknionych skutków przedłużania rozmowy na ten temat. Na przykład tego, że zostałaby potępiona przez wszystkie kazalnice Cnót.

— Czy wybrałaś już sobie domenę?

— Owszem, będę zdobywała nowe tereny, tak jak ty. Żal byłoby roztrwonić to, czego się od ciebie nauczyłam.

— Rad jestem, że okazałem się użyteczny.

— Na początek tylko trzy planety. Gdy tu skończymy, kompletuję swój zespół terraformistów.

Gabriel poczuł nostalgię. Wspomniał własne pionierskie czasy, gdy wytyczał granicę swej nowej domeny. Illyricum, Vissarion, Cos, Lascarios, Brightkinde — te wszystkie planety upodobnił do Ziemi, dostosował, ustabilizował, wreszcie zaludnił i zarządzał nimi, wraz z habitatami w przestrzeni kosmicznej i szelfami kontynentalnymi. Gdy liczba ludności wzrastała, ograniczył bezpośrednie kierowanie i pozwolił Demos wybierać własnych przywódców do wszystkich zadań, z wyjątkiem tych najważniejszych.

Jedynie Brightkinde nadal zarządzane było przez Hegemona — bezpośrednio wyznaczonego gubernatora. Za kilka tygodni mają się tam odbyć wybory parlamentu oraz premiera i Hegemon przekaże im pieczęć swego urzędu.

I na tym koniec. Ostatnie miejsce, gdzie nadal jeszcze bezpośrednio sprawował władzę. Duszę wypełniły mu wspomnienia.

Nie był jednak aż tak sentymentalny, by ponownie przechodzić podobną drogę. Budowanie świata od podstaw kosztowało wiele trudu.

Akwasibo opowiadała dalej:

— Mój Boże, otrzymałam już prawie pięćdziesiąt milionów zgłoszeń. Nawet jeśli odrzucę tych, których nie chcę…

— Otrzymasz trzysta milionów dalszych. Tak było w moim przypadku.

Na ułamek sekundy ogarnęło ją przerażenie.

— Dobrze, że wielokrotnie to robiono. Wszystko jest w bazie danych. Dokładnie: ilu potrzeba w pierwszym rzucie elektryków, hydraulików, wprawnych marynarzy, kosmetyczek-robotów. — Uśmiechnęła się. — Może gdybym całkowicie zignorowała przeszłość i ułożyła własną listę, moje życie stałoby się bardziej ekscytujące, w duchu Astoreth.

No cóż, pomyślał Gabriel, ostrzegałem ją, by nie prowadziła niedyskretnych rozmów w tym otoczeniu, ale ona jest uparta.

Może nie powinien pozwolić, by dłużej kojarzono go z tym szaleństwem. Nie jest już przecież jego uczennicą.

— Wybacz mi, ale dostrzegłem kogoś, z kim muszę zamienić kilka słów — powiedział.

Powędrował przez komnatę, zagadując różnych Aristoi. Rozmawiał z gospodarzem, Tallchiefem, który pokazał mu plany nowego habitatu. W domenie Tallchiefa nie było planet, tylko wielka flotylla kosmicznych habitatów. Odwiedzały poszczególne miejsca, prowadziły handel i przemieszczały się dalej. Tallchief pokonywał drogę na obrzeżach Logarchii i spodziewany był w domenie Gabriela za siedemdziesiąt lub osiemdziesiąt lat. Gabriel zapewniał, że cieszy się z jego wizyty, zaproponował wszelkie udogodnienia, a Tallchief uśmiechał się i dziękował. Gabriel ruszył dalej.

Spotkał Cressidę przechadzającą się spokojnie wśród gości. Pozdrowił ją Postawą Formalnego Szacunku.

Jak zwykle, ubrana była w prosty praktyczny strój. Jej skiagénos korzystał ze standardowego oprogramowania i nie posiadał wyrafinowanych modułów obecności, jakimi posługiwali się prawie wszyscy.

Cressida odpowiedziała na pozdrowienia Gabriela. Oceniła ubiór Gabriela jasnym, zimnym wzrokiem.

— Twoje upierzenie jest jak zwykle jaskrawe.

GABRIEL: Wszyscy w gotowości.

AUGENBLICK: Skiagénoi są trudni do czytania. Jej skiagénos jest schematyczny, pozbawiony indywidualności, co jeszcze bardziej utrudnia czytanie.

GABRIEL: Mów to, co zdołasz wywnioskować.

AUGENBLICK: Jest bardzo opanowana, jednak mniej niż w tamtej nagranej transmisji. Ta Cressida nie została poddana edycji. Mowa jej ciała wyraża uprzejmość, lecz również powściągliwość. Oddech i puls nieco przyśpieszone, źrenice zwężone. Jest bardzo czujna.

DESZCZ PO SUSZY: Czy rozmawiamy z daimōnem?

AUGENBLICK: Prawdopodobnie nie. Ograniczona Osobowość doskonale potrafi prowadzić prostą formalną rozmowę, ale OO wykazywałaby prawdopodobnie większe zdenerwowanie, próbując się odpowiednio zachowywać w otoczeniu tak wielu Aristoi.

GABRIEL: Może ona przebywa tu od niedawna?

AUGENBLICK: W takim razie szybko się zdemaskuje.

GABRIEL: Są jakieś wnioski?

AUGENBLICK: W zasadzie nie ma żadnych. Nie sądzę, by była opanowana przez demony.

— Ubieram się, wierząc, że strój odzwierciedla duszę.

— Ach. — Ton jej głosu sugerował, że ona sama niezbyt w to wierzy.

Gabriel zdawał sobie sprawę, że Cressida nigdy nie miała do niego cierpliwości. Jej kontakt za pośrednictwem Rubensa należało zatem uznać za coś bardzo niezwykłego.

— Dziękuję ci za gościnne i uprzejme przyjęcie mojego Therápōna — powiedziała. — Rubens wiele się nauczył, obserwując pracę Warsztatów.

— Ten jego materiał ceramiczny może się okazać dla nas bardzo użyteczny.

Uniosła podbródek.

— Ty najlepiej to ocenisz. Z punktu widzenia zamierzonych celów, to tworzywo jest porażką.

Rubens nadal zwiedzał Illyricum. Gabriel przypuszczał, że również szpiegował.

— Czy masz parametry tego węglowo-węglowo-krzemowego materiału? — spytała Cressida. — Może popatrzyłbyś teraz na model. Niektóre oddziaływania termiczne są bardzo interesujące.

Gabriel rozejrzał się, udając niezdecydowanie.

— Jak sobie życzysz. Nie jestem pewien…

— Zajmie to zaledwie parę chwil.

Skinął głową.

— Bardzo dobrze.

Cressida poprowadziła go do drzwi w murze. Przed chwilą tych drzwi nie było, pomyślał Gabriel. Otworzyła je. Zobaczył jasne światło, czyste oświetlone pulpity, funkcjonalne wyposażenie — laboratorium. Wszedł i wysłał oneirochroniczny sygnał na Pyrrho, by uaktywnić prywatną tachlinię Flety.

Usłyszał wołanie mew. Powietrze miało zapach morza. Odwrócił się i zobaczył słońce nad horyzontem, ustępujący przypływ, pogrążony w piasku druciany płot. W oddali unosił się dym z ogniska podsycanego wyłowionymi z morza kawałkami drewna. Pod stopami czuł zapadające się stare deski.

— Witaj — powiedziała Cressida. — Dziękuję ci za to, że potraktowałeś mnie poważnie.

Gabriel odwrócił się do niej. Pozbyła się munduru. Miała na sobie poplamione sztruksowe spodnie, zdarte buty i wypłowiały sweter. Oboje stali teraz na werandzie z siatkowymi oknami. W domu zbudowanym z bali znajdowały się stare wygodne wygniecione kanapy zwrócone ku morzu. Zaglądając przez okno, widział kominek z piaskowca i żarzące się na nim kawałki drewna.

— To domek letniskowy moich rodziców — powiedziała Cressida. — Spędziłam tu znaczną część swego dzieciństwa.

— Bardzo tu miło — odparł Gabriel, spoglądając na grubo ciosane belki i wytarte dywany. Pomyślał, że przydałoby się tu jeszcze ze dwadzieścia pokojów.

Cressida rozejrzała się wokół.

— Ostatnio spędziłam wiele czasu w tej symulacji.

— Zdaje się, że mam zbyt oficjalny strój na tę okazję — stwierdził Gabriel i polecił Cyrusowi przejrzeć zbiory w poszukiwaniu czegoś stosowniejszego.

— Zaprowadziła cię w miejsce przypominające jej sielskie dzieciństwo — skomentował Horus. — Ta sceneria ją uspokaja. Myślę, że przygotowuje się do przekazania niepokojących wieści.

— Nie zatrzymam cię tu zbyt długo — rzekła Cressida. — Chcę tylko zadać ci parę pytań.

— W czym mogę ci być pomocny, Ariste?

Spojrzał na strój, który Horus właśnie na nim zmaterializował: płócienne spodnie, flanelowa koszula z podwiniętymi rękawami i miękki kapelusz.

No dobrze, obiecała przecież, że zajmie to krótką chwilkę.

Cressida spojrzała na niego uważnie.

— Twoja domena jest o dwa miesiące drogi od Sfery Gaal. Czy słyszałeś o jakichś działaniach w tamtym rejonie?

Reno Gabriela sprawdziło fakty, po prostu, by się upewnić.

— Tak.

— Co o tym wiesz? Gabriel powtarzał za reno.

— Grupa kilkuset gwiazd, nie do zasiedlenia ze względu na supernową. Gaal Dziewięćdziesiąt Siedem ma wybuchnąć od środka. Saigo Aristos jest tam na swym jachcie i bada potencjalną nową.

Saigo przebywał tam z przerwami od dziesięcioleci. Ale Saigo był dziwnym typem: odludek, gwałtownik, ponurak, indywidualista. Lubił przebywać sam w towarzystwie gwiazd.

— Saigo zainicjował badania — powiedziała Cressida. — Zdalnie eksplorował system, odkrył potencjalną supernową, przedstawił sytuację Aristoi w Persepolis i skłonił nas, byśmy zakazali osiedlania się w tamtym rejonie. Przejrzeliśmy dane i przystaliśmy na jego prośbę.

— Było to znacznie wcześniej, niż ja zostałem Aristosem — rzekł Gabriel. Reno potwierdziło słowa Cressidy.

— To historia. Ale również kłamstwo — oznajmiła Cressida.

— Aha! — zakrakał Deszcz po Suszy. — Przemawia daimōn!

— Wątpię — stwierdził Augenblick.

— To fakty zarejestrowane w Hiperlogosie — powiedział Gabriel.

— Ewolucja gwiazd to jedna z moich specjalności — oznajmiła Cressida. — Ma związek z moimi badaniami Form Chaotycznych.

— Odkryłaś, że z tymi danymi jest coś nie w porządku?

— Więcej. Nagrałam pierwotne dane eksploracyjne Saiga w czasie rzeczywistym, ze źródła, tak jak nadchodziły z jego sond. Zajęło to oczywiście całe miesiące i nigdy ich nie przejrzałam. Nagrałam je tylko dlatego, że uważałam, iż kiedyś mogą się przydać. Postępuję tak z wieloma informacjami: trzymam je pod ręką na wypadek gdybym ich potrzebowała.

— Ja też tak robię.

— Dopiero ostatnio przejrzałam dane z Gaal. — Oblizała wargi. Dopiero przed trzema miesiącami.

— Jej reakcje fizjologiczne są oznaką rozpaczy, Aristosie — powiedział Augenblick. — Rozpaczy i dezorientacji.

Augenblick nie musiał tego Gabrielowi mówić.

— Znalazłam element Formy Chaotycznej, który mógłby mieć istotne znaczenie w świetle informacji o tej anormalnej przyszłej supernowej — ciągnęła Cressida. — Sprawdziłam więc dane, szukając potwierdzenia. — Zamilkła. W ciszy rozbrzmiewał krzyk mewy.

— I co?

— Nie było rodzącej się supernowej. Zamiast tego zwykła gwiazda głównego ciągu, z jedną planetą, na której łatwo byłoby stworzyć warunki zbliżone do ziemskich.

Gabriel zastanawiał się nad tym.

— Niezupełnie rozumiem, co masz na myśli — powiedział.

— Dla potwierdzenia sprawdziłam nie obrobione dane z Hiperlogosu. Dane te powinny być identyczne z moimi. Potem przyjrzałam się danym, które umieścił Saigo, gdy pierwotne, nie obrobione dane zostały zagregowane. Oba zbiory danych potwierdzają, że rodzi się tam potencjalna supernowa.

— Dane w Hiperlogosie są nienaruszalne — rzekł Gabriel. — Sugerujesz zatem, że ktoś wprowadził zakłócenia do twych zapisów, by sprawiały wrażenie, że nie ma tam rodzącej się supernowej?

Z jej oczu wystrzeliły błyski.

— Nie bądź tak naiwny. Nikt nie majstrował w moich danych. Przez cały czas były fizycznie odizolowane. Upakowałam je w jedną kość i odłożyłam na półkę. Dlaczego ktoś miałby je zmieniać? To dane w Hiperlogosie są sfałszowane.

Gabriel i jego daimony zamilkły na chwilę, po czym w jego czaszce rozległa się pełna protestów paplanina. Kazał im się uciszyć.

— Jak to możliwe? — zapytał. — Hiperlogos stworzono przed wiekami, by zachować wszystkie dane. Z niezwykłą troską dobrano języki i kody, by uniemożliwić jakiekolwiek manipulowanie. Pieczęć Hiperlogosu ma wyższy priorytet od Pieczęci Aristoi. Nawet nikt z nas…

Jej usta wykrzywiły się w gorzkim rozbawieniu.

— Gabrielu Wissarionowiczu Aristosie, czyżbyś mi przypominał, co Aristos może, a czego nie może?

Gabriel nie zamierzał tego przypominać, więc znowu zamilkł. Jego daimony wyciągnęły łapki i zaczęły ostrożnie obmacywać rewelacje Cressidy.

— Nie jest ważne, jak to możliwe — mówiła Cressida. — Przyjmijmy na chwilę, że istnieje jakiś sposób. Ważne jest, dlaczego? Dlaczego Saigo manipulował przy Hiperlogosie? Dlaczego wymyślił fikcyjną supernową i doprowadził do wyłączenia całego rejonu gwiazd? Dlaczego spędza tam tyle czasu? — Pochyliła się bliżej i bacznie na niego popatrzyła. — Cóż on takiego robi, że nie chce, byśmy się o tym dowiedzieli?

Nienaruszalna Pieczęć Hiperlogosu złamana. Dobrze. Gabriel przynajmniej teoretycznie — chciał od tego wyjść i wnioskować wstecz.

— Zastanawiałaś się nad tym dłużej niż ja. Do jakich doszłaś wniosków?

— Istnieje nadająca się do życia planeta wokół gwiazdy, która, jak utrzymuje Saigo, ma wybuchnąć. Sądziłam, że może tam mieszkać… inny gatunek.

Gabriel również o tym pomyślał. Nigdy dotychczas nie napotkano złożonych form życia, które nie pochodziłyby od istot ziemskich, ale to nie oznaczało, że w ogóle jest to niemożliwe.

— Czy twoje oryginalne dane to potwierdzają? — zapytał.

— Niezupełnie. Pierwotne badania wykazały, że atmosfera zawiera CO, CO2 i dużo wolnej siarki. Temperatura powierzchni waha się w okolicach dwustu stopni Celsjusza i cały tlen jest związany w tlenosiarczkach węgla. Nie twierdzę, że w tych warunkach życie jest zupełnie niemożliwe, ale, do cholery, byłoby to bardzo niezwykłe życie.

— O co jeszcze mogło mu chodzić?

— W tym rejonie są setki gwiazd. Nawet zniekształcone dane Saiga wykazują, że wiele z nich ma planety nadające się do życia po terraformacji. Myślę… — zawahała się — że on tworzy tam życie. Zupełnie nowe życie. Albo prowadzi takie eksperymenty z ludzkimi genami, jakich nigdy byśmy nie zaaprobowali. Jest specjalistą od ewolucji gwiazdowej i od ewolucji ludzkości. Wiele publikował na temat ludzkiego genomu.

— Ma prawo robić tego typu rzeczy u siebie. My możemy to potępiać, ale nie możemy mu tego zabronić.

— On robi niebezpieczne rzeczy, przypuszczam, że używa nano-mataglapa.

Na dźwięk tego słowa Gabrielowi przebiegł po krzyżu dreszcz.

— Nie wiemy dokładnie, co on robi — ciągnęła Cressida — ale na pewno majstruje przy Pieczęci, co sprawia, że do niczego w Logarchii nie można mieć zaufania. Prawie każda tachlinia przechodzi przez system przełączeń w Hiperlogosie. Nawet nasza prywatna chroniona łączność. Pieczęć Aristoi jest nieefektywna, jeśli złamana jest Pieczęć Hiperlogosu. Uzyskał dostęp do wszystkiego i wszystkim może manipulować. Cała nasza cywilizacja oparta jest na wolnym i nieograniczonym dostępie do danych. Nawet Pieczęć Aristoi przestaje działać, gdy Aristos, który ją założył, umiera lub przechodzi na emeryturę. Saigo może zmieniać dane, przekazywane wiadomości… samą historię. I nie wiemy, czy robi to w pojedynkę czy z innymi.

Zimny wiatr powiał wśród nadmorskiej trawy. Słońce schowało się za ciemny horyzont. Na Pyrrho Gabriel zadrżał.

— Ale dlaczego właśnie mnie o tym informujesz? — spytał.

— Jesteś najbliżej Sfery Gaal. Pomyślałam sobie, że bez wiedzy Saiga mógłbyś obserwować wydarzenia w tamtym rejonie. Może ze swojego własnego układu, na przykład wysyłając sondy. — Uśmiechnęła się zażenowana. — Poza tym musiałam to komuś powiedzieć. Najlepiej komuś nie związanemu z Saigiem.

Reno Gabriela odtwarzało życiorys Saiga. Był to mężczyzna prawie sześćsetletni, związany z nieprawdopodobną liczbą ludzi. Dopiero w ostatnim stuleciu zamknął się w sobie.

— Nie wiem, co robić, Gabrielu. Nie jestem konspiratorką ani politykiem, ani ideologiem. Chcę jedynie znać prawdę. A Saigo manipuluje prawdą.

— Powinnaś to wszystko przedstawić innym.

— Nie wiem, kto jest w to zaangażowany. Co się stanie, gdy poślę wiadomość przez Hiperlogos do wszystkich Aristoi, a Saigo lub któryś z jego wspólników przerwą wszystkie połączenia? A jeśli przejmą Hiperlogos? Cała ludzka wiedza będzie kontrolowana przez jednego człowieka albo przez małą grupkę. A jeśli to oznacza wojnę między dwiema grupami Aristoi?

Na Pyrrho Gabriel poczuł suchość w ustach.

— Nigdy nie prowadziliśmy wojny — rzekł.

— Mamy do dyspozycji potencjalnie wiele uzbrojenia, generatory grawitacji zakrzywiające przestrzeń i materię, nano-mataglapy mogące pochłonąć całe planety w taki sam sposób, w jaki została pochłonięta Ziemia1. Co się wówczas stanie z naszymi zobowiązaniami wobec Demos?

Umysł Gabriela wirował. Daimony wrzeszczały, by zwrócić na siebie uwagę, lub bajdurzyły coś beznadziejnie między sobą.

— Musimy się nad tym zastanowić — powiedział Gabriel. — Musimy to przemyśleć.

— Może założyć sieć prywatnych tachlinii, podobnych do tej, jaką teraz macie z Cressidą — odezwał się Horus z zimną logiką. — Kontrkonspirację.

— Ale z kim się skontaktować? — zastanawiał się Gabriel.

— Zbyt długo byliśmy nieobecni na przyjęciu — rzekła Cressida. Nigdy nie ukrywałam faktu, że mam nagrane nie obrobione dane. Moje kody dostępu są na Hiperlogosie. Gdy odkryłam tamtą rozbieżność, weszłam do Hiperlogosu i bardzo starannie sprawdzałam dane wraz z zapisem, kto miał do nich dostęp. Jeśli więc Saigo był tym zainteresowany, dowiedział się, że ja wiem.

— Jeśli był tym zainteresowany, wiedział o tym trzy miesiące temu.

— Gdy to wszystko zbadałam, zaszyłam się w swym orbitalnym laboratorium Sanjay. Jest tam zaledwie kilku ludzi i bardzo ściśle mogę kontrolować dostęp. Wszystkie sprawy załatwiałam przez oneirochronon, ale to nie może trwać wiecznie.

— Nie. — Gabriel był wstrząśnięty tym, że Cressida uważała, iż znajduje się w niebezpieczeństwie.

— Zaraziła nas! — Augenblick był oburzony. — Jeśli jej coś zagraża, nam też to grozi!

— Nie powinna wyciągać nas z przyjęcia — powiedział Horus. — Ta łączność powinna pozostać prywatna od początku do końca.

Gabriel z wdzięcznością zmienił ubranie na medyjską pelerynę.

— Gdy ponownie będziemy rozmawiać — powiedział — nie powinniśmy przełączać się z ogólnej sieci Hiperlogosu na nasze prywatne linie.

Oczy Cressidy rozszerzyły się nagle.

— Och, nie pomyślałam…

— To może nie mieć znaczenia. Decyzję dotyczącą Sfery Gaal podjęto przed wiekami. Już dawno temu Saigo mógł dojść do wniosku, że nigdy nie zajrzysz do oryginalnych danych, skoro te obrobione udostępnił w Hiperlogosie.

Daimony Gabriela wyraziły niedowierzanie.

— Nie mam zdolności konspiracyjnych — stwierdziła Cressida. — Mówiłam to na wstępie.

— Znajdź daimōna, który jest w tym dobry.

— Próbowałam.

— Ustalmy termin kolejnej rozmowy. Chciałbym to wszystko przemyśleć.

Umówili się na następny wieczór po przyjęciu. Cressida otworzyła drzwi na ganek i wyszli do sali recepcyjnej.

— Przesadna interpretacja mojego poglądu! — mówiła Astoreth. — Niemal parodia! — Przemawiała do pary złotych kocich oczu przytwierdzonych do wolno opadającej barwnej kuli Tallchiefa. Na wyszukanym kapeluszu Astoreth zakołysały się pióra. Jej skóra miała ładny odcień fioletu. Astoreth zwróciła się do Gabriela, który właśnie wszedł. — Jestem oburzona!

Opadająca sfera uderzyła w podłogę i pękła. Wypadło z niej kilka instrumentów muzycznych. Zaczęły szaleńczo grać, jakby usiłowały zmieścić cały koncert w trzysekundowej erupcji. Zakończyły krótkim dźwiękiem dud i zniknęły.

Kocie oczy Dorothy St John wypłynęły z chaosu. Gabriel zwrócił się do Cressidy i uformował swego skiagénosa w Postawie Formalnego Szacunku. Odpowiedziała mu tym samym.

— Jestem oburzona! — powtórzyła Astoreth z naciskiem. Gabriel zwrócił się do niej.

— Z całego serca nad tym boleję, Ariste.

— Nie zagrażam Demos! Moja krytyka dotyczy wyłącznie Aristoi. Ma pobudzić do większego wysiłku! Niech świat pulsuje duchem odkryć i przygody, tak jak niegdyś! Gdzie jest duch Kapitana Yuana?

— Zagubiony podczas wyprawy do centrum galaktyki — odparł Gabriel. — Razem z pozostałą częścią Kapitana.

Astoreth spojrzała na niego przenikliwie.

— Nie to miałam na myśli.

— Wybacz, Ariste. Dziś wieczór wykazuję niewybaczalne ciągoty ku dosłowności.

Jego serce w tym nie uczestniczyło. W głębi sali majaczyła sylwetka Saiga: brodaty, w ciemnym ubraniu, pochłonięty rozmową z błyszczącą kulą platonisty Sebastiana. Gabriel zastanawiał się, czy Saigo zamierza go zabić.

(Horus rozwijał logiczny plan stosowny do sytuacji. Gabriel nie zaczynał jeszcze przygotowań. Czuł, że potrzebuje więcej dowodów).

Pragnął odpłynąć w noc i zrobić coś nieodpowiedzialnego, ale jednak wytrwał na przyjęciu, dopóki nie opuściła go połowa gości.

Skoncentrowawszy się znowu na Pyrrho, popłynął ku promowi i polecił Białemu Niedźwiedziowi, by przejął stery. Coś go jeszcze w środku szarpało. Na krótko wszedł w oneirochronon, by zasięgnąć informacji u reno z Rezydencji na temat miejsca pobytu Clancy. Dowiedział się, że od trzech godzin jest w Goździkowym Apartamencie i prawdopodobnie śpi snem sprawiedliwego.

Gabriel pragnął czegoś bardziej nieodpowiedzialnego niż sen. Doszedł do wniosku, że pragnie występku.

Polecił Białemu Niedźwiedziowi zawieźć się do Fali Stojącej.

5

LOUISE:

W głowie łupie, język z waty,
Budzisz się, a tu obce piernaty.
(refren) Życie jest przygodą.

Jeśli już miał być występny, postanowił zrobić to dobrze. Leżał na satynowym prześcieradle w rozpostartych bladych ramionach Marcusa. Nad nimi wisiał Mroźny Wąwóz. Wody jarzyły się w świetle reflektorów, spadając w górę, w zawrotne czarne, wulkaniczne głębie…

Dom zaprojektowany dla Marcusa nazywał się Fala Stojąca. Rozparty w wąwozie, w miejscu, które Gabriel zarezerwował wyłącznie dla siebie. Powód był prosty — nie chciał, by ktoś inny swą architekturą popsuł krajobraz.

Budynek wciśnięto między dwie białe przypory stojące po obu stronach wąwozu jak olbrzymie złożone dłonie. Nazwa odzwierciedlała projekt — była to dokładnie gigantyczna podwójna fala stojąca, obraz ściśniętej fali grawitacji, która wypełniała konstrukcję i decydowała o istotnych cechach budowli.

W przypory wbudowano generatory grawitacji. Gabriel udzielił sobie specjalnego pozwolenia, by móc wykorzystać je na planecie. Przed szkodliwymi zastosowaniami chronił je pomysłowy system zabezpieczeń. Wytwarzane przez nie specjalnie skompresowane fale, odzwierciedlone w architekturze budynku, przesłaniały grawitację planetarną w obrębie budowli i pozwalały mieszkańcom na uzyskanie wyjątkowej perspektywy. Zmieniono mianowicie kierunek siły ciążenia. Marcus i Gabriel mogli leżeć na łóżku na suficie i patrzeć w górę: przez przezroczystą podłogę widzieli spienioną wodę, grzmiącą, ryczącą i odpływającą łukiem, wciąż w górę, w czekający granatowy kocioł.

Samą konstrukcję ukończono dawno. Tynkowanie, malowanie, układanie mozaiki i dekoracje musiały jeszcze potrwać. Część mieszkalną dla Marcusa przygotowano w pierwszej kolejności i mógł się już tam wprowadzić, lecz w pozostałych pomieszczeniach panował chaos. W całym domu ściany, sufity i podłogi były lekko zakrzywione, dlatego drzwi, okna, szafy i większe meble specjalnie dopasowywano. Stosując CAD, Gabriel mógłby wszystko zaprojektować i zbudować w ciągu kilku dni, a może nawet godzin, lecz przedmioty wykonane ręcznie cenił sobie bardziej niż opracowane w oneirochrononie i wyprodukowane przez automatyczne obrabiarki. Warsztaty założył właśnie po to, by dać wyraz tym swoim przesądom.

W umyśle Gabriela zarysował się pewien pomysł.

— Czarnooki Duchu, czy masz pędzelek i papier? — zwrócił się do Marcusa.

Marcus otworzył zaspane powieki. Już dawno przyzwyczaił się do tego, że Gabriel sypiał znacznie krócej od niego.

— W sąsiednim pokoju — odparł. — W biurku z czarnej laki. Gabriel włożył szlafrok i poszedł powoli (z każdym krokiem działające na niego siły grawitacji nieznacznie zmieniały kierunek) do małego pokoju wyłożonego ciemną boazerią. Szum wodospadu wypełniał zamkniętą przestrzeń. Gabriel poczuł zapach delikatnego papieru kredowego, nim jeszcze wyjął go z szuflady.

Przygotował sobie tusz: zdrapywał nieco czarnego proszku z pałeczki sumi i zwilżał go kroplami wody, aż tusz uzyskał barwę niezwykle głębokiej czerni, czarnej jak otoczenie punktu osobliwego w Kosmosie, z dyskiem akreacyjnym z tęczowych bąbelków. Gabriel zawezwał Psyche i ujął duży pędzelek do kaligrafii.

Przez krótką chwilę jego ręką i mózgiem władała Psyche. Gdy Gabriel pozwolił jej odlecieć i spojrzał na papier, ujrzał poemat, który śpiewała — w Bezpośredniej Ideografii — podczas implantowania Marcusowi blastocysty. Zapisane znakami dźwięki znowu zabrzmiały w jego sercu.

Świadomość Gabriela powoli rozszerzyła się: prócz ręki i dłoni zaczął dostrzegać świat zewnętrzny. Zdał sobie sprawę, że Marcus stoi za nim i patrzy mu przez ramię.

— Piękne — orzekł Marcus. — Pamiętam, jak wypowiadałeś te słowa, ale zobaczyć je napisane…

— To wkład jednego z mych daimonów — wyjaśnił Gabriel, czyszcząc pędzelek.

— „W łupinie orzecha: Shakyamuni”. — Marcus głęboko westchnął. — Uszczęśliwia mnie to, że jestem tą łupiną orzecha, Gabrielu Wissarionowiczu.

Gabriel spojrzał na niego.

— Tamtego dnia miałeś wiele wątpliwości.

— Owszem. Wybacz. Wiesz, że zawsze taki jestem, gdy nadchodzą poważne zmiany w moim życiu. Dlatego ciągle się waham, czy przystąpić do ponownych egzaminów. Ale teraz, będąc… łupiną orzecha… jestem z tego powodu szczęśliwy. — Uśmiechnął się. — Zeszłej nocy byłem na dnie kanionu, na małej łączce. Tańczyłem z radości. Dosłownie, na trawie. Twoje Divertimento w tonacji B rozbrzmiewało mi w głowie.

Gabriel oczyścił przybory do kaligrafii i odłożył je. Atrament na papierze już wysechł. Gabriel wstał z krzesła, ujął rysunek i wręczył go Marcusowi.

— Oprawię go i powieszę w pokoju dziecinnym. Gdzieś obok jaja, które mi dałeś.

Wrócili do sypialni. Nad ich głowami szybowała spieniona woda, wpadając w ciemne cienie kanionu.

— Robi się późno — powiedział Marcus. — Zostaniesz tu? Może zjemy wczesne śniadanie?

Gabriel potrząsnął głową.

— Muszę odwiedzić grób mego ojca. Chciałbym znaleźć się tam o świcie.

— Mogę iść z tobą?

Gabriel pogładził go po policzku.

— Wolałbym nie. Chcę być tam sam.

— Słyszałem, że doktor Clancy przeprowadza się do Goździkowego Apartamentu.

Gabriel spojrzał na niego.

— Owszem.

Na ustach Marcusa zagościł przelotny uśmiech.

— To kochany człowiek. Tamtego dnia zadzwoniła do mnie i spytała, czy dobrze się czuję. — Dotknął policzka Gabriela. — Mam nadzieję, że będziesz dla niej dobry, Aristosie.

— Czy zdanie to nie powinno zostać sformułowane odwrotnie?

— Ona z pewnością będzie dla ciebie dobra, Gabrielu.

Gabriel pocałował go.

— Powodzenia, Duchu.

— Tobie również.

Biały Niedźwiedź zasnął przed paroma godzinami, więc Gabriel sam pilotował. Z Fali Stojącej prom zabrał go na niewidzialnych skrzydłach wysoko, w Cordillerę Oriental. Gabriel wybudował tam grobowiec z różowego marmuru, oświetlany każdego ranka wschodzącą jutrzenką.

Wylądował na skalnym tarasie dwieście metrów poniżej grobowca. Podchodził zygzakowatą dróżką. Było mroźno, z ust wydobywała mu się biała para. Cieszył się, że ma na sobie ciepły kożuszek. Na niebie świeciły gwiazdy i mknął jeden lodowato-krystaliczny księżyc. Poniżej, nad niewidzialnym światem, rozciągały się warstwy opalizujących chmur.

Grobowiec był skromny — do wnętrza wchodziło się między doryckimi kolumnami, na których wspierało się proste nadproże. Matka Gabriela wolałaby coś bardziej okazałego, ale on zaprojektował niewielki grób w miejscu trudno dostępnym, by wyznawcy kultu nie mogli tu przychodzić całymi tłumami.

A jednak tu byli. Gabriel słyszał muzykę, która zaczynała grać w momencie, gdy ktoś wchodził do wnętrza. Na lądowisku nie widział żadnego środka transportu, więc ludzie ci albo podeszli zboczem góry, albo ktoś ich tu podwiózł.

Podszedł do wejścia, stąpając cicho w swych miękkich butach, i uruchomił skaner podczerwieni, który miał zaimplantowany w oczach, jako jedyny ich nieorganiczny element.

Wewnątrz znajdowały się dwie osoby. Jedna z nich, ogorzała kobieta w białej przepasce na biodrach, medytowała, siedząc po turecku. Druga osoba leżała owinięta w śpiwór.

Elektroniczna dyfuzja Gatesa. Utworem tym dyrygował kiedyś ojciec Gabriela.

Gabriel wszedł szybko do środka, omijając ostrożnie złożone w ofierze kwiaty, pieniądze, święte obrazy i jedzenie. Przez oneirochronon wydał rozkaz otwarcia wewnętrznych drzwi.

Ogorzała kobieta znajdowała się w głębokim transie. Nie dała żadnego znaku, że dostrzega Gabriela. Natomiast ze śpiwora poderwała się głowa. Gabriel czuł, że ta osoba próbuje zaspanymi oczyma dostrzec, co się dzieje.

Wewnętrzne drzwi otworzyły się cicho. Gabriel przeszedł przez nie i zamknął je za sobą. Osoba w śpiworze pomyśli prawdopodobnie, że wszystko było snem.

W zimnej górskiej grocie pojaśniało. Szron na ścianach iskrzył się jak odległe galaktyki. W tym pomieszczeniu też grała muzyka. Stała tu mała ławeczka, prosty drewniany stół, leżały narzędzia i kawałek kości. Trumnę, wykutą w litej skale, umieszczono w niszy. Nad nią widniał napis po grecku, cytat z Ajschylosa: „Miły jest żal, dobrze zakończony”.

Dla Gabriela żal się jeszcze nie zakończył.

Wissarion Simonowicz Kamaniew, pierwszy ojciec Gabriela, był kompozytorem i dyrygentem. Osiągnął rangę Therápōna Hextarchōna głównie dzięki dobrej woli Dorothy St John, która niedługo przed jego śmiercią promowała go o dwa stopnie. Gabriel podejrzewał, że była to z jej strony grzeczność oddana synowi promowanego.

Wissarion nie miał szczęścia. Utalentowany, ale w niewystarczającym stopniu, otoczony był zawsze — jak sądził Gabriel — przez ludzi bardziej niż on utalentowanych lub bardziej zdecydowanych. Jednym z nich okazał się jego własny syn. Skomponował jednak kilka ciekawych utworów, a dzieła innych twórców interpretował może konwencjonalnie, lecz z niezwykłą pieczołowitością.

Był drugim mężem Vashti. Zaanektowała go jako osoba dość młoda, w okresie gdy marzyła o rozwinięciu swych muzycznych talentów. Wissarion trwał przy niej dłużej niż inni — prawie jedenaście lat. Gabriel musiał przyznać, że ojciec próbował usilnie, choć bezskutecznie, utrzymać to małżeństwo. Na próżno. W końcu zabrał Gabriela i uciekł do innej domeny. Była to decyzja korzystna dla syna. Porzucił jednak zawód dyrygenta, co katastrofalnie odbiło się na jego możliwościach awansu. Stracił ponad dwadzieścia lat swej kariery, a jak się okazało, nie mógł już sobie na to pozwolić.

Gabriel usiadł na ławce. Muzyka wibrowała w jego nerwach. Podniósł długą białą kość i ustawił palce na otworach, które przedtem w niej wyciął. Wspominał ojca zmarłego na Załamanie w wieku stu dwudziestu czterech lat.

Uniósł kość do ust i zadął. Wydobył wysoki, ostry, głośny dźwięk, który zwyciężył z rozbrzmiewającym tu postrzępionym elektronicznym nagraniem. Ustawił palce w inny sposób i ponownie zadął. Intensywnie myślał o ojcu — łagodny, kochający, wspierający, nieco zagubiony i bezradny człowiek. To, że Gabriel osiągał sukcesy, pomagało mu, dodawało pewności siebie.

Gabriel zmarszczył czoło i ponownie zadął. Wziął mały nożyk. Zawahał się, czując na palcach dotyk zimnego metalu. Powinien pograć trochę na instrumencie, rozgrzać go, nim zacznie dokonywać zmiany.

Polecił, by muzyka w pomieszczeniu przestała grać. Nadal słyszał słabe dźwięki dochodzące z przedsionka. Pograł jeszcze przez chwilę na kostnym flecie, aż instrument rozgrzał się pod jego dłońmi. Potem ujął nóż i wyciął fragment z kości udowej swego ojca. Zagrał — tym razem dźwięk spodobał mu się bardziej.

Skomponował utwór na flet kostny, pieśń żałobną na cześć Wissariona na instrument z kości udowej Wissariona. Ojciec byłby zadowolony, że jego szczątki stały się muzyką, powołaną do życia jak Atena z ciała Zeusa, pomyślał Gabriel.

Wspomnienia o ojcu zalały mu serce. Tamtych dwoje w przedsionku wierzyło, że Gabriel jest bogiem — on nie musiał wierzyć w swą boskość, żeby szanować i wielbić swego ojca. Znowu poprawił otwór fletu. Wymierzył starannie i wziął wiertło. Pracował z rozwagą, powoli, czysto. Na stół sypał się drobny pył. Kość udowa była ciepła w dotyku, wibrowała pod wpływem muzyki. Gabrielowi przychodziły do głowy pomysły różnych kompozycji. Pomyślał o utworach na flet Tunku Iskandera. Podniósł do ust kościany instrument i zagrał kilka tonów. Nadaje się, pomyślał.

Przebywał tu jeszcze godzinę. Na zewnątrz nastał świt. Wydobył z instrumentu ostatnie przeciągłe nuty, odłożył kość, zebrał przybory.

Nigdzie się przecież nie śpieszył.

Wstał, pożegnał się z ojcem, otworzył drzwi i wyszedł z wewnętrznej komnaty.

Teraz rozbrzmiewał tu utwór Handla. Ogorzała kobieta nadal głęboko pogrążona w medytacji, nie wiedziała o obecności Gabriela, nie wiedziała o cieknącym jej z nosa katarze. Najprawdopodobniej należała do adeptów tumo — sztuki utrzymywania ciepła przez wewnętrzny żar i medytację. Drugi pielgrzym — młody mężczyzna okryty szczelnie grubą kurtką z kapturem — siedział na ławce i jadł śniadanie z samorozgrzewającej się tacy.

Ujrzał Gabriela i oczy mu się rozszerzyły. Padł na kolana, oddając pokłon, uderzył z czcią czołem w marmurową podłogę.

— Poranna Gwiazdo! — mamrotał. Ponownie walnął w podłogę. Gabriel skulił się zażenowany.

— Dziecię Chwały! — Nowe walnięcie.

— Spocznij — powiedział Gabriel z obawy, że chłopak uszkodzi sobie mózg. Biedaczysko, na pewno nie miał go za wiele.

Gabriel stąpał wśród rozłożonych na podłodze wotów. Co, według ludzi, ojciec miałby robić z tym wszystkim? Wyszedł na zewnątrz; podeszwami miażdżył rozsypany ryż.

Nad warstwą kotłujących się chmur wisiało słońce. Samotne szczyty gór, pokryte białą siecią, piętrzyły się nad parującą doliną. W sercu Gabriela dźwięczała przeciągła nuta kostnego fletu.

Dobrze wybrałem to miejsce, pomyślał.

Na impulsach częściowo ujarzmionej grawitacji Gabriel poleciał do Warsztatów Illyriańskich. Pół kontynentu, dziewięćset illyriańskich mil morskich, przebył w dziesięć minut, wliczając w to czas startu, nieruchomego wiszenia i lądowania. Warsztaty, stojące w zielonej dolinie, mieściły się w żółtym budynku o czarnych fotoczułych mansardowych dachach. Tego dnia były zamknięte, ale Gabriel wszedł do wnętrza, korzystając z priorytetu Aristosa. Kilku rzemieślników pracowało tam o wczesnej porze — a może była to dla nich późna pora. Zdziwili się, zobaczywszy Gabriela buszującego w środku. Zamierzał znaleźć jakiś stosowny prezent, który Rubens mógłby przekazać Cressidzie, ale w końcu kupił również kilka innych przedmiotów.

Prezent dla Cressidy był rozkładanym jajem-łamigłówką, podobnym do tego, jakie otrzymał Marcus, większym jednak, zbliżonym rozmiarami do dyni. Na reliefie zewnętrznym dokazywały upierzone chińskie smoki. Gabriel rozłożył łamigłówkę do postaci kwiatu lotosu i wsunął do środka małą kadzielnicę z brązu. Również ozdobiona była smokami; kadzidlany dym unosił się mlecznym pasmem z ich nozdrzy. Na górze kadzielnicy osadzono wielki czarny opal w smugi, barwy głębokiego illyriańskiego błękitu oraz przytłumionymi pomarańczowymi plamami. Wszystko to miało swój pierwowzór w starożytnej mitologii, ale Cressida i tak niewiele z tego dostrzeże.

Lot do Rezydencji niedaleko Labdakos trwał sześć minut. Po wylądowaniu Gabriel zmienił strój na jaśniejsze poranne jedwabie, zamówił śniadanie i poprosił reno o informacje na temat Yaritoma. Młody Therápōn przebywał w Cienistym Klasztorze. Nic dziwnego. Gabriel udał się tam i zastał Yaritoma medytującego pod Widmową Maską w pozycji pół-lotosu.

Gabriel wszedł na trawę i stanął z boku, by widzieć Yaritoma z profilu. Chłopak miał zamknięte oczy, usta poruszały się w bezgłośnym monologu, ręce tworzyły Mudrę Gotowości i Spostrzegawczości. Na koszuli, w miejscu gdzie otworzyła się jedna z ran, widniała czerwona plama. Ponad nim Widmowa Maska uśmiechała się dwuznacznie.

Poranny wiatr zmierzwił Gabrielowi włosy. Yaritomo poruszył nozdrzami, otworzył oczy, spojrzał na Gabriela z ukosa. Poczuł jego zapach lub ciepło ciała. Przez twarz przebiegł mu wyraz zdziwienia. Chłopak usiłował powstać i przyjąć jedną z postaw szacunku. Gabriel powstrzymał go gestem i podszedł bliżej.

— Coś ci przyniosłem — powiedział.

Była to porcelanowa miniaturka z Warsztatów — tygrys stał na tylnych łapach wśród płomieni. Na ciemnym tle jaśniały pomarańczowe pręgi. Czyste światło Illyricum odbijało się od wyszczerzonych kłów.

Gabriel zamówił tę figurkę w Warsztatach, gdy tylko Yaritomo dokonał przełomu.

— Dziękuję ci, Aristosie. — Uczeń opuścił podbródek i oczy w Trzeciej Postawie Pokory. — Nie zasłużyłem…

— Wykorzystuj figurkę, aby się skupić. Może ci to pomóc w wizualizacji Płonącego Tygrysa. — Gabriel przykucnął przy nim. — Czy wydostawałeś go po odbyciu rytuału chöd?

— Tak. — Yaritomo oblizał wargi. — Dwukrotnie. Przekonałem się, że pobyt w klasztorze pomaga.

— Owszem. Musi pomóc.

— Ale czułem również kogoś innego. — Yaritomo zawahał się. Rodzaj nacisku w umyśle.

— W jaki sposób próbowałeś go ujawnić?

— Próbowałem Sutry Kapitana Yuana. Ćwiczenia postaw. Ukierunkowaną medytację. Próbowałem nawet po prostu do niego mówić. — Potrząsnął głową. — Myślę, że ten inny nie jest jeszcze gotów.

— Kontynuuj to samo przez kolejne cztery, pięć dni — rzekł Gabriel. — Jeśli się nie objawi, powróć do swych obowiązków. Postaraj się zaobserwować, przy jakich stanach umysłu i podczas jakich czynności masz wrażenie, że daimōn się pojawił. A potem rozmyślnie spróbuj powtórzyć te warunki.

— Tak, Aristosie.

— Przesyłaj mi regularne raporty. Może będę ci mógł coś podpowiedzieć.

— Tak, Aristosie.

— A twoje rany, bardzo ci dolegają?

— Trochę. — Yaritomo uśmiechnął się lekko. — Usiłuję się wznieść ponad to.

— Dyscyplina umysłu jest bardzo potrzebna, ale nie kosztem zdrowia. Pójdź jak najszybciej do lekarza. — Gabriel wstał. — Dokonałeś koniecznego przełomu. Teraz sprawy potoczą się szybko.

— Mam nadzieję, Aristosie.

— Promuję cię do rangi Hebdomarchōna. Oczywiście twoje obowiązki zostaną zwiększone.

Yaritomo patrzył mu w oczy.

— Panie, nie wiem, czy sobie na to zasłużyłem… — powiedział.

— Jeśli dotychczas sobie na to nie zasłużyłeś, wkrótce na pewno zasłużysz. Uwierz mi, będziesz potrzebował daimonów, by wykonać zadania, jakie przed tobą staną.

Yaritomo głośno przełknął ślinę.

— Postaram się spełnić oczekiwania, jakie we mnie pokładasz, Aristosie.

— Jesteś zdenerwowany, jak mi się wydaje. Spróbuj zawezwać Płonącego Tygrysa. To pewny siebie osobnik.

— Ach… tak. Dobrze.

Gabriel wycofał się w ciemność. Yaritomo patrzył za nim przez chwilę, potem odetchnął kilka razy głęboko, przyjrzał się porcelanowemu tygrysowi i rozpoczął swą inwokację.

Gabriel zapytał domowe reno o Clancy. Już się obudziła, więc kazał Kem-Kemowi zanieść śniadanie do Goździkowego Apartamentu, po czym sam się tam udał.

Goździkowy Apartament nie był ozdobiony motywami kwiatów, ale panowała tam kwiatowa kolorystyka — jedenaście różnych odcieni czerwieni, kremowe tynki i błyszcząca boazeria z palisandru. Clancy grała na fortepianie, który Gabriel kazał tam wstawić. Instrument zbudowano w Warsztatach. Jego mahoniową powierzchnię ozdobiono intarsjami z palisandru oraz kwitnącymi winnymi pnączami z macicy perłowej i nanoinkrustacji z czerwonego korala i kości słoniowej. Znakomicie pasuje do tego wnętrza, pomyślał Gabriel.

Gdy wszedł do pokoju, Clancy spojrzała na niego, ale nadal grała Ländlery Mozarta. Gabriel stanął za jej plecami. Delikatne palce Clancy tańczyły na klawiaturze. Wyciągnął spinki z jej włosów i zanurzył w nich dłoń. Zaczął splatać warkocze ze wstążkami, do których przytwierdzono pęki drobnych porcelanowych kwiatów, o słupkach zakończonych malutkimi dzwoneczkami. Gdy tylko Clancy poruszyła głową, rozlegały się delikatne kuranty, czyste i wyraźne, o wspaniałej wielobarwnej tonacji.

Zaczęła tworzyć wiązankę walców, w harmonii z Gabrielem splatającym warkocze. Łączyła temat jednego utworu z motywem innego, po czym przechodziła do kolejnego tańca, cały czas utrzymując rytm trzy czwarte. Zakończyli swe dzieła prawie równocześnie. Clancy uniosła głowę, spojrzała na Gabriela. Odezwały się dzwoneczki.

— To wspaniały fortepian — powiedziała. — Jego dźwięk jest równie piękny, jak zewnętrzna forma. Dziękuję, że go tu przysłałeś.

— Powiedziałaś, że brakuje ci ćwiczeń.

— Powiedziałam, że brakuje mi czasu na ćwiczenia.

— W każdym razie, fortepian należy do ciebie.

— Do mnie? Naprawdę? — Położyła sobie dłoń na szyi. — Burzycielu, nie dorastam do tych podarków.

— Dorośniesz, gdy zostaniesz Ariste.

Zaśmiała się.

— A więc to podstęp. Chcesz, bym przygotowywała się do egzaminów.

— Tak.

Popatrzyła na niego zwężonymi oczyma.

— Zawsze mam wątpliwości, czy mówisz serio, czy żartujesz.

— Już to słyszałem — odparł z uśmiechem. — To samo powiedziałem wczoraj matce.

— Może usiądziesz obok mnie? Bo zesztywnieje mi kark.

Gdy siadał, słychać było szelest jedwabiu.

— Powinnaś znowu przystąpić do egzaminów — stwierdził. — Ostatnim razem znalazłaś się wśród dwudziestu procent najlepszych. A ciągle potrzebni są nowi Aristoi.

Clancy patrzyła na swe ręce, rozstawiła palce, potem uniosła je w górę.

— Ostatnią noc spędziłeś w Fali Stojącej?

— Tak.

Zmarszczyła czoło, znowu spojrzała na swe dłonie; skrzyżowała je na piersiach. Dzwoneczki odezwały się w tonacji B-dur.

— Nadal nie wiem, jak to ma funkcjonować — stwierdziła.

— Będzie funkcjonowało tak, jak zechcemy.

Spojrzała na niego z ukosa.

— Chyba sama nie wiem, czego naprawdę chcę. Dwa dni temu wydawało mi się, że wiem.

— Mamy dość świata i dość czasu.

— Zdaje się, że brak skromności nam nie grozi. — Westchnęła, uniosła dłonie i bezgłośnie położyła je na klawiaturze. — Dobrze — powiedziała. — Jeśli mam być cząstką tego wszystkiego, chciałabym wiedzieć, co się dzieje.

— Masz do tego prawo.

— Co cię zaniepokoiło? Ten Rubens? Czy może agresywne przemówienie Asteriona na Promocji? Coś musiało spowodować, że nagle uciekłeś do Marcusa. Co się stało?

Gabrielowi sprawił przyjemność ten nagły przypływ przenikliwości i nawet nie był zakłopotany dociekliwością Clancy.

— To dość skomplikowane — odparł. — Sam nie wiem, jak to wszystko rozumieć.

— Nie zmieniaj tematu.

— Nie zmieniam. Po prostu stwierdzam, że sprawy są… dwuznaczne.

Opowiedział o dostarczonej mu osobiście przesyłce, o zakłopotaniu Rubensa tą nagłą misją, o rewelacjach Cressidy.

— Wygląda na to, że Cressida zbzikowała — stwierdziła Clancy.

— Mam nadzieję, że tak jest.

— Jeśli tak, to co wtedy?

— Od wieków nie było szalonych Aristoi. Od czasów Chrupiącego Księcia.

— A Sebastian lub Ikona Cnót, czy nie są szaleni?

— Są… — szukał odpowiedniego słowa — bardzo ekscentryczni. Ich domeny stały się dziwnymi miejscami, ale oni sami nie są szaleni. Nie widzimy tam przerażających nieporządków społecznych, jak te wywoływane przez Chrupiącego Księcia. Wystarczy wspomnieć jego pomysł zastosowania generatorów grawitacyjnych do zmiany na planetach konfiguracji terenów zasiedlonych cały czas przez ludzi. I jeszcze oczekiwał, że będą mu za to wdzięczni.

— Jeszcze nie, nie widzimy tego dotychczas.

— Wróćmy jednak do Cressidy.

Clancy skinęła głową; dzwoneczki zagrały.

— Ariste może zostać usunięta tylko po jednomyślnym głosowaniu innych Aristoi. Wszyscy musimy wyrazić zgodę.

— Nigdy nie zdarzyło się nic podobnego, prawda?

— Chrupiący Książę abdykował, lecz powinien być usunięty o wiele wcześniej. W Persepolis sformowano już komisję, która miała się zająć jego zachowaniem. — Zmarszczył czoło. Pogładził białe klawisze. — Nie sądzę, by Cressida była szalona. Chciałbym w to wierzyć, ale nie mogę.

Patrzyła mu prosto w oczy.

— A jeśli masz rację?

Pomyślał o takiej możliwości i zadrżał.

— Przejdę po tym długim, zadziwiająco wąskim moście, gdy do niego dotrę. Teraz moje rozdanie.

Ułożył dłonie — do duetu Lulu i Louise z nie dokończonej opery Louise Brooks w roli Lulu. Swojej „wiecznie nie dokończonej” opery, jak sobie teraz uświadomił.

Duet pomyślany został jako cyniczna rozmowa, nieubłaganie ukazująca straszliwą duchową pustkę. Dwie kobiety — jedna fikcyjna, pojawiająca się jako zjawa, druga prawdziwa, aktorka mająca grać rolę pierwszej — porównują swe życiorysy. Wymieniają opinie na temat mężczyzn, którzy je wykorzystali, i na temat swego życia, tak gwałtownie wymykającego się spod kontroli. Słowa są szydercze, złośliwe, obie kobiety utrzymują, że nie obchodzi je, co się z nimi stanie. Motyw muzyczny arii sugeruje ich głęboką tragedię, okropną samotność i ostateczny los — jedna z nich umiera na rękach maniaka, druga, zaniedbana i opuszczona, ciągle w oparach dżinu, stacza się przez dziesięciolecia.

Duet był ostatnim fragmentem napisanej części opery, który Gabrielowi się podobał. Coś go wewnętrznie powstrzymywało przed ukończeniem dzieła.

Grał, a przez oneirochronon zawezwał instrumentację: z ukrytych w pokoju głośników dźwięki strun oraz instrumentów dętych dodały wulgarnej pikanterii brzydkiemu zakończeniu duetu.

Podniósł rękę znad klawiszy i przez ramię spojrzał na Clancy.

— To było sarkastyczne — powiedziała. — Dlatego, że zadawałam niewygodne pytania?

— Dominanta des-moll — powiedział — z nie rozwiązaną nakładającą się siódmą w as-moll. Dlatego brzmi tak wulgarnie. — Wstał ze stołka i pocałował ją. — To tylko część nie dokończonego utworu i nie kierowałem jej przeciw tobie.

— Co to takiego, Burzycielu?

Streścił jej libretto.

— Nic dziwnego, że nie jest skończona — odparła. — Nigdy nie słyszałam, żeby opera miała tak skomplikowaną strukturę. Każda z występujących osób prowadzona jest ku zgubie przez ducha „rzeczywistej” postaci, odtwarzanej przez tę osobę?

— Fantomy objaśniają fragmenty swej rzeczywistości, czy też, w tym wypadku swej nierzeczywistosci. W taki sam sposób nasze daimony objaśniają fragmenty nas samych.

— Rozumiem to porównanie.

— Żyjemy w wieku przypisów. Czymże innym jest Hiperlogos, jak nie komentarzem do tego, co się wydarzyło przez ostatnie setki lat? Ale — wzruszył ramionami — nie chciałbym po prostu podsumowywać i streszczać Berga.

— On jest jedynym, którego nie streszczasz. Może upodabniasz się do niego w tym sensie, że twoje dzieło jest również nie ukończone.

— To nie złożoność jest główną trudnością.

— A co?

BŁYSK. Powtarzam BŁYSK. Nadejdzie sygnał o priorytecie jeden.

Gabriel uniósł dłoń. Tachliniowy BŁYSK był sygnałem o najwyższym możliwym priorytecie, tak pilnym i ponaglającym, że nawet Aristoi przerywali swe obowiązki. Gabriel był Aristosem ponad pięćdziesiąt lat i w tym czasie tylko jeden raz otrzymał taką wiadomość. Trzydzieści dwa lata temu.

BŁYSK. Powtarzam BŁYSK. Alarm mataglapowy, prawdopodobnie będą ofiary.

Po krzyżu pociekła mu zimna strużka. Czuł, że blednie. Gdzieś wydarzyło się coś złego — najgorszego. Tak jak trzydzieści dwa lata temu.

Clancy spojrzała na niego dużymi, zatroskanymi oczyma.

BŁYSK. Powtarzam BŁYSK. Alarm mataglapowy na stacji Sanjay, na orbicie wokół planety Malarz, w domenie Cressidy Ariste. Prawdopodobnie są ofiary.

Gabriel z lekkim zdziwieniem stwierdził, że potrafi wydobyć z siebie jakieś słowa.

— Nie, Cressida nie jest szalona — powiedział. — Miałem rację.

Myśląc o czymś innym, obserwował, jak Clancy przykłada dłoń do swego gardła.

— Wszystko, co mi mówiła, jest prawdą — stwierdził.

Zastanawiał się, co właściwie teraz odczuwa. Potem zrozumiał: coś zupełnie nowego.

Nigdy przedtem nie czuł, że świat rozpada się na strzępy.

6

SCHIGOLCH:

„Chan Kubla kazał w Xanadu”…
— Facet nie żyje, po co to gadu-gadu.

Po alarmie BŁYSK sprawy przejął Pan Wengong. Musiał sobie najpierw poradzić z oneirochroniczną widownią podenerwowanych Aristoi śpieszących z dobrymi radami. Na szczęście odpowiedź na atak nano, była przewidziana i zaplanowana od dawna i nie wymagała zbyt wielu czynności. Od czasu gdy Ziemia1 zniknęła pod migoczącą, bąbelkowatą jak czarny kawior falą indonezyjskiego „nano-mataglapa”, starannie opracowano procedury reakcji oraz w każdej ludzkiej kolonii lub w jej pobliżu rozmieszczono odpowiedni sprzęt awaryjny.

Gdyby „Oni” postanowili zabić Cressidę, myślał Gabriel, nie wypuściliby tego draństwa na planetę.

Z pewnością są jacyś „Oni”. Saigo, oddalony o całe wieki świetlne, musiał mieć wspólników w pobliżu planety Malarz.

— Wcale nie — spekulował Horus. — To mogło być ukryte wiele lat temu i teraz zdalnie zaktywizowane za pomocą tachlinii.

Ta wersja wydarzeń jakoś nie dodała Gabrielowi otuchy.

— Na każdej planecie mogą tkwić ulokowane tam wcześniej agresywne nano — ciągnął Horus. — Na wypadek, gdyby wyszła na jaw tajemnica Sfery Gaal.

— Mówisz jak Mataglap — stwierdzi! Gabriel. — Według mnie nano jest zbyt niebezpieczne, by je tak po prostu gdzieś powtykać.

— Niekoniecznie. Zamiast rozmieszczać sam mataglap, wystarczy rozmieścić nano przeznaczone do jego wytwarzania.

Gabrielowi pozostawała nadzieja, że w tym przypadku postąpiono inaczej. I tak sprawy przedstawiały się okropnie. Kazał Horusowi wdrażać plan, który on, Horus, sam wcześniej opracował.

Tymczasem kamery i czujniki, wystrzelone na polecenie Pan Wengonga z pobliskich orbitalnych habitatów, zajęły pozycje wokół Sanjay. Przekazywane przez nie informacje stopniowo wzbogacały oneirochroniczny obraz sytuacji.

Sanjay był wydrążonym, nieregularnym asteroidem w kształcie ziemniaka, ustawionym na orbicie przez doczepione generatory grawitacyjne. Gabriela przebiegł dreszcz, gdy zobaczył brudnobiałą pianę pokrywającą planetkę. Ku powierzchni powoli wznosiły się bańki. Pękając, przez chwilę zostawiały po sobie otwory, które natychmiast wypełniały się połyskującym nano. Od czasu do czasu powstawało iskrzenie — w słońcu ukazywały się na sekundę błyszczące sześciokątne kształty. Przypominały halo dyfrakcyjne tworzące się wokół drobin pyłu na soczewce aparatu fotograficznego.

Skanery podczerwieni ujawniły, że powierzchnia jest gorąca. Nano były nadal aktywne, ciągle nad czymś pracowały.

Oni to samo zrobią u mnie, pomyślał Gabriel.

Może komuś udało się tam przeżyć. Jeśli nano rozpoczęło działania na zewnątrz asteroidu, były szanse, że w środku zostały obszary, dokąd mogłaby się bezpiecznie wycofać obsługa stacji.

Na wypadek gdyby nano korzystały z energii świetlnej, Najstarszy Brat rozmieścił między Sanjay a słońcem ekran szerokości kilku kilometrów. Mierniki podczerwieni wykazały niemal natychmiastowy spadek temperatury powierzchni.

Pan Wengong przydusił to diabelstwo.

Następnie do akcji rzucono artyfagi typu myśliwi-zabójcy, jednej z wielu odmian anty-nano. Miały rozerwać mataglap i przekształcić go w nieszkodliwą materię. Ten szczególny gatunek artyfagów mógł w tym przypadku zawieść, wówczas okazałoby się konieczne zastosowanie innej odmiany. Gabriel był jednak dobrej myśli. Małe sześciokątne świetliste punkty wytwarzane przez mataglap sugerowały, że był to ten sam rodzaj nano, który zniszczył Ziemię1. To stanowiło wskazówkę, jaki typ artyfagów należy w tym przypadku zastosować.

Małe rakiety na paliwo stałe ukazały się w polu widzenia i zanurkowały w białą kipiel. Gabriel przez chwilę wstrzymał oddech, obserwując zapis spektrograficzny. Linie odpowiadające wodorowi wahnęły się, zgrubiały. Poprzez oneirochronon Gabriel wyczuł entuzjastyczny doping. Artyfagi zamieniały nano w wolny wodór.

Na asteroid spadały z pluskiem dalsze rakiety. Nano wściekle się pieniły. Pojawiły się ciemne, coraz szersze smugi. Na powierzchni wybuchały bąbelki wodoru. Trzecia fala artyfagów zaatakowała pienistą powierzchnię i brudnobiałe nano zaczęły ustępować.

Niebezpieczeństwo jeszcze nie zostało zażegnane. Podczas bąbelkowania część mataglapu mogła się oderwać i pożeglować ze słonecznym wiatrem. Dzięki fotoczułym własnościom mataglap potrafił zachować aktywność i, napotkawszy statek, satelitę, asteroid lub księżyc, mógł je zacząć niszczyć jak zniszczył Sanjay. Przez najbliższe lata w całym układzie Malarza musi trwać alarm o najwyższym priorytecie.

Gabriel słyszał, jak Pan Wengong poleca, aby sprawdzić na wszystkich satelitach, habitatach i statkach, czy nie ma tam mataglapu. Kazał również, by do wszystkich odległych habitatów wysłano zapasy artyfagów.

Gdy zlikwidowano całe nano, z asteroidu prawie nic nie pozostało — zaledwie kamienny szkielet, długi i kruchy, przypominający grubą kość przeżartą kwasem.

Nikt nie przeżył. Wiedziano, że na stacji przebywało czternaście osób, w tym Cressida Ariste.

— Bracia — nadawał Pan Wengong do wszystkich Aristoi — o godzinie tysiąc sześćsetnej czasu persepoliskiego odbędzie się uroczystość ku czci zmarłych, po której nastąpi dyskusja na temat tego, jak rozdysponować domenę naszej zmarłej kuzynki.

— Czy zostawiła jakichś krewnych? — spytał ktoś.

— Dwoje dzieci i siostrę. Dwóch byłych małżonków.

Pan przekazał ich nazwiska i oneirochroniczne adresy. Potem podał dane pozostałych ofiar oraz ich krewnych.

Gabriel przypomniał sobie jajo ze smokami. Nigdy już nie ofiaruje Cressidzie tego prezentu. Powinien skontaktować się z Rubensem.

Pozostawił Horusa, by obserwował przez oneirochronon dalszy rozwój wypadków, a sam mógł się zająć sprawami Goździkowego Apartamentu.

Wziął Clancy za rękę. Spojrzeli po sobie.

— Udaję się na pokład Pyrrho i opuszczam system — powiedział. — W ciągu najbliższego tygodnia. Tydzień to najkrótszy okres, w którym można tu, do układu, wprowadzić szkodliwe nano, i to przy założeniu, że Zhenling Ariste, moja najbliższa sąsiadka, należy do spisku. To daleko idące przypuszczenie, które wysuwam tylko dlatego, że nie mogę go całkowicie wykluczyć.

— A wybory na Brightkinde? Miałeś tam być podczas ceremonii przekazywania władzy.

— Będę musiał to zrobić przez oneirochronon.

— Clancy, zamyślona, przygryzła wargi.

— Co chciałbyś, żebym zrobiła? — spytała.

— Byłbym szczęśliwy, mając cię przy sobie — odparł.

Spojrzała na swe kolana.

— Musisz wybrać to, co jest dla ciebie najlepsze — dodał. Uścisnął jej rękę. — Na pokładzie Pyrrho jest laboratorium nano. Może ta informacja pozwoli ci podjąć właściwą decyzję. Mogłabyś tam kontynuować swoje prace nad konstrukcją pakietów do zwalczania rzadkich chorób, jeśli możesz bez przeszkód całkowicie się oderwać od tutejszej działalności.

Zatrzepotała rzęsami.

— Czy tu mi coś grozi?

— Prawdopodobnie nie — odparł z wahaniem. — Jeśli tylko będziesz zachowywała się w sposób nie wzbudzający ich podejrzeń.

Patrzyła na niego poważnie.

— Burzycielu Spokoju, zdaje się, że żyjesz teraz tak, by uzasadnić swój przydomek.

— Nie miałem zamiaru. Przynajmniej nie tym razem.

— Dobrze, zatem jadę z tobą.

Gabriel pocałował ją w drugą dłoń. Dzwoneczki zagrały cichutko.

— Dziękuję ci, Zapłoniona Różo.

— Dokąd się udajemy?

— Do Sfery Gaal.

Spojrzała zdziwiona.

— Myślałam, że w jakiś bezpieczny rejon.

— Nie spodziewają się nas tam. A kiedy Pyrrho dotrze na miejsce, będę już gotów na wszelkie niespodzianki, jakie mogą mnie czekać. — Zaśmiał się. — To przecież tylko Saigo. Nadęty, ponury jegomość, nienawykły do kontaktu z ludźmi. Myślę, że nieźle się zabawimy.

Przygryzła wargi. Pocałowała go. Otoczył ją ramionami. Dzwoneczki zadzwoniły, a w umyśle Gabriela pojawił się obraz: odpływ, zachodzące słońce, w dali mewy.

Na temat Cressidy wiedział jedynie, że była bardzo przywiązana do tej fantazji z dzieciństwa.

Oraz, że zabito ją za zbrodnię — rozmawiała z nim na osobności.

Gabriel skontaktował się z Pan Wengongiem i powiedział mu o smaganej przez wiatry drewnianej nadmorskiej chacie. Najstarszy Brat, wykorzystując Kod Dostępu Aristosa, zlokalizował ten krajobraz w oneirochronicznych osobistych zbiorach Cressidy i na uroczystość ku jej czci sprowadził Aristoi do nadmorskiego domku.

Aristoi stali na wilgotnej plaży. Nieskazitelna Droga, uczennica i przyjaciółka zmarłej, wygłosiła mowę pogrzebową. W górze przeleciało stado białych gęsi. Setki ptaków. Machały głośno skrzydłami, na tle nieba ich sylwetki wydawały się srebrzyste; po ziemi sunął długi cień. Z komina wzniósł się prosty słup dymu — dla uczczenia Cressidy.

— Życie poświęciła wiedzy, dziełu postępu ludzkości.

Podjęto już decyzję, co zrobić z jej domeną. Cressida nie przejawiała pod tym względem ambicji, wolała skupić się na badaniach naukowych. Jej terytorium składało się jedynie z trzech układów planetarnych. Teraz każdy z nich miał zostać wchłonięty przez jednego z trzech sąsiadów. Dołączenie pojedynczego układu nie oznaczało zbytniego zwiększenia obowiązków. W ten sposób również uniknięto sytuacji, w której nowo promowany Aristos musiałby zadowolić się domeną zbyt małą w stosunku do swoich aspiracji.

— Tragiczny wypadek. Chwila nieuwagi w laboratorium nano, być może nieuwagi któregoś ze współpracowników.

Od trzydziestu dwóch lat żaden Aristos nie zginął w wypadku z nano, poinformowało Gabriela reno. Poprzednio zdarzało się to dość często. Technika rozwinęła się jednak i wypadki miały miejsce najwyżej co jakieś dwadzieścia lat. Tak długi okres bez wypadków jest mimo wszystko rekordowy.

Gabriel nie przypomniał swemu reno, że to nie był jednak wypadek.

— Niech dzieło naszej Siostry będzie kontynuowane. Ona wskazała drogę innym.

Gdy Nieskazitelna Droga skończyła, Pan Wengong wygłosił krótką mowę o niebezpieczeństwach związanych z nano. Cressida, jak stwierdził, miała opinię uczonej ostrożnej i drobiazgowo dokładnej, a jednak w chwili nieuwagi dopuściła się oczywistego błędu albo nie dopilnowała któregoś ze swych współpracowników. Powinna wykryć ten błąd, gdyż mataglap, który ją uśmiercił, nie stanowił nowości.

Od czego konkretnie umarła? Gabriel zastanawiał się, jak czuje się człowiek, gdy coś zjada go kolejno po jednym atomie. Czy w ogóle coś czuje?

Wpadł w ponury nastrój. To krwotok, wywnioskował. Wykrwawiła się, gdy mataglap pożarł jej główne naczynia krwionośne. Albo udusiła się, gdy zalała ją fala tej substancji lub gdy mataglap rozhermetyzował stację. Albo zabił ją żar, nim dosięgły ją nano — pod koniec, gdy małe mikromechanizmy zaczęły naprawdę rozrabiać, powierzchnia Sanjay była tak gorąca, że mógł się tam zagotować ołów.

— Na temat kataklizmu Ziemi1 jest obszerna dokumentacja — podpowiedział usłużnie Horus. — Osiem miliardów czterysta milionów ofiar; wiele z nich, gdy umierało, przekazywało obrazy do satelitów.

Gabriel nie potrzebował tego przypomnienia. Kazał się Horusowi zamknąć.

Promocja trwała nadal, według wzorca — spotkania w Persepolis były zbyt ważne, by je odraczać. Nieobecność Gabriela rzucałaby się w oczy, więc teraz przesuwał się wśród gości i cały czas się zastanawiał, co z tego wszystkiego zostało zepsute, a co jeszcze ma prawdziwe znaczenie.

Tym razem przyjęcie Olimpii Ariste nie było sukcesem jak zazwyczaj. Przypuszczalnie nie przejmowała się tym — zmarła (Załamanie) ponad czterysta lat temu. Niektóre z jej programów nadal funkcjonowały w Hiperlogosie i tradycyjnie jeden z nich wydawał przyjęcie w dzień po Promocji. Każde z przyjęć odbywało się w innej oneirochronicznej scenerii, za każdym razem grała inna muzyka, oferowano odmienne rozrywki, demonstrowano nowe efekty. Olimpia musiała poświęcić dziesiątki tysięcy godzin na projektowanie coraz to nowych środowisk albo równie wiele czasu na stworzenie programu, który by to za nią robił.

Na razie nic nie wskazywało na to, że kiedykolwiek wyczerpie się zapas krajobrazów. Nie słabła również jej wyobraźnia — być może elektroniczna.

W tym roku przyjęcie odbywało się w olbrzymiej hipersferze ze skomplikowanymi labiryntami, obszernymi pomieszczeniami, w których, po escheriańskich schodach, skiagenosy mogły spacerować albo prawoskrętnie w dół, albo lewoskrętnie w górę. Drzwi prowadziły nie do sąsiedniego — w sensie euklidesowym — pokoju, lecz w jakieś zupełnie inne miejsce.

Budowla nieustannie się zmieniała. Te same drzwi otwierały kilka różnych pomieszczeń, w zależności od tego, w jakim momencie się przez nie przeszło. Pokoje ciągle ulegały modyfikacji, ale nie wtedy, gdy ktoś na nie patrzył.

Gdyby nie śmierć w rodzinie, wszyscy by się świetnie bawili.

Gabriel z wachlarzem w dłoni sunął przez hipersferę. Zauważył pomysłowość konstrukcji, ale cały czas podświadomie dumał o ludzkiej śmierci. Horus sporządzał spis rzeczy potrzebnych na wyprawę do Sfery Gaal, kilka innych daimonów Gabriela z uznaniem, wszechstronnie oceniało nowy projekt architektoniczny Olimpii. Jego samego obie te rzeczy niezbyt zaprzątały.

Przeszedł przez bramę i znalazł się nagle nie tam, gdzie zamierzał. Zobaczył Sebastiana oraz Ikonę Cnót, zbyt późno, by się wycofać.

Tych dwoje fanatyków przyjaźniło się, choć ich systemy filozoficzne były nie do pogodzenia. A może łączył ich absolutny brak poczucia humoru?

Sebastian, nadal w postaci kuli — jednej z Idealnych Form, jakie wyprowadził ze swego platońskiego modelu doskonałości. Kula była dla niego kształtem niezmiennym, ale jej barwa i kompozycja zmieniały się ciągle. Dziś, utrzymana w tonacji połyskującego srebra, odbijała szary i pomięty mundur Ikony Cnót.

— Bardziej jestem zainteresowany ukierunkowaniem nowych idei Astoreth niż ich potępianiem — mówił Sebastian. — Jej niespokojna energia powinna zostać zaprzęgnięta do konstruktywnego poszukiwania Ideału. Jej krytyka jest w istocie słuszna, ale rozwiązania, jakie proponuje — nie.

— Jej krytyka — odparła Ikona Cnót — to ekshibicjonizm wierszoklety. Chciałaby zrestrukturyzować całą ludzkość gwoli swej próżności.

— Zgoda. — Na kuli zawirowały rozmaite kolory w barwnym spektrum aprobaty.

(Wiosenna Śliwa nie mogła się powstrzymać od uwagi, że Sebastian oraz Ikona Cnót więcej zrobili dla zreformowania ludzkości niż wszyscy pozostali Aristoi razem wzięci. Jeśli to nie próżność, pytała, cóż to jest w takim razie?)

Gabriel, ukrywając swe rozbawienie, usiłował się cichcem przemknąć.

— Wybaczcie, Aristoi — powiedział.

— Proszę cię o wyrażenie opinii, Aristosie — rzekł Sebastian. (Gabriel kazał swemu reno trzymać na podorędziu teksty Platona).

Nie chciał angażować się w dyskusję z tymi osobami, zwłaszcza że miał tyle innych rzeczy na głowie. Uprzejmość jednak obowiązywała.

Przynajmniej Deszcz po Suszy się zabawi.

Gabriel pochylił się ku zawieszonej w powietrzu sferze.

— Nie mam specjalnej ochoty na żadne rekonstrukcje w wielkiej skali — oznajmił. — Odpowiada mi świat taki, jaki jest.

— Co zrobiłeś, by służyć Demosowi? — zażądała odpowiedzi Ikona Cnót.

— Przede wszystkim pozwoliłem, by Demos sam sobie służył. I oczywiście dostarczyłem im biosystemów, w których mogą to realizować.

— Obowiązkiem Aristoi jest przewodzić, a nie biernie czekać, by sprawy biegły własnym torem. Poświęcam przeciętnie osiemnaście godzin dziennie, pracując dla dobra ludzi w mojej domenie. Tego samego wymagam od tych, którzy są u mnie na służbie.

— Rozporządzając każdym szczegółem ich prywatnego życia — mamrotał Cyrus. Deszcz po Suszy przesiał jednak inną myśl: zarządzanie cudzym życiem to nie taka zła rzecz.

— Ach, tak — powiedział Gabriel (reno dostarczyło mu najnowszych danych). — Moi urzędnicy przez dwie godziny dziennie wykonują swe zadania, natomiast moich Theráponów nieco bardziej obciążam obowiązkami.

Twarz Ikony, podobna do ostrza, zwróciła się groźnie w kierunku Gabriela.

— Jak wiele tego czasu przeznaczasz na nauczanie Demos, jak uniknąć błędów? Jak odrzucić materializm, kroczyć drogą umiarkowania, służyć sobie nawzajem?

— Miałem wrażenie, że twój system jest właśnie oparty na materializmie? — rzekł Gabriel. Teraz cytował poprawnie z niemieckiego oryginału (korygując wieki przekłamań): — „Od każdego według jego możliwości, każdemu według jego pracy”. Jeśli pracujesz osiemnaście godzin dziennie, to z pewnością, zgodnie ze swym credo, zasługujesz na tych kilka ogrodów i pałaców.

— My odrzucamy materializm fałszywy. Umiłowanie luksusu, popisywanie się, samo… — Spojrzała na Gabriela, na długie do kostek brokatowe szaty, na wachlarz i kapelusz mandaryna przystrojony pawim piórem.

Gabriel otworzył wachlarz z czarnej laki, demonstrując namalowane na nim złote arabeski.

— Moje ubranie reklamuje Warsztaty Illyriańskie — oświadczył. — One zaś dają możliwość ukazania godności ręcznego trudu.

— Trud zaprzęgnięty do wytwarzania rzeczy zbytkownych jest trudem pozbawionym prawdziwej godności.

Kula Sebastiana lekko podskoczyła, by zwrócić na siebie uwagę.

— Oboje — zagaił — koncentrujecie się na tym co w „Republice” boski Platon nazwał konsumpcyjnym żywiołem społeczeństwa. Ty, Ikono, na podstawowych potrzebach takich jak pożywienie i dach nad głową, a ty, Gabrielu, na estetyce przyjemności. Ale to obejmuje wyłącznie rzeczy postrzegalne, w odróżnieniu od niedostrzegalnego prawdziwego Bytu. Gdzież są inne cele społeczne? Gromadzenie mądrości, metafizyka Ideału?

Cala domena Sebastiana była zorganizowana zgodnie z zasadami platońskiej metafizyki. Każdy, kto chciałby u niego robić karierę, musiał być gotów do dyskusji nad Teorią Form i jej związkiem z systemem rządów, techniką, edukacją lub ceną fasoli. Formy idealne, relacje, harmonie zostały nieubłaganie zredukowane, skatalogowane i poddane analizie. Mnóstwo pieśni pochwalnych poświęcono Duszy i Dobru. W świątyniach, o idealnych geometrycznych kształtach, zwolennicy jednego poglądu prowadzili wyczerpujące debaty ze swymi filozoficznymi przeciwnikami. A obie strony cytowały najlepszego — Aristosa, unikając argumentów sprzecznych z jego doktryną.

Gabriel nie lubił sposobu bycia Sebastiana nie z powodu tego nieustannego poszukiwania prawdy, lecz raczej dlatego, że wytworzył on społeczeństwo głupawych, gadających po próżnicy nudziarzy.

— Prawdziwe istnienie — rzekła Ikona Cnót bezbarwnym głosem — to tylko akumulacja zmysłowych odczuć. Nie da się dowieść istnienia niczego innego.

— Nie zgodziłbym się z tym — odparł Gabriel.

Jak przekonał się Gabriel, z Sebastianem należało dyskutować inaczej niż z Ikoną. Ikonę miało się ochotę obrazić, by sobie poszła i nie zawracała więcej głowy; Sebastianowi należało cytować jego własne święte pisma.

— W Gorgiaszu, ale również w innych miejscach — mówił Gabriel, a reno podsuwało mu odpowiednie teksty — Platon, przez osobę Sokratesa, zdaje się opowiadać za całkowitą wolnością sumienia, konieczną do autentycznego rozpoznania prawdy i moralności. Tutaj dyskutuje z Kalliklesem, którego teorie na temat siły woli znajdują odzwierciedlenie w poglądach szanownej Ikony. Nie mylę się, prawda?

— Oczywiście — odparł Sebastian.

Ikona konferowała ze swymi daimonami o Gorgiaszu, ale nim zdążyła powiedzieć, że Kallikles to reakcyjny łotr, Gabriel mówił pośpiesznie dalej:

— Urządziłem więc swą domenę zgodnie z zasadami Sokratesa. Każdy członek Demos może rozwijać sumienie i talenty zgodnie ze swą wolą. Nie może jedynie wykorzystywać technik, które uznaliśmy za niebezpieczne dla ludzkości.

— Zaniedbałeś obowiązku prowadzenia ich ku cnocie — stwierdziła Ikona.

— Tutaj zgadzam się z Ikoną — rzekł Sebastian. — Obowiązkiem męża stanu jest prowadzenie ludu ku prawdzie. Mężowie stanu, Aristoi, kierują władzą wykonawczą — Theráponami — w ich wysiłkach oświecania Demos. Jak pokazano w Republice, kształcenie jest najważniejszą funkcją państwa.

— W Republice — ripostował Gabriel — Sokrates przyznaje w końcu, że nie potrafi wskazać absolutnej metody wyprowadzenia postulatów z ostatecznych oczywistych zasad. Po cóż więc kierować Demos ku ideałom, których prawdziwości nie można dowieść?

— Tu ich zażyliśmy! — chichotał Deszcz po Suszy.

— Transcendentny Ideał nigdy nie da się w pełni zrozumieć — powiedział niewyraźnie Sebastian — ale jego sens może być pochwycony przez osoby, które idą po ścieżce mądrości.

— Ale czy da się to przekazać innym przy pomocy dogmatów? A może sumienie powinno pozostać wolne, by samo potrafiło uchwycić sens Ideału?

— Ja jestem sumieniem w mej domenie — stwierdziła Ikona Cnót. Ja i nikt inny. Moim obowiązkiem jest narzucić cnoty ludowi.

— W Prawach Platon ostrzega przed niebezpieczeństwen autokracji — rzekł Gabriel.

— Właśnie. — Na kuli pojawiły się wielobarwne zmarszczki. — Według niego pożądana jest równowaga między wolnością — eleutheria, a władzą — monarchia.

— U Platona znajdujemy wiele pożytecznych wskazówek dotyczących rządów i własności — rzekła Ikona Cnót. — Natomiast jego metafizyka jest niedorzeczna i na szczęście cały ten system filozoficzny uważa się dziś za przestarzały.

— Ideał nigdy nie jest przestarzały! — krzyknął Sebastian. Kula z wściekłości rozbłysła na niebiesko.

Gabrielowi udało się kolejny raz napuścić na siebie tych dwoje męczących maniaków, okazał więc Postawę Poważania i, wachlując się, odszedł. Przez oneirochroniczną bramę wszedł do komnaty, gdzie ludzie siedzieli na zapętlonych ścieżkach pod różnymi w stosunku do siebie kątami. Niektórzy tańczyli w rytm wesołej muzyki jednego z Trzech synkopowanych tańców Evansa.

Pokój coś mu przypominał; Gabriel przystanął i zastanawiał się przez chwilę, gdzie widział te kształty.

Nagle w jego umyśle pojawiła się Psyche i z jej rozświetlonego ducha spłynęła odpowiedź, a serce Gabriela drgnęło. Po chwili Psyche zniknęła ze świadomych obszarów jego umysłu, on zaś zaczął szukać osoby, z którą mógłby podzielić się swymi spostrzeżeniami.

— Chciałbyś zatańczyć, Aristosie?

Spojrzał w górę i ponad swą głową zobaczył Zhenling ulokowaną na ścieżce. Miała na sobie spódnicę w niebiesko-zieloną szkocką kratę, na głowie szkocką czapkę w biało-niebieską szachownicę ze zwisającymi na szyję małymi frędzelkami.

— Czy kształt tego pomieszczenie czegoś ci nie przypomina? — Zamaszyście poruszył wachlarzem.

Zhenling rozejrzała się z uwagą.

— Jest w tym coś znajomego, nie wiem tylko, co — odparła.

— To glif z Zaangażowanej Ideografii, oznaczający taniec — wyjaśnił Gabriel. — Cały pokój ma kształt glifu „ruch”, a dróżki tworzą wzory: „radość”, „rytm”, „muzyka”. Nie jestem jednak pewien, co ma przedstawiać ten występ na ścianie.

— To znak nakazu, ale musiałbyś spojrzeć z mojej perspektywy. Z twojego miejsca tego nie widać.

— Aha!

— Bardzo bystra obserwacja, Aristosie. — Zhenling rozejrzała się po sali swymi skośnymi oczyma i kiwnęła głową. — Otoczenie zmusza nas do określonego zachowania.

Popatrzył na nią w górę.

— Czy nadal masz ochotę zatańczyć?

— Nie. To przestaje być frajdą, gdy na parkiet każe ci ruszyć ktoś martwy od wieków.

— Może jest to właśnie stosowne, zważywszy, że oboje akurat wróciliśmy z pogrzebu.

— Nie. Nie mam nastroju. — Rozejrzała się wokół. — Zobaczmy, jakie jeszcze rozkazy nam wydano.

Gabriel poruszył wachlarzem i ponownie starał się pojąć topologię sali.

— Nie bardzo wiem, jak moglibyśmy się wzajemnie spotkać — powiedział. — Mam wrażenie, że żadna ścieżka nie prowadzi ode mnie do ciebie.

— Może jeśli skoczę bardzo wysoko…

— Rozpocznijmy zatem poszukiwania, by się odnaleźć.

— Dobrze. To stosowna metafora. — Uśmiechnęła się jak kotka. Przynajmniej z twojego punktu widzenia. — Odwróciła się, skłoniła i przeszła przez drzwi.

Drzwi za Gabrielem prowadziły do miejsca, gdzie Sebastian z Ikoną czyhali na nieostrożnych wędrowców. Gabriel obejrzał pomieszczenie i wspomniał formujące je glify: „debata”, „spór”, „kłótnia”.

Ruszył dróżką wyłożoną czerwonym dywanem. Ledwie widoczną srebrną nicią wpleciono w chodnik glify: „ruch”, „skok”, „sus”. Wybrał następne drzwi i przeszedł przez nie.

Hall był „powitaniem”, salon — „wygodą” i „relaksem”, bar — „radością”, „szczęściem” i „niedyskrecją”. Gabriel dostrzegł Zhenling w pokoju przypominającym kaplicę, ciemnym, wysokim i uroczystym. Na jego jakby ceglanych ścianach subtelnym odcieniem wypisano polecenie: „refleksja” i „myśl”. Maty tatami miały po brzegach glif „wezwanie Boga”. Czuło się tam przytłumiony zapach kadzidła, a w zależności od miejsca, słyszało się albo melodeklamacje sutr, albo namaszczone dalekie westchnienie organów.

Na powitanie Gabriel pocałował Zhenling i przekazał jej swe spostrzeżenia. Natomiast Zhenling poinformowała go, że sala bankietowa jest „rozsmakowaniem”, sensorium — „folgowaniem”, pokój gier — „zabawą” i „szczęściem”, salonik — „żartem”, „śmiechem” i „baw się dobrze”.

— Nikogo tam nie ma — powiedziała. — Chyba nikt nie jest w odpowiednim nastroju.

— Ja również nie — stwierdził Gabriel. — Może odwiedzę to miejsce, gdy będę miał lepszy humor.

— Możesz ściągnąć program z Hiperlogosu i zainstalować go sobie.

— Mam nadzieję, że program Olimpii nie poniesie strat z powodu naszego dzisiejszego braku wesołości.

— Czy sądzisz, że ona uwzględnia bieżące wydarzenia? — spytała.

— Może spojrzę na kod źródłowy i przekonam się.

— Nie sprawdzaj tylko, co będzie dalej, bo popsujesz całą przyjemność — ostrzegła.

— Nigdy bym tego nie zrobił. Wracamy na zabawę?

— Nie mam ochoty. — Odwróciła się ku niemu. — Skomponowałeś operę — powiedziała — która doskonale odzwierciedla mój nastrój.

— Mufarse.

— Zna twoje dzieło. Dobry znak — zauważył Augenblick.

— A jednak, gdy zapytałam swoje reno o definicję tego słowa, uzyskałam wyłącznie informację… — wzniosła oczy z udawanym wyrazem znudzenia i zaczęła naśladować monotonny głos reno „uczucie melancholii charakterystyczne dla mieszkańców Argentyny [Ziemia2-Ameryka Południowa], zwłaszcza dla Siódmej [Niebieskiej] Epoki Kulturalnej [koniec 19, początek 20 wieku]”. Prześledziłam przypisy w Hiperlogosie — wszystkie powołują się na popularne piosenki lub podłe powieści.

— To zniewalające, nieprzetłumaczalne słowo, które zmusza cię, by je zastosować. Myślę o Rilkem, piszącym pod koniec życia po francusku, gdyż nie znalazł niemieckiego odpowiednika na francuskie absence.

— Nie wiem dokładnie, co znaczy mufarse, ale czuję to. — Podniosła na niego wzrok. — Aristosie, czyżbym w duszy była Argentynką z Epoki Niebieskiej?

— Możliwe. Jednak wydajesz mi się bardziej interesująca.

DESZCZ PO SUSZY: Zaproś ją do tańca. To najlepsze, co możesz teraz zrobić. Wykorzystaj ten jej melancholiczny nastrój.

GABRIEL: Augenblick, czy potrafisz odczytać cokolwiek?

AUGENBLICK: Wyłącznie to, co ona chce, by zostało odczytane, Aristosie. Bardzo kontroluje swego skiagénosa.

GABRIEL: Postawę ma zalotną.

AUGENBLICK: Zatem chce, byśmy właśnie tak go postrzegali.

MATAGLAP: Dlaczego? Dlaczego akurat teraz?

— Dlaczego popadali w melancholię? Twoja opera opowiada o izolowanym osiedlu, odciętym po katastrofie Ziemi1. Epoka Niebieska była jednak znacznie wcześniej, Argentyna zaś nie przeżyła podobnego kataklizmu.

— Był to kataklizm raczej natury psychicznej. Jeśli jesteś tym zainteresowana, subtelności mógłbym ci wyjaśnić za pomocą tańca, który wprowadziłem w operze.

— Tango. Moje reno może mi podać kroki.

— Zatem zatańczysz ze mną? Jeśli mój wykład na temat szczegółów dotyczących mufarse wyda ci się nudny, to taniec wynagrodzi ci tę przykrość.

Zhenling rozejrzała się po mrocznej sali o wysokim łukowym sklepieniu.

— Tutaj? — spytała. — Atmosfera tego miejsca skłania wprawdzie do melancholii, ale…

GABRIEL: Załaduj skiagénosa Jesiennego Pawilonu. Stwórz portal Klasy Jeden prowadzący ze ściany po mojej prawej stronie do północnego muru sali balowej. Zastosuj gotyckie drzwi z Kaplicy Rustykalnej w Rezydencji Wissariona.

RENO: ‹połączenie przez Reno Rezydencji› ‹połączenie przez Główny Program Persepolis› Zrobione, Aristosie.

GABRIEL: Klamka: temperatura 10 stopni Celsjusza; wrażenie dotykowe — kute żelazo.

RENO: Zrobione, Aristosie.

GABRIEL: Sala balowa oświetlona tysiącem świec. Mój strój taki jak laga z drugiego aktu Mufarse. W muszli koncertowej orkiestra południowoamerykańska z trzeciego aktu. Włącz tango „Senor Barassa”.

RENO: Wykonane, Aristosie.

MATAGLAP: Powtórzę swoje pytanie. Dlaczego? Dlaczego jest taka uprzejma? Nigdy przedtem nie zachęcała cię do zbliżenia.

DESZCZ PO SUSZY: To dla niej odpowiednia chwila. Bonham znowu przepadł na egzaminach; nigdy jej nie dorówna. Poza tym ktoś z Aristoi zmarł — może czuje się niepewnie.

MATAGLAP: Figę prawda. Jest członkiem spisku, może nawet sama zabiła Cressidę.

DESZCZ PO SUSZY: Bzdury! Naprawdę myślisz, że jest tak naiwna, by nas uwieść dla swej sprawy? Sądzi, że oślepieni miłością staniemy się łatwowierni?

— Pozwól, że stworzę otoczenie bardziej odpowiednie.

Gabriel machnął wachlarzem i w białej ścianie pojawiły się drewniane katedralne drzwi. Zhenling podeszła do nich, nacisnęła klamkę. Gabriel kroczył za nią, dokonując szybkich zmian w programie. Otworzyła drzwi. Weszła do oneirochronicznej symulacji sali balowej Jesiennego Pawilonu. Nagle przeistoczyła się i była ubrana w niebieską balową suknię, wykończoną u dołu falbaną, w stylu południowoamerykańskim. Miała długie, czarne brwi, koralowe usta, włosy kunsztownie upięte. Jej ramiona i ręce połyskiwały złotawo w blasku świec.

Tuż za nią wkroczył Gabriel. Przejście od symulacji Persepolis do programu Rezydencji wyraziło się również w tym, że się zmienił jego kostium. Miał teraz na sobie ekstrawagancki strój z południowoamerykańskiej Epoki Niebieskiej. Obcisłe spodnie z wszytymi z boku srebrnymi monetami, buty na podwyższonym obcasie, koszulę z żabotem, głęboko wycięty z przodu frak.

Surowy wystrój wnętrza — białe ściany, czarny parkiet z równikowego mahoniu ze Strangeways — łagodził blask świec. Na ścianach trójwymiarowe malowidła przedstawiały bladoszare muzy tańczące pośród kolumn. Muszlę koncertową przyozdobiono srebrzystymi lustrami w kształcie rombów.

DESZCZ PO SUSZY: Zdradzimy jej swe plany i tajemnice?

CYRUS: Z punktu widzenia estetyki, jest to dość ciekawa koncepcja. Kto kogo uwodzi? Kto stara się zgłębić czyją ukrytą wiedzę?

GABRIEL: Dzieci, nie zapominajcie o mufarse. Pamiętajcie, co za tym stoi. Pozwólcie mi tańczyć.

DESZCZ PO SUSZY: Właśnie! Zróbmy to jak należy!

GABRIEL: Temperatura dłoni 38,5 stopni Celsjusza, skóra sucha.

DESZCZ PO SUSZY: Dobrze, zobaczmy, czy potrafimy ją rozgrzać.

Ponad głównym wejściem wisiał autoportret Cyrusa, czarno-biały, jak wszystko tutaj. Twarz miał młodzieńczą, brwi sceptycznie uniesione, spojrzenie nieco okrutne. Młody esteta surowo oceniający świat.

W muszli orkiestra grała powolne tango. Gabriel ujął dłoń Zhenling.

Wyjaśniał:

— Fascynacja tangiem, przynajmniej jego wcześniejszą argentyńską wersją, nim przejęli je Francuzi i wszystkim kazali tańczyć jak robotom, wynikała z tego, że łączyło ono w sobie wyjątkową zmysłowość z wyjątkowym dystansem emocjonalnym.

— Zatem róża w zębach nie byłaby tu stosowna?

— Raczej róża za uchem.

Za uchem Zhenling pojawiła się róża: niebieska, pasująca do sukni, pasująca do Siódmej Epoki Kulturalnej. Delikatnym zapachem drażniła zmysł powonienia Gabriela — piękny kawałek programowania.

(Wiosenna Śliwa z uznaniem oceniła niebieską suknię i niebieski makijaż powiek, współgrające z bladą cerą).

Gabriel objął Zhenling i rozpoczął taniec. Dopasowała się z chłodną precyzją.

— Argentyna w Epoce Niebieskiej była krajem mężczyzn — ciągnął. — W niektórych okolicach liczba mężczyzn w stosunku do kobiet kształtowała się jak pięć-sześć do jednego. To dawało kobietom niezwykłą przewagę, którą bez wahania wykorzystywały.

— To świetnie — odparła Zhenling.

Gabriel czuł pod dłonią, jak jej kręgosłup buntowniczo sztywnieje. Augenblick z radością przyjął to jako pierwszą, może autentyczną, informację w języku ciała.

— Chwytasz ogólną ideę — rzekł Gabriel. — Teraz Medialuna.

Zakreślił stopą półksiężyc, po czym wrócił do poprzedniej pozycji.

— Argentyna to kraj emigrantów — stwierdził. — Mężczyźni byli odizolowani nie tylko od swych kobiet, lecz również od swych macierzystych kultur. Skutek: straszna samotność i straszna melancholia.

— Mufarse.

— El ocho.

Puścił jej rękę, odwrócił się do niej plecami i wykonał solo ósemkę, powtarzając ją czterokrotnie. Zhenling leciutko przytupywała, imitując ruchy partnera. (Cyrus przesunął się do nóg Gabriela, utrzymując właściwy rytm, gdy Gabriel mówił).

— W dawnym układzie społecznym kobiety były podporządkowane. Teraz wszystko uległo zmianie — rzekł. — Kobieta grymasiła, wybierała, odrzucała swych partnerów, stosując prawa rynku. Odrzuceni mężczyźni szli do prostytutek, które dawały pocieszenie, ale były jeszcze bardziej interesowne i okradały ich ze wszystkiego. Tango zrodziło się w domach publicznych, wykonywane przez dwójkę rozpaczliwie samotnych ludzi, którzy jednak nie mogli sobie zaufać. Szczerze pragnęli bliskości i nadziei, ale nie potrafili jej sobie ofiarować.

Gabriel zakończył el ocho i znowu objął Zhenling. (Cyrus zachwycał się gładkim łukiem jej karku). Spojrzała na niego z doskonałym chłodem. (Nie ufaj jej, powiedział Mataglap, tak celnie komentując nastrój tańca, że Gabriel ledwo powstrzymał uśmiech).

— Napięcie — powiedział Gabriel, rozpoczynając figurę winorośl — tęsknota, melancholia, samotność.

— Manipulacja. Tajemnice. Maski.

— El corte. — Zakołysał nią w przód i w tył tak głęboko, że niemal leżała mu na udach, zwrócona do niego twarzą.

— To taniec dla szpiegów — rzekła. Ich oczy były teraz blisko siebie. — I dla ludzi, którzy kryją jakieś tajemnice.

