Poul Anderson

Inny świat

1

W Europie sprzed dwudziestu tysięcy lat można doskonale polować, a warunki do uprawiania sportów zimowych są tam lepsze niż w jakiejkolwiek innej epoce. Dlatego właśnie Patrol Czasu, zawsze dbający o swój wysoko kwalifikowany personel, utrzymuje dom wypoczynkowy w plejstoceńskich Pirenejach.

Manse Everard stał na oszklonej werandzie i spoglądał na północne stoki gór, gdzie zaczynały się lasy, bagna i tundra. Miał na sobie luźne zielone spodnie i tunikę z popularnego w XXIII wieku insulsyntu oraz buty wykonane ręcznie przez dziewiętnastowiecznego Francuza z Kanady; palił starą, niewiadomego pochodzenia fajkę z różanego drewna. Dręczył go niejasny niepokój, więc nie zwracał uwagi na hałasy dobiegające z wnętrza domu, gdzie pół tuzina innych agentów piło, rozmawiało i grało na fortepianie.

Kromanioński przewodnik przemierzył zaśnieżony dziedziniec; był to dryblas z pomalowaną twarzą, ubrany jak Eskimos (dlaczego autorzy powieści historycznych zawsze uważali swoich dalekich przodków za osobników niezbyt inteligentnych i nie sądzili, by w epoce lodowcowej wymyślili kaftany, spodnie i buty dla ochrony przed zimnem?). Za pasem nosił nóż, który stanowił zapłatę za jego usługi. W tak odległej przeszłości Patrol miał wolną rękę, gdyż nie trzeba było obawiać się zmian w historii: metal szybko zardzewieje, a po kilku wiekach tubylcy zapomną o pobycie obcych. Najgorsze było to, że agentki z libertyiiskich epok zawsze miały romanse z miejscowymi myśliwymi.

Piet van Sarawak (holendersko-indonezyjski Wfenusjanin z początku XXIV wieku), smukły, ciemnoskóry młody mężczyzna o sympatycznej twarzy, na tyle przebiegły, że z powodzeniem konkurował z kromaniońskimi przewodnikami, podszedł do Everarda. Stali tak chwilę milcząc. Piet również był samodzielnym agentem, gotowym działać w każdym środowisku i już kiedyś współpracował z Amerykaninem.

Odezwał się pierwszy w języku temporalnym:

— Słyszałem, że zauważono kilka mamutów w pobliżu Tuluzy. (Miasto to miało powstać po wielu tysiącleciach, ale przyzwyczajenie jest przecież drugą naturą człowieka).

— Jednego już ustrzeliłem — odparł ze zniecierpliwieniem Everard. — Jeździłem też na nartach, uprawiałem wspinaczkę i przyglądałem się tubylczym tańcom.

Van Sarawak skinął głową i zapalił papierosa. Jego policzki zapadły się, gdy zaciągnął się dymem.

— Tak, to przyjemna przerwa w pracy — zgodził się ze swoim rozmówcą — lecz po pewnym czasie życie na świeżym powietrzu traci swój urok.

Pozostały im jeszcze dwa tygodnie urlopu. Teoretycznie każdy agent Patrolu mógł sobie zapewnić nieskończenie długie wakacje, ponieważ potrafił wrócić do chwili wyjazdu na urlop, ale w praktyce musiał poświęcić na pracę pewną część życia. (Nigdy nie mówiono pracownikom, kiedy umrą, a ci mieli dość rozsądku, żeby o to nie pytać. Zresztą i tak nie uzyskaliby absolutnie pewnej informacji z powodu zmienności czasu. Jedną z korzyści płynących z pracy w Patrolu była danelliańska kuracja odmładzająca).

— Chciałbym zobaczyć kolorowe światła, posłuchać muzyki — podjął van Sarawak — i spotkać się z dziewczętami, które nigdy nie słyszały o podróżach w czasie…

— Czemu nie? — odparł Everard.

— Rzym w czasach Augusta? — zapytał żywo drugi agent — Nigdy tam nie byłem. Mógłbym nauczyć się języka i poznać obyczaje pod hipnoedukatorem.

Manse pokręcił głową i rzekł:

— To przereklamowane. Chyba że chcesz się udać w bardzo odległą przyszłość. Największa dekadencja panuje jednak w moim środowisku w Nowym Jorku. Można się w niej pławić… pod warunkiem, że zna się właściwe numery telefonów, a ja je znam.

Van Sarawak wybuchnął śmiechem.

— Ja również znam kilka miejsc w moim sektorze — odparł — ale ogólnie rzecz biorąc, społeczność pionierów nie potrzebuje wyrafinowanych rozrywek. Dobrze, jedźmy do Nowego Jorku w… kiedy?

— W roku 1960. Byłem tam po raz ostatni w moim publicznym wcieleniu, zanim tutaj przybyłem.

Uśmiechnęli się do siebie i poszli się spakować. Na szczęście Everard zabrał ze sobą kilka ubrań z połowy dwudziestego wieku, które mogły pasować na przyjaciela.

Wrzucając ubrania i brzytwę do małej walizki, Amerykanin zastanowił się, czy będzie umiał dostosować się do Wenusjanina. Nigdy nie żył na szerokiej stopie i nie potrafił zdobyć się na fanfaronadę. Dobra książka, spotkanie z kolegami, skrzynka piwa — takie mniej więcej były granice jego możliwości. Ale nawet najtrzeźwiejszy na świecie człowiek musi od czasu do czasu się upić.

Zwłaszcza jeśli jest samodzielnym agentem Patrolu Czasu, jeśli jego praca w Engineenng Studies Co. jest tylko fikcją maskującą jego wędrówki i zmagania na przestrzeni całej historii ludzkości, jeśli widział, jak tę historię pisano na nowo i że wcale nie robił tego Bóg — co Manse mógłby łatwiej znieść — tylko śmiertelni i omylni ludzie, gdyż nawet Danellianie nie byli tak potężni jak Stwórca. Everarda nieustannie prześladował lęk przed większą zmianą w historii, zmianą tak poważną, że nigdy nie zaistniałby ani on sam, ani jego świat… Zmęczona, pospolita twarz Manse’a wykrzywiła się w grymasie. Rozczesał palcami sztywne kasztanowate włosy, jak gdyby chciał się uspokoić. Rozmyślania na nic się nie zdadzą. Mowa i logika stają się bezsilne w obliczu paradoksu. W takich chwilach lepiej odprężyć się i odegnać złe myśli.

Podniósł walizkę i podszedł do Pieta van Sarawaka.

Ich mały antygrawitacyjny chronocykl czekał na pochylni w garażu. Patrząc na niego, trudno było uwierzyć, że wystarczy odpowiednio ustawić regulatory, by znaleźć się w dowolnym miejscu na Ziemi i w dowolnej epoce. Samolot jest jednak równie wspaniały, podobnie jak statek czy ogień.

„Aupres de ma blonde,
Qu’il fait bon, fait bon,
Aupres de ma blonde,
Qu’il fait bon dormir”.

Van Sarawak śpiewał głośno, a jego oddech zamieniał się w mroźnym powietrzu w parę. Wskoczył na tylne siodełko pojazdu. Nauczył się tej piosenki, towarzysząc armii Ludwika XIV. Everard powiedział ze śmiechem:

— W drogę, chłopcze!

— Och tak, szybko, zaraz — zaśpiewał młodszy mężczyzna. — To jest piękne kontinuum, wesoły i wspaniały kosmos. Ruszajmy!

Manse wcale nie był tego taki pewny; widział wystarczająco dużo ludzkich nieszczęść we wszystkich epokach. Po pewnym czasie twardnieje ci serce, ale nadal czujesz ból, kiedy wieśniak patrzy na ciebie oczami zbitego psa, gdy krzyczy z bólu przebity włócznią żołnierz albo gdy miasto znika w radioaktywnych płomieniach. Rozumiał fanatyków, którzy próbowali zmienić bieg historii. Tylko że ich działania miały nikłe szanse zmiany czegokolwiek na lepsze.

Ustawił chronoregulatory, tak by znaleźć się w magazynie Engineering Studies Co. To było dobre miejsce na przyjazd z innej epoki. Później pojadą do jego mieszkania i zabawa zacznie się na dobre.

— Mam nadzieję, że pożegnałeś się ze wszystkimi tutejszymi przyjaciółeczkami — powiedział Amerykanin.

— Och, zapewniam cię, że najwytworniej w świecie. Pospiesz się. Jesteś powolny jak melasa na powierzchni Plutona. Pamiętaj: ten pojazd nie jest napędzany wiosłami.

Everard wzruszył ramionami i nacisnął główny guzik.

Garaż zniknął.

Nie znaleźli się jednak w magazynie.

2

Przez chwilę siedzieli osłupiali. Widzieli tylko fragmenty otoczenia. Zmaterializowali się jakieś dziesięć centymetrów nad ziemią — chronocykl został tak skonstruowany, by nie mógł materializować się w ciałach stałych — a ponieważ tego się nie spodziewali, uderzyli o bruk tak mocno, że zadzwoniły im zęby. Znajdowali się na czymś, co przypominało skwer. Niedaleko tryskała fontanna; jej kamienne ocembrowanie pokrywały rzeźbione pędy winorośli. Od placu rozchodziły się ulice poprowadzone między liczącymi od sześciu do dziesięciu pięter budowlami z cegieł bądź betonu, dziwacznie pomalowanymi i ozdobionymi. Były tam też samochody nieznanej marki, ogromne i niezgrabne, oraz mnóstwo ludzi.

— Cholera jasna! — zaklął Everard i spojrzał na wskaźniki: wedle nich chronocykl wylądował na dolnym Manhattanie 23 października 1960 roku o godzinie 11.30 zgodnie z koordynatami magazynu firmy. Ale silny wiatr ciskał mu w twarz kurzem i sadzą, przynosząc także zapach dymu i…

Van Sarawak wyjął paralizator. Tłum cofnął się w nieładzie, krzycząc w niezrozumiałym żargonie. Byli tam ludzie różnych ras: wysocy okrągłogłowi blondyni, z których wielu miało rudawe włosy, Indianie i Metysi. Mężczyźni mieli na sobie luźne kolorowe bluzy, kilty, czyli krótkie spódniczki w szkocką kratę, oraz sięgające do kolan pończochy. Nosili włosy do ramion i długie wąsy. Kobiety ubrane były w spódnice do kostek i ukrywały kędziory pod kapturami obszernych opończy. Ludzie ci najwyraźniej lubili biżuterię — nosili masywne bransolety i naszyjniki.

— Co się stało? — szepnął Wenusjanin. — Gdzie jesteśmy?

Everard siedział nieruchomo. Jego umysł pracował gorączkowo. Przypominał sobie wszystkie epoki, które odwiedził, i książki, które przeczytał. Cywilizacja przemysłowa… samochody wyglądały na napędzane parą (ale czemu miały ostre dzioby i galeony?) — spalały węgiel… Czyżby była to era odbudowy po wojnie atomowej? Nie, wtedy nie noszono kiltów i nie mówiono po angielsku…

To się nie zgadzało. Nigdy nie zarejestrowano takiego środowiska.

— Wiejmy stąd! — syknął Manse.

Trzymał już ręce na desce rozdzielczej, gdy rzucił się na niego wysoki mężczyzna. Upadli na bruk. Van Sarawak wystrzelił i wysłał do krainy snów kolejnego napastnika, a później ktoś chwycił go od tyłu. Tłum rzucił się na nich i powstało zamieszanie.

Everard dostrzegł kątem oka mężczyzn w miedzianych hełmach i zbrojach, którzy uderzeniami pałek torowali sobie drogę przez rozwrzeszczaną ciżbę. Ktoś go wyciągnął półprzytomnego i podtrzymał, kiedy ktoś inny zatrzaskiwał kajdanki na jego przegubach. Następnie obu agentów zrewidowano i zaprowadzono do wielkiego samochodu. Policyjne budy są takie same we wszystkich epokach.

Manse odzyskał przytomność dopiero wtedy, gdy znaleźli się w wilgotnej zimnej celi z drzwiami z żelaznych sztab.

* * *

— Cholera jasna!

Wenusjanin osunął się na drewnianą pryczę i złapał się za głowę.

Everard stanął przy drzwiach, wyglądając przez kraty. Widział tylko część wysokiego korytarza o ścianach z betonu i znajdującą się naprzeciwko celę. Przez kraty przeciwległych drzwi widać było mapę Irlandii, której obecność tam była dla Everarda zupełnie niepojęta.

— Co się stało? — zapytał van Sarawak, drżąc na całym ciele.

— Nie wiem — odrzekł powoli Manse. — Po prostu nie wiem.

Tamta maszyna miała być nieomylna, ale może jesteśmy większymi durniami niż dopuszcza norma.

— Takie miejsce nie istnieje — powiedział z rozpaczą Wenusjanin. — Czy to sen? — Uszczypnął się i zdołał uśmiechnąć się blado. Miał rozciętą, puchnącą szybko wargę i podbite oko. — Logicznie rzecz biorąc, przyjacielu, uszczypnięcie nie jest żadnym sprawdzianem rzeczywistości, ale w jakiś sposób dodaje otuchy.

— Wolałbym, żeby było inaczej! — odparł Everard.

Chwycił kraty tak mocno, że aż zadrgały. — A może zepsuły się regulatory? Czy kiedykolwiek istniało na Ziemi miasto — bo jestem pewny przynajmniej tego, że to Ziemia — jakieś mało znane miasto, które było podobne do tego?

— Nic mi o tym nie wiadomo.

Amerykanin odwołał się do zdrowego rozsądku i wszechstronnego wykształcenia, które zapewnił mu Patrol. Zaczął odtwarzać w pamięci całą historię ludzkości, łącznie z epokami, których nigdy nie widział.

— Nie — oświadczył w końcu. — Noszący kilty okrągłogłowi biali przemieszani z Indianami, używający samochodów parowych — czegoś takiego nigdy nie było.

