Błękitny Mars

Kim Stanley Robinson

Błękitny Mars

Dla Lisy, Davida i Timothy’ego

CZĘŚĆ 1

Pawia Góra

W chwili obecnej Mars jest wolny. Jesteśmy niezależni i nikt nie może nam niczego nakazać — powiedziała stojąca na przedzie pociągu Ann. — Jednak łatwo jest wrócić do starych przyzwyczajeń. Niszczycie jeden hierarchiczny układ, a już pojawia się drugi i zajmuje miejsce poprzedniego. Trzeba bardzo uważać, ponieważ zawsze znajdą się ludzie, którzy zechcą tu stworzyć kolejną Ziemię. Areofania oznacza nieustanną, niemal wieczną walkę. Intensywniej niż kiedykolwiek będziemy musieli się zastanowić, co to znaczy być Marsjaninem.

Jej słuchacze siedzieli rozparci w fotelach i oglądali przez okna migające krajobrazy. Byli znużeni, w oczach czuli piasek. Czerwonoocy „czerwoni”. W ostrym świetle brzasku wszystko wokół wyglądało osobliwie świeżo — smagana wiatrem naga ziemia, z rzadka porośnięta niskimi zaroślami i kępami porostów w kolorze khaki.

Marsjanie usunęli ze swojej planety wszystkie ziemskie formacje policyjne i militarne. Kampania była długa, a zakończyły ją miesiące krwawych starć. Na Ziemi w tym okresie szalała wielka powódź. Marsjańscy bojownicy odczuwali zmęczenie.

— Przybyliśmy z Ziemi na Marsa. Podczas przelotu dostąpiliśmy pewnego rodzaju oczyszczenia. Łatwiej nam było dostrzec wiele spraw, zdobyliśmy też swobodę działania, której nie mieliśmy wcześniej. Otrzymaliśmy sposobność pokazania się od najlepszej strony. Podjęliśmy więc wyzwanie, a obecnie tworzymy lepszy świat dla całej naszej społeczności.

Tak wyglądał mit, który towarzyszył dorastaniu wszystkich młodych Marsjan. Teraz, kiedy Ann opowiedziała im go ponownie, wpatrzyli się w nią z uwagą. Przeprowadzili przecież rewolucję, walczyli we wszystkich marsjańskich bitwach, zepchnęli ziemskie siły policyjne do Burroughs, następnie zatopili miasto, a uciekających Ziemian ścigali aż do Sheffield, na Pavonis Mons. Później musieli wypędzić wroga z Sheffield, wpakować do kosmicznej windy i odesłać na Ziemię. Ciągle jeszcze mieli sporo do zrobienia, jednakże udała im się ewakuacja Burroughs, osiągnęli wspaniale zwycięstwo i na niektórych z pozoru obojętnych twarzach młodych ludzi patrzących na Ann lub wyglądających przez okno widać było pragnienie chwili wytchnienia, momentu przerwy dla triumfu. Wszyscy byli wyczerpani.

— Hiroko nam pomoże — rzucił któryś z młodych, przerywając milczenie w sunącym ponad marsjańskim lądem pociągu.

Ann potrząsnęła głową.

— Hiroko jest „zielona” — zauważyła — na wskroś „zielona”.

— Ależ to ona wynalazła areofanię — sprzeciwił się młody tubylec. — Nasza planeta jest dla niej najważniejsza. Hiroko nam pomoże, jestem o tym przekonany. Spotkałem ją kiedyś i tak mi powiedziała.

— Tyle że ona nie żyje — wtrącił ktoś.

Znowu zapadło milczenie.

W końcu wstała jakaś wysoka, młoda kobieta. Ruszyła przejściem między fotelami, podeszła do Ann i uściskała ją. Tym gestem odczyniła złe uroki. Zrezygnowano ze słów. Tubylcy wstali i podążyli ku przodowi pociągu, gdzie zbierali się wokół Ann; ściskali ją i chwytali za ręce lub po prostu dotykali jej ubrania. Ann Clayborne — ta, która nauczyła ich kochać Marsa dla niego samego, ta, która poprowadziła ich do walki o uniezależnienie się od Ziemi, i chociaż jej przekrwione oczy pozostały niewzruszone, patrząc pomiędzy zgromadzonymi na sponiewierany skalisty obszar masywu Tyrrhena, stara kobieta uśmiechała się. Ona także ściskała młodych Marsjan i wyciągała ręce, aby dotknąć ich twarzy.

— Wszystko będzie dobrze — oświadczyła. — Oswobodzimy nasz świat.

Niemal chórem odkrzyknęli, że tak się stanie, i wzajemnie sobie gratulowali.

— Do Sheffield — powiedziała Ann. — Dokończyć pracę. Mars sam nam powie, co mamy robić.

— Tyle że ona żyje — oznajmił młody mężczyzna. — Widziałem ją w ubiegłym miesiącu w Arkadii. I znowu się pokaże. Gdzieś na pewno się pojawi.

W pewnej chwili przed świtem niebo wciąż jarzyło się takimi samymi pasmami różu jak przed laty. Było blade i jasne na wschodzie, ciemne i jeszcze gwiaździste na zachodzie. Ann oczekiwała na ten moment, gdy tymczasem jej towarzysze wieźli ją ku zachodowi, w kierunku masy wznoszącego się w niebo czarnego wzniesienia — wypiętrzenia Tharsis, za którym widać było rozległy stożek Pavonis Mons. Jadąc z Noctis Labyrinthus, wznieśli się sporo w nową atmosferę. Ciśnienie powietrza u stóp Pavonis wynosiło jedynie sto osiemdziesiąt milibarów, a kiedy znaleźli się na wschodnim stoku wielkiego wulkanu tarczowego, opadło poniżej stu milibarów i nadal się obniżało. Powoli wjechali ponad obszar widocznej roślinności, która dotąd kuliła się na zabrudzonych plamach rzeźbionego wiatrem śniegu, następnie wspięli się nawet ponad śnieg, aż otoczyły ich już tylko skały i towarzyszył słaby, choć nieustanny zimny wiatr. Goła ziemia wyglądała tak samo jak w latach poprzedzających przylot ludzi na Marsa. Czuli się, jak gdyby wjeżdżali w przeszłość.

No, może nie aż tak… Ale coś w sercu Ann Clayborne zapłonęło na widok tego świata w kolorze żelaza, świata kamiennego i smaganego ciągłym wiatrem. W miarę jak pojazdy „czerwonych” wtaczały się na górę, kolejnych pasażerów tak samo jak Ann oczarowywał obserwowany widok. W kabinach zapadało milczenie, podczas gdy słońce rozświetlało leżący przed roverami odległy horyzont.

Po jakimś czasie pochyłość, po której wjeżdżali, stała się łagodniejsza, tworząc idealną sinusoidę, aż znaleźli się na płaskim terenie zaokrąglonego szczytowego płaskowyżu. Tutaj podróżnicy dostrzegli namiotowe miasta otaczające krawędź gigantycznej kaldery; większość skupiła się wokół odległej o mniej więcej trzydzieści kilometrów na południe dolnej części kosmicznej windy.

Marsjanie zatrzymali pojazdy. Milczenie w kabinach z pełnego czci zmieniło się w ponure. Ann stała przy jedynym oknie górnej kabiny, spoglądała na południe, ku Sheffield — dziecku kosmicznej windy — miastu najpierw zbudowanemu z powodu windy, potem spłaszczonemu pod tonami upadłego kabla, wreszcie wraz z przywróceniem windy odbudowanemu. Do tego miasta Ann przybyła kiedyś, by je zniszczyć, zrównać z ziemią niczym Rzymianie Kartaginę; tak jak „czerwoni” w roku 2061 — zamierzała zerwać nowy kabel. Gdyby jej się udało, znowu zostałaby zniszczona ogromna część Sheffield. Przetrwałby jedynie bezużyteczny fragment usytuowany na szczycie wysokiego wulkanu, w większości ponad atmosferą. Po jakimś czasie mieszkańcy zapewne porzuciliby pozostałe budowle, a następnie zdemontowali je w celu późniejszego wykorzystania. Zostałby jedynie fundament namiotu, być może stacja meteorologiczna i — koniec końców — długi, oświetlony słońcem, milczący wierzchołek góry. Sól była już w ziemi.

Przyłączył się do nich jednoosobowy rover wesołej przedstawicielki „czerwonych” z Tharsis imieniem Iriszka, która pilotowała podróżników przez labirynt magazynów i małych namiotów otaczających skrzyżowanie równikowego toru magnetycznego z torem wokół stożka. Podczas jazdy opisała im lokalną sytuację. Marsjańscy rewolucjoniści odbili już większość Sheffield i pozostałych osad położonych na stożku Pavonis. Niestety, winda kosmiczna i otoczenie jej podstawowego kompleksu znajdowały się jeszcze w rękach wrogów i trudno je było odebrać. Siły rewolucjonistów na Pavonis składały się przeważnie z kiepsko uzbrojonych milicjantów, którzy w dodatku nie zawsze działali według tego samego planu, a swe dotychczasowe sukcesy zawdzięczali rozmaitym czynnikom: zaskoczeniu, opanowaniu marsjańskiej przestrzeni, wielu zwycięstwom strategicznym, wsparciu ogromnej części społeczności Marsa, a także niechęci, z jaką Zarząd Tymczasowy Organizacji Narodów Zjednoczonych strzelał do cywili, nawet kiedy masowo demonstrowali na ulicach. Dzięki tej sprzyjającej sytuacji siły bezpieczeństwa ZT ONZ wycofały się wcześniej z całego Marsa do Sheffield — w celu przegrupowania — i teraz większość z nich przebywała w wagonikach windy, jadącej na Clarke’a: asteroidę balastową, a równocześnie stację kosmiczną; reszta Ziemian tłoczyła się wokół betonowego kompleksu podstawowego, zwanego „gniazdem” i zawierającego w sobie pomocnicze urządzenia windy, magazyny przemysłowe oraz część hotelowo-noclegowo-restauracyjną, w której do niedawna mieszkali i żywili się pracownicy stacji.