Znowu ją podniósł i poprowadził po ciemnym parkiecie. Oboje patrzyli w prawo, ponad swymi ramionami.

— Tajemnice tak rozpaczliwe, że jedynie nasze ciała mogą je wyjawić — powiedział.

— Nasze? Ta pierwsza osoba liczby mnogiej trochę mnie niepokoi.

— „Maleńka śmierć na wstrętnych skrzydłach” — Gabriel improwizował za Nerudą — „weszła w każdego jak krótki sztylet, i rozpoczęto oblężenie chlebem albo nożem…”

— Asediado? — Pochylił ją znowu w el corte. Oczy miała tuż przy jego oczach. — Zaczynasz mnie przerażać.

— Mowa ciała potwierdzona. — Deszcz po Suszy sygnalizował przyjemność z tego, co odczytał Augenblick.

— To jej skiagénos jest przerażony — zaznaczyła Wiosenna Śliwa. — Tylko pytanie, czy odzwierciedla jej prawdziwe reakcje.

Gabriel podniósł Zhenling i zaczął się ostrożnie wycofywać, prowadząc ją w tańcu za sobą ku centrum wyimaginowanego okręgu, potem znowu wykonał el corte.

— Wyobraź sobie, jak to musiało być po zagładzie Ziemi1 — powiedział. — Izolacja, spustoszenie, paniczny strach. Większy niż ten, którego doświadczyli biedni argentyńscy emigranci. Ich świat nadal przecież istniał, choć oni nie byli jego częścią. I oczywiście nasze przeżycie w dalekich koloniach zależało od tej samej nanotechniki, która sprzeniewierzyła się ludzkości.

Taniec przeszedł przez mediacorte do cruzado. Gabriel oparł dłonie na biodrach i cofał się z biodrami wysuniętymi do przodu, Zhenling skradała się za nim krokiem pantery.

— W twojej operowej kolonii jest więcej mężczyzn niż kobiet stwierdziła. — W żadnym habitacie tak nie było. Sprawdziłam to.

— Swoboda librecisty.

— I wszyscy zginęli.

— To się zdarzyło, tu i ówdzie.

— Uważam Mufarse za najlepsze twoje dzieło.

Spojrzał na nią z lekkim zdziwieniem.

— Byłem wtedy bardzo młody.

— Kolejne utwory wydają mi się zbyt manieryczne.

Okręcił ją i rozpoczął krok skorpiona.

— Żyjemy w epoce manieryzmu.

— Epoce manieryzmu, bez żadnych sekretów.

— Przypuszczalnie tak — odparł.

— Ciągle robisz do czegoś aluzje, ale nie wiem, do czego.

Gabriel objął ją i poprowadził do tyłu.

— Może chciałbym cię zafascynować.

— Może ci się udaje.

— Punkt dla nas — powiedział zadowolony z siebie Deszcz po Suszy.

— O! — Skiagénos Gabriela uśmiechnął się zimno. — To prowadzi nas do pewnych pytań związanych z mufarse. Czy mogę ci ufać, czy nie?

Mediacorte, obcasy migają.

— A dlaczegóż by nie? — spytała.

— Ty wiesz najlepiej, Ariste Zhenling.

Zadowolony, że rozmowa tak gładko wróciła do punktu wyjścia, Gabriel poinstruował Cyrusa, by zakończył utwór po następnej frazie.

Wykonali obrót i zatrzymali się w niepewnej równowadze, gdy orkiestra nagle zamilkła.

— Udało ci się rozproszyć mój smutek. — Spojrzała na niego uważnie. — Dziękuję.

Pocałowała go; na ustach poczuł płatki fiołka. Fantomatyczne palce przesunęły się po jego krzyżu — przyjemny efekt oneirochroniczny. W odpowiedzi przesłał jej dotyk babiego lata na karku przesuwanie się jedwabistych pasm. Gabriel wydał komendę, tysiąc świec zamigotało.

Zrobiła krok do tyłu, spoglądając na niego uważnie.

— Zauważą, że nas nie ma.

— Ostatnia osoba, z którą rozmawiałem zupełnie prywatnie, tragicznie zginęła.

Uniosła brwi.

— Czy wiążesz ze sobą te fakty?

— A ty?

Nagle przyszło mu do głowy, że swoimi uwagami naraził ją na niebezpieczeństwo. W sercu poczuł chłód.

Musi to zamaskować, kontaktując się na osobności z innymi Aristoi. Uczynić Zhenling jedną z wielu.

Zawahała się, ruszyła do drzwi, potem spojrzała ponad swym nagim, złocistym ramieniem.

— „Cień powtarza cień, zeschłe liście na ziemi, labirynt natury drży odbity w stawie” — zacytowała Cortesa.

Gabriel skłonił się w milczeniu. Patrzył, jak odchodzi. Spowita w błękit Zhenling stała przez chwilę, jakby oprawiona w ramę drzwi, po czym wkroczyła do innej elektronicznej rzeczywistości.

Mam powody do zadowolenia z siebie, pomyślał.

7

HRABINA: Zatańczysz ze mną?

LULU: Na własnym weselu? Na oczach tych wszystkich ludzi? Oczywiście!

Za namową Horusa atomy poruszyły się i elektrony zajęły precyzyjnie swe miejsca, tworząc nową maszynę. Nową, użyteczną maszynę…

Dziewięciu Aristoi tuż po Promocji stało na szczycie Kuh-e-Rahmat; wszyscy w tradycyjnej postawie Żelaznego Konia — kolana ugięte, stopy zwrócone do środka, uda napięte — tak jak to wieki temu opisał w BaDuanJin Yuan Fei z Dynastii Song.

Nad światem Persepolis górował inny Yuan — złota statua Pierwszego Aristosa na złotym cokole pośród wysmukłych cyprysów, których gałęzie delikatnie poruszał wiatr.

Skiagénos Gabriela prowadził ćwiczenia z Aristoi. Uczniowie, zakorzenieni niczym cyprysy, wykonywali jego instrukcje i próbowali oddychać piętami.

— Mogę zaproponować ci zajęcie — powiedział Gabriel, przemawiając ustami ze Zrealizowanej materii. — Lorenz może wrócić na Malarza ze swą własną załogą.

— A miałbym czas na przemyślenie twej oferty? — spytał Rubens.

— Czy jesteś ciekaw, na czym polegał wypadek Cressidy? Mógłbym ci o tym opowiedzieć.

Gabriel z zadowoleniem spostrzegł, jak otwory skrzelowe zaszokowanego Rubensa zatrzepotały.

Z punktu widzenia Gabriela ćwiczenia na Kuh-e-Rahmat nie były zbyt interesujące. Zlecił je Deszczowi po Suszy, natomiast Augenblick miał monitorować funkcje życiowe uczniów. W swoim biurze w Rezydencji Gabriel załatwiał poważniejsze sprawy.

Deszcz po Suszy kazał uczniom wykonywać najpierw ćwiczenia ramion: męczące, wielokrotnie powtarzane uderzenia, bloki i zamachy. Częściowo pochodziły z wushu, częściowo z callanetics, niektóre z nich przypominały taniec. Miały całkowicie zmęczyć górną część ciała, wzmocnić oddech i przez swą monotonię wprawić uczniów w stan lekkiej hipnozy.

Absolwenci, bez względu na to, w jakim świecie znajdowały się ich ciała, rzeczywiście wykonywali te ćwiczenia, które ich skiagenosy imitowały w elektronicznym Persepolis. Każdy z nich musiał prawdopodobnie zebrać swe wewnętrzne siły, zawezwać daimony do pomocy w podtrzymaniu słabnącego ciała. Gabriel i Deszcz po Suszy manipulowali tylko swym skiagénosem i mieli tę przewagę, że ich ciała się nie męczyły.

Deszcz po Suszy wykonywał ciosy. Raz-dwa-trzy-cztery. Absolwenci je powtarzali. Wprowadził długą, męczącą dla rąk sekwencję, a potem zmienił nagle ruchy, wyrzucając do przodu dłoń ułożoną w Mudrę Dominacji.

Uczniowie potykali się, odzyskiwali równowagę, wyglądali na oszalałych. Augenblick cały czas obserwował, jak skakały ich podstawowe parametry fizjologiczne. Deszcz po Suszy wznowił ćwiczenia i absolwenci stopniowo odzyskali rytm.

Ciemne mozaikowe lustro stylowego biurka odbijało przerażoną twarz Rubensa.

— Niezupełnie rozumiem, co sugerujesz — powiedział.

— Ja nic nie sugeruję. Ja ci po prostu oznajmiam, że twoja pracodawczyni została zamordowana. Oznajmiam ci także, że my dwaj jesteśmy prawdopodobnie kolejni na liście. Cokolwiek zrobisz, może prowadzić do zguby, przede wszystkim mojej. Ale z pewnością, jeśli zechcesz, możesz liczyć na najlepszą ochronę, na jaką mnie stać.

Nie rozmawiali przez oneirochronon, więc owijanie w bawełnę nie miało sensu. Nikt nie nagrywał słów Gabriela.

Nikt tego nie słyszał, prócz Rubensa. A Rubens słuchał bardzo uważnie.

Deszcz po Suszy znowu błysnął Mudrą Dominacji. Serca skoczyły w piersiach, płuca gubiły rytm.

Prawdopodobnie żaden z absolwentów nie wiedział o istnieniu tej właśnie mudry. Zasad jej działania i sposobu wykonania strzegła Pieczęć i choć nie istniał wyraźny zakaz, aby się nią posługiwać, Aristoi raczej o niej nie rozmawiali. Jednak bez względu na to czy absolwenci słyszeli o niej, czy nie, całe wykształcenie, całe dotychczasowe życie przygotowywało ich do opanowania tej mudry.

Zaangażowana Ideografia, jak większość dzieł Kapitana Yuana, opierała się na teorii wyjaśniającej, w jaki sposób ciało i mózg współpracują ze sobą. Niektóre układy ciała, jak sądził Kapitan, potrafią bezpośrednio i bardzo precyzyjnie atakować ludzki umysł.

Wzmacniać, stale wzmacniać, nalegał. Postawy ciała naprawdę były w swej istocie znaczeniami, były emocjami — osoba o prostych plecach i barkach, o uniesionej brodzie, nie mogła odczuwać smutku ani przygnębienia. Ciało obwisłe, postawa zrezygnowana odzwierciedlały melancholię, ale również ją wywoływały.

Słowa były ulotne i potrzebowały wzmocnienia. Postawa wprowadzała klarowność, nadawała znaczenie, na równi z intonacją głosu. Mudry stosowano do wzmocnienia słów, do uzupełnienia ich dodatkowym komentarzem, by słuchacze wiedzieli, co jest ważne, co wymaga podkreślenia, jak traktować słowny przekaz.

Mudra Dominacji — palce odwrócone dokładnie tak jak trzeba, znaczenie objaśnione odpowiednim nastawieniem umysłowym i władczą postawą z Księgi postaw — należała do tych symboli, które według Yuana mogły wywołać rezonans całego organizmu.

Żadnego symbolu nie można było jednak traktować w oderwaniu od kontekstu. Mudra mogła jedynie zaszkodzić komuś, kto nie znał innych koncepcji Yuana — wypracowanych w Bezpośredniej i Zaangażowanej Ideografii, w Księdze postaw, w symbolice wyprowadzonej z Zaangażowanej Ideografii, literatury klasycznej i tańca — jeśli nie znal uniwersalnej kultury Aristoi, rozpowszechnianej przez wieki w ich domenach… Precyzyjne uniesienie kciuka naśladowało pierwiastek „alarm” występujący we wszystkich znakach ostrzegających przed jakimś ryzykiem, czy to w ruchu drogowym, czy też przy badaniach biologicznych. Układ dwóch środkowych palców oznaczał „władzę” znak występujący na każdym budynku użyteczności publicznej, w każdej klasie, na początku każdej instrukcji wideo, na poleceniu wydanym przez zwierzchnika, na pieczęci każdego Aristosa. Mudra miała zatrzymać ludzi, cokolwiek by robili, odrętwić ich wolę, uczynić ich podatnymi na manipulację — chociaż trwało to tylko chwilę.

W sytuacji zagrożenia, Mudra Dominacji stanowiła ostatni ratunek Aristosa. Ludzkość nie zawsze cieszyła się spokojem tak jak teraz. Na początku bieżącej ery trzeba było przełamywać opór, wybuchały konflikty, powstania na niewielką skalę, miały miejsce zabójstwa. Właściwe zastosowanie Mudry Dominacji wprowadzało u wroga moment wahania, dawało trochę cennego czasu.

Występowały również inne uwarunkowania, społeczne oraz związane z tradycją. Aristoi otaczali się mistyczną aurą nietykalności, wszechwiedzy i nieuchronnego, choć zróżnicowanego, dążenia do pomnażania ogólnego dobra. Większość ludzi nie pomyślałaby o sprzeciwieniu się bezpośredniemu rozkazowi, a nawet o podaniu go w wątpliwość, choćby rozkazy — jak te wydawane niekiedy przez Ikonę Cnót — przeczyły rozsądkowi.

Nie stawiali oporu nawet wówczas, gdy znali mechanizmy tych uwarunkowań. A znało je wielu.

— Nie rozumiem — oświadczył Rubens. — Jeśli popełniono zbrodnię, dlaczego się tego nie ujawnia? Dlaczego nie ma formalnego śledztwa?

— Jeśli ja przeprowadzam śledztwo, to oznacza, że jest ono formalne — oznajmił Gabriel. — Ale mordercą jest jakiś Aristos, może nawet grupa Aristoi, którzy są w stanie poważnie zakłócić porządek w Logarchii, a nawet ją obalić. Sprawa jest zatem… delikatna.

Rubens usiłował się zorientować, czy Gabriel przypadkiem nie zwariował.

— Pozwól, że ci zaprezentuję nagranie Cressidy, które mi przekazałeś — powiedział Gabriel. — I drugie nagranie, na którym zarejestrowałem moją późniejszą z nią rozmowę.

Dotknął perłowej ślimacznicy na biurku i wywołał nagrania.

Były przekonujące.

Nowa maszyna Horusa — mniejszy od pyłku łańcuch atomów — bezpieczna na pokładzie Pyrrho, rosła powoli, przybierała właściwy kształt, stymulowana zdalnie promieniami cząsteczek.

Horus konstruował pasożyta.

— Fleto, proszę o wykonanie dla mnie zadania specjalnego — zwrócił się Gabriel do smukłej Tritarchōn. Owinięta była w sari zadrukowane czerwono-złotym wzorem, przykrywające jej niebiesko zabarwioną skórę. Wzór tkaniny odbijał się w przepastnych, dużych oczach Flety.

Ukłoniła się elegancko, nieco lizusowsko, i spojrzała na niego spod ciemnych rzęs.

— Z przyjemnością oddam ci każdą przysługę, Aristosie.

Bez wątpienia, pomyślał Gabriel.

— Proszę o rozbudowę sieci prywatnych tachlinii, które założyłaś między tym miejscem a Malarzem. Tachlinie mogą mieć tylko jedno ograniczone połączenie z Hiperlogosem lub z publicznym oneirochrononem. Wymyśl serię kodów dostępu, które można by regularnie zmieniać, bez odwoływania się do tych już istniejących lub zarejestrowanych w Hiperlogosie. Potrzebny mi jest również dobry projekt tachliniowego satelity przekaźnikowego. — Podał Flecie układ scalony. — Tu są pewne sugestie, które mogą ci się przydać.

— Dziękuję, Aristosie. Rozumiem. — Niebieska dłoń wysunęła się i zgrabnie odebrała płytkę. — Czy masz jeszcze jakieś żądania?

— To ja ci dziękuję, Tritarchōn. To wszystko.

Fleta wycofała się, milcząc. Gabriel porozumiał się ze swymi ograniczonymi osobowościami. Deszcz po Suszy nadal prowadził ćwiczenia na szczycie Kuh-e-Rahmat; Horus budował maszynę; Wiosenna Śliwa i Cyrus, wykorzystując niski priorytet, instrumentowali melodię, która przyszła Gabrielowi do głowy kilka tygodni temu, ale dotychczas w nawale zajęć nie miał czasu — ani sam, ani za pośrednictwem daimonów — opracować jej muzycznie.

Może napiszę do tego słowa i zadedykuję tę pieśń Clancy, pomyślał.

Właśnie, miał przecież kilka godzin.

Fantomatyczna orkiestra Gabriela grała pogodną muzykę, która miała zaostrzyć dowcip i ułatwić trawienie. Poważny pierwszy skrzypek — nornica w peruce — zbierała zamówienia. Borsuki i wydry w liberiach, na dwóch łapach, podawały oneirochroniczne przekąski, migoczące jak drogocenne kamienie — kiedy się ich próbowało, wybuchały fajerwerkami doznań, czuło się skomplikowaną kombinację smaków, niekiedy bardziej skondensowanych i zaskakujących niż w przypadku prawdziwego jedzenia. Czasami pobudzały również inne zmysły. Wywoływały na przykład halucynacje; migotanie, iskrzącą się daleką muzykę albo miłe fantomatyczne łaskotanie po plecach…

— Najstarszy Bracie, dziękuję, że zaszczyciłeś moje przyjęcie. — Gabriel ucałował Pan Wengonga na przywitanie.

Najstarszy Aristos jak zwykle miał na sobie haftowany jedwabny strój, a na głowie myckę.

— Przepraszam za spóźnienie, Aristosie — mówił, jakby brakowało mu tchu. — Musiałem jednak być na przyjęciu u Sebastiana. Rozumiesz, spełniam te wszystkie przygnębiające obowiązki. Ugrzęzłem tam, dyskutując na temat herezji Arystotelesa. Ledwo uszedłem z życiem.

Najstarszy, jeśli chciał, mógł sobie pozwolić na grubiaństwo w miejscu publicznym.

Wziął z tacy przekąskę i skosztował. Zrobił zdziwioną minę.

— Cynamon i fajerwerki. Jakie to interesujące.

— Jest tu również prawdziwe jedzenie — oznajmił Gabriel. — Jeśli masz na nie ochotę, użyj swej pieczęci do drzwi za przejrzystą zasłoną w sali bankietowej.

— To bardzo uprzejme z twojej strony, Gabrielu. Wielu z twoich kolegów zapomina, że moje fizyczne ciało jest również obecne.

Z kurtuazji dla swych gości, Gabriel ubrał się niezwykle skromnie. Oni czarowali wyszukanymi strojami — on zaś pełnił tylko rolę gospodarza. Miał na sobie długą, zapinaną z przodu kamizelę z czarnego aksamitu, wokół dziurek do guzików lśniły wyhaftowane srebrem winne liście. Przy szyi, u dołu rękawów i na butach zaprojektował ozdoby z pastelowej koronki, hebanowa laseczka kończyła się srebrną główką. Swe długie miedziane włosy Gabriel spiął z tyłu diamentową spinką.

Zamierzał później rozreklamować swój strój. Warsztaty Illyriańskie nieźle zarobią, sprzedając ten model za granicę. Ubiór nie był tak ekstrawagancki jak większość kostiumów Gabriela, i znajdzie zwolenników wśród osób, które, w odróżnieniu od niego, nie miały pewności, czy bogata ornamentacja pasuje do ich aparycji.

Nawet Aristos powinien mieć dobre wyczucie rynku.

GABRIEL: Wszyscy natychmiast w gotowości. Chcę wiedzieć, jak Najstarszy zareaguje.

Pan Wengong spróbował innej przekąski i uśmiechnął się do wrażeń zmysłowych, jakie mu zgotowała. Gabriel ujął go pod ramię i wprowadził do sali.

— Najstarszy, jeśli nie jesteś głodny i jeśli nie masz żadnej naglącej sprawy, chciałbym prosić cię o prywatne posłuchanie — powiedział Gabriel.

— Zgoda, Aristosie, jeśli sprawa nie jest obrzydliwie poważna lub zbyt długa. Miej na uwadze to, że właśnie wróciłem od Sebastiana.

— Będę się streszczał. Przyrzekam.

Podprowadził Pan Wengonga do drzwi, otworzył je i zaprosił gościa do środka.

Z daleka dobiegł krzyk mew. Pod stopami poczuli skrzypienie spróchniałych desek. W powietrzu unosił się zapach moczarów i morza.

AUGENBLICK: Pozwolił na niewielkie rozszerzenie źrenic. Według mnie jest naprawdę zaskoczony. Teraz prawdopodobnie słucha swych daimonów.

DESZCZ PO SUSZY: Najwyraźniej wcale go nie obchodzi, czy ty Gabrielu zdajesz sobie z tego sprawę.

HORUS: Przypuszczam, że Najstarszy ma niewiele do ukrycia.

DESZCZ PO SUSZY: Nie bądź śmieszny. Każdy ma coś do ukrycia.

Pan rozejrzał się zdziwiony.

— To przecież jest gospodarstwo Cressidy?

— Tak.

Przez chwilę Pan wsłuchiwał się w swoje wewnętrzne głosy, lekko przechylając wielką głowę.

— Co zrobiłeś? Jesteśmy poza Hiperlogosem.

— Jesteśmy w mojej własnej SI przy Rezydencji w Labdakos.

Pan zmarszczył czoło.

— To dziwne. Jeśli chodziło ci o zachowanie dyskrecji, mogliśmy tę rozmowę zamknąć Pieczęcią.

Ani Pieczęć, ani prywatna SI nie zapewniały dyskrecji i Gabriel o tym wiedział. Pieczęć została naruszona, a nawet tu, w reno Rezydencji, do Pana dochodziły jego prywatne wrażenia zmysłowe przekazywane przez łącze z ogólną siecią tachlinii.

Gabrielowi nie chodziło jednak o dyskrecję. Chciał zanalizować reakcję Pan Wengonga na to otoczenie. Zamierzał również pobudzić jego wyobraźnię.

— Zechciałbyś pójść ze mną, Aristosie?

Ujął Pan Wengonga pod ramię i poprowadził do obszernego, niskiego salonu, gdzie na przykrytej wytartymi dywanami podłodze z desek stały zniszczone meble. Pachniało cedrowym drewnem. W kominku płonął ogień. Gabriel wskazał umieszczone nad kominkiem portrety w srebrnych ramkach.

— Zauważyłeś je? — zapytał Gabriel. — To jej rodzina. Sześcioro rodziców, siostra. Dwoje dzieci — jako dobra obywatelka miała tylko dwoje. Wnuki i prawnuki.

Portrety zmieniały się cyklicznie, a na nich rozmaite osoby w różnych sytuacjach. Stracony czas — odnaleziony. Cressida, niczym duch, ukazywała się od czasu do czasu na każdym z portretów.

— Jej prywatne elektroniczne ustronie przechowujesz w pamięci swego reno — powiedział Pan. — Zadziwiasz mnie, Gabrielu.

— Zawsze miałem wrażenie, że jej nie znałem, dopóki nie zobaczyłem tego miejsca. — Gabriel gładził palcem półkę nad kominkiem. Politura popękała od starości. — A wtedy nagle Cressida umarła.

AUGENBLICK: Skiagénos jest teraz znacznie bardziej opanowany. Wzbudziliśmy jego wątpliwości. Jego reno szuka danych.

DESZCZ PO SUSZY: Wciskaj mu kit, ale mów tylko rzeczy prawdziwe, bo inaczej się zorientuje.

AUGENBLICK: Jego spojrzenie sugeruje bierną czujność. Bardzo nad sobą panuje. Czeka, byśmy wykonali jakiś ruch.

HORUS: Ostrożnie z wszelkimi wskazówkami. Najstarszy ma doświadczenie o całe wieki dłuższe niż my. Może nie jest szybki, ale na pewno jest wnikliwy.

AUGENBLICK: Jest całkowicie opanowany. Sądzę, że udało nam się obudzić jego zainteresowanie.

— To bardzo dziwne, Aristosie. — Pan zmarszczył brwi. — Jak wiem, przed śmiercią Cressida posłała do ciebie jednego ze swych Theráponów. Na własnym jachcie. I, jak się zdaje, ni z tego, ni z owego.

— Therápōn Rubens wynalazł nowy spiek i sądził, że może być on dla mnie użyteczny. Obecnie omawiamy, jak go zastosować.

Pan powoli kiwnął głową.

— Tak, to wszystko jest w Hiperlogosie.

— Nie powinniśmy dopuścić do straty takiej osoby jak Cressida.

Najstarszy ułożył dłonie w Mudrę Czci.

— Właśnie, Aristosie.

— Jej śmierć jest bardzo dziwna i przerażająca — ciągnął Gabriel. — Zaprosiłem cię tutaj, gdyż pragnę oznajmić, że wyruszam, by znaleźć sposób pozwalający w przyszłości zapobiec takim wypadkom.

— Naprawdę?

— Mam zamiar odizolować się na swym jachcie na całe miesiące. Będę pracował wyłącznie nad nano i mam nadzieję znaleźć nowy mechanizm zabezpieczający.

— Gabrielu, twoja deklaracja jest godna pochwały. Ale przez wieki nie udało się nam znaleźć takiego mechanizmu.

— Mam pewne pomysły, które mogą się przydać. Towarzyszyć mi będzie również doborowa grupa współpracowników, w tym Rubens Therápōn.

Pan skinął powoli głową. Znów zbadał wzrokiem półkę nad kominkiem, oprawione w ramki obrazy rodziny Cressidy, zmieniające się w swych sekwencjach.

— Powodzenia we wszystkim, Aristosie.

Gabriel jeszcze przez chwilę przeciągał rozmowę, ale Najstarszy udzielał jedynie schematycznych odpowiedzi. Pan zobaczył, wyciągnął wnioski, nie powiedział nic. Daimony Gabriela były rozczarowane. Lubiły, gdy z jakiegoś Aristosa spadała maska. Gabriel jednak nie oczekiwał od Najstarszego niczego więcej.

Bez wątpienia daimony Pan Wengonga trudziły się w oneirochrononie. A tam mordercy Cressidy potrafili prześledzić wszystko, co robił — jeśli jej podejrzenia były uzasadnione.

Jednak Aristos, który poważyłby się zgładzić Najstarszego, musiałby być niezwykłym śmiałkiem. I szaleńcem, gdyby chciał dokonać tego już teraz, stosując tę samą co poprzednio metodę.

Czy zamierzali zabić każdego, z kim Gabriel się potajemnie kontaktował?

Postanowił ostentacyjnie przeprowadzić prywatne rozmowy z jak największą liczbą osób.

Wszystkich ich zaprosi tutaj, do gospodarstwa Cressidy.

Teraz jednak ujął Pan Wengonga pod rękę i z powrotem wprowadził go do Persepolis.

Maszyna Horusa, bezpieczna w zaciszu Pyrrho, była gotowa. Czekała tylko na odpowiedni test.

Przyjęcie Gabriela zakończyło się sukcesem. Ludzie dobrze się bawili. Z kilkoma osobami Gabriel rozmawiał w zakątku Cressidy. Niewiele się dowiedział — parę osób uważało jego zaproszenie za przejaw złego smaku. Han Fu drgnął, gdy minął drzwi, ale Gabriel nie rozpoznał, czy były to wyrzuty sumienia, czy też Han po prostu zauważył w tamtej chwili, że Dorothy St John, przebrana za drogocennego skarabeusza, wślizgnęła się, łapiąc go za ramię maleńkimi szmaragdowymi pazurkami — oprogramowanie komunikacyjne wszczynało alarm, gdy tylko przekroczyli próg.

Gabriel doszedł do wniosku, że Dorothy mogła podsłuchać coś istotnego i postanowił porozmawiać z nią przy najbliższej okazji. W tamtej jednak chwili zbyt go bawiły wrażenia jego zszokowanych kolegów.

Gdy pożegnał się z ostatnim gościem, opuścił oneirochronon i poleciał do Fali Stojącej. O wschodzie była cała różowa. W wąwozie na trawie obok wodospadu zastał Marcusa siedzącego w pozycji półkwiatu lotosu. Oczy miał zamknięte, bezgłośnie poruszał wargami. Gabriel mu nie przeszkadzał; obserwował wędrujące powoli po ścianach kanionu słoneczne światło. Ostre jasne promienie oświetlały warstwy czerwone, szare, zielone i tworzyły wciąż wydłużającą się tęczę w wiszącej nad wodospadem mgiełce. Gabriel kazał, by Wiosenna Śliwa wzniosła się w nim i dostrzegła wszystkie szczegóły. Nigdy przedtem nie zauważył maleńkich różowych pączków w mchu u stóp wodospadu czy mgły białych kwiatów wysoko na ścianach kanionu, przesyconych słońcem i rosą.

Razem z Wiosenną Śliwą w milczeniu obserwował krajobraz. W umyśle Gabriela plątała się melodia, którą zamierzał zadedykować Clancy.

— Dziękuję, że pozwoliłeś mi skończyć — powiedział Marcus. Wstał i z przyzwyczajenia przyjął Drugą Postawę Formalnego Szacunku. Uśmiechając się, podszedł do Gabriela.

— Pracowałem nad projektem autobusu wycieczkowego, w którym widoczność wynosiłaby trzysta sześćdziesiąt stopni… Z przezroczystymi oknami. Problemem są panele słoneczne, które muszą być nieprzezroczyste, by w ogóle pracowały. Doszedłem jednak do wniosku, że jeśli zrobią przezroczyste fotele, to mógłbym pod nimi umieścić panele… — Pocałował Gabriela na przywitanie. Pasażerowie blokowaliby nieco dostęp słońca i mieliby w pewnym stopniu przesłonięty widok drogi, ale chybaby im to nie przeszkadzało. Zjesz śniadanie?

— Tak. Bardzo chętnie.

Marcus był ubrany w koszulę bez rękawów i luźne spodnie, miał nagie stopy. Gabriel ruszył jego śladem po wilgotnych marmurowych schodach domu. W kuchni przyglądał się, jak Marcus przyrządza omlet ze smardzami, chudym bekonem i cebulką pochodzącą z uprawianego za domem warzywnego ogródka.

Przez otwarte okna dolatywał śpiew ptaków.

— Zagospodarowałeś się, jak widzę — powiedział Gabriel.

— Przynajmniej szafki są skończone. Mam gdzie wstawić garnki. Marcus sam zaprojektował wyposażenie kuchni, opatentował projekt i zarabiał na jego sprzedaży. Zsunął omlet na talerz — kwiatowa kompozycja Wiosennej Śliwy w stylu „poranny ogród” — postawił potrawę przed Gabrielem, a sam usiadł naprzeciw przy stole. Ponad ich głowami wodospad leciał w mgłę i tęczę.

— Wkrótce wyjeżdżam — oznajmił Gabriel. — Na rok, może trochę dłużej. Daleka podróż kosmiczna w celach badawczych.

— Nie znosisz podróży kosmicznych. Nie spotkałem nigdy tak kiepskiego podróżnika jak ty.

— Nie jestem aż tak zły.

— Jesteś, jesteś. Nienawidzisz przebywać w zamknięciu. — Marcus zamyślony jadł omlet. — Oczywiście jadę z tobą.

— Nie wiem, czy byłoby to stosowne.

Marcus pochylił się na krześle. W jego oczach odbijały się tęcze wodospadu.

— Dlaczego? Bo będzie tam Clancy? Lubię doktor Clancy. Codziennie rozmawiamy ze sobą. Znakomicie się rozumiemy.

— Na tym statku będziemy pracować z nano. A ty nie jesteś specjalistą w tej dziedzinie.

— Właśnie nad nano muszę pracować, by przygotować się do egzaminów. Przekonywałeś mnie, że powinienem powtórnie do nich przystąpić. Gdy nauka stanie się zbyt nużąca, mogę zająć się własną pracą.

— Ponadto — ale proszę, nie rozpowiadaj tego — jest to ryzykowne. Tam, gdzie jedziemy, może być niebezpiecznie.

— Tu też jest niebezpiecznie — odparł Marcus.

Nerwy Gabriela odezwały się zimnym dźwiękiem. Spojrzał uważnie na Marcusa.

— Co do ciebie dotarło?

Marcus uśmiechnął się tajemniczo.

— Nic szczególnego. Ale chcesz zostawić mnie tu na Illyricum z twą matką, Gabrielu. Wydzwania do mnie dwa, a nawet trzy razy dziennie i namawia, bym przeniósł się do świątyni, gdzie mogłaby się zająć mną i naszym dzieckiem.

— Prosiłem ją, by zostawiła cię w spokoju.

— Zaczęła naciskać, gdy tylko sprowadziłem się do Fali Stojącej. Nie zamierza zrezygnować.

— Moje pozostałe dzieci jakoś jej uniknęły — oświadczył Gabriel, jedząc omlet. — Nasze też jej uniknie.

— Powiedziałem domowemu reno, by nie przyjmowało od niej telefonów. Ale teraz ludzie znoszą wota pod bramę frontową. Co mam robić z tymi gratami?

— Każ wszystko uprzątnąć robotom.

— Część z tych rzeczy jest wartościowa.

— Przekaż na jakiś dobroczynny cel. Lub odeślij do mojej matki.

— Wolałbym stąd zwiać do chwili urodzenia dziecka. Z lekarzem i pozostałymi rodzicami dziecka.

Gabriel spojrzał na Marcusa. W powietrzu unosił się śpiew ptaków.

Nigdy nie potrafił odmówić ludziom, którzy mieli do niego uzasadnione prośby. Marcus miał rację — Gabriel nie znosił podróży kosmicznych, nienawidził zamknięcia, tego nierzeczywistego komfortu w oneirochrononie, który jako nierealny, stanowił małe pocieszenie. Dzięki Marcusowi czas mógłby płynąć szybciej.

Ponadto Marcus terminował ostatnio u Saiga, więc jego doświadczenie może się przydać.

— Postaram się zapewnić ci jak największe bezpieczeństwo oznajmił.

Gabriel szybował przez bezkresne aksamitne głębie przestrzeni oneirochronicznej. Ponad nim, atomisko na atomisku, rozciągała się długa spleciona tkanina horusowej maszyny. Skorupy elektronowe jeżyły się jak luminiscencyjne planety, kodowane barwą według stanów swej energii; fotony, wymieniając energię elektromagnetyczną, brzęczały jak szerszenie; kwarki zmieniały położenie, tańcząc jakby w balecie w sercach atomów.

Nowe pasożytnicze nano gotowe było do wypuszczenia w zamieszkałą przez ludzi przestrzeń i Gabriel zamierzał je wypuścić. Przedtem jednak chciał sobie zapewnić jak największe bezpieczeństwo.

Tę część zadania traktował z największą uwagą. Co sześć miesięcy ogłaszał w swej domenie Dzień Nano. Dokonywał wówczas przeglądu prac wszystkich projektantów nano, nim udzielił pozwoleń i przyznał patenty. Sam przeprowadzał symulacje, obserwował, jak materiał rośnie, potem pogrążał się w symulację i obserwował, jak nanomechanizmy pracują, jak atomy się przestawiają, rekombinują, łączą. Interweniował brutalnie — wprowadzał zakłócenia kwantowe, które zmuszały nano do mutacji i przyjęcia form trudniejszych do opanowania. W każdym projekcie znajdował defekty — słabości ujawniały się zwykle przy przejściu z jednego stanu do innego, gdy jeden zestaw nano kończył swoje zadanie i miał przybrać inną formę lub się rozpuścić. Wtedy Gabriel dokonywał zmiany programu — przedłużał istnienie nano ponad zaplanowany okres trwania lub powodował, że nano szalało. Napadał każdą strukturę specjalnymi artyfagowymi nano atakującymi, które wytworzono od czasu zagłady Ziemi1, by zapobiec rozszalałym mutacjom tego materiału. Potem porównywał swoje wyniki z zachowaniem znanych, zarejestrowanych już nano, o udowodnionych zabezpieczeniach i podobnych funkcjach.

Nawet intensywne manipulowanie rzadko prowadziło do zdziczenia nano. Już dawno rozpoznano wszelkie słabości i wbudowano zabezpieczenia w oprogramowaniu nadzorującym nowe, spoczywające w pojemnikach Kam Winga nano. Często jednak ujawniały się inne niedostatki i wady.

W przypadku swego obecnego projektu, Gabriel wykazywał szczególną ostrożność. Podczas swego działania, maszyna Horusa miała być stale narażona na intensywne promieniowanie słoneczne.

Powinna wobec tego uzyskać należytą ochronę przed promieniowaniem. Było to konieczne zarówno dlatego, by zapewnić jej funkcjonowanie, jak i zapobiec mutacji w mataglap.

Horus skonstruował dodatkowe zabezpieczenie — krytyczne części maszyny łatwo wiązały się z tlenem.

Gdyby któraś z maszyn spadła w atmosferę zamieszkanej biosfery, aktywne części maszyny utlenią się w ciągu paru minut i staną się zarówno bezpieczne, jak i bezużyteczne. Żadne działające nano nie przeżyje długo poza kosmiczną próżnią.

Gabriel, lecący przez symulację niczym anioł przez nowo wykluty kosmos, był bardzo rad ze swego dzieła.

Następny krok to przeprowadzenie testów na Pyrrho.

Z zadowoleniem oznajmił matce, że ani on, ani żaden z jego daimonów nie pojawi się na Rytuałach Inanna. Wyrusza w podróż i jest niezwykle zajęty.

Vashti wyraziła dezaprobatę dla tego nagłego pomysłu. Podejrzewała w tym jakąś zmowę. Podróż z Marcusem, Clancy i nie narodzonym dzieckiem uważała za spisek przeciw sobie.

Gabriel wiedział, że matka będzie wściekła, dopóki się nie dowie, o co tu chodzi.

Będzie ogromnie rozczarowana, gdy wreszcie zrozumie, że to nie ona jest centralnym punktem, lecz że zadanie Gabriela dotyczy czegoś tak mało ważnego jak los rasy ludzkiej.

— Płomieniu, panuje ogólna opinia, że zwariowałeś — mówiła Dorothy St John.

Przechodząc do zakątka Cressidy, Dorothy St John przyjęła mniej więcej swą własną postać — niewielkiej umięśnionej kobiety o czarnych włosach i miedzianej skórze. Skarabeusz z drogocennych kamieni — w jakiego się kiedyś przeobraziła — teraz w postaci broszki przypięty był do jej sukni. Oparła się o kominek i oglądała portrety.

— Na przykład Astoreth sądzi, że opanował cię jakiś daimōn, albo że przewróciło ci się w głowie od tego kultu twej osoby i uważasz, że jesteś bohaterem swojej opery. Albo że udało ci się samemu zwariować. W zasadzie przychyla się do tych trzech poglądów równocześnie. Rzekłabym, że to dla niej typowe. — Uśmiechnęła się porozumiewawczo. — Może jest po prostu zła na ciebie i Cressidę, że odciągacie powszechną uwagę od planów jej radykalnych reform.

— A jaki jest twój własny pogląd? — pytał Gabriel, odchylając się na miękkiej wytartej poduszce w bambusowym fotelu.

— Wydaje mi się, że masz jakieś plany, ale nie mam pojęcia, co to takiego. Nie potrafię również określić, czy rzeczywiście łączyło cię coś z Cressidą, czy tylko służy ci za przykrywkę twoich rzeczywistych zamiarów. Gdyby prawdą był ten drugi przypadek, wówczas… — wskazała na skromny pokój — jest to w złym guście, Płomieniu. Wolałabym, żebyś tego poniechał.

Gabriel tylko na nią popatrzył.

— Wszyscy wiedzą, że Cressidą kogoś do ciebie posłała — powiedziała Dorothy St John. — Ale przecież nie byliście ze sobą blisko, nikt nie może pojąć, o co w tym chodziło. Ta historia ze spiekiem ceramicznym jest bez sensu. Rubens mógłby ci go zademonstrować przez oneirochronon.

— Co ludzie mówią na temat Cressidy?

— Wolałabym, żebyś najpierw odpowiedział na moje pytanie.

Gabriel uśmiechnął się do niej.

— Proszę cię. Zaspokój moją ciekawość.

— Możesz sobie sprawdzić zapisy w Hiperlogosie. Wszystkie spotkania i przyjęcia są zarejestrowane w zbiorze. Możesz podsłuchać każde słowo.

— Wolę komunikację w czasie rzeczywistym.

Gdyż, pomyślał, nagrania mogą być poddane edycji, jeśli Pieczęć Hiperlogosu jest naruszona. Naturalnie, gdy będzie miał czas, zajrzy tam przy okazji.

Dorothy St John patrzyła na niego sceptycznie.

Przyjął Pozę Pokory.

— Proszę, Ariste — powiedział. — Mój czas jest cenny.

— A mój nie? — Spojrzała na niego, potem wzruszyła ramionami i usiadła na kanapie. Nachyliła się ku niemu. — Nikt nie chce rozmawiać o Cressidzie. Sądzę, że oni podejrzewają, iż ktoś zaaranżował śmierć Cressidy. Nikt jednak nie wie, dlaczego i kto, i nikt nie chce, by jego rozmowa na ten temat została zapisana, więc rozmawiają o tobie, Płomieniu. Dlaczego się w ten sposób zachowujesz, dlaczego opuszczasz swą domenę?

— Czy powiedziałem, że opuszczam swą domenę?

— A nie opuszczasz?

Wzruszył ramionami.

— Niekoniecznie.

— Jesteś najgorszym podróżnikiem w całej Logarchii. Dlaczego to robisz?

— Co jeszcze mówią ludzie?

— To wszystko mówią publicznie. A co mówią w prywatnych rozmowach pod Pieczęcią, tego nie wiem.

Ktoś to wie, zauważył Deszcz po Suszy.

— Powiedz, co podejrzewasz — spytała Dorothy St John.

Najlepiej, gdyby każdy zaczął niuchać wokół siebie, pomyślał Gabriel. Jeśli udałoby mu się zainteresować wiele osób, które przeprowadziłyby swe własne śledztwa, prawda mogłaby wyjść na jaw i nie musiałby narażać nikogo na niebezpieczeństwo.

— Uważam, że śmierć Cressidy była niepotrzebna i bezsensowna — powiedział Gabriel. — I chyba jestem jej to winien… — Takim samym jak Dorothy St John gestem wskazał wiejski salonik. — Jestem jej winien, by coś w tej sprawie zrobić.

— Mianowicie?

— Mianowicie? — powtórzył. — To wszystko.

— Płomieniu — powiedziała karcąco. — Czy Cressida cię do tego zobowiązała? Ledwo ją znałeś. Weź pod uwagę, że ludzie zajrzą do nagrań, by poszukać jakichś powiązań.

Gabriel tylko wzruszył ramionami.

— Skąd wiedziałeś o tym miejscu? Jeśli tu kiedykolwiek wcześniej zajrzałeś, Hiperlogos będzie miał zapis na ten temat.

— Powiedział mi o nim Therápōn Rubens.

Przyjrzała mu się bliżej z zaniepokojonym wyrazem twarzy.

— Mam nadzieję, że wiesz, co robisz, Aristosie Gabrielu Wissarionowiczu.

— Ja również. — Wstał z fotela i podał jej ramię. — Wrócimy na przyjęcie Nieskazitelnej Drogi?

Dorothy wstała również, wzięła go pod rękę, nie udało jej się zmienić wyrazu twarzy.

— Dziękuję ci za otwartość — powiedział.

— Ja natomiast nie dziękuję ci za twoją.

Uśmiechnął się, skłonił.

— Musisz tu chyba jeszcze trochę pokrążyć.

— Teraz mam więcej powodów do krążenia niż zazwyczaj.

— Powiesz mi, jeśli coś ciekawego usłyszysz?

— Powiem ci, jeśli ty mi powiesz.

— Jeśli wytropię coś pewnego, zawiadomię cię. Obiecuję — powiedział.

Przyjęcie Nieskazitelnej Drogi pochłonęło Gabriela; Dorothy St John zmieniła się w pieczęć dyndającą mu przy pasie. Spojrzał na drzwi i, zamykając je szczelnie, powtórzył:

— Obiecuję.

Przyrzeczenie to skierował nie przed siebie, ale do tyłu, do kobiety, która tak starannie zbudowała oneirochroniczny domek na plaży, która umiłowała prawdę i wysłała go na jej poszukiwanie.

Obiecuję.

Monarcha chciwy
Odgłos chełpliwy
Słucha, poi się rozkoszą,
A gdy go coraz pochlebstwa unoszą,
Sądzi się niebian płomieniem,
Mniema, że głowy ruszeniem
(O, zbyt ślepy i zuchwały)
Trzęsie świat cały.

Wypowiadając te słowa, patrzył, jak znikają w transmiterze Flety. Usunął je ze swego implantowanego reno, sprawdził, że w żadnym pliku nie ma ich kopii.

Kolejne zabezpieczenie, jeszcze jeden środek ostrożności.

Miał nadzieję, że nigdy nie będzie musiał tego wykorzystać.

Yaritomo wydeptał już łyse miejsce na trawniku przed Widmową Maską. Gabriel stał za wybijanym turkusami łukiem i obserwował, jak młody Therápōn ćwiczy wushu.

Najwyraźniej sprawą zajmował się Płonący Tygrys. Młodzieniec wykonywał agresywne, gniewne ruchy. Daimōn warczał przy każdym ataku, oczy błyszczały mu wściekłością.

A potem ruchy zmieniły się nagle, jakby je formował inny duch. Yaritomo wyprostował się, niczym żuraw stanął na czubkach palców, wyciągnął szyję, uniósł podbródek. Ruchy rąk i nóg stały się precyzyjne, niemal pedantyczne.

Inny daimōn musiał władać teraz jego ciałem.

Gabriel wszedł do Cienistego Klasztoru i zbliżył się do młodzieńca. Zobaczywszy go, Yaritomo zamarł, twarz ściągnęła mu się w przesadnym wyrazie podejrzliwości, ale zaraz się rozluźniła i tożsamość Yaritoma powróciła do ciała, które przyjęło swobodniejszą Drugą Postawę Formalnego Szacunku.

— Ktoś nowy, jak widzę — rzekł Gabriel.

— Teraz szybko przychodzą, Aristosie — odparł Yaritomo. Pot wystąpił mu na skórze, klatka piersiowa falowała ze zmęczenia. — To był już trzeci, nazwałem go Starzec Ali, na wzór bohatera opowiadania.

— Bardzo stosownie.

Gabriel przyglądał się chłopakowi. Gdy Yaritomo odkrył mieszkające w nim osobowości, zaczął częściowe kodowanie ich cech w swym implantowanym reno. W ten sposób będzie miał do nich łatwiejszy dostęp. W reno zostanie również zarezerwowane miejsce na własne prace daimonów, by pod różnymi priorytetami mogły uruchamiać przydzielone im przez Yaritoma zadania.

— Therápōnie, mam dla ciebie polecenie.

Yaritomo wyprostował się w Zasadniczej Postawie Formalnego Szacunku.

— Słucham, Aristosie.

— Uwalniam cię od wszystkich obowiązków demiourgosa, byś mógł podjąć specjalne zadanie. Przygotuj swe osobiste rzeczy oraz wszelkie materiały potrzebne ci do kontynuowania nauki i przenieś je do Obszaru Załadunkowego numer Siedem Portu Labdakos o godzinie dziewiątej zero zero za dwa dni. Dołączysz do innych Theráponów i weźmiesz udział w długiej wyprawie kosmicznej na statku Pyrrho. Spędzisz w kosmosie okres od roku do dwóch.

Yaritomo z wysiłkiem usiłował zapanować nad swymi myślami. Gabriel uważał go za odpowiedniego kandydata do tej podróży. Mężczyzna był młody, bez powiązań rodzinnych, zatem wolny, a rok czy dwa lata szkolenia pod kierunkiem Aristosa dobrze mu zrobią.

Gabriel przyjął Postawę Władzy.

— Zostawiam cię, Therápōnie. Bez wątpienia, masz przed sobą sporo przygotowań.

— Tak, Aristosie.

Gabriel odwrócił się i wyszedł z Cienistego Klasztoru. Gdy przechodził obok słupa z umocowaną wysoko olbrzymią białą twarzą, spojrzał w górę na dwuznaczny nadmuchany uśmiech, mając nadzieję, że w swym postępowaniu jest równie jak ona nieodgadniony.

Obserwował przez zdalne sondy, jak maszyna Horusa montuje się na kadłubie statku Pyrrho, który został przesunięty na orbitę w pobliże ruchliwego orbitalnego habitatu Rhodos. Gabriel postanowił przetestować ją najpierw na swym własnym statku. W razie awarii on poniesie wszelkie konsekwencje.

Maszyna miała głębokość zaledwie kilku molekuł i, jeśli nie liczyć anteny, jej szerokość wynosiła mniej niż jeden centymetr. Był to nadajnik tachliniowy małej mocy, zasilany bateriami słonecznymi i zdolny do reprodukcji.

Wszędzie, gdzie poleci statek, bierne sensory miały sondować niebo w poszukiwaniu innych statków. Po wytropieniu statku, oddzielały się maleńkie kawałki maszyny — długie łańcuchy molekularne, zarodki przyczepione na szczycie chemicznej rakiety, tak małej, że prawie niedostrzegalnej ludzkim okiem — i wystrzeliwały w kierunku celu. Po dotarciu na miejsce zarodek konstruował kopię samego siebie.

Z upływem czasu transmitery zostaną zawleczone do innych układów planetarnych, tam się rozmnożą i rozprzestrzenia dalej. Stopniowo pokryją całą zamieszkaną przez ludzi przestrzeń kosmiczną. Według obliczeń Gabriela powinno to zająć osiem do dziewięciu miesięcy.

Stosując maszynę Horusa, zamierzał zaprojektować alternatywną sieć komunikacyjną. Uniezależniłby się od naruszonego systemu Hiperlogosu, który może zostać wyłączony, jeśli Gabriel spróbuje ostrzec innych Aristoi.

Nie zamierzał rozpoczynać swej wyprawy bez uprzedniego zabezpieczenia. Fleta skonstruowała centrum komunikacyjne, mogące obsłużyć olbrzymią liczbę połączeń w czasie rzeczywistym. Nano przetransformowało wnętrza dwóch asteroidów i właśnie w długim, powolnym procesie zmieniało jeden mały księżyc w moduł bazy informacyjnej, w taki sam sposób, jak przekształcono niegdyś ziemski Księżyc. Pojemność informacyjna była ogromna. W każdej chwili Gabriel mógł uaktywnić swój niezależny system i nawiązać łączność tachliniową z każdym układem gwiezdnym, który penetrowała jego molekularna maszyna.

Miało to nastąpić automatycznie pod pewnymi warunkami: na Illyricum musiała docierać w regularnych odstępach czasu pewna zakodowana wiadomość; gdyby nie dotarła, zapisany wcześniej sygnał alarmowy BŁYSK zostanie wyemitowany zwykłymi kanałami komunikacyjnymi oraz przez prywatną sieć Gabriela, wówczas wszyscy Aristoi zostaną uprzedzeni o grożącym im niebezpieczeństwie.

Gabriel obserwował, jak maszyna kończy swą reprodukcję. Zaktywizował ją na chwilę, sprawdził system i kazał jej wrócić w stan uśpienia.

System nadzorujący maszyny ujawnił, że odkryła kilka innych statków dokujących przy habitacie Haydn. Maszyna natychmiast zaczęła wytwarzać rakietki z zarodnikami.

Gabriel nie ingerował więcej w jej zadania.

Promocja oraz związane z nią uroczystości, przyjęcia i spotkania dobiegły wreszcie końca. Znowu wszystko odłożono do następnego razu.

Gabriel i Zhenling przemierzali razem w oneirochrononie Galerię z Czerwonej Laki, spacerując po czerwono żyłkowanej marmurowej posadzce. Dzieła sztuki — oneirochroniczne wersje prac pomieszczonych w skrzydle rzeczywistej galerii — patrzyły na nich z ciemnoczerwonych ścian. Skopiowane z dokładnością do najmniejszej cząsteczki dziedzictwo Ziemi1 — oryginały dawno przepadły w kataklizmie.

W skrzydle galerii dostępne były rozmaite ekspozycje; tę poświęcono malarstwu flamandzkiemu. W salach, po których się przechadzali, znajdowały się obrazy Petera Paula Rubensa. Z przodu niewyraźnie miotał się Sylen, obok niego Grecy i Amazonki kotłowali się w walce na łukowatym moście. Mały i duży Sąd ostateczny srożył się po obu stronach — wodospady rumianych potępieńców leciały do piekła. Całe hektary różowych ciał.

— W taki sposób zestawić dzieła malarza mógł tylko moralista powiedziała Zhenling, wskazując na sąsiadujące ze sobą obrazy. Sąd, wojna, obojętność.

— Stare dobre czasy — odparł Gabriel. — Sądziłem, że chciałabyś je z powrotem przywołać.

— Nikt tego nie chce, Gabrielu. Zależy mi na przeciągnięciu starych dobrych dni przez współczesność do przyszłości. Chciałabym, by zapanował tu przetransformowany dawny duch przygody.

Jej skiagénos miał na sobie uprząż, jaką Zhenling nosiła na wyścigach łodzi podwodnych: pospinany paskami czarny obcisły kostium, odsłaniający ramiona, ręce i nogi, pas do zamocowania wyposażenia i czarne miękkie długie buty. Włosy spięte były wysoko grzebieniem z macicy perłowej. Za pasem tkwiły rękawiczki. Gabrielowi podobało się to, że odsłoniła wypukłe mięśnie ramion, rąk i nóg. Augenblick skakał wręcz z radości, gdyż mowa ciała dostarczała mu wielu wskazówek.

— Nie założyłaby tego stroju, gdyby chodziło jej wyłącznie o wzbudzenie twojego podziwu — zauważył Deszcz po Suszy.

Gabriel wsadził ręce do obszernych kieszeni swej haftowanej szaty i udawał, że przygląda się dużemu Sądowi ostatecznemu. Oceniał kontrast między precyzyjną rzeźbą ciała Zhenling a spadającymi do piekła różowymi rubensowskimi grzesznikami.

— Połowa z tych ludzi jest potępiona — powiedział. — Pozostali przyjmują swój los raczej z ulgą niż z poczuciem szczęścia. Co za marnotrawstwo. Chyba my, Aristoi, spisujemy się lepiej od Jahwe.

Zhenling stanęła przed nim i spojrzała na obraz. — Jeśli rozpatrzymy to w aspekcie ilości ludzkiego materiału, miał mniej roboty.

— Przyznaję — odparł Gabriel.

Stanął za nią i zrobił to, do czego Deszcz po Suszy przynaglał go od pewnego czasu: łagodnie objął ją w talii i pocałował u nasady szyi. Poczuł na wargach zachęcające ciepło nierzeczywistego ciała, więc znów je pocałował w ponętny cień obojczyka. Wiosenna Śliwa przesłała Zhenling oneirochroniczne łaskotanie.

— Cierpliwości — powiedziała, uwalniając się z jego objęć.

— „Podczas gdy we mnie ta miłość roślinna rosłaby wolniej, niż rosnąć powinna”.

Spojrzała na niego przez ramię.

— Nie sądzisz, że to nieco pospolite?

Wzruszył ramionami.

— Ale dość celne. Przynajmniej nie ciągnąłem tego „aż do Skrzydlatego Rydwanu Czasu minionego”.

— Chciałabym jednak wiedzieć, czy przypadkiem nie zwariowałeś.

Poczłapała do sąsiedniej sali. Deszcz po Suszy popchnął tam również Gabriela, który się nie opierał.

— Jak rozumiem, to teoria Astoreth — rzekł.

— Od czasu naszej ostatniej rozmowy byłeś bardzo zajęty — odparła. Wokół niej hulali chłopi z alegorycznej scenki rodzajowej Brouwera w tonacji brązowo-beżowej. — Przygotowałeś swój statek, zebrałeś załogę, odbywasz wiele potajemnych rozmów, na dwuosobowych balach tańczysz tanga z tymi i owymi…

— Chcę się we właściwy sposób pożegnać.

— Na litość boską, nie jesteś Magellanem. Nadal będziesz zaczepiony w oneirochrononie. — Uniosła brew. — Prawda?

— Tak.

— To dlaczego… — Zamilkła, starając się dobrać słowa. (— Mowa jej ciała świadczy o frustracji — zameldował bez potrzeby Augenblick). — Zakładasz własną sieć tachliniową. Czemu? — dokończyła.

— Skąd o tym wiesz? — Gabriel był lekko zdziwiony.

Ściągnęła brwi.

— Wymagało to trochę szperania… musiałam pogrzebać w nie obrobionym materiale. Ale od tego są reno.

Po takiej rewelacji paranoidalne wycie Mataglapa zostało stłumione i Mataglap zamilkł.

— Zacząłeś budować tę konstrukcję jeszcze przed wypadkiem Cressidy, chciałeś z nią porozmawiać, ale teraz rozszerzasz sieć. Ma obecnie niesamowite rozmiary. Ilu kanałów będziesz używał?

— Jeszcze nie wiem.

Zhenling podeszła do niego bliżej. Patrzyła mu prosto w oczy.

— Ktoś mógłby powiedzieć, że to działania wywrotowe — rzekła. Cała Logarchia opiera się na wolnym dostępie do wszelkiej informacji. Każda transakcja, każda rozmowa jest zapisana w Hiperlogosie. Nawet dane, zamknięte teraz Pieczęcią, wcześniej czy później zostaną udostępnione. Ktoś budujący niezależną sieć poza Logarchią może zostać uznany za buntownika. Wycofujesz się z życia obywatelskiego naszej republiki.

Gabriel wytrzymał jej wzrok. Przekazał Horusowi sterowanie twarzą, by nic nie dało się z niej wyczytać.

— Ariste, czy to jedyna narzucająca ci się interpretacja faktów? Zhenling lekko pokręciła głową.

— Nie — odparła.

Przygryzła wargę. Albo dopuściła do tego, by wyglądało tak, jakby przygryzała wargę. Augenblick i tak zapiał z radości.

— Montuję własną sieć tachlinii — oznajmiła.

— Jak sobie życzysz, Ariste — powiedział starannie dobranym bezbarwnym tonem.

— Kiedy skończę, będziemy sobie mogli naprawdę prywatnie porozmawiać.

— Owszem.

— Powiesz mi, co się dzieje?

Gabriel pozwolił, by jego skiagénos odsunął się od niej i popłynął do sąsiedniej sali. Jedwabne spodnie szeleściły — miły subtelny oneirochroniczny efekt.

— Nie, nie powiem — odrzekł.

— Bo sądzisz, że grozi mi niebezpieczeństwo?

— Nie. Bo sam nie wiem, co się dzieje.

— Czy wiesz już, gdzie się udajesz na tę swoją wycieczkę? — Szła za nim. — Masz w planie jakieś konkretne miejsce?

— Runda po okolicy. Może odwiedzę Ziemię2. Nigdy tam fizycznie nie byłem.

— Może wpadłbyś do mnie?

— Bardzo bym chciał — odparł bez przekonania.

Nie uważał jej za członka spisku, ale nie mógł tego całkowicie wykluczyć. Starał się więc nie powiedzieć jej za wiele.

Był już w kolejnej sali. Cofnięcie w czasie, do Breughla Starszego. Przystanął przed Krainą szczęśliwości, gdzie rycerz, kupiec i wieśniak turlali się po ziemi zdziwieni własnym obżarstwem, a jedzenie samo wchodziło im na talerze i czekało, aż je pochłoną.

Podeszła Zhenling i stanęła z tyłu.

— To my, prawda? — powiedziała cicho. — To Logarchia. Wszystko jest doskonałe, znane, łatwe, wszystkiego jest w bród. I nie ma powodu, by to zmieniać.

— Jeśli wszyscy chcą być szczęśliwi, po co im w tym przeszkadzać? — rzekł Gabriel.

— Szczęście ma rozmaite odcienie. Dlaczego przedkładać jedno nad drugie?

— Ja tego nie robię. Wybór należy do jednostki. W domenach, gdzie panują inne obyczaje, potępiamy zarządzających tam Aristoi.

Zmarszczyła czoło.

— „Potępiamy” to zbyt mocne określenie. „Wyrażamy dezaprobatę” po cichu i dyskretnie.

— Co proponujesz w zamian?

Przyszło mu na myśl kilka możliwości: instytucjonalna nietolerancja, naciski typu „wygrażanie pięścią”, w odpowiedzi militaryzacja, zimna wojna, wojna toczona cudzymi rękami, prawdziwa wojna. Legiony sklonowanych osobników o wypranych mózgach prą naprzód, dysponując bronią grawitacyjną i najnowszymi modelami nano atakującego.

Bardzo prawdopodobny rozwój wypadków.

— Na początek chciałabym powiększyć pulę ludzkich genów oznajmiła Zhenling.

— Ale już przecież to robimy — rzekł Gabriel zdziwiony, odwracając się do niej. — Przystosowujemy ludzi do różnych warunków. Kosmos, ocean, nawet góry i doliny. Zajmujemy się eliminacją chorób dziedzicznych, powiększamy wskaźnik inteligencji, ciało ludzkie czynimy bardziej efektywnym…

Uniosła dłoń.

— Aristosie, posłuchaj tego, co sam wygadujesz. Owszem, dokonujemy adaptacji do szczególnych środowisk, ale w całości ludzki materiał genetyczny jest mniej zróżnicowany niż dwa tysiące lat temu.

— Wiele zostało stracone razem z Ziemią1, owszem.

— Nie o to mi chodzi. Jedną ze stałych cech naszego gatunku jest to, że nigdy nie wybieramy swych własnych genów. W starożytności geny mieszały się przypadkowo. Od tamtych czasów nasi rodzice, a w pewnych przypadkach państwo, wybierają dla nas zestaw genów. Sami możemy je potem zmienić za pomocą nano, ale to jest skomplikowane, obarczone ryzykiem i kosztowne.

— Oddech i ton głosu są silniejsze niż normalnie — meldował Augenblick. — Oczy lekko rozszerzone, mięśnie szczęk i karku napięte, głowa wysunięta do przodu jak broń. Ona to wszystko mówi z głębokim przekonaniem.

— Nareszcie prawdziwa Zhenling — radował się Deszcz po Suszy.

— Rozumiem, Ariste — rzekł Gabriel.

— Teraz jednak, gdy rodzice mogą wybierać geny dla swych dzieci, cóż wybierają? Inteligencja, to zawsze. Nie potrafimy zagwarantować, że dziecko będzie geniuszem czy Aristosem, ale może być błyskotliwe. Odporność na choroby, krzepa fizyczna, cechy zewnętrzne sprawiające miłe wrażenie estetyczne. W porządku. Ale co tracimy?

Gabriel szybko zaczął wyliczać:

— Geny pląsawicy Huntingtona, schizofrenii, choroby Tay-Sachsa, krwinek sierpowatych, artretyzmu…

Zhenling niecierpliwie machnęła dłonią.

— Unikanie chorób uznajemy za coś pozytywnego, choć można by przytoczyć opinie, że eliminacja pewnych dolegliwości niekoniecznie była dobra. Pewne postacie schizofrenii mogą dać w efekcie geniusza.

— Darujmy sobie takiego geniusza.

— Zgoda. Zmierzam do tego, że pewne geny związane są zarówno z pozytywnymi, jak i z negatywnymi cechami. Na przykład ich nosiciel może mieć osobowość bardzo impulsywną. To wspaniale, jeśli ta osoba jest sportowcem, podróżnikiem czy kaskaderem, ale impulsywność może się również ujawnić w postaci agresji. Te same geny u mistrza sportu mogą w innych okolicznościach wyprodukować kryminalistę. Albo wspaniałego żołnierza.

— Dlatego właśnie zawsze dokładano starań, by przyciągnąć początkujących przestępców do sportu lub wojska — zauważył Gabriel.

— Właśnie. W mojej tezie ważniejszy jest jednak fakt, że geny impulsywności odpowiedzialne są za to, że dzieci są trudne. Agresywne, popędliwe, nie potrafią spokojnie usiedzieć. Dynamiczni, nowatorscy badacze otoczenia, skorzy do złości… Który z rodziców wybierze ten zestaw cech dla swego potomka, zwłaszcza jeśli wie, że łączy się to często z zachowaniami przestępczymi?

Gabriel spojrzał na nią.

— Te zestawy genów są przecież do dyspozycji. Ludzie po prostu nie wybierają takich potomków. Iluż nam potrzeba podróżników, pilotów-kaskaderów czy żołnierzy?

— Sadzę, że więcej niż ich mamy. Demos składają się z inteligentnych, uprzejmych, wykształconych, grzecznych, nieagresywnych, niezbyt przedsiębiorczych jednostek. Są mili, ale nie są nadzwyczajnie pomysłowi. A przecież Theráponi i Aristoi biorą się z Demos.

— Wszyscy mamy agresywne, przedsiębiorcze daimony. Czyż nie równoważy to tych niedostatków?

— Po pierwsze, większość Demos i wielu Theráponów ma ograniczoną kontrolę nad swymi daimonami, więc nie potrafią ich w najlepszy sposób wykorzystać — zauważyła Zhenling. — Po drugie, masz wprawdzie agresywne daimony, ale… — spojrzała na niego przenikliwie — czy często spuszczasz je ze smyczy?

Mataglapa — nigdy, pomyślał Gabriel. Deszcz po Suszy — rzadko; to socjopata, chcący manipulować innymi. Czasami jednak oddawał mi przysługi, gdy rzeczywiście chciałem manipulować.

Zainteresowania innych daimonów miały w sobie coś z obsesji, ale w sumie były one sympatyczniejsze, i Gabriel prowadził je luźniej.

— Twoje milczenie sugeruje odpowiedź — rzekła Zhenling. — Dla powszechnego dobra ograniczam niektóre daimony — stwierdził Gabriel. — Wypuściłabyś na społeczeństwo ich cielesne odpowiedniki?

— Daimony to Ograniczone Osobowości. Są niepełne, stanowią część szerszej psychiki. Ale dzieci można dobrze wychować z całkowicie rozwiniętą osobowością. W społeczeństwie, takim jak nasze, zwłaszcza z naszym systemem wielorodzicielskim, potrafimy wychować całe zastępy takich dzieci i należycie je ukierunkować.

— A jak nakłonisz rodziców, by przyjmowali te kłopotliwe dzieci?

— Zachęty finansowe, odpisy od podatków, opieka medyczna i poradnictwo psychologiczne. Jest mnóstwo sposobów. Ktoś deklaruje dany genotyp jako pożądany i otrzymuje pomoc państwową.

— Tego nie musi robić Persepolis. Możesz to wprowadzić sama we własnej domenie.

— Wprowadziłam.

— Ooo!

— Ale wydaje mi się, że nie tylko ja powinnam podejmować takie przedsięwzięcia.

— Czy spodziewasz się, że wychowasz więcej Aristoi?

Na jej twarzy malowało się wahanie.

— Nie wiem. Zwiększenie populacji Aristoi może okazać się zupełnie innym problemem. Spójrz jednak na materiał genetyczny pierwszych pokoleń Aristoi. Był bardziej urozmaicony niż obecnie.

A rozmaitość to dobra rzecz zarówno wśród Aristoi, jak i wśród Demos.

— Wielu Aristoi zmarło kiedyś tragicznie. Podejmowali ryzykowne przedsięwzięcia, natomiast my jesteśmy na tyle mądrzy, by nie ryzykować. Przypomnij sobie, co się stało z Shankaracharyem i Ortegą. Nadal nie są wyjaśnione losy Kapitana Yuana. Wyruszył na wyprawę i przepadł, zniknął z Hiperlogosu.

— Podejmowali ryzyko. — Zhenling wzruszyła ramionami. — Po to właśnie są Aristoi. Byli pionierami, eksperymentowali na sobie tak jak na wszystkim. Wypadki zdarzały się często.

— Szanujemy ich, ale czy powinniśmy ich naśladować? — spytał Gabriel.

Cofnęła się nieco, popatrzyła na niego uważnie.

— Sama nie wiem — odparła. — Czy to właśnie robisz, Gabrielu? Prywatne przedsięwzięcie? Wyruszasz na wspaniałą wyprawę pełną niebezpieczeństw?

Gabriel pozwolił sobie na uśmiech.

— Skromność nie pozwala mi udzielić odpowiedzi — rzekł.

Skośne ciemne oczy Zhenling przykryły się powiekami. Milczała przez chwilę, potem krótko, zdecydowanie skinęła głową i podeszła do Gabriela. Zaplotła ramiona na jego szyi i przyciągnęła do swych ust.

Gwałtownie go pocałowała. Zakochał się natychmiast. Otoczył ją ramionami i — przez reno — kazał zniknąć Galerii z Czerwonej Laki. Feeria jasnych barw spłynęła jak krew po ścianach i otoczyła przytuloną parę, uniosła ją w górę. Gabriel poczuł, jak pod kostiumem Zhenling przesuwają się rzeźbione kocie muskuły. Podobało jej się to otoczenie. Gabriel wezwał Jesienny Pawilon, wysoko sklepioną sypialnię Psyche. Zhenling z kolei wybrała muzykę — szybki utwór elektroniczny o wyrazistym rytmie. Gabriel nie potrafił określić jego pochodzenia.

Po krzyżu Gabriela przesuwało się coś delikatnego i jedwabistego. Polecił, by z sufitu spadła ciepła mgiełka piżmowego zapachu; zawezwał fantomatyczne piórka — miały głaskać Zhenling po karku.

Chryzantemom wyhaftowanym na swej szacie kazał kwitnąć, kwitnąć, kwitnąć. Rozrastały się obficie w rytm muzyki kwiatowym jaskrawym wirem.

Fizyczna miłość w oneirochrononie była dość nierealna, groziła jej nuda i monotonia. Wrażenia zmysłowe należało sączyć, zaostrzać, kondensować. Poprawiać. Pod tym względem Świat Zrealizowany wymagał ulepszenia.

Gabriel polecił, by jego nierealne dłonie stały się cieplejsze. Zsuwał nimi z Zhenling czarny kostium. Jej miękkie buty same zniknęły, by oszczędzić mu niezręcznych skłonów. Jedna z zalet niematerialności. Światło przygasło, dzięki Zhenling stało się różowym półmrokiem. W półcieniu wyraźniej świeciła jej skóra. Gabriel przywołał ciepły podmuch wiatru, który jak oddech kochanka muskał jej plecy, piersi i brzuch.

Niewidzialne dłonie — cały harem czułych, niecierpliwych dłoni zerwały z Gabriela ubranie. Zhenling wymknęła się z jego ramion, a wyprostowane, spokojne ciało kobiety nieoczekiwanie się cofnęło. Nagle pokój wypełnił się jedwabnymi chorągwiami. Jaskrawoniebieskie, czerwone, żółte płynęły w powietrzu, furkotały na wietrze. Jedwab wchłonął ciało kobiety, zagarnął je. W górze ukazała się bezgłośna błyskawica. Pulsujące światło padło na rzeźbione ciało Zhenling, uniesione piersi, twarz zdecydowaną, zachłanną.

Gabriel zanurkował w powódź barwnych chorągwi. Dotykały go wilgotnym ciepłem, tysiącem pieszczot. Dostrzegł Zhenling tuż przed sobą, w fajerwerkach błyskawic. Skoczył wysoko w górę, przepłynął przez burzę kolorów. Trwało to całe wieki.

Znalazł Zhenling metr dalej, na łóżku. W jej rozpuszczonych włosach skrzyły się klejnoty. Długi sznur pereł podkreślał zarys piersi, biegł wzdłuż brzucha, ginął między udami.

Zachwycony Gabriel unosił się nad nią. Przeprogramował chorągwianą zawieję tak, by stała się barwną nawałnicą, zawirowała wokół nich. Łóżko znalazło się w spokojnym centrum tęczowego huraganu. Błyskawice cały czas rozświetlały przestrzeń nad nimi.

Gabriel zawezwał spokojny dekadencki deszcz kwietnych płatków; spadały obficie, gęstą warstwą zalewały jego ramiona i barki.

Zstąpił wśród kwiecia. Zhenling podniosła się ku niemu z łóżka, z jej ciała osunęły się stosy płatków.

Objęła go silnymi ramionami; nogami otoczyła jego uda. W ciało wciskały mu się pojedyncze perły. Zaśmiała się, na poły warknęła. Było w tym coś dzikiego, co go zaskoczyło. Ale Deszcz po Suszy mruczał mu sugestywnie do ucha i Gabriel go posłuchał. Dłońmi ścisnął ją w talii, przechylił do tylu mocnym pocałunkiem. Upadli oboje na materac z płatków. W sercu Gabriela zapłonął ogień.

„Jeden jej uśmiech zburzy miasto, dwa uśmiechy obalą państwo” — przypomniał sobie Li Yien-Niena.

Przetaczała się po nim biodrami, żądając przyjemności. Dał jej rozkosz, wziął sobie własną. Zaświeciły błyskawice, zawirowały kolory.

Nim skończyli, zaspy płatków pogrzebały ich całkowicie.

Wśród pocałunków i obietnic na przyszłość Gabriel uwolnił się z oneirochrononu. Z rozpostartymi ramionami leżał na niebiesko-złotych poduszkach w swym prywatnym apartamencie. Sądząc po stanie ubrania, natura naśladowała przynajmniej jeden z oneirochronicznych orgazmów, których zażył.

Zawezwał do swego umysłu Horusa, sprawdził nagrania nanomaszyny, zarejestrowane w ciągu ostatnich kilku godzin. Transmiter funkcjonował zgodnie z projektem. Ani Pyrrho, ani żaden inny statek nie zniknął w żarłocznej fali mataglapu.

Sprawy toczyły się według planu.

Sprawdził, która jest godzina. Przypomniał sobie, że umówił się z Clancy w Jesiennym Pawilonie na ostatnią ich wspólną kolację przed zaokrętowaniem. Poczuł miły dreszczyk emocji.

Zawezwał Wiosenną Śliwę i Cyrusa, by sprawdzili instrumentację melodii, którą zamierzał poświęcić Clancy. Prosta elegancja Cyrusa zderzała się z bujną poufałością Wiosennej Śliwy. Musiał tę dwójkę pogodzić; dodał własne akcenty; wreszcie był zadowolony.

Poszedł do garderoby się przebrać. Wrzucając spodnie do robota ubraniowego, uznał, że powinien wziąć dawkę hormonów ze swej podręcznej szafki.

Nadal czuł fantomatyczny zapach kwiatowych płatków. W głowie rozbrzmiewała mu melodia.

Zaczynają się teraz wielkie przygody, pomyślał.

8

PABST:

Ja to zaprojektuję
Ja puszczę w ruch
W ich słabości odnajdę
Prawdę, słowo, wściekłość.

Cuda następowały jeden po drugim. Gwałtowny cud grawitacji przetransportował Pyrrho wraz z całą załogą — liczącą trzydzieści pięć osób — przez kilka układów gwiezdnych. Pozostawili za sobą skonstruowane przez Fletę boje komunikacyjne. Prześledzenie przepływu informacji przez sieć tachliniową choć trudne, było możliwe i Gabriel starał się zacierać za sobą ślady.

Na cztery dni Pyrrho zacumował na orbicie wokół jednego ze słońc, w domenie Maximiliana, w odległości czterdziestu lat świetlnych od Illyricum. W układzie tej gwiazdy nie było ludzi, i o to właśnie chodziło Gabrielowi.

Pyrrho opadł na orbitę synchroniczną z pobliskim, nie zaznaczonym na mapie asteroidem, i tam Gabriel dokonał kolejnego cudu.

Zasiał na asteroidzie ciąg starannie dobranych zespołów nano i zbudował ogromny, potężny okręt wojenny.

Wykorzystał do tego już dostępne plany konstrukcji nanotechnicznych, niewiele więc miał do roboty i musiał jedynie uważać, by wypuszczane mikromechanizmy lądowały we właściwej sekwencji. Podstawowe prace projektowe wykonały dawno temu poprzednie pokolenia. Obecnie wszelkie lekarstwa, surowce, związki chemiczne można było wytwarzać tanio i w dowolnych ilościach. Ambitniejszym twórcom pozostało jedynie pomysłowe zastosowanie znanych podstawowych projektów. Przez wiele lat Theráponi Gabriela dostarczali mu starannie opracowanych projektów nanomechanizmów, które z kup ziemi piętrzących się na działce budowlanej potrafiły wybudować biurowce gotowe do podłączenia do sieci energetycznych, wodnych i kanalizacyjnych. Inne nano umiały przerobić asteroid na wielki kosmiczny transportowiec, zdolny przewieźć dziesiątki tysięcy pasażerów, przy czym każdy podróżował w osobnej luksusowej kabinie wyłożonej boazerią i wyposażonej w złote umywalki ze złotymi kranami — wszystko wyprodukowane przez nano.

Projektów tych przeważnie nie tworzono po to, by je realizować — podobnie jak utwory kameralne Gabriela nie zostały napisane po to, by je grano. Ich celem było przygotowanie do egzaminów i udowodnienie, że projektant panuje nad formą.

Jedna z uczennic Gabriela, prawdopodobnie z kaprysu (a może był to ironiczny komentarz na temat celowości tego rodzaju ćwiczeń) zastosowała nano do budowy pancernika. Ponieważ wiedziała, że jej praca ma charakter teoretyczny, nie liczyła się z ograniczeniami i zaprojektowała superpancernik. Mógł pomieścić całą brygadę uzbrojonego wojska łącznie z promami transportowymi. Kwatery załogi stanowiły cud komfortu. Kamuflaż zapewniono w ten sposób, że — jeśli pominąć kilka luków i anten — pancernik wyglądał po prostu jak asteroid, z którego materii powstał. Pokładowe generatory sił grawitacyjnych, gdyby je zasilono, dysponowałyby mocą wystarczającą, by rozwalić planetę, a może nawet gwiazdę.

Gabrielowi spodobał się pomysł ogromnego statku. Wydawało się, że nie będzie tak przytłaczający jak Pyrrho, choć Pyrrho jest obszerny i wygodny.

Bez wątpienia, myślał Gabriel, uczennica zdziwiłaby się, gdyby zobaczyła, że jej imponujące ćwiczenie teoretyczne, rzeczywiście zostało wdrożone.

Gabriel wybierał się na wrogie tereny i musiał zabrać odpowiednią broń.

I wtedy naprawdę zaczęły dziać się cuda.

Pomieszczenia Gabriela na Pyrrho były przytulne, nieco przypominały namiot. Na ścianach wisiały filcowe kilimy ozdobione aplikacjami w kolorze złota i śniedzi. Miękkie perskie dywany grubymi warstwami pokrywały podłogę. Wszędzie leżały obszyte frędzlami poduszki, na których można było usiąść. Stały tam brązowe kadzielnice i świeczniki z kutego żelaza. W sumie, wystrój przypominał wnętrze obszernej jurty.

Wrażenie psuł tylko lśniący hebanowy fortepian, który Gabriel przeniósł z Jesiennego Pawilonu, oraz kredens z kuchni. Clancy spóźniała się na kolację, zajęta swymi studiami i pracą. Gabriel wystukał kilka przypadkowych akordów na klawiaturze i postanowił odpowiedzieć na wezwanie ‹Priorytet 2› Zhenling.

Czekając na Clancy, wypełniał pokój głosami, fragmentami swej Lulu, które łączyły się w zharmonizowane arie, zderzały ze szczękiem, tryskały, uwodziły i potępiały.

Grając, zdał sobie w pewnej chwili sprawę, że Clancy weszła do pokoju i słucha. Dokończył takt i stłumił dźwięk. Podszedł do Clancy i pocałował ją na powitanie.

— To znowu twoja nie dokończona opera?

Kiwnął głową. Jego jedwabne spodnie szeleściły, gdy szedł wraz z Clancy do kredensu — życie naśladowało skiagénosa z Galerii z Czerwonej Laki podczas pierwszego sam na sam z Zhenling. Clancy nałożyła sobie zimnych klusek oraz marynowanych warzyw i polała wszystko olejem sezamowym. Gabriel napełnił miskę zupą z faszerowanych wiśni.

— To bardzo złożone — stwierdziła. — Nawet bym tego nie próbowała.

— Nie chodzi o złożoność. Daje mi ona po prostu okazję do ciekawszych rozwiązań harmonicznych. — Położył się u stóp Clancy, która usiadła na poduszce. — U Mozarta w „Weselu Figara” osiem osób wykonuje partię „Pian pianin le andró pi presso”. Każda z nich śpiewa w zasadzie inną melodię, ale cudownie się to wszystko łączy. Mozart nie miał do dyspozycji oprogramowanego reno z teorią harmonii i muzyki. Jednak przez wiele lat do niego należał rekord, dopóki Sandor Korondi nie skomponował utworu na dziesięć głosów. Ja uzyskałem dwanaście, a efekt jest cudowny i dziwny. Posłuchaj.

Kazał swemu reno odtworzyć finał drugiego aktu, gdy wszyscy bohaterowie śpiewają jednocześnie. Muzyka pochodziła z syntetyzatorów, gdyż nigdy nie nagrano jej na żywo i stanowiła ideał, o którym prawdziwi śpiewacy mogli tylko śnić, choć może efekt był nieco sztuczny. Clancy podniosła wzrok. Muzyka od czasu do czasu wydawała się jej niesamowita. Gabriel uśmiechnął się, zauważywszy, jak włosy stają jej na karku jakby naładowane elektrostatycznie.

Spojrzała na niego rozszerzonymi oczyma.

— Nigdy czegoś tak dziwnego nie słyszałam. Jak uzyskałeś ten efekt?

— Niektóre z głosów są bardzo wysokie, powyżej granicy słyszalności. Nazwałem je ultrasopranami. Wydaje mi się to bardzo oczywistym określeniem.

— Świetny pomysł. Jeśli jednak nie mogę ich słyszeć, dlaczego czuję ich oddziaływanie?

— To harmoniczne. Nie słyszysz wprawdzie samych śpiewaków, ale ultrasoprany uzupełniają harmonię. To pośredni głos wędrujący z miejsca na miejsce. Nie słyszysz go bezpośrednio, ale jego wpływ czuje się w całości kompozycji. Jesteś pobudzona, gdy przesuwają się do niższej tonacji.

— Planujesz wystawienie tego na żywo?

— Owszem, gdy moi śpiewacy dorosną.

Clancy odstawiła talerz na poduszkę obok, oparła się wygodniej i spojrzała uważnie na Gabriela.

— Opowiedz mi o tym.

Gabriel skłonił się.

— Jak sobie życzysz, Zapłoniona Różo. Gdy cały pomysł sprawdził się w symulacji, opracowałem materiał genetyczny, by wyprodukować śpiewaków zdolnych do wykonania mojej muzyki. Osoba taka musi mieć drugi zestaw strun głosowych umieszczonych tuż ponad pierwszym. Muszą być maleńkie, uruchamiane wyłącznie na specjalne polecenie. Bardzo ważne jest sterowanie oddechem, więc wzmocniłem przeponę, przekształciłem płuca, by potrafiły wchłonąć więcej tlenu i…

— W jaki sposób słyszą swój własny głos?

— Implanty uszne.

— Ilu ich jest?

Gabriel uśmiechnął się po ojcowsku.

— Na początek piętnaście przemiłych dziewczynek, w wieku od ośmiu do jedenastu lat. Dodatkowe struny głosowe uformują się w okresie wczesnego dojrzewania, więc jeszcze żadna z nich nie ćwiczy tego śpiewu. Ich opiekunowie pochodzą z rodzin o tradycjach muzycznych, które znajdowały się daleko na listach oczekujących na prawo do posiadania dziecka. Byli bardzo szczęśliwi, że w młodym wieku dostali dzieci na wychowanie. Wszystkie dziewczynki kształcą się muzycznie na koszt państwa. Gdy dorosną, mogą wybrać sobie dowolny zawód, ale w dziedzinie muzyki mają zapewnioną karierę.

— Jednak nie ukończyłeś dzieła, dla którego zostały stworzone?

— Nie. Gdy dziewczynki nieco dorosną, skomponuję dla nich kilka utworów chóralnych, by mogły ćwiczyć głosy. — Spojrzał na Clancy, wyobrażając sobie, jak zareagowałaby Zhenling na wieść o tym projekcie. — Przypuszczam, że niektórzy uznaliby to przedsięwzięcie za dekadenckie.

Clancy milczała przez chwilę.

— Cóż w tym dekadenckiego? Od setek lat ludzie wybierają zestaw genów dla swych dzieci. Jeśli zapragnąłeś mieć śpiewaczki o szczególnych walorach głosowych, dlaczego nie miałbyś ich stworzyć? Nie rozkażesz przecież swoim siłom bezpieczeństwa, by stały nad nimi i zmuszały je do kształcenia się na śpiewaczki. Sprawiłeś tylko, że taka kariera jest dla nich bardzo atrakcyjna.

— Myślałem w ten sam sposób.

Oparł się wygodnie o jej nogi i nabrał łyżkę wiśniowej zupy. Wiśnie nafaszerowano szynką, by zrównoważyć słodki smak. Efekt był wyśmienity. Kem-Kem dokonał kolejnego cudu.

— Jednak, jeśli nie napiszesz swej opery, ich zdolności staną się bezużyteczne — zauważyła Clancy. — Jeśli to nie zawiłość utworu cię powstrzymuje, to co w takim razie?

Gabriel opuścił łyżkę do talerza. Obserwował przez chwilę, jak czerwone wiśnie i blade kiełki bambusa pływają w szmaragdowej zupie z liści lilii.

— Ludzie, o których piszę, są odrażający — odrzekł wreszcie. Wszyscy bohaterowie dążą do samodestrukcji, nie myśląc ani o sobie, ani o innych. I nie wiem, jaka siła ich napędza.

Clancy pochyliła się i zaczęła się bawić puklem jego długich rudych włosów.

— Masz świetne wyczucie psychologiczne — orzekła. — Widziałam, jak potrafisz je wykorzystywać w kontaktach z ludźmi, choćby w stosunkach ze mną.

— Doprawdy? Mam nadzieję, że niezbyt ci to przeszkadza. Moja wiedza dotyczy przede wszystkim współczesnej duszy. Umysłów zdyscyplinowanych, dobrze wykształconych, wychowanych w tej samej kulturze, w społeczeństwie gwarantującym materialny oraz intelektualny dobrobyt… Tutaj rzeczywiście psychologiczne wyczucie mi pomaga.

Ale moi bohaterowie to osoby prymitywne. Dzicy. Ich motywy są dziwne, destrukcyjne. Ich rodzice, kultura, w jakiej wzrastali, wszystko to bezlitośnie torturowało ich przez lata, a potem zostali odrzuceni. Mam pewną teoretyczną wiedzę na temat motywów ich zachowania. Louise Brooks była w młodości seksualnie wykorzystywana. Wzrastała w poczuciu własnej niskiej wartości. By uniknąć rozmyślania o swoich prawdziwych problemach, uciekła w alkoholizm i negatywne zachowania seksualne. Bez trudności potrafię opisać jej profil psychologiczny, nie mogę jednak zajrzeć, co dzieje się w jej głowie. Siedzą tam demony, i to demony zupełnie inne niż nasze. By moja muzyka oddawała prawdę, muszę zajrzeć w umysł Louise. To samo dotyczy pozostałych bohaterów.

Oboje milczeli przez chwilę.

— Wydaje mi się, że te dziewczynki zaharują się na śmierć. Może napisałbyś coś lżejszego na ich debiut.

— Może powinienem — odparł Gabriel z uśmiechem.

— Coś o wróżkach śpiewających w ogrodzie. Żadnych samobójstw, żadnego podrzynania gardeł. Dobrze?

Pocałował ją w rękę.

— Jak sobie życzysz. Sama możesz to skomponować, jeśli chcesz.

— Mam mnóstwo innej pracy. Namówiłeś mnie przecież, bym ponownie przystąpiła do egzaminów, pamiętasz?

— Musisz jednak popracować nad przedmiotami humanistycznymi. Możesz sobie wybrać komponowanie muzyki.

Skończył jeść zupę i podszedł do kredensu po curry.

— Jutro muszę powiedzieć załodze, co my tu naprawdę robimy. Napomknąłem, że budowa okrętu wojennego to taki egzotyczny eksperyment z nano. I to rzeczywiście jest eksperyment. Gdy jednak się przeniesiemy na nowy statek, muszę wyjaśnić, czemu służy ta przeprowadzka.

Clancy wzięła talerz z kluskami i ponownie zaczęła jeść.

— Masz okazję wykazać swe umiejętności we współczesnej psychologii.

— Będę musiał cenzurować ich łączność — stwierdził Gabriel. — Koniec z bezpośrednimi pogaduszkami z ukochanymi osobami w domu przez tachlinię. Nie spodoba im się to.

— Na pewno nam się to nie spodoba. — Clancy się nachmurzyła.

— Mam nadzieję, że rozumiesz zaistniałą konieczność.

Zjadła trochę klusek i zmarszczyła czoło.

— Spowoduje to liczne komentarze naszych ukochanych osób.

— W porządku.

— Czy o to ci właśnie chodzi?

— Chciałbym, żeby ludzie zaczęli się zastanawiać, co my tu właściwie robimy.

— Pod warunkiem, że tak naprawdę się tego nie domyślą — odparła.

Zwinął się u jej stóp.

— Pod warunkiem, że tak naprawdę się tego nie domyślą — powtórzył. — Tak jest.

— „Naprzód” — powiedział, wyrzucając w powietrze zaciśnięte dłonie — „do samego serca tajemnicy!”.

Załoga wiwatowała, przytupywała, klaskała, wskakiwała na stoły w jadalni. Biały Niedźwiedź, zagłuszając harmider, pięknym tenorem śpiewał „Marsz tryumfalny” z opery Gabriela „Rycerze z Shinano”.

W tym radosnym nastroju postanowienie Gabriela o cenzurowaniu rozmów przyjęto bez komentarzy. Kolejny cud, pomyślał Gabriel. Przeszedłem samego siebie.

Okręt nazwał Cressida.

Cuda nie ustawały. Pyrrho został zamocowany do Cressidy i, gdy fale grawitacyjne omijały czas, ekspedycja wyruszyła ku domniemanej supernowej Gaal 97, w centrum Sfery Gaal. Statek wykorzystywał dziewięćdziesiąt procent swej maksymalnej prędkości. Posłuszne roboty i wyposażone w implanty szympansy przeniosły rzeczy załogi na okręt flagowy. Pyrrho ze znacznie zredukowaną załogą, odłączał się niekiedy, by ustawić boje przekaźnikowe w jakimś układzie gwiezdnym nie leżącym bezpośrednio na ich trasie. Musiał potem z maksymalną szybkością gonić okręt.

Roboty-sondy wyskoczyły przed nich, osiągając największą prędkość, na jaką pozwalały ich grawitacyjne napędy. Gabriel nie był przekonany, czy warto je wysyłać. Jeśli przybędą zbyt wcześnie, mogą zostać odkryte i zdradzić jego intencje. Jednak nie jest łatwo wykryć małe próbniki i jeśli Saigo lub któryś ze spiskowców był w stanie je znaleźć, z pewnością mógł także wykryć nadciągającą Cressidę. Z drugiej jednak strony Gabrielowi były potrzebne informacje wywiadowcze, a odkrycie próbników nie od razu prowadziło do wniosku, że to sam Gabriel przybywa — równie dobrze mógł je wysyłać z Illyricum.

Na miejsce mieli dotrzeć dopiero za cztery długie miesiące.

Gabriel spodziewał się nudy. Wiedział, że jest złym podróżnikiem.

Wkrótce będzie potrzebował rozrywki.

— Do diabła z tobą — powiedziała, siedząc w wannie, Louise Brooks. Piła dżin prosto z butelki. — Do diabła ze wszystkimi. — Jej słynna piękna twarz promieniowała słynnym pięknym uśmiechem. Louise pochłonęła następną porcję dżinu, wytarła wargi i ponownie przylepiła sobie do ust ten swój słynny, piękny uśmiech. — I do diabła ze mną.

Gabriel zatrzymał symulację. Stworzył Louise i innych bohaterów opery w oneirochrononie, stosując nowoczesne programy i metody modelujące sylwetkę psychiczną. Poszukiwał odpowiedzi. Nie znalazł.

Mógł rozmawiać z Louise, z Lulu, z Pabstem, ze wszystkimi. Nawet fikcyjne kreacje miały swe charaktery, mogły odgrywać sceny między sobą.

Nie potrafiły jednak sprawić Gabrielowi żadnej niespodzianki.

Wrócił do Lulu, żywiąc nadzieję, że coś lepiej zrozumie. Nie udało mu się, znalazł po prostu jeszcze jeden sposób na zabijanie nudy.

Przegnał Louise i całą resztę. Przestał myśleć o muzyce. Na jego kolanach chrapał Manfred.

Gabriel spojrzał na filcowe kilimy i uświadomił sobie, że ma ich dosyć.

Zmiana wystroju pomieszczenia zajęła następne pół dnia.

Przez pokrytą bielą równinę pędziła trojka. Pod jaśniejącym lazurem nieba rozciągały się wiecznie zielone lasy. Zimne powietrze drażniło policzki Gabriela, niczym miłosna pieszczota. Miał na sobie futro i czapkę, i było mu wspaniale ciepło. Śnieg trzeszczał pod płozami, na uprzęży pobrzękiwały dzwoneczki — Gabrielowi przypominało to dzwoniące koraliki, które wplatał we włosy Clancy.

Zhenling, ubrana w sobolowe futro i czapkę, siedziała obok, niedźwiedzia skóra okrywała ich oboje. Ręka Zhenling była ciepła jak grzanka. Gabriel nie widział twarzy woźnicy siedzącego na koźle, spostrzegł jednak jego białe wąsy wystające na wysokości uszu.

— Dziękuję — powiedział. — Tak miałem dosyć moich pokojów, że całkowicie zmieniłem ich wystrój tylko po to, by mieć przed oczyma coś innego.

— Odwiedź mnie w Zamku Eiger — rzekła Zhenling. — Zamierzam wejść na Mount Trasker drogą klasyczną. Możesz się przyłączyć.

— Może innym razem, Madame Soból. Obecnie zajmuje mnie pokonywanie góry nieoznaczoności kwantowej.

— Madame Soból? — Z zadowoloną miną przesunęła swobodną dłonią po sobolowej czapce. — Dosyć mi się podoba to imię.

— Weź sobie, jest twoje.

Twardy śnieg chrupał teraz pod płozami. Przed sobą mieli zamarznięte jezioro, na drugim jego krańcu stała biała dacza z wieżą zwieńczoną dachem w kształcie makówki.

— Mam nadzieję, że podoba ci się ta przejażdżka — powiedziała Zhenling. — Przypuszczalnie twoi przodkowie Kamaniewowie zabawiali się w ten sposób.

— Ci, którzy przeżyli najazd twoich przodków z pustyni Gobi. — Spojrzał na białe pagórki. Słońce świeciło tak jasno, że wydawało się, iż śnieg płonie. — Wyjazd na wieś to wspaniały pomysł — powiedział. — Chyba zawsze spotykamy się w rozmaitych symulacjach wnętrz.

— Sypialnie stają się dla nas za ciasne — odparła.

Ciemne oczy Zhenling patrzyły spod długich rzęs i Gabriel poczuł w piersiach ogniste pulsowanie. Wsunął rękę pod jej sobolowe futro — poczuł ciepłe ciało, napięte mięśnie, wzniesioną pierś układającą się w jego złożonej dłoni jak ptak w gnieździe.

Oparł się pokusie, by spojrzeć na woźnicę. Niech ta oneirochroniczna postać symbolicznie przypomina Saiga czy innego podsłuchiwacza naruszającego Pieczęć, pomyślał.

— Ja również potrzebuję teraz rozrywki — oznajmiła Zhenling. Przeciągnęła się rozkosznie pod jego dotykiem. — Greg wyruszył dziś rano. Ma się uczyć u Han Fu.

— Doprawdy? — powiedział Gabriel, przesuwając rękę w dół po jej gładkim boku.

Udawał. Doskonale wiedział, że Gregory Bonham, małżonek Zhenling, opuścił laboratoria Fiołkowy Jadeit i Tienjin z zamiarem terminowania u Aristosa Han Fu. Bonham pozostawał legalnym małżonkiem Zhenling, ale od lat konsekwentnie żył od niej z dala.

— Czy powinienem ci pogratulować, czy złożyć kondolencje?

Poruszył ręką.

Spojrzała mu w oczy.

— Czy kondolencje byłyby szczere? — Westchnęła nagle, gdy przesunął rękę bardzo nisko.

— Nie — odparł.

— W takim razie nic nie mów. — Wargami dotknęła jego ust. Poczuł smak pomarańczy i korzeni. Odsunęła się i mocniej owinęła futrem.

Gabriel, delektując się tym przelotnym smakiem, zaczął znowu rozglądać się po okolicy. Dacza nad jeziorem miała białe, bogato rzeźbione ściany, a jej kopułę pomalowano purpurą i złotem.

Gabriel z próżności mógłby sobie przypisać wyjazd Bonhama, ale ocenił, że wnioski, jakie dyktuje nam próżność, są mylne. Zhenling i Bonham od lat żyli oddzielnie, od czasu, gdy Zhenling zdała egzaminy, a on je dwukrotnie zawalił.

— Trudno jest Ariste znaleźć równego sobie partnera — powiedziała. W jej oczach odbijały się jasne refleksy śniegu.

— Są tylko inni Aristoi.

— A jednak rzadko to działa, nie sądzisz? W przeszłości Mehmet Ali i Castor, obecnie Maryandroid i Maximilian. — Lód zachrzęścił, gdy trojka wjechała na zamarznięte jezioro. Na płaskim terenie wiatr się wzmógł, unosząc drobinki lodu. Wpadały Gabrielowi do oczu, powodując łzawienie. — Czy kiedykolwiek kochałeś Ariste?

— Przed tobą dwukrotnie.

— Dorothy St John?

— Tak, gdy terminowałem u niej. Wtedy jednak byłem Therápōnem. Potem Nieskazitelną Drogę, ale to miało raczej charakter wspólnej twórczości estetycznej. Pracowaliśmy nad sztuką teatralną i nie trwało to długo.

— Dlaczego my, Aristoi, nie żyjemy razem?

— Jesteśmy ludźmi bardzo zapracowanymi.