— Koordynator Stantel V — podpowiedział słabym głosem van Sarawak. — Trzydziesty ósmy wiek. Wielki Eksperyment — kolonie odtwarzające społeczeństwa minionych stuleci…

— Ale żadne z nich nie przypominało tego — uciął Manse. Domyślał się prawdy i chętnie zaprzedałby duszę, żeby było inaczej, niż podejrzewał. Całą siłą woli powstrzymywał się, by nie zacząć wyć i walić głową w ściany celi.

— Przekonamy się — powiedział matowym głosem.

Jakiś policjant (Everard sądził, że znajdują się w rękach stróżów prawa) przyniósł im posiłek i próbował się z nimi porozumieć. Van Sarawak powiedział, że ten język przypomina dialekty celtyckie, ale zrozumiał tylko kilka słów. Posiłek nie był zły.

Wieczorem zaprowadzono ich do łazienki, gdzie mogli się umyć pod strażą. Manse przyjrzał się uzbrojeniu policjantów: mieli ośmiostrzałowe rewolwery i strzelby z długimi lufami. Łazienka była oświetlona lampami gazowymi, na których powtarzał się motyw wijących się pędów winorośli i węży. Na podstawie obserwacji instalacji sanitarnych i broni można było wysnuć wniosek, że miejscowa technika osiągnęła poziom odpowiadający temu z pierwszej połowy XIX wieku.

W drodze powrotnej zauważyli na ścianach kilka wywieszek. Pismo wyglądało na semickie, ale chociaż van Sarawak znał trochę hebrajski dzięki kontaktom z izraelskimi koloniami na Wenus, nie zdołał jednak zrozumieć, co na nich napisano.

Kiedy ponownie zamknięto ich w celi, zobaczyli przez kraty innych więźniów prowadzonych do łazienki; był to zaskakująco wesoły tłumek włóczęgów, chuliganów i pijaków.

— Można powiedzieć, że obchodzą się z nami w rękawiczkach — zauważył Wenusjanin.

— Nic dziwnego — odparł Everard. — Co byś zrobił z zupełnie obcymi ludźmi, którzy pojawili się znikąd i użyli nieznanej broni?

Van Sarawak zwrócił ku niemu zasępioną twarz.

— Czy myślisz o tym samym co ja? — zapytał.

— Prawdopodobnie.

Wenusjanin skrzywił usta, a w jego głosie zabrzmiał ton przerażenia.

— Inna linia czasu. Komuś udało się zmienić historię. Amerykanin skinął głową.

Spędzili złą noc. Sen na pewno dobrze by im zrobił, ale inni więźniowie za bardzo hałasowali. Widocznie nie przestrzegano tutaj zbytnio dyscypliny. Na dodatek były tu pluskwy.

Po śniadaniu, które zjedli w wesołym nastroju, pozwolono Everardowi i van Sarawakowi ponownie się umyć i ogolić maszynkami do golenia podobnymi do tych, których używali „u siebie”. Później dziesięciu policjantów zaprowadziło ich do jakiegoś gabinetu, gdzie stróże prawa zajęli miejsca pod ścianami.

Agenci Patrolu usiedli przy stole i czekali. Umeblowanie pomieszczenia było niepokojąco znajome i zarazem obce, jak wszystko w tym świecie. Upłynęło trochę czasu, zanim pojawiły się ważne osobistości. Było ich dwóch: siwowłosy mężczyzna o rumianej twarzy — przypuszczalnie szef policji — w pancerzu i zielonej bluzie oraz chudy metys o surowym obliczu, siwych włosach i czarnych wąsach ubrany w niebieską tunikę i beret. Na lewej piersi miał dystynkcje: pozłacaną głowę byka. Może miałby w sobie coś z dostojeństwa drapieżnego ptaka, gdyby nie wystające spod kraciastej spódniczki chude i owłosione nogi. Za nim weszli dwaj młodsi, uzbrojeni i umundurowani mężczyźni, którzy stanęli za jego krzesłem, kiedy usiadł.

Everard lekko się pochylił i szepnął:

— Założę się, że to dowódcy wojskowi. Zdaje się, że ich zainteresowaliśmy.

Van Sarawak skinął głową. Wyglądał na nieszczęśliwego.

Szef policji chrząknął z ważną miną i powiedział kilka słów do… generała? Ten ostatni odparł coś ze zniecierpliwieniem i zwrócił się do więźniów. Wymawiał słowa szczekliwie, choć bardzo wyraźnie, tak że Manse wychwytywał głoski, lecz nie miał pewności, czy robi to poprawnie.

Musieli się z nimi jakoś porozumieć. Everard pokazał na siebie i rzekł:

— Manse Everard. — Van Sarawak poszedł za jego przykładem i również się przedstawił.

Generał drgnął i przez chwilę naradzał się z szefem policji. Później odwrócił się i warknął:

Yrn Cimberland?

Gothland? Svea? Niaroin Teutonach?

— Te nazwy, jeśli to są nazwy, brzmią trochę z germańska, nieprawdaż? — mruknął Wenusjanin.

— Nasze nazwiska również — odparł Manse pełnym napięcia głosem. — Może uważają nas za Germanów? — Zwrócił się do generała: — Sprechen Sie Deutsch? — Nie otrzymał odpowiedzi. — Talerni svensk? Niederlands? Dansk tunga? Parlez-vous français? A niech to szlag. Habla usted español?

Szef policji znów chrząknął i wskazał na siebie, mówiąc:

Cadwallader Mac Barca.

Generał nazywał się. Cynyth ap Ceorn. Tak przynajmniej zrozumiał Everard.

— To celtycki, tak jak przypuszczałeś — powiedział. Był spocony pod pachami. — Ale żeby się upewnić… — Z pytającą miną wskazał na kilku innych mężczyzn i usłyszał takie imiona i nazwiska jak: Hamilcar ap Angus, Asshur yr Cathlan i Finn O’Carthia. — Nie… tutaj jest też wyraźny element semicki. To pasuje do ich alfabetu.

Van Sarawak oblizał wyschnięte wargi.

— Spróbuj języków klasycznych — ponaglił Everarda chrapliwym głosem. — Może dowiemy się, kiedy ta historia oszalała.

Loquerisne latine? — Brak odpowiedzi. — Helleni dzeis?

Generał ap Ceorn drgnął, sapnął i zmrużył oczy.

Hellenach? Yrn Parthia? — szczeknął. Everard pokręcił przecząco głową.

— W każdym razie wie o istnieniu greki — powiedział powoli. Na próbę wypowiedział jeszcze kilka słów, lecz nikt z obecnych nie znał tego języka.

Ap Ceorn warknął coś do jednego ze swoich podwładnych, który ukłonił się i wyszedł. Zapadło długie milczenie.

Manse zauważył, że przestał się lękać. Tak, znalazł się w trudnej sytuacji i może nie pożyje długo, ale wszystko, co mu się przytrafiło, było niczym w porównaniu z losem, jaki spotkał cały jego świat.

Boże Wszechmogący! Cały świat!

Nie mógł tego zrozumieć. W jego pamięci ożyły widoki wielkich równin, wysokich gór i dumnych miast kraju, który tak dobrze znał. Widział swojego ojca i wspominał czasy dzieciństwa, kiedy ojciec, śmiejąc się, unosił go ku niebu. Widział także matkę… życie tych dwojga było przyjemne i szczęśliwe.

Przypomniał sobie dziewczynę, którą kochał na uniwersytecie, najśliczniejszą kobietę, z jaką mężczyzna miał kiedykolwiek zaszczyt spacerować w deszczowy dzień. Przypomniał też sobie Bernie’ego Aaronsona i długie noce spędzone na piciu piwa, paleniu papierosów i rozmowach, Phila Brackneya, który we Francji wyciągnął go z błota pod ogniem karabinów maszynowych, Charlie’ego i Mary Whitcombów, i herbatę przy kominku w wiktoriańskiej Anglii, Keitha i Cynthię Denisonów w ich podniebnym nowojorskim gniazdku pokrytym stalą chromową, Jacka Sandovala wśród brązowych skał Arizony, psa, którego kiedyś miał, surowe pieśni Dantego i pioruny Szekspira, wspaniałości York Minsteru i Golden Gate Bridge… Boże, całe ludzkie życie, życie nie wiadomo ilu miliardów istot ludzkich, pracujących, cierpiących, śmiejących się i rozpadających w proch, by ich synowie mogli żyć… Tego nigdy niebyło!

Potrząsnął głową, otępiały z rozpaczy, i siedział, nadal nic nie rozumiejąc.

Żołnierz wrócił z mapą, którą rozłożył na stole. Ap Ceorn niecierpliwym gestem poprosił więźniów o podejście i Everard oraz van Sarawak pochylili się nad mapą.

Tak… to była Ziemia w odwzorowaniu Merkatora, chociaż mapę wykonano dość prymitywnie. Kontynenty i wyspy wyglądały tak samo, ale zupełnie inaczej rzecz się miała z narodami!

— Czy możesz odczytać te nazwy, Piet?

— Mogę spróbować, korzystając z alfabetu hebrajskiego — odparł Wenusjanin. Zaczął czytać słowa. Ap Ceorn chrząknął i zaczął go poprawiać.

Ameryka Północna mniej więcej do granic Kolumbii nazywała się Ynys Yr Afallon. Był to najwyraźniej jeden kraj podzielony na stany. Ameryka Południowa składała się z jednego wielkiego państwa Huy Braseal i kilku mniejszych o indiańskich nazwach. Australazja, Indonezja, Borneo, Birma, wschodnie Indie i spora część Pacyfiku należały do Hinduraju. Afganistan i reszta Półwyspu In: dyjskiego tworzyły Pundżab. Państwo Han obejmowało Chiny” Koreę, Japonię i wschodnią Syberię. Do Littomu należała reszta Rosji i duża część Europy. Wyspy Brytyjskie nazywały się Brittys, Francja i kraje Beneluksu — Gallis, a Półwysep Iberyjski — Celtan. W Europie Środkowej i na Bałkanach skupiło się wiele małych narodów, a nazwy wielu z nich wyglądały na huńskie. Szwajcaria i Austria tworzyły Helweti, Włochy — Cimberland, a Półwysep Skandynawski podzielony był w środku na dwie części: Sweę na północy i Gothland na południu. Północna Afryka wyglądała na konfederację państw o nazwie Carthagalann, rozpościerającą się od Senegalu po Suez i dochodzącą prawie do równika. Południowa część tego kontynentu była rozparcelowana na mniejsze państewka, z których większość nosiła czysto afrykańskie nazwy. Na Bliskim Wschodzie znajdowały się Partia i Arabia.

Van Sarawak podniósł wzrok. Łzy napłynęły mu do oczu.

Ap Ceorn szczekliwie o coś zapytał i pokiwał palcem. Chciał wiedzieć, skąd pochodzą.

Everard wzruszył ramionami i wskazał na niebo. Nie mogli wyjawić prawdy, postanowili więc podawać się za przybyszy z innej planety, ponieważ w tym świecie najprawdopodobniej nie znano lotów kosmicznych.

Ap Ceorn zwrócił się do szefa policji, który skinął głową i coś odpowiedział. Więźniów odprowadzono do celi.

3

— I co teraz?

Van Sarawak osunął się na pryczę i utkwił wzrok w podłodze.

— Gramy w tę grę — odparł ponuro Manse. — Zrobimy wszystko, co możliwe, żeby odzyskać chronocykl i uciec. Kiedy będziemy wolni, zastanowimy się, co dalej robić.

— Ale co się stało?

— Mówiłem ci, że nie wiem! Na pierwszy rzut oka wygląda to tak, jak gdyby coś wysadziło z siodła Greków i Rzymian i rządy objęli Celtowie, ale nie umiem powiedzieć, co się stało.

Everard zaczął chodzić po celi. Czuł coraz większą determinację.

— Przypomnijmy sobie podstawy teorii czasu — powiedział. — Nie ma jednej przyczyny zdarzeń. Są one rezultatem całego ich splotu. Dlatego tak trudno jest zmienić historię. Gdybym się cofnął, powiedzmy, do średniowiecza i zabił jednego z holenderskich przodków Franklina Delano Roosevelta, to i tak Roosevelt urodziłby się pod koniec dziewiętnastego wieku, ponieważ jego geny pochodziły od wszystkich jego przodków i zaszło zjawisko kompensacji. Ale od czasu do czasu pojawia się wydarzenie przełomowe. Łączy ono tak wiele linii świata, że wywiera wpływ na przyszłość całego kontinuum. Z jakiegoś powodu ktoś zmienił jedno z takich wydarzeń.

— Nie ma już Hesperus City — wymamrotał van Sarawak. — Nie ma spacerów nad kanałami o zmierzchu. Nie ma win Afrodyty, nie ma… czy wiesz, że miałem na Wenus siostrę?

— Zamknij się! — niemal wrzasnął Manse. — Wiem. Do diabła z tym. Liczy się tylko to, co zrobimy. Posłuchaj „Patrol Czasu i Danellianie nie istnieją. Nie pytaj mnie, dlaczego kiedyś istnieli i dlaczego po raz pierwszy po podróży w odległą przeszłość zastaliśmy zmienioną przyszłość. Nie rozumiem paradoksów czasu. Po prostu tak się stało i to wszystko. Ale biura Patrolu i stacje wypoczynkowe, istniejące przed zmianą, nie zostały unicestwione. Musi tam być kilkuset agentów, których możemy zebrać.

— Jeśli zdołamy do nich dotrzeć.

— Musimy znaleźć to przełomowe wydarzenie i usunąć interferencję. Musimy to zrobić!

— To dobry pomysł, ale…

Usłyszawszy kroki i zgrzyt klucza w zamku, więźniowie cofnęli się. Zaraz potem uśmiechnięty van Sarawak skłonił się z galanterią. Nawet Everardowi zaparło dech w piersiach.