— Teraz to wszystko się przydaje — powiedziała Iriszka — choć są ściśnięci jak sardynki. Gdyby nie mieli jedzenia i schronienia, prawdopodobnie spróbowaliby się przebić. A tak… Są wprawdzie zdenerwowani i niepewni, lecz przynajmniej żyją.

Ann pomyślała, że stan rzeczy w Sheffield przypomina jej nieco właśnie rozwiązany problem w Burroughs. Uważała, że ten również da się rozstrzygnąć. Trzeba było jedynie znaleźć ochotników, którzy wykonają zadanie, to znaczy zmuszą ZT ONZ do ewakuacji na Ziemię, a następnie zniszczą kabel, zrywając tym samym na dobre połączenie Marsa z Ziemią. Później wystarczy tylko udaremniać każdą próbę zamontowania nowego kabla, ale mogła ona nastąpić dopiero za dziesięć lat, jako że tyle trwało zbudowanie go na orbicie.

Iriszka prowadziła rovery po rumoszu wschodniego Pavonis, aż mała karawana dojechała do stożka kaldery, gdzie pojazdy zaparkowano. Na południowej i zachodniej krawędzi Sheffield przy pewnym wysiłku można było rozróżnić kabel windy, ledwie dostrzegalną linię — jedynie kilka kilometrów z dwudziestu czterech tysięcy. Mimo że był tak trudny do zauważenia, niemal niewidoczny, jego istnienie zdominowało każdy ruch podróżników, każdą ich rozmowę, a nawet każdą myśl. Wszystko obracało się wokół tej czarnej nici łączącej Marsa z Ziemią.

Kiedy rozbili obóz i rozlokowali się, Ann zadzwoniła przez komputer na nadgarstku do swojego syna, Petera. Był on jednym z przywódców rewolucji na Tharsis, dowodził też kampanią przeciw ZT ONZ, która zmusiła ziemskie wojska, by wycofały się, zajmując „gniazdo” i teren wokół niego. Zwycięstwo to nie było zbyt spektakularne, niemniej jednak uczyniło Petera jednym z bohaterów ubiegłego miesiąca.

Twarz syna pojawiła się na nadgarstku Ann. Był do niej bardzo podobny, co nagle dziwnie ją zaniepokoiło. Natychmiast zauważyła, że jest roztargniony. Najwyraźniej absorbowało go coś zupełnie innego niż rozmowa z matką.

— Jakieś nowiny? — spytała.

— Nie. Znaleźliśmy się chyba w swego rodzaju impasie. Pozwalamy im się swobodnie przemieścić w rejon windy i tym samym zdobyć kontrolę nad stacją kolejową, lotniskami na południowym stożku oraz linią kolei podziemnej stąd do „gniazda”.

— Przyleciały samoloty, które ich ewakuowały z Burroughs?

— Tak. Najwyraźniej większość ludzi odleci na Ziemię. Tutaj jest bardzo tłoczno.

— Wracają na Ziemię czy na naszą orbitę?

— Na Ziemię. Nie sądzę, aby jeszcze ufali orbicie.

Uśmiechnął się. Peter sporo działał w przestrzeni, wspomagając między innymi wysiłki Saxa. Jej syn, kosmonauta, reprezentant „zielonych”! Z powodu różnic politycznych przez wiele lat ledwie ze sobą rozmawiali.

— No, więc, co zamierzasz teraz zrobić? — spytała Ann.

— Nie wiem. Nie sądzę, żeby udało nam się przejąć windę albo „gniazdo”. Po prostu nie ma takiej możliwości. Zresztą, nawet gdyby była, tamci w każdej chwili mogą zerwać windę.

— A zatem?

— No cóż… — Peter nagle spojrzał na nią z niepokojem. — Ten pomysł nie wydaje mi się dobry. A tobie?

— Ja uważam, że kabel powinien spaść.

Teraz w spojrzeniu syna pojawiła się irytacja.

— Lepiej więc trzymaj się z dala od linii ewentualnego upadku.

— Będę.

— Nie chcę, żeby ktoś zrywał kabel bez wcześniejszej wnikliwej dyskusji — oświadczył ostrym tonem. — To ważne. Decyzję powinna podjąć cała marsjańska społeczność. Osobiście sądzę, że winda jest nam potrzebna.

— Tyle że w żaden sposób nie potrafimy jej przejąć.

— Zobaczymy. Tymczasem, wolałbym, żebyś się w to nie mieszała. Słyszałem, co się zdarzyło w Burroughs, jednak Sheffield to co innego. Rozumiesz? Razem ustalamy strategię. Taką sprawę trzeba omówić.

— Faktycznie, niektórzy są świetni w gadaniu — rzuciła z goryczą Ann.

Zawsze wszystko gruntownie omawiano i w wyniku tych dyskusji ona zawsze przegrywała. Kiedyś można było tak postępować, ale teraz — tak sądziła — trzeba zacząć działać. Peter, niestety, ponownie stracił zainteresowanie rozmową z nią. Odczuła, jak gdyby odrywała go od prawdziwej pracy, wygadując bzdury. Jej syn zapewne sam zamierza podjąć decyzję związaną z windą. Niewątpliwie łączyło się to u niego z ogólniejszym pragnieniem władania planetą. Tacy byli ci pierworodni nisei — stale usiłowali usunąć w cień przedstawicieli pierwszej setki i pozostałych issei. Gdyby żył John, nie byłoby im tak łatwo, lecz król był martwy, a zatem niech żyje nowy król, jej syn, król nisei — pierwszych prawdziwych Marsjan.

Niezależnie jednak od kwestii związanych z władzą, armia „czerwonych” zbierała się obecnie na Pavonis-Mons. „Czerwoni” stanowili najsilniejsze ugrupowanie militarne, które pozostało na Marsie, i teraz zamierzali zakończyć dzieło rozpoczęte w okresie, gdy Ziemię nawiedziła wielka powódź. Nie wierzyli w jednomyślność ani w kompromis, a zerwanie windy było według nich sprawą oczywistą i niezbędną.

Peter najwyraźniej nie zdawał sobie z tego sprawy. A może po prostu nie chciał zaprzątać sobie głowy. Ann zaczęła mówić mu o tym, lecz jej syn kiwał tylko głową, mamrocząc: „Tak, tak, jasne”. Był równie arogancki, jak inni „zieloni”, wiecznie pogodny i głupi, tak jak oni stale używał wykrętów i dyskutował o konieczności kontaktów z Ziemią, sądząc w swej naiwności, że zdoła tak potężnego przeciwnika zmusić do jakichkolwiek ustępstw. Nie, nie. Trzeba natychmiast podjąć działanie, podobnie jak w trakcie zatopienia Burroughs czy w przypadku aktów sabotażu, które doprowadziły do rewolucji. Bez nich nawet by się nie zaczęła albo — gdyby się zaczęła — natychmiast by ją zdławiono, podobnie jak w roku 2061.

— Tak, tak. Lepiej więc zwołajmy zebranie — oznajmił Peter. Ann miała wrażenie, że denerwuje go równie mocno jak on ją.

— Tak, tak — smutno powtórzyła za nim Ann. Ciągle tylko zebrania. Chociaż musiała przyznać, że często okazywały się celowe: dzięki nim ludzie sądzili, że ich zdanie się liczy, mimo iż prawdziwą pracę wykonywano gdzieś indziej.

— Spróbuję je zorganizować — stwierdził Peter. Ann zauważyła, że w końcu udało jej się zwrócić uwagę syna. Jednak spojrzenie miał nieprzyjemne, jak gdyby zamierzał jej grozić. — Zanim wszystko wymknie nam się z rąk — dodał.

— Już się wymknęło — mruknęła i przerwała połączenie.

Ann obejrzała programy informacyjne na różnych kanałach: na Mangalavidzie, w prywatnych sieciach „czerwonych”, skróty wiadomości z Ziemi. Chociaż Pavonis i winda znajdowały się obecnie w centrum uwagi wszystkich osób na Marsie, fakt ten nie znajdował odbicia w informacjach.