— Greg i ja również byliśmy zapracowani. Jako pionierzy sterraformowaliśmy i zasiedliliśmy cztery nowe systemy. To coś znacznie bardziej poważnego niż intensywna praca. Wydaje mi się, że my, Aristoi jesteśmy zbyt pochłonięci, zbyt apodyktyczni, za bardzo chcemy uzyskać przewagę nad sobą nawzajem… — Odwróciła się nagle do niego. — Czy nasze spotkania cię forsują?

— Nie, oczywiście nie. — Gabriel chciał się uśmiechnąć, ale uznał, że nie byłoby to stosowne.

— Nie będziemy spotykali się tak często, jak bym chciała. Jesteś zbyt zajęty konspirowaniem.

— Im dłuższa rozłąka, tym silniejsze pożądanie.

—  Jeśli rozłąka nie potrwa za długo, Gabrielu.

— „Najmilejsza, w podróż jadę, nie bym się tobą znużył” — zarecytował.

Westchnęła, ujęła go za rękę. Sanie zgrzytnęły po gołym lodzie, potem znów gładko wjechały na śnieg.

— Wybacz mi te pytania — rzekła. — Już tak dawno nie zastanawiałam się nad tymi sprawami. Tak dawno nie byłam związana z kimś nowym.

— Nie muszę ci niczego wybaczać.

— Ty natomiast — ciągnęła swą poprzednią myśl — wszędzie znajdujesz kogoś nowego.

— Łatwo się zakochuję. Odwróciła ku niemu wzrok.

— Naprawdę zakochujesz się w nich wszystkich?

— Tak. To nietrudne — odparł z uśmiechem. — To dobrzy ludzie. Nigdy nie wybieram źle.

Patrzyła teraz podejrzliwie.

— A jakie jest moje miejsce w tym seraju? Jedna z wielu?

— Ty jesteś inna. Ostra jak miecz, błyskotliwa jak diament. Wyzwanie, jak niezdobyty górski szczyt. — Uśmiechnął się, spojrzał jej w oczy. — Zapragnąłem cię, gdy po raz pierwszy cię zobaczyłem na twojej Promocji.

— Greg i ja dopiero się wtedy poznaliśmy. Twoje zaloty były nieznośne. Ale również bardzo mi pochlebiały — dodała. W jej oczach zaświecił tajemniczy żar. Policzki pokraśniały od wiatru — pięknie wykonany efekt.

— Lubię sytuacje, gdy moje pochlebstwa są całkowitą prawdą i mogę je wygłaszać w pełni szczerze.

Zhenling skromnie udała sceptycyzm. Trojka przechyliła się, zjeżdżając z tafli jeziora na brzeg. W nierzeczywistym powietrzu unosił się zapach palonego drewna. Z prawej strony wyrosła dacza. Z maswerku zwisały sople lodu.

— Zatrzymaj się tu, Gury.

Słowa te w zasadzie nie były konieczne, podtrzymywały jednak iluzję. Zadzwoniły dzwoneczki. Z końskich nozdrzy unosiła się para. Zhenling odrzuciła z nóg futro i wstała. Gabriel wyskoczył z sań, które lekko się zakołysały. Podał kobiecie ramię, a ona zaprosiła go do domu.

Hall wyłożony był jasną boazerią. Na szybach i marmurowym progu iskrzył się szron. Zhenling poprowadziła Gabriela przez komnatę ze stołem nakrytym do kolacji. Na białym obrusie stała biała porcelanowa zastawa i kryształowe oszronione kieliszki. W sąsiednim pokoju pyszniły się wygodne, nazbyt ozdobne meble z Epoki Żółtej, wszystkie utrzymane w biało-srebrno-niebieskiej tonacji. W piecu z ornamentami z kutego żelaza migotał żółtawy płomień, jakby płonący lód.

Wspaniale zaprogramowane, skonstatował z przyjemnością Gabriel.

Zhenling poprowadziła go na piętro do sypialni oświetlonej bladymi promieniami słonecznymi, wpadającymi przez szerokie francuskie okna, obramowane fraktalami szronu. Na zewnątrz widać było rzeźbiony balkon. Z kątów pokoju niesamowitymi oczami patrzyli z ikon święci i madonny, ich postacie zasłonięte były częściowo złotym brokatem przetykanym perłami. Łoże spowijały delikatne koronkowe zasłony. Na ścianach wisiały oszronione lustra.

Materac przykryto gronostajową narzutą. Zhenling rozwarła szeroko ramiona — wyglądała jak czarna plama na tle bieli. Gabriel podszedł do niej, wsunął ręce pod futro i pocałował ją.

W całym pomieszczeniu jedynie Zhenling emanowała ciepłem. Położył ją na łóżku — czarne włosy na bladej skórze, na tle soboli i gronostajów. Lustra odbijały jego ruchy zniekształcone przez mgiełkę. Te kontrasty: gorąco — zimno, czerń — szron, przypomniały Gabrielowi Czarnookiego Ducha. Zapragnął jeszcze więcej kontrastów.

Przez jego myśli przemknął kaprys. Coś, czego nie robił od wczesnej młodości. Osiągnął w tym mistrzostwo, potem stracił zainteresowanie.

Tego się nie zapomina, jak jazdy na rowerze, pomyślał.

(GABRIEL: Reno, ustalić, gdzie przebywa doktor Clancy. ‹Pierwszeństwo Aristoi, Priorytet 1›

(RENO: Aristos, doktor Clancy jeszcze śpi w swej kwaterze).

GABRIEL: Cyrusie, poprowadź moje ciało do kwatery Clancy.

Podniósł się z kanapy, narzucił szlafrok i poszedł do pokojów Clancy. Drzwi się przed nim rozsunęły.

Dla niej był to poranek, niedługo miała się zbudzić. Leżała skulona na wzburzonym łóżku. Westchnęła, gdy poczuła, że Gabriel jest w pobliżu. Nie otwierając oczu, odwróciła ku niemu głowę.

Dawne młodzieńcze doznania Cyrusa przepłynęły przez umysł Gabriela. Cyrus skierował ciało Gabriela na łóżko, położył tuż przy Clancy. Czule pocałował dziewczynę w szyję.

Jak pięknie moja śliczna wyśpiewana leży

Rytm życia na okręcie był skomplikowany, niezgodny z rozkładem dnia Zhenling w Tienjin. Na szczęście — w tych okolicznościach — Gabriel potrzebował tylko dwie lub trzy godziny snu w ciągu nocy.

Wyciągnął się obok Zhenling, pogłaskał jej ciało pokryte gęsią skórką.

Musi grać na zwłokę, dopóki nie ustawi na miejscu drugiego elementu scenerii. Przesunął językiem po brodawkach Zhenling, potem zawezwał ciepłą bryzę, by zatańczyła na jej skórze i osuszyła piersi ze śladów śliny. Sutki najpierw nieco ochłodły, potem stały się gorące.

Poczuł na policzku dotyk jej dłoni.

— Stop — powiedziała. — To jest moja fantazja zbudowana dla ciebie. Proszę, żadnych ubocznych efektów.

— Jak sobie życzysz, Madame Soból.

Nakrył Zhenling i siebie futrem. Pocałował ją w dołek nad lewym obojczykiem, ustami powędrował w dół ciała, wreszcie przywarł do wysoko sklepionego podbicia stopy.

W dumnej pokorze

Słowa Spensera, wybór Cyrusa, głos Gabriela. Te złożone doznania sprawiły Gabrielowi wielką przyjemność.

— Burzycielu Spokoju, która godzina? — zapytała zaspanym, nieco schrypniętym głosem Clancy.

— Wkrótce powinnaś wstać, Zapłoniona Różo — odparł Cyrus. — Pomyślałem sobie, żeby do twego przebudzenia dodać nieco… ekstazy.

Clancy zaspana myślała o tym przez chwilę, a tymczasem świadomość Gabriela wślizgnęła się w jego ciało jak w przygotowaną rękawiczkę. Wsunął rękę pod haftowaną piżamę Clancy i nakrył dłonią ciepłą pierś.

Clancy odwróciła się ku niemu, pogłaskała go po włosach. Skulił się, całował ją w piersi, lizał, aż brodawka napęczniała i się zaróżowiła.

Ukląkł nad Clancy, wypchnął Cyrusa z oneirochronicznego ciała, nakazał, by ciało duchowe w nierzeczywistej daczy na brzegu nierzeczywistego jeziora czerpało wskazówki od jego cielesnej powłoki.

To zestawienie różowego ciała i kremowej pościeli zaatakowało go jak poemat.

Wszedł w nią, jej biodra się uniosły.

Rozniósł się zapach ludzkich ciał. Usta Gabriela sunęły w górę, muskały gładkie wnętrze ud. Poczuł mimowolny skurcz mięśni, usłyszał zaskoczony stłumiony śmiech.

Ostrożnie ją smakował.

Jej oneirochroniczny trunek nagrodził go ognistym smakiem.

Świadomość Gabriela wycofała się z oneirochrononu i przesunęła do jego ciała. Cyrus potrafił doskonale zagrać ten fragment roli.

Zhenling dyszała, drżała. Mocnymi dłońmi schwyciła go za włosy. Z jej palców spływał chłód ciekłego azotu. Przeszył czaszkę Gabriela sztyletami lodu. Potem sztylety ociepliły się, zaczęły emitować światło liżące laserowym ogniem zmysły Gabriela.

Przepełniała go energia.

Gabriel odsunął Cyrusa, część wrażeń zmysłowych zastąpiły inne. Podniósł się, odrzucił futrzany namiot, patrzył na białe ciało Zhenling na tle ciemnego sobolowego futra. Lustra powtarzały ten widok w nieskończoność. Fantom Zapłonionej Róży, obraz o ciepłych barwach, przesłonił mu pole widzenia.

Podtrzymywał się na rękach, patrzył w zaspane oliwinowe oczy, czuł jednocześnie śliski gładki dotyk rozpękniętego Drogocennego Jadeitu.

Westchnął. Dotknęła jego policzka.

— Coś się stało?

Potrząsnął głową.

— Zawładnęła mną poezja — odparł zgodnie z prawdą.

Kochali się czule i z fantazją. Gabriel żywo reagował na to, co oneirochronon z nim wyprawiał. Czasem zwalniał, by zapobiec przeładowaniu zmysłów i przedwczesnej eksplozji.

Biały żar narastał, a gdy dotarł do mózgu, dźgnął go lodowatym sztyletem.

Wszedł w nią i poczuł, jak otacza go ciepło, a potem w samym wnętrzu zaskakujące zimno, sunące w górę jak gwałtowna niespodziewana pieszczota.

To wrażenie sparaliżowało go na chwilę, a potem, gdy się powtórzyło, odebrało mu dech. Polecił trochę zmniejszyć intensywność dopływających do zmysłów bodźców. Teraz mógł wytrzymać te wrażenia.

Ustalił sposób zachowania i rytm swego fizycznego ciała. Zhenling bez trudu dostosowała się do niego. Gabriela zalała przyjemność z powodu tej precyzyjnej sztuki równoczesnej rozkoszy. Szybko zmieniały się ciepłe i zimne pieszczoty, jak przeskoki od czerni do bieli.

W jego sercu i umyśle zakwitła róża.

Podpierając się na ramionach, nadal tkwił nad Clancy. Dotknęła dłonią jego czoła pokrytego kropelkami potu. Wrażenia żaru i zimna ciągle biegały mu po krzyżu.

— To było bardzo intensywne powiedziała.

Nie mógł wydobyć z siebie głosu. Wyciągnął się na łóżku obok Clancy i przysunął do niej jak najbliżej. Wdychał zapach jej ciała. Tu, w Świecie Zrealizowanym, chciałby wytworzyć dla niej cud, jaki potrafił wyprodukować w oneirochrononie.

Róże przebiły Gabriela kolcami lodowatego zimna i rozdarły jego umysł na części. Krzyk Aristosa odbijał się echem w milionach luster.

Zhenling odsunęła się roześmiana. Owinęła swe ciało sobolami. Z jej nozdrzy ulatywała biała mgiełka. Gabriel wydał komendę, szron na oknach i lustrach rozrósł się w rysunki pnących róż. Płatki kwiatów białe w środku, kończyły się czerwoną obwódką — jednocześnie Królowa Śniegu i Czerwona Dama.

— Nie zapominaj, że to moja fantazja — przypomniała mu Zhenling. — Nie powinieneś tego robić.

Clancy milczała. Po chwili z żarem w oczach wyrecytowała:

— Nasza miłość biała jak śnieg na szczycie góry. Przebłyskuje jak księżyc wśród chmur.

„Biała jak śnieg”, pomyślał Gabriel. Jakie to celne. Jakby wyczuła ducha tej chwili — owe nakładające się na siebie obrazy.

Clancy wstała i poszła do łazienki. Słyszał lecącą z kranu wodę.

Gabriel przekazał ciało Cyrusowi, a sam przeniósł się do daczy.

Wyciągnęła dłoń ku szybie i zerwała różę, teraz już trójwymiarową. Zhenling, uśmiechnięta, wdychała zapach.

— Jednak to bardzo ładne — przyznała. Spojrzała na niego uważnie. Usłyszał odgłos spadających kropel. Szron na lustrach topniał, strużki wody ściekały po brzegach rysunków na szkle.

W pokoju robiło się coraz cieplej. Na biało-niebieskiej tapecie pojawiła się wiosna w kolorach: zielonym, czerwonym i jaskrawopomarańczowym. Przez okno Gabriel dostrzegł, że wiosna jak dywan rozwija się w krajobrazie. Kolejny cud, pomyślał. Na okapach zaczęły śpiewać ptaki. Spojrzał na Zhenling: miała na sobie długą wiosenną sukienkę w stylu Epoki Żółtej, wyszywaną paciorkami w kwiatowe wzory. Sobolowe futro zniknęło z łóżka, teraz pokrywały je rozrzucone biało-czerwone róże.

Zhenling wstała z wdziękiem.

— Pojedziemy? — spytała.

Wiosenna Śliwa wybrała strój dla Gabriela: biały lniany garnitur, krawat, słomkowy kapelusz z taśmą w kwiatowe wzory.

— Oczywiście — odrzekł.

Wziął ją za rękę i poprowadził na dół do wyjścia. Na podłodze leżał miękki śliwkowy dywan, w żelaznym piecu płonął czerwony ogień. W jadalni na talerzach kusiły dojrzałe owoce, kielichy wypełnione były winem. Zhenling wzięła parasolkę ze stojaka przy drzwiach.

Na zewnątrz woźnica Gury czekał przy berlince zaprzężonej w cztery konie o grzywach przybranych barwnymi piórami. Dach powozu był opuszczony.

Słońce stało nisko nad horyzontem. Przypuszczalnie był ranek, gdyż ziemię pokrywała rosa, a w powietrzu unosił się zapach świeżo skoszonej trawy. W dalekiej dolinie Gabriel widział strzępki mgły.

Gury uchylił kapelusza i otworzył drzwi powozu. Gabriel po raz pierwszy spojrzał mężczyźnie w twarz. Siwe wąsy, łysa czaszka. Gury miał w sobie tyle samo cech tatarskich, co Zhenling. W jego fizjonomii Gabriel dostrzegł coś znajomego, nie potrafił jednak sprecyzować, co to takiego.

Woźnica ukłonił się i Gabriel pomógł wsiąść Zhenling do powozu. Potem zajął miejsce obok niej. Zhenling z wdziękiem rozpięła parasolkę. Przenikające przez koronkowe falbanki słoneczne promienie tworzyły na jej skórze jasne plamy. Gury usiadł na koźle i pochwycił lejce.

— Masz niezrównaną fantazję, Madame Soból — rzekł Gabriel.

Ujęła go pod ramię.

— Mam nadzieję, że nieco cię zabawiłam i zapomniałeś o swych problemach.

— Udało ci się to w cudowny sposób.

— Jesteś wspaniałym kochankiem — powiedziała. — Nawet jeśli uwzględnić, że oneirochronon przydaje ci pewnych zalet, których nie dostarcza natura. Nie twierdzę, że Gregory był zły w łóżku — dodała dla porządku — ale to inna jakość. Myślę, że chodzi bardziej o styl i dotyk niż o technikę. — Przysunęła się do niego. Poczuł w lędźwiach cieple mrowienie. — Chciałabym spotkać się z tobą cieleśnie, Gabrielu.

— Spotkasz się, gdy ukończę swe obecne zadanie.

— Ten styl mnie intryguje. — Spojrzała mu w twarz. — Czy mogę cię o coś zapytać?

Uśmiechnął się wyrozumiale.

— Jeśli musisz.

— Kochasz również mężczyzn, prawda?

— Tak.

— Czy tam też chodzi o styl i dotyk?

— Tak mniemam, choć wolałbym, żeby chodziło przede wszystkim o miłość.

— Nigdy jednak nie związałeś się z żadnym mężczyzną z Aristoi, choć niektórzy z nich przejawiają podobne skłonności.

— Nie pociągają mnie.

— Nawet Salvador? Jego oczy, karnacja? Mężczyzna, który w oneirochrononie musi się pojawiać jako jastrząb, by uniknąć natrętnego zainteresowania. Mnie się wydaje atrakcyjny.

Gabriel wzruszył ramionami. Zhenling popatrzyła na niego zmrużonymi oczyma. Uśmiechnął się do niej.

— Masz zamiar znowu mnie poddawać analizie, prawda?

— Tak. Wybacz.

— „Po co mi baczyć tedy na boleść niewielką, skoro za jej przyczyną zyszczę rozkosz wszelką”.

W oczach miała iskierki rozbawienia. Czuł ciepło jej rąk.

— Postaram się nie przyczyniać boleści zbyt wiele.

— A rozkosz?

— Myślę, że to chemia twego mózgu.

— Decyduje o seksualnych preferencjach? Oczywiście, to nic nowego.

— Nie o to chodzi. Jesteś bezpieczny, chroniony, wszyscy ci ustępują.

Gabriel pozwolił, by jego twarz przybrała wyraz lekkiego zniecierpliwienia.

— Chyba już to omawialiśmy.

— Ale to znamienne. — W jej głosie brzmiał entuzjazm. — Inaczej wybierasz partnerów wśród Aristoi i nie-Aristoi. Gdy podoba ci się równy tobie — przyjmijmy to robocze określenie — wybierasz jedynie kobiety. Wśród osób stojących niżej od ciebie — zarówno mężczyzn, jak i kobiety.

Wiadomo do czego to prowadziło.

— Podejrzewam, że twoja baza danych jest zbyt uboga. Ponadto zaczynałem wskakiwać do łóżek chłopców, jeszcze zanim zostałem Aristosem.

— Ale ilu z tych chłopców zostało Aristoi? Bez względu na swoją klasę społeczną, stali niżej od ciebie, a w takiej sytuacji płeć nie ma dla ciebie znaczenia. Nie robisz różnicy miedzy kobietą a mężczyzną, ponieważ to, co cię pociąga, to podległość.

— Powiedziałbym, że jest w tym coś więcej.

— Pewnie tak. Nigdy nie twierdziłam, że nie ma. — Oparła mu policzek na ramieniu.

— Nie wiem, czy to komplement, czy nie.

Rozglądała się przez chwilę po horyzoncie, nim sformułowała odpowiedź.

— Sama nie wiem.

Godzinę później przejażdżka się skończyła i Gabriel dumał w swej łazience o minionym poranku. „Nasza miłość biała jak śnieg na szczycie góry”, przypomniał sobie słowa Clancy, gdy skończyli się kochać. Fragment starego wiersza Jo Wenjuna z okresu dynastii Han. „Przebłyskuje jak księżyc wśród chmur”.

„Mówią mi, że masz inną kochankę”.

To następny wers. Gabriel dopiero teraz go sobie przypomniał.

Poczuł zimno na karku. Poemat Jo mówił o kobiecie żegnającej swego niewiernego partnera.

Przez chwilę zastanawiał się, o co tu chodziło. Czy Clancy miała na myśli pożegnanie, czy tylko był to sygnał, że wie o jego drugim romansie. Małe przypomnienie, przywołujące go z powrotem do Świata Zrealizowanego.

BŁYSK ‹Priorytet 1›.

Gabriela ogarnęło przerażenie. Ktoś znowu został zabity, pomyślał. Miał nadzieję, że to nie Zhenling.

— Aristos, tu Therápōn Rubens. Próbnik wysłany do Gaal 97 pokonał połowę swej planowanej drogi wewnątrz układu. Monitorowałem napływ danych. Są jednoznaczne. Wybacz mi BŁYSK, ale sprawa nie cierpi zwłoki.

Gabriel uspokoił się, to nie był kolejny atak mataglapa.

— Melduj, Therápōnie Rubens.

— Czwarta planeta wokół Gaal 97 została sterraformowana. Wstępne dane wskazują, że zamieszkują ją dziesiątki milionów ludzi. Jednak poziom ich techniki nie jest zbyt wysoki. Epoka Pomarańczowa albo jeszcze gorzej. Na planecie spalają mnóstwo biomasy.

Gabriel bardzo się zdziwił.

Skąd on ich wziął? — zastanawiał się. Skąd Saigo wziął tych wszystkich ludzi? Nie mógł ich po prostu przewieźć z Logarchii. Byłby to ogromnie trudny problem logistyczny. A ponadto inni Aristoi by to odkryli.

On ich zrobił! Odpowiedź pojawiła się w mózgu Gabriela z przerażającą mocą. Aż zakręciło mu się w głowie.

Saigo stworzył tych ludzi, tak jak stworzył ekosystem, w którym żyli. Stworzył atmosferę, drzewa, życie w morzu i na lądzie. Stworzył całą populację — dziesiątki milionów! A potem zostawił ich, by wegetowali na tym cofniętym do barbarzyństwa poziomie techniki.

W całkowitej sprzeczności z humanistycznymi ideałami Aristoi. Gabriel nigdy nie słyszał o czymś tak obrzydliwym. Największa zbrodnia w całej historii.

— Zapuść nano do budowy kolejnych sond — polecił Rubensowi. — Również takich, które mogą działać w atmosferach planet. Będziemy ich potrzebować bardzo wiele.

— Do usług, Aristosie.

— Teraz obejrzę dane.

— Do usług.

Musi ruszyć na ratunek. I to szybko.

9

POGROMCA ZWIERZĄT:

Obłęd rozpala w sercu szał
Obłęd rozpala wściekłość w ludziach
Zwierzęta w złość wpadają
Gdy w klatce mają
Mięsa kawał
Widok krwi ich pobudza
Potem gdzieś znikają.

Sonda leciała przez system Gaal 97 z prędkością jednej piątej prędkości światła. Generatory grawitacyjne wyłączono, by uniknąć zdemaskowania. Gabriel postanowił nie zmieniać kursu w tak bliskiej odległości od zamieszkanych obszarów. Ktoś mógłby namierzyć fale grawitacyjne.

Przekazywane przez próbnik dane porażały. Planeta znajdowała się w półcieniu, gdy próbnik przeleciał w jej pobliżu. Na oświetlonej części kuli widać było jasne wiry niebieskiego oceanu i srebrnych chmur, białe łańcuchy gór i zieloną roślinność. Zupełnie nie pasowało to do wyników badań pierwszych sond Saiga, które jakoby wykryły gęstą, przesyconą oparami siarki atmosferę.

Do oneirochrononu włączali się coraz to nowi członkowie załogi, zawzięcie dyskutując. Gabriel poprosił o listę osób przebywających aktualnie w oneirochrononie. Była wśród nich Clancy.

— Doktor Clancy, czy mógłbym uzyskać ocenę stanu zdrowia mieszkańców i warunków sanitarnych na planecie?

— Zrobię, co będę mogła, Aristosie. Jednak na podstawie dostępnych danych trudno oszacować stan szpitali i system ścieków.

— Pytałem tylko o informacje możliwe do uzyskania.

— Tak, Aristosie, zrobię, co będę mogła.

Gabriel podzielił załogę na zespoły, każdemu z nich przydzielił zadanie. Czekając na pierwsze meldunki, sam zaczął analizować sytuację.

Na zacienionej części planety widniały jasne plamy, świadczące o istnieniu siedzib ludzkich. Analiza spektrograficzna wykazała, że spalana jest biomasa lub nafta, nie stosowano gazu ani elektryczności. Mimo tych ograniczeń, niektóre miejsca świeciły dość silnie. Oznaczało to miasta zamieszkane przez setki tysięcy mieszkańców, dostatecznie rozwinięte i bogate, by sobie pozwolić na oświetlanie ulic.

Obrazy z jasnej części półkuli potwierdzały te wnioski. Gabriel prześledził połyskujące wstążki rzek, poczynając od ich ujścia do oceanu, i natknął się na kilka miast, zaznaczonych najczęściej ciemnoszarą warstwą dymu z kominów. Tam gdzie widoczności nie ograniczały zanieczyszczenia lub chmury, na ulicach dostrzec można było ludzi. Rubens szybko napisał program szacujący wielkość miast na podstawie liczby ulic i próbek gęstości zaludnienia otrzymanych przez liczenie osób na danej ulicy.

Największe z miast miało w przybliżeniu około miliona ludności. Widocznie przynajmniej niektóre elementy systemu społecznego musiały nieźle funkcjonować.

Inne obszary planety — pustynie i gęste lasy — pozostawały prawie w ogóle bezludne, choć teoretycznie można było wyobrazić sobie całe cywilizacje skryte pod koronami drzew.

Zespoły analizujące dane dostarczyły kolejnych szczegółów: po wodach pływały żaglowce i łodzie wiosłowe, osiągające długość nawet osiemdziesięciu metrów; na polach pracowały zwierzęta pociągowe; po prymitywnych drogach poruszały się wozy, karety i jeźdźcy. Nad rzekami stały zamki, fortece w kształcie gwiazd broniły miast i niewidzialnych granic, oddziały wojska ćwiczyły musztrę na poligonach.

Saigo urządził swój świat niczym gladiatorską arenę: pozwolił swym istotom wyrzynać się nawzajem. Mogło przy tym zginąć tysiące ludzi, zastrzelonych lub porąbanych prymitywną bronią. Równocześnie na pewno wiele ofiar padało wśród ludności cywilnej. Gabriela odrazą napawał tak bezlitosny i bezczelny brak skrupułów przy organizowaniu społeczeństwa.

Obrazy z planety nie przekazywały żadnego urządzenia bardziej skomplikowanego niż młyn z wiatrakiem. Biedni, stworzeni przez nano mieszkańcy zostali celowo wyposażeni w barbarzyńską cywilizację.

Załoga Cressidy analizowała dane, a tymczasem sonda minęła Gaal 97 i obecnie znajdowała się po przeciwnej stronie słońca w stosunku do planety. Żadne nowe informacje nie wskazywały na to, by w układzie mieszkał ktoś jeszcze. Gabriel kazał próbnikowi zawrócić po długim łuku. Korekta kursu miała nastąpić dokładnie w momencie, gdy sonda przysłaniała kwazigwiezdne źródło promieniowania radiowego w odległej galaktyce. Jeśli Saigo umieścił na swej planecie detektory, może przypiszą one impuls grawitacyjny tamtemu kwazarowi.

Na Cressidzie nano budowały kolejne próbniki, atom po atomie.

Gabriel zostawił w oneirochrononie Deszcz po Suszy, by śledził rozwój wypadków, a sam się stamtąd wycofał. Nagle stwierdził, że w Świecie Zrealizowanym panuje nieprzyjemna wilgoć: zajęty obserwowaniem Gaal 97, wyszedł z łazienki i cały mokry rzucił się na swoje łóżko. Odnosił wrażenie, że jest nadmiernie pobudzony. Umysł galopował szybciej niż Cressida, puls i oddech przyśpieszyły. Czuł, że jest odwodniony i głodny.

Wstał, wytarł się ręcznikiem, nałożył szlafrok, nalał sobie soku owocowego i polecił Kem-Kemowi przygotować coś do jedzenia.

— TERAZ SIĘ ZACZYNA.

Głos o nieznanym pochodzeniu odezwał się w jego mózgu. Gabriel zdumiał się, że go to nie dziwi.

Na języku czuł metaliczny posmak.

Poczekał chwilę na następne oświadczenie, ale nic do niego nie dotarło. To Głos przemówił — Gabriel, nazywając go w myślach, użył dużej litery.

Głupi Głos.

Gabriel musiał wiele przemyśleć i miał nadzieję, że w tym czasie Głos będzie trzymał gębę na kłódkę.

Wiedział jednak, że bez względu na to, co podpowie mu rozum, postawi stopę na tej planecie. Odetchnie jej powietrzem, napije się wody, poobserwuje mieszkańców zmagających się ze swym przerażającym życiem.

Nie mógł sobie tego odmówić. Planeta Saiga budziła wprawdzie odrazę, ale zarazem był to największy cud współczesności i Gabriel po prostu musiał go doświadczyć.

Wszystko jednak we właściwym czasie.

Robić kopie zapasowe. Zawsze. Dane przekazywane przez tachlinię docierały do nowej sieci komunikacyjnej Gabriela i magazynowane były w kilku bankach danych. Jedynie totalny atak mataglapa mógłby je zniszczyć. A to całkowicie zdekonspirowałoby spiskowców, sam Gabriel nie mógłby tego lepiej zrobić.

Tylko zakodowany sygnał wysyłany przez Gabriela do Flety, regularnie co siedemdziesiąt dwie godziny, zapobiegał podaniu danych do powszechnej wiadomości.

Sonda, po powrocie, dostarczyła na Cressidę nowe informacje. Potwierdzały one pierwsze spostrzeżenia. Według ocen, na planecie mieszkało od miliarda stu milionów do dwóch miliardów ludzi. Dalsze obserwacje powinny uściślić tę liczbę.

Gabriel przesłał pakiet danych oraz wstępne raporty swych zespołów, po czym wrócił do oneirochrononu i przez chwilę przysłuchiwał się niezwykle inteligentnemu gwarzeniu swej załogi.

— Gabriel Aristos? — dobiegł go głos Marcusa.

— Dzień dobry. Właśnie chciałem cię poprosić, abyś oszacował zasoby konstrukcyjne…

— Czy mogę się z tobą zobaczyć?

— Teraz? — Gabriel z olimpijskim spokojem dokonał ogólnego przeglądu powołanych przez siebie zespołów badawczych i stwierdził, że jego obecność nie jest już niezbędna. — Jeśli sobie życzysz — odparł.

Przywitał Czarnookiego Ducha w swej kwaterze, która miała teraz nowy wystrój: neoklasyczne kolumny i sztukaterie, wszystko w szesnastu odcieniach barwy morelowej. Całą pracę wykonały zaopatrzone w implant szympansy, drobiazgowo wdrażające projekt Gabriela. Marcus przyjął Postawę Formalnego Szacunku, potem pocałował Gabriela na przywitanie. Gabriel położył mu dłoń na brzuchu, gdzie w sieci rozwijał się płód.

— Dobrze się czujesz?

— Trochę wariuję od tych nowych dla mnie hormonów, ale poza tym wszystko w porządku. I jestem bardzo szczęśliwy.

— Cieszę się, Czarnooki Duchu. Czy moja matka nadal cię prześladuje?

— Prawie nieustannie. Vashti Geneteira coraz częściej powątpiewa w twoje zdrowie psychiczne. W moje też.

— Odnoszę wrażenie, że stało się to teraz modne w wielu kręgach.

Nadbiegł Manfred. Marcus przyklęknął, by go pogłaskać i dał się polizać po twarzy. Gabriel usiadł na miękkiej morelowo-srebrnej kanapie. Zaproponował Marcusowi herbatę, ten jednak poprosił o sok pomarańczowy, i usiadł również.

— Przyszedłem porozmawiać o Clancy — powiedział.

Manfred wskoczył na kanapę i usadowił się obok niego.

— Ach, jest niezadowolona?

— W pewnej chwili zorientowała się, co robisz. Jej poprzedni partner miał skłonności do takich praktyk i według niej softwarowy seks jest w złym guście.

Gabriel doznał olśnienia.

— Nic dziwnego, że jest niezadowolona! — stwierdził. — Zaprogramowany partner byłby rzeczywiście w złym guście. Jednak w moim przypadku partner był prawdziwy, połączony przez oneirochronon.

— Ach, tak.

— O ile się nie mylę, stanąłem na wysokości zadania. Jeśli obie osoby są zadowolone, to co w tym złego?

Marcus zastanawiał się przez chwilę.

— Chyba powinieneś zapytać Clancy. Żywi obawy, że może się już nią znudziłeś.

Gabriel był zaskoczony.

— Muszę to sprostować. Ona jest… — taktownie dobierał słowa — jednym z najbardziej interesujących i utalentowanych partnerów, jakich miałem w ostatnich czasach. Uwielbiam ją nadzwyczaj.

Marcus patrzył na niego przez chwilę.

— Ja również — powiedział, kiwając głową. — I przykro mi, gdy jest zdenerwowana.

— Przez wiele lat miała tylko jednego partnera. Może dają o sobie znać dawne odruchy.

Na twarzy Marcusa przelotnie pojawiła się surowość.

— W tych sprawach panują różne gusta. Nic dziwnego, że gdy to wszystko sobie uświadomiła, doznała nieprzyjemnego wrażenia. Tym bardziej, że wywołało to przykre wspomnienia z poprzedniego związku, który niedobrze się zakończył.

Czasami muszę uwzględniać to, że choć Marcus wybrał sobie wygląd osoby osiemnastoletniej, w rzeczywistości jest ponad trzydzieści lat starszy, pomyślał Gabriel.

— To prawda — przyznał.

— Powinieneś ją zapytać, Gabrielu.

— Powinienem. Zaproszę ją na śniadanie i będę błagał o przebaczenie.

— Mam nadzieję, że o tym nie zapomnisz. — Marcus poklepał bulteriera i wstał z kanapy. — Chciałeś, żebym coś zanalizował?

— Ich moce produkcyjne i projektowanie przemysłowe.

— Jak sobie życzysz, Aristosie.

Marcus przyjął Postawę Formalnego Szacunku i wyszedł. Gabriel poszybował do oneirochrononu. Sprawdził postępy w pracach zespołów. Czekały na niego rozmaite wiadomości, między innymi notka od Clancy, że jej wstępny raport jest gotowy.

— Czy jadłaś już śniadanie? — zapytał.

— Kawę i śliwkę.

— To nadaje się na pierwszą linijkę wiersza, ale nie wystarcza na posiłek. Wpadniesz do mnie coś zjeść?

Milczała chwilkę, potem się zgodziła.

— Kiedy wyschnie rzeka? — zacytował Li Jiyi. Ten wiersz zaczynał się strofą:

„Ja mieszkam u źródła, ty przy ujściu.

Wodę pijemy tę samą, lecz oddzielnie”.

Zamówił miłą dla ucha muzykę. Asystent Kem-Kema przyniósł pod ciężkimi srebrnymi pokrywami wystawne, jak zwykle, jedzenie. Wkrótce potem przybyła Clancy. Gabriel nakarmił Manfreda kiełbaskami z dzika, sam nałożył sobie zapiekanego w cieście bekasa i jajko sadzone przyprawione tymiankiem i słodką bazylią. Clancy wzięła owoce, łososia w galarecie, kawę. Gabriel podziwiał, jak zręcznie obierała kiwi ostrym nożem.

— Czy nie za często cytujemy wiersze? — spytał.

— W takim razie przerzućmy się na prozę. — Uważnie obserwowała owoc kiwi. Uniosła brwi. — Jesteś znudzony?

— Nie.

— A trzy godziny temu?

— Jestem niespokojny, sfrustrowany. Ale nie znudzony.

— Nie chciałabym, abyśmy spotykali się tylko dlatego, że doskwiera ci nuda i nie masz akurat innej rozrywki.

— Nie o to chodzi.

Gabriel czuł, jak Deszcz po Suszy ponagla go, chcąc sprytnie manipulować sytuacją na swój nieludzki sposób. Zawsze starał się odsuwać Deszcz po Suszy od ludzi, na których mu zależało, ale stanowił on nieodłączny składnik jego osobowości i nie można go było całkowicie przegnać.

Gabriel rzucił się na kolana i obiema dłońmi objął stopy Clancy. Spojrzała na niego z uprzejmym zdziwieniem.

— Nie jesteś dla mnie rozrywką — powiedział. — Nie jesteś kimś, kto ma wypełniać puste chwile w mym życiu. Potrzebuję cię.

— A ta inna? Ta rzecz?

— To nie rzecz. To Zhenling Ariste.

Nóż obierający kiwi zawisł na moment w powietrzu.

— Jestem pod wrażeniem — rzekła wreszcie Clancy.

— To osoba, która robi wrażenie.

— Życie Aristoi jest takie pogmatwane — stwierdziła. — Obserwuję cię od paru miesięcy, ale nawet nie zaczęłam tego wszystkiego rozumieć. Poznałam tylko część ciebie.

— Ważną część.

— Czy ma z tobą coś więcej wspólnego niż ja?

— Prawdopodobnie nie. Aristoi mają zbyt silny instynkt terytorialny, by być dla siebie dobrymi partnerami.

Na talerz spadały plasterki kiwi.

— Dziwię się, że w ogóle jesteś mną zainteresowany. Nie umywam się nawet do Ariste. — Spojrzała na niego. — A Rabjoms nie umywa się do ciebie — dodała łagodnie.

— Wybierzesz się ze mną na planetę?

Zawahała się.

— Na jaką planetę?

— Tę, którą właśnie odkryliśmy. Planetę Saiga.

— Naprawdę na niej wylądujemy?

— Ja tak. A także kilka innych osób.

— Po co?

— Trzeba zbadać pewne rzeczy — odparł ogólnikowo.

— Nie możesz się oprzeć. — Uśmiechnęła się ze zrozumieniem. — Chcesz to zobaczyć na własne oczy.

— Przypuszczam, że nie grozi nam większe niebezpieczeństwo niż to, z jakim dotychczas mieliśmy do czynienia. W każdym razie nic, z czym Aristos by sobie nie mógł poradzić.

Skierowała ku niemu nóż.

— To bałamutny pomysł. Aż tak ci zależy na pozbyciu się powłoki doczesnej, że zamierzasz ryzykować? Ale — uśmiechnęła się — tak, wyruszę z tobą na planetę Saiga.

Zdjął kapcie z jej nóg i ucałował stopy Clancy.

— Dziękuję ci, Zapłoniona Różo.

Uniosła brwi.

— Burzycielu Spokoju, jeśli znów chciałbyś wplątać mnie w jakieś orgie, musisz mnie najpierw zapytać o zdanie.

— Zgoda.

Ujął jej rękę, tę bez noża.

— Skomponowałem dla ciebie utwór — powiedział. — Zechciałabyś posłuchać?

Aristos może mieć wszystko, pomyślał. Kochanków, rozrywki, przygody, zaszczyt odkrycia największego i najstraszniejszego spisku w historii.

Nuda odpłynęła, święty Graal majaczył na horyzoncie.

Samoreplikujące się sondy — każda z nich stanowiła cud techniki podążały w kierunku Gaal 97. Pierwsza sonda zawróciła i kilkakrotnie okrążyła planetę, dostarczając nowych informacji. Oceniono, że ludność liczy około 1,3 miliarda. Żeby ustalić dokładną liczbę mieszkańców należało oszacować, jak wiele ludzi żyje pod osłoną gęstych lasów. Cywilizacja była najwyżej na poziomie Epoki Pomarańczowej.

Znano młyny, żaglowce, barki, używano wołów jako zwierząt pociągowych, jednak większość prac wykonywano siłą ludzkich mięśni. Powszechnie stosowano prymitywną broń palną. Na flankach zamków obronnych i fortec sonda dostrzegła armaty. Na placach ćwiczyli muszkieterzy obok żołnierzy uzbrojonych w miecze i piki. Stworzone przez Saiga istoty musiały się często nawzajem wyrzynać.

Clancy opracowała raport na temat zdrowia publicznego: wzdłuż ulic biegły otwarte rynsztoki, a kloaki sąsiadowały niebezpiecznie blisko ze studniami i zbiornikami wody. Tylko kilka miast miało w niektórych dzielnicach odpowiedni system ścieków, zbyt szczupły jednak w stosunku do liczby ludności. Gdzieniegdzie przebiegał akwedukt, transportujący dobrą wodę, lecz głównie czerpano ją z rzek, strumieni i publicznych studni.

Krótko mówiąc, stan zdrowia mieszkańców był przerażający. Jeśli Saigo dostarczył swym ludziom tylu rozmaitych szczepów bakterii co strzelb, epidemie i zarazy powinny tu kwitnąć.

Nie znaleziono bezpośrednich dowodów na istnienie jakiejś rozpowszechnionej choroby, ale raport Clancy podkreślał ironicznie, że cmentarze pękają w szwach.

Zaczęły nadchodzić meldunki od próbników wysłanych w pierwszej fali. Jeden z nich odkrył planetę w fazie terraformacji: wisiały nad nią olbrzymie statki terraformiczne, bezustannie spuszczając na powierzchnię deszcz nano.

Potem odkryta została druga zamieszkana planeta, bardzo podobna do pierwszej pod względem ekosystemu, zaludnienia i poziomu barbarzyństwa.

A potem trzecia.

Saigo stworzył sobie ludność niezależną od Logarchii. Ale po co?

Jeśli zamierzał stawić czoło Aristoi, mógł dać swym istotom potężną technikę i zorganizować je w barbarzyńskie siły zbrojne.

Nie, chodziło mu o coś innego.

— To eksperyment filozoficzny — wysunął przypuszczenie Rubens. — Na różne sposoby grupuje ludzi, by zobaczyć, co się stanie. Może chce sprawdzić jakąś teorię dotyczącą ludzkiej natury.

— Albo dynamiki politycznej — rzekł Yaritomo.

Dyskutowali podczas spotkania w amfiteatralnym ogrodzie w samym sercu okrętu Cressida. Fontanny pluskały, palmy szumiały, roboty roznosiły napoje. Wśród paproci w niedbałych pozach drzemały szympansy. Ludzie siedzieli na ławkach z miękkiego kryształu.

Pośród dyskutantów przechadzał się Gabriel. Miał na sobie białą mnisią szatę, bosymi stopami kroczył po zielonej trawie. Chciał, by ludzie kontaktowali się bezpośrednio, nie tylko w oneirochrononie. Burza mózgów dostarczała nowych i wartościowych pomysłów.

„Pamiętasz dziewczynkę w zielonej spódnicy”. Łagodne wspomnienie nawiedziło Gabriela, gdy uklęknął przy wilgotnej macierzance. „Wszędzie bądź czuły dla trawy”.

— Najprostsze wyjaśnienie: to sadysta — powiedziała Clancy. Nie miała teraz ochoty odgrywać roli dziewczynki w zielonej spódnicy. — Pozwala ludziom umierać w odrażający sposób. A widzę, że każdemu tutejszemu zgonowi można by zapobiec.

Wszyscy spojrzeli na nią zaskoczeni. Nawet Gabriel ocknął się z zadumy.

Nikt nie zwykł myśleć o Aristoi w ten sposób. Ich głównym zawołaniem była służba człowiekowi, Aristoi — Najlepsi, opiekunowie ludzkości. Nawet tacy pomyleni dziwacy jak Ikona Cnót, uznawali polepszanie ludzkich losów za główny cel swej filozofii.

— Nie zauważyłem u niego tej cechy — stwierdził Marcus. — Ale z drugiej strony, gdy u niego służyłem, widywałem go bardzo rzadko. Prawdopodobnie przez większość czasu przebywał tutaj.

— To poważny człowiek, często nawet ponury — powiedziała Clancy. — Może poświęcanie się pracy jest u niego próbą sublimacji złych cech charakteru.

Znowu wszyscy zamilkli, zastanawiając się nad przykrą możliwością, jaką zasugerowała Clancy.

— Z całym szacunkiem Therápōn Tritarchōn, ale nie zgadzam się — rzekł Marcus. — Najbliżsi współpracownicy Saiga to poważni, oddani ludzie, tacy jak on. Ich credo stanowi prawda, wiedza, polepszenie kondycji człowieka. Może Saigo potrafi ukryć lub wysublimować własne nikczemne skłonności, ale gdyby jego współpracownicy odznaczali się takimi samymi cechami, nie dałoby się tego ukryć. Zjawisko miałoby po prostu zbyt szeroki zasięg.

— Ale gdyby jego najbliżsi współpracownicy nie wykazywali takich skłonności — zauważył Gabriel — Saigo nie byłby w stanie pozyskać ich lojalności.

— Może i nie — odparła Clancy. — Jednak istnieje wiele rodzajów sublimacji i wiele sposobów odmowy.

— Naszym podstawowym celem jest uczciwe, autentyczne poznanie siebie samych — wtrącił Yaritomo. W jego tonie pobrzmiewał lekki upór Płonącego Tygrysa. — Czy można oszukać aż tylu ludzi?

— Mieliśmy już taki przypadek — odparła spokojnie. — Zauważcie, jak długo to trwało z Chrupiącym Księciem, nim zdołano go powstrzymać. A wiele osób z jego najbliższego otoczenia ufało mu i zachowało lojalność do samego końca.

Rubens zwrócił się do Marcusa.

— Therápōn Hextarchōn, dlaczego nie zostałeś ścisłym współpracownikiem Saiga?

Marcus wzruszył ramionami.

— Może nie byłem dla niego wystarczająco poważny. Albo dostatecznie utalentowany. Najbliżsi jemu Theráponi mieli rangę co najmniej Tritarchōna. — Skinął lekko głową. — Wydaje mi się, że w pewnym sensie mu pomogłem. Specjalnością Saiga są zmiany i ewolucja. Przede wszystkim ewolucja ludzka i biologiczna, potem ewolucja kulturalna, wreszcie gwiezdna. Stąd jego zainteresowanie Sferą Gaal. Uważano jednak, że on i jego współpracownicy głównie przeprowadzają symulacje teoretycznych kultur. Projektują fikcyjne ludzkie społeczności, aby potem, używając wielkich mocy reno, obserwować, jak ewoluują.

— Zatem te społeczności były rzeczywiste? — rzekł Gabriel zadowolony. — Ukryli swój rzeczywisty projekt pod osłoną symulacji?

— Therápōn Deuterarchōn Gulab, mój zwierzchnik na pewnym etapie szkolenia, poprosił mnie, abym dostarczył mu kilka projektów. Chodziło mu o piec hutniczy, zdolny wyprodukować żelazo zgrzewne, w którym drobiny żużlu stanowiłyby domieszkę mniejszą niż półtora procenta. To nie jest trudne, ale on nałożył dziwne dodatkowe warunki: mogłem stosować tylko naturalne materiały i technikę znaną w Epoce Pomarańczowej. Żadnych kompresorów powietrza ani najprymitywniejszych nawet miechów.

— Nie wydało ci się to dziwaczne? — spytał Rubens.

— To stanowiło część mojego szkolenia. — Marcus wzruszył ramionami. — Uważałem to ćwiczenie za test moich umiejętności rozwiązywania problemów. Proszono mnie o inne projekty, niektóre z nich miały czasami równie dziwne ograniczenia. Gulab kazał mi zaprojektować dźwig zbudowany z żelaza wyprodukowanego w moim piecu, potem zaś miałem dostarczyć projekt ośmiokonnego wozu. Jak sobie przypominam, chodziło mu o sensowny układ sterowania lejcami, ale miało to być rozwiązanie nowatorskie, nie stosowane nigdy poprzednio w żadnej epoce.

— Ilu ludzi pracowało nad podobnymi problemami?

— Setki. Może tysiące.

Saigo wykorzystywał więc swoich najzdolniejszych podwładnych, nie mówiąc im, że ich pomysły zostają bezpośrednio zastosowane.

Dyskutowano, formułowano kolejne teorie. Ich weryfikację odłożono do czasu napływu nowych danych. Gabriel zamknął wreszcie spotkanie. Ludzie, wychodząc, pozdrawiali go. Podeszła do niego Clancy.

— Słucham, Therápōn?

— Skończyłam projekt nano wykrywającego i niszczącego wirusa zapalenia opon mózgowych — powiedziała. — To znacznie elegantsza wersja tamtej prowizorycznej konstrukcji, którą skleciłam podczas choroby Krishny. Jest bardziej efektywna, bezpieczniejsza dla pacjenta. Całkowicie usuwa z ciała chorego DNA wirusa, a nie, jak poprzednio, tylko rozrywa je, zanieczyszczając układ krwionośny.

— Mam czekać do najbliższego Dnia Nano, by przedstawić ten projekt, czy zechcesz się z nim wcześniej zapoznać?

— Obejrzę go w ciągu najbliższej godziny — odparł Gabriel. — Gratulacje.

— Mój projekt pakietu na chorobę Kompasową jest również zaawansowany.

Gabriel wziął ją w ramiona i pocałował.

— Najwidoczniej daję ci za mało pracy.

— Wkrótce to nadrobisz, jeśli nadal planujesz lądowanie na planecie Saiga.

— Nie zrezygnowałem z tego.

— Wiele się tu uczę — powiedziała zamyślona. — I tak pobudzasz ambicje… — Westchnęła. — Burzycielu, życie było przedtem takie proste.

— Zapłoniona Różo, zawsze uważałem, że prostota jest przeceniana — odparł z uśmiechem.

Cressida leciała jak kula, wycelowana w serce układu Gaal 97. Clancy otrzymała patenty na zestawy leczące zapalenie opon mózgowych oraz pakiet na wirusa Kompasowego. Obie konstrukcje opublikowano w Logarchii. Odkryto jeszcze dwie zamieszkane planety i jedną w trakcie terraformowania. W domenie Gabriela, na Brightkinde, toczyła się zaciekła kampania wyborcza.

Do Gaal 97 dotarła druga fala sond. Niektóre przywarły do asteroidów, by się zreplikować, inne od razu lądowały na planecie Saiga. Swym wyglądem przypominały codzienne przedmioty, zwykły gwóźdź lub brukowiec. Mogły ukryć się na drodze albo w domu i rejestrować obserwacje, a potem je przekazywać. Informacje, wysyłane krótkimi, słabymi impulsami, skierowanymi do satelitów przekaźnikowych krążących na peryferiach układu. Gabriel miał nadzieję, że sondy, nawet te działające w wielkich skupiskach ludności, nie zostaną wykryte.

Większość mieszkańców posługiwała się językiem romańskim, spokrewnionym z łaciną jak prowansalski, choć nieco inaczej. Część ludności używała wariantu języka khmerskiego, część zaś mówiła dialektem podobnym do języka Indian Nawaho.

Nowe generacje sond przekazywały dalsze dane. Na planecie istniało kilkaset rodzin językowych, tyle co na Ziemi1 w Epoce Żółtej.

Scenki z życia mieszkańców, nawet tych zamożniejszych, uzasadniały powiedzenie Thomasa Hobbesa, że życie jest nieprzyjemne, brutalne i krótkie. Nad miejskimi bramami widać było głowy zatknięte na piki. Klatki z bezlitośnie skatowanymi ludźmi zawieszano na ulicach. W rynsztokach spały brudne dzieci. Wystrojonych i obojętnych możnowładców przenoszono w lektykach, omijając wygłodzonych biedaków. Panoszyły się choroby, nie leczone sensownie i często śmiertelne. Wielu ludzi miało zniekształcone fizjonomie — niektórzy wydawali się nawet zdrowi, ale wyglądali obrzydliwie. Załoga Cressidy — osoby kulturalne o ulepszonych genach patrzyła na to ze szczególnym niepokojem.

Wędrujący po wsiach robotnicy rolni i ludzie zbierający pokłosie nocowali z rodzinami w stogach siana, natomiast właściciele gospodarstw na ogół spali ze swymi zwierzętami. Wszędzie panował głód. Szerzył się bandytyzm, najczęściej pod pretekstem wojny.

Wojny wyniszczały całe połacie kraju. W wielu miejscach toczyły się walki, a rozpaczliwa sytuacja ekonomiczna i przeludnienie zasilały armie ochotnikami, których wojsko nie mogło nawet wyżywić. W bardziej rozwiniętych krajach, żołnierze terroryzowali ludność, używając prymitywnej broni palnej, natomiast cywile nie potrafili stawić oporu. Jedynie ci, którzy utrzymywali kosztowne fortece — królowie, cesarze lub despoci — mogli zapewnić względne bezpieczeństwo okolicznej ludności.

W efekcie wszędzie panowała tyrania tak bezwzględna, jak na to pozwalały istniejące ograniczone środki techniczne. Prawie nigdzie nie dostrzeżono choćby śladów wolności politycznych, z wyjątkiem izolowanych wspólnot wiejskich i obszarów o szczególnie niesprzyjających warunkach naturalnych, w klimacie polarnym czy tropikalnej dżungli, gdzie ludzie żyli na poziomie neolitu.

Na planecie panował chaos, nędza, swe żniwo zbierała śmierć. Życie tutejszej arystokracji było godne pozazdroszczenia jedynie w porównaniu z sytuacją Demos. Obraz, wyłaniający się z przekazanych na Cressidę danych, wstrząsnął załogą. Rubens i Yaritomo każdego dnia spędzali kilka godzin na medytacjach. Inni szukali zapomnienia w pracy lub sporcie. Clancy nieustannie kipiała złością.

— Mówiłam, że to sadysta? De Sade to przy nim bedłka, Hitler — pomniejszy chuligan, Stalin — niezdara, a Czyngis-chan zwykły amator.

Odsunęła nie dokończone śniadanie.

— Jeśli dostrzeżesz Saiga, chciałabym, żebyś wysterylizował jego otoczenie na pół jednostki astronomicznej.

Gabriel wspomniał obrazy przekazane przez sondę. Praczki o czerwonych dłoniach, pijani młodzieńcy pod bronią, beznodzy żebracy przekonująco pokryci warstwą brudu. Wszyscy posługiwali się sztucznymi odmianami języków Ziemi1. Pod tym względem osiągnięcia Saiga odznaczały się fascynującą barokową złożonością.

— No to koniec z nim — stwierdził Gabriel. — Gdy te obrazy zostaną opublikowane, Saigo jest skończony. Nawet jego współpracownicy będą przerażeni. W jego własnej domenie wybuchnie bunt.

— To nie nastąpi zbyt szybko. — Clancy ujęła dłoń Gabriela. — Przecież teraz nie możesz ujawnić tych danych.

Potrząsnął głową. Pamiętał inny obrazek: na rynku czerwonolicy handlarz targuje się o cenę warzyw, a tymczasem za jego plecami wielkooka dziewczynka sprytnie zwija ze straganu główkę kapusty.

— Musimy mieć zapewnione całkowite bezpieczeństwo — odrzekł. — Sieć komunikacyjna będzie gotowa najwcześniej za pół roku.

— Tam jest tyle przerażającego cierpienia. Czy czegoś nie da się zrobić?

— To prawdopodobnie trwa już setki lat. Pół roku nie stanowi dla tych ludzi specjalnej różnicy.

— Tylko że wielu z nich może umrzeć.

Gabriel przypomniał sobie scenkę: nagie, bawiące się dzieci wrzeszczą, przebiegając ulice i nurkując między końskimi kopytami.

Nigdy nie widział dzieci bawiących się z takim zapamiętaniem i w tak niebezpieczny sposób.

To daimony, pomyślał. To nie są kompletne osobowości. Dlatego wszyscy na planecie sprawiają wrażenie podekscytowanych, jakby mieli w sobie tylko Płonącego Tygrysa, Kourosa, Mataglapa i żadnej spinającej je osobowości. Po prostu bez kontroli, spontanicznie reagując na bodźce, przeskakiwali od jednego daimōna do drugiego.

Pozbawieni samoświadomości. Ekstrakty. Silne perfumy: gorzkie, słodkie, uderzające do głowy.

— Burzycielu? — W głosie Clancy brzmiało napięcie.

Gabriel ocknął się z zamyślenia.

— Przepraszam, przypomniało mi się coś, co widziałem na planecie.

— Mnie również. Cmentarze.

— Chyba nie jesteśmy już tu potrzebni — powiedział Gabriel. — Zebraliśmy dane, w Logarchii rozwija się nasz system łączności. Jeśli Cressida wraz z załogą teraz zniknie, informacje zostaną udostępnione. Nie całkowicie i nie wszystkim, ale jednak niektórzy Aristoi zapoznają się z nimi i podejmą skuteczne działanie przeciw temu, co się tu dzieje. Teraz musimy zebrać jak najwięcej faktów i wybrać odpowiedni moment, aby je rozpowszechnić.

Clancy uśmiechnęła się słabiutko.

— I jednocześnie nie dać się zabić.

— Owszem — zgodził się Gabriel.

Znów był w oneirochrononie, tańczyli w sali balowej: mediacorte, demiluna, cruzado.

— Przepraszam, zaniedbywałem cię — powiedział Gabriel.

Roztargniona, sunęła w jego ramionach. Stos wiadomości od Zhenling urósł ostatnio do niepokojących rozmiarów. Gabriel chciał skonstruować dla niej oneirochroniczną fantazję, coś w rodzaju tamtej jazdy trojką, ale nie miał czasu. Mógł najwyżej zrobić powtórkę i ponownie zaprosić Zhenling do tej sali.

— Cały czas wypełniała mi praca — starał się usprawiedliwić. — Dokonałem przełomu.

— Gratulacje. — Patrzyła na jakiś punkt ponad jego prawym ramieniem.

— A ty?

— Jestem w obozie bazowym, w połowie drogi na Mount Trasker.

— Dobrze ci idzie?

— Przeszłam z powodzeniem kilka moren, ale najtrudniejszą część mam przed sobą. Wiesz, tam gdzie góra staje się pionowa.

Gabriel pomyślał o górach, które widział na planecie Saiga. Zbudowane z dość miękkiego tufu wulkanicznego, by ludzie swymi prymitywnymi kamiennymi narzędziami mogli go kopać i wygrzebywać sobie jamy w zboczu. Człowiek potrafił przystosować się do każdego ekosystemu, nawet nie dysponując techniką dostępną w Logarchii.

— To był dowcip — powiedziała Zhenling. — Mógłbyś docenić mój wysiłek, choćby nawet cię nie rozbawił.

— Przepraszam, Madame Soból — rzekł Gabriel. — Chyba bardzo kiepski ze mnie kompan.

BŁYSK. Zawyło mu w głowie. BŁYSK. ‹Priorytet 1› Gabrielu Aristosie, wykryliśmy przekaz tachliniowy z planety Saiga.

— Kiepski, ale za chwilę stanę się jeszcze gorszym.

Spojrzała na niego swymi skośnymi oczami.

— Sądzę, że w ogóle nie nadajesz się na kompana.

— Madame, jest pani najwspanialszym i najmądrzejszym sędzią. I błagam panią o wybaczenie.

Zhenling uśmiechnęła się chłodno.

— Wyrok wydam później — powiedziała.

Jeden z satelitów Gabriela, już poza układem, przechwycił zakodowany impuls tachliniowy. Zupełnie przypadkowo przelatywał on między nadajnikiem a odbiornikiem. Przekaz skierowany był prawdopodobnie na Ziemię2, prosto na Księżyc — magazyn danych.

Saigo wykorzystywał Hiperlogos bez wiedzy innych. Potwierdzały się podejrzenia Cressidy.

Gabriel polecił, by jeden z satelitów krążył stale na drodze między planetą a Księżycem i przechwytywał ewentualne następne przekazy.

Ich źródło dało się precyzyjnie namierzyć: duży dom w dużym mieście, na jednym z dwóch południowych kontynentów strefy umiarkowanej. Miasto, zamieszkane przez około siedemset pięćdziesiąt tysięcy ludzi, było stolicą dużego, kwitnącego, ekspansywnego królestwa, rządzonego przez chełpliwego despotę, który akurat tutaj rządził niezwykle skutecznie.

Było to również jedyne na planecie miejsce, gdzie wykryto jakąkolwiek oznakę stosowania nowoczesnej techniki.

— Skierować tam następną generację próbników — polecił Gabriel. — Potrzebujemy danych na temat języka, ubiorów, zwyczajów i organizacji społecznej.

Wywołał plany lotnicze tamtego miasta.

— Właśnie tam się udamy — oznajmił.

10

PABST:

Wystawię aktorów do walki przeciw sobie
Doprowadzę do szaleństwa różnymi żądaniami
Co zrobi to półdzikie zwierzątko domowe,
Gdy wysmagam ją biczem i swymi rozkazami?

Przepyszne nowe zapachy zaatakowały zmysły Gabriela: skóra, mokra ziemia, koński pot, roślinność wybujała po niedawnym deszczu i wszędzie nawóz. Za oknami przemykały czerwone dzikie kwiaty, odbijając się przelotnie w srebrnych wypukłościach pistoletów skałkowych, które miały odstraszać bandytów; długie jak ludzkie ramiona, nieporęczne, tkwiły w haftowanych, przyozdobionych frędzlami przyokiennych futerałach. Gdy z łoskotem gnali przez gościniec, rozbryzgi wybijanej kołami wody mieniły się tęczowo. Wrażenia zmysłowe cechowała taka głębia i wszechstronność, że jedynie najstaranniejsze programowanie oneirochroniczne mogłoby odtworzyć coś takiego. Nawet dacza Zhenling nie miała w sobie tyle autentyzmu.

Serce Gabriela rosło. Nareszcie wydostał się z Cressidy i poruszał się po powierzchni planety Saiga — Terriny, jak zwali ją miejscowi. Ściskał dłoń Clancy, śmiał się, rozpierała go radość życia.

Liczył na wspaniałą przygodę.

Wszystko zaczęło się dość awanturniczo. Z łoskotem przemknęli przez atmosferę w rozżarzonej aerodynamicznej kapsule. Z jej krawędzi spływu, podczas zmagań z gęstniejącym powietrzem, lały się płomienie… Nowy spiek ceramiczny Rubensa sprawował się tak, jak przypuszczano. Gabriel postanowił nie wprowadzać Cressidy zbyt głęboko w układ planetarny. Razem z towarzyszami przeniósł się na Pyrrho i wysłał mniejszy jacht na zapętloną trajektorię przechodzącą obok planety Saiga. Statek nie musiał podczas pobytu w układzie używać generatorów grawitacyjnych, by zbliżyć się do planety.

Po oddzieleniu się od Pyrrho kapsuła wyhamowała w atmosferze do prędkości poddźwiękowej, przybrała kształt umożliwiający powolne szybowanie do celu — pastwiska graniczącego z drogą uważaną przez miejscowych za ważny gościniec. Na wypadek gdyby akcję należało przerwać, kapsułę wyposażono w rakiety o napędzie chemicznym, nie użyto ich jednak. W kapsule nie było generatorów grawitacji, które wysyłałyby wykrywalne fale. Gdy szybowiec wyrzucił pasażerów i ładunek, nano rozpuściły całą konstrukcję, zmieniły ją w ciągu kilku minut w rozsypujące się grudki rozwiewanego wiatrem pyłu.

Kareta stanowiła staranną kopię najnowocześniejszych powozów poruszających się po drogach Terriny. Nie resorowana, ze środkiem ciężkości umieszczonym niebezpiecznie wysoko, tył i boki miała jednak przepysznie zdobione malowidłami krajobrazów — kopiami Canaletta z jego londyńskiego okresu. Przystrajały ją również przemyślne rzeźby w drewnie: promienne nimfy i baśniowe bestie, wszystko obite złotą folią. W zaprzęgu szła czwórka dobranych karych „nowoczesnych” koni fryzyjskich — cała populacja koni zniknęła wraz z Ziemią1, więc nowoczesne odtworzono, twórczo interpretując stare dane. W tym przypadku czwórka została dobrana idealnie pod każdym względem — identyczne czworaczki wyhodowano według tego samego projektu genetycznego i wyposażono w reno, by Biały Niedźwiedź, jako niedoświadczony woźnica, mógł nimi sprawniej sterować przez oneirochronon. Imponujące konie, unoszące wysoko kopyta w synchronicznym biegu, wspaniale harmonizowały ze złotą karetą.

Therápōn Yaritomo siedział na koźle obok Białego Niedźwiedzia. Muszkiet trzymał pionowo między kolanami. Za powozem kłusowały dwa wierzchowce, genetycznie „nowoczesne” polskie araby. Miały być używane w mieście. Na ławce z tyłu powozu, z nogami dyndającymi nad widokiem Tamizy przy Hampton Court, pędzla Canaletta, tkwił Quiller w kapeluszu z szerokim rondem i w pelerynie przykrywającej liberię sługi. Pod ręką miał miecz w pochwie i parę pistoletów.

Starożytną broń mieli tylko na pokaz. Grupę Gabriela chroniła inna broń, która nie rzucała się tak w oczy i była bardziej poręczna.

Pięciu łowców przygód nazwało się Obserwatorami, w odróżnieniu od trzydziestu Analityków, którzy pozostali na pokładzie Cressidy.

Manfred wystawił łeb z karety i wdychał wonie, Gabriel poszedł za jego przykładem. W dali płynęły cumulonimbusy o kształtach kowadeł, grożąc późną ulewą. Tuż przy drodze stała drewniana chata kryta strzechą. Wąskie owalne okienka były otworzone na zewnątrz. Na polach rósł, sięgający powyżej pasa, jęczmień, przeznaczony prawdopodobnie dla browarów.

Od czasu do czasu Biały Niedźwiedź ćwiczył swój piękny tenor. Na pobliskim wzgórzu stały obrośnięte bluszczem ruiny zamku, u stóp którego pasły się owce.

Saigo posunął się aż do tego, że wypełnił swój świat ruinami, pozostawionymi tu jakoby przez inne cywilizacje, w rzeczywistości nigdy nie istniejące. Kultury, jakie powołał do życia, wyposażył w sztuczną przeszłość.

Na wzniesieniu powóz zwolnił, a potem zjechał w dolinę, nabierając szybkości. Poprzez listowie Gabriel dostrzegł rozległą, spokojną nizinę. Na niej srebrzysto-niebieską rzekę wijącą się łagodnie jak Tamiza na pejzażu Canaletta. Po obu brzegach małe miasteczka w istocie przedmieścia położonej dalej stolicy… Widok idealny, bardziej spokojny i symetryczny niż na capricciach Canaletta.

Dołączywszy w dole do innej drogi, gościniec rozszerzył się nagle. Pod kołami nieco inaczej zazgrzytał żwir. Na poboczu minęli szubienicę. Zwisała z niej klatka z zardzewiałej żelaznej taśmy, w niej rozkładające się zwłoki bandyty przebitego rdzewiejącym, tasakowatym mieczem, którym wcześniej go wypatroszono. Przy ciele wartę pełnił starzec o siwej brodzie, w garnkowatym hełmie, uzbrojony w długi kij.

Nie, pomyślał Gabriel. To nie Canaletto. Niezupełnie.

— Zatrzymasz się w gospodzie na drugie śniadanie, Aristosie? — odebrał oneirochroniczne pytanie, przekazane przez reno i nadajnik ukryte — a raczej wbudowane — w jeden z kufrów Gabriela.

— Bardzo dobrze.

Gabrielowi już brakowało kuchni Kem-Kema.

Przed wizytą w metropolii powinni przetestować swe wcielenia w małym miasteczku.

Miasto, pachnące nawozem, składało się z przytulnych, bielusieńkich kamiennych domów. Wąskie i wysokie, z oknami przystrojonymi skrzynkami kwiatów, stały po obu stronach wąskiej drogi. Biały Niedźwiedź wjechał na podwórze gospody; stajenni pośpieszyli nakarmić i napoić konie; siwobrody sługa w jakimś nieokreślonym mundurze otworzył drzwiczki od strony Gabriela i podstawił schodek.

— Grazame.

Gabriel odwiesił swój miecz i wysiadł z powozu. Jego małe sztywne buty niezgrabnie balansowały na bruku. Kusiło go, by usunąć blizny i kaszaki z twarzy sługi, ale się powstrzymał, po czym podał dłoń Clancy.

Strój kobiecy składał się z krępujących ruchy warstw spódnic przykrywających obfite pantalony, ale Clancy ćwiczyła noszenie tego kostiumu na pokładzie Cressidy i teraz szła z takim wdziękiem, jakby ubierała się tak od urodzenia. Na głowie miała szeroki, przybrany kwiatami kapelusz o rondzie podwiniętym z przodu i z tyłu. Piersi obciskał jej gorset z polerowanego drewna. Zwykle malowano na nim jakiś symbol kobiecej działalności — na przykład kompozycję kwiatową lub przybory koronkarskie.

Symbolem Clancy był flet.

Gabriel miał na sobie tę samą wyciętą z przodu czarną kamizelę, którą oneirochronicznie założył na przyjęcie w Persepolis. Oba style niezbyt się różniły — strój Gabriela zdradzał jedynie, że jest on cudzoziemcem. Musiał tylko dodać szeroki kapelusz z rondem podpiętym wysoko z jednej strony.

Zmienił jednak swój wygląd. Włosy były teraz smolistoczarne, dłuższe i proste, oczy piwne. Zostawił przyoczne mongolskie fałdy, spotykane tu wprawdzie rzadko, ale miał przecież uchodzić za cudzoziemca.

Clancy udało się bez przeszkód opuścić powóz i oboje sunęli ku gospodzie. Sługa podniósł wzrok na Gabriela. Uśmiechnął się, ukazując dziurawe żółte zęby.

— Sas ekhselencias reąuirn refresco? — zapytał.

Gabriel łaskawie skinął głową i odpowiedział, arystokratycznie przeciągając samogłoski.

— Pet’ merendas solement’. No mi impelero frettero bar la capital’. Dziwne użycie zaimka zwrotnego, myślał Gabriel. „Jedziemy ‘się’ w pośpiechu do stolicy”.

Siwobrody sługa udał wielkie przejęcie. Odwrócił się do stajennych i krzyknął „Gitme-gitme”, by ich popędzić.

Nad drzwiami straszliwe potwory, rzeźbione w gipsie, gniewnie zerkały na przybyszów bazyliszkowymi ślepiami. Wewnątrz na bielonych ścianach namalowano pyszną alegorię religijną: grzesznicy wleczeni do piekła. Gdy Gabriel i Clancy czekali na „drugie śniadanie” — pet’ merendas, w odróżnieniu do bardziej wyszukanego gran merendas — podano im sos z czosnku, cebuli i papryki na małych okrągłych kromkach chleba. Biały Niedźwiedź, Quiller i Yaritomo jedli w sali dla służby. Piwo podano ciepławe, korzenne, drugie śniadanie — proste, lecz obfite. Potępieńcy z piekła patrzyli na strawę wygłodniałymi oczyma.

Gabriel był rozczarowany, że nikt go nie spytał, kim jest. Opowieść miał dopracowaną w najdrobniejszych szczegółach.

Oficjalna nazwa kraju brzmiała Beukhomana, lecz mieszkańcy zwykle nazywali go Ter’Madrona, Ziemia Macierzysta. W kraju tym używano języków romańskich — gdyby nie przypuszczenie, że cała biosfera istniała najwyżej kilka stuleci, można by to uznać za dowód istnienia w przeszłości na tej planecie dużego łacińskiego imperium w stylu Cesarstwa Rzymskiego na Ziemi1. Tymczasem świadczyło to tylko o oszczędności Saiga, który po prostu zaszczepił warianty w istniejących już zasobach językowych.

Dzięki temu oszczędnemu systemowi, mikrosondy Gabriela, słuchając języka Beukhomany, doskonale go rozumiały i potrafiły zanalizować.

Populację Ter’Madrony stanowili głównie długogłowi biali. Jednak ich własna tradycja historyczna głosiła, że przed trzema czy czterema wiekami zostali podbici przez mongoloidalnych, krótkogłowych zaborców używających języka z tureckiej grupy językowej. Dopiero niedawno zostali wyparci w serii wojen wyzwoleńczych, które natychmiast po zjednoczeniu i zmilitaryzowaniu Beukhomany przekształciły się w wojny zaborcze i religijne. Język, pochodzenia łacińskiego, zawierał teraz nieco tureckich określeń i zwrotów gramatycznych, a wśród ludności krążyły mongoloidalne geny, zwłaszcza w klasach panujących.

Gabriel i Yaritomo, obaj posiadający fałdy oczne, dobrze wcielili się w cudzoziemców — Beukhomana utrzymywała stosunki handlowe z niektórymi krajami zamieszkanymi przez „azjatyckie” typy ludności.

Gabriel przekonał się, że na Terrinie, ubogiej w rasy i języki, wszelkie analogie stosunków między „Łacinnikami” i „Turkami” Terriny czy „Europejczykami” i „Azjatami”, wzięte z historii Ziemi1, byty w istocie przypadkowe. Biali zasiedlili obszar większy, nie tak wyraźnie zakreślony jak tak zwana „Europa”, i żyli na półkuli południowej. Mongoloidzi mieszkali na północ i zachód od nich i rozsiedli się na trzech kontynentach; Negroidzi mieli dla siebie dwa małe lądy, oba na równiku i zmonopolizowali ożywiony handel morski.

Jednak mimo tych wszystkich zmian Terrina była najbardziej rozpoznawalnym z zamieszkanych światów Saiga — może była pierwszym z nich, a przy tworzeniu następnych projektanci eksperymentowali z większą swobodą. Druga planeta stanowiła obszar jednej kultury neolitycznej. Ludzie żyli w piramidalnych blokach mieszkalnych z betonu i kamienia i porozumiewali się sztucznym językiem, niemającym żadnego odnośnika w ludzkiej historii. Reno na pokładzie Cressidy, wykorzystując znaczną część swej ogromnej pojemności, analizowało strukturę tego języka, jednak dotychczas bez większego powodzenia.

Trzeci ze światów Saiga zasiedlały zarówno wodne humanoidy ze skrzelami, jak ludy wysokogórskie o niezwykle wydajnych płucach. Kolejny świat zamieszkiwali ludzie z genetycznie wzmocnioną inteligencją. Wszystkie te stworzenia znajdowały się na niskim poziomie technicznym — od Epoki Szarej neolitu do Epoki Pomarańczowej dzikusów ze strzelbami. Pod tym względem rasy inteligentniejsze nie osiągnęły lepszych wyników od swoich mniej rozgarniętych braci.

Łącznie dziewięć planet — przynajmniej do tylu dotarły sondy Gabriela — ale tylko z jednej przechwycono sygnał. Stąd, z Terriny, ze stolicy Beukhomany, miasta zwanego Vila Real.

Stolicy.

Czy jest pan realistyczny? W taki sposób Gabriel zrozumiał pytanie agenta nieruchomości. Nie chciałbym niczego wynajmować komuś nierealistycznemu.

Naprawdę słowo to brzmiało realistico. Gabriel zdał sobie sprawę, że to od real, „królewski”. Tak jak w Vila Real, Królewskim Mieście. Agent nie pytał jednak, czy Gabriel jest rojalistą. Miał na myśli Iuso Rex, Chrystusa Króla.

Czy jesteś chrześcijaninem? To chciał wiedzieć.

Chrześcijaństwo, do którego nawiązywał, i jego podstawowe dokumenty były specyficzne dla Terriny — chrześcijaństwo bez żadnego odwołania się do Żydów. Saigo bądź ktoś, kto rozwijał tę kulturę, doszedł widocznie do wniosku, że judaizm jest zjawiskiem ściśle zależnym od pierwotnych warunków i nie da się go przeszczepić, jeśli nie poświęci się temu bardzo wiele wysiłku. Elektroniczni szpiedzy Gabriela dobrze się przyjrzeli Biblii Beukhomanańskiej i odkryli, że większość Starego Testamentu usunięto. Zostawiono tylko pewne, bardzo zmienione teksty zapowiadające nadejście Mesjasza. Podstawowy Nowy Testament pozostawał zasadniczo bez zmian, choć zmodyfikowano wzmianki o Żydach, Faryzeuszach i Rzymianach w taki sposób, by wszystko pasowało do fałszywej historii planety.

Fuszerka, myślał Gabriel. Gdyby sam miał okazję, zrobiłby to lepiej.

Na Terrinie żyli również muzułmanie, lecz ich świętej księdze w tłumaczeniu powiodło się lepiej — przeszła prawie bez zmian. Oto przewaga inspiracji nad historią.

Realisticosi nie mieli papieża, który ustalałby zasady doktryny, czy też raczej mieli ich zbyt wielu, w wielu narodach i żadne z ich eklezjastycznych pism nie krążyło w Beukhomanie, gdzie zamiast papieża funkcjonowała wyznaczona przez króla rada biskupów. Powstawały rozmaite religie i schizmy, niektóre legalne, inne nie. Herezję karano śmiercią, lecz w tym powszechnym zagubieniu trudno było orzec, kto jest heretykiem, a kto jedynie zagubionym.

— Oczywiście, jestem realistyczny. — Gabriel wyprostował się, udając lekką urazę. — Ewangelia już dawno temu dotarła do naszych wybrzeży. Jestem wyjątkowo gorliwym chrześcijaninem.

Agent miał sztywny kark i głowę stale pochyloną. Co rusz robił dziwną minę, odnosiło się wrażenie, że na twarzy nosi maskę.

— Proszę Waszą Ekscelencję o wybaczenie — rzekł agent. — Wasale Argosy są w mieście bardzo aktywni. Dobrze by było, gdyby Ekscelencja przetrawił to wszystko w kościele.

— Zrobię to — oświadczył Gabriel.

Jego reno nie dostarczyło mu żadnych wyraźnych danych o Wasalach Argosy, lecz sprawa przetrawienia wydawała się jasna.

— Niech Ekscelencja się postara, by go widziano.

To było Ostrzeżenie.

Agent zerknął na Clancy, która z drugiej strony pokoju oglądała sztukaterię, i przysunął się bliżej Gabriela. Ściszył głos.

— Gdyby życzył pan sobie wynająć dyskretny gabinecik w dzielnicy Santa Leofra, jestem do pańskiej dyspozycji.

Gabriel znieczulił się na woń oddechu mężczyzny. Spotkanie tutaj kogoś ze zdrowymi zębami ciągle jeszcze było pieśnią przyszłości.

— Nie sądzę, bym chciał mieć takie miejsce — odpowiedział — lecz jeśli okaże się potrzebne, zawiadomię pana.

— Będzie pan potrzebował służby. Mogę to załatwić.

— Jutro. — Gabriel ujął mężczyznę za rękę i skierował go ku drzwiom. — Dziękuję, senatorze. Mój człowiek, Quil Lhur, panu zapłaci.

W pięknych monetach z solidnego, wytworzonego przez nano złota, a nie tym zdeprecjonowanym śmieciem, które uchodziło za beukhomanańską monetę państwową.

— Trzecie stadium kiły — rzekła Clancy, gdy mężczyzna odszedł. — Sztywna szyja? Parkinsonowska maska migająca na twarzy? Zauważyłeś?

Jeszcze na Cressidzie wypełniła swe reno danymi wytępionych chorób.

— Widziałem i myślałem o tym.

— To już czwarty przypadek, jaki dzisiaj spotykam. Saigo pobłogosławił Terrinę tyloma dobrodziejstwami… — Głos jej zanikł. Podeszła do okna, skrzyżowała ramiona, wyjrzała na zewnątrz. — Saigo musiał chyba kiłę odtworzyć — oryginalny krętek zginął razem z Ziemią1. W szpitalach widzieliśmy ospę, cholerę i dur brzuszny. Wszystko wynalezione od nowa, by mógł nimi dręczyć tutejszych ludzi. — Zaczerpnęła powietrza i z trudnością odetchnęła. — Taka pełna oddania praca.

Gabriel podszedł do niej z tyłu i objął ją ramionami. Czuł jej napięcie.

— Za kilka miesięcy wypędzimy stąd te choroby — rzekł.

— Może byśmy go zaprosili razem ze służącymi, których nam przyśle — rzekła Clancy. — Mogłabym mu wrzucić antybiotyk do piwa.

— Przynajmniej my jesteśmy chronieni.

Ich przebudowany system odpornościowy był około dwa tysiące procent bardziej skuteczny niż jego tutejsza odmiana, a takich rzeczy można by wskazać znacznie więcej.

— Wszystkim do piwa. Do kadzi w browarze. We wszystkich browarach… — Głos jej się załamał, fantazja również.

Gabriel kołysał Clancy w ramionach, patrząc na brukowaną ulicę. Ich mieszkanie znajdowało się w bogatej dzielnicy o nazwie Santo Georgio, w połowie drogi między pałacem królewskim a śródmieściem stolicy. Ulica była dość szeroka i stosunkowo pusta. Kilku służących pchało taczki, śpiesząc na rynek po zakupy dla swych panów. Żebracy tkwili dyskretnie w bramach domów, każdy na swym miejscu, wyznaczonym — jak poinformował ich agent — przez żebromistrza, ich syndyka, który często zmieniał ich wygląd, stosując prymitywne zabiegi chirurgiczne, by byli bardziej godni litości i wsparcia.

Gabriel przeniósł wzrok z ulicy na linię dachów. Dzielnica była dość nowa, zbudowana ze złocistobrązowego kamienia, który o zachodzie pałał delikatnym odcieniem czerwieni. Budynki o fałszywych frontonach i ozdobnych szczytach w stylu nieco barokowym, prezentowały się w taki sposób, że można by pomyśleć, iż są siedzibą pulchnych, bogatych i zadowolonych mieszkańców.

Nad każdymi drzwiami, nad każdym oknem znajdowała się płaskorzeźba baśniowego potwora o groźnych obnażonych kłach i szponach. Symbol powszechny — nawet najnędzniejsza rudera miała nad drzwiami prymitywny wizerunek węża lub smoka.

Oczy Gabriela szukały na horyzoncie jednego szczególnego zarysu, utworzonego przez komin i okno mansardy. Znalazł ten dom — pięć szczytów, ołowiany dach i ceglane kominy, powykręcane gustownie w spirale.

Według jego informacji, jedyne miejsce na Terrinie dysponujące wyższą techniką niż Kultura Pomarańczowa. Punkt źródłowy przekazu.

Musiał to obejrzeć. Dlatego właśnie na miejsce zamieszkania wybrał Santo Georgio.

— Powinienem przedstawić swe listy polecające Monopolowi Szafranowemu — rzekł. — Czy chciałabyś mi towarzyszyć?

Clancy westchnęła.

— Ty masz być cudzoziemskim panem, ja jestem tylko służącą, którą zaszczycasz swoim towarzystwem. Czy ta szafranowa osobistość nie pomyśli, że to trochę dziwne, że jestem z tobą?

— Być może. Po cudzoziemskich panach jednak wszyscy oczekują dziwnych zachowań.

— Dzisiaj zajmę się raczej sprawami domowymi. Chciałabym sprawdzić kuchnie i cysterny, by mieć pewność, że nie otrujemy się wodą ani jedzeniem. — Znowu westchnęła. — I spryskam łoża, by nie było pluskiew, wszy i pcheł.”

Nie wynikało to z przypływu niezwykłego u niej domatorstwa: nie chciała po prostu wychodzić na ulicę, gdzie przetaczali się zniekształceni ludzie, którym Saigo narzucił choroby. Wyleczyłaby te dolegliwości, gdyby dano jej szansę. Spojrzała na ulicę, na żebraków, którzy musieli się poddawać deformującym zabiegom chirurgicznym, by zapewnić sobie środki utrzymania.

Spędzali już drugi dzień na Terrinie. Poprzedniej nocy przewidzianą burzę przeczekali w oberży naprzeciw Katedry Męczenników.

Zbudowano ją na miejscu słynnej rzezi. Ponury, nie dokończony kościół przykucnął nad dzielnicą jak ogromna szara bestia. Z malutkiego owalnego okienka na piętrze Gabriel i Clancy widzieli portale kościoła otoczone reliefami przedstawiającymi barbarzyńskich niby-Turków wycinających beukhomanańskich zelotów. Kości rzeczonych zelotów — jak twierdzili pielgrzymi spożywający z Gabrielem obiad — umieszczono na ścianie w bocznej kaplicy w gustownych geometrycznych wzorach. Modły do nich miały stanowić remedium na rozmaite dolegliwości, a nawet pomagały się pozbyć kłopotliwych sąsiadów — jeśli sprawa była słuszna.

Gabriel chciał rano obejrzeć kości, ale po prostu zabrakło mu czasu.

Spojrzał w dół z okna swego mieszkania i zobaczył pośpiesznie odchodzącego agenta. Jego szyja wciąż przechylała się pod dziwacznym kątem.

Lekarstwo w napitku, pomyślał Gabriel: dobrze. Choć, nim minie tydzień, jego żona lub kochanka zarażą go z pewnością ponownie.

Pocałował Clancy w policzek i wyszedł z mieszkania, przypiąwszy uprzednio miecz. Prosty, obusieczny „damski” szeroki miecz używany w wushu, a nie cięższe narzędzie, którym wywijali miejscowi. Stajenny (zatrudniony przez gospodarza) osiodłał mu araba. Gabriel upuścił monetę na podołek beznogiego żebraka na progu i odjechał.

Żebrak miał na głowie stalowy hełm, co miało sugerować, że stracił nogi w królewskich wojnach, lecz Gabriel zastanawiał się, czy kikuty nie są produktem ich żebromistrza.

— Książę Ghibreel? — W zaciemnionym pokoju Monopolista spoglądał na Gabriela oczyma kaprawymi od zaćmy. — Jest pan krewnym króla Nanchanu?

— Jestem Kuzynem Dwudziestego Trzeciego Stopnia — odrzekł Gabriel. — Jego Cesarska Wszechwiedza i ja mamy wspólnego pradziadka.

— Cesarza, a nie króla. Błagam o wybaczenie.

— Nanchan jest daleko stąd, Wasza Wysokość. Nie ma powodu, żeby tutejsi przestrzegali dworskiej etykiety.

Gabriel miał przynajmniej taką nadzieję. Bliźniacze wyspy Nanchanu znajdowały się po drugiej stronie planety, na północnej półkuli, i Beukhomana miała z nimi niewiele kontaktów.

Monopolista patrzył ostrym wzrokiem, choć sprawiało to trochę niesamowite wrażenie, gdyż pokrytymi bielmem oczyma wpił się w ramię Gabriela. Miał około czterdziestki — wyglądał znacznie starzej. Włosy i broda ułożone na gorąco lokówką były siwe. Policzki pomalowane różem na podkładzie z bieli ołowianej, która prawdopodobnie ohydnie rujnowała mu wątrobę. Brwi ogolone i wyrysowane w połowie czoła w kształcie dziwacznych półkoli. Zęby miał czarne, prawdopodobnie z powodu kiły. Wargi — zabarwione czerwono betelem. Importował go i próbował wprowadzić w modę. Okna przysłonięto ciężką krepą, by utrzymać w pokoju mrok, dzięki czemu źrenice mężczyzny rozszerzały się wokół bielma i pozwalały mu coś niecoś widzieć.

— Z Nanchanu otrzymujemy gałkę muszkatołową i goździki — rzekł Adrian. — Nie wie pan przypadkiem, czy zbiory się udały?

— Znaki zapowiadały dobry urodzaj. Nie zajmuję się jednak tymi sprawami. Jestem z wyspy północnej i fortuna mojej rodziny opiera się na handlu solą.

Monopolista szarpnął nieco podbródkiem na prawo w geście potakiwania.

— Zawsze niezawodny interes.

— W istocie. Bogu niech będą dzięki.

Dom Szafranu znajdował się w samym śródmieściu, nad Kanałem Królewskim. Tu właśnie wielki monopolista, książę Adrian, spędzał popołudnia, doglądając swego interesu. Prawo do monopolu uzyskał jego dziadek w zamian za darowanie długu ówczesnemu królowi. Bogactwo i tytuł Adriana miały swe źródło w handlu, nie w królewskim pochodzeniu.

Gabriela nieco zdziwiło, że to nie zastępcy prowadzili interesy, lecz widocznie rodzinna firma była pasją księcia i, mimo pogarszającego się wzroku, trzymał nos w księgach.

Książę Adrian zerknął na (idealnie podrobiony) list wprowadzający napisany rzekomo do niego przez członka rodziny w Kundzarze, faktorii handlu szafranem oddalonej aż o pięć miesięcy morskiej podróży. Położył go obok przyniesionego przez Gabriela prezentu, srebrnej szkatułki ozdobionej emaliowaną inkrustacją przedstawiającą sceny mitologiczne — kopią wspanialej pracy wykonanej całe wieki temu przez Celliniego.

Gabriel czuł się rozczarowany, że Adrian nie zwrócił uwagi na szkatułkę. Może to zbyt wykwintne, myślał, może powinienem po prostu pokryć przedmiot prymitywnie oszlifowanymi kawałkami drogich kamieni.

— Życzy pan sobie być wprowadzonym do towarzystwa, drogi książę? — spytał monopolista. — Bardzo dobrze. Jutro wieczorem mamy przyjęcie u hrabiego Rhomberta z okazji zaręczyn jego siostrzenicy ze starym generałem Baiazdem. To dodatkowy głos popierający powrót Rhomberta na Dwór, rozumie pan.

— Niezupełnie rozumiem, Ekscelencjo.

— To nie jest istotne. Istotne są warunki, pod którymi zgodzę się pana wprowadzić — dorzucił ostro.

Gabriel pochylił się do przodu.

— Zamieniam się w słuch, Wasza Wysokość.

— Będzie pan unikał grupy piscoposa Ignatia. W kwestiach doktrynalnych popieramy Peregrina. Jest pan realistico, prawda?

— Oczywiście, Ekscelencjo.

— Lepiej, żeby pan był i to ortodoksyjnym. — Adrian skierował ku niemu upierścieniony palec. — Również będzie pan unikał ludzi ekskanclerza, tak zwanych Velitos. Oni wszyscy założą miedziane medale żałobne, gdyż Jego Wysokość, za moją poradą — monopolista uśmiechnął się — postanowił wypatroszyć tego starego sukinsyna. I po trzecie, nawet nie przyjmie pan do wiadomości istnienia Stronnictwa Starej Kobyły, chodzi zwłaszcza o diuka Tenzina. Od śmierci Ladimero stali się prawdziwym zagrożeniem.

Gabriel myślał przez chwilę. Drugi z jego podrobionych listów wprowadzających adresowany był właśnie do Tenzina we własnej osobie. W końcu jednak doszedł do wniosku, że Adrian mu wystarczy.

— Po czym mam ich poznać, Ekscelencjo? — zapytał. Adrian obdarzył go pełnym zadowolenia uśmiechem.

— To będą właśnie ci, których panu nie przedstawię.

Gabriel już chciał skinąć głową, lecz reno przypomniało mu, by szarpnął nieco podbródkiem w prawo.

— Rozumiem, Ekscelencjo.

— Czy są to warunki do przyjęcia?

— Oczywiście, Ekscelencjo.

Adrian wziął list wprowadzający, ponownie zerknął na pieczęcie i odłożył go na stos innej korespondencji.

— Niech pan przyjdzie jutro do mego domu na Via Maximilianus, o trzecim gongu wieczornej straży. Stamtąd udamy się na miejsce. Niech pan nie bierze ze sobą powozu ani towarzyszy — jutro ja pana wprowadzam, a kiedyś w przyszłości pan może wprowadzić ich.

— Tak, Ekscelencjo.

— Bardzo dobrze, mój młody książę. — Adrian uśmiechnął się mocnymi czarnymi zębami. — A teraz może się pan oddalić.

Gabriel wstał z wyściełanego skórzanego krzesła i przybrał Postawę Formalnego Szacunku, potem opadł na kolano — sługa podsunął mu wcześniej poduszkę — skłonił głowę i wnętrzem prawej dłoni dotknął czoła.

Adrian szarpnął podbródkiem.

— Do widzenia, książę. Niech cię Bóg prowadzi.

— Ciebie również, panie.

Dom Szafranu stał w najstarszej części śródmieścia, w dzielnicy handlowej. Stare ulice zatłoczone były wozami, ręcznymi wózkami i taczkami. Wokół Gabriela wrzało życie — ekscentryczne, gorączkowe i dzikie.

— Hej tam! — zawołała staruszka ze złamanym nosem. — Czy ten koń, z takim wklęsłym łbem, ma w ogóle jakiś mózg?

Gabriel zaśmiał się szczerze — kobieta wyglądała malowniczo, jak postać z powieści. Nachmurzeni, uzbrojeni w miecze mężczyźni, przystrojeni szarfami i wzięci z tej samej bajki, zaproponowali, że zbiją kobietę za drobnym wynagrodzeniem. Gabriel zwrócił uwagę na przeguby ich prawych dłoni, których używali do wywijania mieczem — miały dwa razy większy obwód niż lewe, więc odmówił. Pijane dzieci o brudnych twarzach pobiegły za nim, prosząc o drobne „na piwo”, oznajmiło jedno z nich, jakby przypuszczało, że Gabriel pochwali te aspiracje. Postanowił jednak nie zaspokajać ich apetytów. Znieważały go brzydkimi słowami i schyliły się po brukowce.

Przyśpieszył. Przejechał most. Poniżej, na kanale, wąskie barki przewoziły towary. Kamienie nie dosięgnęły Gabriela.

W niewielkiej odległości od tej scenerii, za starą zniszczoną bramą miejską wykorzystywaną obecnie jako więzienie, leżała ładna dzielnica obszernych domów i zadrzewionych alei, a między nimi Via Maximilianus, przy której Adrian miał dom. Tu stały dziedziczne rezydencje wielu starych miejskich rodzin.

W drodze powrotnej Gabriel przejechał przez tę dzielnicę. Podobnie jak na przedmieściu — Santa Georgia, teren przeznaczono tu wyłącznie na rezydencje, i ulice przeważnie były puste, jeśli nie liczyć posłańców, sług i żebraków. Gabriel zastanawiał się, jak taka dzielnica wyglądałaby w jego czasach. Mieściłyby się tu restauracje, butiki, parki, galerie, może filharmonia lub teatr.

A tutaj — pustka. Ulice, o zmroku niebezpieczne nawet w tej dzielnicy, nie tętniły nocnym życiem. Nie było ani kawiarnianej socjety, ani nawet żadnej dobrej restauracji. Lepsze towarzystwo jadało u siebie, w domach znajomych lub, podczas podróży, w oberżach za mocnymi drzwiami, zaryglowanymi przed intruzami.

Krajem rządziła szlachta, wyznaczała stanowiska w sądach i urzędach. Należało do niej mniej niż trzysta rodzin. Obcy, który chciał obracać się w tym kręgu, musiał dostarczyć listy polecające od którejś z tych osób.

Dlatego Gabriel podrobił takie listy. Teraz okazało się, że, pokazując się jednemu z członków towarzystwa, wplątał się w beznadziejną łamigłówkę dworskiej polityki, zawiły labirynt, tak pogmatwany, że nawet wszechobecne podsłuchiwacze Cressidy niewiele z tego rozumiały.

Velitos? Stronnictwo Starej Kobyły? Czy to inna nazwa, co Starej Partii Dworskiej, której podsłuchiwacze również słyszały?

Może w tym wypadku najlepiej dać się prowadzić księciu Adrianowi. Stary monopolista przeżył przecież i jakoś prosperował pośród tego wszystkiego.

Gabriel powrócił do Santa Georgia, gdzie czekała go doskonała, choć jarska, kolacja — mięso na rynku nie wyglądało zachęcająco — muzyka na flecie w wykonaniu Clancy, niesłychanie obskurna wygódka i łóżko zdolne pomieścić króla ze sporym haremem.

Jego reno przejrzało wszystko, czego dowiedziały się podsłuchiwacze o miejscowej polityce. W domu i w biurze Adriana umieszczono słuchające ćwieki. Gabriela interesowało, co monopolista myślał o swym gościu.

Najprawdopodobniej zupełnie nic. Gdy Gabriel wyszedł, Adrian ani razu nie napomknął o księciu Ghibreelu żadnemu ze swych współpracowników.

Gabriel, rozczarowany, uważał, że Aristos wart jest przynajmniej wzmianki.

— Hrabia Gerius — rzekł Adrian — Sekretarz Węzła. Hrabina Fidelia. Jego Ekscelencja książę Ghibreel z Nanchanu.

Na zatłoczonym przyjęciu nie starczyło miejsca dla formalnych ukłonów. Ludzie zbici byli w pocącą się, nieprzyjemnie pachnącą masę, a wciąż dochodzili nowi. Gabriel, najwyższy z obecnych, ogarniał wzrokiem beukhomanańską elitę, ale jego perspektywa ograniczała się głównie do widoku starannie ufryzowanych włosów i spoconych czół. Dzięki ogromnemu prestiżowi księcia Adriana, wokół jego fotela powstał odstęp — wyraz respektu — tylko dlatego Gabriel mógł skrzyżować dłonie na piersiach i z szacunkiem nachylić tors ku Geriusowi i jego damie. Hrabina, w zaawansowanej ciąży, wyglądała na szesnaście lat. Sekretarz Węzła miał w brodzie pasma siwizny, a kosmetyków stosował więcej od swej żony. Ciężki w barkach, o grubych przegubach dłoni, nosił przy sobie miecz.

— Co to za zabawkę ma pan przy boku? — zapytał.

— To miecz z mojego kraju — wyjaśnił Gabriel.

— Wydaje się lekki, jak dla kobiety.

— Owszem, jest lekki, właśnie dlatego nazywa się go „damskim mieczem”, a czasami „mieczem scholarza”.

— A pan, to kto?

Gabriel spojrzał w oczy Geriusa i zobaczył tam płonącego dzikiego daimōna, może nieco pijanego.

— Dama — przynaglał Gerius — czy scholarz?

Stawiał kropkę nad „i”, na wypadek gdyby Gabriel go nie zrozumiał. Dla Gabriela nie było jasne, czemu przynależność do którejś z tych kategorii miała być uwłaczająca, lecz w tym kontekście najwyraźniej była.

Napełnił pierś powietrzem, wyprostował nogi, by podnieść swój środek ciężkości wyżej niż środek ciężkości hrabiego, i przybrał Pierwszą Postawę Wzbudzania Respektu.

— Jestem księciem mego kraju — mówił Zasadniczą Modulacją Rozkazodawcy — i mistrzem Osiemnastu Technik Wojennych. — Postąpił lekko naprzód, subtelnie naruszając przestrzeń osobistą hrabiego i przybrał kociopodobną Drugą Postawę. Zniżył głos, by umniejszyć dźwięczącą w nim groźbę.