W asyście trzech żołnierzy do celi weszła piękna jak bogini dziewczyna. Miała wielkie, zielone i lśniące oczy, a jej twarz stanowiła ucieleśnienie irlandzkiego ideału kobiecej urody. Długa biała suknia okrywała smukłą sylwetkę, która powinna się znaleźć na murach Troi. Manse zauważył, że kobiety żyjące w tej epoce używały kosmetyków, chociaż nowo przybyła ich nie potrzebowała. Nie zwrócił uwagi ani na jej biżuterię ze złota i bursztynu, ani na lufy rewolwerów.

Dziewczyna uśmiechnęła się nieśmiało i zapytała:

— Czy mnie rozumiecie? Podobno znacie język grecki…

Posługiwała się raczej klasyczną niż współczesną greką. Everard, który przez jakiś czas pracował w epoce Aleksandra Wielkiego, wsłuchawszy się w słowa nieznajomej, był w stanie je zrozumieć mimo dziwnego akcentu.

— Tak, rozumiem — odparł, jąkając się nieco, gdyż chciał z nią jak najszybciej pomówić.

— Po jakiemu bełkoczesz? — spytał van Sarawak.

— W klasycznej grece — wyjaśnił Manse.

— Ale mam szczęście! — jęknął Wenusjanin. Zapomniał o rozpaczy i nie odrywał oczu od rudowłosej piękności.

Everard przedstawił siebie i swojego towarzysza. Dziewczyna powiedziała, że nazywa się Deirdre Mac Morn.

— Och, nie! — zawołał van Sarawak. — Tego już za wiele! Manse, naucz mnie greki. I to szybko.

— Zamknij się! — syknął Amerykanin. — To poważna sprawa.

— Zgoda, ale dlaczego tylko ciebie ma spotkać ta przyjemność?

Everard przestał zwracać na niego uwagę i poprosił dziewczynę, żeby usiadła. Sam ulokował się obok niej na pryczy; jego zasępiony kolega trzymał się w pobliżu. Policjanci wciąż mierzyli do nich z rewolwerów.

— Czy grecki jest nadal żywym językiem?

— Tylko w Partii, a i tam jest bardzo zniekształcony — . powiedziała Deirdre. — Między innymi ukończyłam filologię klasyczną. Saorann ap Ceorn jest moim wujem, więc poprosił mnie, żebym spróbowała się z wami porozumieć. Niewielu mieszkańców Afallonu zna język grecki.

— No cóż — Everard zdołał powstrzymać się od głupawego uśmiechu — jestem za to bardzo wdzięczny twojemu wujowi.

Deirdre spojrzała na niego z powagą.

— Skąd jesteście? Jak to możliwe, że ze wszystkich języków znacie tylko grecki?

— Znam również łacinę.

— Łacinę? — Dziewczyna zmarszczyła czoło. — Ach tak, to był język Rzymian, prawda? Obawiam się, że nie znajdziecie nikogo, kto by go znał.

— Wystarczy greka — powiedział stanowczo Manse.

— Nadal mi jednak nie powiedzieliście, skąd pochodzicie.

Everard wzruszył ramionami.

— Nie traktowano nas zbyt uprzejmie — napomknął.

— Przykro mi. — Zdawała się mówić szczerze. — Nasi ludzie są tacy drażliwi. — Zwłaszcza teraz, w obecnej sytuacji międzynarodowej. A kiedy wy dwaj przybyliście znikąd…

Manse pokiwał głową. Sytuacja międzynarodowa. Miało to znajome nieprzyjemne znaczenie.

— Co chcesz przez to powiedzieć? — zapytał.

— Na pewno wiecie. Huy Braseal i Hinduraj są o krok od wojny i wszyscy się zastanawiamy, co się stanie… Słabym krajom nie jest lekko.

— Słabym? Przecież widziałem mapę i Afallon wydał mi się dość duży.

— Wyczerpaliśmy siły przed dwustu laty w wielkiej wojnie z Littornem. Teraz nasze stany nigdy nie mogą dojść do porozumienia w sprawie wspólnej polityki. — Deirdre spojrzała mu prosto w oczy i zapytała: — Jak to możliwe, że nic nie wiecie?

Everard przełknął ślinę i oświadczył:

— Przybyliśmy z innego świata.

— Co takiego?

— Tak. Z planety… (Nie, to znaczy wędrowiec.) Z ciała niebieskiego krążącego wokół Syriusza. Tak nazywamy jedną z gwiazd.

— Ależ… o czym mówisz?! Planeta towarzysząca jakiejś gwieździe? Nie rozumiem cię.

— Nie wiesz? Gwiazda jest słońcem jak…

Deirdre wzdrygnęła się i nakreśliła palcem jakiś znak w powietrzu.

— Niechaj Baal[1] ma mnie w opiece — szepnęła. — Albo jesteś szalony, albo… Przecież gwiazdy spoczywają w kryształowej sferze.

„Och, nie!”

— A co z wędrownymi gwiazdami, które widujecie na niebie? — zapytał powoli Manse. — Marsem, Wenus i…

— Nie znam tych nazw. Jeśli masz na myśli Molocha, Astarte i całą resztę, to oczywiście są one takimi samymi światami jak nasz i tak samo towarzyszą słoiicu. Na jednym mieszkają dusze zmarłych, drugi jest ojczyzną czarowników, a trzeci…

„Taka ignorancja w epoce maszyn parowych!” Everard zdobył się na słaby uśmiech.

— Jeśli mi nie wierzysz, to za kogo nas uważasz? Dziewczyna spojrzała na niego szeroko otwartymi oczami.

— Sądzę, że jesteście czarownikami — oświadczyła.

Na to nie można już było odpowiedzieć. Manse zadał dziewczynie jeszcze kilka pytań, ale dowiedział się niewiele więcej ponad to, że miasto, w którym się znaleźli, nazywa się Catuvellaunan i jest ośrodkiem przemysłu oraz handlu. Zdaniem Deirdre, Catuvellaunan było zamieszkane przez około dwa miliony ludzi, a pięćdziesiąt milionów zamieszkiwało cały Afalloa Nie była jednak tego pewna, gdyż nie przeprowadzano spisów ludności.

Przyszłość agentów Patrolu była równie niejasna jak przedtem. Armia skonfiskowała ich chronocykl i inne rzeczy, lecz nikt nie miał odwagi z nich skorzystać i toczyły się burzliwe dyskusje nad tym, jak należy potraktować dziwnych cudzoziemców. Everard odniósł wrażenie, że władze Afallonu, łącznie z dowództwem armii, działają chaotycznie z powodu personalnych rozgrywek. Państwo to było najluźniejszą z możliwych konfederacją utworzoną przez samodzielne niegdyś narody — brittyskich kolonistów i zeuropeizowanych Indian. Wszyscy zazdrośnie strzegli swoich praw. W dawnym imperium Majów, pokonanym w wojnie z Teksasem (Tehannah), a później anektowanym, kultywowano stare tradycje i stamtąd pochodzili najbardziej kłótliwi delegaci w Radzie Suffetów.

Majowie chcieli zawrzeć przymierze z Huy Braseal, na pewno z powodu sympatii do innych Indian. Stany Zachodniego Wybrzeża, które obawiały się Hinduraju, stały się jego poplecznikami. Środkowy Zachód (nic dziwnego) prowadził politykę izolacjonizmu. Jeśli zaś idzie o stany Wschodniego Wybrzeża, zamierzały popierać politykę Brittysu, choć były ze sobą skłócone.

Kiedy Manse dowiedział się, że w Afallonie istnieje niewolnictwo, chociaż nie związane z przynależnością rasową, przyszła mu do głowy dziwaczna myśl, że osobnikami, którzy zmienili historię, mogli być Konfederaci.

Dość tego. Musi myśleć o ratowaniu skóry swojej i van Sarawaka.

— Pochodzimy z Syriusza — powiedział wyniośle. — Twoje wiadomości na temat gwiazd są błędne. Przybyliśmy tutaj jako pokojowo nastawieni badacze, jeśli jednak zostaniemy źle potraktowani, możecie spodziewać się zemsty naszych pobratymców.

Deirdre miała tak nieszczęśliwą minę, że Manse poczuł wyrzuty sumienia.

— Czy oszczędzą dzieci? — zapytała błagalnym tonem. — Dzieci nie miały z tym nic wspólnego.

Everard bez trudu wyobraził sobie przerażające sceny, o których myślała: zrozpaczeni, zapłakani mali jeńcy prowadzeni w kajdanach na rynki niewolników w świecie czarowników.

— Nie będzie żadnych kłopotów, jeśli nas uwolnicie i zwrócicie nam naszą własność — oświadczył.

— Porozmawiam z wujem — obiecała — ale nawet jeśli go przekonam, niewiele wskóra, bo jest tylko jednym z Rady Suffetów. Rada oszalała na myśl o potędze, jaką zapewniłaby nam wasza broń, gdybyśmy nauczyli sieją wytwarzać.

Wstała. Everard ujął jej ręce — ciepłe i miękkie spoczęły w jego dłoniach — i uśmiechnął się do niej kwaśno.

— Głowa do góry, dzieciaku — powiedział po angielsku.

Deirdre zadrżała i znów nakreśliła w powietrzu chroniący przed czarami znak.

— No dobrze. Czego się dowiedziałeś? — zapytał van Sarawak, gdy zostali sami.

Kiedy Manse wyjaśnił, Wenusjanin pogładził podbródek i mruknął:

— To był piękny mały zbiór sinusoid. Na pewno istnieją światy gorsze od tego.

— Albo lepsze — odparł szorstko Manse. — Wprawdzie nie mają bomby atomowej, ale nie wynaleźli też penicyliny. Nie wolno nam zastępować Boga.

— Nie. Przypuszczam, że nie — westchnął van Sarawak.

4

Spędzili niespokojny dzień. Była już noc, gdy w korytarzu zamigotały światła latarek i strażnik otworzył drzwi celi. Wyprowadzono więźniów tylnym wyjściem, przed którym czekały dwa samochody. Umieszczono ich w jednym z nich i cały oddział odjechał w ciszy.

W Catuvellaunan nie było lamp ulicznych i w nocy ulice świeciły pustkami. Dlatego właśnie to wielkie miasto wydawało się nierealne. Everard zainteresował się konstrukcją samochodu, którym jechał. Tak jak przypuszczał, był napędzany parą i spalał miał węglowy. Miał gumowe opony i gładką, ostro zakończoną maskę ozdobioną galeonem w postaci węża. Całość była prosta w obsłudze i solidnie zmontowana, choć nie najlepiej zaprojektowana. Doszedł do wniosku, że ta cywilizacja metodą prób i błędów rozwinęła stopniowo mechanikę, lecz nie stworzyła prawdziwej nauki.

Przez niezgrabny żelazny most wjechali na Long Island, która także w tym świecie była dzielnicą willową przeznaczoną dla bogatych. Mimo słabego światła lamp naftowych jechali szybko i dwukrotnie w ostatniej chwili uniknęli wypadku: nie było żadnej sygnalizacji i kierowcy najwidoczniej gardzili ostrożną jazdą.

Rząd i ruch uliczny… hmm. Wszystko to jakimś cudem sprawiało wrażenie francuskiego porządku, wyjąwszy te rzadkie okresy w historii, kiedy Francją rządził jakiś Henryk z Nawarry albo generał de Gaulle. Przecież nawet w dwudziestym wieku Francja w przeważającej mierze była celtycka. Everard nie wierzył w gołosłowne teorie, głoszące istnienie stałych cech narodowych, ale uważał, że można mówić o zwyczajach mocno zakorzenionych w narodowej psychice i bezrefleksyjnie akceptowanych. Rządzony przez Celtów świat Zachodu, w którym ludy germańskie nie odgrywają żadnej roli… Tak, jeśli wziąć pod uwagę dwudziestowieczną Irlandię albo przypomnieć sobie, jak plemienne rozgrywki i przeciwstawne ambicje polityczne przyczyniły się do upadku powstania Wercyngetoryksa[2]… Tylko jak wytłumaczyć istnienie Littomu?… Chwileczkę! W jego świecie Litwa była niegdyś potężnym państwem, które bardzo długo opierało się Niemcom, Polakom i Rosjanom i przyjęła chrześcijaństwo dopiero w XV wieku. Bez niemieckiej konkurencji Litwa mogła przesunąć się daleko na wschód…

Mimo charakterystycznej dla Celtów politycznej niestabilności w tym świecie istniały ogromne państwa, lecz żyło mniej narodów niż w świecie Everarda. Cywilizacja zachodnia powstała na gruzach imperium rzymskiego około roku 600 n.e. Celtowie musieli znacznie wcześniej zdominować ten świat.

Zaczął się domyślać, co się stało z Rzymem, ale wyciągnięcie wniosków odłożył na później.

Samochody zatrzymały się przed zdobioną bramą w długim kamiennym murze. Kierowcy zamienili kilka słów z dwoma uzbrojonymi wartownikami noszącymi liberie i cienkie stalowe obręcze charakterystyczne dla niewolników. Otwarto bramę i pojazdy wjechały na długą, wysypaną żwirem aleję, wzdłuż której rosły drzewa i ciągnęły się trawniki. Na jej przeciwległym końcu, prawie na plaży, majaczył w mroku jakiś budynek. Żołnierze gestami kazali więźniom wysiąść i poprowadzili ich w jego stronę.

Była to duża drewniana rezydencja. W świetle palących się na ganku lamp gazowych Everard spostrzegł, że dom jest pomalowany w jaskrawe pasy, a jego szczyty i końce belek są zakończone smoczymi łbami. W pobliżu szumiało morze, a księżyc świecił tak jasno, że było widać sylwetkę stojącego na kotwicy statku, prawdopodobnie frachtowca, z wysokim kominem i galeoną na dziobie.