Ann wydawało się, że na wulkanicznej górze jest więcej partyzanckich oddziałów „czerwonych” niż „zielonych” jednostek Wolnego Marsa i ich sojuszników; trudno jednak było mieć pewność. Kasei i większość przedstawicieli radykalnego skrzydła „czerwonych”, nazywanego „Kakaze” (czyli „ognisty wiatr”), zajęli ostatnio północny stożek Pavonis, przejmując także stację kolejową i namiotową osadę Lastflow. Towarzysze podróży Ann (niemal wszyscy pochodzili z dawnego głównego nurtu „czerwonych”) dyskutowali nad problemem ewentualnego objazdu stożka i przyłączenia się do ugrupowania „Kakaze”, w końcu jednak zdecydowali się pozostać we wschodnim Pavonis. Ann obserwowała tę debatę w milczeniu, ale ucieszyła się z rezultatu, ponieważ wolała trzymać się z dala od Kaseia, Dao i ich grupy. Była zadowolona, że zostaje w dotychczasowym miejscu.

Przebywało tu również sporo oddziałów Wolnego Marsa; przeprowadzali się z pojazdów do porzuconych magazynów. Wschodnie Pavonis powoli stawało się głównym skupiskiem wszelkiego rodzaju grup rewolucyjnych. Parę dni po przybyciu Ann weszła do jednego z największych magazynów w namiocie i po ubitym regolicie dotarła na miejsce zebrania; zamierzała wziąć udział w ogólnym spotkaniu strategicznym.

Wyglądało zresztą niemal dokładnie tak, jak się spodziewała. Co jakiś czas przemawiała Nadia, z którą obecnie nie miała zamiaru się spierać. Siedziała więc tylko w fotelu pod tylną ścianą i w milczeniu wysłuchiwała kolejnych opisów sytuacji. Jawnie nikt nie zamierzał powiedzieć głośno tego, co Peter już przyznał w rozmowie z Ann — że nie istnieje sposób usunięcia przedstawicieli ZT ONZ z kosmicznej windy; mimo to, zebrani próbowali omówić ów problem.

W dalszej części zebrania podszedł do Ann Sax Russell. Usiadł obok.

— Kosmiczna winda — odezwał się — może być… użyteczna.

Rozmowa z Saxem nie sprawiała jej najmniejszej przyjemności. Ann wiedziała, że przedstawiciele bezpieczeństwa ZT ONZ uszkodzili mu mózg, po czym poddał się kuracji, która zmieniła jego osobowość; ta myśl w niczym jednak nie pomagała, wręcz przeciwnie — komplikowała wszystko. Czasami Ann wydawało się, że rozmawia z tym samym starym Saxem, równie znajomym, jak bardzo znienawidzony brat, innymi razy naprawdę miała wrażenie, że ciało Russella przejęła całkiem obca osoba. Te dwa sprzeczne odczucia stale się ze sobą mieszały, czasem nawet współistniały. Zanim Sax do niej podszedł, gawędził z Nadią oraz Artem i wówczas wyglądał jak nieznajomy wytworny starzec o przeszywającym spojrzeniu, mówiący głosem Saxa i w jego dawnym stylu. Natomiast teraz, gdy siedział obok niej, stwierdziła, że zmiany w jego twarzy są jedynie powierzchowne, lecz chociaż wyglądał znajomo, w jego wnętrzu znajdował się ktoś nieznajomy — osobnik, który jąkał się i denerwował, potem nagle milkł po nieudanej próbie zwerbalizowania czegoś, wreszcie dorzucał słowo, które ledwie pasowało do wypowiedzianego właśnie zdania.

— Winda to, to środek. Do… wznoszenia się… Narzędzie.

— Nie, jeśli jej nie kontrolujemy — odparła Ann ostrożnie, jakby pouczała dziecko.

— Kontrola… — odezwał się Sax, po czym zamyślił się nad tym słowem, jak gdyby było dla niego zupełnie nowe. — Wpływ? Jeśli windę może zerwać każdy, kto tego naprawdę chce, w takim razie… — Przerwał i ponownie zatracił się w myślach.

— W takim razie co? — podsunęła Ann.

— W takim razie, można powiedzieć, że kontrolują ją wszyscy. Zgodna egzystencja. Czy to oczywiste?

Miała wrażenie, że słuchała kogoś, kto tłumaczy z innego języka. To nie był Sax. Ann potrafiła jedynie potrząsać głową i łagodnie spróbować wyjaśnić, że winda to środek lokomocji, za pomocą którego metanarodowcy docierają na Marsa. Jest teraz w posiadaniu tamtych, a rewolucjoniści nie mają możliwości usunięcia z niej ich sił policyjnych. Jedyną sensowną decyzją w takiej sytuacji było zerwanie kabla. Trzeba ostrzec pasażerów, przedstawić im plan działania, a następnie wykonać zadanie.

— Straty w ludziach byłyby minimalne. Ci, którzy zginą, staną się ofiarą własnej głupoty, pozostając na kablu albo na równiku…

Na nieszczęście, słowa Ann usłyszała stojąca na środku sali Nadia i potrząsnęła głową tak gwałtownie, że kosmyki siwych włosów podfrunęły jak kołnierz klauna. Od czasu Burroughs Nadia ciągle jeszcze gniewała się na Ann bez żadnego konkretnego powodu, toteż teraz Ann, widząc jak Rosjanka podchodzi do nich, obrzuciła ją piorunującym spojrzeniem.

— Potrzebujemy windy — odezwała się uprzejmie Nadia. — Stanowi nasz środek transportu na Ziemię, tak samo jak dla Ziemian — środek lokomocji na Marsa.

— Ależ nie musimy się kontaktować z Ziemią — odparła Ann. — Nie wiąże nas z nią fizyczne pokrewieństwo, nie widzisz tego? Nie mówię, że nie powinniśmy mieć wpływu na Ziemię, nie jestem izolacjonistką, jak Kasei czy Kojot. Zgadzam się, że trzeba nad tym popracować, ale zrozum, to nie jest coś „fizycznego”. Raczej kwestia pomysłów, rozmowy i może kilku wysłanników. Chodzi o wymianę informacji. Wtedy przynajmniej wszystko jest jasne. Natomiast gdy dochodzą kwestie fizyczne, takie jak wymiana zasobów, masowa emigracja albo kontrola policyjna, wtedy winda staje się elementem użytecznym, a nawet niezbędnym. Więc jeśli ją zdemontujemy, powiemy: „Będziemy współpracować jedynie na naszych warunkach”.

Cała sprawa była oczywista, Nadia jednak pokręciła głową. Ann nie mogła uwierzyć, że tamta się z nią nie zgadza.

Sax odchrząknął i w swoim starym stylu — tonem, jak gdyby wymieniał pierwiastki układu okresowego — powiedział:

— Potrafimy ją zerwać, więc wyobraźmy sobie po prostu, że już jej nie ma… — Zamrugał jak dawniej. Był niczym duch, nagle pojawiał się u boku Ann, jak uosobienie terraformowania; wróg, którego się pozbywała i który stale powracał: Saxifrage Russell, taki sam jak zawsze. Mogła jedynie znowu się z nim kłócić, przegrywać, czuć, że wypowiada nieodpowiednie słowa…

Jednak spróbowała:

— Ludzie kierują się tym, co widzą, Sax. Metanarodowi dyrektorzy, przedstawiciele ONZ i rządów państw podniosą oczy na Marsa, zobaczą, co się tu dzieje, i uzależnią od tego swoje postępowanie. Jeśli kabel zniknie, nie dotrą do nich nasze zasoby. Po prostu przestaniemy być dla tych ludzi interesujący. Póki kabel jest na swoim miejscu, jesteśmy im potrzebni. Będą myśleli: „No cóż, moglibyśmy się nimi zająć”. Na pewno wiele osób zacznie krzyczeć, że trzeba tu przylecieć.

— Przylot zawsze będzie możliwy. Kabel to tylko sposób oszczędzenia paliwa.

— Oszczędzające paliwo urządzenie, które umożliwia przenoszenie masy.

Sax tracił poczucie rzeczywistości i wydawał się coraz bardziej obcy. Przez dość długi czas nikt nie zwracał na Ann uwagi, a Nadia kontynuowała wypowiedź na temat znaczenia kabla w kontroli orbity, przesyłaniu informacji i tym podobnych kwestii.

W pewnej chwili „obcy Sax” przerwał Nadii, jak gdyby w ogóle jej nie słuchał.

— Obiecaliśmy… pomóc im odejść.

— Wysyłając im więcej metali? — spytała Ann. — Czy naprawdę ich potrzebują?

— Można by… przyjąć ludzi. To mogłoby pomóc.

Ann pokręciła głową.

— Nigdy nie zdołalibyśmy ich w tym względzie zaspokoić.

Sax zmarszczył brwi. Nadia zauważyła, że jej nie słuchają, i odwróciła się w stronę stołu. Sax i Ann zamilkli.

Zawsze się kłócili. Nigdy nie przyznali się przed sobą do żadnego błędu, nigdy nie wchodziły w grę żadne kompromisy, nigdy nie osiągali porozumienia. Spierali się, używając stale tych samych słów, które dla każdego z nich oznaczały zupełnie coś innego; właściwie nawet nie zwracali się do siebie. A przecież kiedyś było inaczej, kiedyś mówili tym samym językiem i rozumieli się. Miało to jednak miejsce tak dawno temu, że Ann nawet nie potrafiła sobie przypomnieć, kiedy. Na Antarktydzie? Gdzieś. Ale nie na Marsie.