— A pan, to kto?

Gerius zakołysał się nieco w tył. Tak naprawdę, nie dał kroku do tyłu, ale nawet to małe wachnięcie oznaczało przegraną bitwę. Teraz mógł jedynie przelicytować Gabriela, eskalując wyzwania aż do użycia siły.

Gabriel był całkowicie przekonany, że przeciwnik nie posunie się do tego w tym miejscu.

(Jednak na wszelki wypadek Mataglap poczynił przygotowania: klasyczne O-Lo-Dzai Stylu Modliszki, Zahacz-Chwyć-Szarpnij, idealne w zamkniętych przestrzeniach, takich jak tutaj, lecz Gabriel nie zwracał uwagi na te szczegóły).

Gerius mrugnął. Potem uśmiechnął się — a raczej podjął świadomy wysiłek, by się uśmiechnąć — i klepnął Gabriela po ramieniu.

— Brawo, mój byczku! — obrócił wszystko w żart. — Musimy kiedyś razem poćwiczyć. Moim mistrzem jest senator Osano ze Starego Dworu Wytwórców Żagli. Jestem w jego galerii popołudniami w dni Marii.

— Będę zaszczycony, Ekscelencjo.

— W takim razie, za trzy dni!

Gerius uśmiechnął się. Wypacykowany kosmetykami z bieli ołowiowej, z policzkami pokrytymi różem i namalowanymi brwiami przypominał klauna. Ukłonił się Adrianowi i odholował swą brzemienną żonę.

Podczas całego spotkania pusty wyraz twarzy hrabiny nie zmienił się ani na jotę.

Gabriel czuł zadowolenie z siebie. Aristos, myślał, potrafi zrobić dosłownie wszystko. Gdybym tu pozostał, za trzy lata rządziłbym tym królestwem.

Książę Adrian położył dłoń na ramieniu Gabriela i uśmiechnął się poplamionymi betelem ustami.

— Dobra robota, książątko — rzekł. — Choć do walki by nie doszło. Gerius ma już czasy walki za sobą, jeśli chce utrzymać dworską nominację. Sprawdzał tylko wielkość twoich kamieni.

— Jego żona sprawia wrażenie czarującej. — Gabriel taktownie zmienił temat.

— Ta jałówka o pustym spojrzeniu? To jego czwarta. Ożenił się z nią dla posagu. Jej ojciec to mieszczanin zabiegający o wpływy na dworze i o całkowite zwolnienie z podatków.

— Dostanie to, czego chce?

— Prawdopodobnie nie. Gerius ma już posag oraz inne plany dręczenia króla. Stać go na to, by hrabina umarła przy porodzie, tak jak inne. Wtedy ruszy na poszukiwanie następnego ojca-mieszczanina z kolejnym posagiem.

Do Adriana zbliżyła się następna para, by wyrazić mu szacunek — mała baronessa i jej bladolica duenna. Młodsza z kobiet nie ogoliła brwi — Gabriel zauważył, że w tej materii młodzi nie zawsze szli za starszymi. Gabriela przedstawiono. Skłonił się i dla pamięci wprowadził ich imiona do swego reno.

Stawało się to pracą i to dość żmudną.

Jego zainteresowanie podtrzymywała tylko nadzieja, że spotka tu Saiga — rzecz wprawdzie mało prawdopodobna, lecz jeśli to się zdarzy, jest przygotowany.

W dobrze oświetlonej sali Adrian niewiele widział swymi kaprawymi oczyma. Obok fotela stał jego siostrzeniec i szeptał mu nazwiska nadchodzących osób.

Gabriel zaczynał lubić Adriana. Ze wszystkich dotychczas spotkanych osób monopolista najbardziej przypominał mu całkowitą osobowość — Gabriel uważał, że w czaszce księcia mieści się coś więcej niż kupa niesfornych, odruchowo działających daimonów.

Nudził się jednak, gdy tak stał i kłaniał się kolejnym grupom obcych. Czy na tym polega całe przyjęcie? — zastanawiał się.

Prawdopodobnie jednak było to lepsze, niż obserwowanie wyników wyborów w Brightkinde.

W pewnej chwili drzwi wewnętrzne gwałtownie się rozwarły i tłum popłynął ku bufetowi. W dalszym pomieszczeniu orkiestra stroiła instrumenty. Adrian poczekał, aż sala się opróżni, po czym wstał z fotela i pozwolił, by siostrzeniec poprowadził go do stołu z zakąskami.

— A teraz zaczynają się sprawy istotne, mój książę — rzekł. — Przekona się pan, że to nużące, niech pan koniecznie wyszuka pańskich nowych znajomych i spędzi kilka przyjemnych godzin.

Gabriel z radością się wymknął.

Bufet wystawiono w sali balowej, choć dotychczas tu nie tańczono. Piękny parkiet błyszczał, odbijając światło mosiężnych świeczników. Ściany były „pomalowane złotem”, co oznaczało złoty lakier na białym podłożu, bez odrobiny prawdziwego złota. Gipsowe alegorie pompatycznie sunęły przez sufit. Ludzie żonglowali talerzami i filiżankami, ze świec w świecznikach kapał na ich szyje aromatyczny wosk. Wachlarze nad głowami, poruszane przez niewidzialną służbę, mieszały powietrze. Zaczęła grać dwunastoosobowa orkiestra, na szczęście izorytmiczną polifonię, lecz z zaburzającymi harmonię wstawkami. Według Gabriela było ich albo zbyt wiele, albo zbyt mało. Wędrował po pomieszczeniu, słuchając rozmów.

— Sir Leo chwycił kiełbasę; przepiłował ją, lecz dostał rogiem w bok. — mówił posiwiały, jednoręki szlachcic do młodego kleryka, jedyną dłonią wykonując gniotące ruchy. Gabriel dopiero po kilku chwilach uświadomił sobie, że mężczyźni opisują rozszarpywanie byka przez stado psów. Tymczasem starszy zdał sobie sprawę z obecności Gabriela.

— Też pan to lubi, Ekscelencjo? Ma pan stado?

— Niestety, nie, Ekscelencjo.

— Najlepszy sport na tym bożym świecie, przynajmniej po tej stronie loiontańskiej granicy. Tam lubią po prostu podżynać gardła. Zrobił jedyną ręką ruch cięcia. — W każdym razie niech diabli wezmą ten nikczemny królewski pokój.

Gabriel rzucił jakąś neutralną uwagę i odpłynął.

Orkiestra skończyła utwór. Na podium wstąpił pulchny mężczyzna i zaśpiewał czystym, drżącym sopranem. Gabriel nigdy wcześniej nie widział kastrata, podszedł więc, by mu się przyjrzeć. Nie dostrzegano niedorzeczności w tym, że mężczyzna pozbawiony męskości śpiewa jednak namiętną balladę do ukochanej. Pieśniarz załamywał swe pulchne dłonie, pot wystąpił mu na czoło, oczy wychodziły z orbit, a młodzież obojga płci stała półkolem i gapiła się na niego pożądliwym, kierowanym przez daimony wzrokiem.

Gabriel opuścił tę grupę i pożeglował z powrotem do bufetu. Nuda zawładnęła nim na dobre. Przebywanie w tutejszym „kulturalnym towarzystwie” wydawało mu się czymś znacznie gorszym niż tkwienie na pokładzie Cressidy. A honorowego gościa nadal oczekiwano, więc wszystko to miało się jeszcze ciągnąć całe wieki.

Zerknął ponad tłumem i zobaczył osobę prawie równie wysoką jak on, lecz o wadliwej postawie: mężczyzna, młody, może dwudziestoletni, gładko wygolony o czerwonozłotych włosach oraz głębokich zielonych oczach. Miał potężne ramiona i długie delikatne palce. Ubrany był w haftowaną złotem kamizelę koloru głębokiej zieleni. Zachował własne brwi. Rozmawiał z człowiekiem, którego Gabrielowi właśnie przedstawiał Adrian, z diukiem Orsino. (Gabriel odczuł przyjemność, spotkawszy tu postać ze sztuk Szekspira).

Młodzieniec przestał patrzeć na Orsina, spojrzał w oczy Gabrielowi, zamrugał i odwrócił wzrok.

Może wieczór stanie się jednak interesujący.

Gabriel sunął w kierunku rozmawiającej pary. Augenblick i Deszcz po Suszy zanalizowali postawę chłopaka, jego rumieniec, rozszerzone źrenice.

— Rzeczywiście, tak — stwierdził Deszcz po Suszy.

Orsino zamrugał.

— Książę… Ghibreel, prawda? To jest lord Remmy, drugi syn diuka Maksymiliana z Zhagali.

Remmy miał dobrą skórę — jak na tutejsze warunki — delikatne złote włosy na wierzchu dłoni i cudownie zdrowe zęby.

Gabriel skrzyżował dłonie na piersiach i formalnie się skłonił.

— Miło mi pana poznać — rzekł.

11

SCHÖN: Co to ma znaczyć?

LULU: Jak to co? Nóż i twoja śmierć!

Rankiem Gabriel był zakochany. Podczas przyjęcia bezlitosny Deszcz po Suszy podchodził Remmy’ego, jak Wroński podążający za Anną przez pociąg — wciskał się w szpary w zbroi, prowokował, odrzucał wszelkie odmowy, konsekwentnie określał przez mgiełkę sprzeciwów chłopca jego prawdziwą naturę. Gabriel opuścił przyjęcie w powozie Remmy’ego, został zaproszony do jego garsoniery w dzielnicy Santa Leofra. Deszcz po Suszy smakował swój triumf. Wszystko dlatego, że Gabriel wiedział, jak funkcjonuje psychika, w jaki sposób ciało ją odzwierciedla; jak wymodelować każdą pozycję, każdy ruch, każdy tryb fizyczny; jak kroczyć pewnym szlakiem przez umysł drugiej osoby.

Ci ludzie o podzielonej psychice nie mogli się oprzeć pełnemu człowiekowi, który zechciał skierować przeciw nim całą swą siłę.

Aristos mógł tu zrobić dosłownie wszystko. Gabriel zastanawiał się, czy Saigo to odkrył i czy przypadło mu to do gustu — mały kosmos, gdzie istniały wyłącznie ofiary.

Szczęście dla wszystkich, że ja nie mam prawdziwych wad, myślał Gabriel.

Remmy spał. Gabriel skończył swój zwykły dwugodzinny odpoczynek, po czym włożył kamizelę i poszedł myszkować po mieszkaniu.

Apartament był mały, tylko trzy pokoje upchane pionowo wokół schodów w rogu budynku: sypialnia na szczycie, salon w środku, wejście i pokój służby na samym dole. Był elegancko urządzony w zielono-morelowej tonacji i miał wypolerowane parkiety. Zgromadzono tu ikony i krzyże. Stał też mały ołtarzyk. Remmy uklęknął i zmówił przed snem pacierze, co rozbawiło Gabriela. Na ścianach obok instrumentów muzycznych wisiały ręcznie pokolorowane litografie. W salonie na drugim piętrze, na czterech grubych nogach stał klawikord.

Wczesnym świtem Gabriel wyjrzał na ulicę. Zobaczył tylko robotników udających się do swych zajęć, śpiących w bramach biedaków i jednego szykownie ubranego mężczyznę w pelerynie z kapturem, bardzo dobrze uzbrojonego. Wychodził z jakiegoś zgromadzenia. Budynki stanowiły dziwaczną mieszaninę majestatycznych konstrukcji i przepełnionych czynszówek.

Dzielnica Santa Leofra. Widocznie właśnie tę część miasta różne klasy obrały sobie za miejsce spotkań.

Mimo to, nie działo się tu nic ciekawego. Nuda znów zalała Gabriela. Zastanawiał się, czy nie nawiązać łączności z Cressidą, by załatwić korespondencję i sprawy we własnej domenie, lecz uznał, że zbyt wielka odległość dzieli go od dalekosiężnego nadajnika znajdującego się w jego bagażu. Gdyby z niego skorzystał, przekaz musiałby przejść przez dużą część miasta, mógłby go więc wykryć Saigo lub któryś z jego pachołków.

Gabriel przyjrzał się instrumentom. Stwierdził, że nie są zbyt wysokiej jakości, ale przecież ta garsoniera nie była główną siedzibą Remmy’ego. Zdjął ze ściany pięciostrunowy instrument przypominający gitarę, przebiegi palcami po strunach. Pudło wyłożono macicą perłową, lecz instrument był poobijany i wymagał nastrojenia. Gabriel usiadł na sofie, dostroił go i zagrał. Gryf nie miał progów, lecz Gabriel eksperymentował, wbudowywał odruchy w swoje reno i wkrótce udało mu się nieźle wykonać (Cyrus dokonywał transkrypcji na nowy instrument, ciut wyprzedzając palce Gabriela) sonatę Bacha.

Usłyszał skrzypnięcie drzwi, podniósł wzrok. Remmy wchodził przez drzwi z klatki schodowej, w szlafroku z aplikacją w miejscowym, „tureckim” stylu. Jego twarz zdradzała zaintrygowanie.

— Co to za muzyka?

— Z mojego kraju.

— Ale wykonywana na instrumencie mojego kraju. — Remmy stanął niezdecydowany. Sonata Bacha płynęła nieprzerwanie. Remmy patrzył z dezaprobatą.

— Przepraszam za ten nędzny instrument. Wszystko w tym mieszkaniu jest tandetne, gdyż wcześniej czy później zostanie skradzione. — Rozglądał się zdegustowany. — Nawet na niego nie patrzysz, gdy grasz.

— Bardzo się koncentruję.

— Nastroiłeś go w dziwaczny sposób. I powinieneś grać na nim kością — dodał surowo. — Podszedł do komody, ugiął kolana przed wbudowanym w nią ołtarzykiem. — Tu jest kość, w górnej szufladzie.

Palce Gabriela zastygły.

— Czy w jakiś sposób cię obraziłem?

Remmy otworzył szufladę, zawahał się, zamknął.

— Zachęciłeś mnie, bym uległ słabości — rzekł, ciągle odwrócony plecami do Gabriela.

Znowu ten zaimek zwrotny. Ty jesteś się mnie zachęcający… Gabriel odłożył instrument, wstał z sofy.

— Sądzę raczej, że pozwoliłem ci wyrazić pragnienie twego serca — rzekł.

— Moje serce. — Remmy odwrócił się, oparł o komodę, spojrzał na błyszczącą podłogę. Wypowiadał słowa w afektowanym stylu wyższych klas, kpiąc zarówno z siebie, jak i ze stylu; był w tym jakiś podtekst, którego Gabriel nie rozumiał. — Moje serce to jedno królestwo. Mój obowiązek mężczyzny, to inne. Przysięgałem święcie Santo Lorenzowi, że nie wykorzystam tego miejsca do czegoś innego niż… — przez jego twarz przebiegł skurcz — akceptowane występki — dokończył. — Dobry Boże! Nie byłem nawet pijany.

Ton Remmy’ego zrobił na Gabrielu wrażenie. Zdał sobie sprawę, że zdanie o sercu i męskim obowiązku było cytatem.

Zastanawiał się, czy ma do czynienia z przesadnym poczuciem winy młodego człowieka, czy rzeczywiście ludzie z tej warstwy są nietolerancyjni. Historycznie rzecz biorąc (tak poinformowało go reno), wyższe klasy zajmowały w sprawach preferencji seksualnych zazwyczaj postawę dość liberalną.

— …świat jest wielki — rzekł Gabriel. Omal mu się nie wyrwało: „wszechświat”. — Tylko tutaj takie rzeczy traktowane są jako występek.

— Tylko tutaj żyję — odparł surowo Remmy. — I jestem lojalnym synem Kościoła.

Jak mu wytłumaczyć, zastanawiał się Gabriel, że jeszcze rok czy dwa i to wszystko nie będzie miało znaczenia. Na niebie pojawią się statki Logarchii i wyzwolą tych ludzi od ich przesądów, nieszczęść i okropnych krwiożerczych zwyczajów.

Gabriel podszedł do chłopca, dotknął jego karku. Remmy nie patrzył na niego.

— Jesteś tym, kim jesteś — rzekł. — Tłumienie własnej wewnętrznej natury to gorzka tortura.

Remmy podniósł na niego wzrok.

— W Nanchanie jest może inaczej, ale tutaj sodomię uważa się za rozpustę ketshańską, prawdziwy Beukhomananin tego by nie zrobił.

Ketshan był jednym z pseudotureckich królestw, które w przeszłości, być może sfabrykowanej, panowało na tym terytorium.

— Nie wiem, czy to ma jakieś znaczenie, ale wszystko, co robiliśmy, nie było, ściśle mówiąc, sodomią — oznajmił Gabriel.

Remmy zaśmiał się krótko.

— Wiesz, to ważne, jak różnica między stosem a więzieniem. Może.

Gabriel przyciągnął go do siebie, uściskał, posadził na sofie i znów ujął instrument.

— Jestem cudzoziemcem — rzekł. — Tutejsze przesądy są dla mnie niezrozumiale. Po co wznosić mur między człowiekiem a jego szczęściem?

— Szczęście słusznie należy się prawdziwym Beukhomanańczykom, nie mieszańcom czy półludziom. Nie pogańskim Ketshańczykom czy potępieńcom. — Podwinął rękaw szlafroka. — Widzisz? Dowód, że miałem zbyt wielu ciemnoskórych przodków, dowód herezji i degeneracji. Żyły nie są dostatecznie niebieskie.

— Uważam, że to bardzo ładne żyły — stwierdził Gabriel. Zaprogramowane palce zmieniały tonację.

Remmy zaczerwienił się.

— Są również przyczyny polityczne — wymamrotał. — Chcesz o tym posłuchać?

— Oczywiście.

— Mój ojciec jest wprawdzie diukiem, lecz niezbyt bogatym. Rodzina potrzebuje pieniędzy, ale Stara Partia Dworska jest w niełasce i mój ojciec razem z nimi. Dziedzicem będzie mój starszy brat, ja jednak też odgrywam ważną rolę w planach ojca — mam poślubić jakieś biedactwo ze znacznym posagiem, by pomógł mi zrobić karierę wojskową oraz nadał mojej pozycji stosowną oprawę. Jeśli Partia Ortodoksyjna ustąpi, a do władzy dojdzie nasze stronnictwo, królewska łaska mogłaby się zwrócić ku mnie… Tymczasem Ortodoksi postarają się kogoś skompromitować, aby tylko utrzymać się przy władzy — popatrz, co zrobili kanclerzowi. I jeśli usmażą mnie na ruszcie, nie wyjdzie to na zdrowie ani mnie, ani mojej rodzinie, ani mojej partii. — Spojrzał ponuro na Gabriela. — Czy mniej więcej to rozumiesz?

— Tak. Mam pytanie: czy Stara Partia Dworska to to samo co Frakcja Starej Kobyły?

Remmy uśmiechnął się blado.

— Tak. Tak nazywają nas nasi rywale. — Wyprostował się, zaczerpnął powietrza. — Są również inne powody. Mam się wkrótce ożenić, tak powiada ojciec, i nie chcę być źródłem udręki dla mej żony, tak jak, z zupełnie innych przyczyn, mój ojciec był dla mojej matki. Jestem zdolny do czerpania pełnej przyjemności w obcowaniu z kobietami. Jeśli mi się uda, pokocham tę dziewczynę i postaram się nie zawlec do ślubnego łoża jakiejś straszliwej choroby czy… — Odwrócił się i dotknął krucyfiksu na ścianie: Chrystus umierający, półnagi, podobny do łabędzia. — Przyzwyczajeń zbyt mocno wpojonych, nie dających się złamać.

— Pozwól, że ja to załatwię — zasugerował Deszcz po Suszy. — Dostosowanie go zajmie mi zaledwie chwilkę.

Gabriel zastanawiał się przez moment. Przerwał grę, stłumił drgania strun, odłożył instrument. Powoli wstał z sofy, podszedł do Remmy’ego, splótł dłonie na jego karku i kazał zniknąć Deszczowi.

— Twe obowiązki względem rodziny, partii, Boga i żony są jasne — stwierdził. — Ale jakie masz obowiązki względem siebie? Jakaż satysfakcja ma ci przypaść w udziale?

Remmy wyglądał na kompletnie zgnębionego.

— Weź to pod rozwagę — rzekł Gabriel. — Powinieneś czuć się szczęśliwy, nie zgnębiony. Swojej przyszłej rodzinie winien jesteś ostrożność i dyskrecję, ale oni również są ci coś winni, mianowicie zrozumienie.

Gabriel opuścił ręce, powrócił na sofę i znowu zaczął grać. Remmy wyglądał na nieszczęśliwego. Westchnął, podszedł do sofy, usiadł i wpatrzył się w sufit.

— Gdzie się nauczyłeś tak mówić po beukhomanańsku? — spytał. — Masz lekki akcent, ale jesteś zbyt elokwentny, nawet jak na zdolniachę.

— Na pokładzie okrętu żeglującego na ten kontynent.

— Żeglarze nie mówią tak jak ty.

— Potrafię dobrze naśladować. Podchwyciłem tę umiejętność, tak jak umiejętność gry na tym instrumencie.

— Nazywa się larozzo.

— Opowiedz mi o Starej Partii Dworskiej. I o Ortodoksach. I o Velitosach.

Remmy strzepnął dłońmi — gest wyrażający stylizowane zakłopotanie, jak silne wzruszenie ramionami.

— Kiedyś te etykietki coś znaczyły. Stara Partia Dworska to była szlachta, Ortodoksi — kościół, Velitosi… trudno powiedzieć. To byli ci pozostali. Ale wszystko to już nic nie znaczy — po prostu odróżnia się tych, którzy mają władzę, od tych, którzy jej nie mają. Ortodoksi są teraz u steru, lecz jeśli sięgną po zbyt wiele lub jeśli wplączemy się w następną wojnę, król będzie mógł się zwrócić jedynie do nas.

— Zatem Stary Dwór prze do wojny?

— My zawsze przemy do wojny. Oznacza dla nas zatrudnienie i łupy. — Remmy uśmiechnął się nieznacznie. — I dla mnie pracę w charakterze dowódcy szwadronu kawalerii, a może nawet pułku.

— A Piscopos Ignacio?

— Ach. — Uśmiechnął się niewyraźnie. — Ojciec Ignacio jest Piscoposem Kaplicy Królewskiej. Lubię go, przy różnych okazjach udzielał mi rad. Wielki umysł, ale jego rad nikt nie słucha. Uważa, że chrześcijanie powinni dowodzić swej lojalności, idąc za naukami Chrystusa, zamiast zarzynać tych, których uznają za mniej doskonałych. Cieszy się powszechnym szacunkiem, ale nikt u władzy nie może sobie pozwolić na kierowanie się jego radami.

Frakcja erazmijska pomyślał Gabriel. Ignacio jest prawdopodobnie tą osobą, z którą Aristoi mogliby się porozumieć, kiedy już ludzie odpowiedzialni zaczną zajmować się ludobójstwem w Sferze Gaal.

— Peregrino?

Remmy zadrżał, przeżegnał się i wyprostował.

— On właśnie spaliłby nas obydwu, gdyby nas złapał. Piscopos Katedry Męczenników, szef Wasali Argosy.

— To znaczy… — Gabriel zawahał się chwilę. Chciał posłużyć się zwrotem „policja kościelna”, lecz uświadomił sobie, że w jego zasobie słów nie ma wyrazu oznaczającego „policję”. Jego reno cofnęło się do łacińskiej politia i Gabriel zbudował próbną konstrukcję. Polizia dominica? — zakończył.

— Masz na myśli politicia. — Remmy uśmiechnął się. — Wiesz, po raz pierwszy usłyszałem, jak robisz błąd językowy. A jednak… Zaśmiał się. — „Policja”. Jakie dziwne pojęcie. Tu nie ma żadnej policji, jedynie gangi, które pracują dla ważnych osób. Wasale Argosy to mordercy i łotry na usługach kościoła i króla. Likwidują wywrotowców i heretyków — według Peregrina nie ma między nimi różnicy — ich kwatera główna i więzienie znajdują się przy Starej Świątyni. Tej, przed którą wypatroszyli kanclerza… Ortodoksi posłużyli się Peregrinem do swej brudnej roboty.

— Widziałem Katedrę Męczenników Peregrina. Jest nie dokończona.

— Jeśli ktoś chce zachować względy Peregrina, ofiarowuje relikwiarz lub witraż. — Nikły uśmieszek znowu pojawił się na wargach Remmy’ego. — Znane są przypadki, że taka ofiara wstrzymywała toczące się śledztwo. Większość ludzi uważa, że to dobra inwestycja.

Z ulicy dobiegły piski. Gabriel wstał z kanapy i wyjrzał przez okno. Na wpół ubrana kobieta, wrzeszcząc obelgi, szła za udręczonym szermierzem. Ten próbował ją ignorować. Przechodnie dorzucali do tej sprzeczki swe własne komentarze. Szermierz nadal milczał, lecz przyśpieszył kroku.

Scena jak z opery komicznej. Gabriel chwilę obserwował rozbawiony, potem odwrócił się od okna.

— Opowiedz mi o dzielnicy Santa Leofra. Ktoś zaproponował mi wynajęcie tu mieszkania.

— Wielu ludzi, pragnących zachować dyskrecję, ma tutaj mieszkania. Dzielnica Santa Leofra jest częścią Księstwa Pontanus, domeny królewskiej, leżącej w zasadzie na północnym wschodzie, z nielicznymi małymi enklawami gdzie indziej. Jurysdykcja władz cywilnych tu się nie rozciąga, chyba że posłużą się one Żółtym Nakazem z Węzłem i Pieczęcią, a takie dokumenty wydaje tylko król. W tym miejscu roi się więc od cudzoziemców, kryminalistów, kurew, uciekinierów, dłużników, heretyków… — Znowu strzepnął dłońmi. — I ludzi dobrze sytuowanych, takich jak ja, którzy prawdopodobnie powinni być mądrzejsi.

— Zdaje się, że to najbardziej fascynująca z dzielnic, jakie dotąd widziałem.

Gabriel znów wyjrzał przez okno w nadziei, że zobaczy coś interesującego. Nigdy dotychczas nie widział, by ktoś zachowywał się jak tamta kobieta i szermierz. Cała scenka miała teatralny smaczek, który Gabrielowi zdał się rozkoszny. A przecież, przyznał bezstronnie w myślach, mogła ona wyniknąć z jakieś okropnej tragedii.

Ulice w szarówce przed świtem wyglądały zwyczajnie. Gabriel, rozczarowany, usiadł na kanapie obok Remmy’ego.

— Podoba mi się twój kraj — stwierdził.

Remmy znów uśmiechnął się zaciśniętymi wargami.

— Dlatego, że nie znasz go dobrze.

Gabriel położył dłoń na złotą rękę Remmy’ego.

— Pewne jego części znam bardzo dobrze, lecz nadal je lubię i chciałbym poznać lepiej.

Remmy wyprostował się na kanapie i spojrzał na dłoń leżącą na jego ręce. Kąciki ust uniósł w uśmieszku.

— Cóż — rzekł. — Jeśli mam spłonąć, mogę równie dobrze gruntownie na to zasłużyć.

Powóz Remmy’ego powrócił o wyznaczonej godzinie przed południem, dokładnie gdy rozległ się czwarty gong porannej straży. Gabriel określił Remmy’emu, gdzie mieszka w Santo Georgio. Dowiedział się, że Remmy też tam mieszka, w domu ojca, razem z resztą rodziny.

Gdy wjechali już na przedmieście, Gabriel udał, że zmylił drogę i skierował powóz na ulicę, z której pochodził przekaz. Wezwał daimony i obserwował wielki dom… ogromne szczyty okienne wiszące nad otoczonym murami dziedzińcem, żłobkowane kominy, wyrzeźbionego nad drzwiami potwora. Okna przysłonięto okiennicami, więc prawdopodobnie w domu nikogo nie było.

— To piękny dom — powiedział Gabriel. — Podziwiałem go wczoraj.

— Siedziba diuka Sergiusa — odrzekł Remmy bez zainteresowania.

Udając zakłopotanie, Gabriel wychylił głowę z okna powozu.

— Zdaje się, że wprowadziłem cię w błąd — rzekł, nadal obserwując budynek. — Może… — Podniósł głos, by słyszał go woźnica. Gdybyśmy skręcili w lewo, w następną przecznicę.

Znów zwrócił się do Remmy’ego.

— Opowiedz mi o tym Sergiusu — poprosił. — Słyszałem gdzieś to imię.

— Niewiele o nim wiem — odparł Remmy. — Choć zajmuje dość wysoką pozycję. Filozof, przyjaciel króla i Piscoposa Ignacia. Prawie go nie widuję, większość czasu spędza w swojej wiejskiej posiadłości.

Albo w innej części Ramienia Oriona, pomyślał Gabriel.

— Ma tam bajeczny dom — ciągnął Remmy — odmienny od wszystkiego, co budowano dotychczas.

— Być może go widziałem — rzekł Gabriel. — Jak on wygląda?

— Wielki, ciemnowłosy. Skośne oczy, takie jak twoje. Dość ponury.

Saigo, to całkiem jasne.

Remmy spojrzał z pewnym zaskoczeniem na Gabriela.

— Teraz, gdy o nim myślę, wydaje mi się, że w jakiś sposób jest do ciebie podobny. Jak sądzisz, skąd to wrażenie?

— Nie mam pojęcia. Zdaje się, że wcale nie wyglądamy podobnie.

— Czy sądzisz, że ty i on — Remmy starał się zrobić subtelną aluzję — możecie dzielić pewne upodobania?

Gabriel ukrył swe rozbawienie.

— Czemu tak sądzisz?

— Ponieważ… — Remmy przybrał zaintrygowany wyraz twarzy. — Naprawdę, nie mam pojęcia. Nie jest żonaty, nigdy jednak nie słyszałem, by ktoś wspominał… — Nachmurzył się. — Zawsze uderzało mnie, że stoi i porusza się w interesujący sposób. Stylizowany, prawie pozuje, jak tancerz. I ty też chodzisz podobnie.

Księga postaw, pomyślał Gabriel. Kolejne, zbyteczne już, potwierdzenie.

— I mówisz, że osobiście zna króla?

— O, tak. Powiadają, że jest jednym z najbliższych doradców królewskich. Jest bajecznie bogaty i rozgłosił, że nigdy nie przyjmie urzędu ani nie przystanie do żadnej partii, więc prawie nikt nie ostrzy sobie na niego noża.

Bajecznie bogaty. To dość łatwe, gdy ktoś potrafi produkować złoto z podstawowych pierwiastków.

Niczym bóg-zegarmistrz, Saigo zbudował ten kraj i wprawił wszystko w ruch. A potem musiał się wtrącać, nie mógł się powstrzymać.

Bogaty i cieszący się prestiżem. Doradca króla. Szara eminencja całej tej cholernej planety. A może nawet całej Sfery Gaal.

Gabriela ekscytowało to, że za wroga ma geniusza kalibru Saiga.

Nie można było sobie wyobrazić większego pochlebstwa.

Jeden z kilku nowych sług Gabriela otworzył przed nim drzwi. Gabriel nie zdawał sobie sprawy, że będzie musiał mieć w domu aż tylu służących: Clancy potrzebowała dwóch pokojówek do sznurowania gorsetów.

Napisał do księcia Adriana krótkie przeprosiny, a potem wysłał do niego jednego ze swych nowych lokajów, by odebrał konia. Wspiął się dwa piętra po szerokich skrzypiących schodach i wszedł do swego mieszkania. Znalazł Clancy w salonie. Siedziała w fotelu i patrzyła nieobecnym wzrokiem na rysujące się za oknem dachy domów. Miała na sobie miejscową bluzkę i własne luźne spodnie.

Nowych służących niewątpliwie gorszył ten zestaw.

Podniosła się, gdy wszedł, i ucałowała go na powitanie. Na jej twarzy malowało się radosne podniecenie, poruszała się rytmicznie, zrywami, inaczej niż Clancy znana Gabrielowi. Daimōn.

— Cześć, jestem Spadająca Woda. — Wyraźny głos, w oczach zalotna iskierka.

— Czy doktor Clancy jest zajęta?

— Tak, pracuje nad projektem badawczym. Mogę ją zawołać, jeśli sprawa nie cierpi zwłoki.

— Nie, poczekam.

— Czy chciałbyś zjeść śniadanie? Mogę zadzwonić.

— Sam to zrobię.

Zadzwonił.

— Jest dla ciebie wiadomość, zaproszenie na przyjęcie dziś wieczór w domu hrabiego Bertrama.

Zaproszenie leżało na tacy. Poznał Bertrama zeszłej nocy — małego wieprzkowatego drapieżnika pokrytego bielą ołowiową.

Pójdę, pomyślał. Może przedstawię Clancy niektórym z tych ludzi. Jeśli będzie nudno, po prostu wyjdziemy. Napisał bilecik o przyjęciu zaproszenia i przekazał go przez sługę, którego posyłał właśnie do Adriana.

— Czy chcesz, żebym zagrała na flecie? — spytała Spadająca Woda.

— Jeśli mogłabyś to zrobić, nie przeszkadzając Clancy, byłoby mi miło.

Spadająca Woda pochyliła głowę, uśmiechnęła się i zatrzepotała rzęsami.

— Z łatwością — odparła.

Gabriel zjadł gran merendas z jakichś pędzonych w cieplarni owoców i potrawę z jajek, która wydawała się dość przyzwoitą, choć za mało wyrazistą kombinacją naleśnika, omletu i kremu. Potem zamknął oczy i słuchał, jak Spadająca Woda gra sonatę Sher Bahadura. Jednocześnie skontaktował się z Cressidą i wykorzystał statek jako przekaźnik do swej domeny. Załatwił korespondencję i sprawy administracyjne, lecz odłożył (kolejny raz) nawiązanie łączności z matką.

Czekał go stos wiadomości od Zhenling — odpowiedź również odłożył na później.

Potem przesłał zakodowane hasło do swej nowej sieci komunikacyjnej i opóźnił o następne trzy dni wysłanie nowości o Sferze Gaal.

— Burzycielu? Chciałabym, żebyś coś obejrzał, jeśli masz chwilę czasu.

To był głos Clancy, lecz kontakt wydawał się raczej oneirochroniczny, nie zachodził w Świecie Zrealizowanym, gdzie flet Spadającej Wody brzmiał nadał, nie pomijając ani jednej nuty.

— Jeśli chwilkę poczekasz.

Dopełnił najważniejszej sprawy — poświadczenia wyników wyborów na Brightkinde — i kazał Horusowi dokończyć resztę.

Clancy czekała w wygodnym biurze oneirochronicznym: miękkie skórzane krzesła, regały z wydawnictwami encyklopedycznymi, projektory trójwymiarowe, drukarkokopiarka, pięknie wykaligrafowane dyplomy, półka z kolekcją starodawnych pieczęci.

— Chciałabym, żebyś mi powiedział, czy jestem na właściwym tropie — poprosiła.

Oneirochroniczny duch Gabriela ucałował Clancy, potem siadł. Słyszał pneumatyczny syk, gdy fotel się dostosowywał do jego kształtu. Miły szczegół.

— Nad czym pracujesz?

— Nad pojemnikiem dla nanomechanizmów z wbudowanymi artyfagami o wzmocnionym działaniu, w przypadku awarii nano.

— Jak pojemnik Kam Winga?

— I tak, i nie.

Uśmiechnął się.

— Opowiedz mi o tym coś więcej.

Budowa bezpiecznego kontenera dla nanomechanizmów od stuleci stanowiła cel projektantów. Narzucał się pomysł konstrukcji pojemnika zawierającego artyfagi kontrananowe, lecz występowały przy tym pewne ograniczenia. Same artyfagi były dość drapieżne pożerając mataglap, w tym samym czasie mogły pożreć również inne rzeczy. I żaden typ artyfaga nie nadawał się do wszystkich gatunków mataglapu.

Kam Wing, znany jako Aristos Rycerz z powodu wyszukanej grzeczności i poświęcenia dla sprawy polepszenia losów ludzkości, przed wiekami zaprojektował pojemnik na nano z wielowarstwową wykładziną. Nano-artyfagi umieszczono między warstwami substancji neutralnej. Jeśliby nano stało się mataglapem, przeżarłoby warstwę neutralnej wykładziny do arryfaga, który zostałby zaktywizowany i mógł z kolei zniszczyć mataglap. Gdyby pierwsza warstwa artyfaga sobie nie poradziła, mogła to zrobić druga i tak dalej.

Zawsze jednak istniały ograniczenia. Proces mógł wyzwalać takie ilości ciepła lub gazów, że pojemnik pękał. Substancje neutralne musiały być dobrane bardzo starannie — niejadalne dla artyfagów, jadalne dla nano. Należało zapobiec wzajemnemu pożeraniu się artyfagów i wreszcie zagwarantować, że substancje neutralne będą się właściwie wiązały ze swymi sąsiadami. Trzeba było wybrać artyfagi stabilne, by nie mutowały, tworząc formy niepożądane. Choć modyfikowana do różnych warunków i różnych odmian mataglapu, podstawowa konstrukcja Kam Winga była tak wnikliwa, że nie została w istotny sposób udoskonalona.

— Dziś rano zajęłam się czymś, co, jak miałam nadzieję, stanie się końcowym etapem pracy nad Kompasowym myśliwym-zabójcą — rzekła Clancy.

Równocześnie nad jej ramieniem ukazał się model wirusa Kompasowego, złośliwy kłębek cukroprotein, który przez lata mógł pozostać w stanie śpiączki w miąższu trzustki. Nagle ujawniał się i w sposób katastrofalny zakłócał wydzielanie amylazy, w procesie, podczas którego powstawał produkt uboczny — toksyna zatruwająca nerwy. Chory umierał albo z powodu zaniku funkcji nerwów, albo z powodu szalonych wahań poziomu cukru we krwi. Lekarze interesowali się zazwyczaj tylko jednym z symptomów.

Sama choroba występowała tak rzadko, że jej nosiciel pozostawał zupełnie nieznany. Prawdopodobnie wirus Kompasowy był spowolnionym mataglapem, zmutowanym nano, które w jakiś sposób przedostało się do środowiska ludzi.

— Wirusa Kompasowego najłatwiej zaatakować wtedy, gdy zrzuca swą otoczkę proteinową i atakuje komórki miąższu — wyjaśniła Clancy. — Nim nastąpi ten etap, i tak nikt go nie szuka.

Pasmo wirusa Kompasowego rozwinęło się i powiększyło. Gabriel widział teraz pojedyncze cząsteczki ułożone w długie włókna. Końce rozciągały się w nieskończoność. Pojawiła się druga długa cząsteczka, zestaw atomów litu, uporządkowanych wzdłuż wirusa Kompasowego jak kły.

— Zaprojektowałam myśliwego-zabójcę, który ukradnie wiązania wodorowe z DNA celu — ciągnęła Clancy. — Jest mniejszy od wirusa i powinien być niepolarny, do chwili gdy napotka wirusa Kompasowego.

Żądne wodoru litowe kły cicho wchłonęły atomy wodoru związujące razem zasady aminowe; fragmenty wirusa Kompasowego zaczęły się rozpadać.

— Aby fragmenty znów się nie połączyły w coś równie zabójczego, dodałam niewielkie grupy funkcjonalne, które przyciągną kawałki DNA wirusa Kompasowego.

Strzępy Kompasowego skakały po symulacji, a potem natrafiły sekcje myśliwego-zabójcy, które miały je przyciągać. Grupy funkcjonalne myśliwego-zabójcy wślizgnęły się w podstawy azotowe wirusa Kompasowego, niczym klucze do dziurek zamków.

— Śliczne — rzekł Gabriel. — A potem co się dzieje z myśliwym-zabójcą?

— Symulacja sugeruje, że powinien być przekazany z płynem trzustkowym do przewodu pokarmowego, po czym wydalony z ciała. Na tym etapie jest już całkowicie bezwładny. Ale oczywiście, to tylko symulacja. Konieczne są dalsze testy.

Gabriel kilkakrotnie prześledził symulację. W tle miał świadomość, że Wiosenna Śliwa pozytywnie ocenia zarówno przebieg adagia Shera Bahadura, jak i samo wykonanie Spadającej Wody. Myśliwy-zabójca działał zgodnie z zapowiedziami.

— Jestem pod wrażeniem, Zapłoniona Różo — oświadczył. — To godne podziwu. Czy chciałabyś zgłosić formalnie ten projekt?

— Myślę, że tak — odpowiedziała z pewnym wahaniem. — Daj mi nieco więcej czasu.

— Jak sobie życzysz. Ale co to ma wspólnego z systemem Kama Winga?

— W ramach procedury sprawdzającej przeczesałam Hiperlogos, by przekonać się, czy stosowano już gdzieś ten konkretny system cięcia i zamykania. Nikt go nie zastosował — przynajmniej nie w tej formie — ale odkryłam, że cel, wirus Kompasowy, ma cechy podobne do mataglapu typu Błyszczący Szmaragd.

— Naprawdę?

— Może jeden z nich jest mutacją drugiego. Sprawdziłam i okazało się, że drobna modyfikacja zmienia myśliwego-zabójcę w artyfaga przeciw Błyszczącemu Szmaragdowi.

— Istnieją już artyfagi dla Błyszczącego Szmaragdu. Romans1 i jego potomek, Romans2.

— Tak, Aristos Rycerz zastosował Romans2 jako główny składnik w systemie swego pojemnika.

Świetlisty model pojemnika Kama Winga, czerwony, zielony i zloty, pojawił się na miejscu pierwszej symulacji. Clancy zademonstrowała, jak działa seria Romans — burzyła cel, tak jak wirus niszczy obraną komórkę. Niewątpliwie była to korzystna cecha. Ale ponieważ Romans2 degradował się w wysokiej temperaturze, Kam Wing umieścił w swych pojemnikach ciężką warstwę izolującą, która chroniła artyfaga przed zniszczeniem przez wydzielający ciepło mataglap Pożeracz Sieci.

— W mojej konstrukcji takiego problemu nie ma — oznajmiła. Nad jej ramieniem pojawiły się symulacje. Widmowy głos Clancy nabrał mocy i tempa. — Zaczęłam od modyfikacji myśliwego-zabójcy Kompasowego w artyfaga dla Błyszczącego Szmaragdu. Wynik… — Uśmiechnęła się. — Miałam czelność nazwać go Zapłonioną Różą1.

Zapłoniona Róża1 — mniej skuteczna niż seria Romansów, gdyż w mniej elegancki sposób niszczyła cel — była stabilna w wyższych temperaturach i nie potrzebowała izolacji cieplnej. Dlatego Clancy mogła swój artyfag umieścić w gumiastym polimerze, który miał dobrze reagować z artyfagiem Letnia Niespodzianka i domieszkowanym fulerenem z węgla60, na tyle śliskim, że artyfag Wielki Całus nie mógł się przyczepić. Te trzy artyfagi dawały sobie radę z siedemdziesięcioma dziewięcioma procentami znanych mataglapów.

Gabriel przypatrzył się obrazom, kazał Horusowi i Cyrusowi przeprowadzić symulacje, odebrał ich meldunki.

— To wspaniały wynik — rzekł w końcu. — Oparłaś się na podstawowych zasadach i wyprodukowałaś cudo.

— Aristos Rycerz nie wiedział wówczas o artyfagu Letnia Niespodzianka. To by uprościło jego pracę.

— Mimo wszystko, to wynik oszałamiający. Jak długo nad tym pracowałaś?

— Zaczęłam o świcie.

— O świcie — powtórzył Gabriel.

Jego skiagénos wyciągnął przed siebie złożone w kielich dłonie. Wokół różowego rdzenia zaczęło się coś żarzyć — lśniąco, złotopromieniście. Łuna uniosła się z połączonych dłoni Gabriela, przemierzyła pokój i osiadła na głowie Clancy. Otoczyło ją halo, promienie jak światło lasera wystrzeliły z jej czoła.

— W twych oczach jest świt, Zapłoniona Różo — rzekł Gabriel. To sama magia i cud.

Przekazał sterowanie aurą Cyrusowi: natychmiast stała się ona bardziej stonowana, posrebrzana neoklasyczna tęcza.

Clancy pozwoliła, by na policzki jej skiagénosa wystąpił lekki szkarłat.

— Dziękuję, Aristosie — rzekła. — Muszę ci przypomnieć, że system jest nie przetestowany i niekompletny.

Wiosenna Śliwa dostarczyła Gabrielowi radosne echo triumfalnego finału Shera Bahadua, la réjouissance.

— Od dziesięcioleci nie było tak wspaniałego i eleganckiego projektu — oznajmił Gabriel. — Reszta, to szczegóły.

Gabriel patrzył na błyszczący skiagénos Clancy i oceniał ją w świetle nowych faktów. Bez wątpienia osiągnie rangę Ariste: rozpoczął się proces scalania, utajony przez długi czas, głębokie zrozumienie wszelkich aspektów zjawiska. Syntetyczne myślenie Aristoi, podczas którego każda idea, umiejętność i pomysł rozszerzają się i wzajemnie wzmacniają.

Psyche śpiewała w jego sercu bezsłowny poemat radości.

— Obserwowanie cię przyniosło mi ogromne korzyści — rzekła Clancy. — Nigdy wcześniej nie byłam odpowiednio blisko jakiegoś Aristosa, by zobaczyć, jak te rzeczy naprawdę się robi.

— Wątpię, czy coś jeszcze nowego mógłbym ci pokazać — oświadczył Gabriel. — Myślę, że po tym wszystkim techniczna część egzaminów nie sprawi ci kłopotu. Jedynie sekcje kulturowe mogą stanowić pewną trudność — prawdopodobnie powinnaś spróbować wyhodować daimōna, by pomógł ci w komponowaniu, projektowaniu miast, czy w innych sztukach kreacyjnych.

Nachmurzyła się.

— Nie wiem, czy potrafię tworzyć w taki sposób.

— Zdolności twórcze to zasób, który można wykorzystać w każdej sztuce, kiedy się już dostatecznie zrozumie samą sztukę.

Spuściła rzęsy.

— Tak, Aristos, ale…

— Nie wiesz, czy chcesz zostać Ariste?

Clancy podniosła wzrok i spojrzała mu w oczy.

— Właśnie.

— Zapłoniona Różo — rzekł — kiedy to nastąpi, nie będziesz już mogła się powstrzymać.

— Ach.

— Władamy ludzkością, gdyż nic na to nie możemy poradzić i ponieważ inni nie są w stanie przejąć władzy, nawet gdyby chcieli. Gdy w twym mózgu pojawił się kształt nowego pojemnika, czy potrafiłaś się powstrzymać przed realizacją projektu?

— Nie. Ale to trochę co innego.

— Przekonasz się, że nie.

Gabriel czuł, jak serce mu rośnie, szybuje z Psyche, z la réjouissance. Jego mózg już pracował nad wynalazkiem Clancy, daimony, tyrające na niskim priorytecie, zajęły nie wykorzystane porcje reno. Prowadziły symulacje i testowały nowe warianty.

Miał już nowe pomysły, nie związane z projektem Clancy, trzepotały na niższym poziomie. Ten gwałtowny przypływ inspiracji Clancy wyzwolił w mniej uporządkowanych, głębszych częściach umysłu Gabriela długi, złożony ciąg skojarzeń. Koncepcje kształtowane przez coś niżej zorganizowanego niż daimony, strzępki form myślowych, zakopane pod świadomym wnioskowaniem.

Musi odbyć głęboką medytację, by wszystkiemu nadać jakąś formę. Zapowiadał się niezwykle twórczy poranek.

Gabriel miał zamiar opracować swoje pomysły, gdyż nie chciał przeszkadzać Clancy. Niech ukończy pracę, niech ten wybuch zdolności syntezy wypali się, a wtedy on pomoże jej dopracować ostatnie szczegóły.

— To wszystko jest poprawne — powiedział. — Nie sądzę, by na tym etapie konieczna była moja pomoc.

— Potrzebowałam otuchy.

— Chętnie ci jej dodam, a wraz z nią przyjmij mą cześć i podziw. Zapewniłaś sobie również majątek. Gdy powrócimy, możesz dostać własne laboratorium na asteroidzie. Skończ pracę, Therápōn, a potem skontaktuj się ze mną.

Skłonił głowę w Postawie Pokory i zniknął z oneirochrononu. Spadająca Woda zaczęła następną sonatę na flet; jej czarne rzęsy trzepotały figlarnie.

Lewa ręka Gabriela rysowała coś końcem noża na stole nakrytym do śniadania. Spojrzał na nią zaskoczony. Dłoń nadal rysowała.

Nachylił się, by lepiej widzieć. Na języku czuł dziwny metaliczny smak. Tępy koniec noża wygniótł na obrusie znak — piktogram Bezpośredniej Ikonografii — Strzeż się.

Dłoń zadrżała, wypuściła nóż, który uderzył z brzękiem o porcelanę.

Gabriel rozkazał dłoni, by zacisnęła się w pięść i odsunęła stół: rozkazy wykonano.

Przy pomocy reno sporządził szybki przegląd swych daimonów. Jego zasadnicza osobowość była praworęczna, większość jego daimonów również, z wyjątkiem Cyrusa i Augenblicka. Obydwaj wyparli się odpowiedzialności za piktogram.

Sterująca ciałem Wiosenna Śliwa słuchała fletu Spadającej Wody. Była także praworęczna. Gdy odwróciła uwagę, jakaś Ograniczona Osobowość zawładnęła lewą stroną ciała.

Strzeż się. Złowieszcza, krótka wiadomość. Ten styl wydawał się znajomy. Głupi Głos.

Zaradny Głos. Na tyle pomysłowy, by przejąć sterowanie nad ciałem, gdy Gabriel zajmował się czym innym. Należało to przemyśleć.

Ale nie w tej chwili. Gabriel wstał z krzesła, założył ręce z tyłu i chodził po pokoju.

W głowie mu wrzało i nie życzył sobie, by go w dalszym ciągu coś rozpraszało.

— Witaj, książę Ghibreelu. Jaką śliczną towarzyszkę przyprowadziłeś ze sobą. Z twego rodzinnego kraju?

— To mój osobisty lekarz — wyjaśnił Gabriel. — Doktor Okhlanu-Sai. W nanchańskim był to niestety najbliższy fonetyczny odpowiednik słowa Clancy.

Brwi hrabiego Bertrama — gdyby nie wymalowano ich wysoko na czole — z całą pewnością uniosłyby się do góry.

— Lekarz? W Nanchanie mają kobiety-lekarzy?

— Przynajmniej jednego, jaśnie panie — rzekła Clancy, schylając się wdzięcznie w długim, formalnym ukłonie. Dłonie skrzyżowała na piersiach.

Bertrama bawiła ta niezwykła — jak uważał — mistyfikacja. Uśmiechnął się, ukazując drobne zęby drapieżnika: jeszcze jedno rozrywkowe zwierzątko w jego zwierzyńcu.

— Wspaniale! Fenomenalnie! Witam panią w moim domu, doktor…

— Może Clansai bardziej pasuje do tutejszego języka — odparła gładko Clancy.

— Nie ma pani nic przeciw temu, żebym skracał nazwisko? Niech cię błogosławi Santa Marcia, dziecino. — Zwrócił się do Gabriela. — Jesteście oczywiście kochankami?

— Oczywiście.

Bertramowi to oświadczenie starczyło za wszelkie wyjaśnienia.

Gabriel ofiarował swemu gospodarzowi prezent — buteleczkę z emaliowanego złota, zawierającą wspaniałe perfumy — po czym razem z Clancy weszli do salonu Bertrama. Ludzie gromadzący się przed starymi obrazami, przedstawiającymi mroczne krajobrazy, spojrzeli na nowo przybyłych z uprzejmą ciekawością. W drugim końcu sali młoda dziewczyna śpiewała ładnym mezzosopranem przy akompaniamencie klawikordu. Cicho rozmawiano. Sala iskrzyła się w blasku świec.

Przyjęcie zeszłego wieczoru u hrabiego Rhomberta miało oficjalny charakter, tu natomiast zgromadzili się znajomi i ludzie, o których przypuszczano, że okażą się interesujący.

Może więc, mimo wszystko, nie będzie tu nudno.

Gabriel nie miał ochoty iść na to przyjęcie. Podekscytowany mnóstwem nowych pomysłów, nie chciał ich porzucić. Przyrzekł jednak, że zbada, jak stoją tu sprawy i już wcześniej powiadomił Bertrama, że przyjdzie.

Horus z Cyrusem nadal trudzili się nad nowymi projektami, korzystając z wysokiego priorytetu dostępu do reno. Daimony Clancy były równie zajęte — olśniewający pomysł zmienił się w masę kłopotliwych detali, których opanowanie wymagało ciężkiej harówki.

Jeśli brać pod uwagę tylko wyniki minionego dnia, podróż Cressidy opłacała się, bez względu na to, czego jeszcze dokonają w Sferze Gaal.

Głos sopranistki dawał interesujące efekty w wyłożonej boazerią sali. Gabriel przedstawił Clancy ludziom, których spotkał u Rhomberta. Wśród gości był bratanek księcia Adriana, młody człowiek, który wtedy stał przy boku stryja i szeptem przedstawiał mu podchodzących.

Gabriel spojrzał na młodzieńca, ale bratanek księcia go zignorował.

Sługa wysłany po konia do domu Adriana na Via Maximilianus powrócił zarówno z koniem, jak i ze srebrną szkatułką Celliniego, podarkiem Gabriela dla księcia. Wszystko wskazywało na to, że Adrian zerwał stosunki ze swoim nowym podopiecznym.

Gabriel czuł z tego powodu lekki żal. Polubił cynicznego starca.

Szkoda. Jednak nie miało to raczej wpływu na stosunki z obecnymi tu osobami. Wszyscy przyjmowali go dość uprzejmie.

Zaczął więc zachowywać się tak, by wzbudzić zainteresowanie.

Zadanie nie było trudne: dryfował po sali i rzucał na boki komentarze. Na ogół czerpał z wielkich historycznych kpiarzy, z kojącym przekonaniem, że nikt z jego słuchaczy nie słyszał o Sheridanie, Wildzie czy Benie Jonsonie.

Śpiewaczka — jak dowiedział się Gabriel, córka jakiegoś wielmoży, demonstrująca swe umiejętności przy okazji szukania męża — ukłoniła się i wycofała wśród oklasków. Gabriel uważał, że jej występ zasługiwał na lepszą publiczność, bardziej skupioną. Potem zagrał kwintet, niezły, zważywszy fatalną jakość instrumentów. Hrabia Bertram miał albo dobry słuch, albo dobry gust przy wybieraniu doradców.

Clancy sama krążyła wśród gości. Wokół siebie miała młodych mężczyzn zafascynowanych jej nieskazitelną różową cerą i dłońmi. Gabriel słyszał, że trzymała ich na dystans, omawiając tematy medyczne.

Spróbował przekąsek z bufetu.

— Doświadczenie — rzekł, parafrazując Wilde’a — to nazwa, jaką ludzie nadają swoim pomyłkom.

Słuchało go dwóch młodych mężczyzn i cyniczna starsza dama. Zaśmieli się wszyscy. Za nimi stał mężczyzna wysoki, długoręki, o karykaturalnej twarzy grubo pokrytej pudrem i szminką, zaabsorbowany własnymi sprawami.

Gabriel wziął ciastko, skosztował, odłożył na swój talerz. Zbyt słodkie.

Żałował, że nie ma tu kawy. A herbaty były mdłe. Sięgnął po kieliszek wina, który wcześniej odstawił na stół.

— Kpi pan sobie ze mnie, co?

Nabrzmiały groźbą głos cedził słowa, był prawie własną parodią. Słuchacze Gabriela westchnęli. Gabriel podniósł wzrok i spojrzał w oczy długorękiego mężczyzny, który stał wpatrzony w bufet.

Gabriel zebrał swe daimony, podciągnął się do Pierwszej Postawy Wzbudzania Respektu. Mężczyzna patrzył mu prosto w oczy.

— Czy kpię z ciebie, panie? — rzekł Gabriel. — Nie kpię sobie z ciebie. Nawet cię, panie, nie znam.

Mężczyzna postąpił do przodu. Słuchacze Gabriela zeszli mu z drogi, tylko staruszka nie ruszyła z miejsca. Mężczyzna musiał obejść ją półkolem.

Silny makijaż sprawił, że jego twarz była trupio biała. Brodę i długie włosy miał ufryzowane gorącą lokówką, usta umalowane karminem, dwie czerwone plamy tworzyły idealne kręgi na policzkach. Wyrysowane brwi zbliżyły się do siebie na wściekle wykrzywionej twarzy.

— Zaprzeczasz, panie, że spróbowałeś ciastka i odłożyłeś je? — spytał.

— Zaprzeczam, że zrobiłem to, zamierzając z ciebie zakpić, panie.

— Mamy tu coś dziwnego — zameldował Augenblick. — Jego to nie obchodzi — to zwykła deklamacja.

Mataglap doradził Gabrielowi, by cofnął prawą nogę i przyjął Trzecią Postawę Pewności Siebie, jako układ gotowości. Gabriel wyraził zgodę i tak postąpił.

W pokoju zapadła cisza. Kwintet grał dalej, lecz goście zwracali uwagę na przedstawienie Gabriela, a nie na muzykę.

— Przed chwilą ja zjadłem takie ciastko — rzekł mężczyzna. — Pan wziął ciastko i odłożył je, odgryzając jeden kęs. Takie postępowanie może oznaczać jedynie szyderstwo.

— Wcale nie.

Mężczyzna uśmiechnął się zdawkowo.

— Przed chwilą nazwałeś mnie kłamcą, cudzoziemcze.

— Jego to wcale nie obchodzi — stwierdził Augenblick. — To wszystko jest pro forma. Ciastko jest mu zupełnie obojętne; to tylko pretekst.

— Ten człowiek właśnie popełnia samobójstwo — zauważył Deszcz po Suszy. Nie wzbudzało to w nim odrazy.

Gabriel, nie mając nadziei na odwrócenie biegu wydarzeń, spróbował jednak przelicytować mężczyznę, podnosząc dialog na wyższy poziom.

— Dlaczego pan chce mnie sprowokować? — spytał bez ogródek. Mężczyzna tylko charknął i splunął na podłogę. Czubek prawego buta postawił na plamie i wyrysował literę X.

Widzowie westchnęli. Kątem oka Gabriel zobaczył Clancy — zbliżała się, patrząc na wymalowanego mężczyznę.

— Czy mam go wyprowadzić? — rozległ się głos Clancy przez oneirochronon.

— Nie, chyba że spróbuje użyć siły. Dziękuję, Therápōn.

Wyprostował się do Pierwszej Postawy Wzbudzania Respektu. Odwrócił się tyłem do mężczyzny.

— Jestem cudzoziemcem, obawiam się, że nie rozumiem tych zwyczajów — rzekł do widzów. — Co mam teraz zrobić?

— Wyznacz swego kolegę — powiedział mężczyzna. — Mój kolega go odwiedzi.

Gabriel udał, że chwilę się namyśla, po czym wymienił hrabiego Geriusa, Sekretarza Węzła. Najbardziej użyteczne nazwisko, jakie mu przychodziło do głowy.

Mężczyzna szarpnął podbródkiem.

— Bardzo dobrze.

Gabriel posunął się kilkanaście centymetrów naprzód, przyjmując Drugą Postawę.

— Czy mogę poznać twe imię? — zapytał.

— Rycerz Silvanus.

Użyte słowo brzmiało Equito. Z tłumu dały się słyszeć westchnienia — widocznie imię było znane.

Silvanus uśmiechnął się. Daimōn gorący, podekscytowany zapłonął w jego wilgotnych oczach.

— Teraz jest w tym uczucie — rzekł Augenblick — a nie tylko recytacja.

— Nigdy o panu nie słyszałem — powiedział Gabriel.

Daimōn zniknął bez jednego mrugnięcia. Twarz Silvanusa straciła wyraz. Zwrócił się do gospodarza, hrabiego Bertrama.

— Panie, dziękuję za czarujący wieczór.

Bertram odpowiedział mu krótkim skinieniem. Silvanus ruszył do wyjścia. Gabriel patrzył za nim chmurnie.

— Kto go na nas poszczuł? — zastanawiała się Clancy. Gabriel spekulował, czy to przypadkiem nie Saigo. Miał nadzieję, że to nie Adrian.

Strzeż się, pomyślał.

Podszedł do niego Bertram.

— Nie zaprosiłbym tutaj takiego człowieka — rzekł szybko. — Musiał przyjść w czyimś towarzystwie.

Pod warstwami pudru twarz miał zaczerwienioną. To starcie przeraziło go, ale też przekształciło przyjęcie w sukces towarzyski. Ludzie będą o nim mówić przez całe dnie.

Gabriel ujął go za ramię.

— Nie czyń sobie z tego żadnych wyrzutów, panie — rzekł.

Myślał już o czym innym.

Nie miał wątpliwości, że przeżyje każdą potyczkę.

Pozostał problem: dlaczego w ogóle do tego doszło?

12

POGROMCA ZWIERZĄT:

W ich obliczach ujrzycie
Zwierzęta jak ty i ja.

— Silvanus? Mówi pan poważnie? — Hrabia Gerius nachmurzył się. — Wasza Wysokość musi uciekać z kraju.

— Uciekać przed takim facetem? — Gabriel poklepał hrabiego po ręce. — To niedorzeczne.

— Zabije pana. Zwyciężył w ponad dwustu walkach.

— Aż tylu? Nic dziwnego, jeśli walczy o ciasteczka. — Na Gabrielu zrobiło to niejakie wrażenie. Strzepnął dłonią, kierując się tutejszymi zwyczajami. — Czy nic nie uczyniono, by go powstrzymać?

— Są prawa, ale któż je wyegzekwuje?

— Może ja.

Gerius złożył ramiona. Stali w salonie oświetlonym zaledwie jedną, przyniesioną przez sługę świecą. Gerius miał na sobie szlafrok w stylu tureckim i haftowaną szlafmycę w kształcie rondelka z frędzlem. Gabriel niepokoił go już po jego oficjalnym débotter.

— Bardzo starannie wybiera swoich przeciwników — oznajmił Gerius. — Wie, że nie ma pan żadnych szans. Naprawdę musi pan uciekać.

— Nie zrobię tego. — Gabriel uśmiechnął się. — Pokażę mu to i owo. Może nawet postaram się go oszczędzić.

Gerius zamknął oczy i smutno potrząsnął głową.

— Będzie z pana bardzo dzielny trup, Wasza Wysokość. Chyba że pan ucieknie.

— Wszyscy mężczyźni byliby tchórzami, gdyby tylko śmieli. — Gabriel zacytował lorda Rochestera. Zestaw dowcipów w reno miał stale na wierzchu.

Gerius szarpnął podbródkiem.

— Nie mogę mieć z tym nic wspólnego — oznajmił. — Moja pozycja na dworze mi na to nie pozwala. Ale przedstawię pana mojemu bratankowi, wojskowemu. Doskonale się będzie nadawał.

— Dziękuję, panie hrabio.

Gerius wziął świecę i podszedł do biurka.

— Szkoda, że nie będę miał okazji lepiej pana poznać, Wasza Wysokość — rzekł.

Gabriel uśmiechnął się.

— Zwyciężę, może być pan pewny, panie hrabio.

Gerius nie odpowiedział.

Clancy czekała zamyślona w rogu powozu. Gabriel usadowił się obok. Ucałował ją w rękę. Wysłał oneirochroniczną wiadomość Białemu Niedźwiedziowi, by obrał drogę do położonej nad wodą dzielnicy, gdzie znajdowała się kwatera bratanka Geriusa.

— Ten kraj mnie fascynuje — rzekł Gabriel.

— Nie było cię całą noc — zauważyła. — Znalazłeś widocznie coś wartego fascynacji.

— Raczej kogoś.

— Obrzuciła go długim spojrzeniem.

— Tak przypuszczałam. Nie dostrzegłam tu jednak nikogo, kto mógłby przypaść ci do gustu. Ludzie są tacy nieatrakcyjni.

— Nie wszyscy.

Powóz zakołysał się gwałtownie, gdy cztery czarne fryzyjskie konie ruszyły jednocześnie. Obite żelazem koła turkotały na kocich łbach.

— Przejawiają fascynującą aktywność — rzekł Gabriel. — Co za ludzie! — Ich życie trwa tak krótko. Może muszą żyć intensywnie, by w ogóle żyć.

— A jednak swą egzystencję traktują beztrosko. Poświęcają życie z najbardziej błahych powodów.

Clancy zmarszczyła brwi.

— To dlatego, że są naprawdę szaleni. Zupełnie nie panują nad sobą. O swych umysłach wiedzą tyle co noworodek. Czy widziałeś tego daimōna, który wynurzył się w oczach Silvanusa?

— Tak. Jego osobowość jest podzielona, lecz nie tak jak nasza. Jest rozbita, a nie rozłożona i poukładana. On nie wie, jak władać swymi daimonami. — Zadrżał. — To dziwne wrażenie, gdy staje się do konfrontacji z tym czymś bezimiennym w jego oczach. Znalem to, ale ono nie mogło znać mnie. Ciekaw jestem, czy zastanawiało się, kim jestem… — Urwał. W jego myślach rozbrzmiewała melodia.

— Prawdopodobnie wynik złego traktowania we wczesnym dzieciństwie, lub schizofrenia paranoidalna.

— Albo kiła. A może wszystkie trzy rzeczy naraz. — Gabriel potrząsnął głową. — A jednak temu mężczyźnie udaje się przeżyć. Tak jak całej rasie, pokolenie za pokoleniem. Spójrz na Adriana: upośledzenie, bielmo, złe zęby, wątroba zrujnowana ołowianymi kosmetykami, prawdopodobnie kiła… A jednak facet funkcjonuje i dominuje nad ludźmi wokół siebie.

— Wśród ślepych jednooki jest królem.

— Albo człowiek z bielmem.

Powóz zakołysał się i Biały Niedźwiedź krzyknął na kogoś tarasującego wąską ulicę. Clancy kurczowo chwyciła się rzemieni, by nie upaść do przodu.

— Co zrobisz? — spytała.

— Myślę, że go pokonam — odparł, a w głowie słyszał jakąś złowieszczą muzykę.

— To wiem. Chodziło mi o to, w jaki sposób?

— Chcesz spytać, jaką bronią? Przypuszczam, że będę musiał walczyć z nim fair. Nasza prawdziwa broń, spowodowałaby skutki, które miejscowi uznaliby za bardzo osobliwe.

— Potrafisz tego dokonać, nie robiąc mu krzywdy?

— Będę cię miał przy sobie, gdyby operacja okazała się konieczna. Ale jeśli uda mi się uszkodzić mu dłoń, którą wywija mieczem, nie będzie prowokował więcej pojedynków.

— Prawdopodobnie przerzuci się na mordowanie ludzi w ciemnych uliczkach.

Gabriel rozpoznał melodię rozbrzmiewającą mu w mózgu: temat „Rozpruwacza” z jego własnej sztuki Luise Brooks jako Lulu.

Tak, pomyślał.

Co do joty.

Bratanek hrabiego Geriusa, zwany Rycerz Gerius, był jednym z kilku w rodzinie noszących to miano. Dla odróżnienia od innych przybrał sobie imię Geriusa z Retorno. Gabriel zastał go w kwaterze na poddaszu. Był rozbudzony i niezupełnie trzeźwy. Towarzyszyła mu czwórka kadetów z Piechoty Eliry, niezbyt szykownego pułku zakwaterowanego na swoje szczęście w stolicy.

Armia nie posunęła się aż do takiego formalizmu, by ubrać swych żołnierzy w jednolite mundury, istniało jednak coś co można by nazwać pułkowym stylem. O ile Gabriel zdołał zauważyć, należało nosić ubranie złożone w równych proporcjach z elastycznej brązowej skóry i brudnego płótna. Do pułkowego stylu nie należały jednak trzeźwość ani zażywanie kąpieli.

Equito Gerius przebiegł wzrokiem list napisany przez wuja i smutno potrząsnął głową.

— Walka z Silvanusem? Ja bym zwiewał.

Jego towarzysze wydali zgodny pomruk. Gabriel miał ochotę zgnieść wszy na kołnierzu Geriusa.

— Nie wyjeżdżam — oświadczył Gabriel. — Będę się z nim bił.

Kadeci zareagowali radosnymi okrzykami i nalali mu wódki. Gerius spojrzał na miecz u boku Gabriela.

— Nie ma pan chyba zamiaru tym się posługiwać?

— Ależ przeciwnie.

Gerius potrząsnął głową.

— Nie, Wasza Wysokość. To wbrew zasadom. Musi pan wziąć jedną z naszych broni.

— Jestem cudzoziemcem, to mnie wyzwano. Czy nie do mnie należy wybór oręża?

— Wybór broni, Wasza Wysokość? To na pewno jakaś cudzoziemska koncepcja. Broń, a raczej jeden rodzaj broni, jest określona w opublikowanych zasadach. — Sięgnął po miecz, który zwisał z gwoździa w belce stropowej i wyciągnął go z poobijanej pochwy. — Dłuższy i cięższy niż pański. Zrobi pan nim przeciwnikowi większą krzywdę — stwierdził.

Był to obusieczny miecz, jedna strona klingi ostra na całej długości, druga ostra do połowy. Miał jajowatą głowicę, prostą krzyżową gardę i długą rękojeść, którą dało się trzymać obiema dłońmi. Wyostrzony był dość dobrze.

Gabriel uniósł go z powątpiewaniem. Miecz ciążył mu w ręce jak żelazna sztaba. Gerius obserwował go bystrymi oczkami.

— Będzie pan mógł sobie pozwolić na lepszy, Wasza Wysokość — rzekł. — Trochę lżejszy i lepiej zahartowany.

— Wydaje się bardzo nieporęczny.

— W porównaniu z ciężkim obusiecznym mieczem bitewnym, to zabawka. — Gerius uśmiechnął się i ujął broń w prawą rękę. Wykonał w powietrzu kilka niezgrabnych sztychów. Gruby przegub dłoni naprężał się pod ciężarem klingi. — Widzisz, panie? Jest do delikatnej roboty. Broń szlachcica.

— Bez wątpienia — odparł Gabriel.

Gerius cofnął ramię i broń opadła na podłogę z głuchym łoskotem.

— Jutro, gdy zobaczę się z kolegą Silvanusa, odwiedzę cię, panie, i umówię z moim fechmistrzem, by udzielił ci lekcji. Czy to ci, panie, odpowiada?

— Owszem — rzekł Gabriel.

Wypił wódkę i wyszedł. Gdy schodził w dół, słyszał, jak wznoszą toast za jego dzielność oraz nieuniknioną śmierć.

Fechmistrzem Rycerza Geriusa był olbrzymi Turek o imieniu Brutus, profesjonalista przydzielony do pułku. Miał umięśniony tors, okrągłe ramiona i straszną bliznę biegnącą od oka do podbródka. Wygrał przeszło czterdzieści potyczek, niektóre z zawodowymi przeciwnikami tej samej klasy co on. Lekcji udzielał na długim strychu nad koszarami, do którego światło wpadało przez otwarte górne okna. Ocenił wzrokiem szczupłą sylwetkę Gabriela i powiedział, że… cóż, zrobi, co będzie mógł.

Koledzy Geriusa, którzy słyszeli już o pojedynku, zgromadzili się pod ścianami, komentując zdarzenie i wydając zachęcające okrzyki.

Strój pojedynkujących się określały zasady — Gabriel nigdy nie ujrzał ich na piśmie. Obie ręce oplatał żelazny łańcuch, a dłonie okrywały metalowe rękawice na skórzanym spodzie. Spodnica-kolczuga zasłaniała lędźwie i uda. Łydki i stopy chronione były przez ciężkie skórzane buty.

Jedynie tors, szyja i głowa pozostawały odsłonięte, wystawione na atak. Każdy udany cios przypuszczalnie kończył się śmiercią.

Na tym chyba polegało sedno sprawy.

Jak odkrył Gabriel, wyraźnie zakazano noszenia amuletów i talizmanów.

Podczas akcji walczący byli zwróceni do siebie pod kątem około czterdziestu pięciu stopni. Ramię z mieczem mieli niemal całkowicie wyciągnięte, dłoń skierowaną do dołu. Swobodną dłoń, okrytą żelazną rękawicą, trzymali przy twarzy, gotową do odparowania ciosu. Walczący ostrożnie obchodzili się wkoło, dopóki nie dostrzegli okazji zadania ciosu. Broń, dość niezgrabna, nie pozwalała na wiele manewrów, które polegały głównie na cięciu zadanym w wykroku — uderzeniu przydawał siły ciężar napierającego ciała. Skuteczny cios musiał angażować całe ramię. Pchnięciem dobijano przeciwnika, gdy zachwiał się po otrzymanym ciosie.

Brutus demonstrował pozycje obronne, uderzenia i kroki — reno Gabriela wszystko zapamiętywało. Gabriel sprawiał radość Brutusowi, precyzyjnie powtarzając ruchy z taką samą przesadą, z jaką mistrz pokazywał wszystko dla większego efektu.

Następnie Brutus i Gabriel walczyli tępymi mieczami. Gabriel dobrze się spisywał, dopóki nie zmęczyła mu się ręka dzierżąca oręż w pozycji obronnej — wtedy Brutus opuścił krawędź swego miecza na ramię Gabriela.

— Wasza Wysokość będzie musiał szybko skończyć — stwierdził. — Nie jesteś, panie, po prostu przyzwyczajony do trzymania wyciągniętego miecza przez dłuższy czas. Walkę przegrywa się przeważnie, gdy czubek miecza opada.

Gabriel roztarł obolałe ramię. Jego daimony pochłonięte były długą analizą stylu walki.

— Czy zezwala się na uderzenie dłońmi lub stopami? — zapytał. Brutus szarpnął podbródkiem.

— To nie jest dobry styl. Ludzie powiedzą, że cios był nieczysty, ale w prawdziwej walce jakie to ma znaczenie? Przecież twoja wolna pięść, panie, jest okryta zbroją. Możesz jej użyć, jeśli ci się uda. — Potrząsnął głową. — Zrobiłbym z ciebie, panie, prawdziwego szermierza, gdybym miał czas. Szkoda, panie, że twoja kariera będzie taka krótka.

Gabriel strzepnął dłońmi.

— Dlaczego wszyscy uważają, że przegram?

Brutus klepnął Gabriela w ramię.

— Oto siła ducha, mój byku! Nigdy nie błagać o łaskę! — W jego oku pojawił się błysk. — Gdybym miał czas, tobym pokazał panu więcej tajemnic.

— A mianowicie?

— Sztuczki za dobre dla tamtych. — Brutus szarpnął głową ku kadetom. — Sekrety mistrza. Przekazałem je tylko swym najlepszym klientom. — Szarpnięcie podbródka. — Mają swoją cenę.

— Naprawdę? Ile?

Brutus uśmiechnął się — z przodu nie miał kilku zębów, ktoś mu je chyba wybił pięścią w pancernej rękawicy — i potarł podbródek smagłą dłonią.

— Takie sekrety sprzedawano nawet za dziesięć tysięcy koron.

Gabriel uśmiechnął się i zawezwał Augenblicka i Deszcz po Suszy.

— Rozważ jednak — powiedział — że tu wchodzi w grę twa reputacja.

— Tak. Jeśli przegrasz, panie, moja reputacja się obniży.

— Wcale nie. Będę uważany za jakiegoś cudzoziemskiego ignoranta, który przegrał z fechmistrzem, mimo że w ciągu kilku lekcji czynił pan wszystko, by mnie nauczyć. Ale jeśli wygram, całe uznanie przypadnie panu i pańskie sztuczki znacznie zyskają na wartości.

Brutus udał, że się zastanawia. Augenblick analizował rozszerzanie źrenic, tętno, oddech.

— Naciśnij jeszcze trochę — radził Deszcz po Suszy.

— Niech pan to obliczy, senatorze — rzekł Gabriel. — Pańska cena sięgnie niebios, jeśli okazałoby się, że jeden z pańskich uczniów pokonał Silvanusa zaledwie po dniu nauki.

Brutus zgodził się na sto pięćdziesiąt złotych koron — nieprzycinanych monet — za każde z trzech sekretnych pchnięć. Gabriel wysłał prośbę do Clancy o pieniądze, a kiedy nadeszły, Brutus wypędził kadetów ze strychu i przystąpił do dzieła.

Pierwszy sekret — opaść na kolano i oburącz pchnąć do góry. Drugi był to osławiony, nieelegancki, lecz użyteczny botte du paysan: broń chwycona wolną ręką w połowie klingi zamieniała się w bagnet; zamachem należało zmieść obronę przeciwnika i jak dzidę wbić szpic w jego brzuch.

Gabriel znał doskonale te sposoby ataku. Chciał się tylko przekonać, czy są one stosowane na Ter’Madronie.

Trzecia technika była śmieszna: skomplikowane kroczki miały odzwierciedlać Sześć Królestw Nieba, zawezwać siły anielskie, by wsparły następujące potem rąbnięcie z góry.

Gabriel żywił nadzieję, że Silvanus zastosuje tę technikę.

— Powiedz mi, mistrzu, czy taka obrona jest znana? — spytał.

Koniec jego klingi naszkicował w powietrzu dwa półokręgi. Francuska parada półkolista.

— Znana, owszem, ale kiepsko. Szybkie uderzenie silną strefą jest lepsze. A z twoimi małymi przegubami, panie, nawet bym o tym nie myślał.

— Może to?

Narysował dwie skośne linie — „niszczącą” obronę szkoły węgierskiej.

— Nigdy czegoś podobnego nie widziałem. Nie wiem też, po co miałbyś, panie, stosować taką technikę. Choć przypuszczam, że to silniejsze ciosy od poprzednich.

— Dziękuję, mistrzu. — Gabriel machnął klingą w pozdrowieniu.

Brutus podszedł do stołu, gdzie złote korony Gabriela czekały w równych stosach. Zgarnął je do worka.

— Skąd, panie, bierzesz takie pieniądze? — zapytał. — W życiu nie widziałem tylu nieprzycinanych koron.

— Mój sekretarz powinien to wiedzieć — rzekł Gabriel niedbale. — Chyba z królewskiego skarbca.

— To właśnie skarbiec królewski tnie pieniądze — odparł Brutus. — Tak właśnie Jego Królewska Wysokość wyobraża sobie kierowanie finansami.

— Cóż — Gabriel strzepnął dłońmi. — W takim razie nie mam pojęcia, skąd są te pieniądze.

Jak wytłumaczyć, że dysponował kamieniem filozoficznym, przenośną nanomaszyną, która tka złote monety na poziomie atomowym? Może — żeby się nie wychylać — powinien poinstruować machinę, by robiła od razu zepsutą monetę.

Brutus odprowadził go po schodach na dziedziniec. Gabriel włożył do juków swój nowy strój do pojedynku.

— Czemu twój lud umieszcza te stworzenia nad drzwiami? — zapytał, spoglądając na zwiniętego nad ościeżnicą syczącego węża.

— To? — Brutus zerknął przez ramię na rzeźbę złowrogiego gada. — To ochrona przeciw demonom, Wasza Wysokość.

— Skuteczna? — spytał Gabriel. W głowie chichotał mu Deszcz po Suszy.

Brutus wyszczerzył w uśmiechu połamane zęby.

— Jasne. Nie widziałem w życiu ani jednego demona.

Zdziwiłbyś się, pomyślał Gabriel.

Gdy jechał do domu, w głowie rozbrzmiała mu muzyka. Jego opera nabierała kształtów.

Sny Gabriela wypełniała muzyka.

Obudził się wcześnie, lecz pozostał w łóżku. Muzyka i mikrofagi zbierały się w jego myślach. Świadomość przepływała między kolejnymi grupami daimonów.

Wściekłe akordy grzmiały w tej części mózgu, gdzie Cyrus i Wiosenna Śliwa nadzorowały finał trzeciego aktu opery Lulu: gdzie Lulu i Louise ogłosiły swą niezależność i gotowość samozniszczenia, mordując Pogromcę Zwierząt, który próbował zmienić je w eksponaty w swojej menażerii ludzkiego szaleństwa. Potem przepijają do siebie szampanem i śpiewają makabryczny duet głosami i głosami-widmami, triumfalnie i beztrosko. Ta aria złej woli ujarzmiała duchowo Gabriela. Wciąż do niej powracał, zmieniał aranżację, dodawał majestatu, udziwniał.

Muzyką próbował opisać daimōna, którego zobaczył w oczach Silvanusa.

W tym samym czasie Reno i Horus zajmowali się pojemnikiem Clancy. Skończyła pracę późną nocą; Gabriel musiał przeprowadzić znane mu testy, by sprawdzić, czy wszystko działa zgodnie z planem. Dotychczas działało. Do konstrukcji dodał kilka ulepszeń i teraz musiał również je przetestować.

Sprawa z Silvanusem była trzecia na liście jego priorytetów. Niechętnie do niej powrócił. Na wszelki wypadek, gdyby coś źle poszło, zapisał wyniki swej pracy do pliku i przesłał na Cressidę. Clancy mogła znaleźć innego Aristosa, który pobłogosławiłby jej projekt. A, przy odrobinie szczęścia, ktoś — choćby Clancy — może zechciałby dokończyć operę…

Gabriel wstał, ubrał się i zjadł na śniadanie parę śliwek. Dostarczyło dosyć kalorii, by nakarmić mięśnie, lecz nie osiadło w żołądku. Gdy przed świtem wybił właściwy gong, Gabriel obudził domowników i kazał przygotować powóz. Clancy wzięła piękne spinki w kształcie lwów stojących na tylnych łapach i upięła włosy z tyłu, by jej nie przeszkadzały. Biały Niedźwiedź i miejscowi służący przygotowywali konie, a Gabriel poszedł na dziedziniec, by rozgrzać i rozciągnąć mięśnie. Rycerz Gerius przyjechał wierzchem. Spokojny, z upiętymi z tyłu włosami, wyglądał po wojskowemu. Jego spódnice pojedynkowicza podzwaniały. Obserwował zaskoczony, jak Clancy — rozpoznał, że to kobieta, choć okrywała ją ciężka peleryna — i Manfred w obroży nabijanej ćwiekami wsiadali razem z Gabrielem do powozu.

— Na Boga, czy to rozsądne? — spytał. — Wolałbym oszczędzić damie…

— Clansai jest nanchańskim lekarzem — oświadczył Gabriel. — Życzę sobie, by udzieliła pomocy każdemu, kto odniesie ranę.

— Zorganizowałem pomoc lokalnego doktora — przypomniał Gerius. Owinął się szczelniej peleryną.

— Wolę mieć pod ręką własnego — rzekł Gabriel. — Odnoszę wrażenie, że jest ci zimno, panie. Czy zechciałbyś napić się czegoś ciepłego, zanim wyruszymy?

Gerius podniósł srebrną butelkę.

— Wziąłem ze sobą wódkę, gdybyś jej, panie, potrzebował.

— Dziękuję ci, panie, lecz nie będzie to konieczne.

Gerius znowu zerknął na Clancy małymi oczkami. Przez chwilę w jego twarzy widać było irytację. Odwrócił konia powoli i pokłusował. Konie fryzyjskie ruszyły za nim swoim wysokim chodem, przypominającym ruch maszyny. Gabriel przykrył rozgrzane członki kocem. Spojrzał na niebo: tuż przed świtem, gwiazdy, macica perłowa, sadze z komina. Poczuł gwałtowną tęsknotę do swego Illyricum, do Świata Czystego Światła.

— To wszystko jest bezcelowe — rzekł, nie wiedząc do końca, czemu to powiedział.

— Mylisz się, Aristosie — odrzekła Clancy. — Jest cel: pokonanie Saiga. A również milion innych.

Gabriel szarpnął podbródkiem na znak zgody — tutejszy gest wygrał ze zwykłym, znajomym odruchem. Zamknął oczy, oddał sterowanie systemami autonomicznymi Wiosennej Śliwie, która pilnowała przepływu krwi przez rozgrzane mięśnie, utrzymywała jego ciało w stanie napięcia i gotowości. Złożył palce w Mudry Skupienia, pogłębił i wyregulował oddech, którego rytm wprawił go w łagodny trans hipnotyczny. Przywołał w umyśle kolejno wszystkie sposoby ataku i parady Brutusa, ruchy stóp, sztuczki i gesty. W myślach wszystkie je przećwiczył, czuł w dłoni ciężką broń, miał też świadomość siły przeciwnika przekazaną przez źle oczyszczoną, niskowęglową stal. W koło, o promieniu określonym ramieniem i klingą, rzutował swą moc. Potem wolniej powtórzył wszystkie znane mu z wushu układy stosowane na pojedynczy miecz. Wydobył istotę techniki walki ukrywaną przez tysiąclecia, kiedy nadawano jej znaczenie symboliczne.

Powóz zwolnił; Gabriel otworzył oczy. Na wschodnim horyzoncie czerwone słońce zmagało się z chmurą. W dali rozlegały się dzwonki krów. Po drugiej stronie drogi, jak dzidy, stały wysokie jesiony.

Gerius zbliżył się do powozu i przez drzwiczki zajrzał do wnętrza.

— Tuż przy brzegu tego zagajnika jest polana — rzekł. — Często odbywają się tam pojedynki. Czy Wasza Wysokość zechce wysiąść? Pani… doktor — użył tego określenia z powątpiewaniem — może pozostać, dopóki jej nie zawołamy.

— Nie zamierzam tu zostać — oświadczyła Clancy.

— Jak doktor sobie życzy — rzekł Gabriel.

Gerius skrzywił się. Gabriel odrzucił koc i wyszedł na mokry żwir. Gęstą trawę na poboczach pokrywała rosa. Z gęstwiny niepewnie odzywały się ptaki.

— Teraz powinieneś założyć zbroję, panie — rzekł Gerius. — Czasami w takich miejscach urządza się zasadzki. Przypuszczam, że Silvanus nie posunie się do tego, ale na wszelki wypadek lepiej się przygotować.

— Bardzo dobrze.

Gabriel zdjął pelerynę. Gerius pomógł mu założyć ciężkie rękawy zbroi, przywiązał je do piersi i ramion, potem zapiął mu wokół talii pas z kolczugą. Clancy podała Gabrielowi opancerzone rękawice.

Gerius sięgnął pod pelerynę.

— Pozwoliłem sobie odwiedzić czarownicę — rzekł. — Nabyłem dla ciebie amulet, panie.

Gabriel spojrzał na niego uważnie.

— Myślałem, że to sprzeczne z zasadami.

Żołnierz podniósł wielką dłoń, w której trzymał matową buteleczkę.

— Nie można mieć przy sobie amuletu, ale to jest olej, którym cię natrę, panie. Pozwolisz?

Gabriel już miał ochotę wzruszyć ramionami, ale zamiast tego strzepnął dłońmi.

— Jak sobie życzysz, panie. To bardzo uprzejme z twojej strony, że o tym pomyślałeś.

Clancy obserwowała podejrzliwie Geriusa, który wylał trochę oleju na palec i maznął Gabriela po czole, powiekach, uszach i, sięgnąwszy mu pod koszulę, po mostku. Gabriel poczuł podobny do cynamonu korzenny zapach.

— Niech cię święci błogosławią — rzekł Gerius.

Gabriel otworzył oczy.

— Czuję się niezwyciężony — oznajmił. — Załatwmy to czym prędzej.

Ruszył w las za Geriusem. Stąpał ciężko, w żelaznej pobrzękującej zbroi z mieczem w pochwie u boku. Clancy poszła za nimi, a na samym końcu Manfred.

— Mam swój pistolet — zameldowała Clancy. — Na wszelki wypadek.

W jednej ręce niosła torbę lekarską, drugą skrywała pod peleryną.

— To bardzo roztropne — odpowiedział Gabriel. — Przejmij zwierzchnictwo nad Manfredem, dobrze?

— Jak sobie życzysz, Aristosie.

Stąpał po młodej trawie, na czubkach jego butów pobłyskiwała rosa. Rozpoczął serię coraz głębszych medytacji. Ręce znowu ułożył w Mudry Skupienia. Wszystko to miało zmusić system gruczołów do zwiększenia w przysadce produkcji kortykotropiny, co z kolei włączyło wytwarzanie kortyzonu i adrenaliny. Krew wypompowana ze ściśniętego układu trawiennego zasiliła główne mięśnie. Zwęził naczynka włosowate skóry; w ten sposób zarezerwował krew dla mięśni oraz w przypadku zranienia zapobiegał większemu krwawieniu. Skóra będzie sprawiała wrażenie bladej, pokrytej zimnym potem — może inni pomyślą, że się boi — jednak mięśnie naładują się energią.

Drzewa rozstąpiły się. Na polance przy uwiązanych koniach stało trzech mężczyzn. Gabriel drgnął, gdy do jego mięśni napłynęła krew i hormony.

Silvanus stał też przy koniach. Na twarzy miał dziki, wymalowany kosmetykami grymas. Wymachiwał mieczem obiema rękami, rozgrzewał ramiona.

— Poczekaj tu, panie — rzekł Gerius i poszedł w głąb zagajnika.

Dwaj obcy, jeden niedbale trzymając siekierę, zbliżyli się do niego i cała trójka uzgodniła miejsce potyczki. Następnie zaczęli mierzyć krokami odległość, usuwając siekierą wiosenne krzaczki i odsuwając na bok kamienie.

Gabriel znowu zaczął rozciągać mięśnie. W lesie odezwały się ptaki — w mięśniach Gabriela odezwała się hormonalna gotowość. Trzej sekundanci wystraszyli kilka zaskoczonych przepiórek. Jeden z mężczyzn zaklął zdziwiony.

Gdy wycięto ostatni krzaczek, sekundanci zbliżyli się do Gabriela i Clancy. Jeden z obcych, siwy mężczyzna w średnim wieku, ubrany był w czarną kamizelę w czerwone prążki. Drugi, młody, miał na sobie spódnicę i rękawice pojedynkowicza. Twarz o ostrych rysach wykrzywiał mu szyderczy uśmiech.

— Wasza Wysokość — rzekł Gerius — pozwól, że ci przedstawię lekarza Laviniusa i przyjaciela Silvanusa, lorda Augustino.

Gabriel skrzyżował ręce na piersiach i skłonił się uprzejmie.

— Chciałbym wyznać — rzekł — że nigdy nie zamierzałem sprowokować Rycerza Silvanusa do tej kłótni.

Augustino strzepnął dłońmi.

— To praktycznie nie ma znaczenia — powiedział. — Obraza zaistniała, czy książę tego chciał czy nie.

Lekarz westchnął i otarł usta chustą, którą nosił przy kołnierzu. Chusta miała nie do końca sprane plamy krwi.

— Ustaw swego człowieka na miejscu — zwrócił się Gerius do Augustina. — Ja również to zrobię.

Gdy trójka mężczyzn odeszła, Gabriel odwrócił się do Clancy. Wyciągnął miecz, zważył go w dłoni. Słoneczne światło zafalowało na srebrzystej klindze. Świadomość Gabriela zdawała się rozszerzać, ogarniała las, drzewa, świt, uzbrojonych mężczyzn, czekające konie. Jego serce wypełniło się słowami:

Świt biegnie jak krew po stali,
A jednak me serce przepełnia spokój.
Dlaczego fanfary muszą burzyć ciszę?

Clancy postąpiła krok do przodu, wzięła go pod ramię, pocałowała w policzek. Cofając się, przybrała Postawę Poważania: dłonie w geście pozdrowienia, prawa pięść w lewej dłoni. Gabriel odpowiedział tą samą postawą i gestem, zamykając lewą dłoń wokół rękojeści miecza.

Rzucił pochwę na ziemię i wyszedł na środek polany. Jego dusza wciąż krążyła w lesie; wezwał daimony, by szły tuż za nim. Rozmyślnie zmniejszył głębię swego widzenia, ograniczając ją do sylwetki Silvanusa. Obserwował go ze skupieniem, jakby patrzył przez lunetę z odwrotnej strony. Daimony zwiększyły wrażliwość jego wzroku, dotyku i słuchu, a potem stłumiły inne zmysły. Krew przyśpieszana adrenaliną grała mu w uszach. Długoręki Silvanus szedł ku niemu, pobrzękując kolczugą; daimōn w jego oczach wyglądał jak błysk matowej, bezdusznej stali. Rycerz trzymał miecz w lewej dłoni. Na twarzy miał wymalowany czerwoną szminką ponury uśmiech. Wyrysowane brwi wyrażały okrutny, dziki grymas. Oczy podkreślił wściekłą czerwienią.

AUGENBLICK: Jest leworęczny, Aristosie.

GABRIEL Przejmij sterowanie moim ciałem, Augenblick. ‹Priorytet 1› Nie jest przyzwyczajony do leworęcznych przeciwników.

AUGENBLICK: Do usług, Aristosie. ‹Priorytet 1›

Gabriel nie był zdecydowany, czy walczyć prawą czy lewą ręką. Widok Silvanusa przyśpieszył wybór: oddał ciało leworęcznemu daimōnowi i przeniósł miecz do lewej ręki.

Silvanus to dostrzegł, przez jego pomalowane usta przebiegł lekki grymas. Poza tym w ogóle nie zareagował.

Jego daimōn jest bardzo zdecydowany, Aristosie. Nie widziałem wśród tych ludzi nikogo bardziej skupionego.

MATAGLAP: Zabij go i zakończ to wszystko.

DESZCZ PO SUSZY: Naśladuj go z początku, Aristosie. Bądź jak lustro.

GABRIEL: Misiu, zacznij wzmacniać medytacją lewą rękę. ‹Priorytet 1›

MIS: Oddychasz piętami. Czujesz, jak twe qi wytryska niczym rzeka z ziemi i rozlewa się po twych nogach, plecach i wzdłuż lewego ramienia i miecza. Rzeka mocy przepływa przez ciebie, przez twe ramię…

DESZCZ PO SUSZY: Ostrożnie, Aristosie!

GABRIEL: Odpowiadam mu.

DESZCZ PO SUSZY: Próbuje cię zastraszyć, choć jeszcze nie zaczęliśmy. Może od razu na początku zamierza zaatakować z impetem.

AUGENBLICK: ‹obraz tętna pulsującego w szyi Silvanusa› Jego tętno wynosi tylko 95, Aristosie. Nie boi się ciebie, panuje nad sobą.

DESZCZ PO SUSZY: Jest w głębokiej psychozie.

Augustino i Gerius ustawili przeciwników pośrodku polany. Wschodzące słońce świeciło z boku, Gabriel miał je z prawej strony, nie raziło więc żadnego z nich w oczy.

Nie padło żadne słowo. Silvanus przybrał postawę szermierza — nisko przykucnął, wyciągnięty miecz stał się przedłużeniem lewego ramienia. Dzikie, obrysowane czerwienią oczy patrzyły prosto na Gabriela. Sztych miecza mierzył mu w twarz.

Gabriel odpowiedział ruchami dokładnie kopiującymi postawę Silvanusa. Gdy ma się do czynienia z nieznanym systemem, najlepiej jest powtarzać ruchy przeciwnika.

Nie naśladował natomiast upartego spojrzenia Silvanusa — Equito mógł go zwieść, patrząc w jedno miejsce, a uderzając w inne. Gabriel skierował swój wzrok niżej, na sprzączkę u pasa Silvanusa. W ten sposób obejmował świadomością całe ciało przeciwnika i odbierał sygnały zapowiadające poszczególne ruchy.

Gerius wodził wzrokiem od jednego z nich do drugiego, nieco zdziwiony, że przygotowali się bez jego komendy.

— Zatem możemy zaczynać, jaśnie panowie — rzekł i szybko wyszedł z zasięgu ostrzy.

Silvanus przez chwilę nie wykonywał żadnego ruchu, czekał widocznie na Gabriela, a potem zaczął ostrożnie sunąć w lewo. Kolczugowe spódnice pobrzękiwały.

— Jastrząb ma słońce za sobą, gdy fruwa — ostrzegła Wiosenna Śliwa.

Słońce padło Gabrielowi na twarz. Nieco przesadnie zmrużył oczy, chcąc zmylić Silvanusa, że go oślepiło. Wzrok miał jednak doskonale skoncentrowany. W dolnej części swego pola widzenia dostrzegł, że lewa stopa Silvanusa cofa się o pół centymetra, ciało nieznacznie pochyla do przodu, by zrównoważyć…

To ostrzeżenie wystarczyło. Silvanus wyszedł ze słońca, ostrzem wykonał zamach w kierunku głowy Gabriela. Gabriel przyjął cios na metalową rękawicę, wyciągnął lewe ramię w uderzeniu blokującym.

— Tzai! — krzyknął, ściągając mięśnie jamy brzusznej.

— ZABIJ! — ryknął Mataglap.

AUGENBLICK: Jego daimōn całkowicie zachował zimną krew. Nie da się go wypłoszyć ani zepchnąć.

MIŚ: Oddychaj. Rzeka qi wpływa ci na plecy…

DESZCZ PO SUSZY: Może spodziewa się ataku ze słońcem. Czy możemy wykorzystać te jego spekulacje, by zwabić go w pułapkę?

GABRIEL: Dobrze. ‹wizualizacja techniki›

DESZCZ PO SUSZY: Z całą pewnością.

MATAGLAP: Nie zasygnalizuj mu tego przypadkiem.

MIŚ: Wdech.

AUGENBLICK: Będzie kontratakował, jeśli się tego spodziewa. Najprawdopodobniej uderzenie zatrzymujące. ‹wizualizacja›

MATAGLAP: Zgubił cię w słońcu. Zniszcz go!

Silvanus zatrzymał impet uderzenia, odbił klingę w górę, nad swe lewe ramię. Gabriel, wykorzystując grawitację, opuścił silną strefę swego miecza na słabą strefę miecza Silvanusa, a potem (z dłonią zwróconą ku górze) ruszył w przód, w nadziei, że pchnięcie dosięgnie ramienia Silvanusa. Silvanus cofnął wysuniętą stopę w pięknie obliczonym rassemblement. Klinga Gabriela spadła, mijając cel o szerokość kciuka.