W oknach paliło się żółte światło. Niewolnik pełniący obowiązki lokaja otworzył drzwi. Ściany we wnętrzu domu były wyłożone ciemną boazerią, również fantazyjnie rzeźbioną, podłogę zaś pokrywały puszyste dywany. W końcu korytarza znajdował się przeładowany meblami salon z kilkoma obrazami w konwencjonalnym stylu; w ogromnym kamiennym kominku wesoło buzował ogień.

Saorann ap Ceorn siedział w jednym fotelu, a Deirdre w drugim. Na widok agentów dziewczyna odłożyła książkę i wstała uśmiechając się. Generał o surowej twarzy zaciągnął się cygarem i spiorunował więźniów wzrokiem. Powiedział coś krótko i strażnicy zniknęli. Lokaj przyniósł wino na tacy, dziewczyna zaś poprosiła agentów Patrolu, by usiedli.

Everard spróbował wina — był to wyśmienity burgund — i zapytał bez ogródek:

— Dlaczego tu jesteśmy?

— Na pewno bardziej ci się tu spodoba niż w więzieniu — powiedziała Deirdre z promiennym uśmiechem.

— Oczywiście. W każdym razie jest tu więcej ozdóbek. Czy odzyskamy wolność?

— Jesteście… — chciała udzielić dyplomatycznej odpowiedzi, ale była zbyt szczera, więc dokończyła: — …jesteście tu mile widziani, lecz nie wolno wam opuścić tej posiadłości. Mamy nadzieję, że zgodzicie się nam pomóc. Zostalibyście sowicie wynagrodzeni.

— Pomóc wam? Jak?

— Ucząc naszych rzemieślników i druidów czarów potrzebnych do produkcji broni i pojazdów takich jak wasze.

Manse westchnął. Wyjaśnienia na nic się nie zdadzą. Afallończycy nie mieli nawet narzędzi do wyprodukowania innych narzędzi, którymi mogliby się posłużyć, by skonstruować to, czego pragnęli. Jak jednak wytłumaczyć to ludziom wierzącym w czary?

— Czy to dom twojego wuja? — zapytał.

— Nie, mój — odparła Deirdre. — Jestem jedynym dzieckiem moich rodziców, którzy należeli do bogatej arystokracji. Umarli w zeszłym roku.

Ap Ceorn powiedział coś szczekliwie i dziewczyna przełożyła jego słowa z zafrasowaną miną:

— Do tej pory opowieść o waszym niezwykłym przybyciu rozeszła się po całym Catuvellaunan, dotarła więc też do zagranicznych szpiegów. Mamy nadzieję, że będziecie tu dobrze ukryci przed nimi.

Everard zadrżał, przypomniawszy sobie gierki, do których uciekały się tak państwa Osi, jak alianci w małych neutralnych państwach, na przykład w Portugalii. Ludzie zagrożeni wojną nie będą równie kurtuazyjni jak Afallończycy.

— O co chodzi w tym konflikcie? — zapytał.

— Oczywiście o kontrolę nad Oceanem Iceńskim, a w szczególności o pewne bogate wyspy, które nazywamy Ynys Yr Lyonnach. — Deirdre podniosła się i pokazała na globusie Hawaje. — Jak już wam mówiłam, Littorn i sojusz zachodni — łącznie z nami — wyczerpały się w długiej wojnie. Teraz wielkimi mocarstwami są takie ekspansywne młode państwa jak Huy Braseal i Hinduraj, które rywalizują między sobą o wpływy. Do zatargu między nimi wciągane są mniejsze narody, gdyż chodzi w nim nie tylko o konflikt ambicji, lecz również konflikt systemów: monarchia Hinduraju przeciwko teokracji czcicieli słońca w Huy Braseal.

— Czy mogę zapytać, jaką wyznajesz religię?

Dziewczyna zamrugała oczami. Pytanie to wydało się jej pozbawione sensu.

— Ludzie wykształceni sądzą, że istnieje Baal, który stworzył pomniejszych bogów — powiedziała powoli. — Oczywiście nadal zachowujemy dawne kulty i oddajemy cześć potężnym obcym bogom, takim jak Perkunas i Czernebog z Littornu, Wotan Ammon z Cimberlandu, Brahma… Lepiej nie narażać się na ich gniew.

— Rozumiem.

Ap Ceorn zaproponował im cygara. Van Sarawak zaciągnął się dymem i powiedział zaczepnym tonem:

— Do diabła, ale mam szczęście! Że też musi to być świat, gdzie nie mówi się żadnym znanym mi językiem. — Ożywił się. — Nauczę się nawet bez hipnozy. Poproszę Deirdre, żeby została moją nauczycielką.

— Naszą — dodał szybko Everard. — Posłuchaj, Piet…

Zrelacjonował mu wszystko, czego się dowiedział.

— Hmm. — Młodszy mężczyzna potarł podbródek. — To niezbyt zachęcające, prawda? Oczywiście, gdyby tylko pozwolili nam się zbliżyć do chronocykla, zaraz byśmy uciekli. Dlaczego nie udać, że się zgadzamy?

— Nie są tacy głupi. Może wierzą w czary, lecz nie w czysty altruizm.

— To dziwne, że są tak intelektualnie zapóźnieni. Przecież mają maszyny parowe.

— Nie, to całkiem zrozumiałe. Dlatego zapytałem ich o religię. Zawsze byli poganami. Wydaje się, że tutaj zupełnie zaniknął judaizm, a buddyzm nigdy nie miał wielkich wpływów. Jak to wykazał Whitehead, średniowieczna idea jednego, wszechmocnego Boga przyczyniła się do rozwoju nauki, ponieważ zakładała istnienie porządku w naturze. A Lewis Mumford dodał, że zegar mechaniczny — niezwykle ważny wynalazek — skonstruowano prawdopodobnie w jednym z pierwszych klasztorów, ponieważ mnisi musieli odmawiać modlitwy o stałych porach. Wydaje mi się, że w tym świecie zegary pojawiły się znacznie później. — Everard uśmiechnął się, żeby ukryć smutek. — Dziwnie się czuję. Przecież Whitehead i Mumford nigdy nie istnieli.

— Mimo to…

— Chwileczkę. — Manse zwrócił się do Deirdre: — Kiedy został odkryty Afallon?

— Przez białych ludzi? W roku 4827.

— A… odkąd liczycie czas?

Młoda Afallonka była już przyzwyczajona do zaskakujących pytań.

— Od stworzenia świata — powiedziała — albo raczej od daty ustalonej przez filozofów — a został on stworzony 5964 lata temu.

Odpowiadało to słynnemu ustaleniu biskupa Usshera — 4004 r. p.n.e., choć może była to przypadkowa zbieżność. W tej kulturze wyraźnie zaznaczał się pierwiastek semicki. Historia o stworzeniu świata zawarta w Biblii również wywodziła się z Babilonu.

— A kiedy zaczęto używać pary (pneuma) do napędzania maszyn?

— Około tysiąca lat temu. Wielki druid Boroihme O’Fiona…

— Nieważne. — Everard palił cygaro i rozmyślał jakiś czas w milczeniu. Później zwrócił się do van Sarawaka:

— Zaczynam rozwiązywać tę łamigłówkę — powiedział. — Gallowie wcale nie byli barbarzyńcami, za jakich się ich uważa. Wręcz przeciwnie, odznaczali się energią i przedsiębiorczością. Dlatego wiele się nauczyli od fenickich kupców i greckich kolonistów, podobnie jak od Etrusków z Galii Przedalpejskiej. Tymczasem Rzymianie byli ludźmi przyziemnymi, bez szczególnych zainteresowań intelektualnych. Właściwie nie można mówić o postępie technicznym w naszym świecie przed rozpadem ich imperium i początkami średniowiecza.

— Ale w tej historii Rzymianie wcześnie zniknęli ze sceny dziejów, podobnie jak, jestem tego pewny, Żydzi. Przypuszczam, że gdyby nie było równowagi sił między Rzymem a państwem Seleucydów, ci ostatni pokonaliby Machabeuszy. Przecież niemal to im się udało. W każdym razie po wyeliminowaniu Rzymu Gallowie zdobyli przewagę w basenie Morza Śródziemnego. Zaczęli organizować wyprawy, budowali coraz lepsze statki i w IX wieku naszej ery odkryli Amerykę. Nie górowali jednak nad Indianami tak bardzo, żeby ci nie mogli im dorównać… stworzyli nawet własne imperia, takie jak Huy Braseal. W XI wieku Celtowie zbudowali maszyny parowe. Zdaje się, że przejęli też proch strzelniczy od Chińczyków i sami wynaleźli kilka rzeczy, lecz dokonali tego metodą prób i błędów, bez prawdziwie naukowych podstaw.

Van Sarawak skinął głową i rzekł:

— Przypuszczam, że masz rację. Ale co się stało z Rzymem?

Everard ponownie zwrócił się do Deirdre:

— Może cię to zaskoczy — powiedział gładko — ale nasi ludzie odwiedzili wasz świat dwa i pół tysiąca lat temu. Dlatego właśnie znam grecki, lecz nie wiem, co się później wydarzyło. Chciałbym, żebyś mi o tym opowiedziała… jeśli dobrze rozumiem, jesteś prawdziwą erudytką.

Młoda Afallonka zaczerwieniła się i opuściła powieki ozdobione długimi ciemnymi rzęsami, jakimi mogłoby się poszczycić niewiele rudowłosych dziewcząt.

— Z radością pomogę wam w miarę swoich możliwości — oświadczyła i dodała błagalnie: — Ale czy i wy nam pomożecie?

— Nie wiem — odparł z troską w głosie Manse. — Chciałbym, lecz nie wiem, czy będziemy mogli.

„Ponieważ moim prawdziwym celem jest unicestwienie ciebie i twojego świata”.

5

Kiedy Manse znalazł się w swoim pokoju, przekonał się, że Afallończycy serdecznie podejmują gości. Był jednak zbyt zmęczony i przygnębiony, by skorzystać z ich gościnności… Na chwilę przed zaśnięciem pomyślał, że przynajmniej piękna niewolnica ofiarowana van Sarawakowi na pewno się na nim nie zawiedzie.

Mieszkańcy tego świata wstawali wcześnie. Z okna swego pokoju na piętrze Everard zobaczył wartowników przechadzających się po plaży, ale ten widok nie zepsuł mu humoru. Zszedł razem z Wenusjaninem na śniadanie. Odniósł wrażenie, że szynka, jaja, tosty i kawa należą jeszcze do snu. Deirdre powiedziała im, że ap Ceorn pojechał do miasta na posiedzenie Rady Suffetów. Zapomniawszy na chwilę o zmartwieniach, rozmawiała wesoło o banalnych sprawach. Manse dowiedział się, że należy do amatorskiego zespołu, który od czasu do czasu wystawia klasyczne greckie sztuki w języku oryginałów — stąd tak dobrze znała grekę. Lubiła jeździć konno, pływać.

— Czy pójdziemy? — zapytała.

— Po co?

— Oczywiście popływać! — Zerwała się z fotela stojącego na trawniku pod drzewami i całkiem niewinnie rozebrała się do naga.

Van Sarawakowi opadła szczęka.

— Chodźcie! — zawołała, śmiejąc się, dziewczyna. — Ostatni będzie Sassenachem.

Już pluskała się w zimnych szarych falach, kiedy zmarznięci agenci Patrolu weszli na plażę. Wenusjanin jęknął:

— Pochodzę z ciepłej planety. Moi przodkowie byli Indonezyjczykami… tropikalnymi ptakami.

— Ale znalazło się wśród nich również kilku Holendrów, czyż nie? — zapytał ze śmiechem Manse.

— Mieli dość rozsądku, by osiedlić się w Indonezji! — odparował jego towarzysz.

— W porządku, zostań na brzegu.

— Do diabła! Jeśli ona może, to i ja potrafię!

Wenusjanin dotknął wody końcem stopy i znów jęknął. Everard zmobilizował się i wbiegł do morza. Deirdre ochlapała go lodowatą wodą. Zanurkował, chwycił ją za nogę i wciągnął pod wielką falę. Dokazywali tak przez kilka minut, zanim pobiegli z powrotem do domu pod gorący prysznic. Van Sarawak powlókł się za nimi.

— I co tu mówić o mękach Tantala — wymamrotał ponuro. — Jestem gościem najpiękniejszej dziewczyny w całym kontinuum i nie tylko nie mogę nic do niej powiedzieć, ale ona w dodatku zachowuje się tak, jak gdyby jednym z jej rodziców był niedźwiedź polarny.

Kiedy niewolnicy wytarli Everarda i Deirdre do sucha i ubrali w miejscowe stroje, samodzielny agent znowu stanął przed kominkiem w salonie.

— Co to za deseń? — zapytał, wskazując kratkę na swojej spódniczce.

Deirdre podniosła głowę.

— To barwy mojego klanu — odparła. — Na czas pobytu gość staje się honorowym członkiem klanu gospodarza, nawet wtedy, gdy są zwaśnieni. — Uśmiechnęła się nieśmiało. — A między nami nie ma krwi, Manslachu.

Everard sposępniał, gdyż przypomniał sobie, co musi zrobić.

— Chciałbym zapytać cię o dzieje twojego świata — powiedział. — Bardzo mnie to interesuje.

Dziewczyna skinęła głową, poprawiła złotą siateczkę okrywającą jej włosy i wyjęła jakąś książkę z zapełnionej po brzegi etażerki.

— Sądzę, że to najlepsza historia świata. Mogę znaleźć w niej wszystkie szczegóły, które pragniesz poznać.

„I powiedzieć mi, co mam zrobić, żeby cię zniszczyć”.

Everard usiadł przy niej na kanapie. Wszedł lokaj, pchając wózek z obiadem. Manse jadł w ponurym nastroju, nie zwracając uwagi na smak potraw.

Później zadał pytanie zgodne z tokiem jego rozumowania:

— Czy Rzym i Kartagina kiedykolwiek prowadziły ze sobą wojnę?