— Wiesz — powiedział Sax przyjacielskim tonem, jak gdyby znowu zmienił się w kogoś innego — to nie milicja „czerwonych” skłoniła Zarząd Tymczasowy do ewakuacji z Burroughs i reszty planety. Gdyby dokonali tego nasi partyzanci, wówczas Ziemianie ścigaliby ich i nawet mogliby schwytać. Z masowych demonstracji w namiotach jasno wynika, że prawie wszyscy na planecie są przeciwko nim. Oto, czego wszystkie rządy obawiają się najbardziej — masowych protestów w miastach. Gdy setki tysięcy ludzi wychodzą na ulice i manifestują za odrzuceniem aktualnego systemu. To właśnie Nirgal ma na myśli, kiedy mówi, że potęgę władzy danego kraju widać w spojrzeniach ludzi, jego mieszkańców. A nie w lufach karabinów.

— A więc? — spytała Ann.

Sax wskazał na ludzi w magazynie.

— Oni wszyscy są „zieloni”.

Pozostali kontynuowali dyskusję. Przechyliwszy głowę, Sax obserwował swoją rozmówczynię.

Ann wstała i wyszła z zebrania, na osobliwie spokojne ulice wschodniego Pavonis. Na narożnikach rozlokowały swe posterunki grupy przedstawicieli milicji. Wypatrywali w kierunku południowym, ku Sheffield i końcowej stacji kabla. Zadowoleni, nastawieni optymistycznie, poważni młodzi tubylcy. Stojąca na jednym rogu grupka osób pogrążona była w ożywionej dyskusji i kiedy Ann ich mijała, jakaś młoda kobieta, której twarz była bardzo skupiona i zaróżowiona od zapalczywie wyrażanych przekonań, krzyczała:

— Nie możecie po prostu robić, co chcecie!

Ann nie zatrzymała się. Im dalej szła, tym bardziej czuła się nieswojo, choć nie potrafiła wyjaśnić przyczyny swego niepokoju. Rozmyślała o tym, jak ludzie się zmieniają: w małych przejściach kwantowych, porażeni zewnętrznymi wydarzeniami; żadnego celu, żadnego planu. Ktoś mówi: „spojrzenia w oczach ludzi” i to zdanie łączy się nagle z obrazem — twarz rozjarzona zapalczywie wyrażanym przekonaniem — oraz z inną frazą: „Nie możecie po prostu robić, co chcecie!”. Pod wpływem widoku twarzy owej młodej kobiety Ann przyszło do głowy, że tutaj decyduje się nie tylko o losie kabla, że młodzi i starzy Marsjanie usiłują rozstrzygnąć bardziej ogólną kwestię, ostry postrewolucyjny problem, ważniejszy chyba niż jakakolwiek poszczególna sprawa, nawet los kabla. Chodziło mianowicie o sposób podejmowania wszelkich decyzji. Do chwili obecnej większość członków podziemia działała według roboczej zasady brzmiącej: „Skoro się z tobą nie zgadzamy, będziemy z tobą walczyć”. Ann doszła do wniosku, że właśnie owo nastawienie pchało ludzi do podziemia. Przyzwyczaili się do tej metody i teraz trudno im było znaleźć inną. Niedawno udowodnili, że się dobrze sprawdza, nie widzieli więc powodu, by jej unikać. Ann bardzo dobrze ich rozumiała.

Jednak potęga władzy… powiedzmy, że naprawdę widać ją w spojrzeniach ludzi. Możesz ciągle walczyć, lecz jeśli nie towarzyszy ci poparcie ludu…

Ann nadal rozmyślała nad tą kwestią, wjeżdżając roverem do Sheffield (zdecydowała się opuścić farsową popołudniową sesję strategiczną we wschodnim Pavonis). Chciała rzucić okiem na „miejsce akcji”.

Ciekawe, jak pozornie mało zmieniło się w codziennym życiu Sheffield. W tym najbardziej zatłoczonym z namiotowych miast ludzie ciągle chodzili do pracy, jadali w restauracjach, rozmawiali, siedząc na trawie w parkach, zbierali się w miejscach publicznych. W sklepach i lokalach panował straszliwy tłok. Większość przedsiębiorstw w Sheffield do niedawna należała do metanarodowców i obecnie ludzie śledzili na ekranach swoich komputerów długie kłótnie na temat przyszłości — dywagowano, jaki powinien być teraz stosunek pracowników do dawnych właścicieli firm, gdzie powinno się kupować surowce, komu powinno się sprzedawać produkty, czyich przepisów należy przestrzegać, komu płacić podatki. Jak wskazywały debaty na monitorach oraz wieczorne programy informacyjne i wiadomości w sieci komputerów naręcznych, panowało ogólne zamieszanie.

Jednakże plac, na którym stworzono rynek żywnościowy, wyglądał, jak gdyby nigdy nie pełnił innej funkcji. Większą część jedzenia wytwarzały i rozdzielały spółdzielnie; istniały sieci rolne, nadal działały też oranżerie na Pavonis i za produkty płacono na rynku tak jak wszędzie — dolarami ZT ONZ lub kredytami. Raz czy dwa Ann widziała sprzedawców w fartuchach, którzy z czerwonymi twarzami wrzeszczeli na klientów, a ci natychmiast odpłacali im się tym samym, spierając się o jakąś sprawę związaną z polityką rządu. W pewnej chwili, gdy mijała pogrążonych w takiej kłótni (która niewiele się różniła od sporów, jakie na Pavonis prowadzili przywódcy ugrupowań) ludzi, dyskutanci nagle umilkli i spojrzeli na nią. Rozpoznali ją.

— Gdybyście wy, „czerwoni”, dali sobie spokój — oświadczył głośno sprzedawca warzyw — tamci po prostu grzecznie by się wynieśli!

— Ach, odczep się — odparował ktoś. — Ona się tym nie zajmuje.

Jakie to prawdziwe, pomyślała Ann, idąc dalej.

Dostrzegła tłumek osób czekających na przyjazd tramwaju. Transport nadal działał, gotów na autonomię. Namiot również funkcjonował, co wcale nie było takie oczywiste, chociaż najwyraźniej większość Marsjan przyjmowała ten fakt za rzecz naturalną; prawda była jednak taka, że każda z osób obsługujących namiot musiała przedkładać pracę ponad wszystko inne. Sami zdobywali niezbędne surowce, przeważnie czerpiąc z powietrza; ich słoneczne kolektory i reaktory atomowe wytwarzały całą potrzebną moc. Konstrukcja namiotów była więc krucha, lecz gdyby pozostawić je samym sobie, bez problemów mogłyby istnieć w systemie politycznej niezależności; nie potrzebowały prywatnego właściciela, mało tego, nie było żadnego usprawiedliwienia dla takiego rozwiązania.

W mieście nikt nie narzekał na brak artykułów pierwszej potrzeby ani na usługi. Codzienne życie toczyło się jak przedtem, rewolucja niemal niczego nie zmieniła.

Tak się w każdym razie wydawało na pierwszy rzut oka. Przyjrzawszy się bliżej, na ulicach można było dostrzec zbrojne grupy młodych tubylców, którzy po trzech, czterech lub pięciu stali na narożnikach ulic. Przy wyrzutniach pocisków i odczytach teledetekcyjnych trwali przedstawiciele rewolucyjnej milicji — częściej „zieloni” niż „czerwoni”. Przechodnie przyglądali się im albo zatrzymywali ich, by pogawędzić i zapytać, co robią. Uzbrojeni tubylcy odpowiadali, że nie spuszczają oka z „gniazda”. Ann zauważyła jednakże, że pełnią również funkcję policjantów, co ogólnie akceptowano i popierano. Mieszkańcy uśmiechali się podczas rozmów z żołnierzami; to była przecież ich własna policja, ich towarzysze-Marsjanie, którzy znajdowali się tutaj, by ich chronić, aby strzec dla nich Sheffield. Wydawało się, że mieszkańcy pragną obecności żołnierzy w mieście. Gdyby ich zabrakło, wtedy każdy podchodzący nieznajomy mógłby stanowić zagrożenie, a każde przepełnione złością spojrzenie — oznaczać atak, który rozpędziłby członków milicji na cztery wiatry. W oczach ludzi widniała absolutna jednomyślność; rządziła tym światem.

Podczas następnych kilku dni Ann sporo rozmyślała; jeszcze intensywniej, gdy wsiadła w pociąg jadący po stożku w lewo, do północnego łuku stożka. Tam Kasei, Dao i inni „Kakaze” zajmowali mieszkania w małym namiocie o nazwie Lastflow. Wcześniej usunęli przemocą nie biorących udziału w walce mieszkańców, którzy natychmiast pojechali pociągiem do Sheffield, gdzie wściekle żądali, by oddać im domy, oraz poinformowali Petera i pozostałych przywódców „zielonych”, że „czerwoni” przyholowali ciężarówkami wyrzutnie rakietowe i umieścili je na północnym stożku; rakiety wycelowali w windę i, ogólnie rzecz biorąc, w Sheffield.