Silvanus był najwyraźniej przygotowany, by go dostać.

Gabriel przesunął się znowu w lewo. Słońce przestało świecić mu w oczy. Jeszcze raz obaj przyjęli postawę obronną.

Silvanus znowu zaczął obchodzić go w lewo, w swoją silną stronę. Gabriel poszedł za jego przykładem. Silvanus zmrużył oczy, gdy słońce błysnęło mu prosto w twarz.

Gabriel poczekał, aż przyszła kolej na ruch jego lewej stopy, a potem, zamiast dalej pełznąć dookoła, postąpił ku Silvanusowi. Próbował uczynić ten ruch absolutnie spontanicznym, nie zdradzając go żadnym przesunięciem ciężaru ciała czy poprawianiem ustawienia stopy.

Jego ręka z mieczem uniosła się wysoko, w słońce, w nadziei, że Silvanus straci go z oczu. Prawa dłoń odparowała oczekiwany sztych zatrzymujący. Zamiast ciąć z góry, Gabriel opuścił miecz za przeciwnikiem, potem wywinął nim w górę z zamiarem zadania Silvanusowi cięcia pionowego pod brodę.

— Tzai! — krzyknął.

— ZABIJ! — nadeszło jak echo.

Silvanus złożył prawą dłoń i zatrzymał pchnięcie tuż przed celem. Gabriel przesunął nogi w tył w „niszczącej” paradzie, od prymy do niskiej tercji, która odbiła spodziewany kontratak Silvanusa, a potem znów przybrał postawę obronną.

Obaj nadal się sprawdzali, jakby mieli do dyspozycji nieograniczony czas. Klingi szybko migały, żaden jednak sztych nie przerodził się w zdecydowany atak. Silvanus zdawał się być całkowicie skoncentrowany. Jego daimōn może i był obsesyjnym mordercą, ale również był mordercą cierpliwym, czekającym stosownej chwili. Może wyczuwał, że niedługo Gabriel się zmęczy, a wtedy dzięki swym masywnym przegubom, barkom i długim rękom Silvanus go wykończy.

Gabriel poświęcił się chłodnej analizie stylu swego przeciwnika. Silvanus wolał cięcie niż sztych, ruchy koliste od liniowych. Był również podstępny — tupał, by odciągnąć Gabriela od ataku, albo rozmyślnie dzwonił kolczugą, by skierować jego uwagę w dół, oderwać zaś od klingi; patrzył wściekle na jedną część ciała Gabriela — atakował inną; inteligentnie wykorzystywał słońce i próbował długiej serii przebiegłych fint i zatrzymanych uderzeń.

Po każdej wymianie cięć Gabriel czuł się coraz pewniej. Silvanus sygnalizował swe ataki nieznacznym balansowaniem ciała, rytmem oddechów i kroczkami. Gabriel lepiej pracował stopami — Silvanus szedł całymi krokami, Gabriel natomiast stosował szybkie przesunięcia nóg, poruszał się sprawniej, nie zmieniając położenia stóp. Przewagę dawało mu też częste stosowanie sztychów. Miał do dyspozycji parowania okrężne i niszczące oraz wiele, wiele sztuczek, których jeszcze nie zastosował.

— Czas go wykończyć — stwierdził Mataglap. — Spójrz na te ręce i ramiona! Może cię zmęczyć wcześniej niż ty jego.

— Poziom toksyn zmęczeniowych jest wysoki — zameldowało reno Gabriela.

— Zabij go i skończ z tym wszystkim — Mataglap radował się na tę myśl.

— Nie zabiję. Oszczędzę go, jeśli tylko mi się uda.

— To barbarzyńca i morderca. Nigdy nie dostosuje się do nowego porządku, który będziemy musieli tutaj narzucić. Pył pod naszymi butami.

— Zgódź się — rzekł Deszcz po Suszy.

DESZCZ PO SUSZY: Jeśli myślisz o wykonaniu teraz ruchu, to wiedz, że słońce zaraz padnie mu na twarz.

GABRIEL: Nie wtedy… raczej tuż przed…

DESZCZ PO SUSZY: ‹aplauz›

AUGENBLICK: Jego tętno wynosi 110, oddech ma równomierny.

MIŚ: Rzeka pełna qi spływa z twojego ramienia. Oddychaj.

GABRIEL: ‹wizualizacja techniki›

DESZCZ PO SUSZY: Nadziewasz się na jego ostrze. Musisz mieć pewność, że zneutralizujesz każdy kontratak.

— Ale…

Gabriel i Silvanus ostrożnie skradali się po okręgu. Gabriel przedłużał to krążenie, aż czerwony świt przemalował biały puder Silvanusa na różowo, a słońce padało niemal w oczy przeciwnika…

Może Silvanus odpręży się, sądząc, że spodziewany atak wyjdzie prosto ze słońca. Gabriel wykonał ruch tuż przed najbardziej odpowiednim momentem. Był to ruch w prawo, nie w lewo. Prosto na miecz Silvanusa, dlatego nieoczekiwany.

Postąpił prawą nogą, ślizgając wierzch swej pancernej rękawicy po wewnętrznej linii przeciwnika. Wyciągniętą lewą dłonią zamachnął się do środka, by zadać bekhendowe („Tzai!”) cięcie w jego tors. Ruch słaby, lecz wykonany bez sygnalizacji, stanowił przede wszystkim wstęp do czegoś bardziej interesującego.

Silvanus odparował pierwsze uderzenie, spróbował chwycić ostrze, nie udało mu się, i przez ułamek sekundy odwracał do góry swą dłoń z mieczem, by przygotować potężne cięcie. To go zablokowało. Ostrze zadzwoniło: Gabriel poczuł paraliżujące uderzenie na rękawicy. Wyrzucił do przodu lewą stopę, stawiając ją do wewnątrz, i skończył w położeniu żurawia, oparty na prawej nodze z lewą uniesioną wysoko. Sztych opadł, miecz zatoczył pionowe koło i z góry wycelował wprost na głowę Silvanusa.

Silvanus miał zobaczyć to uderzenie. Drugie było bocznym kopnięciem z pozycji żurawia — obcas buta Gabriela wycelowany prosto w splot słoneczny Silvanusa.

— Dai! — krzyknął Gabriel.

Silvanus jakoś wyczuł, że jest w opresji, i na oślep skoczył w tył, lądując w postawie obronnej, przy akompaniamencie szalonego szczęku zbroi. Miecz Gabriela zagwizdał, tnąc powietrze tuż za nim i wbił się w murawę. Stopa Gabriela dotarła do piersi Silvanusa, ale noga była wówczas całkowicie wyciągnięta i nie zdołała już dalej pchnąć.

Daimony Gabriela wrzasnęły: wytrącony z równowagi, stał na jednej nodze przed przygotowanym wrogiem. Silvanus już go dźgał czubkiem miecza, gdy Gabriel usiłował odzyskać równowagę. Zdążył jednak podnieść miecz i odbić atakujące ostrze, obiema dłońmi ujął rękojeść, zamachnął się z prawej strony i jeszcze raz postąpił naprzód prawą stopą, gdy Silvanus próbował odzyskać równowagę po swym wypadzie.

Miecz skoczył do góry, potem w dół, cios był silny, wykonany prawą dłonią. Gabriel zamierzał spuścić ostrze na lewe ramię Silvanusa, wewnątrz łańcuchowego rękawa, i przeciąć mięśnie sterujące ręką z mieczem.

— Dai!

Przeciwnik zablokował uderzenie obronnym skrzyżowaniem swego miecza i parującej ciosy ręki. Jego daimōn spojrzał gniewnie czerwonymi oczyma na Gabriela. Silvanus skręcił dłoń, chwycił w garść czubek Gabrielowego miecza i spuścił ostrze własnego miecza na jego głowę. Gabriel zablokował uderzenie lewą rękawicą, kopnął lewą stopą, i uderzył poduszeczką stopy („Dai!”) w splot słoneczny Silvanusa.

W ten sposób odepchnął Silvanusa i uwolnił klingę swojej broni. Czerwonooki daimōn nawet nie mrugnął, lecz Silvanus łapał oddech. Gabriel, sunąc naprzód, zaczął kreślić mieczem ósemkę, figurę, która miała przesunąć siły z powrotem do lewej dłoni, gdyby ich potrzebował. Silvanus cofał się, chętnie ustępując. Jego zimne oczy śledziły miecz Gabriela, analizowały dziwny sposób ataku, mierzyły rytm poruszeń.

W pewnej odległości, poza obszarem ostrego widzenia, Gabriel zauważył, jak inne postacie rozpraszają się, schodząc z drogi walczącym.

Ruch Silvanusa — wypad typu „wszystko albo nic” — ponad ręką Gabriela, był wycelowany w jego tercję, dokładnie w chwili, gdy miecz Gabriela schodził do dolnej kwarty, na krańcu ósemki.

Gabriel przygotował się na to: jak nikt znał słabości ósemki. Lewa ręka machnęła przed torsem i wewnętrzną stroną dłoni odparowała wypad. Ręce miał teraz skrzyżowane na piersiach. Gdy Silvanus wycofywał się z wypadu, Gabriel postąpił naprzód, wykonując rękami ruch nożycowy; kostki lewej dłoni celowały w twarz Silvanusa, prawa cięła mieczem jego tors. Silvanus, prawdopodobnie pomyliwszy prawą i lewą stronę, postanowił zablokować uderzenie w twarz tymczasem czyste pchnięcie mieczem wycięło mu w boku czerwoną linię.

Ze złością kopnął Gabriela w lędźwie. Gabriel odwrócił się, uniósł lewe kolano i przyjął uderzenie na udo. Ból go smagnął, mięśnie skurczyły się w spazmie; opuścił wzniesioną nogę tuż przy Silvanusie, żaden z mieczy nie mógł wykonać ruchu w tej niewielkiej przestrzeni. Dzięki energii sprawnej prawej nogi uderzył przeciwnika lewym łokciem w twarz. Czuł rwący ból w udzie. Silvanus, odrzucony ukosem do tyłu, ciął mieczem na oślep, ruchem, który prawdopodobnie był tyleż obroną, co atakiem. Gabriel odparował cios i wypuścił wroga: Deszcz po Suszy poinformował go, że uszkodzona noga może zawieść podczas ataku w pościgu.

Postępował ostrożnie, usiłując (Miś śpiewał mu do wewnętrznego ucha) opanować zbuntowaną nogę. Koniec z żurawiami, pomyślał. Silvanus cofnął się i próbował obejść Gabriela kołem. Koszula powoli mu czerwieniała, krew płynęła ze złamanego nosa.

Jaskrawe słońce stało wysoko i nie dawało już nikomu przewagi. Gabrielowi spływał z czoła pot, wrażenie to odbierał z dystansu, jakby chodziło o kogoś innego. Postanowił przełożyć miecz do prawej dłoni — lewa ręka i ramię już się zmęczyły.

— Rycerzu Silvanusie, możemy przerwać walkę — rzekł Gabriel.

Silvanus milczał. Jego krew zbryzgała trawę.

— Możemy na tym skończyć — zaproponował Gabriel.

Silvanus oddychał głęboko i równomiernie. Powietrze szumiało w jego ustach.

— Ustawił rytm oddechu — informował Augenblick. — Nasyca swe tkanki tlenem, by zaatakować. Tętno około 125.

— Skończ z nim — rzekł Mataglap.

— Zgoda — to Deszcz po Suszy. — Najlepiej go zaatakować, nim będzie miał czas na przemyślenie następnego wypadu.

Obaj poruszali się jednocześnie, tnąc przy każdym kroku. Klingi szczękały, miecz Gabriela operował na linii zewnętrznej. Gabriel zastosował koliste parowanie, by wznieść czubek ponad ostrze przeciwnika i zadać sztych w ramię, lecz Silvanus wzruszył swymi masywnymi, opancerzonymi barkami i miecz Gabriela przeciął tylko niebo. Silvanus wycelował w brzuch Gabriela. Gabriel odparował uderzenie lewą dłonią.

Potem Silvanus rzucił się naprzód, opancerzonymi ramionami wyrżnął w tors Gabriela, odrzucając go w tył. Gabriel stracił gwałtownie oddech w piersi. Nogę przeszył mu ból. Daimony zawyły z powodu tej utraty kontroli. Usłyszał krzyk jednego z widzów.

Gabriela pchał do tyłu impet ciężkiego ciała Silvanusa. Uszkodzona noga nie dawała oparcia w tym zmaganiu z masywniejszym mężczyzną. Klingi stały się bezużyteczne w zwarciu. Gabriel próbował wepchnąć usztywnione palce lewej dłoni w oczy Silvanusa, a Silvanus walił w jego twarz opancerzoną pięścią. Ich dłonie, nie dotarłszy do celu, zderzyły się, sczepiły.

— Twardemu naporowi przeciwstaw wycofanie — zasugerowała Wiosenna Śliwa.

GABRIEL: Tak! ‹wizualizacja ruchu›

MIŚ: Zapominasz o oddychaniu!

DESZCZ PO SUSZY: ‹wystąpienie prawą stopą› przeniesienie ciężaru ciała na prawą stopę› ‹uderzenie głowicą›

GABRIEL: ‹oddychanie›

DESZCZ PO SUSZY: ‹blok i cięcie›

GABRIEL: Zbuduj rytm. Jeden-dwa-trzy.

DESZCZ PO SUSZY: ‹obrona i sztych›

GABRIEL: Na końcu sekwencji będziemy mieli pół kroku przewagi.

DESZCZ PO SUSZY: ‹obrona i cięcie›

MIS: Oddychaj.

AUGENBLICK: Zada cios z góry.

GABRIEL: Kolista obrona ostrzem, z góry na dół. Przesunięcie w nieciągłość czasową.

DESZCZ PO SUSZY: ‹kolista obrona›

GABRIEL: Poczekaj… teraz!

GŁOS: ‹wypad›

MIŚ: Kiai.

GŁOS: ZDYCHAJ! ZDYCHAJ! ZDYCHAJ!

MATAGLAP: ZDYCHAJ!

HORUS: Kto do diabła…?

GABRIEL: Nie chciałem go zabić, do cholery!

Gabriel dał krok w prawo, obciążył zdrową nogę i głowicą swego miecza walnął Silvanusa w nerkę. Ten chrząknął, obrócił się, podniósł wysoko ostrze miecza, by z miażdżącą siłą opuścić je na dół. Gabriel zablokował cięcie opancerzoną rękawicą i sam zadał cios. Jeden…

Dysząc, obaj nieco się cofnęli, lecz ich miecze nadal się poruszały seriami cięć i sztychów. Dwa, trzy… Krew pokryła bok Silvanusa, płynęła mu po twarzy. Ślina z krwią sączyła mu się z ust z każdym dyszącym oddechem.

W jego nieludzkich oczach widoczne było teraz większe skupienie i zdecydowanie.

Ostrze Silvanusa wzniosło się wysokim łukiem, cięło nisko. Cztery, pięć… Gabriel przechwycił uderzenie silną strefą, skierował je od siebie, a sztych jego miecza zakreślił elegancki, opadający półokrąg. Odczekał jedno uderzenie serca i poszedł w przód.

…i pół!

— Zdychaj! — krzyknął Gabriel.

Sztych uderzył Silvanusa pod lewe ramię i wszedł głęboko. Gabriel napierał. Rozległ się wstrętny syczący dźwięk, gdy powietrze weszło, za ostrzem, w opłucną.

AUGENBLICK: Ta… rzecz… przejęła kontrolę.

DESZCZ PO SUSZY: ‹wycofanie ostrza›

GABRIEL: Pozwólcie, że odbiorę swoje ciało.

Equito opadł na ziemię jak worek kamieni. W mgnieniu oka ten imponujący zapas fizycznej energii przekształcił się w pozbawioną nerwów powłokę, niezdolną nawet do skurczów. Na ten widok Gabriela zalała fala zdumienia — Silvanus, przebity, obrócił się w nicość, jak balon. Gabriel odrzucił miecz i opadł na spryskaną krwią trawę przy ciele przeciwnika. Bulgoczący dźwięk nie dobywał się z jego gardła, lecz z klatki piersiowej. Zatem rana zasysała powietrze…

Możliwe, że płuco nawet nie zostało przebite. Powietrze wpadające do dziury w opłucnej mogło zgnieść płuco lub je przesunąć. Jeśli Gabriel nie uszkodził jakiejś głównej arterii, Silvanus miał szanse przeżyć.

Gabriel usłyszał tupot nóg; to podbiegali świadkowie. Reno dawało mu szybki dostęp do danych medycznych. Gabriel zamierzał zahermetyzować ranę. Zerwał z Silvanusa koszulę i docisnął ranę dłonią. Płatowe zranienie wnęki opłucnej mogło spowodować śródpiersiowe przesunięcie: płuca i serce odsunęłyby się od rany, blokując krążenie krwi.

— Odejdź! — wrzasnął lord Augustino. Zbliżał się biegiem z drugiego skraju polany. — Odsuń się od niego, czarowniku!

— Usiłuję mu pomóc! — krzyknął Gabriel. Z tyłu nadbiegł Gerius. — Clancy, daj nam rurkę dotchawiczą!

Jeśli arteria jest przecięta, może trzeba będzie otworzyć ranę szerzej, włożyć do środka rękę i dłonią ścisnąć arterię, by ją zamknąć…

— Rurkę dotchawiczą! — wrzasnął Augustino. — Precz z tymi cudzoziemskimi czarnoksięskimi sztuczkami!

Gabriel zorientował się, że trudno będzie wytłumaczyć Augustinowi konieczność poszerzenia rany i wprowadzenia tam rurki.

Nie zawracaj sobie głowy objaśnianiem. Przystąp po prostu do dzieła.

Clancy w biegu otwierała swą torbę lekarską. Gabriel myślał: parę woreczków z piaskiem, by wywrzeć nacisk na klatkę piersiową, a kiedy rurka będzie na miejscu, dren wodny.

— Uważaj z tyłu! — znowu Głos.

Mimowolnie Gabriel odwrócił się, gdy usłyszał szczęk wyciąganego ostrza, zobaczył rękę Geriusa ze sztyletem wycelowanym w jego kierunku…

MATAGLAP: Leżymy na ziemi, niech to szlag!

GABRIEL: Zastosuj to! Styl Małpy!

DESZCZ PO SUSZY: Smagnąć Smoczym Ogonem?

GABRIEL: ‹!!!›

MIŚ: Kiai.

GŁOS: GIŃ!

GABRIEL: GIŃ!

MATAGLAP: Weź miecz!

MIŚ: Oddychaj.

GŁOS: Nadbiega Augustino!

DESZCZ PO SUSZY: Nie możemy teraz się mocować o miecz. Gdzie jest jakaś wolna broń?

CLANCY: ‹przez oneirochronon› Cholera, znowu schowałam pistolet, ale nadbiega Manfred!

HORUS: Najbliżej jest miecz Silvanusa.

MATAGLAP: Augustino za sekundę na niego nastąpi.

HORUS: Przewrót to najszybszy sposób pokonania odległości…

GABRIEL: Styl Małpy! ‹koziołek›

GŁOS: Daj mi swe ciało! Wiem, co robić!

GABRIEL: ‹zgoda›

HORUS: ‹!?!› Aristosie! Ja protestuję!

GABRBIEL: Dotychczas miał rację…

— Aristos! — wrzask Clancy.

Gabriel potoczył się na bok. Skierowany w dół sztylet Geriusa przedziurawił murawę. Gabriel podniósł się, podparty w trzech punktach, na obu dłoniach i na stopie. Potem zmienił zwrot, wyrzucił drugą nogę klasycznym zamachem małpiego stylu, zwanym „Smaganie Smoczym Ogonem”.

Stopa Gabriela smagnęła nogi Geriusa na wysokości kostek. Gerius ciężko upadł na obie łopatki, powietrze wyszło z niego z głośnym westchnieniem.

Lavinius, miejscowy lekarz, rozdziawił usta, znieruchomiał ze zdumienia.

Zbliżał się Augustino, w biegu wyciągał miecz. Broń Gabriela leżała odrzucona, poza jego zasięgiem, Gerius wciąż miał w dłoni swój, natomiast miecz Silvanusa leżał na ziemi w połowie drogi między Augustinem a Gabrielem.

Gabriel zrobił przewrót w przód ku mieczowi, szybciej pokonując przestrzeń niż niezdarnie biegnący Augustino. Rozległo się warczenie i wrzask — to Manfred swym wyostrzonym diamentowym zębem brutalnie ugryzł Geriusa w ramię dzierżące miecz. Gabriel oparł się na kolanie. Trzymał oburącz miecz, niewygodnie odwrócony sztychem do dołu.

Mózg Gabriela wypełniła ukierunkowana wściekłość. Oddał sterowanie Głosowi. Na języku miał silny metaliczny smak. Odparował sztych, potem krzyknął „Giń!” i odwróconym w górę ostrzem wciął się w brzuch Augustina. Krew i zawartość żołądka spryskały Gabrielowi twarz. Poczuł, jak ostrze miecza zgrzyta na krzyżu przeciwnika. Rozszedł się ohydny zapach wnętrzności.

Gabriel wstał, wyjął miecz z ciała mężczyzny, który padł na ziemię. Jego usta otworzyły się do wrzasku, lecz nie wydały dźwięku: przecięta przepona nie dostarczyła mu tchu.

Silne poczucie triumfu przetoczyło się przez Gabriela, jak rozkoszna porcja wódki. Odwrócił się z mieczem gotowym do ataku i zobaczył Geriusa gramolącego się na nogi. Jego poharatana prawa ręka zwisała bezwładnie, mieczem przełożonym do lewej dłoni machał bezskutecznie w kierunku Manfreda. Clancy, wyplątawszy pistolet z fałd swego stroju, trafiła Geriusa w lewe kolano samonaprowadzającą, eksplodującą kulą. Gerius ponownie runął na ziemię.

Gabriel obrócił się ku jedynemu stojącemu jeszcze na nogach przeciwnikowi — doktor Lavinius podniósł niepewnie topór, patrzył przez dłuższą chwilę, po czym opuścił swą broń i niezgrabnie rzucił się do ucieczki. Pocisk z pistoletu Clancy wyrwał mu z ramienia kawałek kości. Lekarz obrócił się i upadł.

— Chcę teraz odzyskać swe ciało — rzekł Gabriel.

— Wydobądź prawdę od Geriusa. — Głos brzmiał nieubłaganie.

— Wydobędę.

Głos zanikł, a wraz z nim w Gabrielu wygasło poczucie wścieklej egzaltacji. Zatoczył się — tak, jakby podtrzymywało go tylko zapamiętanie Głosu — a potem podszedł do Geriusa.

Gerius — którego Manfred obchodził wkoło, warcząc groźnie jednocześnie oszołomiony i przerażony, podniósł miecz.

— Wybacz, Aristosie — rzekła Clancy w demotyku, podstawowym języku, który dzieliła z Gabrielem. Mały czarnoniebieski pistolet, wystający spomiędzy drugiego i trzeciego palca jej prawej dłoni cały czas celował w Geriusa. — Po walce odłożyłam pistolet. Myślałam, że go nie będę potrzebować.

— Nie podchodź — wydyszał Gerius. — Zabiję cię, przysięgam!

Gabriel nie zwracał na niego uwagi. Ukląkł przy Silvanusie, przekonał się, że rycerz jest martwy i ma otwarte oczy. Mimo wszystko przeciął arterię. Uważał, że uda się go ożywić, lecz trzeba by zastosować radykalne środki medyczne, a na tym świecie nie było sposobu, by później utrzymać pacjenta przy życiu.

Doktor Lavinius przeraźliwie krzyknął, próbował się odczołgać na trzech sprawnych jeszcze kończynach — zatrwożone chrząkające zwierzę, ciągnące za sobą krwawy ślad.

Clancy podeszła do Augustina, zanurzyła w ranie całą dłoń.

— Iuso Rex! — wrzasnął Gerius. — Odejdź od niego, ty rzeźniczko!

Clancy metodycznie szukała aorty brzusznej, którą Gabriel z pewnością przeciął. Pochyliła się, wywierając nacisk na uszkodzone naczynie. Jednak Augustino umarł.

— Musiałeś trafić w śledzionę — rzekła. — Nic nie mogłam zrobić.

Gerius wrzeszczał groźby, wymachiwał mieczem. Oboje nie zwracali na niego uwagi.

— Dopilnuj Laviniusa — poprosił Gabriel. — Nie mamy pewności, że brał w tym udział.

— Możemy to jedynie stwierdzić z dużym prawdopodobieństwem — odparła Clancy. Wycofała zakrwawioną po łokieć rękę.

— Tak. Jedynie to.

Clancy, z bronią nadal zaciśniętą w prawej dłoni podbiegła do Laviniusa. Gabriel spojrzał na martwego Silvanusa, martwego Augustina. Dodatkowe dane do wielkiego eksperymentu Saiga, dwóch kolejnych ludzi zamordowanych przez swego stwórcę, nim się zdążyli narodzić.

Czuł, jak krew Augustina zasycha mu na twarzy. Wytarł ją rękawem.

— Iuso, pomóż mi — krzyknął Gerius. Próbował wymachiwać mieczem, lecz przewrócił się do tyłu i czubek broni utkwił w ziemi. Co to za czary, ty cudzoziemski sukinsynu?

Gabriel postąpił krok ku Geriusowi, przyjął Postawę Pewności Siebie i przemówił spokojnym tonem.

— O jakich czarach mówisz?

— Kradniecie mi nogi. Z jednej strony niczego nie czuję. Niech was cholera. — Uniósł twarz ku niebu i wrzasnął. — Niebiosa i święci, miejcie mnie w swej opiece!

Manfred swym zębem wstrzyknął mężczyźnie pełną dawkę paraliżującego anestetyku. Gabriel uśmiechnął się.

— Tak, to czary — powiedział. — Wkrótce będziesz całkowicie sparaliżowany. Rzucam urok, by wydobyć z. ciebie prawdę.

W małych oczkach pojawił się rozpaczliwy błysk.

— Wierzę w Boga Ojca — zaczął — i w Iusa, jego Syna i w Świętych w Niebiesiech…

— Czemuż mieliby ci teraz pomagać? — zapytał Gabriel. — Bierzesz udział w zmowie, by zamordować cudzoziemca.

— Boże, miej mnie w swej opiece!

Głos stał się pełnym bólu wrzaskiem. Dłoń Geriusa straciła czucie i wypuściła miecz. Mężczyzna upadł na plecy, kończyny miał całkowicie sparaliżowane. Gabriel stanął nad nim z mieczem luźno zwisającym w ręce.

— Zyskasz pomoc Wszechmocnego jedynie wówczas, gdy uczynisz pełne i całkowite wyznanie — rzekł. — Chętnie go wysłucham.

— Idź do diabła!

— Pani, litości!

To był doktor Lavinius. Gerius wściekle zerkał w jego kierunku, lecz widok przesłaniały mu powalone ciała.

— Co ona mu robi? — pytał. — Jest gorsza od królewskich oprawców!

Gabriel wysłał Manfredowi krótki impuls oneirochronicznej sugestii. Terier podbiegł i zaczął lizać twarz mężczyzny. Gerius odwrócił głowę.

— Czy wiesz, dlaczego psy liżą człowieka po twarzy? — spytał Gabriel. — Wszyscy myślą, że to wyraz uczuć, ale wcale tak nie jest. Liżą, by zbadać, czy jesteś ciepły czy zimny. Gdyż, jeśli jesteś zimny, znaczy to, że jesteś martwy i pies może cię zjeść. Czujesz już zimno?

Manfred polizał ucho Geriusa. Gerius wrzasnął.

— Poczujesz zimno za parę minut — oznajmił Gabriel. — To następny etap moich czarów.

— Zabierz stąd tego psa!

Gabriel uśmiechnął się.

— Już ci zimno? — zapytał.

— Pracuję przy Laviniusie — zameldowała Clancy. — Mogą być problemy ze sterylizacją. Rozumiesz, chyba nie kąpał się od tygodni.

— Adrian stoi za tym wszystkim — krzyknął Gerius — Książę Adrian, Monopolista. On napuścił na ciebie Silvanusa.

Gabriel odwołał Manfreda i poddał Geriusa starannej analizie. Mężczyzna sprawiał wrażenie rozpaczliwie szczerego.

— Adrian chciał mnie zabić? — spytał Gabriel.

— Nie zabić, ale zmusić do ucieczki. W jakiś sposób go obraziłeś. Sądził, że nie podejmiesz walki z Silvanusem, skoro nie zależy ci tutaj na niczym i z łatwością możesz wyjechać. Kiedy jednak przyjąłeś wyzwanie, Adrian bał się, że zyskasz popularność i chciał mieć pewność, że zostaniesz zabity.

— A twój wuj Gerius, Sekretarz Węzła?

— Chyba nie wiedział o spisku Adriana. Raczej nie. To wszystko robota Adriana.

— A kto wpadł na pomysł, by ciebie w to włączyć?

— Silvanus, może Adrian — nie wiem! Ale Adrian z pewnością maczał w tym palce.

— A twoja rola?

— Mieliśmy zrobić wszystko, żebyś zginął. Nie przypuszczaliśmy, że wygrasz walkę, ale istniała możliwość, że zostaniesz tylko zraniony. Polecono więc nam, byśmy dopilnowali, żeby rana była śmiertelna.

— Wam?

— Laviniusowi i mnie.

To dlatego Geriusowi się nie podobało, że Gabriel przywiózł ze sobą własnego lekarza, który mógł sprawdzić, czy przypadkiem bandaży nie nasączono trucizną oraz zapobiec sztychowi w serce Gabriela.

— A twój eliksir magiczny?

— To czary przynoszące pecha. Miał spowodować twoją porażkę.

— Na szczęście dla mnie, moja magia okazała się lepsza — rzekł Gabriel.

— Pomóż!

Mimo że Gerius leżał na słońcu, dolna warga mu zsiniała, członki drżały. Siła sugestii naprawdę działa cuda, rzekł do siebie Gabriel.

— Zamarzam — zaskomlał Gerius.

— Niezupełnie — pocieszył go Gabriel. — Co ci ofiarowano za zamordowanie mnie? Pieniądze?

— Nie. Przeniesienie do Żółtej Konnicy.

— To szykowny pułk.

— Najbardziej szykowny. — Z oczu Geriusa popłynęły łzy. — Mógłbym tam zyskać królewską łaskę. Protekcja to jedyny sposób na awans, gdy nie ma wojen.

— A twój wujek Gerius nie mógł umieścić cię w Konnicy?

— Nie zrobiłby tego! — Gerius splunął. — Ma nas wszystkich w nosie, jeśli nie może na nas zarobić.

Gabriel spojrzał na zakrwawione kolano Geriusa. Koniec z Żółtą Konnicą i każdym innym pułkiem. Kariera wojskowa Rycerza skończyła się bezpowrotnie. Gabriel zastanawiał się, czy kondycja Geriusa byłaby dostatecznie dobra dla mistrza żebraków.

Podeszła Clancy ze swoją torbą.

— Połatałam doktora — oznajmiła. — Przyznał, że planowano cię zabić. Za wszystkim stał książę Adrian.

Gabriel spojrzał na Geriusa.

— Mamy więc jednogłośne potwierdzenie.

— Na miłość Boską, pomóżcie mi!

Gabriel spacerował spokojnie po polanie, gdy Clancy opatrywała rany Geriusa. Mięśnie mu drgały w reakcji na napływ adrenaliny. Dwa ciała leżące w słońcu już zwabiły muchy.

Na polanie spokój,
A w górze mkną ptaki.
Czemuż na trawie jest krew?

Częściowo dlatego, że Głos ją tam umieścił, odpowiedział sobie Gabriel. Nie miał zamiaru przebijać Silvanusa, jedynie zranić go tak, by nie mógł kontynuować walki. Gdy jednak nadszedł właściwy moment, sprawa wymknęła mu się spod kontroli. Głos wezwał do wypadu, a ciało posłuchało. Kiedy stracił nad nim panowanie?

Głos był mańkutem, a Gabriel rozpoczął walkę w pozycji leworęcznej. Głos mógł w ten sposób uzyskać przyczółek w psychice Gabriela.

Uważnie odtworzył walkę, sztych po sztychu. Wspomniał swoje kiai — „krzyki ducha” — które wydawał po każdym ciosie. Zaczął od wołania tzai, ulubionego, gdyż wypowiadanie dźwięku tz skutecznie zaciskało przeponę, zwiększając siłę. Ale w czasie walki zaczął krzyczeć dai, i w końcu giń.

Giń, pomyślał, giń, giń, giń.

Głos przedarł się do niego — dość stosownie do swej nazwy przez jego aparat głosowy. Od sterowania okrzykami przeszedł do sterowania całym ciałem.

I prawdopodobnie uratował Gabrielowi życie. Głos wiedział o zdradzie Geriusa lub podejrzewał ją.

Przyszła pora, by porozmawiać z Głosem, pomyślał Gabriel. Miał już bardzo dobry pomysł, jak to zrobić.

13

POGROMCA ZWIERZĄT: Wracać do klatek!

LULU:

Wydajesz mi rozkazy?
Zakrwawiony nóż jest nadal w mej dłoni!

Pomarańczowoczerwony pawilon Zhenling stal w śniegu na szczycie Mount Trasker. Przykryty kopułą, cały w barwach zachodzącego słońca, wznosił się falami jak fantazja prosto z Tysiąca i jednej nocy. Wokół stały maszty z proporcami wyciętymi w jaskółcze ogony. Szczyt otaczały szerokie dywany śniegu, szaroczarne fortece granitu, wymowne jęzory przezroczystego lodowca. Wiatr huczał, chmury kłębiły się, a drobiny lodu mknęły przez fioletowe niebo z wężowym sykiem.

Tu jednak, wewnątrz namiotu, krzyki przyrody podporządkowała sobie muzyka. Gabriel — uda Zhenling wokół jego lędźwi — porusza się zgodnie z napędem własnej instrumentacji — głosy duchów mieszają się z zawodzeniem wichru, łopotem flag, gardłową pieśnią dwojga kochanków. Ciągi kulminacji, tylko jeden z nich muzyczny, idealnie się zsynchronizowały.

Później Gabriel wyszedł z pawilonu. Zimno paliło jego bose stopy; fruwające okruchy lodu kąsały skórę. Patrzył ze szczytu na okolicę, a wiatr rozwiewał jego długie miedziane włosy. Daleko poniżej, w jakiejś małej dolinie, błyski piorunów oświetlały od dołu obłoki.

Zhenling wyszła z pawilonu ubrana tylko w długie sobolowe futro i czapkę, które nosiła w innej fantazji. Objęła Gabriela w talii i patrzyła na migoczące w dole błyskawice.

— Rozumiesz teraz, dlaczego się wspinam? — spytała.

— Może.

— Przylecieć tutaj czy odbierać to przez zdalne urządzenia to po prostu nic. Chciałam zapracować na ten widok. Zasługuje on przynajmniej na to.

Przechyliła głowę, zamknęła oczy. Ogniste, białe słońce oświetlało jej rzeźbione rysy.

— Wspaniałą odbyłaś wspinaczkę, Madame Soból. Oglądałem jej oneirochroniczny zapis.

Zhenling rozrzuciła ramiona, zakręciła się w śniegu jak wiatraczek.

— Tamta muzyka była zadziwiająca — rzekła. — I nie opublikowana, jak mówi mi reno.

— „Krwawa aria” z mojej Lulu. Kiedy Lulu zabija Schöna.

— Wspaniała — rzekła. — Ale ludzie nie kochają się na ogół przy takiej muzyce.

— To jedyna rzecz, jaką ostatnio stworzyłem, która nadaje się na prezent. Nigdy nie skomponowałem czegoś równie namiętnego.

— Czy jest tam słowo „nóż”? We wcześniejszych wersjach libretta Lulu zastrzeliła Schöna z pistoletu. Dlaczego to zmieniłeś?

Gabriel przypomniał sobie krew zasychającą na trawie, Augustina padającego z ustami otwartymi do wrzasku, którego nie mógł z siebie wydobyć.

— Nie chciałem, żeby to było bezosobowe — rzekł.

— „…i rozpoczęto oblężenie chlebem albo nożem”. Neruda. Cytowałeś to kiedyś. — Zmrużyła oczy, popatrzyła na niego z ukosa. Ale przecież wszystko, co czyni Lulu, jest bezosobowe. Jest maszyną destrukcji dla siebie samej i wszystkich dookoła. O to przecież chodzi, prawda?

— Więc ma to wywołać jeszcze większe przerażenie i odrazę, jeśli broń, z której korzysta tak bezosobowo, jest taka osobista — rzekł Gabriel. — I oczywiście kojarzy się to z nożem, który na końcu zabija ją samą.

— Ach, rozumiem. — Stanęła nieco dalej i przyglądała mu się uważnie. Wiatr targał jej sobolowym futrem, odsłaniając co chwila nogę, brzuch, piersi. — Jesteś bardzo aktywny, Gabrielu. Powracasz do dawno porzuconego eposu, podejmujesz romantyczną podróż do gwiazd, jak podejrzewam, pomagasz swojej doktor Clancy w jej badaniach nad uniwersalnym pojemnikiem…

— Nie potrzebowała wiele pomocy.

— Naprawdę? Nigdy przedtem nie projektowała nic tak oryginalnego, więc chyba musiałeś z nią współpracować. Na pewno trwało to całe miesiące… — Gabriel powstrzymał się od uśmiechu. — Sam publikowałeś trochę w tej dziedzinie. Kiedy wracasz do swojej domeny? A może wpadniesz do mnie?

— Jeszcze nie skończyłem. Wszystko, o czym mówiłaś, robiłem przy okazji.

— To mają być szczęśliwe przypadki? Ciekawe, jakież przedsięwzięcie rodzi takie efekty uboczne?

Gabriel wywołał na twarzy swego skiagénosa cień enigmatycznego uśmiechu.

— Twoja sfinksowa mina nieco się zużyła, Gabrielu — stwierdziła Zhenling. — Przeprowadziłam jednak trochę badań i wykryłam kilka rzeczy.

— Oo! Opowiedz mi o nich, Madame Soból.

Zaczął odczuwać zimno, choć jego ciało znajdowało się w bezpiecznym cieple kawalerki Remmy’ego w dzielnicy Santa Leofra.

Ujął Zhenling za ramię i wrócił z nią do pawilonu. Ciepło otoczyło go aksamitną pieszczotą. Okutał się jedwabną kołdrą i usiadł na pobłyskującej, obramowanej srebrem kanapie. Kobieta przechadzała się przed nim tam i z powrotem, silnymi palcami nóg chwytając dywan z białego futra.

— Zapiski Cressidy w Hiperlogosie zostały teraz, po jej śmierci roz-Pieczętowane — mówiła Zhenling. — Przekopałam się przez nie, szukając informacji z ostatnich trzech miesięcy jej życia, głównie z okresu bezpośrednio przed wysłaniem Therápōna Rubensa na Illyricum.

— Naprawdę? — ostrożnie zapytał Gabriel.

— Nietypowe było jedynie to, że dwukrotnie pobierała dane Saiga dotyczące Sfery Gaal.

— Może wiąże się to z jej badaniami Form Chaosu.

— W takim razie dlaczego, o Sfinksie, drugi raz przeglądała te dane? Jak gdyby szukała jakiegoś potwierdzenia.

— Może włożyła pierwszą kopię do przenośnego pojemnika danych i gdzieś go zapodziała.

— Nigdy nie ładowano ich do przenośnego pojemnika, Sfinksie, tylko po prostu skopiowano do jej RAMu i tak pozostawiono. Tam je znalazłam. Drugą kopię również. A kiedy zajrzałam znowu, obie kopie zniknęły. Zostały wymazane. Razem z półsetką kopii rezerwowych, rozproszonych w „koszach na śmieci” po całej Logarchii.

Gabriel poczuł na karku zimny dotyk niebezpieczeństwa. Dlaczego Saigo i jego kumple mieliby usunąć te kopie? — zastanawiał się. Były to po prostu duplikaty ich własnych fałszywych danych. Sam akt ich usunięcia budził podejrzenia. Czyżby ktoś wpadł w panikę?

— Kiedy to zrobiłaś? — zapytał.

— Kilka tygodni temu.

Przerażenie zawyło mu w duszy. Właśnie najbardziej obawiał się tego, że przez swoje działania narazi na niebezpieczeństwo osoby trzecie.

— Myślę…

— Nie, poczekaj. — Uśmiechnęła się filuternie. — Zatańczyłam z tymi danymi małe tango. Wnioski nasuwały się same.

Gabriel powstrzymał protest.

— Mów dalej.

— Saigo przebywa w Sferze Gaal. Cressida wsadzała nos w dane ze Sfery Gaal, a potem zaczęła się dziwnie zachowywać. Przekazała ci wiadomość i wkrótce zginęła, a po paru dniach ty zmieniasz wszystkie plany i wyruszasz w swoim jachcie. Prawie o tobie nie słychać przez następnych kilka tygodni, kiedy mogłeś dotrzeć do Sfery Gaal. Potem nagle ten twój wybuch aktywności, te wszystkie projekty zakończone, wznowione lub jakoś załatwione. Tak jakbyś oczyszczał pole, zanim zajmiesz się czymś poważnym.

— Madame Soból…

— Wniosek? — Jej skośne oczy zatańczyły. — Jesteś w Sferze Gaal i coś tam się dzieje. Czy to coś, czym zajmuje się Saigo? Albo jeden z projektów Cressidy? A może robisz to z własnej inicjatywy?

Gabriel wstał, ujął jej dłonie, spojrzał na nią poważnie.

— Uciekaj na swój prywatny jacht. Uciekaj z Tienjin, daleko od miejsc, gdzie kiedykolwiek byłaś. Cały czas uciekaj.

Wyglądała jak wcielenie opanowania, czysty oneirochronon. Płonąca zagadka.

— Więc jestem w niebezpieczeństwie, Sfinksie?

— Tak. Ja cię na nie naraziłem. Wybacz, Ariste. Nie potrafię wyrazić słowami, jak mi przykro.

Na jej twarzy pojawiał się zwolna nieposkromiony uśmiech. Jak świt, pomyślał Gabriel.

— Dobrze — odparła. — Jestem tam, gdzie chciałam. Razem z tobą, w centrum zagadki.

Serce skoczyło Gabrielowi w piersiach, we krwi wrzały miłość i podziw.

— Prawdziwy Dźwięku! — rzekł. — Uciekaj. Natychmiast. Jeśli tylko zależy ci na tym, by z Tienjin nie zdarzyło się to, co z Sanjay.

— Moje Zrealizowane Ciało już się przemieszcza — powiedziała Zhenling. — Daimony otwierają odpowiednie wrota.

— Dobrze.

— Czy mam przybyć do Sfery Gaal?

Zawahał się. Pomyślał o wrogach słyszących każde słowo.

— Daty, które podałaś, nie są zbyt dokładne — stwierdził. — Gdybym leciał do Sfery Gaal, mógłbym tam być już przeszło miesiąc temu.

— Zdaję sobie sprawę, że Hiperlogos nie jest już pewny. Przecież zniknęły wszystkie dane Cressidy. Nie możesz mi więc dać instrukcji.

Gabriel nie odrzekł nic.

— Podobnie jak ty, zbudowałam własny system komunikacji. Czy możemy połączyć nasze sieci?

Myślał chwilę.

— Oddal się od układu — rzekł. — Potem naceluj odbiornik tachliniowy na Illyricum i nastrój się na Kanał Trzy Tysiące. Przyślę ci szyfr.

Skinęła głową.

— Cieszę się, że jestem z tobą, Aristosie.

— I ja, mimo zagrożenia, cieszę się, że jestem z tobą. Pocałował ją i w tym momencie kobieta, pawilon, Mount Trasker, wszystko znikło, a on siedział w kawalerce Remmy’ego, leniwie przebierając palcami po klawikordzie.

Rozejrzał się bardzo zaniepokojony.

Ktoś wyciągnął wtyczkę.

Gabriel wezwał Fletę w Rezydencji na Illyricum i otrzymał informację, że w całej Logarchii łączność jest normalna. Widocznie tylko jeden kanał do Tienjin został przecięty. Gabriel wydał Flecie rozkaz, by przekazała Zhenling szyfr, po czym wstał i spacerował tam i z powrotem, wyglądając przez odsłonięte okna na drugim piętrze. Dzień był ponury, z niskich chmur sączyła się mżawka.

Gabriel, choć zamknięty w małej przestrzeni i pozbawiony łączności, po raz pierwszy w takiej sytuacji wcale się nie nudził.

Walka z Silvanusem odbyła się wczoraj. Gabriel i Clancy uzyskali od dwóch spiskowców zapewnienie, że wszelkie ich wyjaśnienia na temat trupów i ran będą brzmiały korzystnie dla Gabriela.

Po powrocie Gabriel wysłał notatkę dla Remmy’ego do jego rodzinnego domu, kilka ulic dalej. Remmy odpowiedział na wiadomość osobiście. Pojawił się z obłędem w oczach — był przekonany, że pojedynek dopiero ma się odbyć. Przeszkodzono mu w jakichś osobistych obrzędach. Miał na sobie prostą białą koszulę z religijnymi medalionami przyczepionymi za pomocą niebiesko-czerwonych wstążek. Wokół szyi również zwisały medaliony, a jeszcze inne przywiązano wstążkami do rąk i nóg. Uzyskawszy zapewnienie, że walka już się odbyła i że Gabriel zwyciężył, Remmy, wielce zdumiony, zgodził się ukryć go w swej kawalerce i wywiedzieć się, jakie stanowisko w tej całej sprawie zajmują władze.

Gabriel urządził wszystko tak, by to jego odosobnienie stało się znośne. Zainstalował tachlinię między kawalerką a swoim apartamentem w Santo Georgio, stamtąd na Cressidę i do Hiperlogosu. Sygnał z kierunkowych anten przekaźnikowych nie był możliwy do wykrycia z domu Saiga w Santo Georgio, przynajmniej nie z tak małej odległości. Możliwe oczywiście, że cała planeta jest podsłuchiwana, że wszystko, co się tu dzieje, jest rejestrowane i że Obserwatorzy zostali wykryci zaraz po wylądowaniu. Czemuż jednak spiskowcy mieliby robić takie rzeczy? A ponadto Gabriel przecież nie mógł na to nic poradzić.

Spał tylko parę godzin, poza tym cały czas chodził tam i z powrotem po pokoju. Komponował muzykę, opracowywał nowe patenty z nanotechniki, a równocześnie Horus dyktował analizy socjologiczne do oficjalnego dziennika podróży Cressidy.

Wiatr ciskał mżawką o szyby. Ulice były prawie puste, tylko kilku żebraków patrzyło na pogodę z zawodową obojętnością.

Spiskowcy zrobili parę rzeczy bardzo dla siebie niebezpiecznych. Przecięli łączność osób nie znajdujących się w zasadzie pod ich kontrolą, a to było równie lekkomyślne i niemądre, jak usuwanie zbiorów z ogólnodostępnych archiwów. Gabriel zastanawiał się, czy to sam Saigo podejmował te decyzje, czy też może jeden z jego uczniów wpadł w panikę. Może Saigo dopuścił do tego, by zapanował nad nim daimōn. Daimōn o dużej sile woli, lecz o niewielkich zasobach zdrowego rozsądku.

Może Saigo miał swój własny Głos — wyrafinowanego potwora, potrafiącego wypracować własną drogę do władzy.

Hmmm.

Gabriel rozmyślał o Głosie. Nie próbował znowu skontaktować się z Głosem, gdyż miał w myślach zamęt, a przypływ zdolności twórczych zbyt go teraz absorbował. Nie zdobyłby się na głęboką medytację, niezbędną, jak przypuszczał, do takiego kontaktu.

A jednak Głos o czymś wiedział. Może nadszedł czas, by wziąć się w garść i spróbować.

Ponownie połączył się z Fletą. Powiedziano mu, że Zhenling się nie odzywała. Potem siadł przy klawikordzie, wyciągnął dźwignię, która z niemuzycznym łomotem opuściła skomplikowany mechanizm do tonacji B-mol, i zagrał kilka kojących akordów, przy których próbował zebrać myśli. Jego duch zaczął odlatywać po muzycznej stycznej. Gabriel zdjął więc dłonie z klawiatury i skoncentrował się nad bieżącym zadaniem.

Zamknął oczy, licząc do dziesięciu, wziął głęboki oddech, wstrzymywał go przez dziesięć sekund, następnie przez dziesięć sekund wydychał powietrze.

— Tzai — powiedział szeptem wyzwalającym krzyk ducha. Jego lewa dłoń, dłoń Głosu, zaczęła kreślić na wierzchu klawikordu glif Zaangażowanej Ikonografii, oznaczający „strzeż się”. Druga dłoń ułożyła się w mudrę „dialog”. Pozwolił, by znak „strzeż się” zapisał mu się w mózgu, wypalił ogniem na wewnętrznej stronie powiek. — Dai — powiedział.

Wyobraził sobie ten znak, jak płynie w pustce — jedyny mieszkaniec wszechświata. Zmienił mu kolor, przesuwając go przez widmo elektromagnetyczne; odsunął go w dal, aż wydał się główką szpilki, potem przywołał go, blisko, by nad wszystkim dominował. Poddał znak analizie, przywołał w myślach jego znaczenia, wyodrębnił modyfikacje dla „groźby” i „czujności”, klaustrofobiczny trapezoid o ścianach nachylonych do wnętrza, rozkaz, który temu wszystkiemu nadawał cechę ponaglenia.

— Giń — rzekł, a potem usłyszał zimny słaby szept:

— Gabrielu Aristosie.

Serce Gabriela podskoczyło. Ostry, wstrząsający impuls przeszył jego włókna nerwowe.

Zmysły Gabriela wypełniło uczucie nie do opisania. Miał wrażenie, że jest na wielkiej czarnej równinie, że z niewiadomej odległości dociera do niego ledwo słyszalny dźwięk, o silnym odcieniu melancholii i samotności.

Głos jakby oddalony o całe lata świetlne.

Poczuł na języku wyraźny smak metalu. Gabriel skoncentrował się i przez nieziemską odległość oddzielającą go od dalekiego Głosu wysłał w ciemność pytanie.

— Jak masz na imię?

— Nie mam imienia. Imiona są niebezpieczne.

Nadaj czemuś imię, a uzyskasz nad tym władzę, pomyślał Gabriel. Ten daimōn zdecydował, że nikt nie będzie miał nad nim władzy.

— Czym jesteś?

— Jestem rzeczą, której obecnie potrzebujesz.

— A czego potrzebuję?

Gabriel jak Sokrates chciał zadawać pytania, aż ujawni mu się istota tej rzeczy.

— Potrzebujesz… — Chwila wahania. — Potrzebujesz nawigatora.

— Nawigatora? Czy wiesz, dokąd zdążam?

— Dążysz do miejsc niebezpiecznych.

— A ty mnie bezpiecznie poprowadzisz?

— Nie ufaj im.

Znowu ostrzeżenie. Strategia Gabriela była zbyt przejrzysta: daimōn nie zamierzał grać w pytania i odpowiedzi.

— Komu nie powinienem ufać?

— Remmy’emu. Zhenling. Czarnookiemu Duchowi. Wszystkiemu tu na Terrinie.

— Dlaczego nie powinienem ufać Remmy’emu?

— Remmy nie wytrzyma przeciwności.

— Jest słaby?

— Zhenling jest wiedziona. Kto jest jej woźnicą?

Przypuszczenia kłębiły się w myślach Gabriela.

— Chcesz powiedzieć, że jest w posiadaniu jakiegoś daimōna?

— Czarnooki Duch jest sługą. Ale czyim?

Umysł Gabriela wirował, zaczynał odczuwać wysiłek związany z komunikacją przez tę zimną, niewyrażalną odległość. Samotność Głosu przenikała mrozem aż do szpiku kości.

— Skąd o tym wszystkim wiesz?

— Nie wiem. Ale wiem, że wiem.

Zgadywanki. Tajemnica owinięta w zagadkę…

— Jak długo istniejesz? — spytał Gabriel.

— Pojawiłem się ostatnio. Powstałem w wyniku sygnału o zagrożeniu tak subtelnym, że ty wcale go nie dostrzegłeś. Ale ja dostrzegłem, choć nie mogłem określić jego natury.

Czyżbym częścią umysłu intuicyjnie wyczuł dywersję w Hiperlogosie? — zastanawiał się Gabriel. Więc głos był reakcją na ten fakt?

To jakaś głęboko ukryta część umysłu. Prawdopodobnie zagrzebany jaszczurczy mózg, postrzegający zagrożenie.

— Uświadomiłeś sobie moje istnienie jedynie przez przypadek. Teraz wiem, jak nie powtarzać tamtej pomyłki.

Fagit. Ten stanowczy ton nie miał być słyszany, lecz ujawnił się tylko dlatego, że Psyche zjednoczyła daimony w chwili transcendencji.

— Nazwę cię Nawigator — rzekł Gabriel.

— To nie jest moje imię.

W oddalonym krzyku wyczuwało się teraz okropne odosobnienie, taki dźwięk, jakby w próżni zamarzał międzygwiezdny wodór.

— Jeśli podasz mi swe imię, dam ci dostęp do swego reno. Wykorzystując reno, możesz stać się potężniejszy.

— Nie ufam twemu reno.

Gabriel był zdziwiony.

— Jest przecież moje, mój implant. Część mnie samego. Może zwiększyć twoje możliwości.

— Twoje reno nie jest konieczne.

— Znajdziesz tam inne daimony. Nie musisz być tak samotny. Dlaczego trzymasz się z dala?

Smutek zalał zmysły Gabriela. Czuł w oczach kłujące łzy.

— Muszę być sam. Tak trzeba.

— Pomogę ci. Ty jesteś Nawigatorem. Przybędziesz, kiedy cię zawezwę.

— Nie przybędę. I to nie jest me imię.

Głos zanikł, pozostawiając Gabriela samego na ciemnej, sennej równinie. Skóra świeciła mu od potu, oddech chrypiał w gardle, twarz spłynęła łzami; zatoki bolały. Nigdy nie czuł się tak izolowany.

Wrażenie oddalenia powoli zanikło, zastąpione spokojnym przeczuciem katastrofy. Głos podał mu listę osób, którym nie należało ufać. A przecież głos miał poprzednio rację co do Geriusa.

Zhenling? Nigdy nie zamierzał jej sprowadzać do Sfery Gaal i tak przybyłaby za późno, by ewentualnie pomóc. Informacja o tym, że jest ona przez coś czy przez kogoś „wiedziona”, zaskakiwała. Kto jest tym woźnicą? Daimōn, który wkradł się w jej świadomość? Czy każdy miał jakiś Głos? Włóknami nerwowymi Gabriela targał strach. A jeśli każdy ma Głos, jeśli Głos jest jak jakiś wirus, który rozprzestrzenia się w Hiperlogosie i zaraża po kolei wszystkie zdrowe umysły…

Gabriel otrząsnął się z tych paranoidalnych rozważań, potraktował je jako psychiczną pozostałość po kontakcie z Głosem.

Wspomniał długą podróż przez skrzypiący śnieg i długie, oszronione krzaczaste wąsy woźnicy. Miał na imię Gury. Czy to ten woźnica?

Tamten wąsaty typ ani razu się nie odezwał, robił tylko to, co należało do woźnicy. Wszystko sugerowało, że był wyłącznie oneirochronicznym artefaktem.

A jednak w tym osobniku Gabriel zauważył coś nietypowego. Przypomniał sobie, że gdy w końcu zobaczył twarz Gury’ego, dostrzegł w niej jakiś znajomy rys.

Zastanawiał się, co to takiego. Miał zamiar poszukać odpowiedzi podczas medytacji, gdy odpocznie po kontakcie z Głosem.

Czarnooki Duch jest sługą. Ale czyim?

To przypuszczenie niepokoiło najbardziej. Marcus służył u Saiga i, jak przyznał, nieświadom wszelkich konsekwencji projektował prymitywne urządzenia techniczne Sfery Gaal. Czy może być wtyczką Saiga? Albo, co gorsza (paranoja Głosu znowu podpowiadała mu rozwiązania, szukał właściwego słowa) psychomorfem, plastyczną, sztuczną osobowością, stworzoną specjalnie, schlebiając upodobaniom Gabriela? Rzeczywiście, Marcus nalegał, by towarzyszyć Gabrielowi do Sfery Gaal — może w charakterze szpiega?

Gabriel długo rozważał tę okropną hipotezę, ale doszedł do wniosku, że taki scenariusz jest mało prawdopodobny. Marcus całe lata przebywał na Illyricum, a Saigo dopiero ostatnio miał jakieś powody do szpiegowania Gabriela.

Chyba że — paranoja znowu go dusiła jak wilgotna wata — Saigo to samo zrobił wszystkim Aristoi. Stworzył setki psychomorfów, po jednym dla każdego…

Czyż nie byłoby to jednak ogromnie trudne?

Co za trudność dla kogoś, kto stworzył od podstaw całe planety? — pomyślał Gabriel w przypływie rozpaczy. Wręcz całe cywilizacje?

Jego myśli znowu powędrowały ku woźnicy. A jeśli woźnica był psychomorfem Zhenling? I ma dostęp do jej Zapieczętowanych plików w oneirochronie?

Gabriel nakazał sobie spokój, uspokoił oddech. To szalony sposób myślenia. Głos zaczyna mieć zbyt wielki wpływ.

Usłyszał dobiegający z dołu szczęk rygla i odgłos otwieranych drzwi.

— Ghibreel? — odezwał się Remmy.

Gabriel wydobył kilka dźwięków z klawikordu, by dać Remmy’emu znać, że jest na piętrze; nadal grał, nasłuchując jednocześnie kroków Remmy’ego na schodach.

— Zaszyfrowane połączenie tachlinią z Ariste Zhenling.

Gabriel, przez Misia, słabo czuł pod palcami klawisze z kości słoniowej, słyszał dźwięki muzyki, arię miłosną Schöna z Lulu. Odbierał niewyraźnie dotyk warg Remmy’ego na policzku oraz ciepłe i przychylne nastawienie Misia.

— Dobre wiadomości — rzekł Remmy. Usiadł na ławie obok Gabriela. — Jesteś sławny.

— Sławny? Z jakiego powodu?

— Jako zabójca Silvanusa. Ludzie boją się takich osób. Wszyscy uważają, że pozbycie się tego osobnika jest korzystne. A kiedy Gerius i doktor powiedzieli o zdradzie…

— Zdradzie? — Litość Misia dla Geriusa i Laviniusa wypełniła duszę Gabriela. — Biedne, otumanione marionetki. Palce nadal grały arię.

— Powiedzieli, że Silvanus poprosił o chwilę przerwy, by się odświeżyć, i że on i Augustino wyciągnęli miecze i bez ostrzeżenia zaatakowali. W ten właśnie sposób Gerius i doktor… jak mu tam?… tak właśnie ich zraniono.

To głos Reno. Gabriel zastanawiał się chwilę, potem zawołał Misia, oddał mu sterowanie ciałem oraz głosem, po czym kazał Reno kontynuować.

Wiosna rozkwitła w umyśle Gabriela. Rześki wiatr pofalował powierzchnię zamarzniętego kiedyś jeziora, potargał rozpuszczone włosy Zhenling.

Stała na murawie przed swą daczą o makówkowych dachach. Szczupła, spowita w suknię z Epoki Żółtej, o wysokim kołnierzu, szerokiej w ramionach i biodrach, wąskiej w talii i u dołu.

Widząc to, Gabriel przywdział angielski wyjściowy garnitur z tej samej epoki, zawiązał fular i włożył do kieszonki biały goździk. Brzeżki płatków goździka musnął szkarłatem.

Objął i ucałował Zhenling.

— Wystartowałam i jestem poza układem — rzekła. — Zdana na siebie, sama na statku. Nie miałam czasu, by kogoś ze sobą zabrać.

— Mądrze z twej strony, że nie zwlekałaś — stwierdził Gabriel.

— Potrzebuję informacji, Gabrielu Wissarionowiczu — powiedziała Zhenling. — Muszę wiedzieć, co mam robić, dokąd się udać.

Jakież to smutne, pomyślał Miś, że musieli wynaleźć takie kłamstwo.

Remmy spojrzał uważniej na Gabriela.

— Nic nie odpowiedziałeś, Ghibreelu — zauważył. — Czy sprawy miały się inaczej?

Miś podniósł wzrok.

— Oni… bardzo pomniejszają swoją rolę.

Remmy przyglądał mu się przenikliwie.

— Co tam się naprawdę wydarzyło?

— Nie ma to znaczenia — oświadczył Miś. — To już minęło.

— Nie powiedziałeś nawet, o co poszło.

Miś zagrał kilka akordów, przez chwilę pozostawił ręce na klawiaturze. Niebezpiecznie byłoby trzymać Remmy’ego w niewiedzy, pomyślał.

— To z twojego powodu rzekł. — Adrian chciał zemsty za to, że wybiegłem z tobą tamtej nocy, i doprowadził do sytuacji, w której miałem albo uciekać, albo umrzeć. Tak mu się wydawało.

Remmy patrzył na Gabriela. Mięśnie szczęk mu drgały.

— Przepraszam — powiedział.

— To nie twoja wina. Ja dokonałem wyboru i poniosę konsekwencje. Gdyby jednak, w ramach tych konsekwencji, doszło do ataku na ciebie, chciałbym, żebyś się przygotował.

Remmy roześmiał się z niedowierzaniem, potem strzepnął dłońmi.

— Szyfr zmienia się co sześć godzin — oznajmił Gabriel. — Częściej, jeśli łączność jest intensywna. — Ujął ją pod ramię, poprowadził dróżką. Miażdżyli żwir stopami. — Najlepiej będzie, jeśli zachowamy prywatną tachlinię tylko do najważniejszych, poufnych wiadomości — im mniejszy ruch, tym trudniej złamać szyfry.

— Rozumiem.

— Wysyłam ci teraz — (Horus przesłał wiadomość do Flety) — plany satelitarnej sieci komunikacyjnej. (Przekazane — rzekło Reno). W ten sposób możesz transmitować wiadomości, mając niemal absolutną pewność, że nikt cię nie znajdzie.

— Rozumiem. — Wyprostowała się nieco, gdyż nagle ją olśniło. Znieruchomiała. Potem popatrzyła na niego ostro, końce palców w rękawiczce zacisnęły się na jego ramieniu. — Nasze połączenia…? Całkowicie dostępne dla postronnych?

— Tak mi się wydaje. — Wszystkie nasze… tanga? Nasze intymne chwile?

— Tak.

— A ty o tym wiedziałeś?

Spojrzał na nią, dotknął jej policzka.

— Nie mogłem zachowywać się inaczej, bez narażania cię na niebezpieczeństwo. — Pocałował ją; oneirochroniczne wargi Gabriela były wilgotne. — I nie wstydzę się swej sztuki. Niech nam zazdroszczą, jeśli chcą.

— Konsekwencje? Powiedziałem przecież, że jesteś sławny. Wszyscy pragną cię poznać. Ojciec słyszał od Wielkiego Marszałka Dworu, że nawet król chce cię poznać. — Znowu się zaśmiał. — Któż ośmieli się zaatakować bohatera chwili? Jesteś bezpieczniejszy niż Jego Wysokość wśród Żółtej Konnicy.

— Żeby osiągnąć sławę i rozgłos, musiałem jedynie kogoś zabić? — spytał zdumiony Miś.

— W każdym razie kogoś powszechnie nielubianego. — Pewna myśl przyszła Remmy’emu do głowy. Uśmiechnął się, pokazując piękne zęby. — Adrian musi być przerażony! Jeśli ujawni się jego udział w spisku, zostanie ukarany. My Stare Kobyły będziemy na to nastawać, a Velitosi łakną zemsty po tym, jak zabił kanclerza. Razem może dostaniemy jego głowę.

Gabriel czuł, że Adrian byłby rozczarowany, gdyby wiedział jak niewiele obchodziły Gabriela jego małe intrygi. Jaki nieważny wydawał się Monopolista w porównaniu z knowaniami Saiga ogarniającymi całą Sferę…

Miś zagrał kilka triumfalnych akordów i wyszczerzył zęby w uśmiechu. Remmy spojrzał na dłonie Gabriela.

— Nie wiedziałem, że umiesz grać — rzekł.

— Nauczyłem się zeszłej nocy, kiedy wyszedłeś.

Zhenling zastanawiała się przez chwilę. W jej ciemnych oczach pojawiło się wyzwanie.

— Tak. — Pocałowała go namiętnie. — Teraz nikt nas nie widzi — rzekła. — Po raz pierwszy. Powinniśmy to wykorzystać.

Po plecach Gabriela radośnie pomknęły bąbelki pożądania.

— Właśnie — odparł.

— Chciałabym to wykorzystać w rzeczywistości — oznajmiła. Znowu rozpoczęli spacer po ścieżce. — Jak moglibyśmy się spotkać w rzeczywistości. I gdzie? W Sferze Gaal?

— Chyba musisz kierować się ku Ziemi2 — rzekł Gabriel. — Porozmawiaj z Pan Wengongiem. Najstarszego należy poinformować. Spiskowcy wpadają w panikę, podejmują pośpieszne kroki. Pan Wengong będzie potrzebował bezpośredniej rady.

Zhenling potrząsnęła głową.

— Droga w tamtą stronę zajmie mi całe miesiące, sądzę, że potrwa znacznie dłużej, niż dotarcie tam, gdzie teraz jesteś. — Jej dłoń ponownie zacisnęła się na ramieniu Gabriela. — Pragnę być z tobą.

Remmy milczał chwilę, po czym potrząsnął głową.

— Dlaczego się spodziewasz, że uwierzę w coś tak niedorzecznego — oświadczył. — Nie wiem też, czemu — westchnął — jakoś ci wierzę.

Miś zdjął rękę z klawiatury i ujął w nią dłoń Remmy’ego.

— Mam taki talent — rzekł. — Mam taki rodzaj… ducha… który uczy się różnych rzeczy.

— Gry na instrumentach. Języków. — Remmy wymieniał z namysłem. — Także fechtunku?

Miś szarpnął brodą.

Remmy nie wiedział, co na to odrzec. Wstał nagle, podszedł do krzesła. Zdawało się, że nie ma co zrobić ze swymi wielkimi dłońmi.

— Czy można ci radzić, byś nie mówił publicznie takich rzeczy? — zapytał. — Ludzie źle to zrozumieją. Pomyślą, że opanowały cię demony.

Miś nie mógł powstrzymać uśmiechu.

— Będę dyskretny.

— Możesz trafić na stos. Możesz spowodować, że spalą również i mnie. Mówię bardzo poważnie.

— Będę ostrożny. Proszę, nie przejmuj się tym.

Remmy nie wydawał się pocieszony.

— Nie zdołasz mi pomóc oświadczył Gabriel. — Albo mi się uda, albo nie. Nie mogę ryzykować życia dodatkowej osoby. Najlepiej zadbaj o swe własne bezpieczeństwo.

Puściła jego rękę, obróciła się, spojrzała mu w twarz. Namiętność zabarwiła jej policzki, zapłonęła w oczach.

— Jakież to teraz ma znaczenie? — zawołała. — Cała Logarchia za chwilę się rozwali! Wszyscy będą narażeni na niebezpieczeństwo, a ja wolę raczej umrzeć z tobą niż w samotności.

Fala podziwu ogarnęła serce Gabriela. Już miał się zgodzić, gdy dźgnęła go zimna igła paranoi, pozostałość Głosu. Spojrzał na Zhenling, poczuł pod stopami żwir na ścieżce, wspomniał żwir zgniatany kołami, gdy odjeżdżali powozem, którego lejce trzymał Gury.

— Kim jest twój woźnica? — zapytał.

Na twarzy Zhenling pojawiła się konsternacja. Strach? Poczucie winy? Nagła świadomość czegoś? W każdym razie coś tak niespodziewanie szczerego, takie zaskoczenie, że nie mogła tego ukryć nawet w oneirochrononie.

A potem w mgnieniu oka znikła wiosna, znikła Zhenling.

Strach obiegł krańce świadomości Gabriela na szybkich łapkach gryzoni. Wznów kontakt z Zhenling Ariste, rozkazał, lecz sygnał tachliniowy zniknął — i to nie sygnał od Zhenling do Illyricum, lecz sygnał między Terriną a Cressidą. Tak jakby okręt przestał istnieć. Gabriel starannie stłumił wszystkie zewnętrzne oznaki zaniepokojenia. Wysłał do Clancy sygnał alarmowy BŁYSK.

— Kilku rzeczy nie rozumiem — oznajmił. — Czy mogę ci zadać parę… eee… pytań osobistych?

— Oczywiście. — Misia o czułym sercu poruszyła wyraźnie rozterka Remmy’ego.

— Mogę cię spytać o Clansai? — Oblizał wargi. — Czy naprawdę jest lekarzem?

— O, tak. Jestem przekonany, że Gerius i Lavinius zawdzięczają jej życie.

Remmy zamyślił się.

— To również zasługuje na ostrożność i dyskrecję. Uważa się, że kobiety nie robią takich rzeczy. Jeśli tutejsi lekarze dojdą do wniosku, że ona naprawdę uprawia medycynę, mogą doprowadzić do jej aresztowania. Takie rzeczy się zdarzały.

Misia zalała udręka na myśl o losie tych nieszczęśliwych kobiet.

— Powiem jej, by nie leczyła. Wydawało się, że Remmy zebrał się w sobie.

— A twoje osobiste z nią stosunki?

— Jesteśmy kochankami — odparł Miś.

— Czy ona wie o tobie i o mnie?

— Oczywiście.

Złe przeczucia przeciekły z myśli Gabriela do osobowości Misia. Zaalarmowany Miś wysłał Gabrielowi zapytanie. Gabriel oznajmił mu, że kontroluje sprawy i kazał mu kontynuować.

Remmy zamyślił się.

— Dopilnuj, by wszyscy zostali uzbrojeni. Straciliśmy kontakt z Cressidą i obawiam się, ze Saigo wykonuje jakiś ruch.

— Gdzie jesteś, Gabrielu?

— Nadal u Remmy’ego. Tu jest najbezpieczniej.

Gabriel wiedział, że jeśli łączność nie zostanie wznowiona, sprawy potoczą się automatycznie.

Za 47,3666 godzin (poinformowało Reno), gdy Gabriel nie odnowi swego hasła, zaprogramowany wcześniej alarm BŁYSK zostanie przekazany przez Hiperlogos i przez własną sieć komunikacyjną Gabriela, która obecnie powinna pokrywać przynajmniej połowę kosmosu zamieszkanego przez ludzi. Aristoi zostaną powiadomieni o grożącym niebezpieczeństwie.

Dla Gabriela cały problem sprowadzi się do przeżycia tutaj, aż przybędzie ktoś z Logarchii, by go zabrać.

— Aristos — głos Clancy. — Próby wznowienia naszej tachlinii skończyły się niepowodzeniem.

— To niezwykła kobieta. Czy ona nie czuje się… jak rywalka?

Miś zdjął dłonie z klawiatury, splótł je i nachylił się ku Remmy’emu.

— Ona jest pewna swoich możliwości i dość dobrze mnie zna. Zazdrość wyrasta z poczucia niepewności, a takie poczucie jest jej obce.

— Szkoda, że ja nie czuję się tak pewnie. — Twarz Remmy’ego skrzywiła się jakby w bólu. — Zazdrość rani. Była nawet obecna przy twoim pojedynku, a ja nie.

Biedactwo, pomyślał Miś. Torturowane od urodzenia, niewłaściwie wychowane, oddzielone od swej natury.

Powstał z ławy, zbliżył się do krzesła Remmy’ego.

— Zaprzestań dalszych prób. Cressida wie, gdzie jesteśmy. Jeśli będą mogli, wznowią łączność.

— Nie powinniśmy jeszcze raz spróbować?

— Nie. Ktoś może nasłuchiwać. Nie trzeba tego kogoś powiadamiać o naszej obecności.

Zamilkli na chwilę, zawisła między nimi niewypowiedziana myśl: czy zniszczono Cressidę?

— Jak sobie życzysz, Aristosie — powiedziała wreszcie Clancy dziarskim głosem. — Fini.

Gabriel pomyślał o załodze Cressidy, o Marcusie, Rubensie, o wszystkich innych, którymi dowodził. O całej swej wyprawie. Sądził wcześniej, że to on, Gabriel wystawia się tutaj na Terrinie na największe niebezpieczeństwo.

Może się mylił.

Co miał teraz robić? Cressida albo była bezpieczna, albo nie. Siły Saiga albo wpadną tu za kilka minut przez wyłamane drzwi, albo nie. Cenny Gabrielek mógł robić cokolwiek.

Nie był przyzwyczajony do bezradności. Uznał, że to mu nie odpowiada.

Ale co teraz mu pozostało do roboty, prócz grania roli Cudzoziemca Ghibreela?

Równie dobrze może się tym zająć.

Gabriel rozszerzył swoje pole postrzegania, włączył postrzeganie Misia, potem je wchłonął. Świadomość własnego ciała uzupełniła myślowy obraz samego siebie, wypełniając głęboką szczelinę, z której istnienia nie zdawał sobie do końca sprawy.

Remmy siedział przed nim przygarbiony żałośnie w fotelu. Jego postawa jest doprawdy opłakana, myślał Gabriel. Przykucnął przed Remmym i spojrzał mu w oczy.

— Co mam na to poradzić? — zapytał. — W jaki sposób mam cię przekonać, że jesteś dla mnie ważny?

Ważny dla Gabriela, który przed chwilą, jak podejrzewał, tak wiele stracił. Który potrzebował wszystkich kochających dusz, jakie zdoła znaleźć.

— Przypuszczam, że wystarczy, jeśli będziesz znosić moje towarzystwo — rzekł Remmy i spróbował się uśmiechnąć. Ześlizgnął się z fotela i objął Gabriela. Gabriel pocałował go.

— Przerażasz mnie, Ghibreelu — oznajmił Remmy. — Dlaczego tak jest?

Zwierciadła mogą przerażać, pomyślał Gabriel.

— Będę się starał być bardzo ostrożny — rzekł Gabriel, zdając sobie sprawę z absurdalności tej wypowiedzi. Tak jakby dotychczas, w ciągu ostatnich kilku miesięcy można go było opisywać tym przymiotnikiem.

Wobec tego beztrosko zaprowadził Remmy’ego na górę i próbował uzyskać chwilowe pocieszenie.

Nie przyniosło mu to zapomnienia.

Później tego popołudnia Gabriel powrócił do Santo Georgio. Jego towarzysze byli ponurzy, już na wpół w żałobie. Kolacja upłynęła w milczeniu. Później tej nocy, o odpowiedniej porze, wszyscy wsiedli do powozu, pojechali na pole niedaleko miejsca pojedynku i czekali.

Cressida znajdowała się nieco ponad dziewięć godzin świetlnych od Terriny, schowana na krańcach układu gwiazdy. Towarzysze Gabriela wiedzieli dokładnie, gdzie szukać statku na niebie, ale musieliby mieć odpowiednie przyrządy, by go dostrzec.

Przyrządów nie posiadali — grupa Gabriela polegała całkowicie na tachliniowym połączeniu z pancernikiem. Generatory tachjonów były duże: ich własny sprzęt nie miał wystarczającej mocy, by wygenerować na tyle silny promień, który mógłby dotrzeć do Illyricum czy w ogóle dokądś w Logarchii.

Gwiazdy mroźnie mrugały; to, co miejscowi zwali via Lactia rozciągało się jak kosmiczny koc w dalekim zakątku nieba. Ćmy trzepotały pod odległym, fioletowym księżycem Terriny. Clancy i Biały Niedźwiedź ustawili takie detektory, jakimi teraz dysponowali.

Mieli zaplanowaną drogę ucieczki, lecz prowadziła ona właśnie do tego miejsca. W powóz wbudowano nano, które mogło opaść na powierzchnię ziemi i w ciągu czterdziestu minut wytworzyć rakietę chemiczną, zdolną wynieść kilkoro ludzi na niską orbitę, skąd mogłyby ich zabrać Cressida bądź Pyrrho.

Plan bezużyteczny, jeśli ani Cressida, ani Pyrrho już nie istniały.

— Trzydzieści sekund — zameldował Reno.

Gabriel trzymał Clancy za rękę.

Nagle jakby jakiś nóż przeciął czarny aksamitny łuk nocy: niebo rozkwitło światłem.

— Promienie X — zameldowała Clancy, zbadawszy niewidzialną część widma. — Promieniowanie alfa i beta. Neutrony.

Śmieci powstałe po rozdarciu samej czasoprzestrzeni. Tam wysoko w górze użyto dział grawitacyjnych.

Nie tylko ja umiem wykorzystywać nano do budowy statków wojennych, myślał Gabriel. Plany przechowywane w pliku, dostępne były dla każdego, kto miał licencję na stosowanie nano.

Aristoi. Saigo. Pachołki Saiga.

Wrogowie. Nie myślał o nich przedtem w ten sposób.

Jaskrawe światło znikło szybko, pozostawiając na siatkówce Gabriela jasne, zimne kwiaty. Oddech zamarł mu w gardle.

— Och, Gabrielu! — wydyszała Clancy.

Położyła mu głowę na ramieniu. Objął ją, poruszony do głębi.

Nie ma już Marcusa, pomyślał. Nie narodzonego dziecka też. Nie ma Rubensa y Sedillo. Ani Kem-Kema. Ani pozostałych dwudziestu sześciu, wybranych spośród najzdolniejszych Theráponów Gabriela.

Mógłby odbudować niemowlę-dziewczynkę — jej kod genetyczny jest w pliku. Nawiasem mówiąc, mógł odbudować Czarnookiego Ducha, odbudować ich wszystkich.

Ale nawet jako osoby genetycznie identyczne, nie byliby tymi samymi ludźmi. Dziewczynka nie stałaby się tym samym dzieckiem, hołubionym przez Marcusa z taką miłością. Genetyczny sobowtór Marcusa dojrzałby jako inny, choć może tak samo czuły młody człowiek.

Wszyscy byli straceni, nawet ich atomy zostały rozdarte morderczymi siłami rozpętanej grawitacji. Nastąpiła dokładnie taka sama tragedia, takie samo okropne nadużycie techniki, jakiemu zgodnie ze swą przysięgą wszyscy Aristoi mieli zapobiegać.

Z odległej żałobnej części duszy dobiegł Gabriela lament kościanego fletu, grającego żałobę po zmarłych.

I zmarłych, którzy jeszcze nadejdą.

14

LOUISE:

Czemuż to czuję, że duchy są realniejsze
Od tych stworzeń z substancji i materii?
Czemuż ich pieśń zda się mnie uwodzić
Bardziej niż ludzki bełkot i paplanina?

Gdy wracali do Santo Georgio, Clancy trzymała Gabriela za rękę, a Manfred położył mu łeb na kolanach. W głowie Aristosa grał żałobnie kościany flet. Przymknął oczy: widział jasne błyski, które oznaczały gwałtowną śmierć przyjaciół. Przyjaciół, których przywiódł tu na zgubę, bezlitośnie powtarzał sobie w myślach.

— Za trzydzieści parę godzin, kiedy rozlegnie się alarm BŁYSK, cała ludzkość może znaleźć się w stanie wojny — rzekł.

— A my jesteśmy na peryferiach — odparła Clancy takim głosem, jakby tego żałowała.

— Zabiorą nas stąd, wcześniej czy później.

Spojrzała na niego.

— Czy w ogóle możemy coś zrobić?

— Na przykład zmajstrować promień tachliniowy do Illyricum. Jeśli zbierzemy trochę ćwieków, porozrzucanych przez nas w stolicy, może z ich części coś zbudujemy. Ale chyba nie mamy do tego odpowiednich narzędzi.

Wyznaczył Horusa, by sprawdził, czy da się sklecić właściwy sprzęt.

— Miałam na myśli jakąś bezpośrednią akcję.

Gabriel westchnął.

— Bezpośrednią? Prawdopodobnie nie.

— Myślę, że Saigo jest tutaj. Na Terrinie. Gdybyśmy go złapali przed ogłoszeniem alarmu, moglibyśmy poważnie zaszkodzić planom naszych wrogów, jeszcze przed rozpoczęciem wojny.

— Nawet jeśli przebywa na planecie, a przecież nie wiadomo tego na pewno, nie ma go w Vila Real, jest w swym majątku wiejskim. Nie znamy jednak jego położenia.

— Moglibyśmy się wszystkiego dowiedzieć.

— Na pewno ma strażników.

— Będzie pilnowany przed Terrianami, nie stosującymi zaawansowanej techniki, a nie przed nami.

Gabriel zamknął oczy, zobaczył eksplodujące świetlne kwiaty.

— Myślałem już o tym — rzekł. — Pragnąłbym podjąć jakąś desperacką akcję, lecz przedtem chciałbym mieć pewność, że będzie to akcja celowa i skuteczna. Nie chcę robić tego z rozpaczy, z żalu po naszych przyjaciołach. Dodanie nazwisk Obserwatorów do długiej listy ofiar nie jest nikomu potrzebne.

— Jakież znaczenie ma nasze życie, Aristosie? — spytała poważnie Clancy. — Za rok może zniknąć połowa ludzkości.

„Pięć tysięcy żołnierzy zginęło”, Gabriel w myśli cytował Chen Tao. „Zimne futro, zimny jedwab, leżą w obcym świecie… kości przy żonach, które nadal o nich śnią”.

Pięć tysięcy. Pięć tysięcy trupów stanowiło przełom dla dynastii Tang, lecz teraz ofiar może być pięć tysięcy milionów. Pięćdziesiąt tysięcy milionów. Nawet więcej.

— Biały Niedźwiedź, Quiller i Yaritomo będą musieli wyrazić na to zgodę — rzekł Gabriel. — Chciałbym zgody jednogłośnej. Jeśli zechcą, możemy włamać się dziś wieczór do domu Saiga. Zobaczymy, co tam znajdziemy.

Biały Niedźwiedź, Quiller i Yaritomo nie protestowali. W domu Saiga Obserwatorzy nie znaleźli jednak niczego.

Dom lorda Sergiusa w Santo Georgio — z tego miejsca wychodził przechwycony impuls tachlinii — znajdował się pod dyskretną obserwacją, zanim jeszcze grupa Gabriela przybyła na planetę. Nie śmiał umieścić wewnątrz ćwieków podsłuchowych, w obawie, że zostaną wykryte.

Podsłuchiwacze meldowali, że dom ma zamknięte okiennice i nikt w nim nie mieszka, z wyjątkiem trzech służących — najwidoczniej miejscowych — którzy żyli w suterenie i opiekowali się domem pod nieobecność pana.

Przy zimnym świetle Via Lactia Gabriel, Clancy, Biały Niedźwiedź, Quiller i Yaritomo przeszli przez zewnętrzne ogrodzenie czterometrowe żelazne kolce — a potem podpełzli pod frontowe drzwi z wyrzeźbioną opiekuńczą bestią i obejrzeli zamek. Otworzenie tego prostego, lecz masywnego mechanizmu wymagałoby półmetrowego klucza, a do wyłamania zamka intruzi po prostu nie mieli specjalnego sprzętu, „wysokonapięciowego łomu”, jak to określił Biały Niedźwiedź.

Gabriel zdjął buty i wspiął się po fasadzie budynku, wykorzystując stopnie i chwyty w ceglanym murze. Daimony szeptały sutry do jego wewnętrznego ucha. Powietrze pachniało dymem. Skupiony na wspinaczce, miał wrażenie, że czas powoli pełznie: między kolejnymi uderzeniami serca upływała wieczność. Wisząc na ścianie jak modliszka, wsunął w szczelinę okiennicy jedno z narzędzi chirurgicznych Clancy i podniósł rygielek zamykający okiennice. Stamtąd łatwo się wślizgnął do ciemnego pokoju, pachnącego kurzem i pleśnią.

Czekał nieskończenie długo, by przekonać się, czy nie uruchomił jakiegoś ukrytego alarmu. Detektory Clancy nie wykryły żadnego impulsu energii. Jego ulepszone oczy ujrzały w rozszerzonym paśmie promieniowania niezbyt wykwintnie urządzony salon — zakurzone draperie, wytarty dywan. Gabriel zamknął za sobą okiennice i wyszedł cicho na korytarz, potem po schodach z błyszczącego marmuru na parter. Tam otworzył okno i ciężkie okiennice.

Obserwatorzy ostrożnie przedostali się do budynku. Kunsztowne gobeliny wisiały na ścianach; malowidła w rzeźbionych, złoconych ramach przykryto białymi prześcieradłami. Wszędzie panowała cisza. Gabriel bezszelestnie sunął po zimnym marmurze i parkietach, cicho przemykał przez rzeźbione drewniane drzwi, zaglądał za gobeliny. W bibliotece odnalazł kilka tysięcy woluminów pachnących elegancką skórą. W jednym z pomieszczeń stały grube oprawne tomy wypełnione dokumentami finansowymi. Gabriel poprosił Yaritoma, by przeczytał i zapamiętał je wszystkie — zadanie dość łatwe, jeśli uwzględnić pojemność jego reno. Clancy dotarła do głównej sypialni i przylegającego do niej gabinetu. Ostrożnie otworzyła wytrychem zamek w biurku gospodarza: jak chińska układanka rozwinęło się w wyszukany sekretarzyk z czereśniowego drewna, pełen wysuwanych blatów, szufladek, schowków i półek na różne papiery. Mebel zdobiły inkrustacje z kości słoniowej i złotego drutu. Gabriel rozpoznał ten model. Produkt Warsztatów na Illyricum.

Nie rozbawiło go to.

Przeczytał i zapamiętał odkryte w biurku stosy korespondencji listy do lorda Sergiusa od rozmaitych ludzi, głównie sprawy handlowe (importowany marmur do nowego kominka przyczyniał wszystkim mnóstwa kłopotów), albo liściki od znajomych o tym, kto z gości przybędzie i kiedy. Kopie korespondencji Sergiusa, starannie poklasyfikowane przez jego sekretarza, dotyczyły spraw równie przyziemnych. Tajemnych schowków ani szuflad nie znaleziono.

Sekretna szuflada Saiga znajdowała się oczywiście w jego reno. Nie musiał niczego zapisywać.

Nie objawiły się żadne energie, nie włączyły alarmy. Nie odkryto nic ważnego prócz faktu, że Saigo grał rolę Sergiusa z pracochłonną dokładnością, jakiej można było po nim oczekiwać. Gabriel z towarzyszami opuścił dom. Pozostawili za sobą w różnych miejscach urządzenia podsłuchowe — obecnie obawa przed zdemaskowaniem miała drugorzędne znaczenie.

Świtało, gdy Gabriel i Clancy położyli się do łóżka, wślizgując się pod haftowaną narzutę. Zajazd na Saiga — w zasadzie był to tylko gest — nie udał się, pozostała im tylko rozpacz. Gabriel i Clancy całowali się, obejmowali, kochali. Gabriel starał się wykazać jak największą czułość i delikatność. Miłość nie powinna kolidować z żałobą, myślał. A kościany flet powinien harmonizować — z wdziękiem, smutkiem i miłością — z fletnią Pana.

Dwoje ludzi, pisała w jego mózgu Psyche, opuszczonych i daleko od domu.

Gabriel spał krótko, potem zostawił Clancy w ogromnym łożu, włożył brokatowy szlafrok i obudził jednego ze służących, by podał mu herbatę — miejscowe zwyczaje nie pozwalały na inny tryb załatwiania takich spraw. Wypił i wyglądał przez okno, obserwując, jak jasnobrązowa kamienna ściana sąsiedniego domu staje się złota, gdy pada na nią odbite od szyb w rombowych oknach czerwone światło słoneczne.

Daimony buszowały w jego myślach, spierały się o plan na przyszłość. Sądził, że dowie się od Remmy’ego, gdzie znajduje się wiejska posiadłość Sergiusa.

Zlokalizowanie Sergiusa-Saiga, zawsze było jednym z jego celów, jednak jeszcze przed paroma godzinami nie miało ono wysokiego priorytetu. Gabrielowi wystarczyło czekanie w Vila Real, aż dojrzeją jego własne plany.

Teraz tempo narzucał kto inny. Koniecznie musiał wiedzieć, czy zdoła dotrzeć do wiejskiej siedziby Sergiusa w ciągu trzydziestu godzin, zanim ogłoszony zostanie alarm BŁYSK. Nie wiedział jednak, jak tę informację uzyskać.

Chciał wysłać do Remmy’ego pilny bilet, ale zrezygnował w ciągu ostatnich kilku dni wystarczająco już niepokoił tego młodego człowieka.

Może zbudzić sługi w miejskim domu Sergiusa, mówiąc im, że zamierza wysłać do niego list, myślał Gabriel.

Widział dym wydobywający się z kilkunastu kominów. Rozpalano w piecach, przygotowywano śniadanie dla służby. Panowie i ich flamy ściskali się pod pierzynami. Wkrótce fala żebraków zajmie swe zwykłe stanowiska w bramach domów.

A daleko stąd rasa ludzka może niebawem rozpocząć wojnę, jakiej żaden człowiek nie jest sobie w stanie wyobrazić.

Rozległ się donośny odgłos kopyt. Jeździec wyjechał zza rogu, smagnął konia biczem, pędził ulicą. Przy bramie Gabriela zwolnił, dziko rozejrzał się wokół, potem brutalnie szarpnął lejcami i wjechał pod łuk bramy, na dziedziniec domu Gabriela, znikając mu z oczu.

Gabriel czekał chwilę, by przekonać się, czy przybysz nie dzwoni do innego apartamentu, lecz czuł, że to do niego. Rzeczywiście. Posłał zaspanego sługę, by otworzył drzwi, a potem czekał cierpliwie, aż przedstawią mu gościa.

— Hrabia Magnus z Constantiny — zameldował sługa.

Hrabia Magnus był wysokim, chudym młodym człowiekiem o długich, cienkich, strzyżonych brzytwą wąsach, które ciągnęły się aż do bokobrodów tuż pod uszami. Kosmetyki nie mogły ukryć wad skóry. Miał sękate przeguby, blond włosy spadały mu na oko. Zachował własne brwi, ale henną pomalował je na czerwono.

— Przypuszczam, że jest pan jednym z krewnych lorda Remmy’ego? — rzekł Gabriel. Rodzinne podobieństwo było dość wyraźne.

— Jego starszym b… bratem, Wasza Wysokość. — Na głosce zwartej zająknął się nieco. — Czy wie pan, gdzie on jest?

Gabriel wysłał swym daimonom sygnał alarmowy.

— Ostatnio widziałem go wczoraj po południu, w mieszkaniu w Santa Leofra. Był tak miły, że zakwaterował mnie na kilka dni i…

Magnus machnął ręką.

— To wszystko wiem, Wasza Wysokość. Ale nigdzie go nie można znaleźć i doszły nas słuchy, że go aresztowano. Jeden z naszych s… — Przerwał, jego niebieskie oczy nerwowo mrugały. Gabriel widział, że Magnusowi zaciął się język na słowie sąsiad. — …jeden z naszych znajomych twierdzi, że zabrano go wczoraj wczesnym wieczorem, na Vila Real.

— To wymierzone w ciebie — rzekł Mataglap.

— Zgoda — odparł Horus.

— To ma związek z całą sprawą — mówił natarczywie Mataglap. — Zniszczenie Cressidy, Remmy aresztowany tego samego wieczora, gdy planujesz włamanie do domu Saiga…

— Ujęty, kiedy wracał do domu? — uściślił Gabriel.

— Tak, Wasza Wysokość. Ale nasz s… — Mrugnięcie. — …nasz świadek powiedział, że nie ma pewności, czy to rzeczywiście Remmy. Mężczyznę odpowiadającego jego rysopisowi dogoniło kilku jeźdźców, a potem go uprowadziło. Jeden z nich machał czymś, co, jak twierdził, było nakazem.

— Czy był to Żółty Nakaz z Węzłem i Pieczęcią?

Magnus wydawał się zdziwiony, że Gabriel zna takie szczegóły.

— Mało prawdopodobne — rzekł. — Nakaz królewski wykonaliby członkowie Guardia Real, Kirasjerzy lub Konnica, i przedstawiliby się od razu. Mogliby go również ująć w dzielnicy Santa Leofra, zamiast czekać na niego na gościńcu.

— Więc któż jeszcze mógł to uczynić?

Magnus przybrał nieco wyzywający wyraz twarzy.

— Miałem nadzieję, że Wasza Wysokość mi to powie.

W głowie Gabriela gorączkowo spekulowały daimony. Kazał się im uciszyć.

— Obawiam się, że nie wiem — oznajmił. — Kto jeszcze ma władzę, by dokonać takiego aresztowania?

— Każdy, kto przekona sędziego, by podpisał nakaz. A w mieście mamy przeszło stu sędziów.

— Jeśli miałbym kogoś podejrzewać, wskazałbym księcia Adriana — rzekł Gabriel. — On postanowił zostać moim wrogiem.

Oczy Magnusa nieco się rozszerzyły.

— Iuso — powiedział. — A mego ojca nie ma w mieście.

— BŁYSK ‹Priorytet 1› — wysłał Gabriel. — Przygotować powóz, osiodłać konie. Przygotować się do ewakuacji.

— Którego sędziego namówiłby Adrian? Do którego więzienia mogli wsadzić Remmy’ego?

Magnus strzasnął dłońmi.

— Santo Marco. Jaskinie. Stare Wrota. Po prostu każde więzienie jest możliwe. — W oczach miał trwogę. — Chyba że aresztowali go Wasale Argosy. Peregrino ma władzę sędziowską, a Adrian jest jego sprzymierzeńcem. W takim przypadku zabrali go do S… Starej Świątyni. Nikt stamtąd nie wychodzi. Bardzo prawdopodobne, że go tam t… — zająknął się i przerwał. Powieki mu drgały.

Torturują. Magnus nie musiał tego wypowiadać do końca.

W głębi pokoju coś się poruszyło. W drzwiach, za plecami Magnusa, stanęła cicho doktor Clancy. Miała na sobie tylko nocną koszulę. Gabriel widział pistolet w jej dłoni.

— Nie jesteśmy w tej chwili bezpośrednio zagrożeni — nadal. — Niech jednak stajenni zamkną wrota od ulicy.

Clancy znikła jak duch.

— Czy może pan wysłać ludzi, by się dowiedzieli? — zapytał Gabriel. Magnus szarpnął podbródkiem.

— Wysłałbym sługi do więzienia, lecz mogą stamtąd nie powrócić.

— W takim przypadku będzie pan wiedział, w którym więzieniu przebywa lord Remmy, prawda?

Przez twarz Magnusa przemknął uśmiech zrozumienia.

— A ino. Tak uczynię. I wyślę ich z sakiewką, by strażnicy byli mniej srodzy.

— Czy jesteś zasobny, Jaśnie Panie? Mógłbym dać ci pieniądze?

— Lord D… — mrugnięcie — mój ojciec zaopatrzył mnie wystarczająco, dziękuję.

— Czy masz, panie, sprzymierzeńców? Czy możesz posłać słowo do członków Starego Dworu, że jeden z nich został wtrącony do więzienia, prawdopodobnie przez drugie stronnictwo?

— Ach. — Magnus oblizał wargi. — Tak, mogę to zrobić.

— Kto może zarządzić uwolnienie lorda Remmy’ego mimo nakazu sędziego?

— Oczywiście król. Nowy kanclerz, ale to człowiek Adriana. Zgromadzenie sędziów, jednak ono zbiera się dopiero jesienią. Główny s… sędzia, lecz to szalony starzec, zamknięty na poddaszu.

— Ty panie i twoi sprzymierzeńcy musicie natychmiast przedstawić petycję królowi.

— T… tak. — Westchnął, odgarnął włosy z oczu. — Tyle jest do roboty, a ja nie jestem przyzwyczajony do… — potrząsnął głową. — Dzięki ci za uwagę, Wasza Wysokość.

— Czy wie pan, gdzie znajduje się wiejska siedziba Sergiusa? — spytał Gabriel.

Magnus zrobił zaskoczoną minę.

— Diuka Sergiusa? Królewskiego przyjaciela? Ja… on… mieszka w Ocarnio. W swoim bajecznym domu.

— Jak szybko dociera tam poczta?

— Tydzień. Może pięć dni.

— Możemy się pożegnać z uderzeniem wyprzedzającym — zabrzmiała gorzka uwaga Horusa.

Gabriel pomyślał o miliardach ofiar. O Remmym marniejącym w więziennej celi.

Przynajmniej w jednej z tych spraw mógł coś uczynić.

— Przypuszczasz, panie, że Sergius będzie interweniował? — spytał Marcus.

— Napiszę do niego i zobaczymy — odrzekł Gabriel. — On i ja… znamy się dobrze. Może jednak lepiej dotrzeć najpierw do króla.

— Eeee… tak. — Magnus starał się podjąć decyzję.

— Czy mógłby mnie pan przedstawić królowi?

— Ach… jeśli sobie życzysz, panie.

— Po pierwsze, muszę znaleźć mieszkanie w dzielnicy Santa Leofra, na wypadek, gdyby ci aresztujący szukali również mnie. Wyślij, panie, twe sługi do różnych więzień, a potem spotkamy się w mieście, zgoda? Około drugiego gongu porannej straży?

W oczach Magnusa pojawił się wyraz zdecydowania.

— Tak. Bardzo dobrze, Wasza Wysokość.

— W karczmie zwanej „Orzeł”. Znasz ją, panie? — Gabriel dostrzegł tę gospodę, gdy kursował między swoim mieszkaniem a garsonierą Remmy’ego.

— W dzielnicy Santa Leofra? Nie… ale d… dzielnica jest mała. Znajdę to miejsce.

— Czy jesteś tego pewien, Aristosie? — zapytała Clancy po wyjściu Magnusa.