— Tak. Dwukrotnie. Na początku sprzymierzyły się przeciwko Epirowi, ale później się pokłóciły. Rzym wygrał pierwszą wojnę i starał się ograniczyć kartagińską ekspansję. — Manse widział ją pochyloną nad książką na podobieństwo pilnej uczennicy. — Druga wojna wybuchła dwadzieścia trzy lata później i trwała… hm… wszyscy są zgodni, że jedenaście lat, chociaż przez trzy ostatnie lata jedynie oczyszczano teren po tym, jak Hannibal zdobył i spalił Rzym.

Everard wcale nie był zadowolony z sukcesu Hannibala.

Druga wojna punicka (tutaj nazywano ją wojną rzymską), za sprawa jakiegoś wydarzenia, które podczas niej nastąpiło, stanowiła punkt zwrotny. Mimo to — po części z ciekawości, po części zaś dlatego, że nie chciał się zdradzić — Manse nie zapytał od razu o szczegóły. Najpierw chciał się dowiedzieć, co się wydarzyło później. (Nie… raczej nie wydarzyło. Był duchem w realnym świecie).

— Co się potem stało? — spytał obojętnie.

— W skład imperium kartagińskiego weszły: Hiszpania, południowa Galia i „stopa” Półwyspu Apenińskiego — powiedziała Afallonka. — W pozostałej części terytorium Italii po upadku republiki rzymskiej zapanowały chaos i anarchia. Rządy kartagińskie były jednak zbyt skorumpowane, by mogły przetrwać. Hannibala zamordowali ludzie, którym jego uczciwość przeszkadzała w realizacji planów. W tym samym czasie Syria i Partia walczyły o panowanie nad wschodnią częścią basenu Morza Śródziemnego. Partia zwyciężyła i w ten sposób znalazła się pod jeszcze silniejszym wpływem kultury greckiej. Jakieś sto lat po wojnach rzymskich kilka plemion germańskich podbiło Italię. (Musieli to być Cymbrowie z sojusznikami — Teutonami i Ambronami, których w świecie Everarda powstrzymał Mariusz). Ich niszczycielski przemarsz przez Galię wywołał ruchy ludów celtyckich, które stopniowo przenikały do Hiszpanii i Afryki Północnej, w miarę jak Kartagina chyliła się ku upadkowi. Gallowie wiele nauczyli się od Kartagiriczyków. Później rozgorzały długie wojny, w których wyniku Partia została osłabiona i powstały państwa celtyckie. Huno — wie pokonali Germanów w Europie Środkowej, ale ich z kolei rozbili Partowie. Gallowie zajęli również te ziemie i jedynymi krajami germańskimi pozostały Italia oraz Hiperborea (to musiał być Półwysep Skandynawski). Wraz z ulepszeniem konstrukcji statków rozwinął się handel z Dalekim Wschodem, tak poprzez Arabię, jak i wokół Afryki. (W świecie Everarda Jubusz Cezar zdumiał się, że Weneci budują lepsze okręty niż jakikolwiek inny lud znad Morza Śródziemnego.) Celtowie odkryli południowy Afallon, który początkowo wzięli za wyspę — stąd nazwa „Ynis” — lecz zostali wyparci przez Majów. Jednakże brittyskie kolonie leżące dalej na północ przetrwały i z czasem uzyskały niepodległość. Przez ten czas trwała ekspansja Littornu. Wchłonął on większą część Europy. Zachodnia część tego kontynentu odzyskała wolność w rezultacie traktatu pokojowego po wojnie stuletniej, o której już ci wspomniałam. Narody azjatyckie zrzuciły jarzmo europejskich metropolii i zmodernizowały się. Z kolei kraje Europy Zachodniej zaczęły chylić się ku upadkowi. — Deirdre uniosła głowę znad książki, którą wertowała podczas rozmowy. — Ale to tylko bardzo ogólny zarys, Manslach. Czy mam mówić dalej?

Everard pokręcił głową i rzekł:

— Nie, dziękuję. — Po chwili dodał: — Bardzo rzetelnie przedstawiłaś sytuację swojego kraju.

Dziewczyna odpowiedziała szorstko:

— Wielu z nas nie chce tego przyznać, ale ja uważam, że zawsze należy patrzeć prawdzie w oczy. Czy teraz opowiesz mi o swoim świecie? — zapytała podekscytowana. — To niewiarygodne i cudowne.

Manse westchnął, poskromił sumienie i zaczął kłamać jak z nut.

Napadnięto na nich tego samego dnia po południu.

Van Sarawak odzyskał równowagę psychiczną i pilnie uczył się afallońskiego od Deirdre. Chodzili po ogrodzie, zatrzymując się, żeby nazywać przedmioty i odmieniać czasowniki. Everard szedł za nimi, od czasu do czasu zastanawiając się, czy nie gra roli piątego koła u wozu, po czym znów łamał sobie głowę nad tym, jak się dostać do chronocykla.

Słońce świeciło jasno na bezchmurnym niebie. Szkarłatny klon strzelał w górę, a zeschłe liście tworzyły kobierzec na pożółkłej trawie. Stary niewolnik niespiesznie grabił dziedziniec, młody indiański strażnik siedział w niedbałej pozie z karabinem przewieszonym przez ramię, a para wilczurów drzemała pod żywopłotem. Był to idylliczny obrazek; trudno uwierzyć, że kryli się za tymi murami ludzie planujący morderstwo.

Człowiek pozostaje jednak człowiekiem niezależnie od historycznych uwarunkowań. Tej kulturze obca była brutalność i wyrafinowane okrucieństwo cywilizacji zachodniej; pod pewnymi względami sprawiała wrażenie dziwnie pacyfistycznej. Nie znaczyło to jednak, że nie odwoływano się tutaj do przemocy. Everardowi wydawało się, że w tym świecie być może nigdy nie powstanie prawdziwa nauka i ludzie bez końca będą obracać się w błędnym kole wojen. W jego przyszłości rodzaj ludzki w końcu się z tego wyzwolił.

Ale po co? Nie mógł oświadczyć z ręką na sercu, że to kontinuum jest lepsze lub gorsze od tego, które znał. Po prostu było inne. Czy ci ludzie nie mieli prawa do istnienia tak jak jego ziomkowie, którzy zostaną skazani na wieczny niebyt, jeśli jemu się nie uda?

Zacisnął pięści. To go przerastało. Żaden człowiek nie powinien decydować o tak ważnej sprawie.

Wiedział jednak, że w końcu skłoni go do działania nie abstrakcyjne poczucie obowiązku, lecz pamięć o zwykłych ludziach i drobnych wydarzeniach.

Okrążyli dom i Deirdre wskazała na morze.

— Awarlann — powiedziała. Jej rozpuszczone włosy płonęły na wietrze.

— Czy to znaczy „morze”, „Atlantyk”, a morze tylko „woda”? — roześmiał się van Sarawak. — Zobaczmy. — Pociągnął ją w stronę plaży.

Everard poszedł za nimi. Długi i szybki statek podobny do kutra parowego mknął po falach kilometr od brzegu. Leciały za nim krzyczące przenikliwie mewy, tworząc śnieżnobiałą chmurę. Manse pomyślał, że gdyby on za wszystko odpowiadał, to postawiłby tam okręt wojenny.

Czy musi podjąć decyzję sam? Przecież w czasach przedrzymskich są inni agenci Patrolu, którzy wrócą do swoich epok i…

Zesztywniał i zadrżał na całym ciele.

Wrócą, zorientują się, co się stało, i będą próbowali skorygować bieg wydarzeń. Jeśli choć jednemu z nich to się uda, wówczas ten świat zniknie z czasoprzestrzeni, a on razem z nim.

Deirdre przystanęła. Zlany potem Everard nie zauważył, czemu się przypatrywała, dopóki nie krzyknęła głośno i nie wyciągnęła ręki, wskazując na coś. Wtedy podszedł do niej i spojrzał na morze.

* * *

Kuter zbliżał się do brzegu, a jego wysoki komin wypluwał kłęby dymu i snopy iskier; złoty wąż na dziobie błyszczał w słońcu. Manse widział sylwetki ludzi na pokładzie i coś białego ze skrzydłami… Obiekt wzniósł się w powietrze z rufy i zaczął nabierać wysokości, ciągnięty przez linę. Szybowiec! Celtyccy aeronauci osiągnęli przynajmniej ten etap…

— To ładne — powiedział van Sarawak. — Przypuszczam, że mają też balony.

— Szybowiec odrzucił linę holowniczą i skierował się ku plaży. Jeden ze strażników na brzegu głośno krzyknął. Pozostali wybiegli zza węgła domu. Lufy ich karabinów błyszczały w słońcu. Kuter pomknął w stronę brzegu, szybowiec zaś wylądował, wyrywszy bruzdę w piasku.

Afalloński oficer wrzasnął, ruchem ręki nakazując agentom oddalić się. Manse dostrzegł przelotnie bladą i przerażoną twarz Deirdre. Później wieżyczka strzelnicza na szybowcu obróciła się — Everard domyślił się, że jest poruszana ręcznie — i odezwało się lekkie działko.

Amerykanin rzucił się na ziemię. Wenusjanin zrobił to samo, pociągając za sobą dziewczynę. Kartacze przerzedziły szeregi afallońskich żołnierzy.

Doszło do zaciekłej wymiany ognia z broni ręcznej. Z szybowca wyskoczyli ciemnoskórzy mężczyźni w turbanach i sarongach. „Hinduraj” — pomyślał Everard. Odpowiedzieli na strzały ocalałych strażników, którzy skupili się wokół swojego dowódcy.

Oficer ryknął i poprowadził ich do ataku. Manse podniósł głowę i zobaczył, że Afallończycy już niemal dotarli do załogi szybowca. Van Sarawak zerwał się na nogi. Everard przekręcił się i złapał go za kostkę, zanim tamten zdążył włączyć się do walki.

— Puść mnie! — Wenusjanin szamotał się, niemal płacząc. Martwi i ranni żołnierze leżeli nieruchomo na plaży, barwiąc krwią piasek. Bitewny zgiełk zdawał się sięgać nieba.

— Nie, przeklęty głupcze! Im chodzi o nas, a ten cholerny kapitan zrobił najgorszą rzecz z możliwych… — Nowa seria wystrzałów zaabsorbowała uwagę Amerykanina.

Napędzany śrubą płaskodenny kuter wpłynął na płyciznę i zaczął wypluwać ze swego wnętrza uzbrojonych mężczyzn. Afallończycy zbyt późno zorientowali się, że wystrzelali wszystkie naboje i znaleźli się w pułapce.

— Chodźcie! — Manse jednym szarpnięciem postawił na nogi Deirdre i van Sarawaka. — Musimy się stąd wydostać… Pójdziemy do sąsiadów…

Jakiś oddział desantowy zauważył ich i zawrócił. Kula z głuchym plaśnięciem uderzyła w piasek. Niewolnicy krzyczeli histerycznie wewnątrz domu. Dwa wilczury zaatakowały napastników i zostały zastrzelone.

Skulić się, pobiec zygzakiem i przedostać się przez mur na drogę — to był sposób, żeby uciec. Może by im to się udało, ale Deirdre potknęła się i upadła. Van Sarawak zatrzymał się, żeby jej strzec.

Manse również przystanął i było już za późno. Otoczyli ich obcy żołnierze, mierząc do nich z karabinów.

Dowódca napastników szepnął coś do dziewczyny. Deirdre usiadła i odpowiedziała wyzywająco. Tamtem roześmiał się krótko i wskazał kciukiem kuter.

— Czego oni chcą? — zapytał Everard po grecku.

— Was. — Spojrzała na niego z przerażeniem. — Was obu… — Oficer znów coś powiedział — …i mnie jako tłumaczkę… Nie!

Wykręciła tułów, zdołała się częściowo uwolnić od uchwytu zaciśniętych na jej ramionach dłoni i podrapała twarz najbliższego mężczyzny. Pięść Everarda zakreśliła w powietrzu krótki łuk i rozkwasiła czyjś nos. Nie trwało to jednak długo. Evervard został uderzony kolbą karabinu w głowę i półprzytomny poczuł, że czterech żołnierzy niesie go na kuter.

6

Załoga kutra porzuciła szybowiec, zepchnęła swój lekki statek na głębszą wodę i odpłynęła z maksymalną prędkością. Pozostawiła na plaży zabitych i rannych Afallończyków, ale zabrała ciała wszystkich towarzyszy.

Everard siedział na ławce na pokładzie kutra i przyglądał się, jak brzeg ginie w oddali. Stopniowo odzyskiwał jasność myśli. Deirdre wypłakiwała się w ramię van Sarawaka, który starał się ją pocieszyć. Zimny wiatr ciskał im w twarze wodny pył.

Kiedy dwaj biali mężczyźni wyszli z kabiny, umysł Manse’a znów zaczął pracować. To nie byli Azjaci, ale Europejczycy! A teraz, gdy uważnie przyjrzał się reszcie załogi, zauważył, że wszyscy mają europejskie rysy twarzy. Ciemna cera była wynikiem makijażu.

Wstał i spojrzał na swoich nowych panów. Jeden z nich był tęgim mężczyzną przeciętnego wzrostu, w średnim wieku, ubranym w czerwoną jedwabną bluzę, szerokie białe spodnie i karakułowy kapelusik; nie miał zarostu, a jego ciemne włosy były splecione w warkocz. Drugi był nieco młodszym, rozczochranym, jasnowłosym olbrzymem. Miał na sobie tunikę z miedzianymi haczykami, obcisłe spodnie z getrami, skórzany płaszcz i ozdobny hełm z rogami. Obaj nosili u pasa rewolwery i załoga kutra traktowała ich z szacunkiem.

— Co, do diabła? — Everard jeszcze raz rozejrzał się wokoło. Już przestali być widoczni z lądu i płynęli na północ. Pracujący na najwyższych obrotach silnik wprawiał cały statek w wibrację. Spieniona woda pryskała na wszystkie strony, kiedy dziób kutra ciął fale.