Ann wysiadła na małej stacji Lastflow w kiepskim nastroju, wściekła na arogancję „Kakaze”, która wydała jej się tak samo idiotyczna jak impertynencja „zielonych”. Radykalni „czerwoni” radzili sobie całkiem dobrze podczas kampanii Burroughs, w sposób bardzo spektakularny — jako ostrzeżenie — zajmując dajkę; później podjęli się niewdzięcznego zadania zniszczenia jej, mimo iż towarzyszyły im protesty wszystkich innych frakcji rewolucyjnych, które zebrały się na południowych wzniesieniach, a podczas wycofywania się zmuszonych do odwrotu sił bezpieczeństwa metanarodowców gotowe były ocalić cywilną ludność miasta. „Kakaze” sami podjęli decyzję i nie grzęznąc w zbędnych dyskusjach, przerwali dajkę. Gdyby się zawahali, być może rewolucjoniści nadal otaczaliby Burroughs, a metanarodowcy zdążyliby już zorganizować przybycie posiłków z Ziemi, które zupełnie zmieniłyby sytuację. Posunięcie „Kakaze” było zatem śmiałe i perfekcyjne.

Teraz jednak najwyraźniej sukces uderzył im do głów.

Lastflow zawdzięczało swą nazwę położeniu w zagłębieniu terenu, magmowym wylewie w kształcie wachlarza opadającego po północno-wschodnim stoku góry na ponad sto kilometrów. Było to jedyne zapadlisko w idealnie kulistym stożku wierzchołka i kalderze, które prawdopodobnie pojawiło się w końcowym okresie ery wybuchów wulkanicznych. Stojąc na dnie wgłębienia, obserwator nie widział pozostałej części wierzchołka i miał wrażenie, że znajduje się w płytkiej, wiszącej dolinie, z której w żadnym kierunku niewiele było widać. Dopiero gdy wyszło się do stromego zejścia na krawędzi stożka, można było dostrzec ogromny walec kaldery wbity w powierzchnię planety, a na dalekim stożku — zarys wieżowców Sheffield na tle nieba; wyglądały jak maleńki Manhattan odległy o ponad czterdzieści kilometrów.

Ten ograniczony widok wyjaśniał, dlaczego wgłębienie Lastflow było jedną z ostatnich wykorzystanych części stożka. Teraz wypełniał je dość spory namiot (sześć kilometrów średnicy, sto metrów wzwyż) i — jak wszystkie na tej wysokości — intensywnie wzmocniony. Osadę zamieszkiwali głównie przedstawiciele rozmaitych przemysłów: okresowi robotnicy pracujący na stożku. Obecnie dzielnicę na froncie stożka zajmowali „Kakaze”; przed namiotem stał szereg wielkich roverów i z pewnością to one wywołały plotki o wyrzutniach rakietowych.

Domysł ten potwierdzili Ann przewodnicy, którzy poprowadzili ją do restauracji — siedziby Kasei; rovery rzeczywiście przyholowały tu wyrzutnie rakietowe, przygotowane, by zniszczyć ostatnią kryjówkę ZT ONZ na Marsie. Przewodnicy Ann byli wyraźnie zadowoleni z istnienia tej możliwości i opowiadali jej o tym z dumą. Cieszyli się z przyjazdu Ann i chętnie oprowadzali ją po swoim terenie. Stanowili mieszaną grupkę — w większości tubylcy, kilka osób nowo przybyłych z Ziemi oraz najstarsi, „dinozaury”, reprezentujący różne rasy; wśród nich Ann dostrzegła parę znajomych twarzy: Etsu Okakurę, al-Khana, Yussufa. Przed drzwiami restauracji zatrzymywało ją wielu zupełnie obcych młodych tubylców, którzy pragnęli uścisnąć jej dłoń, triumfalnie się przy tym uśmiechając. Ach, ci „Kakaze”! Dla tego skrzydła „czerwonych” czuła najmniej sympatii. Gniewni eks-Ziemianie lub idealistyczni młodzi tubylcy z namiotów! Podczas uśmiechu kamienne kły połyskiwały im mrocznie, a oczy błyszczały, gdy uświadamiali sobie, że spotkali Ann Clayborne, oraz kiedy mówili o karni, o potrzebie czystości, wewnętrznych wartościach skalnego świata, prawach planety i tym podobnych kwestiach. Po prostu, fanatycy. Ann ściskała im dłonie i kiwała głową, starając się nie pokazać po sobie, że nie czuje się wśród nich najlepiej.

Kasei i Dao siedzieli w restauracji przy oknie i pili ciemne piwo. Z chwilą wejścia Ann wszyscy w sali znieruchomieli. Nieco czasu minęło, zanim się sobie przedstawili, ponieważ Kasei i Dao uściskali ją na powitanie, a następnie wrócili do przerwanego posiłku i rozmowy. Zamówili w kuchni jedzenie dla Ann, a wówczas obsługa restauracji także wyszła, aby się z nią przywitać; oczywiście także należeli do „Kakaze”. Ann czekała, aż odejdą, a wszyscy ludzie wrócą do swoich stolików; była zniecierpliwiona i skrępowana. Media stale powtarzały, że „Kakaze” są jej duchowymi dziećmi. Poglądy Ann zawsze były „czerwone”, tu niestety czuła się nieswojo.

Kasei był we wspaniałym nastroju, podobnie jak na początku rewolucji.

— Mniej więcej za tydzień chcemy zerwać kabel — oświadczył.

— Och, doprawdy!? — krzyknęła Ann. — A po cóż tak długo czekać?

Dao zlekceważył jej sarkazm i odparł po prostu:

— Trzeba ostrzec ludzi, aby mieli czas na opuszczenie równika. — Ten mężczyzna, chociaż zwykle zgorzkniały, dziś był równie wesoły jak Kasei.

— Co z tymi na kablu?

— Powiadomimy ich. Jednak nawet jeśli się ewakuują i poddadzą, i tak go zerwiemy.

— W jaki sposób? Naprawdę macie wyrzutnie rakietowe?

— Tak. Użyjemy ich jednak tylko wtedy, gdy tamci zjadą na powierzchnię i spróbują odbić Sheffield. A co się tyczy zerwania kabla, nie sposób go zerwać tu, przy podstawie.

— Rakiety kontrolne mogłyby wyregulować rozerwanie przy dnie — wyjaśnił Kasei. — Trudno powiedzieć, co się zdarzy. Jednak przerwa tuż ponad punktem areosynchronicznym zmniejszyłaby szkody na równiku. Poza tym dzięki niej Nowy Clarke nie odleci tak szybko jak pierwszy. Wiesz, chcemy jak najbardziej zminimalizować straty. Niepotrzebni nam męczennicy. Ma to być coś w rodzaju rozbiórki budynku. Niepotrzebnego już budynku.

— Tak — sapnęła Ann. Doznała ulgi, gdy stwierdziła, że mężczyźni kierują się zdrowym rozsądkiem. Chociaż, co ciekawe, była zaszokowana, słuchając, jak ktoś inny przedstawia jej pomysł jako własny. — Co z innymi… z „zielonymi”? Co, jeśli się sprzeciwią? — spytała. Ten problem niepokoił ją najbardziej.

— Nie sprzeciwią się — odparł Dao.

— Ależ tak! — powiedziała ostro Ann.

Dao potrząsnął głową.

— Rozmawiałem z Jackie. Może niektórzy z „zielonych” są naprawdę przeciwni temu pomysłowi, ale jej grupa mówi tak tylko oficjalnie, ponieważ chce, aby Ziemianie uważali ich za ugrupowanie o poglądach umiarkowanych. Cieszą się, że mogą zrzucić winę za niebezpieczne działania na radykałów, na których postępowanie nie mają wpływu.

— Na nas — zauważyła Ann.

Obaj skinęli głowami.

— Dokładnie jak w Burroughs — odezwał się z uśmiechem Kasei.

Ann zastanowiła się. Nie miała wątpliwości, że to prawda.

— Jednak niektórzy z nich są szczerze przeciwni. Spieram się z nimi o to. Bez rezultatów.

— No, no, no — powiedział powoli Kasei.

Zarówno on, jak i Dao patrzyli na nią.

— Cóż, zrobicie to tak czy owak — oznajmiła w końcu.

Nadal na nią patrzyli. Zrozumiała nagle, że nie będą już wykonywać jej poleceń. Przypominali samowolnych chłopców, którym wydaje rozkazy zgrzybiała stara babcia. Udobruchali ją. Wymyślili, w jaki sposób najlepiej mogliby wykorzystać jej osobę.

— Musimy — stwierdził Kasei. — W najlepszym interesie Marsa. Nie tylko dla „czerwonych”, lecz dla nas wszystkich. Potrzebna nam pewna przerwa w kontaktach z Ziemią, a grawitacja świetnie przywróci właściwą odległość. Bez odpowiedniego dystansu wciągną nas do swego bagna.

Była to jedna z tez Ann, wyłuszczyła ją na zebraniu we wschodnim Pavonis.

— Co się jednak stanie, jeśli spróbują was powstrzymać?

— Nie sądzę, aby byli w stanie — mruknął Kasei.

— Ale jeśli spróbują?

Dwaj mężczyźni spojrzeli na siebie. Dao wzruszył ramionami.

No tak, pomyślała Ann, obserwując ich, chcą zacząć wojnę domową.