Razem z Gabrielem obserwowała przez okno, jak Biały Niedźwiedź, Yaritomo i słudzy Gabriela pakują rzeczy do powozu — książę i jego metresa byli oczywiście zbyt dostojni, by sami robić takie rzeczy.

— Rozumiem, dlaczego chcesz wyciągnąć Remmy’ego — powiedziała. — Jeśli jednak zamierzamy przeszkodzić w planach Saiga, może nam zabraknąć czasu. A jeśli opuścisz kraj, Wasale Argosy nie będą mieli powodu przetrzymywać Remmy’ego.

— Nie będą mieli również powodów, by zostawić go przy życiu odrzekł Gabriel.

Pomyślał o Czarnookim Duchu rozerwanym na strzępy i wyrzuconym w Pustkę, o innych, którzy razem z nim zginęli i nie zostały po nich nawet atomy. O torturowanym Remmym, pozbawionym wsparcia całej techniki zwalczania bólu, którą dysponował lud Gabriela.

Yaritomo, podczas obrzędu Kavandi, torturował samego siebie, chcąc doznać oświecenia. Ktoś nawet tak młody jak on, kto świadomie potrafi kontrolować rozszerzanie się naczynek włosowatych, znosił tortury lepiej od Remmy’ego.

— Od tej chwili wszyscy trzymamy się razem — powiedział Gabriel. — Zwyciężymy lub zginiemy.

Clancy spojrzała na niego uważnie. Wiedział, że się z nim nie zgadza, nie można bowiem kłaść na szali życia jednego człowieka, od urodzenia skazanego na barbarzyństwo, a na drugiej szali istnienia miliardów.

Oboje zachowywali się irracjonalnie. On pragnął uratować przyjaciela, choćby musiał odłożyć spotkanie z Saigiem; ona zaś w kryzysowej sytuacji zaproponowała włamanie do pustego domu.

— Rozumiem — powiedziała.

Jeśli przeżyje, zostanie Ariste, myślał Gabriel. Rozwijała własny styl podejmowania decyzji oraz ich realizacji. No tak, ale czy pozostaną jeszcze jacyś Aristoi, by przeprowadzić egzaminy?

W „Orle” podawano piwo przyprawiane malinami i twardy chleb o smaku trocin. Gabriel pozostawił jedno i drugie nietknięte na stole i słuchał raportu hrabiego Magnusa.

— To S… Stara Świątynia, Wasza Wysokość — mówił Magnus. — Oficer na służbie zaprzeczył, ale jeden ze strażników, kiedy kilka monet rozwiązało mu j… — mrugnięcie — mu mowę, powiedział, że wczoraj wieczór przywieziono kogoś o rysopisie pasującym do Remmy’ego, razem z dwoma innymi mężczyznami.

— Dwoma innymi? — powtórzył Gabriel. — Nie wiesz, panie…?

— Nie, Wasza Wysokość. — Twarz Magnusa przybrała oskarżycielski wyraz. — A ty, panie, nie wiesz? Jeśli bowiem nie został aresztowany w związku z tobą, wasza wysokość, to nie wyobrażam sobie, za co go mogli aresztować.

Gabriel przyoblekł twarz w wyraz głębokiej szczerości.

— Klnę się, że nie wiem, Jaśnie Panie. Znam tu niewielu ludzi i według mojej wiedzy nikt z mych znajomych nie został uwięziony.

Sala pachniała rozlanym piwem i kiełbasą z czosnkiem. Od niskiego stropu odbijał się echem śmiech. Klienci pochodzili z różnych warstw społecznych — podupadli arystokraci ocierali się łokciami o wyrobników. Żadnych kobiet, prócz ubranej po męsku Clancy. Nie uważano tej karczmy za miejsce stosowne dla kobiet nawet najbardziej wątpliwej konduity.

Clancy, Quiller i Biały Niedźwiedź siedzieli na ławach przy stole Gabriela, oddzielając Gabriela od podsłuchiwaczy. Yaritomo trzymał straż na zewnątrz; pilnował, by żaden szpieg nie wałęsał się po ulicy.

Gabriel spojrzał Magnusowi w oczy.

— Co się dzieje na takich śledztwach? Przez co musi przejść Remmy?

Magnus zamilkł. Na jego twarzy odbiła się trwoga. Potem wziął się w garść.

— To zależy od tego, ile dają sobie czasu. Zwykle pokazują więźniowi… instrumenty… i objaśniają ich działanie, po czym zostawiają więźnia jakiś czas w celi, żeby o tym pomyślał. Wielu oświadcza wtedy, że chce wszystko wyznać. Jeśli jednak Wasalom się spieszy, zaczynają natychmiast od środków nadzwyczajnej sprawiedliwości.

— Jak sądzisz, panie, jakie jest ich podejście w tym wypadku?

Magnus potrząsnął głową. Ręce mu drżały.

— Nie wiem, Wasza Wysokość. Wzięli go na gościńcu, by nikt się nie dowiedział, i uwięzili go razem z dwoma innymi. On często spędzał noce w swej garsonierze lub z przyjaciółmi, więc zakładali, że nikt nie zaniepokoi się jego zniknięciem. Dopiero mój sługa rozpytywał o niego. Może najpierw badali tamtych innych, albo… — w oczach Magnusa pojawiły się łzy. — Nie rozumiem tego, Wasza Wysokość! W naszej rodzinie nikt nigdy nie należał do zakazanych sekt, a Remmy to pobożny chłopak. Nigdy nie wypowiadał nieortodoksyjnych myśli r… religijnych. Czemu Wasale mieliby się nim interesować?

Gabriel położył mu dłoń na ramieniu.

— Odwagi. Wyciągniemy go stamtąd.

Magnus zamrugał, zadrżał.

— Dziękuję. Choć nie wiem, jak tego dokonać.

— To ty, panie, powinieneś mi udzielić wskazówek — stwierdził poważnie Gabriel. — Mówiłeś, panie, że król musiałby wydać nakaz zwolnienia Remmy’ego. Jaka jest procedura?

Magnus wytarł oczy, nachmurzył się.

— Zwykłe polecenie zwolnienia, przekazane przez biuro kanclerza. Natomiast Żółty Nakaz z Węzłem i Pieczęcią może polecić przeniesienie więźnia do więzienia królewskiego.

Formalności w biurze kanclerza potrwają zbyt długo, myślał Gabriel.

— Jak wygląda Żółty Nakaz? — zapytał. — Czy rzeczywiście jest żółty?

— W dawnych czasach był to specjalny pergamin zabarwiony szafranem. Tylko król mógł mieć taki pergamin. Ale potem stary król oddał monopol na szafran dziadkowi Adriana i teraz nakaz spisywany jest na zwykłym pergaminie owiniętym żółtą wstążką.

— A Węzeł i Pieczęć?

— Czy Wasza Wysokość rozważa możliwość podrobienia dokumentu? T… to niemożliwe. Pieczęć to oczywiście pieczęć królewska. Wielkości małego talerzyka, odciśnięta w wosku przez Sekretarza Pieczęci. Węzeł to specjalnie przepleciony sznurek, częściowo ukryty pod woskiem. Ma długość, o, taką, na rozstaw dłoni, a na sznurek nanizane są małe paciorki. Każdy monarcha ma inny wzór. Uważa się, że tylko Sekretarz Węzła i król wiedzą, jak go zawiązać. Jest bardzo skomplikowany, jak makrama.

— Ale oczywiście niektórzy ludzie to wiedzą.

— Innym ludziom tylko się zdaje, że wiedzą.

Gabriel odchylił się do tyłu, skrzyżował ramiona.

— Przypomnij sobie, Jaśnie Panie, czy w twoim domu są jakieś dokumenty z królewską pieczęcią?

Magnus przygryzł wargę.

— Tak. Dwie lub trzy proklamacje królewskie z podziękowaniami dla ojca za oddane usługi. Ale nie mają Węzłów. Tylko rozkazy królewskie opatruje się Węzłami, a listy i proklamacje są bez Węzłów.

— Przynieś dokumenty. Zdejmiemy pieczęcie. Znajdę sposób na wykonanie Węzła, a potem będziesz mi, panie, potrzebny, by sprawdzić, czy sformułowania są poprawne.

Oczy Magnusa rozszerzyły się, powoli potrząsnął głową.

— To na nic, Wasza Wysokość. Podrobienie nakazu królewskiego oznacza śmierć.

— Twoje imię, panie, nigdy nie zostanie wymienione. Sam dostarczę nakaz, a potem albo blefując stamtąd wyjdę, albo zginę.

Albo jak Samson zburzę Świątynię, pomyślał, lecz nie powiedział tego głośno.

Magnus spojrzał ostro.

— Z całym szacunkiem, Wasza Wysokość, lecz jeśli zostaniesz, panie, schwytany, być może nie od ciebie będzie zależeć, jakie podasz im nazwiska.

Magnus, zaintrygowany planem, nie jąkał się już. Gabriel nachylił się ku niemu, uniósł swój środek ciężkości nad środkiem ciężkości Magnusa, wezwał swe daimony, by zapłonęły w jego wzroku.

— Od Remmy’ego też nie zależy, jakie wymieni nazwiska oświadczył. — Pragnąłbym właśnie przywrócić mu swobodę wyboru w tej sprawie.

Magnus zastanawiał się chwilę.

— Po południu złożę petycję do króla — oznajmił. — Jeśli ten sposób zawiedzie, postąpię zgodnie z twą sugestią, panie.

— Czy tymczasem możesz mi przysłać pieczęcie, panie?

Magnus westchnął, jakby spojrzał w okropny świat niewiadomych konsekwencji.

— Zgoda — rzekł.

— Powiadasz, panie, że Żółte Nakazy dostarcza Żółta Konnica? Kirasjerzy? Kto jeszcze?

— Guardia Real.

Gabriel zwrócił się do Clancy.

— Masz najpewniejsze ręce, pani doktor. Kup, proszę, na targu kilka dużych pieczęci i wosk i poćwicz ich przenoszenie.

— Tak, książę Ghibreel.

Biały Niedźwiedź i Yaritomo znajdą mundury, pomyślał. A on przecież zna osobiście Sekretarza Węzła.

Plan nabierał realnych kształtów.

W czasie pierwszego gongu drugiej nocnej straży dokument był gotowy. Gabriel złożył wizytę Geriusowi, Sekretarzowi Węzła, by podziękować mu za pomoc w związku z pojedynkiem. Przyniósł ze sobą podarunek — odrzuconą przez Adriana srebrną szkatułkę Celliniego. Nad kielichem słodkiego wina poruszył temat królewskich węzłów. Hrabia Gerius uprzejmie pokazał mu kilka próbek z zamkniętego na klucz pancernego kufra, a reno Gabriela pośpiesznie zapamiętało układ splotów i skonstruowało model matematyczny węzła. Później tego dnia palce Gabriela, korzystając z uzyskanego wzoru, sporządziły kopię węzła.

Yaritomo i Biały Niedźwiedź, pod pozorem poszukiwania strojów na bal maskowy, zbadali sprawę mundurów. Żołnierze Żółtej Konnicy mieli skórzane płaszcze barwione szafranem, dostępnym jedynie w magazynach księcia Adriana, natomiast Kirasjerzy na służbie nosili zbroje pobierane z królewskiego arsenału.

Wrócili w strojach Gwardzistów. Mundur stanowiły: kapelusz z piórem, niebieski surdut i spodnie, czerwone epolety. Koszulę, buty, a nawet krój surduta pozostawiono osobistemu uznaniu.

Clancy, po krótkim treningu, zdjęła wszystkie trzy pieczęcie gorącym skalpelem. Jedna z nich trochę się pomarszczyła, lecz pozostałe dwie wypadły idealnie.

Quiller, dając wyraz swoim staromodnym umiejętnościom sekretarskim, pięknie wykaligrafował na pergaminie rozkaz królewski.

Magnus powrócił z pałacu rozczarowany. Król większość wiosennych dni spędzał na polowaniach w królewskim parku, a w pozostałym czasie pracował szybko. Poświęcił Magnusowi kilka sekund, ale obiecał, że zleci wyjaśnienie sprawy kanclerzowi.

— O tej obietnicy zapomni albo król, albo kanclerz — przewidywał Magnus.

Gabriel podsunął mu pergamin do przeczytania.

— Czy taki szkic ujdzie? — zapytał.

Gabriel wyszedł z powozu. Czuł na skórze lekką mżawkę. Chłodne wiosenne powietrze przesycał ciężki drzewny dym. Gabriel poprawił na ramieniu białą szarfę oficerską, spojrzał na Clancy siedzącą na pudle powozu obok Białego Niedźwiedzia i zasalutował, dotykając ronda kapelusza zwiniętym w rulon Żółtym Nakazem.

— Powodzenia, Aristosie — nadała.

Konie wierzgały niecierpliwie. Powóz specjalnie wynajęto. Kareta Gabriela zbyt rzucała się w oczy. Ten powóz był lżejszy i szybszy, lecz konie spisywały się gorzej, nie reagowały tak posłusznie na niedoświadczone ręce Białego Niedźwiedzia.

— Jeśli nie wrócę, czyń, co uznasz za stosowne — nadał Gabriel. — Ty będziesz dowodziła.

Gabriel w asyście Quillera i Yaritoma, z warczącymi daimonami w głowie, podszedł przez most zwodzony do więziennej bramy. Wszyscy mieli na sobie ciężkie płaszcze, które powiewały z tyłu. Miało to im nadać bardziej imponujący wygląd. Zmienili sobie twarze makijażem z bieli ołowiowej. Każdy z nich zgolił brwi i wyrysował je na nowo, tak by nadać wyniosłość swemu obliczu.

Jak poinformowano Gabriela, Stara Świątynia rzeczywiście w dawnych pogańskich czasach była miejscem kultu, zamienionym potem w fortecę przez zwycięskich Ketshańczyków. Po świątyni nie pozostał jednak ślad — żadnych żłobkowanych kolumn, ani wdzięcznych wysokich łuków. Teraz przysadziste mury z szarego kamienia z okrągłymi wieżami po rogach otaczała sucha fosa napełniona częściowo śmieciem i ludzkimi odchodami.

Obcasy trzech towarzyszy dudniły głucho na zwodzonym moście. Nikt ich nie zatrzymywał. Doszli do masywnych drewnianych wrót, które w jednym ze skrzydeł miały drzwi wielkości człowieka. Gabriel dostrzegł w ciemności w górze stare żelazne strzemię na łańcuchu, służącym za rączkę do dzwonka. Pociągnął za nią, usłyszał nad głową brzęk i czekał na odzew.

— Que vá? — Z umieszczonego nad bramą okna w kształcie krzyża dobiegł dudniący głos.

Gabriel odstąpił nieco, uniósł podbródek w sposób wyrażający pewność siebie i wyższość.

— Otwierać w imieniu Jego Prawowiernej Wysokości — zawołał. Pomachał rulonem. — Mamy Żółty Nakaz.

Zapadła chwila nabrzmiałej niepewnością ciszy.

— Zawołam oficera straży.

— Człowieku, najpierw otwórz drzwi! Sprawy króla nie będą czekać. Gitme-gitme!

Nie było odpowiedzi. Gabriel stal w lekkim rozkroku, ze skrzyżowanymi ramionami, obwiązany pergamin kołysał mu się w dłoni.

Drzwi otworzyły się z głuchym dźwiękiem. Ukazał się w nich strażnik — długie, cienkie wąsy, kolczyki, na metalowym wypolerowanym napierśniku wytłoczone jakieś znaki — po czym odstąpił, by przepuścić Gabriela z towarzyszami.

Drzwi zamykała zwykła drewniana belka wzmocniona żelazem. Łatwe do otwarcia od wewnątrz, gdyby okazało się to konieczne.

Wnętrze oświetlało tylko światło gwiazd, przenikające tu z otwartego, położonego w głębi bramy dziedzińca. Udoskonalone oczy Gabriela spisywały się nieźle, widziały w podczerwieni obraz rozżarzonego strażnika na tle chłodnych wilgotnych kamieni. W powietrzu unosił się zapach mokrej słomy i nawozu.

— Zaprowadzę was do chorążego — wybełkotał strażnik.

— Sprawy króla nie będą czekać — przypomniał mu Gabriel.

Strażnik poszedł w głąb dziedzińca, odwrócił się, poczłapał ku drzwiom, załomotał. Wnętrze Starej Świątyni tworzyło nieporządną gmatwaninę budynków, które przywarły do ścian fortu. Gabriel rozejrzał się, zapamiętał punkty charakterystyczne: główny budynek o ostrych rogach piętrzący się na wprost wrót — stołp, jak sądził; kaplicę o stromym dachu, sprawiającą wrażenie, że dodano ją później do całej konstrukcji, inne budynki, jakby koszary. Słyszał donośne męskie głosy dochodzące z wartowni, a potem jeden głos silniejszy.

— Kto to jest?

— Posłańcy od króla! Żółty Nakaz!

— Po chwili ciszy rozległ się odgłos człapania i brzęk zbroi. Gabriel wywnioskował, że oficer straży i jego koledzy usiłowali poprawić swą prezencję.

Gdzieś z przodu zarżał koń. Gabriel zapamiętał położenie stajni, na wypadek gdyby należało błyskawicznie się stąd wynieść lub przeprowadzić dywersję, podpalając słomę.

Drzwi się otworzyły, wionęło przesycone zapachem chmielu powietrze i wylała się z nich plama żółtego światła. Chorąży miał piętnaście, może szesnaście lat, pieprzyk na brodzie i nikły wąsik. Gabriel jak duch wychynął z ciemności i stanął nad nim groźnie.

— Senatorowie? — spytał chorąży.

Gabriel skierował ku niemu nakaz, jakby to był miecz.

— Żółty Nakaz z Węzłem i Pieczęcią — oświadczył. — Król chce, by więźnia, lorda Remmy’ego, przeniesiono do królewskiego więzienia w Forcie Makan.

Chorąży spojrzał na nakaz, lecz nie wziął go. Z tyłu za nim, na tle świetlnej plamy stali jego koledzy, inni młodzi oficerowie.

— Wydano mi rozkaz, bym mówił, że lorda Remmy’ego tutaj nie ma — rzekł chorąży.

Yaritomo zawarczał. Odzywa się Płonący Tygrys, wywnioskował Gabriel.

Zmrużył oczy i posunął się w przód, przybierając Drugą Postawę Wzbudzania Respektu.

— Czy zamierzasz osobiście poinformować o tym króla? Jeśli chcesz, zabiorę cię do Palaccio Real i będziesz mógł sam wyjaśnić swoje… instrukcje… Jego Wysokości.

Chorąży spojrzał rozszerzonymi oczami. Gabriel dźgnął rulonem w jego kierunku.

— Weź nakaz — rzekł, używając Podstawowej Modulacji Rozkazodawcy. — Czytaj! Potem albo zastosuj się do wyraźnego rozkazu króla, albo nie. — Głos Gabriela stał się jedwabisty. — Jak brzmi pańskie nazwisko, senatorze?

— Aaaa — Equito Pontus, senatorze.

Pontus wziął nakaz, zsunął szeroką żółtą wstęgę z końca zwoju, rozwinął pergamin i przysunął go bliżej latarni. Gabriel z towarzyszami weszli do pomieszczenia.

Koledzy Pontusa wstali, uśmiechając się uprzejmie. Gabriel chłodno patrzył im w twarze. Pokój był mały, ogień nieprzyjemnie dymił, niebieskawa mgiełka gromadziła się pod stropem izby. Wewnątrz siedzieli czterej młodzi mężczyźni bez zbroi, w różnym stopniu pijani. Pontus, jako oficer na służbie, miał na sobie hełm z wytłaczanymi ornamentami, napierśnik i obojczyk. Wszyscy jednak nosili miecze.

— Jeśli będzie to niezbędne — nadawał Gabriel do swych towarzyszy — unieszkodliwcie ich gołymi rękami. W walce używają wyłącznie swej broni, a my mamy znacznie więcej środków dłonie, stopy, łokcie, kolana, spryt i daimony. Miecze będą wyciągać powoli, a nie ma tu miejsca na wykonanie zamachu. Atakujcie ich szyje, by nie pozwolić na wezwanie pomocy.

— Zrozumiałem — rzekł Yaritomo.

— Jak sobie życzysz, Aristos.

Przeczytawszy nakaz, Pontus nachmurzył się, po czym ruszył ku drzwiom.

— Muszę to skonsultować z kapitanem — oznajmił.

Gabriel zagrodził mu drogę ramieniem.

— Czyżby Jego Wysokość rozkazała ci konsultować się z kapitanem? — zapytał.

Pontus spojrzał na niego.

— Nie, senatorze — odparł.

— Wobec tego — znów Podstawowa Modulacja — sugeruję, byś robił to, co Jego Wysokość rozkazuje i nic więcej.

— Tak jest — dodał Quiller.

— Właśnie — rzekł Yaritomo.

Chóralne potwierdzenia miały wzmocnić słowa Gabriela. Pontus cofnął się o krok.

— To sprawa złożona — powiedział. — Lord Remmy jest właśnie przesłuchiwany i…

— Przyprowadź go — rozkazał śpiewnie Gabriel. — Jego wysokość go chce. Czy jeszcze trzeba tu deliberować?

— Już — rzekł Quiller.

Płonący Tygrys zawarczał.

— Zwłaszcza jeśli nie chcesz, by zabrano twą głowę tam, gdzie sam się nie wybierasz — dodał Gabriel.

W oczach chorążego mignęła niepewność.

— Tak — rzekł i szarpnął podbródkiem. — Natychmiast.

Gabriel przepuścił go i dopiero po chwili, już za późno, zorientował się, że Pontus zostawił Żółty Nakaz. Gabriel złożył ręce, popatrzył po pozostałych strażnikach i czekał. Poruszyli się niespokojnie. Jeden wypluł betel do trzymanego w dłoniach kubka.

— Napijecie się z nami, panowie senatorowie? — spytał strażnik.

— Nie mamy czasu — odrzekł Gabriel.

Chorążowie spojrzeli po sobie. Jeden odchrząknął.

— Mamy służbę jutro wcześnie rano — powiedział.

— Tak — zawtórował mu drugi.

— Czy panowie senatorowie zechcą nam wybaczyć?

Gabriel odstąpił od drzwi, przepuszczając strażników. „Lord Remmy jest obecnie przesłuchiwany”. Dreszcz niepokoju przebiegł mu po plecach. Wyobrażał sobie akcję ratunkową. Szarżuje do lochu, wymachuje nakazem i krzyczy: „Zaprzestańcie działań”.

W zasadzie to mniej więcej robili.

Czekał, a Horus przesyłał obiektywny opis wydarzeń do Clancy siedzącej na koźle powozu.

Mury fortecy, zimny kamień i jeszcze zimniejsze żelazo otaczały ich zewsząd.

Drzwi z łoskotem otwarły się i Gabriel zobaczył w podczerwieni obrazy ludzi wyłaniających się z tunelu pod kwadratowym stołpem. Było ich ze sześciu, w tym dwójka niosąca kogoś na noszach.

Krew Gabriela pulsowała mściwymi krzykami Mataglapa. Na dziedzińcu bezustannie mżyło.

Grupę wiódł szczupły duchowny z brodą w szpic, ubrany w skromną czarną szatę wdzianą na nieskazitelną koronkową koszulę. Na głowie miał dziwny filcowy kapelusz w kształcie obciętej piramidy, z rondem uniesionym nad uszami jak krótkie, niezbyt sprawne skrzydła przygotowane do lotu. Za nim szedł rycerz Pontus w swej zbroi, dwóch drabów o szerokich szczękach, w skórzanych fartuchach i z krótkimi mieczami — Gabriel dokładnie tak wyobrażał sobie oprawców — a za nimi para z noszami.

Remmy miał na sobie koszulę, nogi zakrywał mu koc. Nawet w tym nędznym świetle Gabriel widział zaognione otarcia na jego rękach, rany i siniaki na czole. Gdy dwaj strażnicy położyli nosze, rozległ się dźwięk łańcucha uderzającego o bruk. Zatem Remmy miał na nogach kajdany.

— O co chodzi z tym Żółtym Nakazem? — spytał ostro kapłan.

— Oto on, Ojcze — rzekł Gabriel.

Starał się mówić spokojnie, jak najniższym głosem, w nadziei, że Remmy nie zareaguje. Ten jednak drgnął, wychylił się gwałtownie z noszy, patrzył szeroko otwartymi podbitymi oczyma.

Gabriel, chcąc przyciągnąć uwagę do siebie, zerwał z głowy kapelusz i zamaszyście nim wywijał.

— Lord Miletio z Samandas — oznajmił.

Jak powiedział mu Magnus, była to postać prawdziwa, nowo wyznaczony gwardzista, który jeszcze nie dotarł z prowincji.

Kapłan spojrzał z irytacją przez ramię, najpierw na Remmy’ego, potem na Pontusa. Na barkach pobłyskiwały mu krople deszczu.

— Ten młokos — rzekł — nie podał twego nazwiska, panie.

— Z pewnością śpieszył się, by wypełnić rozkazy Jego Królewskiej Wysokości — odrzekł Gabriel.

Remmy uspokoił się, lecz jego twarz nadal wyrażała zdumienie. Gabriel obrzucił go obojętnym spojrzeniem (współczujący Miś lamentował mu w głowie), a potem sięgnął po pergamin.

— Chciałbyś, wielebny, przeczytać ten nakaz? — spytał.

— Yaritomo — rzekł — uważaj na noszowych.

Gabriel wolał mieć rozstawione wszystkie figury, na wypadek gdyby wynikły nieprzyjemności.

Gdy kapłan i pierwsi strażnicy weszli do środka, Yaritomo wyślizgnął się w noc. Udał, że patrzy na Remmy’ego, a potem uprzejmie skinął głową pierwszemu z noszowych.

Kapłan trzymał nakaz przy lampie.

— Dano mi do zrozumienia — powiedział — że Jego Królewska Wysokość pragnie, by śledztwo toczyło się swoim torem.

— Widocznie Jego Królewska Wysokość zmienił zdanie — odparł Gabriel. — Przypuszczam, że takie są przywileje królów.

— Posuwaliśmy się naprzód. — Duchowny nie śpieszył się z nakazem. — Z ogromną niechęcią przerwałbym teraz tę sprawę. — Uniósł brew, spojrzał na Gabriela. — Czy Wasza Miłość zgodziłby się poczekać do chwili, gdy wyciągniemy całkowite wyznanie?

— Gubernator Fortu Makan może kontynuować przesłuchanie, kiedy królowi się to spodoba.

Na te słowa w oczach mnicha pojawiło się coś zimnego — daimōn nie nawykły, by krzyżowano mu plany. Gabriel go rozpoznał, i przeszedł go dreszcz podniecenia.

Oto prawdziwy wróg, myślał. Zdecydowany, drapieżny stwór, który czaił się w oczach kapłana, gdy obserwował przesłuchania więźniów, zadawał pytanie i słyszał wrzaski zwielokrotnione echem wśród szarych kamiennych murów.

— Aresztowanie jego wspólników opóźni się — stwierdził kapłan. — I mam nadzieję, że macie własne nosze. Zwichnęliśmy więźniowi kolana.

Augenblick w minutę wykonał sekcję daimōna kapłana.

— Ustąpi tylko pod naciskiem większej siły i wycofa się z ostentacyjną niechęcią. Pozwól mu w jak największym stopniu zachować twarz.

Gabriel posunął się płynnie naprzód i stanął nad mężczyzną.

— Rex vult, pater — rzekł po łacinie: król tego chce. Jeśli owinę swe rozkazy w obce słowa, zminimalizuję zakłopotanie kapłana wobec jego sług.

Przez twarz duchownego przemknął niechętny uśmiech i zamarł w jego nieludzkich oczach.

— Bene dicis linguam doctam — rzekł: błogosławisz uczony język. Niezbyt dobra łacina, osądził Gabriel: Latine bene loąueris byłoby bliższe językowi Cycerona.

— Magister meus diligentissimus erat — oświadczył Gabriel: mój nauczyciel był bardzo wymagający.

Kapłan zamrugał i daimōn się usunął. Było w nim coś ludzkiego, gdy się wyprostował i odłożył nakaz na stół.

— Multarum linguarum peritissimum esse videris — odpowiedział: musisz być zapewne niezłym poliglotą, panie. — A, właśnie! — dodał zamyślony. — Czarownik, którego szukamy, znakomicie mówi wieloma językami…

Przerwał, w jego oczach pojawił się szok.

— Zabić! — rozkazał po prostu Gabriel.

Kiedy dłoń Gabriela wystrzeliła krawędzią do przodu, by zmiażdżyć mu gardło, daimōn był już z powrotem w oczach kapłana. Gabriel odwrócił się na pięcie, zobaczył strażnika z ustami otwartymi do krzyku — uderzył nasadą prawej dłoni w rynienkę podnosową mężczyzny, odrzucając jego głowę tak, że lewa dłoń z palcami rozstawionymi w literę Y mogła zmiażdżyć tchawicę.

Equito Pontus po ciosie Quillera zatoczył się do tyłu i, grzechocząc zbroją, wpadł na plecy Gabriela. Ten sięgnął za siebie dłonią zagiętą w Małpim stylu, wymacał szczękę Pontusa, umieścił drugą dłoń na opancerzonym ramieniu i lekkim ruchem skręcił chłopakowi kark.

W następnej chwili jedynymi dźwiękami były głuche odgłosy padających ciał. Quiller, jeszcze przed zaatakowaniem Pontusa, wyjaśnił sprawę drugiego strażnika, a Yaritomo równie skutecznie usunął obu noszowych.

Nieporuszonym, obiektywnym tonem Horus opisał Clancy przebieg spotkania. Za drzwiami zaczął padać głośny zimny deszcz.

Kapłan, śmiertelnie się dławiąc, próbował doczołgać się do drzwi. Jego daimōn był niezwykle zdeterminowany. Gabriel postawił stopę na plecach duchownego i wgniótł go w ziemię.

— Wnieście tu noszowych — rozkazał.

Oba ciała przyciągnięto do środka. Remmy patrzył osłupiały ze zgrozy. Po pewnym czasie grzechot i drgawki ustały.

— Ułóżmy ich tak, by wyglądało, że pozabijali się wzajemnie polecił Gabriel i wyciągnął z pochwy krótki miecz strażnika.

Taka mistyfikacja musi się wkrótce wydać, lecz na parę godzin może wprowadzić zamieszanie.

Po kilku chwilach Gabriel, trzymając podrobiony nakaz pod pachą, zamknął drzwi wartowni na klucz znaleziony u pasa Pontusa. Quiller i Yaritomo podnieśli nosze Remmy’ego i poszli ku wrotom. Zimny deszcz bił ich po ramionach. Gabriel na krótko wyszedł z roli, by uścisnąć dłoń Remmy’ego.

— Przepraszam, Ghibreel — wyszeptał Remmy głosem ochrypłym od wrzasku. — Wszystko im powiedziałem.

— To bez znaczenia — rzekł Gabriel i znowu zmienił się w Lorda Miletio, maszerującego wyniośle na czele swych ludzi. Strażnik, który ich przedtem wpuścił, bez słowa otwarł przed nimi bramę fortecy.

Ułożono Remmy’ego w powozie w jak najwygodniejszej pozycji. Clancy opatrywała zwichnięte kolana i skaleczenia.

Biały Niedźwiedź strzelił lejcami i powóz potoczył się w noc.

Gabriel zapominał już miasto Vila Real i jego mieszkańców. Prawdziwie pochłaniała go teraz wojna z Saigiem, osobista, nie wypowiedziana wojna, która miała się zacząć w ciągu kilku najbliższych dni.

15

LOUISE:

Kochasz mnie? Poważnie?
To co cię obchodzi, że ja nie?

Grupa Gabriela przesiadła się do własnego powozu w dzielnicy Santa Leofra. Czekał tam na koniu hrabia Magnus, zawinięty w błyszczącą pelerynę przeciwdeszczową. Za szarfę wetknął dwa pistolety, na wypadek gdyby pojawili się bandyci lub inkwizytorzy. Objął brata, ucałował go i — zupełnie rozsądnie wręczył mu sakiewkę z pieniędzmi.

— To wszystko, co mieliśmy w domu — rzekł.

— Wywieziemy go z kraju — rzekł Gabriel. — Może warto, byś schronił się u przyjaciół, panie. Udało nam się wszystko załatwić po cichu i do rana chyba nikt nie podniesie hałasu. Musieliśmy jednak zabić kilku ludzi.

— To Piscoposa Peregrina zabiłeś — oznajmił Remmy. — Szefa Wasali Argosy.

Magnus patrzył przerażonym wzrokiem. Przeżegnał się.

— To był on? — spytał Gabriel. — Dobrze. — Odwrócił się do Magnusa i wręczył mu podrobiony nakaz. — Weź swoją pieczęć, panie. Może zechcesz przyczepić ją z powrotem do oryginalnego dokumentu, na wypadek gdyby ktoś zapragnął rzucić na nią okiem.

— S… spalę resztę.

— Dobry pomysł — oświadczył Gabriel. — Uściskał Magnusa. — Dziękuję ci, panie — rzekł. — Zaopiekujemy się Remmym, do czasu aż będzie mógł powrócić.

— Jeśli to w ogóle kiedykolwiek nastąpi — odparł Magnus. — Mój Boże! Zabiliście P… Piscoposa!

— Wrócimy tu z Remmym wcześniej, niż ci się wydaje, panie — oznajmił Gabriel.

Wskoczył do powozu, nadał rozkaz Białemu Niedźwiedziowi. Konie fryzyjskie rozpoczęły swój niesamowity marsz. Powóz ruszył.

Kiedy powrócę do Vila Real, myślał Gabriel, przywiozę tu oświecenie i cywilizację, zburzę Starą Świątynię i z jej kamieni zbuduję coś użytecznego.

A potem zrobię to samo na całej planecie.

Powóz toczył się w nocnej ciszy przez podmiejski krajobraz, gdy upłynął termin alarmu. Prywatny układ łączności Gabriela został przypuszczalnie uaktywniony. Prawdopodobnie około dwóch trzecich Aristoi zostało powiadomionych, że w sferze Gaal popełnia się zbrodnie.

Niewykluczone, że została wypowiedziana wojna, spiskowcy zastosowali uderzenie wyprzedzające, skierowali mataglap przeciw każdemu z Aristoi.

W ciszy, daleko stąd.

Gabriela dręczyły te koszmarne wizje. Przeczekał tę chwilę, próbował zasnąć.

— Usiłowali zmontować oskarżenie przeciw tobie — rzekł Remmy. — Peregrino uważał, że pokonałeś Silvanusa przy pomocy czarów… — Przewidująco przygryzł wargę i stłumił krzyk, gdy powóz zakołysał się na wybojach. Ból jednak nie nastąpił; na twarzy Remmy’ego pojawiło się zdziwienie. Manfred swym wydrążonym zębem wstrzyknął mu poprzednio starannie dobrany środek znieczulający, który eliminuje ból, lecz nie odbiera świadomości. Clancy zaaplikowała rozmaite lekarstwa zmniejszające opuchliznę i zszywające porwane tkanki.

Remmy w śledztwie trzymał się długo. Najpierw miażdżono mu palce w imadle, a potem kleszczami ściskano czaszkę. W końcu, by go zmusić do zeznań, wybili mu z kolan rzepki.

Ostrożnie, pod znieczuleniem, Clancy wmasowala rzepki na miejsce, potem obandażowała kolana, by rzepki nie wypadły.

— Nie interesują mnie podejrzenia Peregrina — oświadczył Gabriel. — Odpoczywaj.

Ozwało się drapanie. Manfred, zmieniając pozycję, skrobał pazurami o podłogę powozu.

— To ważne — upierał się Remmy. — Jeśli kiedyś wrócisz, na pewno będziesz chciał wiedzieć, o co zamierzają cię oskarżyć.

— Sądzę, że zabójstwo Piscoposa przeważy wszystko, co mają na mnie w swoich teczkach. — Gabriel położył dłoń na ramieniu Remmy’ego. — Naprawdę, nie jest to dla mnie istotne.

Ale Remmy, raz zmuszony do wyznań, nadal musiał je czynić.

— Najpierw badali Geriusa i doktora Laviniusa — opowiadał. — Musiałem się temu przyglądać. Gerius powiedział, że go zaczarowałeś. Że miałeś przy sobie demona w postaci psa. A Lavinius zeznał, że Clansai postrzeliła go magiczną kulą, a potem czarami wyleczyła mu ramię.

— Po co miałabym robić obie te rzeczy? — spytała rozsądnie Clancy.

Czy Peregrino wydałby nakaz aresztowania Manfreda? — zastanawiał się Gabriel.

— Przyznali się, że spiskowali, by mnie zabić? — zapytał.

— Tak, i powiedzieli, że stał za tym książę Adrian.

Jak orientował się Gabriel, Peregrino był sprzymierzeńcem Adriana. Sytuacja jednak mogła się zmienić i Peregrino prawdopodobnie zapewniał sobie dalszą jego współpracę, mając w zanadrzu obciążające go, złożone pod przysięgą, zeznania.

Teraz, po odkryciu ciał, dojdzie prawdopodobnie do drobiazgowego królewskiego śledztwa i dokumenty całej sprawy zostaną upublicznione. Po powrocie Gabriela, sprawy w Vila Real mogą przedstawiać się zupełnie inaczej.

Pozostawała jedynie nadzieja.

Powóz znowu podskoczył. Remmy przygotował się, ale ponownie zrobił zdziwioną minę.

— Twoje lekarstwa to błogosławieństwo, pani doktor — rzekł.

Clancy spojrzała na niego.

— Wielu rzeczy możemy nauczyć tutejszych ludzi — stwierdziła.

— Prawie nic im o pani nie powiedziałem — zwrócił się do Clancy. — Wiem jednak, że według nich praktykujesz medycynę w sposób nienaturalny.

Uśmiechnęła się ponuro.

— Spodziewałam się, że tak pomyślą.

Remmy spojrzał na Gabriela, dotknął jego dłoni.

— Przebacz mi, Ghibreel. Przyznałem się do… czynów z tobą. Gabriel uśmiechnął się pobłażliwie.

— Jeśli tylko mówiłeś im prawdę.

— Powiedziałem im, że potrafisz grać na instrumentach, których nigdy przedtem nie dotykałeś. Że znasz języki, zdobyłeś wiele innych umiejętności… Że powiedziałeś, iż masz w sobie ducha, który cię tego uczy.

— To wszystko prawda — odrzekł Gabriel. — Co tu jest do wybaczania? Że mówiłeś prawdę?

— Ponieważ to nasza prawda. Dzielenie się nią z innymi jest zdradą.

Gabriel spojrzał na niego. Peregrino go rozbił, zniszczył mu ciało, umysł, dumę. Teraz Remmy był kaleką, i to nie tylko w sensie fizycznym. Do końca życia w jego głowie może tkwić daimōn, który nazwie go bezwartościowym, niezdolnym do przyjaźni zdrajcą, wybrykiem natury, plugawym, ketshańskim. Odezwie się za każdym razem, gdy Remmy poczuje kłucie w kolanach lub zobaczy kapłana na ulicy.

Gabriel będzie musiał przebudować jego ciało, wyegzorcyzmować daimōna, wznieść ducha. Uczynić z Remmy’ego osobę silniejszą niż przedtem. Poprzysiągł sobie, że tego dokona.

— Naprawimy twoje ciało, Remmy — rzekł. — A potem nauczymy cię różnych rzeczy. Zaczynając od spraw prostych, jak stać, jak chodzić. Jak rozumieć, co mówią inni, nawet wtedy, gdy nie wyrażają tego słowami.

— To ma być proste? — spytał Remmy.

— Tak, jeśli się opanuje zasady. Znasz już większość z nich, ale nie masz świadomości, że to wiesz. A kiedy już się dowiesz, że… — zacisnął palce na dłoni Remmy’ego. — Rzeczy wielkie. — Może będziesz hegemonem kontynentu.

— To są fantazje, Wasza Książęca Wysokość — odrzekł Remmy.

— Rzeczy wielkie — powtórzył Gabriel.

Ale najpierw musi wygrać wojnę.

Koniom dano wypocząć i napojono je w przydrożnej gospodzie. Obserwatorzy jedli posiłek na stołach na wolnym powietrzu. Remmy’emu w powozie cały czas ktoś dotrzymywał towarzystwa, podawał jedzenie.

Gabriel spojrzał na swoich Theráponów, zobaczył, że Yaritomo i Quiller jedzą w milczeniu, pogrążeni we własnych myślach. Za dużo ocierali się o śmierć; zabili gołymi rękami; niecały dzień wcześniej zginęli wszyscy ich koledzy.

Za mało o tym rozmawialiśmy, pomyślał Gabriel.

Ruszyli dalej. Konie kłusowały gościńcem. Remmy drzemał, jego głowa kołysała się lekko w rytm ruchu powozu. Gabriel zawezwał swe daimony, śpiewały mu smutno w mózgu. Ułożył dłoń w mudrę wzywającą do uwagi.

— Przyjaciele — nadał. — Ostatnio przeżyliśmy śmierć bardzo wielu osób.

Przez swoje reno odebrał ich milczące potwierdzenie. Dłonie Gabriela ułożyły się w mudry nauczające.

— Nasi towarzysze zginęli, a my nie mieliśmy czasu, by uczcić ich pamięć — rzekł Gabriel. — Proponuję, byśmy zrobili to teraz.

Zaaprobowali.

— Wymieńmy ich — rzekł Gabriel. — Stephen Rubens y Sedillo, Therápōn Protarchōn. Obcy dla nas; porzucił swój dom na podwodnej rafie, by ostrzec nas przed niebezpieczeństwem, przed którym stanęła teraz cała ludzkość. Człowiek wielkich zdolności, wielkiego poświęcenia, który stał się naszym przyjacielem. Ludzkość powinna go opłakiwać. Uczyńmy to w imieniu ludzkości.

— Opłakujemy go — odpowiedzieli chórem.

— Therápōn Marcus, Czarnooki Duch. Kochanek i przyjaciel o gorącym sercu, stale młodzieńczy. Nosił w sobie dziecko nadziei. Opłakujmy go.

— Opłakujemy go — zawołali.

Wymienił wszystkich, wyobraził sobie wszystkich, wspomniał ich przerwane życie. Gdy nie znał kogoś zbyt dobrze, prosił innych, by podali imię i wygłosili inwokację. Uczczono całą załogę Cressidy.

— Innych również powinniśmy opłakiwać — rzekł Gabriel. — Nie wszystkich znamy z nazwiska. Lecz pierwszy, którego poznaliśmy z imienia to Equito Pontus, młody człowiek z dobrej rodziny. — Kiedy wymienił imię Pontusa, tamci się zdziwili. — Nie wiemy, dlaczego służył Wasalom Argosy, czy doprowadziła do tego wiara, ambicja czy zwykły przypadek. Musiałem go jednak zabić, by ratować przyjaciela i naszą wolność, byśmy mogli wypełnić naszą misję. Wyrażam z tego powodu żal i w imieniu ludzkości opłakuję go.

— Opłakujemy go.

— Piscopos Peregrino był mężczyzną leciwym — mówił dalej Gabriel — lecz nie osiągnął przychodzącej z latami mądrości. Nosił w sobie nieodparty przymus, jakiegoś daimōna, który kazał mu zadawać rany i niszczyć. Czynił zło, lecz być może wina nie leży całkowicie po jego stronie. Przyszedł na świat w tym miejscu i wychowano go bez właściwego przewodnictwa. Okoliczności zmusiły mnie, bym zabił go własnoręcznie. Wyrażam żal i w imieniu ludzkości opłakuję go.

— Opłakujemy go — słowa zabrzmiały chórem w mózgu Gabriela.

— Pozostałych nie znam. Czterej anonimowi mężczyźni, którzy dorastali w tym brutalnym świecie i z nieznanych nam przyczyn wybrali brutalne zajęcie. Wyrażam żal, że okoliczności zmusiły mnie, bym rozkazał ich zabić. W imieniu ludzkości opłakuję ich.

— Opłakujemy ich.

Zapadła chwila milczenia. Gabriel rozmyślał, słuchał głosów swych daimonów.

— Prawdopodobnie są dalsze ofiary — rzekł wreszcie. — Obecnie może już toczy się wojna, która ogarnęła ogromną część ludzkości. Musimy jeszcze raz z poświęceniem spróbować, nie bacząc, że to próba rozpaczliwa, zapobiec dalszemu niszczeniu życia. Jeśli stąd zdołamy wpłynąć na bieg wojny, musimy to zrobić i zadać wrogowi nieodwracalny cios.

— Miejmy nadzieję, że tak właśnie będzie — rzekła Clancy.

— Miejmy nadzieję — powtórzył Gabriel. — Miejmy nadzieję, że dzięki nam nie trzeba będzie opłakiwać innych ludzi.

— Miejmy nadzieję.

Gabriel dopuścił teraz Cyrusa, jego głos brzmiał jak kościany flet grający pieśń pogrzebową Gabriela. Oszczędne, pozbawione ozdobników wykonanie Cyrusa było doskonałe — nuty, flet, posępny nastrój przemawiały same za siebie.

Potem zapadła cisza. Gabriel robił plany. Najlepsze jakie w tej sytuacji potrafił.

Tej nocy, kilkanaście kilometrów od gospody, gdzie zamierzali zatrzymać się na noc, by konie odpoczęły, powóz zaatakowała grupa rabusiów na koniach, wywijając mieczami i pistoletami. Przed tymi ludźmi podróżni nie musieli skrywać swych prawdziwych możliwości. Zostawili w spokoju śmieszne, noszone na pokaz pistolety skałkowe i użyli, zamiast nich, swej prawdziwej broni. Mimo ciemności, groźne sylwetki napastników były wyraziste dla istot widzących w podczerwieni. Wszyscy jednocześnie oznaczyli cele i przez powietrze pomknęły z sykiem samonaprowadzające kule. W ciągu trzech sekund padły wszystkie konie bandytów. Ludzie, nagle spieszeni, nie potrafili zdobyć się na odwet. Wkrótce pozostawiono ich z tyłu. Podekscytowany Manfred szczekał drwiąco z okna powozu.

Gabriel czuł, że samopoczucie grupy nieco się poprawiło. Ten nic nie znaczący triumf nad grupką śmiesznych przeciwników był jednak pewnym zwycięstwem.

Remmy wyciągał już swój skałkowiec o srebrnej kolbie, spojrzał na pozostałych i z powrotem wsunął pistolet do olstra.

— To jakaś broń? — zapytał. — Nie słyszałem hałasu.

Gabriel pokazał mu mały, mieszczący się w dłoni pistolet. Krótka gruba lufa wystająca między drugim a trzecim palcem zaciśniętej dłoni, magazynek połączony z lufą jak poprzeczka litery T, zaprojektowany do trzymania w zaciśniętych palcach.

Remmy wyciągnął dłoń.

— Mogę zobaczyć? — zapytał. — Będę ostrożny.

Gabriel wręczył mu broń. Remmy popatrzył na gładką masę z twardego plastiku, gładkie czarne krzywizny, które pasowały do odpowiednich krzywizn w dłoni Gabriela. Obrócił pistolet w dłoni, potrząsnął głową.

— Widziałem pistolety kieszonkowe — oznajmił — ale były zupełnie inne. — Podniósł wzrok. — Dlaczego on nie wywołuje hałasu?

Gabriel chwilę zastanawiał się nad odpowiedzią.

— Materiał miotający — rodzaj prochu, który stosujemy — został przymocowany do kuli i spala się wolniej niż proch, do którego jesteś przyzwyczajony. Kula odpala się raczej jak raca, niż jak pociski, które znasz, i wydaje syk jak fajerwerk.

Remmy zważył pistolet w dłoni.

— Wasze race muszą być malutkie. W jaki sposób potrafią czynić szkody?

— Mają w środku trochę materiału wybuchowego — wyjaśnił Gabriel. — Wchodzą w cel i wybuchają.

Gabriel postanowił nie wspominać o czujnikach w rakiecie, o oneirochronicznym systemie odpalania, połączonym z jego reno, który wystrzeliwał na wydany w myślach rozkaz, o systemie celowania w swym reno. Nie powiedział też o tym, że pistolet zawiera dwa magazynki, jeden z nabojami wybuchającymi, drugi z szybko działającym środkiem usypiającym.

— Dlaczego nie użyliście swojej broni przeciw Peregrinowi?

— To by wywołało zbyteczne komentarze — odparł Gabriel. — Po znalezieniu ciał zranionych w sposób, którego nikt nie rozumie, zaczęto by nas znacznie energiczniej szukać.

A środek usypiający w strzałkach, nawet wprowadzonych do tętnicy szyjnej, przynosił efekty dopiero po kilku sekundach. To wystarczyłoby Wasalom na wszczęcie alarmu.

Remmy usiłował wszystko zrozumieć. Gabriel zerknął na Clancy — obserwowała zamyślonego Remmy’ego. Podniosła wzrok; spojrzeli sobie w oczy.

— Nie ma spustu — rzekł Remmy. — Ani spłonki. W żaden sposób nie da się włożyć spłonki. Jestem żołnierzem i taka budowa broni przeczy wszystkiemu, czego uczyłem się o swym rzemiośle. Podejrzewam — ujął broń w rękę, celując w okno — że jeśli spróbuję z tego wypalić, nie wystrzeli.

Nie wystrzeli sam z siebie. Gabriel widział, jak od ściskania pistoletu bieleją Remmy’emu knykcie. Mężczyzna spojrzał zamyślony na Gabriela.

— Winny ci jestem życie Ghibreelu — rzekł — i również swą miłość.

Nie żywię do ciebie urazy, że wprowadziłeś mnie w błąd, lecz teraz rozumiem, że wy wszyscy nie jesteście z Nanchanu, więc wyjaśnijcie mi lepiej, kim właściwie jesteście.

Clancy przeniosła wzrok z Remmy’ego na Gabriela. Skinęła głową.

— Powiedziałabym mu to, co jest w stanie pojąć, Aristosie — doradziła.

Gabriel potwierdził szarpnięciem podbródka, wyciągnął dłoń, Remmy położył na niej broń, a Gabriel ją schował.

— Wiele z tego, co powiedzieliśmy, jest zgodne z prawdą oświadczył. — Jestem księciem swego kraju, Clansai jest lekarką, Quil Lhur moim sekretarzem, a pozostali mymi sługami.

Remmy szarpnął podbródkiem. Z ciemności patrzył na Gabriela rozszerzonymi źrenicami.

— Przybyliśmy do Beukhomany w poszukiwaniu pewnej osoby z mojego kraju — ciągnął Gabriel. — To jeden z najznakomitszych szlachciców, ale złamał nasze prawa i życie wielu ludzi wystawił na niebezpieczeństwo.

— I to książę podejmuje się takiego zadania? — Ton Remmy’ego nie był w zasadzie sceptyczny, przypominał raczej ton człowieka unikającego formułowania ostatecznej opinii i przed wyciągnięciem wniosków czekającego na wszystkie fakty.

— To inny książę popełnił te zbrodnie — wyjaśnił Gabriel. — Ten książę wykorzystał do swych celów własną potęgę, służbę i rozległą fortunę.

Rozległ się dźwięk mosiężnej trąbki — Yaritomo zawiadamiał przydrożną gospodę, że do niej dojeżdżają.

— Książę, powiadasz? — spytał Remmy. — Gabriel dosłyszał w jego głosie ostrzejsze tony, widział napięte mięśnie wokół oczu. — Mówią… wybacz mi, Ghibreelu… że niektóre diabły królują i są panami w piekle.

Gabriel zdołał powstrzymać uśmiech.

— Nie, nie przybyłem z piekła — rzekł.

— A może z nieba? Przybyłeś, by znaleźć diabła i zabrać go z powrotem tam, gdzie jego miejsce?

— Nie. Ani ja, ani on nie jesteśmy istotami nadnaturalnymi. Lecz nasz wróg, to niezwykły i potężny człowiek. Nadzwyczaj niebezpieczny.

Remmy wydawał się bardziej zafrapowany niż uspokojony. Mimo tortur zachował zdrowe zmysły, doszedł do wniosku Gabriel. Spowodowano, że identyfikował się ze swym oprawcą, całkowicie akceptował manichejską kosmologię Peregrina.

Remmy skłonił się z powagą.

— Dziękuję, Wasza Książęca Wysokość, że udzielając mi odpowiedzi, nie potraktowałeś mnie protekcjonalnie.

— Zasłużyłeś na to, by usłyszeć prawdę. — Gabriel dotknął lekko nogi Remmy’ego, pod opuszkami palców poczuł bandaż. — Ciężko zapracowałeś.

Yaritomo ponownie zadął w trąbkę, Manfred zawtórował mu szczekaniem.

— Czy znam tego zbrodniarza, którego poszukujecie?

— Lord Sergius. Choć uważamy, że jego prawdziwe imię brzmi Saigo.

— Sergius? — Po raz pierwszy w głosie Remmy’ego brzmiało powątpiewanie. — Sergius urodził się w Ter’Madronie, Wasza Książęca Wysokość. Jego ród jest znany, a genealogia sięga całe wieki w przeszłość.

— Według nas, człowiek, którego znasz pod imieniem Sergius, to oszust.

Gabriel w pełni zdawał sobie sprawę, jak śmiesznie brzmią jego słowa. Sceptycyzm na twarzy Remmy’ego był w najwyższym stopniu usprawiedliwiony.

— Wasza Książęca Wysokość, jak to możliwe? — pytał Remmy.

Gabriel zastanowił się, co mu odrzec.

— Obecnie odpowiedź na to pytanie nie będzie dla ciebie nic znaczyła — oświadczył. — Ale kiedy zdobędziesz odpowiednie przygotowanie, spróbuję ci to wyjaśnić w zrozumiały sposób.

Skrzypnęły wrota, zaszczekały psy, koniuszy podbiegli, by wprowadzić konie do ogrodzonego murem zajazdu. Zapachy płonących pochodni i dymu z cedrowego drewna sączyły się do powozu.

— Remmy może już w zasadzie chodzić — zameldowała Clancy. — Ale odradzałabym mu to, niech poczeka jeszcze przynajmniej dzień.

Prawie całą terrińską dobę temu Clancy wstrzyknęła mu lekarstwa, jeden zestaw przyśpieszał gojenie, drugi usuwał natychmiast powstające strupy.

Gabriel wyskoczył z wolno toczącego się pojazdu i przywołał dwóch służących z gospody, by wnieśli Remmy’ego do środka. Remmy wystawił głowę z okna powozu i zawołał do Gabriela:

— Wasza Dostojność, gdzie jest ten kraj, z którego przybyłeś? Gabriel podniósł wzrok na Via Lactia, jaśniejący welon, który spowijał południowy horyzont.

— Stamtąd — rzekł.

Remmy — trzeba mu to przyznać — zupełnie nie okazał zdziwienia.

W gospodzie kilka dostępnych dla gości pokoi mieściło się na górze, dokąd prowadziły wąskie schody. Remmy’ego położono w małej, służącej za jadalnię wnęce przy ogólnym pokoju. Gabriel pozostał z nim, by dotrzymać mu towarzystwa.

Karczmarz zdawał się zdziwiony i trochę rozczarowany, że grupa uciekła bandytom, którzy rutynowo napadali na jego gości. Czyżby mężczyzna był z nimi w zmowie? — zastanawiał się Gabriel. To mogli być przecież jego najlepsi klienci, jeśli chodzi o jadło i alkohol.

Gabriel i Remmy rozmawiali do późna. O statkach żeglujących między gwiazdami, o medycynie, o maszynach, których myśl jest szybka jak światło. Remmy wykazywał nadspodziewany sceptycyzm, lecz również otwartość na informacje. Przynajmniej nie przyzywał Wasali Argosy, by wybawili go od demonów.

W końcu Remmy zmówił pacierze i odpłynął w sen, a Manfred ułożył mu się w zgięciu ramienia. Gabriel opuścił pokój, wspiął się schodami pod słomianą strzechę, spryskał się środkiem przeciw wszom, kleszczom i innemu robactwu, po czym położył się obok Clancy w miękkim łóżku.

Zbudził się przed świtem, zobaczył, czy Remmy śpi spokojnie, potem wyszedł na dziedziniec, by się pogimnastykować i poćwiczyć wushu. Chciał osiągnąć koncentrację, zatopić się w swadhishatana chakra. Czuł pod sobą potęgę ziemi, jej moc płynęła przez Gabriela jak oddech. Ciało promieniowało energią. Czuł, że jest wojownikiem wypełniającym swą misję.

Na wschodzie wstawał blady świt, jaśniejąc nad niebieskim łańcuchem pagórków.

Po godzinie powóz znowu znajdował się na trakcie. Droga do tego miejsca kręciła, wznosiła się i opadała, to wjeżdżali na pagórki, to z nich zjeżdżali. Ogólnie jednak nabierali wysokości, opuszczając dolinę rzeczną Vila Real. Teraz rozpoczęli długi podjazd serpentynami, prowadzącymi do przełęczy we wschodnich górach. Spienione konie fryzyjskie ciężko harowały. Prócz Remmy’ego i Białego Niedźwiedzia, wszyscy musieli wysiąść z powozu. Gabriel i Yaritomo wskoczyli na araby.

Wyjechali stępa przed powóz. Nad prymitywną, zrytą koleinami drogą zwisały gałęzie drzew owocowych, rozświetlonych pachnącymi wiosennymi kwiatami. Gabriel wyobraził sobie, jak podróżni wyrzucają przez okna swych powozów ogryzki oraz pestki czereśni i śliwek, po pewnym czasie nasiona kiełkują przy drodze i wyrastają drzewa dające pożywienie wnukom tamtych podróżnych.

W końcu powietrze ochłodziło się, nabrało zapachu sosen, gęsto porastających zbocza gór. Co pewien czas mijali kamienne szałasy, zbudowane dla podróżnych. Sosnowe igły tłumiły tętent kopyt. Westchnienia wiatru w lesie brzmiały jak odgłos spienionych fal dalekiego oceanu. Gabriel obiecał sobie, że wykorzysta ten dźwięk w swym utworze na orkiestrę.

Kilka godzin po południu osiągnęli najwyższy punkt na przełęczy; przed sobą i za sobą mieli niebieskie rzeczne doliny, srebrzyste, dryfujące obłoki, które rzucały cienie na lasy i pola, a w dali błyszczały gdzieniegdzie błękitne rzeki.

Gabriel musiał przyznać, że Saigo zbudował piękny świat.

Manfred patrzył przez chwilę na tę scenerię swymi słabymi oczyma, potem znalazł sobie drzewo i ulżył pęcherzowi.

Quiller i Clancy przesiedli się na chwilę na araby, a Gabriel i Yaritomo wrócili do powozu. Gabriel odwinął Remmy’emu kolana i przeprowadził z nim serię zaleconych przez Clancy ćwiczeń rehabilitacyjnych — zginanie nóg w kolanach i biodrach, w pozycji siedzącej. Remmy’ego zdumiało to, że wszystko zagoiło się tak szybko, choć brzydkie fioletowe siniaki nadal pokrywały mu nogi.

W powozie niewiele można było zrobić, jednak Gabriel udzielił Remmy’emu kilku podstawowych lekcji oddechu, postawy, koncentracji umysłu. Tę wiedzę dzieci w Logarchii nabywały w wieku sześciu lat. Remmy uczył się chętnie, lecz nadal zachowywał sceptycyzm, który Gabriel zauważył już wcześniej. Gabriel posiadał pewne cenne umiejętności, w to Remmy skłonny był uwierzyć, uważał jednak, że wyciągnie własne, odmienne wnioski.

Po tym wszystkim, Remmy jak zwykle się nieco zgarbił i wyjrzał przez okno.

— Wciąż się zastanawiam, czy będą nas ścigać — rzekł.

— Cały pościg ruszy ku granicom — odparł Gabriel. — Może zamknęli porty i twierdze graniczne. My jednak jedziemy do środka kraju, do Ocarnio, a dla zbiegów byłoby to dziwne miejsce schronienia. Z łatwością wyprzedzimy wszelkie wiadomości.

— Mogli nas dostrzec na tej drodze — zauważył Remmy. — Taki kaleka jak ja… jakim byłem… rzuca się w oczy. Naszym śladem mogą galopować uzbrojone grupy.

— Uzbrojone grupy nie sprawią nam kłopotów. Widziałeś to zeszłej nocy.

— Niemniej, Ghibreelu… — Remmy spojrzał Gabrielowi w oczy, wyciągnął swą wielką dłoń i ujął jego przegub. — W Starej Świątyni przyznałem się przecież do zbrodni głównej. Nie chcę tam wracać.

— Nie wrócisz.

Remmy mocniej ścisnął jego rękę.

— Proszę, Ghibreelu, użyj swego magicznego pistoletu. Obiecaj, że zabijesz mnie, bym nie wpadł znowu w ich łapy.

Podziw dla odwagi Remmy’ego rozgrzał Gabrielowi serce. Odwagi zbytecznej — Gabriel uważał, że Wasale Argosy nie stanowią istotnego problemu, a jednak prośba była absolutnie szczera.

— Dobrze, zrobię to, przyrzekam.

— Dziękuję. — Ponury uśmiech podciągnął kąciki ust Remmy’ego. — Chyba nie macie Zarazy Pamięci w arsenale swych sztuczek, prawda? Gdybyśmy zaaplikowali dawkę Wasalom Argosy, zapomnieliby o nas.

W mózgu Gabriela coś zabrzęczało, daimony podniosły się nagle i nadsłuchiwały z uwagą.

— Opowiedz mi o Zarazie Pamięci — rzekł.

Jego reno przeczesywało swe ograniczone pliki, szukając tego hasła, ale go nie znalazło. Nic dziwnego — większość danych lingwistycznych znajdowała się albo na pokładzie Cressidy, albo w prywatnym banku informacji Gabriela, dostępnym jedynie za pośrednictwem potężnych reno Cressidy.

Remmy uniósł brwi.

— Naprawdę? — zapytał. — Nie wiesz o tym?

— Najwyraźniej nie.

— Tej nazwy używał mój nauczyciel, który pochodził z prowincji Khorar, dość daleko stąd. Na ogół nazywa się ją Wielkim Spustoszeniem lub Wędrującą Chorobą.

Reno Gabriela znalazło odnośniki do obu tych nazw, jednej z większych plag w historii planety.

— Tak — rzekł. — Słyszałem oba te terminy.

Słuchając, nadawał do swych towarzyszy i otworzył kanał dla słów Remmy’ego.

— Trzysta lub czterysta lat temu — opowiadał Remmy — z północy nadeszła zaraza i przetoczyła się przez kraj. Większość ludzi po prostu osłabła i gorączkowała, lecz wielu zapomniało o różnych sprawach — kim są, kto jest ich małżonkiem, jak mają wykonywać swą pracę. Zapomnieli o swych rodzinach, dzieciach, o wszystkim.

Niektórzy po prostu udali się na wędrówkę i nigdy nie powrócili. Nastąpił wielki chaos. To właśnie wtedy Ketshańczycy i inni barbarzyńcy zjednoczyli się, by nas podbić.

— Kultury mniej złożone otrząsają się pierwsze — stwierdził Yaritomo. — Mają mniej do pamiętania.

— Wtedy właśnie planeta zbudziła się — rzekł Gabriel. — Teraz znamy datę narodzin tego ludu.

— Nie wszystkie zaimplantowane wspomnienia się przyjmują. — wyjaśniła Clancy. — Zespół Saiga nie mógł zaimplantować pamięci wszystkim ludziom planety, wiele umiejętności i zdolności musiano zaimplantować z zastosowaniem jakiegoś fraktalowego algorytmu do generowania pamięci i umiejętności. A gdy to nie działało, lub gdy pominięto coś ważnego…

— Wymyślono Zarazę Pamięci, by ukryć braki — zakończył Gabriel. — Tak więc ludzie mogli winić chorobę.

— Wyglądasz, jakbyś był w transie, Gabrielu — rzekł Remmy. — Czy w tym, co powiedziałem, coś cię zaintrygowało?

— Tak — potwierdził Gabriel. — Zaraza pamięci wiele tłumaczy.

— Co mianowicie?

— Później do tego przejdziemy. Tyle trzeba najpierw wyjaśnić.

Remmy dumał przez chwilę.

— Bardzo dobrze.

— Opowiedz mi wszystko, co wiesz o Zarazie Pamięci.

— Jeśli mi powiesz, dlaczego to ważne.

Gabriel szarpnął podbródkiem.

— Bardzo dobrze. Ale potrwa to dość długo.

Remmy spojrzał na siebie, westchnął.

— Wasza Dostojność, zdaje się, że nie mam nic innego do roboty, jedynie słuchać.

— Więc ten Saigo to bóg, który stworzył mój świat — rzekł Remmy. — A ty jesteś bogiem, który przybył, by z nim walczyć.

Powóz zakołysał się znowu. Manfred skrobał pazurami, szukał oparcia, wspinając się na tylne łapy i wyglądając przez okno. Droga z przełęczy była w gorszym stanie niż droga na górę. Dno doliny osiągną dopiero po zmierzchu. Gabriel uśmiechnął się.

— Nie jesteśmy bogami.

— Jakaż to różnica? Ten Saigo stworzył świat i wszystko, co na nim jest.

— Pomagano mu. Remmy strzepnął dłońmi.

— Miał więc aniołów. Stworzył cały świat, ludzi. A teraz ty… — podniósł wzrok na Gabriela — przychodzisz i wszystko chcesz zmienić. Pokonać Saiga, zakończyć wszystkie sprawy. Spowodować Apokalipsę. — Remmy wyszczerzył zęby w nieszczerym uśmiechu. Jakby czaszka się uśmiechała. — Jesteś Diabłem, Ghibreelu.

Gabriel obrzucił go spojrzeniem.

— Fakty są inne.

— Dla kogoś takiego jak ja, jakaż to różnica? — Znowu strzepnął dłońmi. — Ten Saigo stworzył mnie w jakimś celu, nawet jeśli nie wiecie, co to takiego. A jednak chcesz wszystko zmienić, skończyć z moim narodem, religią, cywilizacją. Zaprzeczyć niepoznawalnemu celowi mojego Boga.

— Chcemy was wyzwolić — rzekł Gabriel. — Dać wam oświatę. Skończyć z chorobami, które powodują takie marnowanie życia, położyć kres wojnom, które niszczą życie i dobytek. Saigo popełnił zbrodnię, zamykając całemu światu dostęp do nauki, pozwalającej żyć w wolności i dobrobycie.

— Kusisz mnie, Ghibreelu — w głosie Remmy’ego odezwała się histeria. — Kusisz mnie owocem z Drzewa Wiadomości.

— Bez wiedzy nie możecie mądrze wybierać. A nie ma wolności bez mądrego wyboru.

— Tak właśnie mówiłby diabeł, prawda? — Remmy zaśmiał się. — Chcecie dać mi wiedzę, bym odrzucił swojego Boga.

Gabriel się wyprostował, przyjął władczą postawę. Jeszcze nie pora na Modulację Rozkazodawcy, pomyślał.

— To bzdury, Remmy. To rozumowanie Peregrina, nie twoje.

Remmy patrzył na niego wstrząśnięty. Oczy zaszły mu łzami.

— Przepraszam, Ghibreelu — powiedział. — Nie zdawałem sobie sprawy…

Gabriel wziął Remmy’ego w ramiona.

— Straciłeś orientację, tak — rzekł. — Ale my się tobą zaopiekujemy.

— Pchacie się w niebezpieczeństwo — stwierdził Remmy.

— Nie narazimy cię. Nie możesz walczyć z Saigiem, i nie oczekujemy, że podejmiesz walkę. Kiedy wyzdrowiejesz, będziesz mógł pójść dokąd zechcesz. Dostaniesz sakiewkę pełną pieniędzy, a cały świat stanie przed tobą otworem.

Remmy przywarł do niego.

— Nie porzucicie mnie? — zapytał z przejęciem.

— Będziesz wolny — odrzekł Gabriel — Będziesz mógł zrobić, co zechcesz.

— Nie chcę wolności! — oświadczył Remmy. — Chcę, by zwrócono mi mojego Boga.

Gabriel nie znalazł na to odpowiedzi.

Zapadła noc, a oni jeszcze nie zjechali z gór. Droga była zbyt stroma i niebezpieczna, by przemierzać ją po ciemku. Nocowali w jednym ze zbudowanych przez tutejszych mieszkańców kamiennych szałasów. Dość ciepłym. Przy palenisku zgromadzono stos suchego drewna. Remmy postawił swe pierwsze ostrożne kroki zdumiony, że chodzi i nie odczuwa bólu.

Powóz wyruszył na szlak o świcie, przed południem opuścił góry i wjechał na rzekomo starożytną drogę wojskową, która, prosto jak sierpem rzucił, biegła w poprzek kraju do Ocarnio. Saigo nie mógł się oprzeć pokusie sprawienia sobie pierwszorzędnej drogi do stolicy, na wypadek gdyby Sergius musiał z niej korzystać.

Bogatą, pofałdowaną okolicę przecinały rzeki i kanały. Brody i mosty utrzymywano w dobrym stanie. Karczmy były zatłoczone i raz Gabriel z towarzyszami musiał spać w powozie. Tłumy zmierzały na festiwal ludowy w Romeon, stolicy Prowincji Ocarnio, gdzie zanoszono modły do świętych, prosząc o błogosławieństwo dla nowych zasiewów.

— Czy lord Sergius zaszczyci festiwal swą obecnością? — spytał Gabriel.

— Najprawdopodobniej — odpowiedział jeden z pielgrzymów z nadzieją. — Zawsze błogosławi ludzi z miasta ogromną ilością piwa, wina i jadła.

Saigo nie może się powstrzymać, by przed swymi ludźmi nie odgrywać wielkiego pana, pomyślał Gabriel.

— Przy odrobinie szczęścia — nadał — nie będziemy musieli z nim walczyć na jego terenie.

Spokojnie czynili przygotowania.

Za garść złota wynajęli w Romeon pokój, który był już zarezerwowany dla kogoś innego; za garść srebra dostali szybkie konie, by mogli się sprawnie wycofać. Na szczycie wzgórza, za murami, stało miasto, otoczone umocnieniami z czerwonego kamienia, gdzie na wąskich brukowanych przejściach tłoczyli się pielgrzymi.

W końcu placu przed ratuszem, na przybranym girlandami podium, stał honorowy fotel, nad nim baldachim. Na takim fotelu zasiadają zazwyczaj dygnitarze. Gabriel miał nadzieję, że zobaczy wśród nich lorda Sergiusa.

Docierając do miasta, minęli drogę do wiejskiej rezydencji lorda. Według oceny Gabriela, Sergius mieszkał jakieś dwanaście kilometrów stąd.

Gdy przejeżdżali w pobliżu posiadłości Sergiusa, ich reno odbierały bezpośrednie, nieekranowane przekazy tachliniowe. Nic poważnego, mały przeciek, jaki reno normalnie ignorowały, ale to wystarczyło za dowód, że dotarli do właściwego miejsca, a wrogowie nie mają pojęcia, że są podsłuchiwani.

Lord Sergius nie stawił się, lecz owoce jego działalności widoczne były wszędzie: długie rzędy stołów, beczek i kadzi z jedzeniem i piciem, Kolegium Tkaczy Świętego Marka (opiekun — Lord Sergius), Lecznica i Szpital Santa Antonia (ufundowane przez Lorda Sergiusa), Szkoła Powszechna Lorda Sergiusa dla Ubogich Dzieci i Dom dla Starszych i Niedołężnych Świętego Sergiusa (ku czci jego patrona).

— To nieprzyzwoite — rzekła Clancy. Nie nadawała z obawy, że zostanie odebrana przez reno jakiegoś pachołka. — Funduje szpitale, by leczyły ludność z chorób, które sam tu narzucił. Tego, co oni tam wyprawiają, nie można też nazwać leczeniem.

Remmy strzepnął dłońmi.

— On obdarza i odbiera.

Gabriel spojrzał na niego, mając nadzieję, że Remmy powiedział to z ironią.

Stali w niskim pokoju w zatłoczonej dwustuletniej gospodzie na głównym placu miasta. Dzwony kościelne wzywały na nabożeństwo. Powietrze pachniało rozlanym piwem, świętym kadzidłem i kwiatami — girlandy nosili prawie wszyscy na ulicach.

Yaritomo i Quiller, ukwieceni, wyszli do miasta i próbowali uzyskać informację, kiedy oczekuje się lorda Sergiusa.

— Chciałbym pójść na mszę — powiedział Remmy. — Mam za co dziękować. Czy będę wam jeszcze potrzebny?

— Nie sądzę — rzekł Gabriel. — Pomódl się za nas wszystkich.

Remmy szarpnął podbródkiem. Pocałowali się z Gabrielem na pożegnanie i Remmy wyszedł z pokoju. Clancy chmurnie popatrzyła na drzwi.

— Jest wytrącony z równowagi.

— Któż by nie był? — odparł Gabriel. Objął ją w talii, przytuliła się do niego. — A jednak… niepokoi mnie. Zawsze był pobożny, lecz ten nagły przypływ uczuć religijnych ma w sobie coś niezdrowego.

— Przecież ludzie z partii religijnej go torturowali, na litość boską. Można by przypuszczać, że raczej powinno go to zniechęcić do religii.

Jakiś pijany czeladnik zaintonował sprośną piosenkę. Tłum się dołączył. Gabriel wyjrzał przez okno i zobaczył, jak Remmy w nowym kapeluszu z piórkiem, który kupił mu Gabriel, przechodzi przez tłum, zmierzając w stronę niewielkiej miejskiej katedry.

Zapukano do drzwi — wszedł Yaritomo. Nie był wysoki, lecz mimo to musiał pochylić głowę, by nie uderzyć czołem w nadproże.

— Dowiedziałem się od jednego z ludzi Sergiusa, że szef przybywa dziś po południu, by odebrać nagrodę od burmistrza — powiedział.

Gabriel przesunął dłoń wokół talii Clancy, wyczuł pod szarfą pistolet.

— Będziemy przygotowani — stwierdził.

Och, to przecież nie jest Saigo, pomyślał Gabriel, gdy Sergius wysiadł z powozu.

Znał Saiga, a po śmierci Cressidy przestudiował starannie jego oneirochroniczne nagrania. Sergius to nie on. Saigo był niższy i potężniejszy, jak borsuk, natomiast ten, szczuplejszy, przypominał orła. Wyglądali inaczej, poruszali się inaczej… a jasne spojrzenie bystrych tatarskich oczu nie miało nic wspólnego z melancholijnym wzrokiem Saiga, wydawało się czymś bardziej żywiołowym, iskrą wykrzesaną stalą o krzemień.

To może być ciało-kukiełka, Gabriel wiedział o tym, android lub klon sterowany przez oneirochronon. Jeśli jednak pod maską ukrywał się Saigo, czemu kukiełka nie miałaby wyglądać tak jak on — nikogo przecież tu nie musiał zwodzić. A jeśli to Saigo, jakaś część jego osobowości powinna uzewnętrznić się w Sergiusu.

Ale się nie uzewnętrzniała.

Sergius to Aristos lub przynajmniej człowiek z Logarchii. To było oczywiste. Poruszał się elegancko, przesuwając stopy, trzymał się prosto w Postawie Wzbudzania Respektu, jedną dłoń — może podświadomie — ułożył w Mudrę Wrażliwości. Nosił aksamity o barwie głębokiego fioletu, lamowane złotem; miał siwe włosy i brodę w szpic. W tej osobowości tkwiło coś niepokojąco znajomego. Za chwilę, myślał Gabriel, zorientuję się, kim jest Sergius.

Dwaj młodzi ludzie, którzy dołączyli do niego w trakcie uroczystości, także pochodzili z Logarchii. Cechowała ich taka sama jak Sergiusa spokojna pewność siebie, ślizgający się chód i czujna postawa. Ich przenikliwe oczy spoglądały na tłum.

Gabriel przez chwilę wsłuchiwał się w wewnętrzne głosy. Może Głos miał coś do powiedzenia.

Nie, milczał.

Gabriel przepychał się przez tłum do przednich rzędów, cały czas pamiętając, by się garbić. Przystroił girlandami swój kapelusz z szerokim rondem, kwietne naszyjniki spowijały mu szyję, zasłaniając podbródek. A nałożone artystycznie kosmetyki bardzo zmieniły mu rysy twarzy. Długie ciemne włosy zaplótł i wepchnął pod kapelusz.

Podpity tłum okazywał radość. Burmistrz, równie pijany, tłusty, z gołą głową, z medalionem na szyi, stąpał z przesadną ostrożnością na swych spuchniętych, artretycznych stopach. Podreptał przez zasypane kwiatami podium, ucałował Sergiusa w oba policzki, poprowadził do honorowego stolca pod baldachimem. Dwaj asystenci Sergiusa trzymali się z tyłu podium — jeden nosił oficjalny łańcuch, prawdopodobnie dystynkcję sekretarza czy może ochmistrza Sergiusa.

Burmistrz pogładził się po siwej brodzie i rozpoczął przemówienie.

— Ridentum dicere verum ąuid vetat? — zapytał, pokazując, iż jest wykształcony, a potem dość swobodnie przełożył Horacego dla ewentualnych nieoświeconych: — Czemu prawda nie miałaby być radosna?

Burmistrz otrzymał dwukrotnie oklaski — od wykształconych i od prostaków.

Burmistrz znowu przeszedł na łacinę. Gabriel uznał, że to chwilę potrwa.

Dotarł do pierwszych rzędów, przyczaił się za szerokimi barkami jakiegoś udrapowanego kwiatami wieśniaka, poszukał wzrokiem innych. Quiller zajął już swoje stanowisko po lewej stronie Gabriela, Yaritomo stał tuż za nim. Wielka sylwetka Białego Niedźwiedzia przesuwała się na pozycję po prawej, niedaleko miejsca, gdzie stali dwaj asystenci, i Gabriel widział sunący za nim kapelusz Clancy. Miała na sobie męskie ubranie, gdyż spódnice przeszkadzałyby w ucieczce.

Gabriel czaił się za barczystym gapiem. Sergius w swych fioletowych aksamitach obserwował burmistrza z wyrazem całkowitej uwagi. Daimony były dobre w takich sprawach.

Coś zamigotało w umyśle Gabriela. Prawie pochwycił tożsamość Sergiusa.

Gury, pomyślał dokładnie w tej samej chwili, gdy jego zespół osiągnął gotowość. Ostatni raz widział Sergiusa łysego, z sumiastymi wąsami, otwierającego drzwi powozu Zhenling.

Nie było czasu na analizowanie, co ten fakt oznacza.

— Zabić — rozkazał i wyciągnął broń. Jego reno mignęło, celując w obrazy w oneirochrononie, nałożyło je na obecną rzeczywistość. Gabriel wysunął broń z tłumu, na wysokości biodra barczystego mężczyzny. Nie musiał nawet celować, gdyż zajmowało się tym oprogramowanie.

Gdy wystrzelił pierwszy pistolet, Sergius już się poruszał. Jego receptory przechwyciły impuls tachliniowy — w tak bliskiej odległości Gabriel nie mógł temu zapobiec — i zaalarmowały go, że w pobliżu obecni są przybysze z Logarchii. Biały Niedźwiedź odstrzelił mu część ramienia, kula Yaritoma drasnęła mu plecy i eksplodowała w oparciu fotela, pocisk Gabriela wyrwał kawał czoła z prawej strony.

Sergius nadal się poruszał. Dostrzegł Gabriela i pędził susami wprost na niego. Gabriel miał wrażenie, że w świecących oczach mężczyzny widzi błysk rozpoznania.

Kukiełka. Demony Gabriela zaskrzeczały z trwogą. Nieważne, ile tkanki mózgowej stracił Sergius. Prawdziwy umysł znajdował się gdzie indziej. Będą musieli posiekać go kulami na kawałki.

Gabriel prawdopodobnie przegrał swą wojnę, całkowicie przegrał w tym właśnie momencie. Zalała go rozpacz, podsycając determinację.

Jeden z dwóch asystentów — ten z łańcuchem — przewrócił się z krzykiem, trafiony strzałem Białego Niedźwiedzia; drugi, straciwszy część twarzy, nadal stał na nogach.

Pistolet Gabriela zdążył wypluć następny pocisk, nim zaniepokojony wieśniak odwrócił się i zmienił linię strzału.

— Co to takiego, cudzoziemcze? — spytał mężczyzna, spoglądając na broń.

— Gabriel! — wyskrzeczał Sergius. Słowo było zdeformowane z powodu strzaskanej szczęki. Yaritomo i Biały Niedźwiedź nadal pakowali w niego pociski. Bryzgając czerwienią, Sergius skakał przez pokrytą kwiatami barierkę, fioletowy płaszcz powiewał za nim. Burmistrz dopiero teraz, w połowie swej łacińskiej frazy, zorientował się, że coś nie gra. Osłupiały tłum zatoczył się w tył, gapie wpadali na siebie, każdy rzucał się wprzód, by lepiej widzieć. Rozległy się wrzaski. Gabriel wyswobodził rękę, wystrzelił jeszcze kilka pocisków.

— Co to jest, cudzoziemcze? Broń? — Dłoń podejrzliwego wieśniaka zamknęła się na jego przegubie.

Sergius był tuż tuż, Gabriel dźgnął kciukiem barczystego mężczyznę w oko, wyswobodził rękę, ponownie wypalił. Okrwawionymi palcami Sergius usiłował dźgnąć go w oczy. Gabriel gwałtownie cofnął głowę, wpakował lufę pistoletu w gardło Sergiusa, wypalił. Dzikie szponiaste dłonie chwyciły go już za ramiona — dopiero wtedy jedna z kul Gabriela rozłupała kręgosłup Sergiusa i przerwała ulepszone połączenie między ciałem a umysłem.

Drugą kukiełkę, jednego z asystentów Sergiusa, rozbił na kawałki skoncentrowany ogień Białego Niedźwiedzia i Clancy. Mężczyzna z łańcuchem — prawdziwy człowiek — od dawna już wtedy nie żył.

Cofając się od poszarpanego, zakrwawionego trupa Sergiusa, Gabriel widział wściekłe oskarżenie, nadal palące się w jego inteligentnych jastrzębich oczach.

Uciec było łatwo. Pięcioro ludzi wiedziało, co robi, reszta tłumu — nie. Remmy trzymał konie w bocznej ulicy. W tym samym momencie, gdy wszyscy dosiedli koni, a Manfred wskoczył na siodło Gabriela, Biały Niedźwiedź sformował je w rząd i skierował ku wrotom miejskim. Pokłusowały, bijąc kopytami ziemię w synchronicznym rytmie. Pozostali podążyli za nimi. Zostawiali za sobą powóz, lecz fryzyjczyki transportowały większość sprzętu, łącznie ze skrzynką wytwarzającą pieniądze.

— Do posiadłości Sergiusa — polecił Gabriel. — Musimy znaleźć prawdziwego człowieka, zabić go, przejąć jakoś dowodzenie.

— To najprawdopodobniej niemożliwe — rzuciła Clancy.

— Najprawdopodobniej.

— Doskonale.

Akceptowała los w sposób szalony i rozkoszny. Miłość i rozpacz śpiewały w sercu Gabriela.

Gabriel był pewien, że tylko jeden z ich grupy nie umrze w ciągu następnych kilku minut.

Tłum pierzchał fryzyjczykom z drogi. Wrota miejskie mieli przez chwilę wysoko nad sobą, potem zostawili je z tyłu. Gabriel spiął konia ostrogą, podjechał do Remmy’ego, pocałował go, wcisnął mu w dłoń woreczek złota.

— Nie udało nam się i teraz umrzemy — rzekł. — Uciekaj do granicy i niech cię moja miłość prowadzi.

Wziął na ręce Manfreda i przekazał teriera Remmy’emu. Remmy spojrzał na niego, oczy nabiegły mu łzami, potem popędził piętami konia i już go nie było. Gnał po bezdrożach na wschód. Koń zapasowy kłusował tuż za nim, przywiązany rzemieniem. Biały Niedźwiedź usunął fryzyjczyki z drogi i cała reszta pogalopowała na swych szybszych koniach na zachód, ku posiadłości Sergiusa. Fryzyjczyki szły za nimi swym dudniącym chodem.

Będziemy musieli utorować sobie drogę ogniem, sądził Gabriel. Jeśli jednak Sergius — Gury — był sprytny, już opuścił to miejsce.

Ale nie mieli już dokąd jechać, nie mieli nic innego do roboty.

Bogata okolica przemykała obok. Pieśń żałobna grała w sercu Gabriela. Rogi, kontrabasy, czasem odzywała się grzechotka.

Szkoda, że nigdy nie zapisze tych dźwięków. Koń pod Gabrielem mknął z łatwością po prymitywnej drodze. Podkowy krzesały iskry na kamieniach.

Docierali już do domu, kiedy nadszedł koniec. Wjechali pędem na trawiasty pagórek, Gabriel prowadził. Ze szczytu otworzył się przed nim widok — biały dom nad połyskującym sztucznym jeziorem, dom cały ze szkła, bogato rzeźbiony, beztroska fantazja, nie przypominająca niczego na tej planecie. Nad wszystkim górowała wieża z kopułą w kształcie makówki.

Gabriel miał tylko chwilę, by to sobie uzmysłowić, zdać sobie sprawę z głębi tego całego spisku i zdrady. Wtem padł na niego cień — w górze wisiał prom, latacz osobisty na cichych, dwunastometrowych skrzydłach. Gabriel nie dostrzegł nikogo, kto by mógł stanowić cel, a wobec statku jego broń była bezsilna.

— Rozproszcie się — rozkazał Gabriel i podniósł pistolet, by wystrzelić pozostałą zawartość magazynku. Pusty gest, lecz tylko to mógł zrobić. Prom już strzelał. Pojemniki z gazem wybuchały wokół przerażonych koni. Gabriel nakazał sobie wstrzymanie oddechu, lecz nie miało to znaczenia. Czuł, jak poszczególne jego części wyłączają się, gdy ogarniał go gaz. Koń zatoczył się pod nim. W mózgu orkiestra grała mu symfoniczny Armagedon.

Na kulejącym koniu podjechał do Clancy i zdążył ją pocałować, nim jego arab potknął się i świat wokół zniknął.

16

PABST:

Jak mam ocenić jeden punkt danych eksperymentalnych?
Reakcja na bodziec!

Pierwszym doznaniem Gabriela było poczucie straty. W umyśle miał próżnię, puste miejsce, gdzie kiedyś przebywały… głosy?… Teraz panowała pustka napełniona jedynie bolesnym smutkiem. Zgubiłem je, pomyślał. I być może moja strona przegrała wojnę.

Ta myśl wybuchła mu w mózgu ognistą falą. Rozbudził się gwałtownie, skoczył na równe nogi, przyjął Postawę Gotowości.

Przed nim stał lord Sergius, ubrany tylko w proste, workowate bawełniane spodnie, białą koszulę, ocieplaną kurtkę, czarne pantofle na bosych stopach. Znowu wyglądał jak woźnica Gury: łysy, z rozczapierzonymi, białymi wąsami. Stał w nieco nieformalnej Drugiej Postawie Wzbudzania Respektu.

— Pozdrowienia, Gabrielu Wissarionowiczu.

— Czy tym razem jesteś prawdziwy? — spytał Gabriel. Jego głos w pomieszczeniu brzmiał głucho.

Brzmiał samotnie.

Pokój w kształcie sześcianu o boku dziesięciu metrów obwieszony był ciemnoczerwonym aksamitem. Z sufitu zwisał masywny żyrandol; kryształy szkła kołysane lekko dalekim powiewem wprawiały rozproszone światło w rytmiczny ruch.

Gruby dywan pod stopami Gabriela wyprodukowały Warsztaty Illyriańskie w serii „Wiszący Ogród”. Gabriel zupełnie nie czuł satysfakcji z tego powodu.

— Tak — rzekł Gury. — Jestem oryginałem.

Gabriel rozejrzał się dookoła. Nie zauważył drzwi, strażników, rozmieszczonej broni. Miał na sobie taki sam prosty strój jak Gury. Włosy obcięto mu krótko, mniej więcej na centymetr; czoło swędziało go trochę w miejscu, gdzie odrastały brwi.

— Zastanawiasz się, czy jesteśmy sami? — spytał Gury. — Owszem. Nie mam przy sobie broni — tylko moje ciało i umysł. — Uniósł powieki, odsłaniając głębokie, przenikliwe oczy. — Możesz mnie zabić, jeśli chcesz. Spróbuj, jeśli myślisz, że dasz radę. Zdaje się, że właśnie tego pragniesz.

Gabriel wezwał swe daimony, lecz usłyszał tylko ciszę.

Nie było ich.

Stał zmartwiały, serce waliło mu z przerażenia. Impulsem przekazał polecenia swemu reno — nie otrzymał odpowiedzi.

Uświadomił sobie, że reno zostało wyłączone. A razem z nim automatyczna procedura budząca daimony, tę ich część, którą zmagazynowano w holograficznej pamięci reno. Oznaczało to, że odcięto mu najbardziej efektywne kanały łączności z daimonami.

Był sam. Głosy towarzyszące mu od osiemdziesięciu lat uciszono lub zredukowano do słabiutkich szeptów.

W żyłach miał trwogę. Czuł, jak na czaszce występują mu krople potu.

— Kim jesteś? — zapytał Gabriel.

W kącikach ust Gury’ego pojawił się leciutki, niewyraźny uśmiech.

— Ciekawe, czy zgadniesz.

Gabriel usiłował powstrzymać drżenie głosu. Dłonie mu dygotały, adrenalina wlewała się do krwiobiegu. Przycisnął ręce do ud, by zapanować nad tym.

— Mam nazywać cię Gury? A może wolisz Sergius?

— Jak ci wygodniej, Gabrielu. To bez znaczenia, wymyśliłem oba te imiona.

Gabriel oceniał dzielącą ich odległość. Siedem czy osiem metrów. Nim się do Gury’ego zbliży, ten zdąży przygotować kontratak.

Zastanawiał się, czy Gury był szczery, gdy mówił, że Gabriel może spróbować go zabić.

Po chwili refleksji doszedł do wniosku, że niewiele straci, jeśli po prostu spróbuje.

Ale jeszcze nie teraz. Jego ciało i umysł dygotały, nie osiągnęły pełnej koncentracji.

W końcu zwyczajnie poszedł naprzód, nie szarżował, nie wykonywał żadnych groźnych gestów. Stanął w Postawie Gotowości, dwa metry od Gury’ego. Ten zareagował jedynie w ten sposób, że przeniósł wzrok z twarzy Gabriela na środek jego ciała. Dzięki temu w polu postrzegania miał całą sylwetkę Gabriela, nie tylko tors.

— Co się stało z tamtym lordem Sergiusem w Romeon? — spytał Gabriel. Narzucił sobie spokojny rytm oddechu, próbując opanować odruchową, fizyczną reakcję strachu. — Nawiasem mówiąc, to majstersztyk. Stworzyć maszynę nie do odróżnienia od prawdziwego człowieka. Znacznie ulepszyłeś technikę kukiełek.

— Dziękuję. — Gury skinął głową, przyjmując komplement. — Oczywiście diuk Sergius zmarł. Kule poszarpały go na kawałki, a także jego siostrzeńca a zarazem spadkobiercę, więc raczej nie było innego wyjścia, jak zakończyć jego istnienie. — Gury nie potrudził się nawet, by przybrać zirytowaną minę. — Należy oczekiwać wspaniałego pogrzebu. Jego Prawowierna Wysokość będzie musiał sobie znaleźć innego doradcę.

— Może zostanie nim Saigo. Albo Zhenling. Choć z tego, co słyszałem o królu, nie potrafiłby trzymać z dala od niej rąk i nie zdążyłby nawet wysłuchać żadnej rady.

Na dźwięk imienia Zhenling w oczach Gury’ego pojawił się nieznaczny błysk.

— Niewykluczone — rzekł krótko.

Nadal niewzruszenie patrzył na Gabriela, w środek jego sylwetki.

Gabriel próbował rozluźnić mięśnie twarzy, przybrać swobodną postawę, patrzeć obojętnie. Nie chciał sygnalizować swych posunięć, a napięte ciało, kiedy każdy mięsień czeka w pełnej gotowości, wysyłało wiele znaków ostrzegawczych.

— A pokaz zaawansowanej techniki w Romeon? — zapytał. — Czy przewidujesz jakieś niepożądane konsekwencje?

— Łowcy czarownic ze stoli…

Gabriel ruszył. Postąpił naprzód lewą, wszedł w zwarcie, wyprowadził obrotowe kopnięcie prawą nogą w prawe kolano Gury’ego. To była finta, gdyż miał całkowitą pewność, że Gury uniknie tego ciosu, najprawdopodobniej uniesie nogę i przepuści pod nią kopniaka. Właśnie o to Gabrielowi chodziło, gdyż planował, że prawą stopę postawi z przodu, a następnie da nura, unikając ewentualnego kontrataku, i smagnie smoczym ogonem — obrotowym zamachem lewej nogi — by zlikwidować jedyną podporę, na której stał Gury.

Gdyby to się nie udało, Gabriel miał w rezerwie inne techniki, inne finty i ciosy. Z odpowiedniego punktu widzenia, wszystkie ataki to finty, z wyjątkiem tych, które dochodzą do celu.

Obrotowe kopnięcie wystrzeliło ku kolanu Gury’ego i ten zareagował zgodnie z oczekiwaniami — podniósł prawe kolano nad linię ciosu. Gabriel postawił prawą nogę, pochylił się, zamachnął lewą nogą…

Ogłuszył go ból, gdy Gury skoczył naprzód i, obniżając prawą stopę, dosięgnął lewej nerki Gabriela, wzmocniwszy ten cios całym ciężarem ciała. Smagająca noga Gabriela trafiła w próżnię. Gury stał teraz nad nim. Gabriel wyrzucił w górę łokieć, chcąc trafić go w krocze, lecz Gury odparował uderzenie i kopnął Gabriela w udo, w napięte mięśnie utrzymujące cały ciężar ciała. Gabriel syknął z bólu. Odtoczył się, próbując zwiększyć dzielącą ich odległość, lecz Gury za nim nie poszedł.

Gabriel wstał, zatoczył się — ból dźgał go w udo. Odzyskał równowagę.

Gury obserwował go uważnie w Postawie Gotowości. Jego twarz nie wyrażała ani wrogości, ani agresji.

Gabrielowi waliło serce. Ostrożnie, powoli oddychał; próbując się uspokoić.

— A więc, jak mówiłem, łowcy czarownic ze stolicy — kontynuował Gury łagodnym głosem. — Wasza broń to czary. Tak wytłumaczy się jej działanie. Poza tym jeden z waszej kompanii to więzień zbiegły ze Starej Świątyni. Świadkowie go rozpoznają.

Gabriel miał nadzieję, że na wzmiankę o Remmym zachował obojętny wyraz twarzy, jednak doznał wstrząsu, jakby ktoś nagle położył mu lód na karku.

Przeszedł do Czwartej Postawy Gotowości — stanął prawym bokiem ku Gury’emu. Mięsień zranionej nogi zadrgał, lewa dłoń skryta z tyłu, niewidoczna dla Gury’ego, kreśliła na udzie glif „strzeż się”.

Tzai, pomyślał.

— Nie rozpoznają go — stwierdził Gabriel. — Mężczyzna, który uciekł ze Świątyni, był okaleczony. A kiedy Remmy opuszczał Romeon, mógł maszerować i jeździć wierzchem.

Miał trudności ze skupieniem się na dwóch rzeczach naraz. Normalnie jego daimony lub reno mogły wykonywać zaśpiewy. Pozwalało to Gabrielowi na swobodną rozmowę.

Po prostu to zrób, pomyślał. Reno odgrywało tylko pomocniczą rolę. W razie konieczności wszystko potrafisz zrobić sam.

Tzai. Tzai. Dai.

— To uzdrowienie uznaliby również za czary — powiedział obojętnie Gury. — Ale może nie pojawią się żadne oskarżenia. Może ludzie zaczną sobie przypominać odgłosy strzałów, wielkie pistolety, strzelby, zabójców w czarnych maskach albo diabły z widłami… Takie racjonalizacje zdarzały się już wcześniej.

Dai, myślał Gabriel.

— Dlaczego pozwalasz, bym cię atakował? — zapytał.

— Chcę ci pokazać, że nie możesz wygrać — wyjaśnił Gury. — Zademonstrować, że nie możesz ze mną walczyć.

Giń, myślał Gabriel. Giń, giń, giń.

Metaliczny posmak zalał mu usta, gdy czekał na Głos. Nadszedł z wielkiej dali.

— Poddaj się.

— Przegrasz — ostrzegł Gury.

Giń, powtarzał Gabriel. Giń, giń giń.

Zaatakował, robiąc wykrok prawą stopą, a potem przenosząc na nią ciężar ciała, by wykonać hak lewą nogą z obrotem na pięcie. Wybrał atak kopaniem i obrót na niesprawnej prawej nodze właśnie dlatego, że Gury tego nie oczekiwał. Zacisnął zęby, gdy uszkodzony mięsień skręcił się w obrocie; Gabriel opanował jednak ból i dalej atakował cel.

Gury uniknął pierwszego ataku, a podczas drugiego postąpił naprzód i walnął Gabriela kolanem w prawe udo, dokładnie w chwili maksymalnego skrętu mięśnia. Kolano omal się nie ugięło, lecz Gabriel utrzymał wyprostowaną pozycję i bekhendem zadał cios kostkami palców w twarz Gury’ego. Ten zablokował cios poduszeczką dłoni, skierowaną w łokieć przeciwnika. Gabriel zdążył jednak wycofać cios i zgiąć łokieć akurat na czas, by uniknąć paraliżującego uderzenia w kość ramieniową.

A potem trwali w zwarciu, wykonując atak za atakiem. Gury wypuścił krótki cios. Gabriel sparował go blokowaniem odwróconą dłonią, wystrzelił z niej palcami ku oczom Gury’ego (giń!), Gury blokował cios łokciem, który potem pchnął pionowo w twarz przeciwnika. Gabriel sparował cios łokciem wzniesionym w górę, zapuścił szponiasty chwyt ku lędźwiom (giń!) dłonią drugiej ręki.