Starszy mężczyzna zwrócił się do więźniów po afallońsku. Everard wzruszył ramionami. Wtedy brodaty Nordyk najpierw odezwał się w niezrozumiałym dialekcie, po czym zapytał:

— Taelan thu Cimbric?

Manse, który znał kilka języków germańskich, wykorzystał szansę, a van Sarawak nastawił uszu. Deirdre skuliła się i przyglądała się tej scenie szeroko otwartymi oczyma, zbyt oszołomiona, żeby się poruszyć.

— Ja — odparł Everard. — Ein Wenig. — Kiedy blondyn spojrzał niepewnie, poprawił się: — A little[3].

— Ah, aen litt. Gode! — olbrzym zatarł dłonie. — Ik hait Boierik Wulfilasson ok main gefreond herr erran Bolesław Arkoriski[4].

Everard nigdy nie słyszał takiego języka — po tylu wiekach nie mógł to być pierwotny dialekt cymbryjski… ale rozumiał go dość dobrze. Gorzej było z wymową; nie wiedział, jaką przeszła ewolucję.

— What the heli erran thu maching, anyway? — wypalił. — Ik bin aen man auf Syrius — the stern Syrius, mit planeten ok all. Set uns gębach or willen be der Teufel to pay![5]

Boierik Wulfllasson zrobił smutną minę i zasugerował, żeby kontynuować rozmowę z pomocą młodej damy jako tłumaczki.

Zaprowadził ich do kabiny, która okazała się małym, lecz komfortowo urządzonym salonem. Drzwi pozostały otwarte; pilnował ich uzbrojony wartownik, inni zaś czekali w pobliżu.

Arkoński powiedział coś do Deirdre po afallońsku. Skinęła głową i grubas podał jej kieliszek wina. Wydawało się, że to ją pokrzepiło, ale odezwała się do Everarda matowym głosem:

— Zostaliśmy pojmani, Manslach. Ich szpiedzy dowiedzieli się, gdzie przebywaliście. Inna grupa miała ukraść wasz pojazd — znają miejsce, gdzie został ukryty.

— Tak przypuszczałem — odparł Manse. — Ale kim oni są, na Baala?

Usłyszawszy to pytanie, Boierik wybuchnął śmiechem, po czym długo rozwodził się nad swoją przebiegłością. Chcieli, żeby suffeci Afallonu uznali, że to Hinduraj jest odpowiedzialny za porwanie. W rzeczywistości Littom i Cimberland, związane tajnym przymierzem, stworzyły bardzo efektywną siatkę szpiegowską. Powiedział, że płyną do letniej rezydencji ambasadora Littornu na Ynis Llangollen (Nantucket), gdzie zmuszą czarowników do wyjawienia sekretów ich magii i w ten sposób sprawią przykrą niespodziankę wielkim mocarstwom.

— A jeśli tego nie zrobimy?

Deirdre przetłumaczyła słowo w słowo odpowiedź Arkońskiego.

— Będzie mi przykro z powodu konsekwencji, jakie poniesiecie. Jesteśmy cywilizowanymi ludźmi i zapłacimy wam hojnie złotem i zaszczytami za współpracę. Jeśli jednak będzie trzeba, zmusimy was do niej. Tutaj w grę wchodzi byt naszych krajów.

Everard przyjrzał się im uważniej. Boierik wydawał się zakłopotany i nieszczęśliwy; jego radość życia gdzieś się ulotniła. Arkoński zacisnął usta i bębnił palcami po stole, ale w oczach miał coś na podobieństwo prośby. Zdawał się myśleć: „Nie zmuszajcie nas do tego. Przecież musimy liczyć się z konsekwencjami naszych postępków”.

Na pewno byli mężami i ojcami, lubili napić się piwa i pograć w kości tak jak inni ludzie. Może Boierik hodował konie w Italii, a Arkoński był nadbałtyckim miłośnikiem róż. To jednak nie miało znaczenia, skoro Naród znalazł się w konflikcie z sąsiadami.

Manse przez jakiś czas podziwiał ich misterny plan, po czym zastanowił się, co on i van Sarawak powinni zrobić. Kuter był szybki, lecz mimo to potrzebował około dwudziestu godzin, żeby dotrzeć do Nantucket. Mieli więc tyle czasu do namysłu.

— Jesteśmy znużeni — powiedział po angielsku. — Czy moglibyśmy trochę odpocząć?

— Ja, deedy — odparł Boierik z nieco sztuczną życzliwością. — Ok wir skallen gode gefreonds bin, ni?[6]

* * *

Zachodzące słońce jarzyło się na horyzoncie. Deirdre i van Sarawak stali przy relingu, wpatrując się w szary bezmiar wód. Trzech marynarzy, już bez charakteryzacji i azjatyckich ubrań, stało w pogotowiu na rufie, inny zaś sterował, kierując się wskazaniami kompasu. Boierik i Everard przechadzali się po nadbudówce. Wszyscy nosili grube płaszcze dla ochrony przed silnym wiatrem.

Everard zaczynał orientować się w cymbryjskim. Wprawdzie nadal robił błędy, ale można go było zrozumieć. Mimo to pozwalał Boierikowi kierować rozmową.

— Więc przybyliście z gwiazd? Nie znam się na takich rzeczach. Jestem prostym człowiekiem. Gdyby to ode mnie zależało, zarządzałbym spokojnie majątkiem w Cimberlandzie, a cały świat mógłby szaleć do woli. Ale my, mężowie z ludu Cymbrów, mamy obowiązki.

Wyglądało na to, że Teutoni całkowicie zajęli miejsce Latynów w Italii, podobnie jak Anglosasi wyparli Brytów w świecie Everarda.

— Wiem, co czujesz — odparł agent Patrolu. — Dziwne, że tak wielu walczy, gdy jednocześnie tak niewielu tego pragnie.

— Och, ale to konieczne — niemal zaskomlał Boierik. — Carthagalann zagarnął Egipt, który prawnie do nas należy.

— Italia irredenta[7] — mruknął Manse.

— Co?

— Nieważne. Więc wy, Cymbrowie, sprzymierzyliście się z Lit — tomem i macie nadzieję zagarnąć Europę i Afrykę, podczas gdy wielkie mocarstwa będą walczyć na Wschodzie?

— Wcale nie! — zaprzeczył z oburzeniem Boierik. — Po prostu domagamy się uznania naszych słusznych i historycznie uzasadnionych pretensji terytorialnych. Sam król powiedział…

Everard zebrał siły, by nie poddać się kołysaniu statku.

— Wydaje mi się, że niezbyt dobrze nas, czarowników, traktujecie — zauważył. — Uważajcie, żebyśmy się naprawdę na was nie rozgniewali.

— Jesteśmy chronieni przed klątwami i urokami.

— W takim razie…

— Chciałbym, abyście pomogli nam dobrowolnie. Z radością udowodnię ci, że racja jest po naszej stronie, jeśli zechcesz mi poświęcić kilka godzin.

Manse pokręcił przecząco głową i zatrzymał się przy Deirdre. W półmroku nie widział twarzy dziewczyny, ale słyszał smutek i wściekłość w jej głosie:

— Mam nadzieję, że mu powiedziałeś, co może zrobić ze swoimi planami, Manslach.

— Nie — odparł obojętnie. — Pomożemy im.

Stała jak sparaliżowana.

— Co powiedziałeś, Manse? — zapytał van Sarawak.

Everard powtórzył swoje słowa.

— Nie! — zaprotestował gorąco Wenusjanin.

— Tak! — oświadczył z mocą starszy agent.

— Na Boga, nie! Ja…

Everard złapał go za ramię i powiedział zimno:

— Uspokój się. Wiem, co robię. W tym świecie nie możemy stanąć po niczyjej stronie, gdyż jesteśmy przeciwko wszystkim. Możemy jedynie prowadzić przez jakiś czas podwójną grę. I nie mów tego Deirdre.

Van Sarawak pochylił głowę i zastanawiał się przez chwilę.

— W porządku — odparł bez entuzjazmu.

7

Littorneńska rezydencja znajdowała się na południowym brzegu Nantucket w pobliżu wioski rybackiej, ale była ogrodzona wysokim murem. Ambasada zbudowała tę letnią siedzibę w stylu obowiązującym w Littornie: długie drewniane domy pokryte dachami wygiętymi jak koci grzbiet Rezydencja i jej przyległości stały wokół brukowanego dziedzińca. Po przebudzeniu Manse zjadł śniadanie w ponurym nastroju. Deirdre patrzyła na niego z wyrzutem i jedzenie nie mogło mu przejść przez gardło. Kiedy przybili do prywatnej przystani, stał tam już inny, większy kuter i okolica roiła się od mężczyzn o twardych spojrzeniach. Oczy Arkońskiego zabłysły. Powiedział po afallońsku:

— Widzę, że przywieziono czarodziejską maszynę. Bierzmy się do roboty.

Gdy Boierik przetłumaczył jego słowa, Everard poczuł chłód w okolicy serca.

Zaprowadzono gości, jak uparcie nazywał ich jasnowłosy olbrzym, do dużej sali, gdzie Arkoński ukląkł przed posążkiem bożka o czterech twarzach, Swantewita, którego Duńczycy porąbali i spalili w innej historii[8]. Na kominku płonął duży ogień, a pod ścianami stali uzbrojeni strażnicy.

— Słyszałem, że w Catuvellaunan stoczono ciężki bój, aby zdobyć tę rzecz — powiedział Boierik. — Wielu poległo, lecz nasi zdołali wycofać się w porę, tak że nie było pościgu. — Dotknął ostrożnie kierownicy i zapytał: — Czy ten wóz naprawdę może dotrzeć wszędzie, dokąd zechce się udać jego kierowca, i przybyć po prostu znikąd?

— Tak — odparł Manse.

Deirdre obrzuciła go tak pogardliwym spojrzeniem, jakiego wcześniej nie widział. Wyniośle odsunęła się od niego i van Sarawaka.

Arkoński przemówił do niej; najwyraźniej chciał, żeby to przetłumaczyła, ale Afallonka plunęła mu pod nogi. Boierik westchnął i powtórzył Everardowi słowa Littorneńczyka:

— Chcemy, żebyś zademonstrował nam działanie tej maszyny. Ty i ja udamy się na przejażdżkę. Uprzedzam cię, że wyceluję rewolwer w twoje plecy. Powiesz mi wcześniej o wszystkim, co zrobisz. Jeśli stanie się coś dziwnego, strzelę. Jestem jednak pewien, że zostaniemy dobrymi przyjaciółmi.

Agent skinął głową. Czuł napięcie w całym ciele; dłonie miał zimne i wilgotne od potu.

Rzucił okiem na chronocykl. Od razu odczytał koordynaty przestrzenne na wskaźnikach pozycyjnych i czas na zegarze pojazdu. Później omiótł wzrokiem pomieszczenie i zobaczył, że van Sarawak siedzi na ławce pod lufą pistoletu Arkońskiego i lufami karabinów littomeńskich strażników. Deirdre również siedziała, wyprostowana, jak najdalej od Wenusjanina. Określił w przybłiżeniu pozycję ławki w odniesieniu do chronocykla, podniósł ręce do góry i zaśpiewał w temporalnym:

— Van, spróbuję cię stąd wyciągnąć. Zostań w tym samym miejscu, gdzie teraz jesteś, powtarzam, dokładnie w tym samym miejscu. Jeśli wszystko dobrze pójdzie, stanie się to po upływie minuty od mojego zniknięcia razem z naszym włochatym kolegą.

Van Sarawak nie dał nic po sobie poznać i dalej siedział z kamienną twarzą, ale na jego czole pojawił się perlisty pot.

— Bardzo dobrze — powiedział Everard łamanym cymbryjskim. — Usiądź na tylnym siodełku, Boieriku. Puścimy w ruch tego magicznego konia.

Jasnowłosy mężczyzna skinął głową i posłuchał. Kiedy Manse zajął miejsce przed deską rozdzielczą, poczuł na piecach dotyk zimnej lufy rewolweru trzymanego w drżącej ręce.

— Powiedz Arkońskiemu, że wrócimy tu za pół godziny — dodał.

W tym świecie stosowano mniej więcej ten sam system mierzenia czasu co w świecie Everarda; oba wywodziły się z Babilonu. Gdy Nordyk wydał polecenie, Manse rzekł:

— Najpierw znajdziemy się w powietrzu nad oceanem i będziemy szybować.

— D… d… dobrze — wyjąkał niepewnie Boierik.

Agent Patrolu ustawił regulatory przestrzeni na piętnaście kilometrów w poziomie i trzysta w pionie, po czym nacisnął odpowiedni guzik.

Siedzieli jak czarownice na miotle, spoglądając w dół na szarozielony bezmiar wód i widoczną w oddali niewyraźną smugę lądu. Szarpnął nimi porywisty wiatr i Everard mocniej przycisnął kolana do boków pojazdu. Uśmiechnął się zimno, usłyszawszy przekleństwo rzucone przez Boierika.

— Czy ci się to podoba? — zapytał.

— To jest… to jest cudowne. — W miarę oswajania się z nową sytuacją Boierik przejawiał coraz większy entuzjazm. — Balony są niczym w porównaniu z tym. Mając takie maszyny, będziemy mogli polecieć nad nieprzyjacielskie miasta i spalić je!

Te słowa w jakiś sposób pomogły Everardowi zrobić to, co było konieczne.

— Teraz polecimy do przodu — oznajmił i ruszyli. Boierik wydał okrzyk radości. — A potem w jednej chwili przeskoczymy do twojej ojczyzny — dodał.

Przesunął dźwignię manewrową. Chronocykl zakreślił pętlę i zanurkował z przyspieszeniem 3g.

Chociaż Manse był przygotowany na to, co się stało, z trudem i utrzymał się na siodełku. Nigdy się nie dowiedział, czy Boierik i runął w dół podczas kreślenia pętli, czy też w czasie nurkowania. Dostrzegł tylko kątem oka spadającą do morza postać, choć wolałby tego nie widzieć.