Ludzie ciągle wjeżdżali po zboczu Pavonis na szczyt, zapełniając Sheffield, wschodnie Pavonis, Lastflow i inne namioty na stożku. Przyjechali Michel, Spencer, Wład, Marina i Ursula, Michaił i cała brygada bogdanowistów, Kojot (sam), grupa z Praxis, wielki pociąg pełen Szwajcarów, arabskie karawany roverowe: zarówno sufickie, jak i świeckie, a także tubylcy z innych miast i osad na Marsie. Czekali na ostateczną rozgrywkę. We wszystkich innych miejscach na Marsie tubylcy utrwalali władzę, elektrownie obsługiwali przedstawiciele lokalnych zespołów współpracujących z Separation de 1’Atmosphere. Oczywiście pozostały pewne maleńkie centra oporu metanarodowców; w terenie działały też grupki „Kakaze”, które systematycznie niszczyły projekty terraformowania. Z pewnością jednak punkt centralny stanowiło Pavonis. Tu mogła się zakończyć rewolucja lub — czego Ann zaczęła się obawiać — rozpocząć wojna domowa. Albo jedno i drugie. To nie byłby pierwszy raz.

Ann chodziła więc na zebrania, a w nocy spała kiepsko, budząc się z dręczących snów lub z drzemek, na które pozwalała sobie w przelocie między jednym spotkaniem i kolejnym. Zebrania zaczynały jej się zlewać w jedno: kłótliwe, płytkie, chybione. Czuła się coraz bardziej zmęczona, a przerwy we śnie bynajmniej nie poprawiały samopoczucia. Miała w końcu prawie sto pięćdziesiąt lat i od ćwierćwiecza nie poddawała się kuracji gerontologicznej; przez cały czas odczuwała więc znużenie. Zapewne dlatego, gdy obserwowała, jak inni zastanawiają się nad sytuacją, rosła w niej obojętność. Na Ziemi ciągle panowało zamieszanie; wielka powódź spowodowana załamaniem się zachodnio-antarktycznej pokrywy lodowej rzeczywiście okazała się idealnym zapalnikiem, na który niegdyś czekał „generał Sax”. Ann świetnie wiedziała, że Russell nie ma najmniejszych wyrzutów sumienia, że wykorzystał trudną sytuację Ziemi. Z pewnością nigdy nie zastanawiał się nad tym, jak wiele śmierci spowodowała powódź na jego rodzimej planecie. Ann potrafiła odczytywać z jego twarzy myśl po myśli, kiedy wypowiadał się na ten temat. Uważał zapewne, że wyrzuty sumienia nie mają sensu. Powódź stanowiła przypadek, geologiczną katastrofę, taką jak nadejście epoki lodowcowej albo uderzenie meteorytu. Nikt nie powinien marnować czasu na żal z tego powodu, nawet jeśli wykorzystał go do własnych celów. Najlepiej czerpać z chaosu lub zamieszania to, co dobre, i niczym się nie przejmować. Wszystkie owe idee były świetnie widoczne na twarzy Saxa, kiedy dyskutował o następnych koniecznych posunięciach wobec Ziemi. Sugerował, by wysłać tam delegację, misję dyplomatyczną, pojawić się osobiście, coś zorganizować. Mówił z pozoru chaotycznie, lecz Ann potrafiła interpretować jego stwierdzenia, jak gdyby był jej bratem. Sax, ten jej odwieczny wróg! Cóż, Sax… stary Sax… zawsze starał się postępować racjonalnie, toteż nietrudno było czytać jego myśli. Ann pomyślała, że z pewnością łatwiej go zrozumieć niż młodych fanatyków z „Kakaze”.

Aby jednak w pełni zinterpretować jego słowa, trzeba było wejść na jego grunt i przyjąć jego warunki. Dlatego też Ann podczas zebrań siadała naprzeciwko Saxa i próbowała się skoncentrować na tym, co mówił. Jej umysł nie był już tak giętki jak kiedyś, miała wrażenie, że dziwnie skamieniał, trwając nieruchomo w jej głowie. Kłótnie obracały się stale wokół tych samych pytań: Co zrobić na Pavonis? Pavonis Mons, Pawia Góra… Kto zasiądzie na Pawim Tronie? Potencjalnych władców było wielu — Peter, Nirgal, Jackie, Zeyk, Kasei, Maja, Nadia, Michaił, Ariadnę, nieobecna Hiroko…

Teraz ktoś przywołał kongres w Dorsa Brevia jako podwaliny do dyskusji, z których powinni skorzystać. Ann pomyślała, że niestety, wraz z Hiroko zniknęło moralne centrum, Japonka była bowiem jedyną (poza Johnem Boone’em) osobą w całej marsjańskiej historii, którą szanowali bezwzględnie wszyscy. Jednak Hiroko i Johna nie było, odeszli wraz z Arkadym i Frankiem. Och, Frank bardzo by się teraz przydał, oczywiście gdyby stanął po jej stronie, chociaż chyba by tego nie zrobił… Wszystko przepadło, pozostała jedynie anarchia. Ann uznała za interesujący fakt, że przy zatłoczonym stoliku łatwiej dostrzec brakujące osoby niż obecne. Na przykład Hiroko: wielu mówców powoływało się na nią; może przebywała gdzieś w terenie, jak zwykle opuściwszy ich w godzinie potrzeby. Znowu wyrzuciła ich z gniazda.

Ann zastanowiła się także nad Kaseiem. Jedyne dziecko zaginionych marsjańskich bohaterów, Johna i Hiroko, niezwykle radykalny przywódca, człowiek, który ją niepokoił, mimo iż stał po jej stronie. Spojrzała na niego. Siedział, potrząsając siwą głową w kierunku Arta; lekko się uśmiechał. Zupełnie nie był podobny ani do ojca, ani do matki. No… miał może w sobie trochę arogancji Hiroko i trochę naiwności Johna. Najgorsze ich cechy. Wyróżniał się też charyzmą: robił, co chciał, wielu ludzi za nim podążało. Tyle że zupełnie nie przypominał swoich rodziców.

Podobnie Peter, który siedział zaledwie dwa miejsca od Kaseia, nie przypominał ani jej, ani Simona. Ann trudno było dostrzec pokrewieństwo krwi; nie zauważała żadnego związku, nic. Serce jej pękało, gdy słuchała słów syna spierającego się z Kaseiem. W każdej kwestii przeciwstawiał się „czerwonym” i opowiadał się za czymś w rodzaju międzyplanetarnego kolaboracjonizmu. Nigdy podczas debat nie zwracał się do niej, nawet na nią nie patrzył. Może uważał takie zachowanie za kurtuazję („publicznie nie będę się z tobą kłócił”), Ann czuła się jednak zlekceważona („nie będę się z tobą kłócił, ponieważ się dla mnie nie liczysz”).

Peter upierał się, by nie zrywać kabla. Zgadzał się z Artem w kwestii znaczenia dokumentu z Dorsa Brevia, co było oczywiste, jeśli wziąć pod uwagę, jaką przewagę dawał „zielonym”; utrzymali ją zresztą do dziś. Zgodnie z tym dokumentem kabel powinien przetrwać, mimo iż oznaczał dalszą obecność przedstawicieli Zarządu Tymczasowego Organizacji Narodów Zjednoczonych na Marsie. I rzeczywiście, niektóre z osób otaczających Petera mówiły o statusie „półautonomii” (zamiast całkowitej niezależności) w relacjach z Ziemią, a Peter najwyraźniej popierał to stanowisko (Ann sama myśl przyprawiała o mdłości), ponieważ kiwał głową, nie patrząc matce w oczy. Tym milczącym zachowaniem przypominał jej o Simonie. Bolesne wspomnienie bardzo rozgniewało Ann.

— Nie ma powodu, by omawiać długoterminowe plany, póki nie uzgodnimy kwestii kabla — odezwała się nagle, wchodząc w słowo synowi, który natychmiast posłał jej chmurne spojrzenie, jak gdyby zerwała nić jakiegoś cichego porozumienia. Tyle że Ann nie zawierała z nim żadnych umów, toteż nie widziała powodu, dla którego nie mieliby się spierać. W gruncie rzeczy, nic ich przecież nie łączyło… Nic poza biologią?

Art oświadczył, że ONZ popiera marsjańską półautonomię; o ile oczywiście Mars pozostanie w układzie „ścisłej konsultacji” z Ziemią i będzie aktywnie wspomagał Ziemię podczas kryzysu. Nadia oświadczyła, że co jakiś czas kontaktuje się z Derekiem Hastingsem, który przebywa obecnie na Nowym Clarke’u. Po prawdzie, Hastings opuścił Burroughs bez walki i teraz zdaniem Nadii pragnął kompromisu. Bez wątpienia dalszy odwrót nie byłby dla niego ani łatwy, ani przyjemny, bowiem na Ziemi panowały obecnie głód, zaraza i kradzieże — nastąpiło załamanie się układów społecznych, które okazały się bardzo kruche. Na Marsie również mogło dojść do tragedii. Ann przypominała sobie o tym zagrożeniu, ilekroć rósł jej gniew: tak jak teraz, gdy chciała powiedzieć Kaseiowi i Dao, by porzucili dyskusje i zerwali kabel. Gdyby im kazała, zapewne by jej posłuchali. Zawładnęła nią nagle dziwna świadomość własnej siły. Równocześnie przypatrywała się niespokojnym, rozgniewanym, nieszczęśliwym twarzom zebranych wokół stolika. Wiedziała, że potrafi zniszczyć panującą równowagę; mogłaby łatwo przewrócić ten stół.