Cios odparowano pchnięciem w dół. Gabriel postąpił naprzód z łokciem skierowanym w podbródek Gury’ego (giń!), ten uniknął ciosu…

Gabriel stracił rachubę swych ataków. Dłonie, stopy, kolana, łokcie, przedramiona, blokowania ciałem, zamachy jedne tuż po drugich w szalonej sekwencji; każde uderzenie Gabriel zaznaczał żądnym krwi krzykiem.

Wreszcie trzask, ból. Rytm się załamał. Gabriel usiłował skupić myśli na tym, co się dzieje. Podcięto mu nogi. Rąbnął plecami w podłogę. Powietrze gwałtownie uszło mu z płuc. Czuł się tak, jakby spadł z drugiego piętra.

Przez chwilę leżał ogłuszony.

Gury spokojnie dał krok w tył, przerywając walkę.

— Złamałem ci obojczyk, Gabrielu — oznajmił. — Mam nadzieję, że zdołasz pokonać tę niedogodność.

— Poddaj się. — Głos nalegał bardziej zdecydowanie.

— Przejrzałem cię na wylot, Gabrielu Wissarionowiczu — oświadczył Gury.

Gabriel uświadomił sobie, że zna, i to od dawna, imię Gury’ego.

Usiadł, skrzyżował nogi. Ból błąkał mu się w nerwach. Skoncentrował się, próbował go odegnać.

Wiedział, że Gury’emu pomagają daimony, analizując sytuację i wykorzystując każdą jego przewagę.

— Zabiję cię, kiedy wyleczysz mi obojczyk — oznajmił.

Gury skinął głową.

— Jak sobie życzysz.

Gabriel skłonił się uprzejmie.

— Dziękuję, Kapitanie Yuanie Aristos.

— Więc odgadłeś moje imię — rzekł Kapitan Yuan.

— Odgadłem? — odpowiedział Gabriel. — Skądże znowu.

Gabriel miał nadzieję, że zbije to Yuana z tropu. Ale nawet jeśli tak było, mężczyzna nie okazał tego po sobie.

Saigo i Zhenling weszli do pomieszczenia przez drzwi ukryte za rozsuwanymi gobelinami barwy ciemnego wina. Gabriel uważał, że nie były to kukiełki, lecz prawdziwi ludzie. Saigo poruszał się z typowym dla siebie ociąganiem, pozostawiając za sobą przelotne wrażenie melancholii. Zhenling maszerowała żwawa i obojętna.

Gabriel żałował, że nie ukrył w piersi bomby. Mógłby zlikwidować przywódców spisku w jednym wspaniałym akcie samozniszczenia.

Tymczasem siedział po turecku, a Saigo i Zhenling opatrywali jego obrażenia. Krótkie formuły przepływały mu przez mózg, próbował skontaktować się ze swymi daimonami. Otrzymał porcję nano, by zreperowały jego złamaną kość, ramię umieszczono na temblaku. Żadnych środków znieczulających, zauważył. A jednak nie bolało go zbyt mocno. Uszkodzenie uda znacznie bardziej dawało się we znaki.

— Przykro mi, że odniosłeś te wszystkie obrażenia, Gabrielu — powiedziała Zhenling łagodnym, przyjacielskim tonem.

— Zrób, co masz zrobić — odparł Gabriel — i odejdź.

Nie wyszła, lecz zajęła miejsce w pokoju, tworząc z Saigiem i Yuanem wielki krąg. Gabriel czuł w obojczyku rozkwitające ciepło — nanomechanizmy wykonywały swe zadanie.

— Gabrielu, powinieneś wstać i chodzić w koło — rzekł Yuan. — Ustawił dłoń w Mudrę Rozkazu.

— Nie.

— Czy jesteś już gotów wznowić ze mną walkę? — spytał Yuan. Jeśli tak, odeślę tych ludzi z pokoju i zaczniemy.

— Na razie nie jestem gotów.

— Walcz albo maszeruj w koło — rzekł Yuan. — Rozciągnięcie mięśni przy obu tych czynnościach przyniesie ci korzyści.

Gabriel czuł nieokreśloną presję poszczególnych części swej osobowości, które usiłowały się z nim skontaktować, lecz odczucia te nagle zdominował gryzący metaliczny smak w ustach, intensywny, niemal bolesny. I rozkaz Głosu:

— Podporządkuj się.

Może to dobry pomysł?

Gabriel wstał, zaczął chodzić po okręgu wyznaczonym położeniem Saiga, Zhenling i Kapitana Yuana. Uszkodzona noga zesztywniała, starał się rozciągać jej mięśnie. Przyszedł mu na myśl Boks Trzech Triftongów, stylu, w którym walczący, chodząc w koło, był zawsze przygotowany na atak i obronę we wszystkich kierunkach. Wyobrażał sobie różne wersje ataku i unicestwienia wroga.

Jeszcze nie teraz.

Chodził w ciszy. Twarz Saiga, jeśli nie liczyć stale obecnego w niej smutku, wyrażała wrogość. Zhenling natomiast — współczucie. Na twarzy Yuana malowały się jedynie powaga i czujność. Gabriel wiedział, że usiłują go zmęczyć, czekają, aż ból i wyczerpanie ogarną jego umysł. Giń, pomyślał.

Yuan przerwał przedłużającą się ciszę.

— Gabrielu Wissarionowiczu, czy zastanawiasz się, jaki jest nasz cel?

— Wszystko mi jedno, Yuanie.

— Budujemy alternatywną ludzkość, Gabrielu — rzekł Yuan. — Dłonie ułożył w mudry nauczające. — A razem z nią, alternatywną przyszłość.

Dłoń Gabriela złożyła się w Mudrę Odmowy.

— Widzę ludzi głodnych i torturowanych chorobami i ciemnotą — rzekł. — Widzę, jak zmienia się ich w potwory. I wszystko po to, by garstka spiskowców mogła zabawiać się w bogów.

— Respekt! — krzyknął nagle Saigo. — Jeśli chcesz żyć, okaż respekt Pierwszemu Aristosowi.

— Ofiaruję mu śmierć z mojej ręki — rzekł Gabriel.

Saigo odwrócił się do Kapitana Yuana. W jego ciemnych, smutnych oczach zabłysnął gniew.

— Jest zbyt niebezpieczny. Zabij go.

— Zobaczymy — odrzekł Yuan.

Saigo wyprostował się w Postawie Formalnego Szacunku. Gabriel miał ochotę walnąć go kopniakiem w odsłonięty brzuch, ale po chwili zastanowienia zrezygnował.

Chodził po kręgu.

— Zabawa w bogów? — powtórzył Yuan — Możliwe. A jednak się tym nie przejmuję. Wiesz czemu? Bo robię to od tysięcy lat.

Gabriel chodził w kółko. Ból w udzie zelżał. Ciepło promieniowało z jego ramienia.

— Twoja cywilizacja, Gabrielu, jest moim tworem — wyjaśnił Yuan. — Z rozproszonych, daleko wysuniętych przyczółków zbudowałem Logarchię. Ciebie też zbudowałem, Gabrielu.

— Jestem ci dozgonnie wdzięczny.

Saigo patrzył takim wzrokiem, jakby zamierzał skręcić Gabrielowi kark.

— To była wielka przygoda, Gabrielu — rzekł Yuan. — Codziennie nowe wyzwania, improwizacja. My wszyscy, którzy przeżyliśmy upadek Ziemi, byliśmy przerażeni naszą techniką, baliśmy się jej użyć, nawet jeśli miało to nam przynieść ocalenie. Ci, którzy odnieśli sukces, ci, których wiodłem, stali się pierwszymi Aristoi.

— Chyba znam te historie — oświadczył Gabriel. — Choć może przesadnie opisujesz swój własny wkład. Podstawy już wtedy były gotowe — wczesne badania tachjonowe, zasady techniki grawitacyjnej, sztuczna inteligencja wystarczająco rozwinięta, by przechować większość nieprzetworzonych danych Ziemi1.

— A któż miał wykorzystać te dane? — spytał Yuan. — Pan Wengong? Wspaniały człowiek, pozbawiony jednak ducha przywódczego. Ortega i Shankaracharya dysponowali znakomitym intelektem, ale zginęli, przeprowadzając doświadczenia z nano. Wskaźnik śmiertelności pierwszego pokolenia był zastraszający, znacznie większy niż widziałeś to nawet w barbarzyńskiej Vila Real. Za czyim przykładem mieli pójść ludzie, jeśli nie za przykładem osoby, która odniosła największy sukces?

— Krótko mówiąc, za twoim.

— Za moim.

— Nie bądź tak dumny z tego, co właśnie próbujesz zniszczyć, Aristosie. — Gabriel przesycił swój głos pogardą. — Sprowokowałeś wojnę domową, prawda? A propos, jak idzie twoim okrętom? Jak wielu niewinnych ludzi udało im się dotychczas ukatrupić?

— Saigo podniósł na Gabriela swe podkrążone oczy.

— Nikogo — rzekł. — Złamaliśmy twój szyfr, Gabrielu Wissarionowiczu. Posłaliśmy twoje hasełko z powrotem na Illyricum przed upływem twojego siedemdziesięciodwugodzinnego terminu. Uśmiechnął się. — Jedyne ofiary, to osoby z twojego statku. To ty ich tutaj przywiodłeś i jesteś winien ich śmierci.

Gabrielowi przeszedł po plecach dreszcz. Nie wiedział, czy ma być przerażony, że przegrał, czy szczęśliwy, że Logarchia nie została jednak wtrącona w bratobójczą wojnę.

Twarz oblekł w wyraz szyderstwa.

— Jedyne ofiary? A Ariste Cressida?

— Bardzo nam przykro, że zaszła taka konieczność — rzekła Zhenling głosem zbyt nerwowym, zbyt donośnym. Gabriel rzucił jej ostre spojrzenie.

— Jestem pewien, że dobrze przemyślałaś swoje usprawiedliwienia, Ariste — rzekł. — Proszę, oszczędź mi ich.

— Od naszego eksperymentu wiele zależy — oznajmił Saigo. Ofiary śmiertelne są godne pożałowania, lecz niezbędne.

— Ile ich jeszcze będzie? Z ilu kolejnych ofiar możesz siebie rozgrzeszyć? — pytał Gabriel. — Przysięgliście, że będziecie chronić ludzkość, dbać o nią, zapewniać wszystkim rozwój. Populacji całej planety narzuciliście kiłę, ospę, dur brzuszny, malarię, po czym zamknęliście dostęp do lekarstw. Ożywiliście geny odpowiedzialne za raka, drepanocyty, chorobę Taya-Sachsa i tysiące innych. Nie udostępniliście zabiegów przedłużających życie. Stoicie z boku, patrząc spokojnie jak dziesiątki tysięcy umierają z głodu.

— Twój punkt widzenia jest nazbyt ograniczony — oznajmił Saigo.

— Cóż robiliśmy innego od pozostałych Aristoi? — spytał Yuan. — Od pokoleń przycinano drzewo genetyczne ludzkości. Aristoi popierają geny użyteczne, pozwalają, by te, które uważa się za szkodliwe, nie wchodziły do obiegu. Albo też całkowicie je eliminują. My — moi koledzy i ja — zakwalifikowaliśmy zestawy porzuconych genów jako użyteczne.

— Schizofrenia użyteczna? — spytał ostro Gabriel. — Rak użyteczny? Choroba Huntingtona?

— Tak — oznajmił Yuan. Pozwolił sobie na uśmiech. — Sam robiłeś takie rzeczy. Twoje pokolenie małych śpiewaków operowych. Zdefiniowałeś dodatkową krtań jako „pożądaną” i spowodowałeś, że się pojawiła.

— Zależało mi na wykonaniu pieśni, wy natomiast wywołujecie wojny, zarazy, głód. To wszystko jest pożądane?

— Tak.

— Prześladowania religijne i bigoteria? Ciemnota? Wczesna i nikczemna śmierć?

— Godne ubolewania, lecz niezbędne. Tak jest.

— Gabrielu, przedstawiasz to jako coś ohydnego — rzuciła Zhenling. — Mylisz się. To największa przygoda w całej historii!

— Dla was. Nie dla miliardów stworzonych ludzi.

— My nigdy nie żyliśmy w tak pełny sposób, jak oni — powiedziała Zhenling. — Ludzkość wpadła w stagnację, Gabrielu. — Ariste złożyła dłonie w mudry nauczające, tak jak przedtem Yuan. — Demos są mili, grzeczni, pozbawieni agresji i zupełnie bez ikry. Aristoi debatują nad teorią Platona, tworzą stylizowane nierealności w oneirochrononie, badają ezoteryczne zagadnienia fizyki… Gdzie w tym wszystkim jest chwała?

— A jaką chwalę przynosi nędza i śmierć?

Saigo parsknął.

— Przed kilkoma miesiącami największym wyzwaniem dla ciebie było zakończenie opery — zauważył.

Gabriel uśmiechnął się.

— Zanim uznasz, że to nic trudnego, sam spróbuj tego kiedyś dokonać, Aristosie.

— Życie musi być czymś więcej niż wyborem, w którą sztuczność mamy się dziś zanurzyć — rzekł Yuan. — Każdy wybór powinien coś znaczyć. Kiedyś, po zniszczeniu Ziemi, każda decyzja, którą podejmowałem, rozstrzygała o życiu i śmierci.

— A więc przywróćmy te uderzające do głowy dni młodości, co? — rzekł Gabriel. Ramię mu ochłonęło; nano wykonały zadanie. Czuł śpiewające daimony, nie ich głos, lecz daleką obecność. Miał nadzieję, że uzyska od nich pomoc. Zatrzymał się przed Yuanem, zdjął temblak, przyjął postawę bojową.

— Jeśli inni zechcą nam wybaczyć — rzekł — chciałbym teraz zabić Yuana Aristosa.

Saigo chrząknął z irytacją. Yuan skłonił się przed nim i Zhenling, i poprosił, by wyszli.

Gabriel wykorzystał odgłos zamykanych drzwi jako sygnał do ataku, mając nadzieję, że ten drobny hałas zdekoncentruje Yuana, albo zagłuszy cichy odgłos nadciągającego uderzenia.

Yuan złamał mu nos, podudzie i pozostawił na podłodze powalonego i zakrwawionego.

Zhenling i Saigo wrócili, zaaplikowali mu nano.

— Spaceruj — rozkazał Yuan.

— Złamałeś mi nogę.

— To złamanie szczelinowe. Możesz z nim chodzić.

— Odmawiam.

— Wtedy złamię ci drugą nogę, co da ci dodatkową wymówkę, by zostać na ziemi.

Gabriel wstał i ruszył. Zaciskał zęby, gdyż ból palił mu włókna nerwowe. Krew kapała na illyriański dywan. Szok pourazowy wyssał ciepło z twarzy i dłoni.

— Ktoś z moich towarzyszy był zdania — rzekł — że motywem tego wszystkiego jest zwykły, potworny sadyzm. — Spojrzał na Yuana, na uważne, błyszczące oczy, skupioną twarz. — Powoli zaczynam podzielać tę opinię — oznajmił.

— Twój ból nie obchodzi mnie aż tak bardzo, bym miał się nim cieszyć — rzekł Yuan, ustawiwszy dłoń w Mudrę Zaprzeczenia. — Jak wszystko inne, co zrobiłem, jest to tylko środek do celu.

— Gabrielu, zwróć uwagę, jak wiele osiągnięto — powiedziała Zhenling. — Cała sfera gwiezdna sterraformowana. Zasiana ludzkością, z gotową kulturą i wspomnieniami. Fałszywe historie, zakopane w ziemi. Największy eksperyment wszystkich czasów! Przeprowadzony w sekrecie, ale ze skrupulatną starannością.

— To przyszłość ludzkości — rzekł Saigo. — Widzisz dopiero początki, ale te cywilizacje urosną. Będą popełniały błędy, lecz nie te, co my. Z czasem wykształcą własnego ducha. Osiągną własną świetność i chwałę.

— Więc po co ten cały sekret? — spytał Gabriel. Rozmowa pozwoliła mu zapomnieć o bólu. Zlizał krew z warg. — Jeśli to takie wspaniałości, dlaczego ich nie zaprezentować?

— Inni Aristoi mogliby się wmieszać — rzekł Yuan.

Gabriel syknął, niefortunnie postawiwszy stopę. Z czoła skapywał mu pot.

W oczach Zhenling dostrzegł współczucie, ale się przeciw niemu uzbroił.

— Czyż możliwe, że Aristoi przejrzeliby twój boski akt? — spytał Gabriel. — Czyż możliwe, że mogliby dojść do wniosku, że twój wielki plan jest niczym, wyłącznie pretekstem, by dać upust sadyzmowi i pysze?

— Aristoi nie odgrywają w moich planach żadnej roli — odparł Yuan. — Są tak samo moim tworem jak mieszkańcy Terriny.

— Jakimż musimy być rozczarowaniem!

— Wcale nie — rzekł z przyganą Yuan. — Aristoi doszli jednak do wniosku, że są celem samym w sobie. Ja postrzegam ich jako część procesu, jeszcze jeden etap ewolucji. Nie uwieńczenie dzieła, nie ostateczna doskonałość, lecz tylko kolejny krok, taki jak wszystkie poprzednie.

Kiedy wyruszyłem do serca galaktyki, miałem nadzieję, że inni podążą za moim przykładem — może nie do centrum Drogi Mlecznej, lecz w ogóle gdzieś się wybiorą. Aristoi zaś zamiast zmierzać ku coraz większym przygodom, zostali w swych gniazdach i otoczyli się przedmiotami, z którymi czują się wygodnie. Zdałem sobie sprawę, że nie mam im nic więcej do powiedzenia. Więc odciąłem się od nich, nasłuchiwałem, planowałem. W końcu postanowiłem wykreować coś nowego, stworzyć całkowicie nową ludzkość.

Gabriel, krążąc, wyraził aplauz, z rozmysłem uderzając dłonią o dłoń. Yuan popatrzył na niego uważnie.

— Gabrielu, ty akurat rozczarowujesz mniej niż inni. Wykazałeś więcej przedsiębiorczości, niż mogłem oczekiwać. I jesteś nieustraszony, przyznaję, choć podejrzewam, że to w większym stopniu głupia arogancja niż rzeczywista odwaga.

— Może nie doceniasz nas wszystkich.

— Jeśli tak, z ogromną przyjemnością się do tego przyznam. Yuan skłonił się uprzejmie. — Mimo to, moja druga rzeczywistość istnieje i zamierzam ją chronić. Wasza cywilizacja została bezpowrotnie zbrukana zniszczeniem Ziemi1. Wpłynęło to na decyzje, które podejmujecie. Są zbyt ostrożne, asekuranckie. Kto wie, czego byście dokonali, nie mając w swej historii tak wielkiego urazu.

— Zarzynalibyśmy się, ginęłyby miliardy. Spełniłoby się twoje marzenie.

— Przez całą historię — Yuan kontynuował wykład, znowu demonstrując mudry nauczania — największym napędem był instynkt rozmnażania. A jednak ludzkość doznała takiego urazu, że kiedy Aristoi zabrali jej nawet ten instynkt, prawie nikt nie protestował.

Gabriel dyszał, wytarł pot z twarzy.

— Ludzie cywilizowani kontrolują swe rozmnażanie — rzekł. — W Logarchii każdy w końcu może mieć dzieci. Czy twierdzisz coś przeciwnego? — Pośrodku twarzy płonęło mu źródło ciepła — to leczył się jego złamany nos. Gabriel mrugał wściekle, usiłując przegonić parzące łzy, ściekające mu po policzkach, łzy odprowadzające ciepło.

Noga mu się nareszcie wzmocniła. Za chwilę znowu podejmie próbę zabicia Yuana.

— My powołujemy do życia całe cywilizacje — ciągnął Yuan. — Cywilizacje, które wytworzą nowe formy, podejmą nowe wyzwania. Każda z nich znajduje się u zarania ery technicznej i na każdej z planet jest dostatecznie wiele zasobów, by technika się rozwinęła.

— Nowe wspaniałe światy — dodał Saigo.

— A kiedy wyruszą w przestrzeń międzygwiezdną, napotkają tam inne cywilizacje i stworzą nowe wzorce — mówił Yuan. — Nie będzie jednego źródła, jak Ziemia1. Nie zdominuje wszystkiego jeden wielki uraz.

— Tylko mnóstwo malutkich. Zarazy, wojny, niedostatek… i agresywna, barbarzyńska ludność, gotowa chwytać za broń pod byle pretekstem.

— Ludzkość wcześniej już przez to przechodziła. — Ton głosu Yuana nie zdradzał emocji. — Wszystko to potrafi przetrzymać.

— Powtarzam pytanie, Aristosie, dlaczego nie zrobić tego otwarcie? Każda Ariste jest panią swojej domeny… — Gabriel zatrzymał się przed Zhenling. — Ariste Zhenling, jeśliby zapragnęła, mogłaby przekształcić swoje terraformowane planety w małe Terriny. To byłoby kontrowersyjne, spotkałoby się z potępieniem, lecz nikt z nas nie mógłby w żaden sposób jej powstrzymać. Autokracja zbiorowa zagwarantowana jest autokracją indywidualną. To podstawa potęgi Aristoi.

Próbował znowu ruszyć, lecz nic nie widział. Krzywo stąpnął i ból objął całą nogę. Gabriel, dysząc, zatoczył się; Zhenling go podtrzymała. Nabrał powietrza, wytarł oczy.

— Zostań jednym z nas, Aristosie — szepnęła Zhenling.

Gabriel uświadomił sobie, że po raz pierwszy ktoś z nich, zwracając się do niego, użył jego tytułu.

Spojrzał na nią.

— Bądź jedną z nas, Ariste.

Zaczął znowu chodzić wkoło.

— Twoja argumentacja jest naiwna — oświadczył Yuan. — Przeciwnie, Aristoi mogliby interweniować. Mogliby odmówić wypożyczenia lub sprzedania statków terraformujacych, które byłyby jej potrzebne do stworzenia nowych światów. Takie postępowanie tłumaczyliby swym potępieniem lub kalkulacją, że skoro jej światy nie zostaną zaludnione nowoczesnymi ludźmi, ona nigdy nie wytworzy kapitału, by zwrócić pożyczki.

— Mogłaby przecież zbudować własne statki — zaprotestował Gabriel. — Plany są w dostępnych plikach, Aristoi zaś mogą wykorzystywać nano. A ponadto inni członkowie waszego spisku mogliby jej udzielić wszelkiej niezbędnej pomocy.

Popatrzył na Saiga.

— Są rozmaite sposoby wtrącania się, bardziej lub mniej pomysłowe — rzekł Yuan. — Popatrz, jak nawet bierny opór Aristoi, zastosowany z wyobraźnią, powstrzymał Ikonę Cnót. Ale, co ważniejsze, cywilizacja z domeny Zhenling nigdy nie mogłaby się rozszerzyć w sposób naturalny. Przy pierwszej próbie opuszczenia swego układu planetarnego, zostałaby pochłonięta przez Logarchię.

— Zhenling mogłaby jako swą domenę wziąć całą Sferę Gaal.

— A inni Aristoi założyliby swe domeny przy jej granicach. Nie. Utrzymanie tajemnicy to gwarancja, że eksperyment nie zostanie zakłócony.

Gabriel krążył, aż w pewnej chwili stanął przed Yuanem i spojrzał prosto w ciemne oczy Pierwszego Aristosa.

— Czy chcesz mi powiedzieć — zapytał — że gdyby Kapitan Yuan Aristos pojawił się znowu w Persepolis, Aristoi odmówiliby mu tego, co sobie życzy?

Po raz pierwszy Yuan zawahał się nieznacznie.

— Wolałem nie ryzykować — oświadczył.

— Może za mało ufasz własnym możliwościom.

— Nie ufałem Aristoi. — Yuan uśmiechnął się.

— Chwała. Przygoda. Tych wspaniałości oczekujesz od małej sfery pełnej barbarzyńców. Do czego właściwie zmierzasz?

— Nie mogę tego przewidzieć. Mogę przewidzieć tylko, że będzie to alternatywa powolnej dekadencji Logarchii.

— A jeśli Terrina wytworzy własną Logarchię? Własnych Aristoi?

— Wtedy okaże się, że Aristoi są nieuniknionym stadium rozwoju i byłbym nierozsądny, gdybym myślał inaczej. Jeśli do tego dojdzie, zaakceptuję to.

— Ale tylko garstka ludzi będzie świadkami twego zażenowania, gdyż bez wątpienia wcześniej sobie to zagwarantujesz.

Twarz Yuana pociemniała. Gabriel zdołał go w końcu zranić.

— Widzę tutaj starca usiłującego przeżyć jeszcze raz dni swej młodości — ciągnął. — Chcesz przywrócić podniety czasu minionego, martwej od dawna przeszłości. Byłeś kiedyś wielki, lecz twój czas minął i pragniesz, by powrócił. Ale nim w końcu zrezygnujesz, upodlisz i zniszczysz miliardy.

— Nieprawda — rzekł Yuan.

Złapał Gabriela za przeguby, kopnął go w chorą nogę i celowo zwichnął mu ramię. Gabriel krzyknął z bólu; towarzyszył mu krzyk zaszokowanej Zhenling.

— Straciłeś nad sobą panowanie — oświadczył spokojnie Gabriel.

— Spaceruj.

Powoli stanął i ruszył, kulejąc. Pot lał mu się po czole, kapał na podłogę. Zataczając się, Gabriel pozwolił sobie na nikły, triumfujący uśmieszek — pokazał, że Yuana można zranić.

Stanął na obwodzie okręgu w miejscu najdalszym od Yuana. Pochylił się, ujął w dłoń ramię i z trzaskiem umieścił je w stawie barkowym. W ustach poczuł smak krwi — próbując opanować ból, ugryzł się w język.

— Podporządkuj się — powiedział Głos.

— Jeszcze go zabiję. Pomożesz mi, czy nie?

— Pomogę, jeśli będziesz miał szansę powodzenia.

Usiłował odgadnąć, czego Yuan potrzebował do swego dzieła. Wielkich statków terraformujących — ich plany były dostępne. Zaawansowanej techniki kukiełkowej, techniki interfejsów mózgowych — musiał naraz zaprogramować miliardy umysłów, co wymagało ogromnych środków telekomunikacji i potężnych komputerów.

Prawdopodobnie po prostu zbudował to wszystko — księżyce i asteroidy dawały się łatwo przekształcić. Albo używał Hiperlogosu Logarchii. Przecież Yuan po części zbudował Hiperlogos. Prawdopodobnie od razu wyposażył go w ukryte wejścia i kiedy tylko zechciał, mógł wchodzić do oprogramowania i manipulować nim.

Nic dziwnego, że łączność uległa degrengoladzie. Dzięki swemu hasłu Yuan mógł robić, co mu się podobało.

Musiał jednak nastąpić znaczny postęp w przedłużaniu życia. Gabriel niezbyt wierzył, że Yuan po prostu przypadkowo tak długo uniknął choroby Doriana Greya, gdy wszyscy jego współcześni prócz Pan Wengonga — dawno już zmarli.

— Zniszczę cię, Gabrielu — rzekł Yuan. Dłonie ustawił w nieznaną Gabrielowi mudrę. — A potem zbuduję cię od nowa na swoje podobieństwo. Twój talent jest zbyt cenny, by go marnować.

Bardzo możliwe, pomyślał Gabriel, że Yuan ma rację. Wasale Argosy jej nie mieli — fizyczna tortura to bardzo zła metoda nawracania. Ból fizyczny był użyteczny tylko wówczas, gdy działał na umysł. Najłatwiej złamać kogoś, nie dając mu po prostu spać. Zwykle dwa lub trzy dni wystarczą, choć Gabriel miał nadzieję, że wytrzyma dłużej. Brak współpracy daimonów, ból, zmęczenie potrafią go zmiękczyć. Yaritomo z własnej woli poddał się temu podczas rytuału Kavandi. Chciał wytrącić się z umysłowej równowagi, by otworzyć na wpływy wewnętrzne.

Ale Yuan to wpływ zewnętrzny. Silny, dominujący, pewny siebie. Rozbita psyche Gabriela będzie szukała wspierającej siły, choćby siły swego największego wroga. Po pewnym czasie zaakceptuje wszystko, co Yuan mówi.

Gabriel uznał, że lepiej zabić go szybko.

Następnym razem, gdy spróbował, Pierwszy Aristos złamał mu łokcie i szczękę. Tym razem nie nogi, gdyż chciał, by Gabriel chodził.

Teraz, kiedy powoli zdrowiał i maszerował po okręgu, próbował zejść w siebie głębiej, skoncentrować swą uwagę na własnym wnętrzu, zdrowieć, zbierać siły. Yuan i tamtych dwoje nudno coś opowiadali, ciągnęli litanię przechwałek, usprawiedliwiali swe czyny. Gabriel nie zwracał na to uwagi. Czekał, aż wszystko się wygoi, potem w marszu rozgrzewał i rozciągał mięśnie.

— Teraz, Yuanie Aristos, zabiję cię — oświadczył.

— Nie potrafisz odeprzeć ani jednego ciosu — rzekł Yuan.

Gabriel nie odpowiedział, po prostu wytarł zaschłą krew z twarzy — i przyjął pozycję do walki. Czuł wrzącą w nim siłę, głęboko wewnątrz swadhishatana chakra w jamie brzusznej. Jestem niewzruszony, niepokonany, myślał. Yuan to głupawy chwalipięta. Zaraz swój ogień wewnętrzny wystrzelę przez pięści i stopy. Spalę Yuana na popiół.

— Ubiję z tobą interes — rzekł Yuan. — Słyszysz mnie, Gabrielu Wissarionowiczu?

— Odeślij innych z pokoju.

— Zaatakuję jako pierwszy, Gabrielu. Zadam jeden cios. Jeśli go odparujesz, stanę nieruchomo i poddam się wszystkiemu, co ze mną uczynisz. Czy mnie rozumiesz?

Słowa Yuana przedostały się do mózgu Gabriela. Rozważył je. Z pewnością zawierały jakiś podstęp, lecz nie mógł dojść, jaki.

We wcześniejszych walkach odparował wiele ciosów Yuana. Jeśli teraz skupi się całkowicie na obronie, Yuan nie ma szans, by jego cios okazał się skuteczny.

— Rozumiem twoje warunki i akceptuję je — rzekł.

Zhenling i Saigo wyszli z pokoju. Gabriel i Yuan przygotowali się do walki.

Potem obie ręce Yuana zamigotały. Gabriel przeczuł, że coś nadchodzi, wiedział, że musi tego w jakiś sposób uniknąć, a przynajmniej zamknąć oczy, by nie patrzeć…

W mózgu miał pustkę. Zatoczył się, kolana mu się zgięły, w płucach zabrakło powietrza.

Kopniak Yuana — jego jedyny cios — dosięgnął splotu słonecznego Gabriela, który upadł bez tchu.

Myśli wirowały. Serce waliło w popłochu. Yuan coś zrobił, by go zniszczyć, coś przerażającego, i zrobił to jeszcze przed zadaniem właściwego ciosu.

Gabriel nie potrafił nawet zrozumieć, co się wydarzyło.

— Maszeruj — rozkazał Yuan.

Gabriel zorientował się, że idzie, zanim jeszcze jego umysł pojął ten rozkaz.

— Bardzo dobrze — stwierdził Yuan.

— Nigdy cię nie kochałam — oświadczyła Zhenling.

Gabriel od wielu już godzin chodził po okręgu. Wydeptał śliską ścieżkę w kosztownej tkaninie z Warsztatów. W jego myślach pulsował strach. Nie mógł sobie przypomnieć, w jaki sposób Yuan go zniszczył, jak ominął linie obrony i zaatakował umysł.

Yuan zastosował swą taktykę dwukrotnie. Gabriel zdołał powiązać swoje porwane nerwy, fragmenty rozbitej na drzazgi gotowości, po czym znowu wyzwał Yuana. I to samo się powtórzyło: został znokautowany jednym uderzeniem, którego nie zauważył, gdyż Yuan jakoś go rozstroił jeszcze przed samym atakiem.

Teraz tylko chodził po kręgu. Nie wiedział, jak osiągnąć skupienie, by zająć się czymś innym. Yuan odszedł odpocząć, zostawił Zhenling i Saiga, by kontynuowali dzieło. Gabriel wiedział, że będą się wymieniać, sami pozostaną rześcy, jego tymczasem ogarnie coraz większe zmęczenie, stanie się coraz bardziej podatny na ich słowa.

— Musieliśmy wykryć, jak wiele wiesz — oświadczyła Zhenling. — Wiedzieliśmy, że Cressida załadowała nie obrobione dane ze Sfery Gall, że ma je w przenośnej pamięci, gdzie nie możemy do nich dotrzeć ani ich zmienić. Mieliśmy nadzieję, że ich nie wykorzysta. I mieliśmy kilka planów, na wypadek gdyby jednak zechciała je wykorzystać. Nikt jednak nie przewidział, że skontaktuje się właśnie z tobą.

Gabriel chodził po kręgu. Wiedział, że te przechwałki to część ich programu. Usiłują ustanowić swą wyższość. Do znudzenia będą demonstrować swój spryt, aż przyzna, że są mistrzami.

— Wy dwoje nie byliście przyjaciółmi — ciągnęła Zhenling. — Ani nawet kolegami. Nie dzieliłeś jej zainteresowań naukowych. Ale twoja domena znajdowała się najbliżej sfery Gaal i wbrew wszelkim oczekiwaniom, Cressida zwróciła się właśnie do ciebie. Więc właśnie z tobą musieliśmy się skontaktować.

Gabriel maszerował po kręgu.

— Yuan Aristos nie wiedział o tobie zbyt wiele, nie mógł przewidzieć, jak zareagujesz — ciągnęła. — Zbudowaliśmy oneirochroniczny model twego umysłu i symulacja zasugerowała, że nie zrobisz nic, lecz Kapitan Yuan sądził, że oparto ją na niedostatecznych danych. Wyznaczono więc mnie, bym cię wciąż… intrygowała. Każde z naszych spotkań szczegółowo badał Aristos Yuan, a także inni. Nawet w oneirochronie z ciała i twarzy da się coś wywnioskować. Twój dobór słów, przegląd zainteresowań… to wszystko miało dla nas wartość. I dobrowolnie udostępniłeś nam chemiczną analizę swego mózgu. Aristos Yuan jest mistrzem psychologii. Model został znacznie ulepszony. Gdy tylko otrzymaliśmy na podstawie symulacji informację, że wybierzesz się do Sfery Gaal, wsiadłam na swój statek i też tu przybyłam. Zhenling, która wspinała się na Mount Trasker była kukiełką sterowaną przez oneirochronon. I za każdym razem, gdy ty i ja nawiązywaliśmy łączność, mogliśmy wychwycić niektóre nasze transmisje i je rozszyfrować.

Ale ty zachowywałeś ostrożność, przekazując mi informacje. Albo mnie podejrzewałeś, albo chciałeś mnie chronić, lecz rezultat był ten sam. Zmajstrowaliśmy więc z mojej inicjatywy awarię — przerwanie łączności podczas naszego pobytu na oneirochronicznej Mount Trasker. Skłoniło cię to do przekazania mi jednego z twoich szyfrów. Mieliśmy więc punkt zaczepienia, a do dyspozycji wolny czas wszystkich reno w Logarchii, by pracowały nad tym zagadnieniem. Złamaliśmy kilka twoich kodów, co pozwoliło nam bezpiecznie zniszczyć Cressidę.

— Myśleliście, że jestem na pokładzie.

— Uważaliśmy, że się nie poddasz — rzekła Zhenling po chwili milczenia. — I nikt na pokładzie nie poczuł żadnego bólu czy choćby niepokoju.

Gabriel maszerował po okręgu. Zdawał sobie sprawę, że słowa Zhenling miały go zranić, poniżyć, przekonać o wyższości oprawców. Na razie żaden z tych celów nie został osiągnięty. Umysł Gabriela, zbyt rozstrojony, nie wchłaniał ich sugestii.

— Nigdy cię nie kochałam — powtórzyła. To oświadczenie wypowiedziane rzeczowym głosem miało w sobie coś nierzeczywistego. — Tak naprawdę, nigdy nie kochałam się z tobą. Zawsze był ze mną Gregory — ciało, które wysłał do Han Fu to kukiełka. Był ze mną w Świecie Zrealizowanym, tak jak ty byłeś w oneirochrononie. Kochałam się z Gregorym, nie z tobą. Ty istniałeś po prostu jako elektroniczny fantom. Gabriel mimowolnie się zaśmiał. Ubawiło go to, choć był rozstrojony.

— Te cnotliwe wyjaśnienia są nieco spóźnione — zauważył. — Prostytuowałaś się na rozkaz Yuana!

Zabawę w zadawanie ran można rozgrywać we dwoje, pomyślał.

— Yuan Aristos nie wydawał mi rozkazów — odparła. — Wszyscy tutaj jesteśmy równi.

Gabriel zaśmiał się znowu.

— Ochotniczka! Świetnie. Sądzę jednak, że Aristos Yuan ma sposób, by jasno przekazywać swe życzenia, prawda?

— Jesteśmy równi, Gabrielu. Głos każdego z nas liczy się tak samo.

— Spróbuj kiedyś przeciwstawić się Yuanowi i zobacz, co się stanie.

Zdał sobie sprawę, że wychodzi z szoku. Zdobywał punkty. Jednak ta słowna przepychanka nie miała znaczenia. Nie wiadomo również, czy walka z Yuanem ma jakiekolwiek znaczenie, lecz było prawdopodobne, że da efekty w przyszłości.

Musiał opracować sposób zabicia Yuana, najpierw jednak powinien zrozumieć, co zrobił mu Pierwszy Aristos.

Mózg wzbraniał się przed ogarnięciem tego, nawet przed myśleniem o tym.

Gabriel maszerował po kręgu. Yuan w końcu powrócił, a Zhenling poszła się odświeżyć. Gabrielowi pozwolono wypić kubek wody.

— Jeśli dasz nam dostęp do swej prywatnej sieci komunikacyjnej, będziesz mógł jeść — obiecał Saigo.

Gabriel mignął mu jednopalcową Mudrą Pogardy.

W jego mózgu pojawił się strumyczek nadziei.

Złamali zaledwie jeden szyfr, ten, który kodował hasło blokujące rozpowszechnienie informacji o eksperymentach w Sferze Gaal. Nie włamali się do rezerwowego banku danych — nie mieli haseł.

Świadomie próbował zapomnieć te hasła, zakopać je głęboko, jakby w ogóle nigdy nie istniały.

Przekonał się, że dość łatwo znikają z jego umysłu. Teraz nadeszła kolej na przechwałki Saiga.

— Mamy dostęp dosłownie do wszystkiego — twierdził. — Możemy wykorzystać swobodny czas każdego procesora w Logarchii, a potem ukryć ślady, że się do niego włamaliśmy.

— Dosyć tych gadek — rzekł Gabriel. — Yuanie Aristos, czy jesteś gotów na śmierć?

Saigo spojrzał na Kapitana Yuana.

— Nawracanie Aristosa jest zbyt niebezpieczne. Kapitanie Yuan, musi pan go zabić.

Yuan miał obojętny wyraz twarzy.

— Zobaczymy — rzekł. — Szkoda marnować osobę formatu Gabriela. Nie podobało mi się to, że musieliśmy zabić Cressidę. Należała do tych Aristoi, których podziwiałem. Wolałbym przekonać Gabriela do naszych idei.

Odesłał tamtych dwoje i przygotował się.

Tym razem Gabriel obserwował uważnie, ale mimo to jego mózg nie wszystko ogarnął. Kilka godzin później, kiedy już wyleczył się z następstw nokautu, a jego przerażony umysł łatał jakoś swą zdolność logicznego myślenia, uświadomił sobie, że to doświadczenie coś mu niejasno przypomina…

Sięgnął w głąb swego umysłu, wydostał fragment wspomnień, swoją pierwszą promocję.

Mudra Dominacji.

Błyśnięto mu nią podczas szkolenia. Zatoczyło się wtedy jego ciało i umysł.

Gdy stał się Aristosem, w ciągu pierwszych kilku dni usunięto uwarunkowanie na tę mudrę, lecz najwidoczniej kapitan Yuan wynalazł inną mudrę służącą temu samemu celowi. Yuan projektował program szkolenia, który każdemu w Logarchii wpajał odruchowe reakcje na pewne znaki i symbole, a Kapitan doskonale znał się na programowaniu psychiki.

Zauważył potrzebę nowej Mudry Dominacji, która umożliwiłaby mu sterowanie innymi Aristoi, więc ją zaprojektował. Różniła się od poprzedniej — wymagała dwóch dłoni — lecz najwyraźniej potęgowało to tylko efekt.

Gabriel uświadomił sobie, że teraz sam musi usunąć swoje uwarunkowanie. Musi częściej wyzywać Yuana, wystawiać się na psychiczny nacisk, aż oswoi się z mudrą.

Yuan nie podjął tej współpracy. Nie chciał już grać w jedno uderzenie, nalegał na walkę gołymi rękami, tak jak na początku. Złamał Gabrielowi kilka żeber i rozkazał, by ich nie leczono. Nie zagraża to życiu, twierdził, i nie przeszkadza w marszu.

Gabriel potykał się. Ból żeber, zmęczenie, głód, świadomość własnej klęski zżerały go powoli. Zbyt poraniony, zbyt znużony, by znowu wyzywać Yuana, mógł jedynie próbować jak najdłużej się trzymać.

Może nie złapali Clancy, myślał. A nawet jeśli ją złapali, może uda się jej opracować jakiś sposób uwolnienia ich wszystkich. Clancy bardzo się rozwinęła, stanie się Ariste, ale inni o tym nie wiedzą. Jeśli zostawią ją w spokoju, może przyczynić się do zmiany sytuacji.

Gabriel chodził po okręgu, tamci opowiadali o swej chwale, osiągnięciach, spisku zakończonym sukcesem. Gabriel wyobrażał sobie, jak Clancy szturmuje pomieszczenie, za nią Yaritomo, Biały Niedźwiedź, Rubens, Marcus, wszyscy uzbrojeni, z ich broni płyną energie niszczące Yuana i innych…

Przypomniał sobie niejasno, że Rubens i Marcus nie żyją.

Próbował odtworzyć w pamięci muzykę, skoncentrować się na melodii i słowach, by zagłuszyć stały jazgot swych strażników. Gdy uświadomił sobie, że głośno śpiewa, przestał.

Znowu pojawił się Marcus, wleciał do pomieszczenia przez ścianę. Marcus ucałował go, dał mu coś do picia.

— Powinieneś być rozsądny, Gabrielu — powiedział.

— Ustąp — rzekł Głos.

Daimony wpływały do umysłu Gabriela i wypływały. Czasami sterowały jego ciałem opuszczonym przez świadomość. Mówiły cicho, urągały, krzyczały z wściekłości, z trwogi.

W pewnym momencie przyszedł do siebie i uświadomił sobie, że chodzi na czworakach. Zdołał wstać i dalej maszerował po kręgu. Zatoczył się jednak i upadł, w końcu i tak musiał iść na czworakach.

— Ustąp — rzekł Głos.

Dobry pomysł, pomyślał Gabriel. Może Głos wie, co robi.

Ktoś dał Gabrielowi wody, w zamian Gabriel podał kilka haseł.

Teraz wszystko stało się łatwiejsze. Po chwili doszedł do wniosku. że znajduje się wśród przyjaciół. Przekazał kolejne hasła i przyrzekł zachowywać się poprawnie. Ktoś podał mu środek przeciwbólowy. Ktoś, zdaje się Yuan, pocałował go i zapewnił, że jest kochany.

Gabriel powiedział im wszystko, co chcieli wiedzieć.

W końcu pozwolono mu zasnąć w troskliwym, kochającym uścisku Yuana.

— Zostaniesz wyznaczony do pomocy przy terraformowaniu planety, którą nazwaliśmy Dürer — oznajmił Yuan. — Teren należy zmierzyć, podzielić na strefy klimatyczne. Trzeba podać szczegółowe zalecenia dotyczące roślin i zwierząt, jakie powinny zostać tam rozmieszczone. Będziesz pracował sam, w tym pomieszczeniu. Zaopatrzymy cię w środki niezbędne do życia. Będziemy ci przekazywać szczegółowe zadania.

— Co z moim reno? — spytał Gabriel. — Nie mając dostępu do swego reno, nie mogę dobrze pracować.

Bardzo chciał zadowolić Yuana.

Pozostał w pokoju z draperiami o barwie wina. Wstawiono tu teraz łóżko, krzesła, kanapę, małą kuchenkę.

— Damy ci dostęp do reno zewnętrznego — rzekł Yuan. — Ale zrozum, że nadużyć nie będziemy tolerować. Pozwolimy ci z niego korzystać tylko w ramach własnego konta. Twój dostęp będzie ściśle ograniczony, poddawany stałemu nadzorowi. Żadne przekazy czy próby nawiązania łączności nie są możliwe.

— Oczywiście — rzekł Gabriel.

— Pierwsze zadania są proste — wyjaśnił Yuan. — W miarę postępów dostaniesz bardziej skomplikowane.

Yuan opuścił pokój. Gabriel czu narastające przerażenie. Nie chciał być sam, nie mając jasnych instrukcji. Nagle w jego ośrodkach optycznych zamigotała wiadomość, sygnał, że zewnętrzne reno jest gotowe i próbuje się z nim skontaktować.

Z wdzięcznością odpowiedział na wiadomość i otrzymał zadanie.

Praca jest dobra: uniemożliwia myślenie o rzeczach, o których myśleć nie powinienem.

Jego zadania były dość proste. Nie pracował przy terraformowaniu od czasu stworzenia Brightkinde, lecz wiele sobie przypomniał, zauważył sporo analogii, znał oprogramowanie i sprzęt, więc szybko skończył pomiary i przesiał uzyskane wyniki i propozycje.

Nadeszły nowe zadania. Pracował, czuł głód, jadł, pracował dalej, męczył się, spał.

Od czasu do czasu pojawiał się Yuan i przeprowadzał go przez ćwiczenia rozpraszające gniewne uczucia, wszelkie pretensje, niepożądane emocje. Ćwiczenia utrwalające jego nowy charakter, nowy system wartości. Gabriel trenował chętnie.

Czas mijał, prawdopodobnie całe dnie. Urosły mu włosy, znowu miedziane. Wydawało mu się, że sypia znacznie dłużej niż kiedyś, lecz nie potrafił zmierzyć upływającego czasu.

Czasem w snach nawiedzały go daimony. Krzyczały ze strachu i samotności lub mówiły cicho rzeczy, jakich nie rozumiał, albo nadchodziły z grzmiącymi akordami muzyki, która napełniała jego serce emocjami, a gdy przemijała, łkał z przestrachu i zdziwienia.

Spytał Yuana, czy część czasu może poświęcić na komponowanie. Yuan dał przyzwolenie. Gabriel pracował nad fragmentami utworów w stylu barokowym — żadnych namiętności, jedynie wyszukana technika i ornamentacja. Gdy partia utworu zaczynała wyrażać jakieś emocje, zmieniał ją. To ćwiczenie, płytkie i bezużyteczne, chyba jednak przynosiło mu nocami ulgę.

Czasami w muzyce ujawniał się gust Wiosennej Śliwy albo Cyrusa.

Gabriel komunikował się z częściami umysłu, gdzie tych dwoje przebywało, ale nie przemówili do niego bezpośrednio. Spytał Yuana o swoje daimony.

— Z nimi lepiej bym pracował — twierdził.

— Może z czasem — odpowiadał Yuan. — Kiedy udowodnisz, że potrafisz gorliwie współpracować w innych sprawach.

— Oczywiście, Aristosie — mówił Gabriel i rzucał się w wir pracy. Gorliwie.

Czas mijał. Gabriel pracował, spał, ćwiczył. Jego sny nabrały dziwnych kształtów. Widział przy pracy małe roboty, atomy wielkie jak planety poruszały się, zajmowały swe miejsca w wyszukanym tańcu. Przerażało go to i po przebudzeniu z takiego snu ćwiczył, aż zamęt w myślach mijał.

Włosy urosły, zakrywały mu już czubki uszu.

Minął cały kosmos czasu. Gabriel leżąc na kanapie, zdziwił się, gdy podniósł wzrok znad swej pracy i zobaczył, że przez drzwi za zasłonami wchodzi Remmy.

Miał na sobie nowoczesne ubranie. Pchał wózek z jedzeniem, by uzupełnić zapasy Gabriela.

Zwykle dostawami zajmował się robot.

Na zdziwione spojrzenie Gabriela Remmy zareagował nieśmiałym uśmiechem i szybkim skinieniem głowy.

— Cieszę się, że cię widzę Ghibreelu — rzekł. Mówił po beukhomańsku.

— Więc ciebie też złapali? — Język Gabriela, pozbawiony wsparcia ze strony reno, jego słownictwa i wzorców wymowy, zacinał się na nieznajomych słowach. Przy słowie złapali uświadomił sobie, że powinno być: zostałeś się-złapany. Jego znajomość gramatyki zapodziała się wraz z innymi rzeczami.

— Tak, lord Yuan mnie złapał — odpowiedział Remmy. Pchał wózek ku kuchence Gabriela. — Samotny jeździec pędzący od miejsca katastrofy? Powietrzny powóz mego pana łatwo mnie odkrył. Sądzę, że coś w głowie twego psa ułatwiało lokalizację.

— Tak, to chyba to — rzekł Gabriel.

Manfred nie mógł wiedzieć, że nie należy odpowiadać na zgłoszenia do jego reno.

Remmy zaczął uzupełniać spiżarkę. Gabriel zauważył znane ze wspomnień wdzięczne ruchy, giętkość wielkich ramion i silnych rąk.

— Jestem bardzo szczęśliwy, że już nie walczysz z Bogiem — oznajmił Remmy. — Powiedział, że zaczynasz mu pomagać.

Gabrielowi cisnęły się do głowy sprzeczne reakcje, lecz uznał, że najwłaściwiej postąpi, spokojnie zadając pytania.

— Czy Yuan Aristos powiedział ci, że jest Bogiem? — zapytał.

— Nie — odparł Remmy. — Nie słowami. Ale widziałem jak umiera, a teraz widzę, jak oto stoi przede mną w swej zmartwychwstałej postaci. Jestem pewien, że ma boską naturę i cieszę się, że uśmiecha się do mnie i daje mi pracę.

Uśmiechnął się.

— Dziwi mnie, że cię tu zabrał.

Remmy spojrzał na Gabriela spokojnymi zielonymi oczyma.

— Widocznie sądzono, że jestem wśród zbuntowanych aniołów, tak jak ty. A kiedy mnie tu zabrano, było już za późno, by odesłać mnie do mego świata.

— Jesteśmy więc poza światem? Nie wychodziłem z tego pokoju.

— Jak rozumiem, jesteśmy pod powierzchnią świata, po drugiej stronie od mego domu. Jest cała sieć… tuneli pod światem i można się przenosić, ale nie wiem na czym polegają sposoby podróżowania.

Krótko mówiąc, tajna podziemna baza. Pasuje to do teatralnego stylu Yuana.

— Czy dbają o ciebie? — spytał Gabriel.

— Och, tak. Dostaję lekcje od niektórych automatów i niższych aniołów. I wkrótce dostanę coś, co umożliwi mi łączność przez anielski ośrodek.

Wszczepią mu reno, wyedukują.

Gabriel doszedł do wniosku, że jedyną właściwą reakcją będzie radość z tak korzystnej sytuacji Remmy’ego.

Był szczęśliwy. Nie wymagało to od niego prawie żadnego wysiłku.

— Cieszę się, że dobrze ci się powodzi — rzekł Gabriel. — Czy widziałeś kogoś z pozostałych? Clansai, Quil Lhura?

Remmy skończył pracę i teraz płynął wyprostowany.

— Nie, nie pozwolono mi na to — powiedział.

— Wiesz, czy żyją?

— Tak mi się wydaje. — Zatrzymał się na chwilę.

Gabriel skinął głową, a potem przypomniał sobie, że trzeba szarpnąć podbródkiem.

— Dobrze — rzekł. — Cieszę się, że żadne z nich nie zginęło z mego powodu.

— Ja również. Mam nadzieję, że uzyskają łaskę i zrozumienie Pana. — Remmy zbliżył się do Gabriela. — Jaśnie Pan Saigo wyprowadził mnie z błędu — rzekł. — Powiedział mi, że stosunki cielesne między mężczyznami nie są grzeszne, jeśli nie wypływają z grzesznych pobudek. Powiedział, że pewien czas mogę spędzić z tobą, jeśli sobie życzysz.

Myśli Gabriela opanował gniew. To Saigo przysłał tutaj Remmy’ego, nie Yuan. Saigo stał się alfonsem — a ponieważ Gabriela z pewnością bez przerwy obserwowano — może również podglądaczem.

Stłumił gniew. Wiedział, że to bezcelowe.

— Sądzę, że w tych okolicznościach byłoby to niewłaściwe — powiedział.

Remmy uśmiechnął się nieznacznie.

— Jak uważasz, Ghibreelu. — A potem dodał: — Opiekuję się twoim psem, Ghibreelu. Może kiedyś go tu przyniosę.

Gabriel wstał z kanapy i przytrzymał zasłonę, gdy Remmy wyprowadzał wózek. Nie próbował uciec — nie był tak niemądry. Na zewnątrz mignął mu korytarz obity ciemną boazerią i kunsztowny dywan w tym samym kolorze co kilimy w pokoju.

Gabriel chodził przez chwilę gniewny, aż zauważył, że maszeruje po tym samym kręgu, który wydeptał w dywanie. Zrobił rozmyślny wysiłek, by złamać uwarunkowanie, i siedział, patrząc na ścianę, dopóki się nie uspokoił.

Miał pewność, że są monitorowane jego uderzenia serca, wszelkie objawy stresu. Jeśli ogarną go wzburzone myśli, obserwatorzy się o tym dowiedzą.

Najlepiej zachować spokój. Powoli zaczęło mu się to udawać.

Dni mijały. Gabriel pracował, spał, jadł, i próbował o niczym nie myśleć.

Remmy nie pojawił się powtórnie.

Gabriel wiedział, że ludzie zamknięci w pojedynkę zmuszeni są do samoanalizy, głębokiego wejścia w swe wspomnienia, w swą psychikę. On jednak nie chciał tego robić — wewnątrz znajdowało się wszystko, o czym próbował zapomnieć.

Skupił się na pracy. Niekiedy zauważał, że jego lewa dłoń zachowuje się trochę dziwnie — rysuje jakieś wzory na blacie biurka. Gwałtownie odwracał wtedy wzrok.

Nie chciał na to patrzeć. Nie chciał wiedzieć. Jego lewa strona nie była tak naprawdę jego częścią.

Uznał, że to dłoń kogoś innego. Nie jego. Nie ma z tą osobą nic wspólnego.

W snach nawiedzały go wizje tańczących atomów.

Po długim kosmosie czasu odwiedził go Yuan. Gabriel przyjął Postawę Podporządkowania.

— Dobrze się spisałeś przy wyznaczonych zadaniach — oznajmił Yuan.

— Dziękuję, Aristosie.

— Czy nadal życzysz sobie pomocników?

W Gabrielu zapłonęła nadzieja. Może będzie miał z powrotem swe daimony.

— Tak, to ułatwiłoby pracę.

— Przydzielę ci asystentów z grona tych, którzy zostali ujęci razem z tobą.

Gabrielowi serce skoczyło w piersiach.

— Dziękuję, Aristosie.

— Spotkacie się tylko w oneirochrononie. Twój zespół będzie cały czas bardzo starannie monitorowany. Musisz uważać na to, co mówisz i co robisz.

— Będę uważał, Aristosie.

Yuan ustawił Mudrę Aprobaty.

— Bardzo dobrze.

— Dziękuję, Aristosie. Jestem bardzo wdzięczny.

Gabriel opadł do niższej Postawy Podporządkowania, czołem dotknął dywanu. Yuan uśmiechnął się z aprobatą i zawrócił do wyjścia.

— Robisz postępy, Gabrielu — rzekł. — Pamiętaj, jaki jest twój nowy cel, a osiągniesz sukcesy.

Gabriel powrócił na kanapę, wszedł do oneirochrononu. Wyrosły wokół niego elektroniczne ściany okryte czerwonymi draperiami. Otoczenie dobrano starannie. Gabriel nadał komunikaty, usłyszał odpowiedzi. Zgłosili się Clancy, Biały Niedźwiedź, Quiller i Yaritomo.

Przyjęli Postawę Formalnego Szacunku. Otrzymał więc potwierdzenie swej władzy; na ten widok przebiegł mu po plecach impuls energii.

Odpowiedział na ich pozdrowienie.

— Poproszono mnie, bym pomógł w terraformowaniu Dürera oznajmił Gabriel. — Chciałbym zebrać dane i wyznaczyć zadania.

Oneirochroniczne postacie zamigotały. Zorientował się, że nie odbiera ich prawdziwych wyrazów twarzy — istniało jakieś zakłócenie, oneirochroniczny czujnik, cenzor, który mącił ich wygląd, rozmywał ostrość.

— Czy jest twoim życzeniem, byśmy się do tego wzięli? — spytała Clancy. Cenzorowi nie udało się zamazać całkowicie jej bezpośrednio patrzących oczu.

W prawdziwym świecie Gabriel mrugnięciem przegnał łzy.

— Tak.

— Postąpimy zgodnie z twym życzeniem.

Zespół zaczął działać. Na spotkaniach, pozbawionych wszelkich aspektów towarzyskich, zajmowano się jedynie pracą. Praca posuwała się wolno — nie było daimonów do doglądania szczegółów — lecz rezultat okazał się wspaniały. Ułożono plan zebrań, sformułowano problemy, znaleziono rozwiązania. Członkowie zespołu nigdy nie zwracali się do Gabriela „Aristos”, widocznie ostrzeżono ich, by tego nie czynili. Wszyscy byli niezupełnie do siebie podobni musiano ich poddać różnym modyfikacjom osobowości, wyłączono im reno i daimony.

Od czasu do czasu Gabriel uświadamiał sobie, że jego lewa dłoń wyprawia coś dziwnego, jakby dyrygowała niewidzialną muzyką. Na języku czuł silny, metaliczny smak. Postanowił nie zgłębiać znaczenia tych zjawisk. Ta ręka nie należała do niego.

Pewnego dnia Zhenling odwiedziła Gabriela w jego pokoju. Wyglądała wspaniale, sprężysta, odziana w długą, czarną kamizelę pokrytą srebrnymi haftami. W Vila Real Gabriel widział kilku młodych modnisiów w czymś podobnym.

Stanął w Postawie Podporządkowania.

— Twoja doktor Clancy została przyłapana na próbie manipulacji w naszych reno — rzekła Zhenling. — Ostentacyjne zajmowała się pracą, a w rzeczywistości próbowała w subtelny sposób zmienić oprogramowanie.

Podziw napełnił serce Gabriela. Tak, pomyślał. Tak właśnie postąpiłaby Ariste.

Przywarł czołem do podłogi.

— Proszę o wybaczenie jej zachowania i przyjmuję na siebie pełną odpowiedzialność.

— Czy zrobiono to za twoją wiedzą?

Wyprostował się i spojrzał prosto na nią, by widziała, że mówi szczerze.

— Nic o tym nie wiedziałem — rzekł. — I nie mogłem o tym wiedzieć.

Jej skośne ciemne oczy jakby próbowały czytać jego myśli.

— Clancy zostanie poddana procedurze przystosowawczej — oświadczyła Zhenling. — Będzie nieobecna na waszym następnym zebraniu.

Gabriel skłonił się.

— To sprawiedliwa decyzja, Ariste.

— Usiądź ze mną, Gabrielu.

Gabriel spoczął obok Zhenling na kanapie.

— Chciałam się z tobą zobaczyć — rzekła — by cię zawiadomić, że za parę dni opuszczam Terrinę i wracam do swej domeny. Na dłuższą metę niewygodnie jest pracować za pośrednictwem kukiełki i chcę być tam osobiście. Kapitan Yuan Aristos też wyjeżdża, by nadzorować pracę gdzie indziej.

Gabriel poczuł w gardle posmak trwogi.

— Kto mi będzie dawał instrukcje? — zapytał.

— Saigo Aristos przejmie nadzór nad tobą i twoim zespołem.

Saigo, najbardziej wrogi z całej trójki, skorzysta z dowolnego pretekstu, by Gabriela zabić.

Gabriel zamierzał zachować wielką ostrożność.

— Rozumiem — powiedział — Poddam się instrukcjom Aristosa Saiga.

— Świetnie — Zhenling popatrzyła chwilę na niego, jak gdyby chciała mu coś powiedzieć. W końcu jednak nie powiedziała nic.

— Mam nadzieję, że moja praca was zadowoliła — rzekł Gabriel.

— Tak, bardzo.

— Kapitan Yuan Aristos sugerował, że jeśli osiągnę dobre wyniki, przyznacie mi z powrotem dostęp do daimonów. Dzięki nim pracowałbym szybciej i nie czułbym się taki samotny.

Zhenling odwróciła się, na policzki występował jej rumieniec. Opanowała się jednak i znowu na niego spojrzała.

— Szkoda, że Yuan Aristos poczynił takie obietnice — rzekła. — Nie powinien był wzniecać fałszywych nadziei.

Gabriel patrzył na nią zdesperowany. Potrząsnęła głową.

— Nie możemy zwrócić ci twoich daimonów, Gabrielu — rzekła. — Nigdy. To byłoby zbyt niebezpieczne.

Łzy napłynęły mu do oczu. Nie miał daimonów, które stałyby między nim, a jego uczuciami. To okropne życie w tym zakazanym pokoju, zamkniętej monotonnej przestrzeni, z jałowym umysłem, pozbawiło go wszelkiej nadziei.

Opadł twarzą na kanapę. Łkał. Zhenling wyciągnęła dłoń, zawahała się, potem położyła mu ją na ramieniu.

— Przykro mi, Gabrielu — rzekła.

— Obiecano mi!

— Będziesz musiał… — zawahała się — jakoś sobie z tym poradzić.

Gabriel łkał nadal. Zhenling chwilę trzymała dłoń na jego ramieniu, a potem spokojnie wstała z kanapy.

— Nigdy nie zamierzałam tego robić — rzekła cicho i wyszła.

Gabriel próbował opanować emocje, ale mu się nie udało. Kilka następnych dni przetrwał w najczarniejszej rozpaczy, odmawiał jedzenia, zaniedbał pracę.

Tylko myśl, że Saigo będzie triumfował, kazała mu powrócić do swoich zadań.

Zespól bez Clancy, bez entuzjazmu Gabriela, był mniej efektywny. Praca się wlokła i Gabriel odkrył, że już nie jest nią zainteresowany.

Saigo pojawiał się codziennie, wyznaczał zadania, odbywał z Gabrielem treningi.

— Ponowna próba manipulowania w naszych reno spowoduje represje — oświadczył.

— Rozumiem.

Spojrzał na Gabriela melancholijnymi oczyma.

— I to był kiedyś Aristos — rzekł. — Z pewnością chylimy się ku upadkowi.

Gabriel nie odpowiedział.

— Może byś się zabił? — zasugerował Saigo.

Gabriel rozważył propozycję. Środki były dostępne.

Postanowił jednak pracować dalej. Czasami uświadamiał sobie, że jego lewa dłoń porusza się w powietrzu, jakby rzucała urok. Postanowił tego nie dostrzegać. Nie moja, myślał.

Włosy odrosły mu do ramion.

Później, prawdopodobnie po paru tygodniach, Gabriel jadł posiłek, który dość dowolnie nazywał kolacją, jako że następował po śniadaniu i obiedzie. W ustach miał zły smak. Psuło to przyjemność jedzenia.

Wtedy mu przerwano.

Rozległ się trzask i odgłos skwierczenia. Na jednej ze ścian zasłony o barwie głębokiej czerwieni zafalowały do wnętrza, jakby wepchnął je poryw wichru z nagle otwartego okna. Nad głową kryształowy żyrandol zagrał jak kurant.

Weszła maszyna, śliska, czarna, bez spawań, na ośmiu dyskowatych kołach. Miała dziób jak krążownik i prymitywnie wykonane siedzenie z tylu.

— Czas stąd odejść, Gabrielu — rzekł Głos.

17

LULU:

Nóż!
Niech uśpi mnie swą pieśnią.

Gabriel spojrzał na machinę i doszedł do wniosku, że jest w poważnych tarapatach.

— Pośpiesz się — rzekł Głos.

Gabriel powoli wstał. Zastanawiał się, co robić. Nadzieja zapłonęła w jego sercu. Podbiegł do maszyny i wskoczył na nią, dokładnie w chwili, gdy ruszała. Schylił się, by nie uderzyć głową w krawędź otworu, a maszyna gramoliła się przez wytopioną w ścianie dziurę — pracę wykonały tu nano. Na śliskim krzesełku trudno się było utrzymać. Szybko mijali numerowane drzwi. Gruba czerwona wykładzina tłumiła odgłos kół.

— Przetransformowałem reno bazy — rzekł Głos — ale w każdej chwili może się włączyć jakiś autonomiczny alarm. Właśnie dlatego przeszedłem przez ścianę, a nie przez drzwi. To by włączyło mnóstwo sygnałów, wszystkich nie zdołałbym stłumić.

— Dokąd jedziemy?

— Do jednostki medycznej. Mam zamiar zwrócić ci twoje reno i twe daimony.

Serce Gabriela skoczyło z emocji.

Drzwi przemykały obok. Placówka, zbudowana z wielkim rozmachem, architekturę miała zaledwie funkcjonalną, i wyglądała na prawie niezamieszkaną.

Gdyby Gabriel chciał kiedyś mieć tajną bazę podziemną, zaprojektowałby ją znacznie ciekawiej.

— Tutaj.

Gabriel omal nie wyleciał z krzesełka, gdy maszyna gwałtownie stanęła. Budując to urządzenie, nie myślano o wygodzie. Lewa ręka Gabriela podniosła się sama i wskazała drzwi.

— Szybko. Trwa miejscowa noc i większość ludzi Saiga śpi. Nigdy jednak nie wiadomo, czy komuś nie wpadnie do głowy pomysł, by zajrzeć do twego pokoju lub do laboratorium nano. A ja zostawiłem wszędzie bałagan.

Gabriel mógł to sobie wyobrazić. Maszyna, jako produkt nano, musiała skądś wziąć materiał do swej konstrukcji. Z podłogi, najprawdopodobniej ze ścian i mebli.

Budowa tej prymitywnej maszyny zajęła Głosowi parę miesięcy. Była to improwizacja i prowizorka. Gabriel potrafiłby zaprojektować znacznie lepszy mechanizm w ciągu kilku dni.

— Czy da się uwolnić pozostałych? — pytał Gabriel.

Wszedł do laboratorium medycznego przez drzwi sterylizujące, ujrzał błyszczące żółto-czarne podłogi, nieskazitelne blaty, przygotowany sprzęt.

— Nie. Ryzykujemy, że uruchomimy sygnały alarmowe — oznajmił Głos. — Tędy.

Lewa ręka Gabriela wskazywała wysoki fotel z oparciami w formie skrzydeł, obity tapicerką z miękkiej ciemnej skóry.

Gabriel usiadł. Wiedział, że oparcie i skrzydła fotela zawierają tachliniowe projektory i odbiorniki, czujniki oraz specjalizowane reno. Stąd mógł przeprogramować swe własne wszczepione reno.

— To może chwilę potrwać — rzekł Głos. — Ten obrzydliwy Yuan wyłączył wszystkie funkcje twego reno z wyjątkiem biomonitorów, które przekazują dane do jego własnego reno. Musimy wyłączyć biomonitory, przeprogramować je na przesyłanie fałszywych danych, a potem uruchomić pozostałe rzeczy. Yuan zastawił wszędzie pułapki i alarmy, muszę więc działać ostrożnie.

— Czy mogę pomóc?

— Nie. Po prostu nic nie mów. Milcz.

Gabriel zamilkł. Niepokój szarpał i skręcał mu nerwy. Gdyby go teraz złapano, zostałby zabity. Czuł, że coś się dzieje w jego głowie, małe błyski świadomości, jak gdyby sprawdzano jakieś podsystemy. W mózgu zaczęło mu coś śpiewać, głos Psyche, potem Wiosennej Śliwy, potem chór. Umysł wypełnił się bezkresnym kwiatem origami, który się rozwijał, otwierał na królestwo możliwości.

— Do usług, Aristosie!

Zeskoczył z fotela i zaśmiał się głośno. Jego daimony warczały z żądzy zemsty.

Gabriel jest znowu sobą, pomyślał.

— Niezupełnie — przypomniał mu Głos. — Przez całe miesiące przystosowywałeś się do roli osoby podporządkowanej, zależnej. Nie możesz odrzucić w jednej chwili tego uwarunkowania.

Gabriel myślał przez chwilę.

— Jaki jest więc następny krok?

— Postarać się o broń i zabić wszystkich, którzy staną ci na drodze, zaczynając od Saiga. Zanim użyje Mudry Dominacji.

— Dobry pomysł — radowały się jego daimony. — Skąd wziąć pistolet?

—  Jest tu zadokowany prywatny statek Saiga, na pokładzie znajduje się broń. Ale on śpi w swojej kabinie i będziesz chyba musiał przejść obok. By ominąć zamki, wypalę drogę maszyną.

Gabriel pobiegł do drzwi, wsiadł na maszynę, która wyjąc, zastartowała.

— Ilu ludzi jest tu, w bazie? — zapytał.

— Czterech Theráponów, nie licząc tego, którego zabiłeś w Romeon. W gruncie rzeczy naszych ludzi jest więcej.

— Czy nie warto najpierw uwolnić naszych, rozdać im broń i pokonać przeciwników?

— Nie jestem pewien, czy nie uruchomiłem właśnie alarmu. Póki możemy, działajmy szybko.

Maszyna skręciła gwałtownie. Gabriel, skrobiąc paznokciami o śliską powierzchnię, szukał jakiegoś oparcia. Korytarz, w który teraz wjechali, był znacznie szerszy i wyższy. Na podłodze leżała czarna, miękka, chropowata wykładzina. Pasy świetlne jaśniały zimną bielą. Na końcu korytarza, pół kilometra dalej, widniały rozsuwane szerokie drzwi towarowe, wyłożone miękkimi, poduszkowatymi panelami w czarno-białe pasy.

Maszyna szarpiąc, przystanęła. Gabriel zsiadł, znalazł przełącznik sterujący, wcisnął zielony klawisz „otwórz”. Drzwi rozsunęły się z sykiem.

Owionęło go mroźne powietrze. Oddech wypływał z nozdrzy zmrożoną parą. Gabriel wezwał Horusa, by rozszerzył naczynka włosowate i doprowadził do skóry więcej ciepłej krwi. Gdy Horus to robił, Gabriel oglądał statek Saiga.

W skale planety wyżłobiono gigantyczny suchy dok. Statek Zimny Podróżnik — typowa dla Saiga ponura nazwa — leżał w wyprofilowanej kołysce z gładkiego czarnego kompozytu. W górze, niczym namiot, rozciągało się sklepienie: wzdłużniki, belki rozpierające i siatkowy biały dach. Statek miał ćwierć kilometra długości. W żółtym świetle zwisających lamp przypominał długie wypolerowane wrzeciono o jasnozłotym połysku. Był niemal idealnie gładki, tylko w niektórych miejscach roboty remontowe przywarły jak skałoczepy do jego poszycia. Regulowały pracę niewidzialnych czujników lub konserwowały połyskującą powierzchnię.

Obok Zimnego Podróżnika znajdowała się druga, pusta kołyska. Sądząc z jej wielkości, spoczywał tu kiedyś inny, znacznie większy statek.

Statek Yuana, Odkrycie, uważany za zaginiony w wyprawie do jądra galaktyki, pomyślał Gabriel.

Drżąc, stał w przejściu, gdzie zaczynała się wisząca kładka, prowadząca do jednego z wejść Zimnego Podróżnika, wejścia niewidocznego z tej odległości. Gabriel znowu wskoczył na maszynę i pomknął po kładce. Czuł na skórze ciepło.

— Będę musiał wypalić drzwi — rzekł Głos.

— A nie ma innego sposobu, by się tam dostać?

— Moglibyśmy zawołać Saiga i poprosić, by je otworzył.

Gabriel rozważył tę możliwość.

— Wypalaj! — rzekł.

Maszyna dotarła do końca kładki. Jej czarny rozpłaszczony dziób lekko dotknął złotawej powierzchni Zimnego Podróżnika, odrażająco, po zwierzęcemu dopasował się, wwiercił i rozpłaszczył jak węszący ryj mrówkojada, a potem przywarł. Gabriel spojrzał na swe odbicie w lustrzanym boku statku — potargane włosy miał znów długie i rude, oczy nadal ciemne, a cerę bladą i plamistą. Złamany nos źle się zrósł, przydając fizjonomii niesymetrycznej dzikości. W kącikach ust i układzie szczęk coś nieokreślonego wskazywało na wiek. Medykamenty, które stosował, w zasadzie zapobiegały starzeniu, ale czuł, jakby w ostatnich miesiącach postarzał się o całe stulecia. I twarz to odzwierciedlała.

— Zdaje się, że uzyskałeś znaczną kontrolę nad reno Saiga — rzekł Gabriel. — Jak to zrobiłeś?

— Yuan założył wejścia wszędzie. Zależało mu na nieograniczonym dostępie do wszystkiego. Przerobił nawet swe prywatne systemy, żeby obserwować działalność wszystkich sojuszników. — Głos pobrzmiewał pewnym samozadowoleniem. — Wejścia mogą przyjąć tylko skończoną liczbę form. Kiedy już wiedziałem, czego szukać, uzyskanie dostępu okazało się stosunkowo proste.

— Proste? To dlaczego trwało to tak długo?

Z ryja machiny zaczął wydobywać się skwierczący dźwięk. Gabriel poczuł smużkę ciepła wznoszącą się z aktywnych nano.

— Musiałem poruszać się tak, by nikt mnie nie obserwował — ciągnął Głos. — Nie jestem bardzo… sprawny… a oni byli niezwykle czujni. Wykorzystałem cię w charakterze konia trojańskiego — kiedy patrzyli na ciebie, mogłem używać twojej prawej półkuli, by załatwiać swoje sprawy. Musiałem poruszać się z ogromnym rozmysłem, zadanie okazało się nadzwyczaj trudne, i raz mnie odkryto.

— ‹???›

— Tak. Zostawiłem ślad, który wiódł do Clancy, i myśleli, że to ona próbowała majstrować przy reno.

Gabriel czuł w gardle gryzący smutek.

— Co jej zrobili?

— Izolowali. Pozbawili rzeczy niezbędnych do przeżycia. Żądali, by się przyznała.

— Przyznała się?

— Tak.

Serce Gabriela wypełniło przygnębienie. Clancy została poniżona za coś, czego nie zrobiła, za coś, co zrobił on, jeden z jego daimonów. Wyobraził sobie, jak chodzi po kręgu złamana, inni na nią krzyczą, może robią jej krzywdę, żądają, by się przyznała.

W końcu się przyznała, kiedy zrozumiała, że sabotażu dokonał jeden z jej kolegów i że jej wyznanie zamaskuje działania innej osoby — Gabriela. Pozorowała szczerość, by uwierzyli, że to rzeczywiście ona się tego dopuściła.

I udało się jej. Na tę myśl w Gabrielu zapłonął podziw.

Wynagrodzi ją, gdy tylko z tego wyjdzie. Tysiąc orbitujących klinik, dziesięć tysięcy pałaców, sto tysięcy świątyń na jej cześć. Hegemonię…

Jeśli tylko z tego wyjdzie.

Z przodu machiny skwierczało gorąco. Ryj wsunął się w wytopioną dziurę, poszerzył ją, zastosował kolejne porcje nano. Duże krople srebrzystego metalu leciały daleko w dół na skalną podłogę.

— Nie mam pełnej kontroli nad systemem — rzekł Głos. — Jeśli włączy się alarm, będę musiał zniszczyć całą łączność, aby zapobiec wydostaniu się wiadomości.

— Bardzo dobrze.

— Postaram się ograniczyć ewentualne szkody do łączności miejscowej, rozwalę tylko lokalne reno. Przy odrobinie szczęścia Yuan się nie dowie.

— Gdzie on jest?

— Przy Dürerze. Osiem dni drogi stąd.

— A Zhenling?

— Dwa tygodnie. Leci do Tienjin.

— Są w sąsiedztwie inni Aristoi?

— Nie.

Horus napełniał ciało Gabriela krwią i energią. Gabriel drżał, jednak nie z zimna, lecz od pędzącej przez naczynia krwionośne adrenaliny.

Wyobrażał sobie Saiga na drugim końcu lufy pistoletu. Ten obraz rozgrzewał mu krew.

Machina cofnęła się, zostawiając idealny krąg w burcie statku, akurat na szerokość ramion Gabriela.

— Mógłbym zrobić większą dziurę — zameldował Głos. — Ale czas ma znaczenie zasadnicze.

Głos wydawał się mistrzem w kalkach stylistycznych.

Gabriel zeskoczył z maszyny, pochylił się, przecisnął przez dziurę. Ciepłe powietrze owiało go niczym pieszczota. Poszycie statku już wyemitowało nadwyżki energii cieplnej, powstałe przy topieniu drzwi śluzy; nano zostało zdezaktywizowane.

Rozkazał Horusowi zamknąć naczynia włosowate w epidermie, i zachować krew dla głównych mięśni.

Jego błędnik silnie zareagował, gdy ustąpiły siły ciążenia — statek miał swą lokalną grawitację. Gabriel przeszedł przez luk bagażowy do szerokiego korytarza z nieskazitelnego, błyszczącego metalu, gdzie miękkim tworzywem wyłożono wszystkie kanty. W lukach bagażowych często likwidowano ciążenie; ułatwiało to manipulowanie masywnymi ładunkami.

— Winda za rogiem, z lewej.

Gabriel odepchnął się stopami, łagodnie uderzył w ścianę naprzeciw, znowu się odepchnął i znalazł się w windzie.

— Pokład czwarty.

Gabriel powtórzył instrukcje Głosu i ustawił swe ciało zgodnie z kierunkiem mającego się włączyć ciążenia — głowa skierowana ku dziobowi statku, a stopy ku rufie. Tą funkcjonalnie zaprojektowaną windą przewożono ładunki z jednej części statku do innej. Wszystkie powierzchnie pokryto szorstką, przeciwpoślizgową, szarą wykładziną. Drzwi zamknęły się i gdy winda ruszyła, ciążenie zaczęło powoli wzrastać. Stawy Gabriela trzasnęły, gdy waga ciała powróciła.

— Zbrojownia znajduje się w prywatnych pomieszczeniach Saiga — rzekł Głos. — Teraz jest pora snu, nic nie wychodzi z jego reno, ani tam nie wchodzi. Saigo może jednak nie spać. Gdy cię zobaczy, zastosuje nową Mudrę Dominacji. Wtedy będziesz musiał przekazać mi ciało. Ja się przeciw niej zabezpieczyłem.

Gabriela przerażała myśl o nowej mudrze. Wolał się w to nie zagłębiać.

— Dobrze — zgodził się.

Zorientował się, że dyszy, dostarcza tlenu adrenalinie w swym organizmie. Przełknął ślinę, starał się odzyskać panowanie nad oddechem.

Ciążenie powróciło w pełni. Miękka gumiasta podłoga lekko się uginała pod butami. Drzwi rozchyliły się w ciszy i Gabriel usłyszał muzykę.

Ponurą muzykę, opartą na hipnotycznym rytmie głuchych odgłosów, migotaniu, spadaniu deszczowych kropel. Muzyka, na którą nikt nie miał zwracać uwagi, po prostu tło, akompaniament do ogólniejszych, abstrakcyjnych myśli. Gabriel nie znosił takiej muzyki — lubił muzykę, która wymaga uwagi.

Jednak taka muzyka mogłaby towarzyszyć Saigowi podczas jego melancholijnych rozważań na temat ewolucji gatunku ludzkiego.

Prywatne pokoje Saiga wyłożono boazerią z ciemnego drewna. Na podłogach leżały dywany o barwie ciemnej czerwieni przechodzącej w fiolet. Świateł dostarczały mosiężne lampy z imitacjami zbiorniczków naftowych i holograficznymi płomieniami. Ciemne ściany nacierały jakby ze wszystkich stron, jak ściany w wiktoriańskiej rezydencji. Ponure miejsce, pasujące do ponurego gospodarza.

Gabriel w milczeniu wstąpił na dywan. Adrenalina kipiała w jego żyłach.

— Zaprowadź mnie do zbrojowni, ale nie przechodźmy obok źródła tej muzyki — powiedział.

— Muzyka jest wszędzie w pomieszczeniach. Ma stwarzać nastrój. Idź prosto naprzód, na końcu korytarza skręć w lewo.

Gabriel przechodził obok zamkniętych, obitych mosiądzem drzwi, każde z mosiężnym iluminatorem. Na ścianach wisiały niewielkie, przeładowane obrazy olejne, przedstawiające ludzi w strojach historycznych. Gabriel nie miał pojęcia, kim byli ci ludzie. Może po prostu malarskimi fantazjami Saiga.

Jedne z drzwi otworzyły się i stanął w nich Saigo. Niecałe pięć metrów od Gabriela.

Przez sekundę Gabriel drżał z trwogi, nerwy jakby się rozpłynęły, gdy zawładnęło nim nowe uwarunkowanie. Potem adrenalina, już wcześniej nagromadzona w jego organizmie, zdobyła przewagę i kazała mu rzucić się z wrzaskiem ku wrogowi.

GŁOS: Właśnie niszczę system łączności! ‹Komendy›

AUGENBLICK: Źrenice zwężają się, oddech kontrolowany, dłonie schowane z boków… on się skupia. Mudra!

GŁOS: Daj mi ciało! Już!

GABRIEL: ‹potwierdzenie›

WIOSENNA ŚLIWA: Feniks powstaje z pozycji najbardziej niekorzystnej…

Saigo patrzył przez chwilę zaskoczony, ale szybko wykorzystał wahanie Gabriela i odzyskał równowagę. Wyszedł na korytarz, uchylił się przed szarżą Gabriela, dłonie pociągnął do bioder i poza pole widzenia przeciwnika.

Dłonie Saiga wystrzeliły ku Gabrielowi, gdy ten się na niego rzucił. Percepcja Gabriela uległa zamgleniu, jego umysł wypełniła silna osobowość Głosu, a jednocześnie mudra zaatakowała jego psychikę.

Odwarunkowanie Głosu nie było doskonałe. Mudra zakołysała Gabrielem, gdy jego układ nerwowy nagle się odprężył. Saigo wydał dziki okrzyk i rzucił się naprzód, wymierzając przeciwnikowi strasznego kopniaka lewą nogą w splot słoneczny. Głos zdołał jednak skręcić na bok ciało Gabriela, który prawą ręką przycisnął stopę Saiga do swego boku, lewym przedramieniem zadał mu cios w kolano.

Feniks się odrodził.

Feniks młody jednak, nie w pełni opierzony. Nerwy Gabriela nie doszły całkowicie do równowagi po skutkach nowej Mudry Dominacji, a Głos nie potrafił dobrze sterować prawą połową ciała. Saigo wyrwał nogę z pułapki, zanim dziki atak Głosu zdołał go okaleczyć. Głos pociągnął Gabriela naprzód, walnął jego ciałem w Saiga, nim ten odzyskał równowagę. Łokieć uderzył w żebra, a rozczapierzona dłoń sunęła ku oczom. Saigo zamierzał odwrócić się i siłę ataku wroga skierować przeciw niemu samemu, cisnąć go, lecz chwyt się nie udał — ruch ten był zbyt pośpieszny i wymuszony, a Gabriel stał pewnie na nogach. Widział, że uderzenie łokciem trafiło przeciwnika, prawdopodobnie złamało mu kilka żeber, a ułożone w szpony palce wydrapywały bruzdy w jego oczodołach.

GABRIEL: Oddaj mi z powrotem ciało.

GŁOS: Zbyt się go boisz!

CYRUS: Tygrys nie może walczyć ze stadem wilków…

GABRIEL: Niech pokonam tego daimōna i niech stanie się on częścią mnie!

Saigo wściekle rozpoczął kontratak — migające łokcie, szponiaste dłonie, kopiące kolana… Głos parował i zadawał ciosy, lecz zaczynał ustępować — był tylko jednym niedoskonałym daimōnem walczącym z Aristosem, który na swe usługi miał zastęp daimonów.

Po wywołaniu Sutry Kapitana Yuana, Gabriel znalazł się znowu na pierwszym planie swego umysłu, lecz ten ułamek chwili, kiedy odzyskiwał kontrolę, stworzył okazję dla Saiga, który uderzył Gabriela nasadą dłoni w górę, pod rynienkę podnosową. Głowa Gabriela z wyraźnym trzaskiem odskoczyła do tyłu. Ból zazgrzytał mu w zatokach. Znów miał złamany nos — znał już to uczucie. Zatoczył się w tył, mrugał, spędzając z oczu łzy bólu; parował ciosy w nadziei, że zwabi Saiga w pułapkę. Ten jednak musiał wyczuć jego intencje — przerwał atak, otarł krew z powiek, stanął w pozycji obronnej i czekał.

Gabriel zapewnił sobie kontrolę nad ciałem, ustawił swe daimony, planował atak. Postanowił poczekać, aż zakrwawione oczy zaczną Saigowi sprawiać kłopoty.

— Poddaj się, Gabrielu — rzekł Saigo. Krew spływała mu po twarzy. — Nie możesz pokonać uwarunkowania.

— Próbuje uruchomić swą sieć komunikacyjną — rzekł Głos. — Blokuję go.

— W imieniu Logarchii wzywam cię do poddania — przemówił Gabriel. — Zagwarantuję ci bezpieczną drogę na proces w Persepolis.

To oczywiście kłamstwo. Skręci Saigowi kark przy najbliższej nadarzającej się okazji.

— Czy możesz spowodować, żeby wszystko wyglądało tak, jakby wracała łączność z Hiperlogosem? — spytał Gabriel.

— Niewykluczone.

— Przejmij komendę nad reno. Zastosuj je.

— Twoja sytuacja nie pozwala na stawianie żądań — rzekł Saigo. — Jesteś rozstrojony, człowieku… twoja walka była zupełnie nieskoordynowana.

— Dlaczego w takim razie ze mną nie kończysz? — zadrwił Gabriel. — Jestem Aristosem. Cały czas mnie nie doceniałeś, a teraz panuję nad sytuacją.

— Rzutuję sekwencję startową — rzekł Głos.

— Nie jesteś już Aristosem — oświadczył Saigo. Uśmiechał się zabarwionymi na różowo zębami. — Widziałem, jak czołgasz się i jęczysz, Gabrielu. Widziałem, jak łkasz i błagasz o litość. Czy tak wygląda Aristos?

Umysł Gabriela wypełnił się lamentem rozwścieczonego Mataglapa, wyjącego ponad głośnym chórem zaprzeczających daimonów. Gabriel parsknął pogardliwym śmiechem na słowa Saiga, lecz wnętrzności skręcały mu się, gdy przypomniał sobie, jak nisko upadł.

Wiedział, że przegra.

Zastanawiał się, dlaczego teraz, gdy jego, Gabriela, dręczą wątpliwości, Saigo nie atakuje. Potem zdał sobie sprawę, że Saigo widzi na swej tachlinii sekwencję startową, i myśli, iż odzyskuje kontrolę nad swymi reno. Saigo wierzył, że może nadać sygnał alarmu i czekać, aż nadejdą jego Theráponi i załatwią Gabriela.

— Będziemy musieli uwarunkować cię od nowa — rzekł powoli Saigo. — Ale tym razem będzie temu towarzyszyć znacznie większy ból.

Gabriela ogarnęło przerażenie.

— Oddaj mi swe ciało — zażądał Głos. — Pozwól mi go wykończyć.

Gabriel zastanawia! się rozpaczliwie.

— Nie — rzekł. — Reno, daj mi obraz graficzny. Czterej tutejsi Theráponi — niech wyglądają na martwych, pokrwawionych i okaleczonych. Chcę glif „głupiec” rzutowany na cały obraz.

Na fonii jedynie głośny śmiech, mój śmiech. I chcę rzutować również nową mudrę. — Bez względu na skutki, jakie odniesie. Saigo ciągnął:

— Ból, tyle bólu, żebyś cierpiał wiele dni.

— Masz przed sobą wielką przyszłość, Saigo — oznajmił Gabriel. — Jako czarny charakter w teatrze.

— Zrobione, Aristosie — odezwał się głos Reno.

— Niech wszystko wygląda tak, jakby jego domowe reno weszło na linię. Wyświetl obraz trzy sekundy po tym, jak ogłosi alarm. Zacznij dla mnie odliczanie.

— Do usług, Aristosie. Trzy.

Daimony Gabriela rozpoczęły lament.

— Dwa.

Gabriel stanął w absolutnym bezruchu, kreśląc w myślach linie swego uderzenia.

MIS: Kiai.

GABRIEL: Giń!

WIOSENNA ŚLIWA Lew zawsze wykorzystuje swoją przewagę.

GŁOS: Giń! Giń, sukinsynie!

MIŚ: Oddychaj. Skup się. Uderzaj.

DESZCZ PO SUSZY: Ścigasz kulę toczącą się w dół.

WIOSENNA ŚLIWA: Zwierzyna może rzucić się na prześladowców.

MATAGLAP: Zabij go!

AUGENBLICK: Już jest skupiony. Otrząsnął się z zaskoczenia.

RENO: Zaprzestał prób wykorzystania Hiperlogosu.

— Jeden.

Gabriel skoczył wprzód, rozczapierzoną dłoń ruchem jastrzębia spuścił na nos przeciwnika dokładnie w chwili, gdy zobaczył, jak oczy Saiga rozszerzają się w szoku na widok rzutowanego obrazu zakrwawionych ciał asystentów. Rozległo się chrupnięcie, gdy chrząstka puściła i palce Gabriela znowu ryły w oczodołach. Saigo zataczał się w tył, Gabriel szedł za nim; wypad-cios, seria za serią. Wróg cofał się jednak zbyt szybko, by atak odniósł pełny skutek.

MIS: Oddychaj!

AUGENBLICK: Jest w pełni skoncentrowany. Zabije cię, jeśli zdoła.

Saigowi wróciła przytomność umysłu: próbował złapać ramię Gabriela, uderzyć w staw łokciowy i pociągnąć go wprzód, by atak przekształcić w upadek, lecz Gabriel wyswobodził rękę skrętem i krawędzią stopy ciął kolano Saiga. Łokieć przeciwnika walnął Gabriela w pachę, pozbawiając go oddechu; Gabriel podniósł kolano ku lędźwiom Saiga, lecz ten zablokował go biodrem.

Gabriel wyprowadzał uderzenie po uderzeniu. Wszystkie ataki spotykały się z obroną, która dzięki wściekłej metamorfozie stawała się ciosem. Każde uderzenie Saiga napotykało jakąś kontrę Gabriela. Gabriel wyprowadził cios od dołu, mając nadzieję, że zmyli obronę; przesuwał się do czasu nieciągłego i z powrotem; stosował finty w fintach w innych fintach.

DESZCZ PO SUSZY: Musi być na niego jakiś sposób.

WIOSENNA ŚLIWA: „Widocznej dzidy łatwo uniknąć, lecz trudno bronić się przed strzałą z ciemności…”

GABRIEL: Robię finty!

GŁOS: W tym tempie potniemy się na kawałki.

DESZCZ PO SUSZY: Daj mu coś. Niech to zobaczy i tego zapragnie.

CYRUS: Lędźwie.

MIS: Zapas qi wchodzi przez twoje pięty…

CYRUS: ‹wizualizacja nieosłoniętych lędźwi›

WIOSENNA ŚLIWA: „Jeśli znasz siebie i znasz przeciwnika, w stu bitwach sto razy będziesz zwycięski…”

GABRIEL: Ja go znam! Naprawdę!

GŁOS: Przegrywasz! Pozwól mi wziąć twe ciało.

WIOSENNA ŚLIWA: Bogowie nie przyjmą ofiary, jeśli nie jest darem serca.

DESZCZ PO SUSZY: Zgadzam się. Musimy pozwolić, by naprawdę nas zranił.

GŁOS: Oczy. Uszy. Gardło. Niech coś ma. A potem ja zajmę się już jego śmiercią.

WIOSENNA ŚLIWA: ‹wizualizacja techniki›

GABRIEL: Tak. Misiu, zawezwij qi. Horusie, spróbuj zablokować ból.

MIS: Jezioro qi kipi w twym ciele.

GABRIEL: Głosie, weź me ciało…

Nic nie działało. Bolały go ramiona, odpierające silne ciosy Saiga. Gabriel czuł oddech chrypiący w gardle wroga.

Jakby przypadkowo, Gabriel przesunął swą obronę wyżej, mając nadzieję skusić Saiga do zadania ciosu w lędźwie. Gabriel mógłby ten manewr przekształcić w mocny cios w nogę, na której Saigo się opierał. Ten zadał cios, lecz przewidział ripostę, a Gabriel zobaczył nadciągające kontruderzenie i zablokował je.

Mógł jedynie ponownie próbować. Czas nieciągły. Finty. Wystawianie się na atak. Wszystko zawiodło.

Spojrzał w łagodne, melancholijne oczy Saiga, oczy doskonale skupione na swym zadaniu, i zobaczył w nich klęskę swojej sprawy. Drwiący sadysta, który zapowiadał ból, to była maska, i Saigo nie miał teraz na to energii — skupił się wyłącznie na tym, aby zabić Gabriela.

Gabriel wiedział, że nie zdoła go powstrzymać.

Musiał mu pozwolić na to zabójstwo.

Musi zaakceptować swoją śmierć.

MIŚ: Głęboki oddech. Nie wydychać w chwili ataku.

GŁOS: Teraz!

Skręcił ciało, obniżył swój środek ciężkości, uderzył znowu, i jeszcze raz — finty i przygotowanie. W oczach Saiga widział swą zagładę.

A potem skoczył wysoko, obiema dłońmi sięgał po wroga. Pozwolił sobie podnieść brodę, gdy Głos wypełnił mu serce dzikością. Odsłonił wszystko: podbródek, szyję, oczy, nerki… Saigo wyprowadził po linii prostej cios w szyję — wyprostowana ręka, dłoń ułożona w kształcie litery Y. Gabriel padł na nią. Siła samego ciosu oraz rozpęd nurkującego Gabriela zsumowały się i zmiażdżyły mu krtań.

Ból i strach sparaliżowały myśli Gabriela, lecz ciało zostało już zaprogramowane. Gdy padając mijał wroga, uderzył go jak sznur do bielizny i otoczył ręką jego głowę. Stopy Saiga szukały oparcia na dywanie; jego ramiona wykręciły się; ciągnięty za szyję leciał przez plecy Gabriela; szyja Saiga trzasnęła pod ciężarem jego ciała. Padł na podłogę, Gabriel na niego — jeszcze raz skręcił przeciwnikowi kark, tym razem bardziej zdecydowanie.

Przez chwilę obaj z Saigiem patrzyli sobie w oczy, a potem Gabriel zrozumiał, jak to jest możliwe: to dlatego, że twarz Saiga zwrócona była w tył, ponad ramionami.

Nie miał nawet czasu zauważyć, kiedy dokładnie Saigo umarł.

— Głosie — zapytał z naciskiem — gdzie tu jest kuchnia? Potrzebuję noża.

— Trzeba się cofnąć tą drogą, którą przyszedłeś.

Ciało Gabriela wstało, zakołysało się, zaczęło ciężko kroczyć po korytarzu.

— Spróbuj zrobić wydech — sugerował Miś. — Zobacz, czy to możliwe.

— Zwróć mi moje ciało. Horusie, zwęź…

Ból uderzył go z pełną siłą. Gabriel zatoczył się, walnął w ścianę, zrzucił jeden z portretów Saiga. Nabrałby powietrza, lecz było to niemożliwe.

Mdlące uczucie w brzuchu. Miał nadzieję, że nie zacznie wymiotować.

— Jezioro qi wrze w twym ciele — zaintonował Miś. — Napełnia twoje serce i twego ducha.

Gabriel zmusił się do ruchu, ocierał się jedną dłonią o ścianę, łapiąc równowagę.

— Na lewo. Drugie drzwi na prawo.

— Aristosie? — To głos Horusa. — Chciałeś, bym coś zrobił?

— Zwęź naczynka włosowate w mym gardle. Będzie przy tym dużo krwi. — Pomyślał chwilę. — Ogranicz wszystko. Wszystko, prócz dostawy krwi do mózgu. Ogranicz pobór tlenu. Mięśnie już go nie potrzebują.

Horus zaczął śpiewnie recytować sutry sterowania ciałem. W piersiach Gabriela płonął ogień. Wszedł do kuchni. W jego wirującym polu widzenia chromowana stal świeciła łagodnie. Roboty kuchenne stały w kącie. Narzędzia stanowiły integralną część maszyn, ale Gabriel miał nadzieję, że to miejsce przewidziano również dla tradycyjnego kuchmistrza.

Zaczął wyciągać szuflady. Narzędzia rozsypały się z brzękiem po podłodze. Potknął się, dostrzegł ciężki nóż. Nie zdołał go podnieść przy pierwszej próbie, gdyż prawie padł głową na bufet, ale opanował się i chwycił trzonek.

Usiadł ciężko, przechylił głowę do tyłu. Próbował mruczeć, by zlokalizować krtań, lecz potrafił wydobyć jedynie dyszący charkot. Pomacał gardło lewą ręką, próbował krzyknąć z bólu. Wydawało mu się, że znalazł chrząstkę tarczycy, membranę pierścienno-tarczową tuż poniżej.