Później przez krótką chwilę wisiał nad falami. Najpierw zadrżał: a gdyby olbrzym zdążył wystrzelić? Potem poczuł wyrzuty sumienia. W końcu przestał o tym myśleć i zaczął zastanawiać się nad sposobem uratowania kolegi.

Ustawił regulatory przestrzeni na odległość 30 centymetrów od ławki z więźniami. Prawą rękę trzymał w pobliżu tablicy kontrolnej — będzie musiał działać bardzo szybko — a lewą zostawił wolną.

Pojazd czasu zmaterializował się błyskawicznie tuż przed Wenusjaninem. Everard złapał go za tunikę i wciągnął w obszar pola czasoprzestrzennego. Jednocześnie drugą ręką cofnął wskazówkę na tarczy zegara i nacisnął główny guzik.

Od metalu odbiła się kula. Manse zauważył krzyczącego Arkońskiego. A później wszystko zniknęło: cofnęli się w czasie o dwa tysiące lat i znaleźli na trawiastym wzgórzu opadającym ku plaży.

Everard, drżąc na całym ciele, oparł się o kierownicę chronocykla.

Ocknął się, słysząc głośny krzyk. Odwrócił się, żeby spojrzeć na leżącego na zboczu van Sarawaka i zobaczył, że Wenusjanin wciąż obejmuje ramieniem Deirdre.

* * *

Wiatr ucichł, morze z szumem zalewało szeroką białą plażę, a chmury płynęły wysoko po niebie.

— Nie mogę ci robić wyrzutów, Piet — powiedział Everard, krążąc wokół pojazdu czasu, i opuścił wzrok. — Ale to wszystko skomplikuje.

— A co miałem zrobić?! — zapytał ostrym tonem drugi mężczyzna. — Zostawić ją, żeby tamci dranie ją zabili albo żeby zniknęła razem z całym swoim światem?

— Przypomnij sobie, że wyrobiono w nas odruch warunkowy, żebyśmy nigdy nie zdradzili istnienia Patrolu osobom niepowołanym. Nie moglibyśmy powiedzieć jej prawdy, nawet gdybyśmy chcieli. A jeśli idzie o mnie, to nie mam na to ochoty.

Everard spojrzał na dziewczynę. Stała, dysząc ciężko, lecz miała błysk zrozumienia w oczach. Wiatr rozwiewał jej włosy i unosił skraj długiej cienkiej sukni.

Potrząsnęła głową, jak gdyby chciała wyrwać się z koszmarnego snu, podbiegła do nich i wzięła ich za ręce.

— Wybacz mi, Manslach — szepnęła. — Powinnam była wiedzieć, że nas nie zdradzisz.

Pocałowała ich obu. Van Sarawak z entuzjazmem oddał jej pocałunek, ale Everard nie mógł się do tego zmusić. Przypomniał sobie Judasza.

— Gdzie jesteśmy? — podjęła Deirdre. — Tutaj jest prawie tak samo jak w Llangollen, tyle że nie ma mieszkańców. Czy zabrałeś nas na Wyspy Szczęśliwe? — Odwróciła się na pięcie i zaczęła tańczyć wśród kwiatów. — Czy możemy tutaj odpocząć przed powrotem do domu?

Everard wciągnął głęboko powietrze i rzekł:

— Mam dla ciebie złe nowiny, Deirdre.

Zamilkła. Zauważyła, że zbiera siły.

— Nie możemy wrócić.

Czekała w milczeniu.

— Czary… czary, których musiałem użyć, żeby nas uratować, uniemożliwiają nam powrót do twojego kraju.

— Czy nie ma nadziei? — Ledwo ją usłyszał.

— Nie — odparł, czując pieczenie pod powiekami.

Dziewczyna odwróciła się i odeszła. Van Sarawak chciał za nią pójść, ale po namyśle zrezygnował i usiadł obok Everarda.

— Co jej powiedziałeś? — zapytał. Manse powtórzył mu swoje słowa.

— To chyba najlepsze wyjście — dodał na zakończenie. — Przecież nie mogę wysłać jej z powrotem, by podzieliła los jej świata.

— Nie. — Van Sarawak siedział jakiś czas spokojnie, wpatrując się w morze, a potem podjął: — Który to rok? Mniej więcej w epoce Chrystusa? Wobec tego nadal jesteśmy powyżej punktu zwrotnego.

— Tak. I musimy go odnaleźć.

— Wróćmy do biura Patrolu w jednej z wcześniejszych epok. Na pewno znajdziemy tam pomocników.

— Być może. — Everard położył się na trawie i spojrzał w niebo. Poczuł przemożne zmęczenie. — Sądzę, że zdołam zlokalizować to przełomowe wydarzenie właśnie tutaj, przy pomocy Deirdre. Obudź mnie, kiedy wróci.

* * *

Wróciła z suchymi oczami, chociaż każdy by poznał, że płakała. Gdy Manse zapytał ją, czy pomoże mu w jego misji, skinęła głową i rzekła:

— Oczywiście. Moje życie należy do ciebie, ponieważ mnie uratowałeś.

„Po tym, jak cię wplątałem w tę awanturę”. Manse powiedział ostrożnie:

— Chcę tylko, żebyś udzieliła mi pewnych informacji. Czy słyszałaś o… o takim sposobie usypiania ludzi, że we śnie uwierzą we wszystko, co się im powie?

Skinęła głową i odparła z wahaniem:

— Widziałam, jak to robili druidzi-lekarze.

— Nic złego ci się nie stanie. Pragnę cię uśpić, żebyś przypomniała sobie wszystko, co wiesz, rzeczy, o których dawno zapomniałaś. Nie potrwa to długo.

Z trudem znosił ufność, jaką mu okazywała. Posługując się technikami Patrolu, spenetrował jej pamięć absolutną i wyciągnął z niej wszystko, co kiedykolwiek przeczytała i usłyszała o drugiej wojnie punickiej. To mu wystarczyło.

Interwencja Rzymu na zajętych przez Kartaginę ziemiach leżących na południe od rzeki Ebro, dokonana z pogwałceniem międzypaństwowych traktatów, była kroplą, która przelała czarę. W roku 219 p.n.e. Hannibal Barkas, gubernator kartagińskiej Hiszpanii, obległ sprzymierzone z Rzymem miasto Sagunto. Zdobył je po ośmiu miesiącach i w ten sposób sprowokował dawno zaplanowaną wojnę z republiką rzymską. Na początku maja 218 roku p.n.e. przekroczył Pireneje z armią Uczącą dziewięćdziesiąt tysięcy piechoty, dwanaście tysięcy jazdy i trzydzieści siedem słoni. Przemaszerował przez Galię i przedarł się przez Alpy. W drodze poniósł ogromne straty: pod koniec tego roku do Italii wkroczyło tylko dwadzieścia tysięcy piechoty i sześć tysięcy jazdy. Mimo to nad rzeką Ticinus rozbił w puch znacznie liczniejsze siły rzymskie. W następnym roku stoczył kilka zwycięskich, lecz krwawych bitew i dotarł aż do Apulii i Kampanii.

Apulianie, Lukanowie, Brucjowie i Samnici przeszli na jego stronę. Dyktator rzymski Fabiusz Maksimus prowadził okrutną wojnę partyzancką, która spustoszyła Italię, ale o niczym nie przesądziła. Tymczasem młodszy brat Hannibala, Hazdrubal Barkas, zmobilizował w Hiszpanii drugą armię i w roku 211 p.n.e. przybył z posiłkami. W następnym roku Hannibal zdobył i spalił Rzym, a po trzech latach skapitulowały przed nim ostatnie miasta republiki rzymskiej.

— To jest to — powiedział Everard. Pogłaskał po głowie leżącą obok niego dziewczynę. — Teraz zaśnij. Śpij dobrze i obudź się z lekkim sercem.

— Co ci powiedziała? — zapytał van Sarawak.

— Masę szczegółów — odparł Manse. (Cała opowieść trwała ponad godzinę). — Najważniejsze jest to, że chociaż dobrze zna historię tamtych czasów, nie wspomniała o Scypionach.

— O kim?

— Publiusz Korneliusz Scypion dowodził armią rzymską w bitwie nad rzeką Ticinus. W naszym świecie został pokonany, podobnie jak tutaj, ale później miał dość rozumu, by uderzyć w kierunku zachodnim i zniszczyć kartagińskie bazy w Hiszpanii. W końcu Rzymianie całkowicie odcięli Hannibala w Italii i zniszczyli wysłane mu na pomoc nieliczne oddziały iberyjskie. Syn Scypiona, noszący takie samo imię jak ojciec, również dowodził armią i to właśnie on ostatecznie rozbił Hannibala pod Zamą. Mam na myśli Scypiona Arykańskiego Starszego. Obaj Scypionowie, ojciec i syn, byli najlepszymi dowódcami, jakich miał w tamtej epoce Rzym. Ale Deirdre nigdy o nich nie słyszała.

— Ach tak… — Van Sarawak spojrzał na wschód, gdzie po drugiej stronie oceanu Gallowie, Cymbrowie i Partowie szaleli wśród ruin antycznego świata. — Więc co się z nimi stało w tej linii czasu?

— Moja pamięć absolutna podpowiada mi, że obaj Scypionowie byli nad rzeką Ticinus, gdzie omal nie zginęli. Syn uratował ojcu życie podczas odwrotu, który, moim zdaniem, przerodził się w paniczną ucieczkę. Postawię dziesięć do jednego, że właśnie wtedy obaj Scypionowie zginęli w tamtej historii.

— Ktoś musiał ich zamordować — powiedział Wenusjanin i dodał ostrzejszym tonem: — Jakiś podróżnik w czasie. Nie ma innego wyjaśnienia.

— Bardzo możliwe. Zobaczymy. — Everard oderwał wzrok od buzi śpiącej dziewczyny i powtórzył: — Zobaczymy.

4

W plejstoceńskim domku myśliwskim Everard i van Sarawak (pół godziny po wyruszeniu w podróż do Nowego Jorku) oddali Deirdre pod opiekę życzliwej matrony, która znała grecki, i zwołali swoich kolegów. Wkrótce potem przez czasoprzestrzeń zaczęły mknąć pojazdy czasu.

Wszystkie biura działające przed rokiem 218 p.n.e — najbliższe znajdowało się w Aleksandrii w okresie od 250 do 230 roku p.n.e. — „nadal” były na swoich miejscach; ich personel liczył około dwustu osób. Pisemny kontakt z przyszłością okazał się niemożliwy, a kilka krótkich wypadów do niej potwierdziło przypuszczenia agentów. Zaniepokojeni pracownicy Patrolu zwołali konferencję w oligoceńskiej Akademii. Samodzielni agenci byli wyżsi stopniem od kolegów odkomenderowanych do poszczególnych epok i zarazem sobie równi. Ponieważ Everard osobiście poznał fenomen zmiany dziejów ludzkości, wybrano go przewodniczącym komitetu wyższych oficerów.

Spotkał go zawód. Ci mężczyźni i kobiety swobodnie podróżowali w czasie i władali bronią bogów, lecz pozostali ludźmi, zachowując wszystkie wady charakterystyczne dla rodzaju ludzkiego.

Wszyscy zgadzali się, że szkodę trzeba naprawić. Obawiali się o kolegów i koleżanki, którzy wyruszyli do różnych epok i nie zostali ostrzeżeni. Jeżeli nie wrócą do chwili, kiedy historia wróci na dawny tor, nikt ich nigdy więcej nie zobaczy. Wprawdzie Everard wysłał ratowników, ale wątpił w powodzenie ich wysiłków. Przestrzegł też ich surowo, żeby wrócili w ciągu jednego dnia według czasu lokalnego, gdyż inaczej poniosą konsekwencje swojej opieszałości.

Jakiś mężczyzna z epoki renesansu naukowego zwrócił uwagę na inny aspekt zaistniałej sytuacji. Oczywiście ocalali agenci mają obowiązek odtworzyć „pierwotny” bieg wydarzeń, ale powinni pamiętać o swoich zobowiązaniach wobec nauki. Pojawiła się przecież niezwykła szansa zbadania całkiem nowej fazy dziejów ludzkości. Należy przez kilka lat prowadzić badania antropologiczne, zanim… Manse z trudem zmusił go do milczenia. Nie pozostało wystarczająco wielu agentów, żeby można było podjąć takie ryzyko.

Grupa badawcza miała określić dokładny czas i okoliczności zmiany. Dyskusje o metodach działania trwały bez końca. Everard spoglądał w prehistoryczną noc za oknem i zastanawiał się, czy tygrysy szablozębe nie spisują się lepiej niż ich pochodzący od małp następcy.

Kiedy w końcu wyprawił swoich wysłanników, otworzył butelkę i upił się w towarzystwie van Sarawaka.

Komitet koordynacyjny zebrał się ponownie następnego dnia i wysłuchał meldunków wysłanników, którzy przemierzyli imponującą liczbę lat w przyszłości. Uratowali tuzin agentów Patrolu z mniej lub bardziej kłopotliwych sytuacji; około dwudziestu zniknęło i trzeba było spisać ich na straty.

Raport grupy szpiegowskiej okazał się bardzo interesujący. Agenci odkryli, że dwóch helweckich najemników przyłączyło się do armii Hannibala podczas przeprawy przez Alpy i zdobyło jego zaufanie. Po wojnie piastowali wysokie urzędy w Kartaginie. Przybrawszy imiona Frontes i Himilkon, praktycznie przejęli ster rządów, zorganizowali zabójstwo Hannibala i żyli w niebywałym luksusie. Jeden z agentów widział domy, „Helwetów” oraz ich samych.

— Dużo udogodnień, o których nie słyszano w antycznym świecie. Ta dwójka wyglądała na Neldorian z dwieście piątego tysiąclecia.