Każdy mówca przemawiał pięć minut; opowiadali się za tym bądź tamtym rozwiązaniem. Więcej osób, niż Ann się spodziewała, popierało oderwanie kabla. Nie tylko „czerwoni”, ale także przedstawiciele kultur lub ruchów najbardziej przerażonych porządkiem metanarodowym albo masową emigracją z Ziemi: Beduini, Polinezyjczycy, mieszkańcy Dorsa Brevia, niektórzy ostrożniejsi tubylcy. Niemniej jednak stanowili mniejszość; nie wyraźną mniejszość, lecz mniejszość. Izolacjonizm kontra interakcjonizm — do wielu innych rozdzierających marsjański ruch niezależnościowy przeciwieństw doszło jeszcze jedno.

Wstała Jackie Boone i przez piętnaście minut przedstawiała argumenty za utrzymaniem kabla; wszystkie osoby, które pragnęły go zestrzelić, straszyła wydaleniem z marsjańskiej społeczności. Jej wystąpienie było oburzające, ale spotkało się z wielkim poparciem. Później podniósł się Peter i dodał swoje trzy grosze, tyle że nieco subtelniej. Ann rozzłościła się tak bardzo, że natychmiast gdy skończył, wstała i zaczęła tłumaczyć, dlaczego należy zerwać kabel. Peter posłał jej kolejne jadowite spojrzenie, ale ledwie je zauważyła, ponieważ mówiła w gorączkowym podnieceniu, zapominając zarówno o pięciominutowym limicie, jak i o wszystkich wokół. Nikt nie próbował jej przerywać, toteż przemawiała i przemawiała, chociaż nie miała pojęcia, o czym zamierza powiedzieć za chwilę, i nie pamiętała, o czym już wspomniała. Może jej podświadomość ułożyła wcześniej całe to przemówienie, niczym adwokat swoją mowę (miała nadzieję, że tak właśnie jest). Z drugiej strony jednak, jakaś część jej świadomości była stale pogrążona w myślach, podczas gdy usta się poruszały, może więc Ann powtarzała tylko w kółko słowo „Mars” lub coś bełkotała, a widzowie pobłażliwie udawali, że jej słuchają, lub w cudowny sposób rozumieli jej wdzięczny słowotok. Może nad ich głowami lśnią niewidoczne aureole. Ann miała wrażenie, że włosy przedstawicieli widowni to skręcony metal, natomiast łyse czaszki starców wyglądały dla niej jak kloce jaspisu; wyobrażała sobie, że umysły słuchaczy z równą łatwością rozumieją wszystkie języki — żywe i martwe. Przez moment wydawało jej się, że wszyscy za nią nadążają, postanowiwszy trwać wewnątrz uwolnionego od Ziemi, objawionego czerwonego Marsa, żyjąc na pierwotnej planecie, którą Mars kiedyś był i którą mógłby ponownie być…

Usiadła. Sax, który wiele razy w takich sytuacjach wstawał, by z nią dyskutować, nie uczynił nic. Zezował tylko jakby zmęczony nadmierną koncentracją i patrzył z otwartymi ustami w zadziwieniu, którego nie potrafiła wyjaśnić. Spoglądali na siebie przez jakiś czas, potem zamknęli oczy i Ann nie miała pojęcia, co w tej chwili myślał jej odwieczny oponent. Wiedziała jedynie, że wreszcie przyciągnęła jego uwagę.

Tym razem więc nie Sax, lecz Nadia postanowiła obalić jej argumenty. Nadia, jej siostra. Powoli i spokojnie opowiedziała się za kontaktami z Ziemią, za współdziałaniem. Mimo wielkiej powodzi, narody Ziemi i metanarodowcy nadal dysponowali ogromną władzą, a kryzys związany z potopem dodatkowo ich skonsolidował, w wyniku czego stali się jeszcze potężniejsi. Nadia mówiła też o potrzebie kompromisu, o potrzebie zaangażowania się w sprawy tamtej planety, o wpływach i transformacji. Ann dostrzegła w jej słowach sprzeczność. Nadia stwierdziła, że ponieważ Marsjanie są słabi, nie powinni się obrażać, za to muszą spróbować zmienić całą ziemską rzeczywistość społeczną.

— Ale jak?! — krzyknęła Ann. — Skoro nie masz punktu oparcia, nie możesz poruszyć świata! Ani punktu oparcia, ani dźwigni, żadnej siły…

— Nie chodzi tylko o Ziemię — odparła Nadia. — Powstają nowe kolonie w Układzie Słonecznym: Merkury, ziemski księżyc, duże księżyce zewnętrzne, asteroidy. Musimy wpasować się w ten układ, być jego częścią. Jako pierwsza kolonia jesteśmy naturalnymi przywódcami. Studnia grawitacyjna stanowi naprawdę niewielką przeszkodę, powoduje nieznaczne zmniejszenie naszej zdolności do działania, nieco tylko redukuje naszą potęgę.

— Mówiąc o problemie postępu — zaczęła Ann z goryczą — pomysł, co Arkady by na to powiedział. Nie, nie, posłuchaj. Mieliśmy szansę stworzyć coś nowego. O to nam chodziło. I nadal ją mamy. Dobra jest każda sprawa powiększająca przestrzeń, wewnątrz której możemy powołać do życia nową społeczność. Wszystko, co redukuje naszą przestrzeń, jest złe. Zastanówcie się nad tym!

Może się zastanowili. Jednak fakt ten niczego nie zmienił. Wszystko, co wiązało się z Ziemią, łączyło się równocześnie z utrzymaniem kabla. Kłótnie, groźby, prośby… Ziemia potrzebowała pomocy. Wszelkiej pomocy. Art Randolph nadal energicznie agitował za pozostawieniem windy; czynił to w imieniu Praxis, którą Ann uważała za kolejny zarząd tymczasowy, najnowsze wcielenie (czy też maskę) konsorcjum metanarodowego.

Niestety, zwolennicy utrzymania kabla powoli zdobywali przewagę nad tubylcami. Zaintrygowani szansą „podbicia Ziemi”, nie zdawali sobie sprawy, że coś takiego w ogóle jest niemożliwe, niezdolni byli pojąć ogromu i statyczności Ziemi. Mimo tłumaczenia i tak niczego nie rozumieli.

W końcu nadeszła pora na nieformalne głosowanie. Zdecydowano już wcześniej, że będzie to głosowanie przedstawicielskie: jeden głos dla każdej z grup sygnatarialnych dokumentu Dorsa Brevia, a także jeden głos dla każdego zainteresowanego ugrupowania, które powstało od tamtego czasu — nowych kolonii w terenie, nowych partii politycznych, stowarzyszeń, laboratoriów, spółek, band partyzanckich, wielu odłamów „czerwonych”. Zanim zaczęli, jakaś wspaniałomyślna, naiwna duszyczka zaoferowała jeszcze wspólny głos przedstawicielom pierwszej setki i wszyscy roześmiali się na myśl, że cała pierwsza setka mogłaby głosować jednomyślnie. Wówczas ta sama wielkoduszna osóbka, a ściśle rzecz biorąc młoda kobieta z Dorsa Brevia, zaproponowała, żeby każdemu z setki dać osobny głos, pomysł ten uznano jednak za przesadny, toteż został odrzucony. Zresztą, nic by się nie zmieniło.

W wyniku głosowania ustalono, że jeszcze przez jakiś czas winda kosmiczna powinna pozostać na swoim miejscu, a zatem — wraz z „gniazdem” i jego okolicami — w posiadaniu ZT ONZ. Ann poczuła się, jak gdyby król Kanut II Wielki zdecydował się zalegalizować w końcu coś od dawna już istniejącego, jednak nikt z wyjątkiem niej się nie śmiał. Pozostali „czerwoni” byli wściekli. Nadal żywo dyskutowano prawo własności „gniazda”. Dao sprzeciwiał się głośno, twierdząc, że okolice wokół podstawy nie są dobrze zabezpieczone, toteż łatwo byłoby je odbić; nie widział powodu, by rezygnować, i zarzucał.”zielonym”, że odsuwają od siebie trudny problem zamiast spróbować go rozwiązać. Większość zebranych była jednak zgodna. Kabel powinien pozostać.

Ann poczuła dawny impuls: chęć natychmiastowej ucieczki. Namioty i pociągi, ludzie, przypominająca mały Manhattan sylwetka wieżowców Sheffield na tle nieba nad południowym stożkiem, bazalt szczytu porozdzierany, wyrównany i wybrukowany… Choć całą drogę wokół stożka zajmował tor magnetyczny, na zachodnim stoku kaldery mieszkało niewiele osób. Ann wsiadła do jednego z najmniejszych roverów „czerwonych” i zaczęła objeżdżać stożek w lewo, po wewnętrznym pasie toru, aż dotarła do małej stacji meteorologicznej. Tam zaparkowała pojazd i przez śluzę powietrzną wyszła na zewnątrz. Poruszała się sztywno w walkerze, bardzo przypominającym stroje, których przedstawiciele pierwszej setki używali przez pierwsze lata pobytu na Marsie.