Pole widzenia miał zawężone, wzrok — zamglony. W jakiś sposób musi przez to przejść. Przyłożył koniec noża w miejscu, gdzie, jak sądził, znajdowała się membrana pierscienno-tarczowa, przytrzymał ostrze prawą ręką, a potem uderzył trzonek otwartą lewą dłonią.

Ból obezwładnił go, gdy ostrze weszło w ciało. Krew tryskała mu na ręce. Miał nadzieję, że nie przeciął tętnicy szyjnej — lokalne zmiany w gardle były znaczne, a z naczyniami krwionośnymi nigdy nic nie wiadomo.

Nadal nie mógł oddychać. Napełniło go przerażenie; jak najmocniej trzasnął ponownie trzonek noża.

Poczuł, jak ostrze uderza w tył gardła. Zadławił się. Ból wzrastał. Złapał chropowaty plastikowy trzonek noża i obrócił go; czuł jak trą rozwierane chrząstki. Odetchnął.

Krew bryznęła, gdy długo, ze świstem wydychał powietrze. Gdy robił wdech, charczał.

Nigdy jeszcze powietrze nie wydało mu się takie słodkie.

Przez chwilę siedział cicho i czuł, jak wraca mu świadomość. Kończyny go mrowiły, kiedy docierał do nich tlen; jego daimony śpiewały, gdy dająca siłę krew mknęła do mózgu; jego pole widzenia powoli się rozświetlało.

Gdy był gotowy, wstał. Znalazł widelec i wpakował jego zęby w zrobione nacięcie, potem obrócił, by utrzymać rozchylony otwór. Płuca co chwilę spazmatycznie usiłowały wykaszleć przeszkodę. Przytrzymał widelec, zatknął nóż za pas i poszedł do zbrojowni. Znalazł tam własny pistolet, wprowadził do niego swój kod, poczuł, jak odżywa w jego mózgu. Naładował go i poszedł na polowanie.

Krew ciekła ze złamanego nosa, rozpryskiwała się na torsie przy każdym wydechu.

Gdy otworzył drzwi śluzy z wewnątrz i wstąpił na kładkę, zobaczył, że pierwszy z Theráponów zmierza na statek. Kobieta. Bez wątpienia chciała zawiadomić Saiga o tym, że reno nie funkcjonują.

Therápōn patrzyła przez chwilę na pokrwawionego mężczyznę z posiniaczoną twarzą i ziejącą raną krtani, po czym rzuciła się do ucieczki. Nim przeszła dwa kroki, dosięgły ją kule samonaprowadzające.

Gabriel przekroczył ciało i powrócił do podziemnego kompleksu. Machina Głosu jechała za nim, silniki pojękiwały. Gabriel wciąż musiał sięgać małym palcem do wnętrza gardła i wyjmować formujące się skrzepy krwi. Zlokalizował trzech pozostałych Theráponów i pozabijał ich w łóżkach.

Ostatni był Remmy. Gabriel otworzył drzwi, wszedł do wnętrza, rozkazał światłom, by się włączyły.

Remmy nie spał, klęczał przy łóżku i modlił się. Manfred leżał zwinięty w kłębek na materacu. Pies zobaczył Gabriela i na przywitanie zaczął bić ogonem w koc. Remmy spojrzał na krwawe widmo i zbladł.

— Znowu walczysz z Bogiem — rzekł.

Gabriel postrzelił go w tętnicę szyjną strzałką usypiającą. Remmy sięgnął rozczapierzoną dłonią ku gardłu.

— Proszę cię, przestań, Gabrielu — szepnął. — Nie możesz walczyć z Bogiem.

To jeszcze mnie nie znasz! — pomyślał Gabriel, nie mogąc mówić.

Remmy upadł.

Gabriel sprawdził, czy wszystko z nim w porządku, a potem przywołał Manfreda do nogi. Pies radośnie poszedł za nim do oddziału więziennego. Clancy i jego pozostali towarzysze zajmowali sąsiednie pokoje, ale nie wiedział o tym.

Małym palcem stale wydobywał skrzepy z gardła.

Maszyna otworzyła drzwi do pokoju Clancy. Wszedł, odchylił czerwone kilimy — pokój wyglądał identycznie jak ten, w którym przetrzymywano Gabriela.

Clancy, głęboko uśpiona, obudziła się z krzykiem.

Była blada i chuda. Bujne niegdyś włosy ostrzyżono. Po śnie pozostały jej jeszcze łzy na policzkach. Silnie podkrążone oczy nie od razu go rozpoznały, gdy wyszedł z cienia.

— Co za diabeł! — rzekła.

Co za anioł!

Chciał jej tak powiedzieć, lecz nie mógł.

18

LOUISE:

Cóż to za nowe piekło?
Butelczyna przemieni je w niebo.

Gabriel wstał z kanapy w pokoju nanochirurgicznym zrujnowanej jednostki medycznej. Tu właśnie powstała machina Głosu. Wyrosła z pojemnika Kam Winga i do swej konstrukcji zżarła połowę pomieszczenia. Zniknęła znaczna część żółtoczarnej posadzki, odsłoniły się gładkie równoległe rowki w szarej jak żelazo skale podłoża. W jednym z rowków leżał Manfred; rozciągnięty na całą długość, spał z nosem na przednich łapach.

Remmy, podłączony do reno podtrzymującego życie, spał spokojnie na podłodze. W jednostce pozostała tylko jedna kanapa, ale potrzebna była Gabrielowi.

Ocalało trochę sprzętu, który teraz leczył obrażenia Gabriela.

Nano wykurowały złamany nos i właśnie naprawiały zmiażdżone gardło. Krwawienie zostało zatamowane, dziura w krtani oczyszczona. Gabriel nadal dyszał przez tę dziurę, obecnie już bez zakłóceń. Wstał i ucałował Clancy z powagą.

— Jesteś wspaniała — nadał.

Wcześniej uruchomił jej reno i daimony, by mogli rozmawiać.

— Paskuda ze mnie — odrzekła i niepewnym ruchem ręki pogładziła swą ostrzyżoną głowę.

Nie jest już zapłonioną różą, pomyślał, lecz bladą, prześwitującą lilią. Objął ją i znów ucałował. Wyczuł w jej ciele pewien opór.

— Czy potrzebne ci są jakieś zabiegi medyczne? — spytał Gabriel. — Zranili cię fizycznie?

— Tak, ale to już się zagoiło. — Spojrzała na jego dwukrotnie złamany, garbaty nos. — Chyba nawet lepiej niż u ciebie. — Odetchnęła głęboko, jej ramiona wystrzeliły przy nim w górę, zawahały się, dotknęły go. — Bałam się, że to jakaś ich sztuczka. Ale to nie sztuczka, prawda?

— Nie. — Spojrzał na nią. — Ocaliłaś mnie. Przekonałaś ich, że to ty sabotowałaś ich reno. Zapewniam cię, to okazało się niezwykle ważne.

— To było… trudne.

W jej oczach pojawiły się mroczne cienie.

— Teraz możemy ich zniszczyć.

Rysy jej stwardniały, twarz wyrażała głębokie przekonanie.

— Tak, Aristosie. Zniszcz ich całkowicie.

Po drugiej stronie hallu Biały Niedźwiedź uruchamiał reno Yaritoma i Quillera. Maszyna przepaliła ściany pokojów, zabrała obu mężczyzn i przywiozła do jednostki medycznej, gdzie Clancy pracowała nad Gabrielem.

Gabriel i Clancy w towarzystwie Manfreda poszli do pokoju wyłożonego czarno-białymi kaflami. Pracowali tam Obserwatorzy. Kiedy reno zostały uruchomione, przeszli do sali ogólnej, siedli w miękkich fotelach i kanapach i wzięli się do dzieła. Potężne reno podziemnej instalacji zostały uaktywnione. Wykorzystując tajne wejścia Yuana, otwierali kolejne pliki, po czym przepisywali pliki hasłowe i zastępowali hasła Yuana hasłami Gabriela.

Na początku lista spiskowców. Han Fu, Ctesias, Saigo, Zhenling — tylko czworo z setek Aristoi. Około sześćdziesięciu Theráponów w różnym stopniu uczestniczyło w tej działalności. Setki nieświadomych pomagierów, ludzi takich jak Marcus, którym przydzielono istotne zadania, ale którzy nie zdawali sobie sprawy z szerszego kontekstu. Gabriel nieco się zdziwił, że Astoreth nie należała do drużyny Yuana — podzielała przecież jego poglądy. Być może Yuan uważał, że jest zbyt zmienna.

Prawdopodobnie miał rację. Nie potrafiłaby utrzymać tajemnicy i komuś by się wygadała.

Tylko czworo Aristoi. Koszmarne wizje Gabriela — Logarchia rozdzierana nie kończącymi się wojnami domowymi — zaczęły powoli blednąć. Tych czworo nie wszczęłoby wojny ze wszystkimi. Aż tak szaleni nie byli.

A Gabriel natychmiast mógł im wyrządzić mnóstwo szkód.

Ułożył spis czynności i metodycznie je wykonywał. Sprawdził, gdzie w układzie Terriny orbitują bezzałogowo cztery krążowniki Yuana, które wspólnie zniszczyły Cressidę. Zbudował w oneirochrononie fałszywe krążowniki — konie trojańskie. Miały reagować na rozkazy Yuana, jakby były prawdziwe. Potem na prawdziwych krążownikach skonstruował mataglap, by zamienił je w kawałki wrzącego żużlu wielkości asteroidu. Znalazł w plikach Logarchii plany okrętów wojennych i ukrył je w pliku, który otwierał się jedynie na jego hasło, nie na hasło Yuana. Następnie tamte oryginalne pliki zastąpił plikami, z których okrojone informacje pozwalały zaledwie zbudować niezgrabne frachtowce wewnątrzukładowe, pozbawione nawet napędu generatorów grawitacyjnych.

Jeśli już ktoś zacznie tworzyć flotę wojenną, to będzie to ktoś stojący po mojej stronie, myślał Gabriel. Yuan musiałby to robić od podstaw.

Statki terraformujące Yuana — w Sferze Gaal krążyło ich kilkadziesiąt — potraktował podobnie. Tu zadanie było łatwiejsze, gdyż na każdym ze statków znajdowało się już aktywne nano. Gdyby teraz Yuan chciał przenieść swe działania do innej gwiazdy, zaczynałby wszystko od zera.

Quiller odkrył, ku zdumieniu Gabriela, że spiskowcy Yuana odbudowali Pyrrho. Na pokładzie umieścili kukiełki — Gabriel, Marcus, pozostałe trzydzieści trzy osoby. Udawali się na Illyricum. Żadna z kukiełek nie była w tej chwili aktywna; aż do przybycia na miejsce miały przebywać w zbiornikach zawieszenia życia, podtrzymujących minimalne funkcje organizmów. W plikach Yuana odkryli zapis dyskusji, co zrobić z kukiełkami po przybyciu do domeny Gabriela. Rządzić domeną przez kukiełki? Od garstki spiskowców wymagałoby to wielkiego wysiłku. Zaaranżować jakiś wypadek? Po śmierci Cressidy wzbudziłoby to poważne podejrzenia. Zmusić Gabriela do rezygnacji z domeny i wyruszenia na wyprawę w stylu kapitana Yuana? Żadnych decyzji nie podjęto, lecz to ostatnie rozwiązanie uważano za najbezpieczniejsze.

Pyrrho z kukiełkową załogą miał na pokładzie laboratoria nano. Gabriel spuścił je ze smyczy, i to zakończyło całą sprawę.

Wszystko okazało się bardzo łatwe. Właśnie w ten sposób zginęła Ariste Cressida. Yuan nie musiał nawet wysyłać na orbitę Sanjaya rakiety wypełnionej mataglapem, wystarczyło dostać się do reno Sanjaya i we własnych laboratoriach Cressidy zbudować dywersyjne nano.

Potem, z pewną zawziętością, Gabriel zajął się zbuntowanymi Aristoi. Han Fu i Ctesias przebywali w swych stolicach na gęsto zaludnionych obszarach, więc Gabriel nie ważył się zniszczyć ich mataglapem. Kapitan Yuan natomiast, w swym Discovery, leciał na Dürera, by nadzorować tam terraformowanie. Zhenling ze swym małżonkiem Gregorym Bonhamem i czterema Theráponami znajdowała się na swoim jachcie w drodze na Tienjin.

Prawie na pewno oba statki miały nano na swych pokładach.

Najpierw Yuan, postanowił Gabriel.

To mu się nie powiodło. Haseł i wejść Yuana nie dało się zastosować w przypadku jego własnych pokładowych reno. Yuan zmienił programy, by zabezpieczyć je przed chwytami, jakie sam stosował. Gabriel trudził się w pocie czoła, krzyczał z wściekłości, walił w oparcie fotela. Również ani jego demony, ani koledzy nie zdołali się przedrzeć przez elektroniczną zaporę Yuana.

Gdy wyczerpany przerwał próby, uświadomił sobie, że od wielu godzin Głos nic do niego nie mówił. Metodycznie wyrysował lewą ręką glif „strzeż się” i zaintonował mantrę Tzai, dai, giń.

Głos wreszcie nadszedł, bardzo oddalony.

— Przyzywałeś mnie, Aristosie?

— Nie potrafię przebić się przez oprogramowanie Yuana. To ty jesteś ekspertem od przechytrzania jego mechanizmów.

— Już niczego więcej nie mogę cię nauczyć.

— Ale może znasz strategię, którą wszyscy przeoczyliśmy.

— Nie znam.

— Chcę, żeby umarł.

— Nie umrze dzisiaj.

Stwierdzenie bezbarwne i bezpośrednie. Po nim nastąpiła chwila milczenia.

— Po walce z Saigiem zostawiłeś mnie — rzekł Gabriel.

— Nie potrzebowałeś mnie już więcej.

— Pragnę twojej pomocy.

— Nie mogę ci pomóc w tym zadaniu. — Głos brzmiał żałobnie.

— Chcę i nalegam, byś stał się jednym z moich daimonów. Chcę cię nazwać i wykorzystywać w przyszłych zadaniach.

Nastąpiła dłuższa chwila milczenia.

— Nie nazwiesz mnie. Nie dołączę do was.

— Sytuacja krytyczna minęła, spisek zdemaskowany. Nie musisz już się ukrywać. Zbudowanie tamtej maszyny nano zabrało ci miesiące. Mając odpowiednią pomoc, mógłbyś to zrobić w kilka dni.

— Zawsze istnieją powody, by się ukrywać. — Głos brzmiał smutno. — Zawsze pojawiają się nowi wrogowie.

Gabriel zaniepokoił się bardzo.

— Kiedy rozmawialiśmy w Vila Real, stwierdziłeś, że zaistniałeś jako reakcja na zauważoną nieprawidłowość. Czy ta nieprawidłowość nadal istnieje? Czy też może pojawiło się zupełnie nowe zagrożenie?

— Nie umiem powiedzieć.

— Skoro tak, to nie ma przyczyny, byś się trzymał z daleka.

— Uświadomiłeś sobie moje istnienie jedynie wskutek mojej pomyłki. To się ponownie nie zdarzy. Przybędę tylko wówczas, gdy będziesz mnie potrzebował.

— Nazywam cię — stwierdził Gabriel z uporem. — Nadaję ci imię Infiltrator.

— To nie jest moje imię.

Głos zanikł, jakby wycofując się na wielką, niemierzalną odległość.

Gabriel nie zdołał wywołać go ponownie.

Zastanawiał się, czego nauczył się Głos, gdy korzystał z uniwersalnego dostępu Yuana do plików Logarchii. Czy uzyskał dostęp do osobowości i ośrodków decyzyjnych samego Gabriela? Czy on, Gabriel, nie jest teraz kukiełką własnego przemyślnego daimōna?

Doszedł do wniosku, że raczej tak nie jest, lecz nigdy już nie będzie tego całkowicie pewien.

Znów myślał o tym, w jaki sposób Yuan zabezpieczył się przez tachliniowymi intruzami. Żałował, że przedsięwziął środki, by zniszczyć flotę Yuana, zamiast skierować okręty na Dürera i zniszczyć Discovery.

Nie należało ryzykować. Lepiej zniszczyć okręty, niż przekonać się potem w najmniej stosownym momencie, że Yuan posiada jakiś sposób na ich ponowne przejęcie.

Wrócił myślami do Zhenling. Już miał wydać rozkaz, by włamano się do jej laboratoriów nano i zautomatyzowanemu sprzętowi nakazano stworzenie szybko wzrastającego nano-mataglapa, ale się zawahał.

Sądziła, że zginąłem na pokładzie Cressidy, pomyślał. Spiskowała wraz z innymi, by zwabić mnie w zasadzkę i zabić.

Tak, pomyślał. Jeśli tylko mi się uda, muszę urwać łeb temu spiskowi.

Wydał rozkazy i postanowił pogardzać tą częścią swej osobowości, która żałowała, że zostały wydane.

Aby uniemożliwić wezwanie pomocy, rozkazał zablokować wszystkie alarmowe transmisje skierowane przez sieć komunikacyjną Yuana.

Po tym ostatnim rozkazie poczuł się niezręcznie.

— To nie jest nasze gospodarstwo — powiedział do swych ludzi. — Zreperujmy Zimnego Podróżnika i wynośmy się z planety.

— Po wyłączeniu sprzętu nano — przypomniała Clancy. — By nie mogli zrobić nam tego samego.

Tak, pomyślał. Bezwzględnie.

Wycofał się z oneirochrononu w Świat Zrealizowany. Zobaczył, jak inni wstają z foteli, usłyszał w swej naciętej krtani świszczący oddech. Włosy podniosły mu się na karku. Wystarczyła chwila wątpliwości i już opanowywała go trwoga.

Przebywał w Świecie Zrealizowanym bez doradców. Dopiero co zabił pięcioro ludzi i nawet o tym nie myślał. Wydał rozkazy, które zniszczą kilkoro następnych.

Czuł, jak mu się skręcają wnętrzności. Krople potu wystąpiły na czoło. Nagle nie mógł zrozumieć, jak ważył się coś podobnego zrobić. Zabić Aristosa w spotkaniu twarzą w twarz, zorganizować śmierć innego, podnieść bunt przeciw Pierwszemu Aristosowi.

Nie, pomyślał. To wszczepione przez Yuana uwarunkowanie powoduje, że mam wątpliwości i odradza się tamta okropna zależność.

Aristoi nie poddają się wątpliwościom. Aristoi po prostu się stają, a kiedy żyją, to istnieją, i do nich przystosowuje się reszta świata.

Nie mógł sobie pozwolić na wątpliwości. Ani dziś, ani nigdy.

Wstał i wydał rozkazy swym podwładnym.

— Pójdę za moim Bogiem.

Remmy nadal czuł senność po swym wymuszonym śnie; odgarnął z twarzy długie włosy i smutno patrzył na Gabriela.

— Jak mogłeś znowu go zdradzić?

— To on zdradził nas wszystkich — odparł Gabriel.

Remmy potrząsnął głową.

— Nie możesz pokonać Jaśnie Pana Yuana, który stworzył nas wszystkich — rzekł. — Będzie żył wiecznie i zemści się na tych, co wystąpili przeciw Niemu.

— Spotka się z nienawiścią całej ludzkości.

— To oznacza, że cała ludzkość zejdzie ze ścieżki Prawdy — Głos Remmy’ego brzmiał niezwykle spokojnie. — Ale nie, nie cała ludzkość. Jestem częścią ludzkości i pozostanę wierny swemu Stwórcy.

Niezłomna wiara Remmy’ego zrobiła na Gabrielu wrażenie. Wiara źle ulokowana, zbudowana na błędnej informacji, lecz całkowicie szczera. Gabriel zawahał się, obudziły się w nim wątpliwości, ale jedynie dlatego, że Yuan uwarunkował go, by wątpił.

Gabriel wzmocnił swą władczą postawę, przekonał się, że wrócił mu duch przywódczy.

— Proszę cię, ukorz się — rzekł Remmy. — Zaprzestań swego buntu i proś Pana Yuana o miłosierdzie.

— Nie oczekuj tego po mnie — oświadczył Gabriel.

— Czy w takim razie mogę po prostu odejść? Nie chcę przebywać w twoim towarzystwie.

BŁYSK. Alarm zadźwięczał w czaszce Gabriela. Ale nie — to była Zhenling, która właśnie odkryła, że jej statek jest pożerany od środka.

Zhenling wykorzystywała stację przekaźnikową na Terrinie, nie skierowała promieni swej tachlinii prosto na Discovery ani do Persepolis. Dlatego transmisję można zablokować. Gabriel nakazał swemu reno, by rejestrowało przekazy, ale nie zaprzątało mu głowy szczegółami.

Zabijam ją, myślał.

Dobrze.

— Czy mogę odejść, Ghibreelu? — powtórzył swe pytanie Remmy.

— Nie — odrzekł Gabriel, bardziej opryskliwie niż chciał. — Wezmę cię do mojego domu i zajmę się tobą. Kiedy uzyskasz więcej informacji, może zmienisz zdanie o Yuanie i całej reszcie.

— Czy tam gdzie mieszkasz, macie Wasali Argosy? — spytał Remmy. — Bo nawet oni nie zdołają odmienić mego serca. Podszedł bliżej, jego głos stał się błagalny. — Nie wyrządzę ci żadnej szkody, Ghibreelu. Nie potrafiłbym, nawet gdybym chciał. Po prostu pragnę wędrować po świecie i nieść ewangelię tym, którzy zapragną słuchać. Czy pozwolisz mi to czynić, Ghibreelu?

Wyrok śmierci, myślał Gabriel. Wasale Argosy lub im podobni zabiliby go natychmiast.

Pomyślał o Zhenling umierającej w swym wrzącym jachcie.

— Nie — odparł. — Pojedziesz ze mną.

Ocalę jedną z ofiar swej miłości, pomyślał.

Remmy nie oponował, gdy Gabriel go poprosił, by przeszedł z nim na Zimnego Podróżnika. Weszli na pokład. Gabriel zobaczył, że uszkodzenie luku bagażowego zostało naprawione. Ciała Saiga i Therápōn, którą Gabriel zabił na kładce, zostały usunięte i umieszczone w jednej z wolnych sal terrińskiej bazy.

Na dywanie nadal widniały plamy krwi Gabriela.

Przydzielił Remmy’emu pokój i rozkazał swym ludziom i reno statku, by go pilnowali. Nie sądził, żeby Remmy chciał dokonać sabotażu, ale mógł zrobić coś nieprzewidzianego, na przykład krzywdę samemu sobie.

Laboratoria nano na Zimnym Podróżniku zostały uszkodzone, sprzęt w nich zniszczony. Wszystkie tajne wejścia Yuana usunięto, choć istniała możliwość, że coś przeoczyli.

Nadeszła pora startu. Należało też zawiadomić Logarchię o tym, co się zdarzyło.

Monarcha chciwy
Odgłos chełpliwy
Słucha, poi się rozkoszą,
A gdy go coraz pochlebstwa unoszą,
Sądzi się niebian płomieniem,
Mniema, że głowy ruszeniem
(O, zbyt ślepy i zuchwały)
Trzęsie świat cały.

Nerwy Gabriela napięły się, gdy intonował słowa Drydena. Nie wiedział, czy zadziałają, czy nie.

Nie tylko Yuan potrafił posługiwać się tajnymi wejściami do programu. Gabriel wbudował właśnie to wejście w swój osobisty system łączności, który kazał skonstruować Flecie.

Nie sądził, żeby przekazał to hasło — to wierszohasło — Yuanowi, lecz nie mógł sobie dokładnie przypomnieć, co się wydarzyło, gdy złamali go psychicznie.

Nie chciał o tym myśleć, nie chciał pamiętać. Albo to zadziała, albo nie.

— Do usług, Aristosie.

Gabriel uniósł się radością, gdy zgłosiło się reno Illyricum. Jego prywatny system łączności działał nadal. Gabriel nad nim panował i, co więcej, recytacja Drydena wyrzuciła z systemu wszystkich innych, nawet tych, którzy posługiwali się poprawnymi hasłami.

Udało mu się nie zdradzić przynajmniej jednej tajemnicy. A może, jeśli nieświadomie je wyrecytował, tamci sądzili, że po prostu mamrocze wiersze. Szybko przejrzał system. W znacznym stopniu pozostał nienaruszony, choć oczywiście większość kodów złamano, a hasła, które zdradził Yuanowi, pozwoliły spiskowcom usunąć wszystkie jego przekazy i sprawozdania ze Sfery Gaal. Było to do odtworzenia — mógł zmienić klucze kodowe, a kopie sprawozdań znajdowały się w bankach danych Yuana. Przeniósł je z powrotem do siebie i zapieczętował swoją Pieczęcią.

Naprawiony Zimny Podróżnik był teraz pół godziny drogi od Terriny. Przy starcie, z towarzyszeniem majestatycznego łoskotu potężnych siłowników hydraulicznych, dach doku otworzył się jak luk, powodując niewielką lawinę wiosennego śniegu. Statek Saiga wzniósł się w niebo, na jego kadłubie igrały słoneczne refleksy. Ukryta baza Yuana znajdowała się na wysokości ponad czterech tysięcy metrów, w ogromnym łańcuchu górskim, rozległym jak Himalaje i słabo zaludnionym. W bezpośrednim sąsiedztwie nie było żadnych ludzkich osiedli. Statki startowały i lądowały w nocy, nie używając świateł, więc utrzymanie tego miejsca w tajemnicy nie przedstawiało trudności.

Odlot Zimnego Podróżnika w pełnym świetle z pewnością zauważyło sporo ludzi. Przez chwilę Gabriel nawet rozważał pomysł, by zostawić olbrzymie drzwi otwarte i pozwolić okolicznym mieszkańcom na zajrzenie do wnętrza.

Nie, znaleźliby tu wiele różnych rzeczy i napytaliby sobie biedy. Rozkazał, by drzwi za nimi zamknięto.

Mieszkańcy Terriny szybko przywykną do widoku ogromnych statków na niebie.

Tuż po starcie Gabriel przejrzał przekazy od Zhenling — wraz z załogą odkryli mataglap wkrótce po jego wypuszczeniu, lecz nie mogli go zatrzymać. Opuścili statek i przesiedli się do małego promu grawitacyjnego. Wracali na Terrinę. Cały czas usiłowali nawiązać łączność z innymi spiskowcami.

Gabriel przypuszczał, że wkrótce zrezygnują z obranego celu podróży i wybiorą inny.

Przeszedł do następnego punktu swej listy i wziął się do roboty.

Opuścił swą prywatną sieć komunikacyjną i wszedł do Hiperlogosu. Po pierwsze, zamknął wpis Yuana, zamrażając dane, zmieniając ukryte wejścia dostępu na wejścia hiperlogosowe, tak by odpowiadały tylko na jego własny sygnał. Spiskowcy dalej mogli się komunikować między sobą bezpośrednimi tachliniami, jeśli znali dokładnie swoje położenia. Na to jednak nie mógł już nic poradzić.

— ‹Priorytet Jeden› BŁYSK do Shikibu, al-Fawzi, Zoë, Reneri, Webster. Rozkaz „Gotowość”.

— Wykonane, Aristosie.

Prohedrosi pięciu planet Gabriela — Shikibu z Illyricum, al-Fawzi z Wisariona, Zoë z Lascarios, Reneri z Cos i nowo wybrany Webster z Brightkinde — wszyscy pojawili się w oneirochrononie. Ich skiagenosy ukazywały różne stopnie szacunku, niepokoju i zaciekawienia.

— Mówi Gabriel Aristos Wissarionowicz.

Gabriel mignął im obrazem oneirochronicznym swej pieczęci. W oneirochrononie wdział kompletną lśniącą, falującą refleksami średniowieczną zbroję, poczernioną, inkrustowaną srebrem. Pierwowzór znalazł w swych plikach — nosił ten strój dawno temu na oneirochronicznym balu kostiumowym o tematyce średniowiecznej. W ręku trzymał żelazną buławę, za nim powiewał proporzec z jego pieczęcią.

Lasery małej mocy w apartamentach Saiga na Zimnym Podróżniku skanowały jego twarz. Niech widzą złamany nos i potargane włosy, myślał. Zasłużyłem sobie na to.

Przyjął Postawę Wzbudzania Respektu.

— Rozkazuję wam, byście natychmiast przestawili swoje gospodarki. Dziewięćdziesiąt procent na produkcję wojenną — rzekł. — Mobilizacja cywilów rozpocznie się natychmiast, a produkcja okrętów i broni za kilka godzin. Niedługo podam imiona naszych wrogów. Nakazuję wam posłuszeństwo i dyscyplinę. To wszystko.

Pięciu premierów spoglądało na Gabriela i po sobie z zakłopotaniem widocznym nawet w oneirochrononie, lecz w końcu uwarunkowania wzięły górę i przybrali przed Gabrielem Postawę Poważania.

— Jak sobie życzysz, Archegétesie — odpowiedzieli chórem.

— Fini — powiedział Gabriel. Uśmiechnął się i czekał. Z pewnością wpuścił lisa do kurnika.

Zapytania BŁYSK innych Aristoi zaczęły napływać w ciągu kilku minut i wkrótce zmieniły się w lawinę priorytetowych transmisji. Nikt nie mógł wydać rozkazów tego typu, bez uruchomienia w Logarchii wszystkich możliwych alarmów. Gabriel odpowiadał każdemu pytającemu, że powinien oczekiwać na sygnał tachlinii w kanale 6000. Potem załadował program oneirochroniczny swych apartamentów w Persepolis i pojawił się tam, nadal w swej błyszczącej, nieważkiej zbroi.

Antropomorficzny kwintet grał muzykę kameralną. Fantomatyczny dywan pieścił mu stopy. Wydra w liberii podsunęła mu tacę zmysłowych zakąsek koktajlowych.

Przez moment zagubiony, pełen niepewności, patrzył na swe apartamenty.

Nie czuł się tu wygodnie.

Skasował program i pośpiesznie ułożył inny: porośnięty zieloną trawą amfiteatr, otoczony pofałdowanymi, niknącymi w dali równinami, w górze błękitne niebo i sunące po nim obłoki. Nie miał czasu na staranniejsze opracowanie szczegółów.

— „Z jakimż wiosennym przypływem zobaczę znowu mą starą wioskę?” — zadeklamował. — „Zazdroszczę gęsiom wracającym do swych miejsc”.

Może Yuan, który totalnie rozłożył Hiperlogos, zdołał również obalić Logarchię.

Na szczęście Gabriel zbudował jeszcze jedną.

Po inwokacji do lecących gęsi z Genji-monogatari, z nadajników Flety nadano sygnały. Nano zaczęły budować przekaźniki tachliniowe na poszyciu prawie wszystkich statków w Logarchii.

Zaczęły się pojawiać Pieczęcie Aristoi, proszące o dostęp do nowego łącza komunikacyjnego. Gabriel dopuścił do systemu wszystkich Aristoi z wyjątkiem Hana Fu i Ctesiasa. Zhenling, dryfująca w swej szalupie, nawet nie próbowała się tam dostać.

Gabriel w swojej sterowni w Zimnym Podróżniku głęboko odetchnął. Czas nadszedł.

Jego odziany w zbroję skiagénos pojawił się na krawędzi oneirochronicznego amfiteatru. Podniósł buławę i pozwolił, by pojawili się tam inni, z Pan Wengongiem na czele. Aristoi napłynęli, domagając się wyjaśnień. Gabriel skłonił się głęboko przed niewzruszonym wizerunkiem Pan Wengonga.

— Czy mogę zwrócić się do zgromadzenia, o, Najstarszy? — zapytał.

Oczy Pan Wengonga poruszyły się tylko nieznacznie.

— Możesz, Aristosie.

Gabriel stanął przed zgromadzonymi w Postawie Pewności Siebie. Ogarnęły go na chwilę wątpliwości, lecz je przegnał. Stopniowo zewnętrzny i wewnętrzny zamęt ucichł.

— Staję przed Aristoi z oskarżeniami o morderstwo, spisek oraz o nieakceptowalne i skryte wykorzystanie techniki — oświadczył. Dołączam również oskarżenie o dywersję w Hiperlogosie, który jest podstawą politycznej stabilności Logarchii.

Aristoi, stojący przed nim w milczeniu, zakołysali się jak smagany wichrem las.

Gabriel znów przemówił i wszechświat się zmienił.

Wojna trwała bardzo krótko. Ctesias poddał się natychmiast, gdy dotarły do niego wiadomości, i razem z Theráponami, którzy z nim spiskowali umieścił się w areszcie domowym, oczekując na przybycie sił Logarchii. Han Fu z garstką nadal popierających go Theráponów uciekł swym prywatnym jachtem. Potem próbował zbudować krążownik z materii asteroidowej w układzie oddalonym piętnaście lat świetlnych od swej stolicy. Wykorzystał Hiperlogos, przez co zdradził miejsce swego pobytu. Zbudował przy pomocy nano (na podstawie fałszywych instrukcji dostarczonych przez Gabriela) frachtowiec, ale tylko wewnątrzukładowy. Wtedy Gabriel dysponował już własną flotą operującą pod banderą Logarchii. Szwadron okrążył miejsce schronienia Hana Fu i zmusił go do poddania.

Czegóż spodziewał się dokonać Han Fu potężnym krążownikiem ze swych fantazji? Może skonstruował go tylko dla własnego pokrzepienia, by udowodnić sobie, że ma jakieś szanse?

Pozostali Theráponi Saiga, ci których pozostawił samych i bez instrukcji w swej domenie, poddali się spokojnie.

Kapitan Yuan znikł bez śladu. Wycofał się z Hiperlogosu, a przynajmniej nie dało się go tam znaleźć.

Jedynie zachowanie Zhenling zmusiło Gabriela do podziwu. Gdy dotarła do niej wiadomość o zaistniałej sytuacji, zmieniła kurs swego statku ratunkowego i ruszyła ku Illyricum.

Podda się w domenie Gabriela, ogłosiła, a na swym procesie przed zgromadzonymi Aristoi będzie wyjaśniała swe postępowanie.

Nawet w małym promie zdołałaby uciec. Bliżej miała do Sfery Gaal niż do Logarchii. Gabriel, na nie uzbrojonym statku, nie zdołałby jej zatrzymać. A ona jednak w malutkiej szalupie doświadczała przedsmaku więzienia, które nieuchronnie jej groziło.

Gabriel zatroskał się, otrzymawszy wiadomość o jej planach. Wiedział, że na procesie zachowa się dumnie i dzielnie.

Ale zupełnie bezskutecznie. Niemal żałował, że nie uciekła.

To był koniec spisku. Chyba że — co mało prawdopodobne — Kapitan Yuan zjawi się nagle i wyzwie Aristoi na debatę. Gospodarka domeny Gabriela wróciła do pracy pokojowej.

Gabriel nadal miał przed sobą czteromiesięczną podróż, długi powrót do Logarchii, w ciasnych, klaustrofobicznych pokojach Saiga. Towarzyszyło mu czworo ludzi oraz wspomnienia.

Wiedział, że zostali poharatani. A leczenie potrwa dłużej niż ta podróż.

19

POGROMCA ZWIERZĄT:

Wejdźcie, wejdźcie do mego zoo.
Wszyscy mogą tu oglądać życie i śmierć.

Umysł Gabriela powrócił z oneirochrononu i przejął ciało od Horusa. Gabriel poczuł na kolanach ciężar śpiącego Manfreda, dostrzegł Clancy. Czekała cierpliwie obok, na pudłowatej koi Saiga.

— Przyszłam ci powiedzieć, że wszczepianie implantu Remmy’emu poszło dobrze — rzekła.

— Nie protestował?

— Nie — odparła Clancy. — Nie sądzę, żeby się orientował, co to znaczy. Wiedział, że pozwoli mu to rozumieć demotyk, a to jest ważne dla jego… misjonarskiego powołania.

— Jeśli pokażemy mu oneirochronon, jeśli damy mu dostęp do Hiperlogosu, to może…

Clancy potrząsnęła głową.

— Musimy być bardzo ostrożni — powiedziała. — Tylko jeden krok naraz. Albo zechce w to uwierzyć, albo nie.

Gabriel zasmucił się.

— Chciałbym go uleczyć. Uleczyć nas wszystkich. Clancy podrapała Manfreda po łbie.

— Horus powiedział mi, że właśnie jesteś w Persepolis?

— Byłem.

— I…?

— Nowości? Ctesiasa trzeba było ratować przed tłuszczą, która szturmowała jego Rezydencję. Przeniesiono go na orbitę, do bezpieczniejszego miejsca odosobnienia. Demos byli oburzeni, gdy ukazały się oneirochroniczne nagrania z Terriny. Zdaje się, że bardziej się identyfikują z wygłodniałymi biedakami na Terrinie niż z Aristoi, którzy zgotowali im ten los. Te sceny ich przeraziły.

— Mogą przerazić każdego.

— Te zajścia powinny stanowić ostrzeżenie dla wszystkich, którzy uważają, że Demos są zbyt bierni i zbyt grzeczni.

— Szkoda, że wydarzyły się tak późno.

Gabriel westchnął, wytarł pot łaskoczący go w czoło.

— Spotykamy się teraz codziennie. Sesje trwają nieprzerwanie. Wyprawa ratunkowa do Sfery Gaal to niewiarygodne przedsięwzięcie logistyczne. Tysiące okrętów. Setki tysięcy nauczycieli, techników, członków personelu medycznego. Trzeba zdecydować, od czego zacząć. Kogo uczyć. Musimy skoncentrować się na dzieciach. Dorośli są przeważnie tak uszkodzeni, że już zupełnie nie można im pomóc. Ale jak zareagują, gdy odbierzemy im dzieci, lub, co gorsza, ich umysły? Bazy danych, zgromadzone przez spiskowców, są bardzo przydatne, ale… — Uniósł dłonie w górę. — Taki jestem zmęczony. Mam tego dosyć.

— Te zebrania są przynajmniej dla ciebie rutynowym działaniem. — Ujęła jego dłoń. — Też próbuję tutaj poddać się rutynie. To pomaga. Mam problemy. W jednej chwili jestem całkowicie sobą, a zaraz potem ogarniają mnie wątpliwości, przestrach, bezradność.

Gabriel wziął głęboki oddech.

— Rozumiem. Czuję się bardzo podobnie. Kiedy miałem jakieś sprawy do załatwienia, proste, oczywiste zadania… kiedy musiałem zabić Saiga i uwolnić ciebie, gdy musiałem oskarżyć i unieszkodliwić spiskowców, potem ich ścigać, działałem dość dobrze. Prócz tego nadal dominowały wtedy elementy osobowości Głosu, a Głos jest bardzo pewny siebie.

— Głos?

— Daimōn paranoiczny i psychotyczny, ale zdolny. Ukryty geniusz. Nie wiedziałem, że go posiadam. Później ci o nim opowiem. — Potrząsnął głową. — Ale teraz, gdy niewiele jest pracy i wygłaszam tylko przemówienia w Persepolis, ogarniają mnie ślepota i trwoga.

Ich wzrok spotkał się.

— Złamali nas — powiedziała po prostu.

— Tak jest. A ludzie tacy jak my to złożone maszyny i gdy nas połamią, niełatwo nas zreperować. — Odetchnął urywanie, chrapliwie.

— Trudno mi teraz stanąć twarzą w twarz z równymi sobie — rzekł. Ci arystokratyczni, zadufani w sobie ludzie i każdy tak pewny swych racji. Zastanawiam się, cóż ja wśród nich robię? Nigdy wcześniej nie doświadczałem takich wątpliwości. W ogóle nie doświadczałem wątpliwości. I to ja właśnie uważany jestem za wybawiciela.

Objęła go, położyła mu głowę na ramieniu.

— Cóż Yuan z nami zrobił? Jesteśmy jego dziełem, a on nas zniszczył.

— Niezupełnie — odparł Gabriel. — Zauważ, że to my unicestwiliśmy jego plany. My dwoje. A przede wszystkim ty, gdy przyznałaś się do dywersji i zamiast mnie ukarano ciebie. My spowodowaliśmy, że Yuan ucieka rozpaczliwie, a rozwścieczona ludzkość żąda jego krwi.

— Choć nie wiadomo, gdzie wędruje, ale na pewno nie jest taki zagubiony, jak my — rzekła Clancy.

— Nie — powiedział, wzdychając głęboko. — On nigdy, aż do śmierci, nie będzie miał wątpliwości.

— Cześć Ci, Athánatos kai Sotéhr.

Akwasibo Ariste skłoniła się głęboko, nisko opuszczając dłonie w najbardziej pełnej respektu Postawie Formalnego Szacunku. Gabriel odpowiedział mniej formalną Drugą Postawą i wyszedł ze swego mieszkania w Persepolis, zamykając za sobą nierzeczywiste jadeitowe drzwi.

Akwasibo wyprostowała się i uśmiechnęła. Jej skiagénos miał na sobie ciemnopomaranczową suknię zawiązaną na ramieniu i ciężką srebrną biżuterię. Włosy, zaplecione w warkocze, zebrane były na czubku głowy. Ujęła dłoń Gabriela i rozpoczęła spacer do Apadany. Jej ręka emanowała przyjemnym ciepłem.

Athánatos kai Sotéhr — Nieśmiertelny i Zbawca — to obecny tytuł Gabriela. Aristoi nadali mu go przed kilkoma dniami.

Za kilka minut Aristoi mieli zebrać się na kolejną sesję nadzwyczajną. Odbywali je codziennie.

— Czy słyszałeś nowiny? — spytała Akwasibo.

— To zależy.

Próbował być beztroski, okazywać wigor, którego nie czuł.

— Od czego?

— Od tego, jakie nowiny.

— Ach — znowu się uśmiechnęła. — Sprawdzaliśmy w Hiperlogosie trasy Yuana. Wszystkie były zarejestrowane, tylko skryte przed nami.

— Znaleźliście więcej ukrytych wejść?

— Tak. Choć niewielkich. Dość łatwo je znaleźć, gdy się wie, gdzie ich szukać. Ale przede wszystkim właśnie odkryłam, że majstrował przy wynikach egzaminów.

Gabriel zesztywniał ze zdziwienia.

— Bezczelność i arogancja Yuana są wręcz niewyobrażalne! — stwierdziła Akwasibo. — Naruszał podstawy naszej cywilizacji. Zaufanie do Hiperlogosu i rzetelność egzaminów to filary panującego u nas pokoju.

— W zasadzie niezbyt interesował go nasz pokój — zauważył Gabriel. — A jego arogancja okazała się korzystna, przynajmniej dla mnie. Gdyby nie był tak niesamowicie arogancki, po prostu by mnie zabił, a nie próbował nawrócić.

— Han Fu nigdy nie powinien był zostać Aristosem — ciągnęła Akwasibo. — Brakowało mu ponad czterdziestu punktów, lecz Yuan aprobował jego pomysły i wiedział, jak nim manipulować — więc dodał mu punkty i następnie zamaskował swe matactwa.

— Czy ktoś jeszcze?

— Dwu osobom zmniejszył wyniki. Mari Toth i Joelowi Berlitzowi, ona zdała jedenaście lat temu, on dwadzieścia sześć. Obydwoje byli ultraortodoksyjni, a prace Mari Toth z dziedziny ewolucji szły w innym kierunku niż prace Saiga. Yuan postanowił zlikwidować zagrożenie, deprecjonując potencjalnych sprawców.

— Czy ich powiadomiono?

— Wkrótce ich powiadomią. — Głowa Akwasibo wzniosła się na zbyt długiej szyi. Taka sobie hudrauliczna kokieteria. — Gregory Bonham powinien zdać egzamin dwukrotnie. A Zhenling — ani razu, choć jej wyniki niemal wystarczały.

Gniew ogarnął Gabriela, gniew, a potem fala głębokiego smutku z powodu Zhenling.

— Łatwiej było manipulować nią niż nim — rzekł.

— Tak chyba uważał Yuan.

— I jej złość z powodu porażki Bonhama wykorzystał jako klucz do jej osobowości. Musiała wiedzieć, że Bonham jest lepszy. Że system, który promuje ją, a nie jego, ma głębokie wady.

— To bardzo utrudni jej proces — stwierdziła Akwasibo. — Jeśli oskarżymy Zhenling i Han Fu o sprzeniewierzenie się imperium Aristoi, mogą twierdzić, że przede wszystkim nie powinni być żadnymi Aristoi.

Gabriel potrząsnął głową.

— Cieszę się, że to nie ja jestem odpowiedzialny za procedury sądowe.

— Będziesz głównym świadkiem oskarżenia.

— Jeśli muszę. Ale przede wszystkim czuję dla nich litość.

Akwasibo spojrzała na niego rzeczowo.

— Gabrielu, nawet najgłupsi z Demos wiedzą, że morderstwo to czyn zły. Tamci ponoszą winę za śmierć ponad czterdziestu ludzi, z Sanjay i Cressidy. Gdy niszczyli Cressidę, myśleli, że znajdujesz się na jej pokładzie.

— Tak.

Kręciło mu się w głowie od tych rewelacji, lecz Horus pilnował, by jego skiagenotyczna twarz pozostawała beznamiętna.

Wznieśli się na wielki plac przed Apadaną. Gabriel uświadomił sobie, że szuka wzrokiem złociście połyskującego pomnika Kapitana Yuana na Górze Miłosierdzia. Pomnik zniknął. Jasny księżyc — wielki rezerwowy bank danych dla Hiperlogosu — unosił się na bladobłękitnym niebie.

Gabriel zatrzymał się na chwilę. Wspominał.

— Pamiętasz, jak byliśmy tutaj poprzednim razem? — zapytała Akwasibo. — A to był tylko początek.

— Owszem, pamiętam — odrzekł Gabriel.

Wyfiokowani Aristoi tłoczyli się w rozległym hallu Apadany. Gdy wszedł Gabriel, wszyscy odwrócili się, przyjęli Postawy Szacunku i zaczęli owacyjnie klaskać. Gabriel przybrał Postawę Poważania.

Ubrał swego skiagénosa w prosty biały chiton i sandały. Od zakończenia wojny nie nosił już wyszukanych strojów, odłożył też swą muszlowatą zbroję. Dla samoreklamy wyrafinowanie stało się teraz zupełnie bezużyteczne.

Po tym wszystkim nie muszę już prawie niczego nikomu udowadniać, pomyślał.

Pan Wengong wezwał zebranych, by się uciszyli. Tallchief złożył sprawozdanie z postępów konstrukcji habitatu dla Wielkich Przestępców, jak nazywano obecnie spiskowców Yuana. Po zakończeniu procesu i ogłoszeniu wyroku będą mieszkali wspólnie na sztucznym asteroidzie, który Talbot już przygotował. Asteroid nie miał generatorów grawitacyjnych. Będzie holowany przez dryfującą w głębokim kosmosie domenę Tallchiefa. Kryminalistom zapewni się możliwość bardzo ograniczonej, głównie biernej, interakcji z Hiperlogosem. W habitacie zmagazynuje się mataglap zabójcę w pojemnikach Zapłoniona Róża1. Zostanie wypuszczony, jeśli tylko więźniowie spróbują ucieczki.

Wierzono, że z czasem spiskowcy zrozumieją niewłaściwość swego postępowania, ukorzą się i dostaną pełne prawa obywatelskie Demos.

Gdy uzyskają zwolnienie warunkowe, pozwoli im się na korzystanie wyłącznie z technik najbardziej dobroczynnych.

Gdy Aristoi odebrali raport, o głos poprosiła Ikona Cnót.

— Chciałabym poruszyć problem bezpieczeństwa Logarchii — rzekła. — Przestępca Yuan zamierzał wyhodować w naszych obrzeżach cywilizację barbarzyńców. Zabrał plany okrętów wojennych, nierozważnie zostawione pod naruszoną Pieczęcią Hiperlogosu, i wykorzystał je, by zaatakować Cressidę. Nadal może mieć u siebie plany tych okrętów i po pewnym czasie wznowić niezdrowe i niebezpieczne dzieło.

Brzydka, w szarym nieciekawym mundurze, stała wśród krzykliwie ubranych skiagenosów pozostałych Aristoi. Nic nie mogło zgasić fanatycznego blasku w jej oczach.

— Zagrożenie dla Logarchii nie zniknęło. Nasza flota wojenna jest nieliczna. Gdy z misją ratunkową dotrzemy do Sfery Gaal, barbarzyński i agresywny materiał genetyczny stworzeń Yuana uzyska kontakt z naszą własną ludnością.

Z jej twarzy biła satysfakcja.

— Zamierzam bronić nienaruszalności i hegemonii Logarchii przez wprowadzenie tego materiału genetycznego wśród mojej ludności i przez wychowanie dzieci w ideologicznie zdrowym otoczeniu, co zagwarantuje ich lojalność. Zainauguruję również program budowy floty wojennej dla obrony Logarchii i mej własnej domeny przed spiskiem i agresją.

Hall rozbrzmiał okrzykami Aristoi, pragnącymi zabrać głos. Reakcja Gabriela była odwrotna — oniemiał. Ujrzał przerażającą wizję: Ikona Cnót doprowadza swą ludność do stanu barbarzyństwa i buduje flotę o niesamowitej potędze.

— Jest takim samym fanatykiem jak Przestępcy — w uchu Gabriela ozwał się chroniony przekaz St John.

Gabriel wysłał cichy sygnał elektryczny do Pan Wengonga, że pragnie zabrać głos.

— Gabriel Aristos — rzekł Najstarszy i skinął głową. Pozostali zamilkli z szacunkiem.

Na Zimnym Podróżniku czoło Gabriela pokryło się potem. Kończyny mu drżały. Niekiedy przemawianie do zgromadzonych Aristoi przerażało go, innym razem zupełnie nie odczuwał tremy. Było to zupełnie nieprzewidywalne i właśnie to najbardziej go niepokoiło.

Horus pilnował, by skiagénos Gabriela pozostawał nieporuszony, by głos nie drżał. Jego rozterki były dla innych zupełnie niedostrzegalne.

— Szanuję i podziwiam zdecydowanie Ikony w obliczu niebezpieczeństwa — oświadczył Gabriel. — Logarchii trzeba zapewnić obronę. Chciałbym jednak zaproponować, by nie wszczynać jednostronnych akcji, lecz tu, w Persepolis, podjąć decyzję, o wspólnej obronie opartej na ogólnym i rozsądnym konsensie. Każda domena dostarczyłaby wsparcia i pewnej liczby statków, które by trzymano cały czas w pogotowiu.

„Ogólny konsens”. Jedno z ulubionych haseł Ikony, choć niechętnie je realizowała. Ale właśnie te argumenty mogły do niej przemówić.

— Sugestia Aristosa Gabriela jest rozsądna — odparła Ikona Cnót. — Wspólnej obronie grozi jednak dywersja przy użyciu ogólnie dostępnych środków. Widzieliśmy na przykład, jak Wielki Przestępca Yuan dokonał dywersji w Hiperlogosie. Natomiast bezpieczeństwo wszystkich sił pod moją komendą zapewnię sama. I gwarantuję swym towarzyszom z Logarchii, że przyłożę się do tej sprawy z najwyższą pilnością. Ani Wielcy Przestępcy, ani ich nie wykryci współpracownicy, ani ich przyszli naśladowcy, nie zdołają się przedrzeć przez mój aparat bezpieczeństwa.

Srebrna sfera Sebastiana pływała wdzięcznymi łukami nad głowami zgromadzonych.

— Pozwolę sobie zauważyć — rzekł — że nasza kochana Ikona bardzo dokładnie przemyślała tę sprawę. Może idealną Formą naszych wspólnych środków bezpieczeństwa nie jest jakaś Forma lecz Brak Formy — każdy wystawi siły wedle swego uznania i w ten sposób zapobiegnie się skorumpowaniu całości przez Wielkich Przestępców.

Do czego zmierza tych dwoje fanatyków? Zastanawiał się Gabriel. Ta, która mówiła o wspólnocie, teraz działa w pojedynkę, ostentacyjnie budując krążowniki, a ten, który idealizował Formę, teraz opowiada się za Brakiem Formy. Wyraźnie coś we dwoje ukartowali.

Od chwili ujawnienia knowań Yuana, w Logarchii założono mnóstwo łączy tachliniowych. Umowy mogły być zawierane na osobności, bez żadnych zapisów, poza Hiperlogosem… umowy, których się nigdy nie ujawni, stracone dla historii, nigdy nie zostaną zarejestrowane w bankach danych, by stanowić przykład dla przyszłych przywódców.

„Wycofujesz się z życia obywatelskiego republiki”. Tak powiedziała Zhenling, gdy odkryła, że Gabriel buduje swą własną tachlinię.

Teraz prywatne łącza miała połowa Aristoi. Najpierw prywatne łącza, teraz prywatne krążowniki, a za życia następnej generacji, prywatne bandy barbarzyńców.

Być może wybuchnie wojna, która tak przerażała Gabriela. Może opóźnił ją tylko o jedno pokolenie.

W tej debacie nie miał nic więcej do dodania. Oczyma duszy widział zalewające Logarchię barbarzyńskie legie Ikony, hordy wychowane do posłuszeństwa i niszczenia.

— Nastąpił ogromny wzrost zainteresowania Wiarą, Athánatos Kouros — oznajmiła matka Gabriela. — Z najwyższą ostrożnością szukam właściwej doktrynalnej interpretacji ostatnich wydarzeń.

— Ufam, że to miłe zajęcie — odparł Gabriel.

Vashti Geneteira uśmiechnęła się.

— To dzieło mego życia.

Gabriel przez chwilę czuł się nieswojo.

Święte symbole w jej zebranych wysoko włosach pobłyskiwały złotem i drogimi kamieniami. W tle, za jej rzeźbioną twarzą, rozciągało się oneirochroniczne wnętrze rozległej katedry. W powietrzu, niczym anioły, unosiła się pieśń głosząca chwalę Gabriela.

— Jeśli Logarchia jako całość miała jakiegokolwiek Boga — rzekła Vashti — to był nim właśnie Yuan. Ty wyzwałeś go do niebiańskiej walki i pokonałeś dzięki wielkiemu osobistemu poświęceniu. Demos są przerażeni obrazami ze Sfery Gaal, upodleniem i nędzą zwykłych ludzi zdradzonych przez Aristoi, którzy ich stworzyli. — Duże oczy Vashti błyszczały. — Dzięki Yuanowi Kościół ma Nowego Totha. Tego mu brakowało, Kourosie. Bóstwa zła, przeciwieństwa twojej dobroci. Teraz mamy boga ciemności walczącego z naszym bogiem światła i, co więcej, można obiektywnie dowieść, że nasz bóg walczył i pokonał tego nowego Arymana. — Uśmiechnęła się. — Ludzie bardzo pragną potwierdzenia faktów. W tym przypadku fakty przemawiają na naszą korzyść. Demos zostali pokrzepieni na duchu — rzeczywiście interweniowałeś dla ich dobra. Nawet inni Aristoi namaścili cię jako Zbawcę. Nawracamy tysiące.

Westchnęła uszczęśliwiona.

— Przyniosłeś nam tyle dobra, chłopcze! Biedny Marcus i reszta zostaną oczywiście świętymi, twój nie narodzony również. — Zmarszczyła brwi. — I będziemy mieli również antyświętych. Ariste Kusicielka i Piekielny Wojownik, który zabił naszego Kourosa, ale odkrył, że w rzeczywistości jesteś nieśmiertelny.

Marcus wziął udział w wyprawie Cressidy, by nie dopuścić Vashti do nie narodzonej dziewczynki. A teraz na zawsze oboje pozostaną więźniami jej doktryny.

Pogarda wrzała w myślach Gabriela.

— Czy mogę być jeszcze w czymś pomocny? — zapytał.

Vashti miała wyrozumiałą minę.

— Wiem, że powiedziałeś to ironicznie, moje dziecko, lecz są pewne rzeczy, które możesz zrobić. Czy zachowałeś ten widelec, którym rozchylałeś tchawicę?

— Nie. Został w bazie Yuana.

— Szkoda. Byłby niezłą relikwią. — Nachmurzyła się, myślała przez chwilę. — Nie łap Yuana zbyt szybko, dobrze? Ogromnie się przydaje świadomość, że gdzieś tam daleko istnieje niegodziwy bóg i stale spiskuje przeciw pokojowi… Im więcej zaniepokojenia wśród Demos, tym bardziej szukają pocieszenia w wierze.

I gdyby Demos wiedzieli, jakie projekty snuje się w Persepolis, byliby jeszcze bardziej przerażeni.

— Nie sądzę, żeby pojmanie Yuana było bliskie — oznajmił.

Vashti uśmiechnęła się.

— Och, to dobrze. Wieczna walka jest o wiele ciekawsza od ograniczonej w czasie, nie sądzisz?

Hiperlogos rozbrzmiewał pogłoskami. Ikona Cnót budowała krążowniki, ćwiczyła wojska. Jej nerwowi sąsiedzi przygotowywali własne systemy obrony. Sebastian dotychczas nic nie zrobił, ale wszyscy wiedzieli, że na wszelki wypadek opracowuje konstrukcje rozmaitych okrętów.

Elitarna i bardzo tajna komisja powołana przez Pan Wengonga donosiła o jeszcze dwóch Mudrach Dominacji, które można by użyć przeciw Aristoi. Aristoi wezwano, by się przeciw nim uwarunkowali.

Może inni opracowali własne mudry. W tajemnicy. Nie można było niczego twierdzić z całą pewnością.

— To interesujące narzędzie — stwierdził Remmy.

Siedział w swym małym pokoju i mówił w demotyku z lekkim beukhomanańskim akcentem. Delikatne złote włosy na wierzchu dłoni pobłyskiwały w świetle podrobionych lamp naftowych.

— Lecz to oczywiście pułapka — kontynuował. — Prawdę tak przebiegle przepleciono ze złudą, że moje sądy o tym, co widzę, muszą być niezwykle wyważone.

Gabriel potrząsnął głową.

— Implant to nie pułapka. W Hiperlogosie nie ma nic fałszywego. — Jak może to nie być fałszywe? — odparł Remmy. Pochylił się, by podrapać Manfreda za uchem. — Ten „oneirochronon” — Gabriel wyraźnie słyszał cudzysłów w jego głosie — to sam fałsz. To obrazki. Są jak sny, pojawiają się w mej głowie, gdy je przywołam.

— Nie pokazałem ci nic fałszywego — oświadczył Gabriel.

Remmy i wszyscy mieszkańcy Sfery Gaal zostali ogłoszeni podopiecznymi Logarchii. Mieli podobny status prawny jak dzieci, co oznaczało, że ich korzystanie z Hiperlogosu mogło być kontrolowane. Gabriel dał mu dostęp tylko do zapisów historycznych, do scenerii odległych miejsc, do muzyki, poezji, dramatów o wyraźnej akcji. Nie dopuścił go do oneirochronicznych fantazji, które mogłyby go oszołomić i wprawić w zakłopotanie.

Remmy wyprostował się na krześle, strzepnął dłońmi.

— W jaki sposób wizja może być prawdziwa?

— Przecież nauczyłeś się mówić w obcym języku tylko w ten sposób, że Clancy włożyła ci w głowę małą maszynkę. To jest rzeczywiste. Naprawdę rozmawiamy w demotyku, w języku, którego przed kilkoma dniami jeszcze nie znałeś. Te inne obrazy to nie wizje, to obrazy rzeczy, które istnieją.

Remmy z całkowitą szczerością w oczach spojrzał na Gabriela.

— To ułudy, Gabrielu. Chcesz sprowadzić mnie z drogi cnoty.

— Doświadczenie pokaże ci, że jest inaczej. Możesz zwiedzać te miejsca, które ci pokazuję.

— Bez wątpienia, niektóre z tych rzeczy wyglądają dość realnie. — Remmy spoglądał na Gabriela z odcieniem litości. — Widziałem w Hiperlogosie, że istnieje kościół, w którym oddają ci boską cześć, lecz przyznajesz, że to fałszywy kościół, a sam jesteś fałszywym bogiem. Mógłbyś przerwać te działania, lecz tego nie robisz. Przyznajesz także, że w twej głowie mieszkają demony.

— To nie demony. Nie są z zewnątrz…

— Tak ci na pewno mówią. Jednak nie wątpię, że pochodzą one z najgłębszych czeluści Piekieł, że popychają cię, byś zwrócił się przeciw Bogu i wprowadził własną fałszywą religię, by więcej ludzi odwieść od zbawienia. Czemuż miałbym iść za tobą, kiedy me serce i mój rozum nakazują mi co innego?

Gabriel przez chwilę myślał, czyby nie skierować Remmy’ego do swej matki, by edukowała go dalej. Niech bez końca ze sobą debatują — nowy święty Paweł z nową Olimpias.

— Nadal używaj oneirochrononu — rzekł Gabriel. — Nie pokaże ci on nic fałszywego.

Remmy już zaczął szarpać podbródkiem, kiedy reno podpowiedziało mu, by skinął głową.

— Zaprawdę — rzekł — uczę się wiele.

— Nie lękaj się tego.

— Moja wiara mnie powiedzie. I będę się modlił do Iusa i jego świętych o oświecenie.

Wstali i pocałowali się na pożegnanie. W uścisku Remmy’ego nie czuło się ani krzty namiętności.

Manfred poszedł za Gabrielem. Ten udał się do kabiny Clancy, zapukał, wszedł. Clancy w długiej chińskiej sukni z białego jedwabiu siedziała na sztywnym krzesełku z fletem w dłoni.

— Byłem u Remmy’ego — oznajmił.

Smutek przemknął jej przez twarz. Gabriel pomyślał nagle, że często tam widzi smutek.

— Biedny człowiek — rzekła.

Ręce trzymała na podołku, lecz jej palce poruszały się po skali fletu.

— Przeszkadzam ci w grze? — spytał Gabriel. — Mogę sobie pójść.

Podniosła wzrok.

— Proszę cię, zostań. Grałam tylko dla rozrywki, z braku towarzystwa.

Manfred podbiegł do niej; pogłaskała go. Gabriel usiadł u jej stóp na dywanie, patrzył na nią. Na wolności, dzięki ćwiczeniom fizycznym, stopniowo wracały jej kolory. Miała znacznie zdrowszy odcień skóry, nabierała wagi.

— Wyglądasz lepiej — rzekł.

Westchnęła.

— Chyba tak. Czuję, jak umysł mi się reperuje, lecz trwa to powoli, Gabrielu, okropnie powoli…

Wszyscy Obserwatorzy spotykali się codziennie na rozmowy i ćwiczenia. Dyskutowali o tym, jak najlepiej się pozbierać po izolacji, niedostatkach i rozbiciu osobowości, które przypadły im w udziale. Gabriel i Clancy mieli dostęp do wszystkich danych psychologicznych na temat więźniów, uwarunkowań, archaicznych metod prania mózgu w złych, zamierzchłych epokach. Mogli te dane wykorzystywać.

Wszyscy z czasem ozdrowieją. Wiedzieli, jakie przedsięwziąć kroki, czego unikać, czego się spodziewać. Proces postępował wolno, lecz systematycznie. Dawał nadzieję.

Gabriel nadal miał jednak wątpliwości. Żaden Aristos nigdy nie znalazł się w takiej sytuacji. Każdy z nich dysponował złożonym, unikalnym, nie dającym się dokładnie opisać profilem psychologicznym. Jego sylwetka psychiczna została rozbita i zmieniona. Tylko jakiś przebiegły, psychotyczny daimōn rozpoznawał go przez te zniekształcenia. Gdy umysł wyzdrowieje, czy pozostanie umysłem Aristosa?

Martwił się też o Clancy. Przedtem tak wyraźnie zbliżała się do stanu Ariste, do osiągnięcia syntetycznej jednolitości. Miał nadzieję, że ten proces tylko chwilowo poszedł w złą stronę, że nie zatrzymał się w miejscu.

— Spokój Remmy’ego jest tak nieziemski — rzekł Gabriel. — To tak do niego niepodobne. Kiedy go spotkałem — omal nie powiedział: „kiedy go znałem” — był tak pełen wątpliwości, tak niepewny. A teraz…

— Zwiedzeni zawsze są pełni bezwzględnych prawd — rzekła Clancy. — My, wszyscy pozostali, musimy żyć w niepewności.

Gabriel spojrzał na nią uważnie.

— Więc byłem zwiedziony? — zapytał. — Zawsze bowiem przepełniała mnie absolutna pewność.

Pozostawiła tę uwagę bez komentarza.

— Remmy i ja zamieniliśmy się miejscami — rzekł Gabriel. — Teraz ja wątpię, a on ma pewność.

Pogłaskała go po włosach.

— Biedny człowiek — rzekła.

— Oto co Yuan z nami zrobił — oznajmił Gabriel. — Zapytałaś mnie parę dni temu, co nam takiego zrobił, i właśnie przyszła mi do głowy odpowiedź. W ciągu ostatnich wieków Logarchia stworzyła wyższy typ osobowości, osobę wolną od niedostatku, wątpliwości, strachu… od całego upodlenia, jakie widzieliśmy na Terrinie. Ale Yuan znowu przemienił nas w tamtych pierwotnych żałosnych osobników — uczynił nas ludźmi.

Przerwał. Gładziła go po głowie, a jego palce ułożyły się w Mudrę Zaprzeczenia. Nagła pasja wypełniła mu serce.

— Nie lubię tego — rzekł. — Nie chcę być człowiekiem.

— Ani ja — przyznała. — Nie jest dobrze nim być.

— Wśród młodzieży Logarchii pojawiła się nowa moda — powiedziała Dorothy St John.

Dziś była szkarłatnym klonowym liściem unoszącym się na oneirochronicznych wiatrach pod wspaniałym dachem Apadany. — Może cię to zainteresować, Płomieniu. Ludzie każą sobie łamać nosy lub zmieniają je, by wyglądały jak złamane. Niektórzy z nich zdobią się innymi okaleczeniami. Jako biżuterię noszą na szyjach widelce lub coś, co przypomina widelec. — Klonowy liść wykonał w powietrzu koziołka, kontrastując jasnością ze złotem i cynobrem podpartego filarami sufitu. — Moda à la Gabriel. Czy nie uważasz tego za ciekawe?

— Większość z nas jest w jakiś sposób naśladowana — rzekł Gabriel.

— Przeważnie nie utożsamiają się z naszym bólem — rzekła Dorothy St John; potem w jej głosie zabrzmiała nuta zadumy. — Ale przecież my przeważnie nie doznajemy bólu.

Gabriel obserwował, jak zatacza w powietrzu wdzięczne kręgi. Aristoi nadal wchodzili do Apadany, odbierając i przekazując formalne pozdrowienia. Na Zimnym Podróżniku, Gabriela dopadły dreszcze. Pot zmoczył mu ubranie.

Horus utrzymywał skiagénosa w postawie zadumy, głosowi nadał równy, refleksyjny ton.

— Miejmy nadzieję, że ból pozostanie dla nich tylko modą — rzekł. — A nie rzeczywistością.

Liść pokiwał się jak mędrzec.

— A propos bólu, Tunku Iskander napisał o tobie utwór dramatyczny. Rodzaj antydramatu — nazywa się Męka Pańska. Jesteś przedstawiony niczym Chrystus. Język cechuje niewiarygodna moc i ekspresja, choć akcja jest trochę monotonna — niekończące się tortury, a potem twoja gwałtowna zemsta.

— To nie po Chrystusowemu z mojej strony. Mam nadzieję, że moja matka się o tym dramacie nie dowie, gdyż zaczęto by go podle grywać po kościołach.

Nastąpiła chwila milczenia.

— Ile cierpienia doznałeś, Płomieniu? — Klonowy liść zatrzepotał i zawisł przed okaleczoną twarzą Gabriela. — Czy tyle, ile przedstawia ta sztuka?

— Nie widziałem sztuki. Ale Yuan wszystko rejestrował. Obejrzyj sama.

— To nie ujawni, co wydarzyło się w twoim wnętrzu.

Stałem się człowiekiem, pomyślał.

— Może kiedyś ci o tym opowiem — obiecał.

W Zimnym Podróżniku Gabriel wezwał Wiosenną Śliwę, by śpiewała uspokajające sutry.

Klonowy liść zawirował na wietrze i przeszedł do innych, weselszych tematów.

Pan Wengong rozpoczął sesję i złożono sprawozdania. Mari Toth, Ariste, której promocja nie doszła do skutku przez matactwa Kapitana Yuana, zgodziła się uczynić Sferę Gaal swą domeną osobistą i kierować akcjami humanitarnymi Logarchii w tamtym rejonie. Wygenerowane dane, zakończyła, będą pomocne w jej pracy nad ewolucją. Gorąco jej pogratulowano.

Inny nowy Aristos, Joel Berlitz, który postanowił przybrać królewskie imię Huan Jiang — w języku mandaryńskim Opóźniona Nagroda — miał przejąć domenę Zhenling. Domeny Han Fu i Ctesiasa zostaną rozczłonkowane przez sąsiadów, każdy wchłonie jeden czy dwa gwiezdne układy.

Sebastian, wisząca kula, ogłosił, że będzie wspierał wprowadzenie barbarzyńskiego materiału genetycznego wśród ludności swej domeny.

— Ideał Logarchii pokojowej, nie jest tożsamy z Ideałem Logarchii zagrożonej z zewnątrz — skomentował.

Gabriel żałował, że nie wie, co przez swe prywatne tachlinie ustalili Sebastian z Ikoną Cnót. Szkoda, że nie mógł przede wszystkim udzielić im napomnienia, iż używają prywatnych tachlinii.

Wiedział jednak, że prywatne tachlinie są niezbędne do czasu, aż Hiperlogos zostanie całkowicie uwolniony od zarazy. Do tej chwili Aristoi będą mieli wszelkie możliwe usprawiedliwienia, by życie obywatelskie Logarchii traktować z dystansem.

Należało to koniecznie opanować. Gabriel dał znak, że pragnie zabrać głos.

— Jak dawno wykryto ostatnie nielegalne wejście do Hiperlogosu? — zapytał.

Pytanie było retoryczne: wszyscy — osobiście lub ich reno — wiedzieli, że upłynął już prawie tydzień.

— Autokracja zbiorowa jest gwarantowana autokracją indywidualną — oświadczył Gabriel. — Doceniam energię, jaką wykazali Sebastian oraz Ikona Cnót, podejmując kroki zabezpieczające przed Wielkimi Przestępcami. Chciałbym jednak wszystkim przypomnieć, że Wielcy Przestępcy osiągnęli swój sukces dzięki dywersji w Hiperlogosie, która trwała przez tysiąclecia. Najważniejszą naszą obroną pozostaje nie siła militarna, lecz zgromadzona mądrość — wolny bezwarunkowy dostęp do wszelkiej informacji, pozwalającej kierować państwem racjonalnym i dobroczynnym, a także jak najlepiej się bronić. Dlatego wzywam do poświęcenia naszego wysiłku przede wszystkim na oczyszczenie Hiperlogosu ze wszelkich wpływów zewnętrznych.

— To właśnie robimy — zauważył Pan Wengong z aprobatą.

— Skąd to możemy wiedzieć? — spytała Ikona Cnót. — Jak możemy mieć pewność, że nie istnieją jakieś inne przestępcze sposoby złamania Pieczęci?

— Gdy nie mieliśmy powodów, by podejrzewać nadużycia, nie poszukiwaliśmy intruzów — wyjaśnił Pan Wengong. — Teraz będziemy stale obserwować całe oprogramowanie Hiperlogosu, by mieć pewność, że nikt nim nie manipuluje lub nie korzysta z niego bez upoważnienia.

Gabriel dał znak, że znowu chce mówić. Daleko, na Zimnym Podróżniku, Cyrus przejął komendę nad oddechem Gabriela, by uchronić go od hiperwentylacji.

— Gdy Hiperlogos zostanie odtworzony — rzekł — załaduję do niego wszystkie pliki z mojej prywatnej linii łączności, a potem albo zniszczę swój osobisty system komunikacyjny, albo oddam go do dyspozycji Logarchii, zależnie od decyzji tego zgromadzenia. Uważałbym to za dziwne i paradoksalne, gdyby ci sami, którzy powierzali swoje chronione Pieczęcią dane Hiperlogosowi zainfekowanemu, odmawiali powierzenia ich Hiperlogosowi oczyszczonemu i zabezpieczonemu przed niepożądanym wtargnięciem!

Nastąpiła chwila ciszy — komentarz był niezwykle ostry — a potem brawa. Kiedy ustały, nad zgromadzonymi popłynął gładki głos Sebastiana.

— A twoja flota, Aristosie? Co z nią poczniesz?

— Gdy minie obecne zagrożenie, pozbędę się okrętów w taki sposób, jak zdecyduje Logarchia — wyjaśnił Gabriel.

— A tymczasem będziesz je trzymał?

Wokół rozległy się głosy potępienia. Najgłośniej wyrażała je Dorothy St John.

— Czy sugerujesz, że po tym wszystkim, co uczynił dla nas Gabriel Aristos, zrobi coś niestosownego ze swą eskadrą?

— Nic nie sugeruję — rzekł Sebastian. — Chciałbym tylko uzyskać informację.

Poprzedni przypływ energii opuścił Gabriela i ogarnęła go zimna trwoga. Wiedział, że jego nastrój staje się niestabilny, nieśmiałość przeplata się z porywami gniewu.

Mogłem rozegrać to lepiej, pomyślał.

I natychmiast do głowy przychodziły mu nowe sposoby wykorzystania okrętów. Daimony zaśpiewały unisono.

— Tak. — Nawet Głos, milczący od tygodni, wyraził teraz swą opinię.

Po raz pierwszy od długiego czasu znowu poczuł się Aristosem, jego wszystkie tożsamości zjednoczyły się w transcendentną całość. Jego ciało — setki lat świetlnych od Persepolis — zalała fala energii i potęgi.

Poprosił o głos, uniósł dłoń w mudrze nauczającej.

— Pozwolę sobie nie zgodzić się z naszą szanowną Ikoną i czcigodnym Sebastianem, co do tego, że ponowne wprowadzenie wśród ludzi barbarzyńskiego materiału genetycznego jest najlepszym sposobem zapewnienia obrony przeciw atakom barbarzyńców spoza naszej sfery. Wierzę, że nasz system jest lepszy niż system Wielkich Przestępców, że rozciągnięcie kontroli nad ewolucją i rozmnażaniem było wspaniałym posunięciem, że ludzkość racjonalna, władająca swoim losem i pragnieniami jest lepszą ludzkością niż ta, która działa tylko instynktownie i brutalnie.

Jeśli naprawdę jesteśmy lepsi — my Aristoi — wówczas barbarzyńcy nie stanowią dla nas zagrożenia.

Przerwał, spojrzał na pomieszczenie — kolorowy wizerunek Aristoi pod złotymi i cynobrowymi filarami.

— Sądzę, że Wielki Przestępca Yuan, któremu tym razem pokrzyżowano plany, nie ustanie w swych wysiłkach stworzenia alternatywnej Logarchii — oznajmił. — Niewątpliwie, ucieknie daleko, tam gdzie według niego jest bezpiecznie, i ponownie zacznie swój wielki eksperyment w jakimś odległym odpowiedniku Sfery Gaal.

— Właśnie dlatego — oświadczyła Ikona — pragnę uzbroić Logarchię i zapewnić nam obronę.

Gabriel rozłożył ramiona.

— Dlaczego działać defensywnie? — zapytał. — Dlaczego oddać inicjatywę największemu kryminaliście w historii ludzkości? — Uniósł ramiona. — Proponuję, by znaleźć Wielkiego Przestępcę Yuana, bez względu na to, gdzie się przyczaił. Przeszkodzić jego knowaniom i albo go zniszczyć, albo sprowadzić do Persepolis na proces!

Ozwały się okrzyki — aprobata, szok, zdumienie.

— Płomieniu, to może trwać stulecia! — odezwała się Dorothy St John w prywatnym kanale komunikacyjnym.

Gabriel strzepnął dłońmi terrińskim gestem.

— Niech więc potrwa wieki — oświadczył. — Niech trwa tak długo, jak będzie trzeba.

— Może nie starczyć ci życia.

— Yuan znalazł sposób na przeżycie tysięcy lat. Czy sądzisz, że nie potrafię dokonać tego, co on?

W jej głosie pobrzmiewał sceptycyzm, lecz również podziw.

— Mniemam, że również znajdziesz jakiś sposób — rzekła.

Rezydencji na Brightkinde, zbudowanej w pierwszych dniach po zasiedleniu planety, prawie nie wykorzystywano od tamtego czasu. Gabriel zamierzał mieszkać tam podczas wyborów i wydania proklamacji, która kończyła jego bezpośrednią władzę nad planetą, lecz przeszkodziły mu okoliczności.

Jak na pałace Gabriela, rezydencja była niewielka. Od georgiańskiego portyku z kolumnami odchodziły na obie strony małe skrzydła, ponad częścią centralną wznosiła się wdzięczna kopuła ze szkła i kutego żelaza, wpuszczająca światło do otoczonego pojedynczym rzędem kolumn arboretum, gdzie wśród miniaturowych drzew owocowych stały rzeźby z bursztynowego marmuru. Budowlę otaczały rozległe, piękne trawniki, a w odległości kilometra, w otoczonym drzewami amfiteatrze, który sprawiał wrażenie naturalnego, choć nie był naturalny, znajdowała się muszla koncertowa. Można tam było pod gwiazdami grywać muzykę.

Ten dom Gabriela znajdował się najbliżej Sfery Gaal. Leciał do niego statkiem trzy miesiące, trzy miesiące w ciemnych, ciasnych pomieszczeniach.

Gdy dotarł na miejsce, wiele jego planów było w stadium realizacji. Flota przybrała realny kształt, krążowniki, statki zwiadowcze i samomnożące się sondy, które wachlarzem miały polecieć we wszystkich kierunkach i zbadać wszystkie gwiazdy Drogi Mlecznej. Wszystkie gwiazdy, wszystkie planety i każdą latającą skałę, wszystko w galaktyce i sąsiadujących skupiskach gwiezdnych. Każda sonda będzie szukać Yuana lub śladów jego pracy.

Większość okrętów zostanie zbudowana poza Logarchią, by nie wzbudzać obaw, że ktoś użyje ich przeciw Persepolis.

Hiperlogos rozszerzano, całe księżyce poświęcono, by obrabiały i klasyfikowały gigantyczną masę danych, których te wyprawy miały dostarczyć. Zaplanowano olbrzymie generatory i przekaźniki tachlinii, rozciągnięte wzdłuż ramion galaktyki. Dodatkowy mały księżyc oddano na magazyn danych o Yuanie, by zbudować model jego umysłu, w nadziei, że w ten sposób uda się przewidzieć jego postępowanie.

Trasę ucieczki, miejsce ukrycia, teren działania.

Ale wszystko we właściwym czasie. Dzisiaj odbywa się premiera nowej opery Gabriela. Dziś wieczorem Lulu zaśpiewa, zniszczy i umrze, a Luisa zatańczy, spustoszy serca i utonie w dżinie.

Na premierę Gabriel przetransportował na Brightkinde swoją illyriańską orkiestrę. Próby odbywały się najpierw w oneirochrononie, a później, po przybyciu Gabriela, w amfiteatrze. Ultrasoprany nie były jeszcze gotowe — Gabriel rozważał, czyby nie przyśpieszyć ich wzrostu i przepchnąć je na siłę przez okres młodzieńczy do dojrzałości. Nie wystarczyłoby jednak czasu, aby wyszkolić te głosy do wykonywania bardziej złożonych partii. Musiał więc poprzestać na zwykłych wokalistach, śpiewających przez filtry. Z wyjątkiem tej sprawy, wszystko inne poszło, jak sobie zaplanował.

Gabriel dyrygował, a muzyka wznosiła się wokół niego. Słyszał jak brzęczy w jego kościach. Szaleństwo maszerowało ramię w ramię z człowieczeństwem. Schön zginął, Hrabina zmarła, Lulu padła, obejmując błyszczący nóż niczym kochanka; Pepi Lederer zmarł, a Pabst skurczył się pod naporem Trzeciej Rzeszy i sczezł; Luisa prowadziła życie płytkie, wyprzedając resztki swojej niegdysiejszej sławy, do końca pozbawiona skrupułów manipulowała innymi, wreszcie umarła. Wszyscy — przecież to ludzie zaledwie — umarli, ich głosy przeszły w zakres ultradźwięków, ostatni akord zadrżał i zamilkł. Pieśń żałobna po straconej ludzkości. Tak będzie z Yuanem, pomyślał Gabriel.

Uczłowieczy Yuana, zabijając go.

Publiczność była wstrząśnięta, porażona dziełem; rozbrzmiały rozproszone oklaski, jednoczyły się i mnożyły, niosły echem po Hiperlogosie, gdy miliardy, na żywo oglądające i słuchające, napełniły eter owacjami. Gabriel się kłaniał, kłaniała się orkiestra, obsada wychodziła przed kurtynę, a gdy umilkły bisy, Gabriel wystąpił na scenę z Obserwatorami, ocalałymi członkami załogi Cressidy, wszyscy koledzy-zbawcy… Chciał, by razem z nim dzielili sukces jego Lulu, gdyż przeszli razem z nim przez to podstawowe odrażające doświadczenie bycia człowiekiem; i przeżyli je, i teraz już nie muszą nigdy być ludzcy.

Jeśli Gabrielowi uda się jego dzieło, nikt w Logarchii nigdy już nie będzie musiał być ludzkim.

Gabriel zobaczył, że nawet Remmy przyszedł na przedstawienie i klaskał. Zrozumiał nawet przez mgiełkę swoich nabożnych iluzji, istotę dzieła. Remmy mieszkał teraz w Rezydencji i codziennie podróżował do miasta, by wygłaszać kazania i nawracać. Dotychczas nie nawrócił nikogo i nigdy nie nawróci, myślał Gabriel.

Później odbyło się olbrzymie przyjęcie. Goście wypełnili publiczne obszary rezydencji i wylali się na trawniki. Gabriel płonący energią, którą muzyka wlała w jego duszę, wytrwał do końca przyjęcia. Gdy zalesione wzgórza parku Rezydencji zabarwił perłowy świt, i wysunęły się panele baterii słonecznych budynku, została tylko garstka gości. Rosamunda o czystych kocich oczach, Clancy, kilku innych. Pijani muzykanci zgromadzili się wokół antycznego fortepianu o klawiaturze z kości słoniowej.

Rosamunda wspaniale przedzierzgnęła się w postać Lulu, lecz w głębi duszy była płytkim stworzonkiem, pustą łupinką, napełnioną duchem muzyki Gabriela, i po odegraniu roli nie miała nic interesującego do powiedzenia. Gabriel więc ucałował ją, popieścił i wysłał do łóżka, które dzielił z nią przez ten krótki czas. Wziął za rękę Clancy; opuścili budynek i żwirowaną ścieżką poszli ku świtowi.

Spojrzał w górę, przez ustępującą noc, na niewidzialne statki i stacje krążące wokół Brightkinde.

— Następne będzie Illyricum — rzekł. — I latające nanolaboratorium czekające na twe rozkazy.

Zbudował je zdalnie podczas wielomiesięcznego pełznięcia z Terriny.

— Jeśli nadal zamierzasz powierzyć mi inne obowiązki, nie będę miała zbyt wiele czasu, by je wykorzystywać — oznajmiła Clancy.

Tren jej długiej jedwabnej sukni ciągnął się po ścieżce, z cichym grzechotem przesuwając kamyki. Dookoła ptaki wyśpiewywały poranną pieśń.

— Protarchōn Hegemon — rzekł Gabriel, pozdrawiając ją. — Władca mej domeny podczas mojej nieobecności.

— Nie czuję się dobrze w tej roli, Burzycielu — odparła. — To twoja domena, nie moja…

— Możesz nie czuć się dobrze w tej roli, Zapłoniona Różo, lecz poczujesz się dobrze w tej pracy. Traktuj ją jako trening. Kiedyś będziesz kręciła własnym interesem… — Uśmiechnął się. — Ariste — dodał.

Skrzywiła się.

— To nie dla mnie — rzekła.

— Chcesz powiedzieć „jeszcze nie dla mnie”. — Uniósł dłonie, jak gdyby powierzając jej błogosławieństwo aureoli, tak jak kiedyś w oneirochrononie. — Dokonasz tego. Zwiodłaś Yuana, a z tym nie poradziłaby sobie zwykła osoba. Jesteś wspaniała i im prędzej zdasz sobie z tego sprawę, tym lepiej.

— Tym lepiej dla ciebie.

— Tym lepiej dla nas wszystkich.

Stanął na chwilę w pstrym promieniu porannego światła, pławił się w cieple złotej poświaty. Przytuliła się do niego delikatnie, a on oglądał z satysfakcją różowawe refleksy słońca na jej czerwonozłotej skórze.

— Stałeś się taki bezlitosny — rzekła. — Wykorzystujesz mnie, wykorzystujesz innych. Rosamundę traktujesz jak domowe zwierzątko… Ciekawe, jak traktujesz swych kolegów Aristoi w Persepolis?

— Mogą jeszcze pożałować tego tytułu Sotéhra.

— Ta bezwzględność zawsze w tobie istniała. Jednak kiedyś działałeś z większym wdziękiem.

— Teraz mam na to mniej czasu.

— Jesteś całkowicie skupiony na walce z Yuanem, choć nie wiesz, gdzie on przebywa.

— Badam i modeluję jego umysł, tak jak on robił z moim. Mam pewien pomysł, gdzie go szukać. I wtedy…

— We dwójkę zdecydujecie o losie cywilizacji.

— Można to tak nazwać.

Zdawało się, że purpurowy dysk słońca, który rozerwał ostatnie wąziutkie połączenie z horyzontem, skoczył w górę. Gabriel zamknął oczy i wchłaniał ciepło, chwilę, ciszę. Spokój był idealny.

Byłby idealny, gdyby nie ta daleka szydercza obecność Yuana. Wyegzorcyzmować tego ducha, myślał Gabriel, a jeszcze lepiej, wepchnąć go w jakieś ciało i zniszczyć raz na zawsze.

Rezydencja na Illyricum. Pokój Psyche w Jesiennym Pawilonie. W którymś z następnych świtów płaczą nuty. Gabriel gra na kości podudzia swego ojca.

Skończył ostatnie akordy, odłożył kościany instrument do wyłożonego aksamitem futerału. Zabierze go na swój okręt flagowy, na nową Cressidę, i wyruszy za Yuanem. Umieści tam również sanktuarium. Szczątki Wissariona na honorowym miejscu wśród pamiątek po załodze pierwszej Cressidy.

Wstał z ceramicznej ławy z miękkiego kryształu, odłożył futerał z instrumentem, potem poszedł w dół, po opałowych stopniach, w ciche powietrze świtania. Wspomniał fruwające pyłki dziewann, unoszące się wtedy w umyśle słowa Safony, kwiatowe zapachy w powietrzu.

Ochroniarze, ludzcy i mechaniczni, przepływali dyskretnie po murawie przez park. Gabriel wiedział, że maszyny nie zareagują na jakieś nieznane Mudry Dominacji.

Na ścieżce czekała Zhenling, wśród pełnego szacunku, oddalonego, lecz większego niż zwykle wianuszka ochroniarzy. Gabriel zbliżył się do niej, pozdrowił.

— Dano mi do zrozumienia, że jesteś teraz zbawcą — rzekła.

— Nie, jeszcze nie jestem.

— Dopóki nie zabijesz Yuana Aristosa.

— Lub sprowadzę go z powrotem, jeśli Yuan się podda, co jest mało prawdopodobne.

Mierzyła go ciemnymi oczyma. Ubrana była w sztruksowe spodnie, białą koszulę, zieloną bluzę z czarną taśmą i srebrnymi guzikami. Skórę miała napiętą, pergaminową — nie zauważył tego nigdy w oneirochrononie — cała wydawała się krucha. Może jej skiagénos był pozłacaną lilią. A może nie była wtedy taka wymizerowana.

— Przespacerujemy się? — zapytał.

— Chciałabym zobaczyć twoje zoo — rzekła. — Prawdopodobnie tam gdzie jadę, nie będę oglądała zbyt wielu zwierząt.

— Jak sobie życzysz.

Poszli po ścieżce; ochroniarze krążyli wokół jak dalekie małe księżyce. Zhenling szła wyprostowana, z ramionami do tyłu, nie rozglądając się ani w lewo, ani w prawo. Jak żołnierz, pomyślał Gabriel, lub jak najdumniejszy więzień świata.

— Chyba powinno mi to pochlebiać, że zapewniono mi tych wszystkich strażników — rzekła. — Czy według ciebie stanowię aż takie zagrożenie?

— Będąc na twoim miejscu, na pewno stanowiłbym zagrożenie odparł Gabriel. — To komplement, że traktuję cię poważnie, lecz strażnicy, przyznaję, są po to, by uspokoić Persepolis, a nie mnie. Oni nie chcieli, żebyś w ogóle tutaj przylatywała. Skoro jednak zgodziłaś się poddać dobrowolnie, zdołałem przekonać ich, by zamknęli cię w areszcie… na mój sposób.

— Dziękuję za grzeczność.

Mnie takiej grzeczności spiskowcy nigdy nie okazali, pomyślał Gabriel. Nie złamano jej nóg, nie zmuszono do chodzenia w kółko bez snu i bez jedzenia przez całe dnie, ani też nie pozbawiono jej towarzystwa własnych daimonów.

Urządzi się jej sprawiedliwy pod każdym względem proces i uwięzi na holowanym asteroidzie, prawdopodobnie na zawsze. Może wolałaby to pierwsze wyjście.

— Dostęp do wiadomości miałam dość ograniczony — rzekła. Wnioskuję, że ujęto mnie jako ostatnią?

— Jeśli nie liczyć Yuana. Pozostali nie przebywali długo na wolności.

— Czy mogę spytać, jak im się wiedzie?

— Ctesias wybrał poezję, rzeźbę, rezygnację. Han Fu złożył propozycję współpracy: będzie na was wszystkich donosił, opowie nam o wszystkich waszych tajemnicach. Rozpaczliwie pragnął nas zadowolić. Nie przyjęto jednak jego propozycji, gdyż sami wszystko nagraliście i mamy dostęp do wszystkich waszych uczynków.

— Biedny człowiek — powiedziała cicho. Potrząsnęła głową, westchnęła. — Cieszę się w takim razie, że postanowiłam się poddać. Chciałabym, by nasze intencje zostały przedstawione jasno, by je zarejestrowano. Chciałabym, by Logarchia zrozumiała, że nie zamierzaliśmy robić komukolwiek krzywdy, że chcieliśmy tylko dostarczyć ewolucyjną alternatywę. Że uczyniliśmy, to co uczyniliśmy, dumnie, fachowo, starannie, dla dobra wspólnego.

— Astoreth utrzymuje, że nigdy się z wami w żadnej sprawie nie zgadzała, że nigdy nie znała dobrze nikogo z was, nie mówiąc o tym, że nigdy nie widziała niczego złego w Logarchii. Wszyscy jesteśmy bardzo grzeczni i udajemy, że nie pamiętamy, iż było inaczej.

Zhenling nie odpowiedziała. Jej buty bezdźwięcznie stąpały po żwirze.

— Jestem dumna z tego, co uczyniłam — rzekła po chwili.

— Ze wszystkiego?

Popatrzyła na niego.

— To wszystko było niezbędne — rzekła.

— Przy waszych założeniach, niewykluczone.

Grupa goryli górskich wyszła marszem z bambusowych zarośli i przecięła ścieżkę. Dorosłe zignorowały Gabriela, lecz dzieci na plecach matek spoglądały na niego ciekawie. Białe budowle zoo zaczęły wyłaniać się zza drzew.

Gabriel obserwował goryle, dopóki nie zniknęły, a potem zwrócił się znów do swej towarzyszki.

— Oczywiście wiesz, że Bonham zdał egzaminy, lecz Yuan sfałszował wyniki i zamiast niego promował ciebie.

— Mówiono mi o tym. Nie wiem, czy to prawda.

— Dlaczego mieliby ci mówić nieprawdę?

— Persepolis chcąc zdyskredytować moje idee, zdegraduje mnie.

— Ale czemu mieliby podnosić znaczenie twego partnera Bonhama?

Wzruszyła tylko ramionami. Białe budynki były już bliżej. Gabriel usłyszał krzyk wyjących małp.

— Ciągle jednak myślę o jednym — rzekł Gabriel. — Czy gdyby Gregory Bonham został Aristosem, poszedłby za Yuanem?

Zerknęła na niego.

— Czy może to mieć jakiś związek z prawnym wynikiem procesu?

— Wątpię. Zresztą twoja opinia nie jest żadnym dowodem.

— W takim razie, nie rozumiem, jakie znaczenie ma moja odpowiedź. — Gabriel w milczeniu szedł obok. Zhenling niechętnie przerwała ciszę. — Chciałabym myśleć, że Gregory sam dołączyłby do naszej grupy — dołączył przecież dość chętnie, gdy go poprosiłam jednak nie mogę twierdzić tego na pewno.

Jeszcze trochę danych, pomyślał Gabriel, dla mego modelu umysłu Yuana.

Małpy nadal wyły. Gabriel i Zhenling przeszli pod łukiem, na którym rzeźbione ptaki i zwierzęta sunęły jak rzeka, i weszli do właściwego zoo. Serce Gabriela ścisnął smutek na wspomnienie spacerów z Rubensem, z Marcusem.

— Lubię wielkie koty — rzekła Zhenling. — Zacznijmy od nich.

Zwierzęta trzymano na obszernych wybiegach pod gołym niebem, w warunkach jak najbardziej zbliżonych do ich rodzinnego środowiska. Gepardy miały przestronny wybieg, pantery — drzewa do wspinania i odpoczynku. Nad wybiegami wznosiły się łukowe kładki i tylko dzięki temu dawało się zwierzęta zlokalizować.

Gabriel znał imiona wszystkich zwierząt. Pokazywał je po kolei i opowiadał ich historie. Zhenling posmutniała, patrząc na towarzyszy więziennego losu.

— „Ma wrażenie, że tu tysiąc sztab, a za sztabami nie ma świata”. — Gabriel wiedział, że to Rilke. — Chodźmy stąd — rzekła. — To była pomyłka.

— Jak sobie życzysz.

Gdy opuszczali kładkę, obejrzała się przez ramię na panterę śpiącą na konarze drzewa.

— Biedny ewolucyjny ślepy zaułek — rzekła.

— Ona ma tu lepiej niż na wolności. Będzie żyła dłużej, lepiej jadła.

— Nie będzie miała tylu młodych.

— Ale większy procent młodych przeżyje. To dla ciebie są zalety cywilizacji.

— Na wolności byłaby sobą. Teraz jest domowym zwierzątkiem Aristosa.

— Znam kondycje znacznie nędzniejsze.

Zerknęła na niego. W jej oczach pozostał niemy ślad smutku. Stanęła, westchnęła.

— Wolność — powiedziała — kiedy trwa.

Potem zmusiła się do uśmiechu.

— Czy pomyślałeś o tym — rzekła — że może właśnie realizujesz plan Yuana? On pragnął wstrząsnąć Logarchią, zmusić ją, by na siebie spojrzała z innego punktu widzenia… znowu spowodować ruch.

— Zawsze panował ruch. Ale Yuana najbardziej trapił fakt, że nie on znajdował się w jego centrum.

— To ty jesteś w ruchu. I poruszasz się ku Yuanowi. Floty, systemy łączności, sondy eksplorujące cały wszechświat. To wyprawa badawcza, Gabrielu! Wymaga sprytu i wiedzy. A stawką jest przyszłość ludzkości! I nawet, jeśli go nie znajdziesz, twoje sondy znajdą inne rzeczy. Aristoi będą chcieli je studiować, wyjść poza swą malutką uporządkowaną Logarchię. — Zatrzymała się na chodniku, zaśmiała. — Tego właśnie chciał Yuan! Wreszcie szansa na coś prawdziwie wspaniałego! — Spojrzała na niego płonącymi oczyma. — A w końcu…

— „Czyż to nie wspaniałe być Królem i wjeżdżać w triumfie do Persepolis?”

Uśmiech naciągnął jej pergaminową skórę.

— Plan Yuana wypełniony. I robisz to w imię opozycji przeciw niemu.

Gabriel spojrzał na nią.

— Kiedy go znajdę, zobaczymy, czyj plan wypełniono.

— To najwspanialszy umysł w historii. Niełatwo go pokonać. — Popatrzyła na niego uważnie. — Aby go pokonać, sam będziesz się musiał nim stać. Potrzebna jest aż taka bliskość. A kiedy już nim się staniesz, nie ma znaczenia, który z was rzeczywiście zwycięży.

Gabriel potrząsnął głową.

— Gdybym sądził, że nie ma to znaczenia, nie trudziłbym się organizowaniem tej całej wyprawy.

— Za następne dziesięć tysięcy lat dowiemy się, czy miałeś rację.

Skinął głową.

— Za dziesięć tysięcy lat. W Persepolis.

— „Dziesięć tysięcy lat! Dziesięć tysięcy światów! Persepolis!”. — Ogarnęła ją fala niewytłumaczalnej radości. Obróciła się na pięcie, znowu skierowała do zoo. — Do diabła z tym, Gabrielu — rzekła. — Rzucę okiem na moich kolegów więźniów.

Ruszyła ku klatkom długimi krokami.

Uświadomił sobie, że jego kroki muszą być znacznie dłuższe.

Walter Jon Williams

Aristoi

Przełożyli Grażyna Grygiel, Piotr Staniewski

Wydawnictwo MAG

GTW

Tytuł oryginału: Aristoi

Copyright © 1992 by Walter Jon Williams

Copyright for the Polish translation © 1997 by Wydawnictwo MAG

Redaktor serii: Andrzej Miszkurka

Redakcja: Mirella Remuszko

Redakcja techniczna: Tomek Kreczmar

Korekta: Urszula Okrzeja

Ilustracja na okładce: Hubert Czajkowski

Opracowanie graficzne serii: Hubert Czajkowski

Skład: Jacek Brzeziński

ISBN 83-86572-57-4

Wydanie I