Manse skinął głową. Była to epoka bandytów, którzy wiele razy przysparzali Patrolowi mnóstwo pracy.

— Sądzę, że sprawa jest jasna — powiedział. — Nieważne, czy dołączyli do Hannibala przed bitwą nad Ticinusem, czy też nie. Byłoby diabelnie trudno aresztować ich w Alpach tak ostrożnie, by mimo woli nie zmienić historii. Najważniejsze jest to, że to chyba oni usunęli Scypionów i właśnie tam trzeba interweniować.

Jakiś dziewiętnastowieczny Anglik, kompetentny, ale bardzo przypominający typowego pułkownika armii indyjskiej, rozwinął mapę i wygłosił wykład na temat przeprowadzonego przez niego z powietrza rozpoznania pola bitwy. Użył teleskopu na podczerwień, by przyjrzeć się działaniom wojennym poprzez warstwę chmur.

— A tutaj stali ci Rzymianie…

— Wiem — odparł Manse. — Cienka czerwona linia. Chwila, w której rzucają się do ucieczki, jest krytyczna, lecz całe to zamieszanie daje nam szansę działania. Zgoda, okrążymy dyskretnie pole bitwy, nie wydaje mi się jednak, żebyśmy mogli wysłać do akcji więcej niż dwóch agentów. Aleksandryjskie biuro dostarczy strojów van Sarawakowi i mnie.

— Myślałem, że to mnie przypadnie w udziale ten zaszczyt! — powiedział Anglik.

— Nie. Przykro mi. — Manse uśmiechnął się lekko. — To nie żaden zaszczyt Po prostu zaryzykujemy życiem, żeby unicestwić świat pełen ludzi takich samych jak my.

— Ale, do diabła… Everard wstał.

— Muszę się tam udać — stwierdził stanowczo. — Nie wiem dlaczego, ale muszę to zrobić.

Van Sarawak skinął głową.

Zostawili chronocykl w kępie drzew i poszli przez pola.

Nad horyzontem i wysoko na niebie unosiła się setka uzbrojonych agentów Patrolu, ale była to mała pociecha w obliczu włóczni i strzał. Niskie chmury uciekały przed zimnym wyjącym wiatrem i padał deszcz, gdyż w słonecznej Italii kończyła się jesień.

Zbroja ciążyła na ramionach Everarda biegnącego po śliskim błocie. Włożył hełm i nagolennice, na lewym ramieniu zawiesił rzymską tarczę, a u pasa miecz, lecz w prawej dłoni trzymał paralizator. Tak samo wyekwipowany van Sarawak podążał za nim skokami, czujnie spoglądając spod powiewającego na wietrze oficerskiego pióropusza.

Ryczały trąby i dudniły bębny, ale dźwięki te niemal zupełnie zagłuszał bitewny zgiełk: wrzaski i tupot ludzi, rżenie koni bez jeźdźców i świst strzał. Tylko kilku dowódców i zwiadowców siedziało jeszcze na koniach: jak się często działo przed wynalezieniem strzemion, jazda, która rozpoczęła bitwę, kończyła ją pieszo, gdyż żołnierze pospadali z wierzchowców. Kartagińczycy parli do przodu, uderzając mieczami w łamiące się rzymskie szeregi. Tu i tam walczyły już tylko grupki żołnierzy, którzy klęli i zadawali ciosy obcym.

Walka przeniosła się w inne miejsce. Wokół Everarda leżały trupy. Manse pospieszył za siłami rzymskimi ku błyszczącym w oddali orłom legionów. Ponad hełmami i trupami dostrzegł purpurowy, powiewający triumfalnie sztandar. Tam właśnie zobaczył szarżę słoni: wielkie zwierzęta zamajaczyły na tle szarego nieba, podniosły trąby i potężnie zatrąbiły.

Wojna zawsze jest taka sama, nie zgrabne linie na mapie ani rycerskość, tylko stękający, spoceni, krwawiący w oszołomieniu ludzie.

Szczupły młodzik o ciemnym obliczu zwijał się z bólu w pobliżu, daremnie usiłując wyciągnąć z rany włócznię, która wbiła się w jego brzuch. Był kartagińskim procarzem, ale siedzący tuż obok niego i z niedowierzaniem wpatrujący się w kikut swojej ręki krzepki italski wieśniak nie zwracał na niego uwagi.

W górze krążyło stado wron, czekając na swoją kolej.

— Tędy! — mruknął Everard. — Pospiesz się, na Boga! Ten szereg może w każdej chwili pęknąć.

Powietrze drapało go w gardle, gdy uparcie biegł w stronę rzymskich sztandarów. Nagle przypomniał sobie, że zawsze pragnął zwycięstwa Hannibala. Było coś odpychającego w zimnej, przyziemnej chciwości Rzymu. A teraz starał się ocalić Wieczne Miasto! Tak, dziwne są koleje losu.

Pocieszał się myślą, że Scypion Afrykański był jednym z nielicznych uczciwych ludzi, którzy przeżyli tę wojnę.

Wrzaski i szczęk broni nasiliły się i Rzymianie się cofnęli. Manse zobaczył coś, co przypominało falę rozbijającą się o skałę. Ale ta skała parła do przodu. Tworzący ją żołnierze krzyczeli i cięli mieczami.

Zaczął biec. Minął go jakiś legionista, wrzeszcząc z przerażenia. Siwowłosy rzymski weteran splunął na ziemię, zaparł się nogami i nie ruszył się z miejsca, dopóki nie został zasieczony. Słonie Hannibala zaryczały i zniżyły kły. Zwarte kartagińskie szyki nieubłaganie napierały na wroga przy akompaniamencie warkotu bębnów.

Teraz, do przodu! Manse zobaczył grupę jeźdźców, rzymskich oficerów. Trzymali wysoko orły i krzyczeli, ale nikt ich nie słyszał w bitewnym zgiełku.

Niewielka grupa legionistów minęła agentów Patrolu i zatrzymała się. Ich dowódca zawołał:

— Chodźcie tutaj! Pokażemy im, jak się walczy, na brzuch Wenus!

Manse pokręcił przecząco głową, nie przestając biec. Rzymianin rzucił się na niego, wołając:

— Chodź tu, ty tchórzu!

Wiązka promieni z paralizatora odjęła mu mowę i legionista runął w błoto. Jego ludzie zadrżeli; któryś z nich krzyknął, po czym wszyscy uciekli.

Kartaginczycy byli już bardzo blisko, idąc w zwartym szyku z czerwonymi od krwi mieczami w rękach. Everard dostrzegł siną bliznę na policzku jakiegoś żołnierza i wielki haczykowaty nos innego. Włócznia odbiła się od jego hełmu. Pochylił głowę i znów zaczął biec.

Zobaczył przed sobą grupkę walczących. Chciał ją wyminąć i potknął się o posiekanego trupa. Z kolei jakiś Rzymianin wpadł na niego. Van Sarawak zaklął i odciągnął go na bok. Czyjś miecz drasnął Wenusjanina w ramię.

Nieco dalej otoczeni przez wrogów ludzie Scypiona walczyli bez nadziei na ocalenie. Manse zatrzymał się, wciągnął powietrze do płuc, które paliły go ogniem, i wbił wzrok w cienką zasłonę deszczu. Zabłysły za nią mokre zbroje, gdy galopem nadjechał oddział rzymskiej jazdy. Konie były ochlapane błotem aż po nozdrza. To musiał być syn konsula, przyszły Scypion Afrykański, który przybywał ojcu na ratunek. Tętent końskich kopyt przypominał odgłos gromu.

— Tam!

Van Sarawak podniósł rękę. Everard przykucnął. Woda spływała mu z hełmu na twarz. Z przeciwnej strony pędził kartagiński oddział, kierując się w stronę miejsca, gdzie walczono. Na czele jechało dwóch mężczyzn o charakterystycznej postawie i nieregularnych rysach Neldonan. Nosili przepisowe stroje, ale każdy z nich był uzbrojony w pistolet o wąskiej lufie.

— Tędy! — Manse odwrócił się na pięcie i rzucił się w ich stronę. Skórzane wiązania jego zbroi skrzypiały podczas biegu.

Obaj agenci znaleźli się blisko Kartagińczyków, zanim tamci ich zauważyli. Któryś z jeźdźców krzyknął ostrzegawczo. Dwóch zwariowanych Rzymian! Manse dostrzegł, że ów żołnierz uśmiechnął się szeroko. Jeden z Neldonan uniósł miotacz.

Everard padł na ziemię. Niebiesko-biały płomień przeciął powietrze tam, gdzie przed chwilą stał agent. Teraz on wystrzelił z paralizatora; trafiony koń runął w błoto ze szczękiem metalu. Van Sarawak pozostał na miejscu i spokojnie zaczął strzelać. Dwa razy, trzy, cztery — i jeden Neldorianin spadł na ziemię.

Wokół obu Scypionów toczył się zacięty bój. Eskorta Neldonan zawyła z przerażenia. Kartagińczycy z pewnością znali działanie miotaczy, ale te niewidoczne ciosy były dla nich czymś zupełnie nowym. Uciekli. Drugi bandyta uspokoił konia i chciał zrobić to samo.

— Zajmij się tym, którego postrzeliłeś, Piet — stęknął Manse. — Odciągnij go na bok… przesłuchamy go…

Podniósł się z trudem i skierował w stronę bezpańskiego wierzchowca. Zanim w pełni zdał sobie sprawę z tego, co robi, znalazł się na koniu i zaczął ścigać Neldorianina.

Za jego plecami Publiusz Korneliusz Scypion i jego syn przebili się i dołączyli do wycofującej się armii rzymskiej.

Uciekinier i ścigający mknęli przez bitewny chaos. Everard ponaglał swojego rumaka, ale nie starał się zbliżyć do Neldorianina. Kiedy tylko znikną walczącym z oczu, jeden z chronocykli będzie mógł się zniżyć i śledzący wszystko bacznie agent bez trudu schwyta bandytę.

Taka sama myśl musiała przyjść do głowy temporalnemu włóczędze, gdyż zatrzymał konia i wycelował miotacz. Manse zobaczył oślepiający błysk i poczuł mrowienie w policzku: omal nie został trafiony. Nastawił swój pistolet na szeroką wiązkę i jechał, nieustannie strzelając.

Następna płomienista kula ugodziła jego konia prosto w pierś. Zwierzę runęło na ziemię i Everard wypadł z siodła. Dzięki wyćwiczonym odruchom zamortyzował upadek. Zerwał się na równe nogi i chwiejnym krokiem ruszył w stronę wroga. Zgubił paralizator, który leżał gdzieś w błocie, i nie miał czasu go szukać. To nieważne, znajdzie go, jeśli przeżyje. Szeroka wiązka promieni spełniła zadanie: wprawdzie nie była dostatecznie silna, by powalić człowieka, ale Neldorianin wypuścił miotacz z ręki, a jego koń słaniał się na nogach z zamkniętym oczami.

Deszcz smagał twarz Everarda. Agent dobrnął do konia bandyty. Neldorianin zeskoczył na ziemię i wyciągnął miecz. Brzeszczot miecza Amerykanina również zabłysnął w szarym świetle dnia.

— Jak chcesz — powiedział agent po łacinie. — Jeden z nas nie opuści tego pola żywy.

10

Nad górami wzeszedł księżyc i śnieg nagle zalśnił w jego promieniach. Daleko na północy błyszczał jeden z lodowców; w oddali zawył samotny wilk. Kromanionczycy śpiewali w swojej jaskini i ich przytłumione głosy docierały na oszkloną werandę.

Deirdre stała w ciemnościach, wyglądając na zewnątrz. Promień księżyca oświetlił część jej twarzy i zalśnił we łzach spływających po policzkach. Drgnęła, kiedy Everard i van Sarawak stanęli za nią.

— Już wróciliście? — zapytała. — Przecież przybyliście tutaj i zostawiliście mnie dopiero tego ranka.

— Nie zabrało nam to wiele czasu — odparł Wenusjanin, który nauczył się greki pod hipnoedukatorem.

— Mam nadzieję… — Spróbowała się uśmiechnąć. — Mam nadzieję, że wykonaliście wasze zadanie i będziecie mogli odpocząć po trudach.

— Tak — oznajmił Everard. — Wykonaliśmy je.

Stali obok siebie przez chwilę, spoglądając na zimowy krajobraz.

— Czy to prawda, że nigdy nie będę mogła wrócić do siebie? — zapytała Deirdre.

— Niestety tak. Czary… — Agenci wymienili porozumiewawcze spojrzenia.

Oficjalnie pozwolono im powiedzieć dziewczynie wszystko, co uznają za stosowne, i zabrać ją tam, gdzie, ich zdaniem, będzie jej najlepiej. Van Sarawak utrzymywał, że może to być tylko Wenus w jego epoce, a Manse był zbyt zmęczony, by się z nim spierać.

Deirdre odetchnęła głęboko.

— Niech tak będzie — rzekła. — Nie zmarnuję życia, lamentując z tego powodu. Oby Baal sprawił, żeby moi rodacy żyli w pokoju.

— Jestem pewien, że tak będzie — uspokoił ją starszy agent.

Nagle Everard poczuł, że dłużej tego nie wytrzyma. Pragnął tylko snu. Niech van Sarawak powie, co zechce, i zbierze ewentualne laury.

Skinął koledze głową, mówiąc:

— Idę się położyć. Odwagi, Piet.

Wenusjanin wziął dziewczynę za rękę, a Manse Everard powoli poszedł do swojego pokoju.

Baal — semicki bóg
Wercyngetoryks —
Tak… trochę.
Ach, trochę. To dobrze. Nazywam się Boierik Wulfilasson, a to mój
Co wy tam knujecie, do diabła? Jestem z Syriusza, z gwiazdy Syriusz i jej
Tak, oczywiście… Będziemy dobrymi
Italia irredenta (łac.) — Italia utracona.
Swantewit (Światowid) —