Ann znajdowała się kilometr czy dwa od krawędzi stożka. Szła powoli ku niemu, na wschód. Potknąwszy się kilka razy, zaczęła patrzeć pod nogi. Stara magma na płaskim obszarze rozległego stożka była w pewnych miejscach wygładzona i ciemna, w innych — nierówna i jaśniejsza. Po drodze do krawędzi Ann zajęła się badaniami areologicznymi i przypomniała sobie marsjański sposób poruszania się, toteż szybko zaczęła przeskakiwać po głazach z wdziękiem godnym baletnicy. Gdy wpadła w odpowiedni rytm, mogła przez cały dzień przemierzać wzniesienia i rozpadliny. Była to bardzo cenna umiejętność, ponieważ blisko stromizny stożka teren opadał serią wąskich, krętych występów skalnych, uskoków w postaci stopni, które czasami bywały wyższe niż Ann. Czuła, że przed nią znajduje się zupełna pustka, zwłaszcza gdy widoczny stał się odległy stok kaldery i reszta wielkiego obwodu. Ann zeszła na ostatni występ skalny, ławę o szerokości zaledwie około pięciu metrów z wysoką do ramion, łukowato wygiętą tylną ścianą: poniżej rozciągała się wielka, zaokrąglona przepaść Pavonis.

Kalderę tę uważano za jeden z geologicznych cudów całego Układu Słonecznego. Był to dół o szerokości czterdziestu pięciu kilometrów i głębokości aż pięciu kilometrów, prawie idealnie regularny — kulisty, o płaskim dnie, niemal pionowych ścianach — idealny pusty walec wsunięty w wulkan jak wiertło zbieraka skalnych próbek. Żadna z pozostałych trzech dużych kalder nawet w przybliżeniu nie osiągnęła takiej prostoty formy: Ascreus i Olympus były skomplikowanymi palimpsestami nachodzących na siebie pierścieni, podczas gdy bardzo szeroka płytka kaldera Arsii była niedokładnie kulista i niesamowicie potrzaskana. Pavonis natomiast stanowił regularny walec: Platoński ideał wulkanicznej kaldery.

Z tego cudownego punktu obserwacyjnego, który Ann obecnie zajmowała, dzięki horyzontalnemu uwarstwieniu wewnętrznych widziała mnóstwo nieregularnych szczegółów — pasy w barwach rdzy, czerni, czekolady i umbry wskazywały na odchylenia w kompozycji pokładów magmowych; niektóre pasy były twardsze od leżących powyżej i poniżej. Powstało wiele łukowatych balkonów na różnych wysokościach ściany — umiejscowionych na stoku ogromnej skalnej szczeliny odosobnionych, wygiętych w łuki ław; na większości z nich nigdy nie stanęła ludzka stopa. Dno było nadzwyczajnie płaskie. Osuwanie się magmowej komory wulkanu, które miało miejsce około stu sześćdziesięciu kilometrów poniżej góry, musiało być niezwykle konsekwentne — następowało za każdym razem dokładnie w tym samym punkcie. Ann zastanowiła się, czy w ogóle wiadomo, dlaczego zdarzały się zapadnięcia. Gdyby magmowa komora była młodsza niż inne duże wulkany albo mniejsza, albo gdyby lawa była bardziej jednorodna… Pomyślała, że prawdopodobnie ktoś już odkrył to zjawisko i że łatwo uda jej się znaleźć odpowiedź w naręcznym komputerze, wystukała więc kod, by znaleźć „Dziennik studiów areologicznych”, a potem napisała słowo „Pavonis”. Pojawiły się tytuły artykułów: „Świadectwa wybuchowej aktywności strombolijskiej znalezione w okruchach z zachodniego Tharsis”, „Poprzeczne pasma w kalderze i koncentrycznym rowie tektonicznym na zewnątrz stożka sugerują niedawne osunięcie się szczytu”. Uświadomiła sobie, że właśnie przeszła niektóre z tych rowów tektonicznych. „Określanie za pomocą radiometrii wieku skał na podstawie uwolnionych do atmosfery juwenilnych substancji lotnych ze skał typu mafie w Lastflow”.

Wyłączyła naręczny komputer. Musiała przyznać, że nie nadążała już za całą tą najnowszą areologią, z którą nie miała od lat kontaktu. Nawet czytanie streszczeń zabrałoby jej o wiele więcej czasu, niż mogła poświęcić. No i oczywiście wiele kwestii areologicznych mocno uzależnił projekt terraformowania. Pracujący dla metanarodowców naukowcy, którzy koncentrowali się na szukaniu i ocenie zasobów planety, twierdzili, że znajdują ślady istnienia starożytnych oceanów, wczesnej ciepłej, wilgotnej atmosfery, być może nawet jakiegoś dawnego życia. Z drugiej zaś strony radykalni naukowcy „czerwonych” ostrzegali przed wzrostem aktywności sejsmicznej, gwałtownym osiadaniem terenu, masowymi ruchami zwietrzeliny i znikaniem ostatnich pierwotnych fragmentów powierzchni planety. W ten sposób naciski polityczne i ekonomiczne zniekształciły niemal wszystko, co napisano o Marsie w minionych stu latach. „Dziennik” był jedyną znaną Ann publikacją, starającą się drukować naukowe rozprawy autorów, którzy ograniczali swe dociekania do czysto informacyjnej areologii, koncentrując się na tym, co się zdarzyło podczas pięciu „samotnych” miliardów lat planety; był to jedyny periodyk, który Ann nadal czytała lub przynajmniej przeglądała, prześlizgując się po tytułach, niektórych streszczeniach i wstępach wydawniczych; kilka razy wysłała nawet dotyczące tego czy innego szczegółu listy, które bez problemów wydrukowano. W wydawanym przez Uniwersytet w Sabishii „Dzienniku” publikowali areologowie o podobnych zapatrywaniach. Ich artykuły były ścisłe, dane gruntownie przebadane, a na wnioski z pewnością nie miała wpływu polityka; areologów interesowała jedynie nauka. Wydawcy „Dziennika” byli zwolennikami tego, co określano jako stanowisko „czerwonych”, lecz jedynie w bardzo ogólnym sensie — czyli optowali za zachowaniem pierwotnego krajobrazu, aby podczas badań nie narażać się na kontakt z rażącymi przykładami skażenia terenu. Ann zawsze myślała dokładnie tak samo i dlatego między innymi czytywała „Dziennik”; choć przed laty zmuszona sytuacją porzuciła działalność naukową na rzecz polityki. Podobnie zresztą stało się z wieloma areologami, którzy wspierali obecnie „czerwonych”. Pod każdym względem stanowili grupę równych jej osób, które rozumiała i z którymi sympatyzowała.

Tyle że owych ludzi nie było dużo. Mniej więcej regularnie współpracowali z „Dziennikiem”. Resztę „czerwonych”, „Kakaze” i innych radykałów cechowało stanowisko w pewnym sensie metafizyczne, wręcz kult — byli religijnymi fanatykami, odpowiednikiem związanych z Hiroko „zielonych”, członkami swego rodzaju sekty czcicieli skał. Ann niewiele z nimi łączyło; ich „czerwień” wydawała się całkowicie odmiennym światopoglądem.

Rozmaite frakcje „czerwonych” bardzo się od siebie różniły. A cóż dopiero cały niezależny ruch marsjański? Tak. Wszystko może się rozpaść. Oddalali się od siebie coraz bardziej.

Ostrożnie usiadła na krawędzi ostatniej ławy. Rozciągał się stąd interesujący widok. Podejrzewała, że pod nią, na dnie kaldery, znajduje się jakaś stacja, chociaż spoglądając z wysokości pięciu tysięcy metrów, nie miała pewności. Nawet ruiny starego Sheffield były ledwie widoczne… Chociaż… Tak, widziała je, leżały u podnóża nowego miasta w postaci maleńkiej sterty rumoszu przeplatanego prostymi liniami i równymi płaszczyznami. Nikłe pionowe zadrapania na ścianie powyżej Ann mogło spowodować zawalenie się miasta w roku 2061. Trudno powiedzieć.

Osady namiotowe, które ciągle trwały na stożku, wyglądały jak papierowe wioski dla lalek. Sylwetka Sheffield na tle nieba, stojące naprzeciwko Ann niskie magazyny na wschodzie, Lastflow, różne mniejsze namioty rozrzucone na stożku… Wiele z nich zlewało się ze sobą, tworząc coś w rodzaju wielkiego Sheffield; pokrywały prawie sto osiemdziesiąt stopni stożka: od Lastflow ku południowemu zachodowi, gdzie tory magnetyczne podążały za leżącym kablem w dół długiego zbocza zachodniego Tharsis do Amazonis Planitia. Wszystkie te miasta i stacje prawdopodobnie zawsze już pozostaną pokryte namiotami, ponieważ na wysokości dwudziestu siedmiu kilometrów powietrze było dziesięć razy rzadsze niż przy powierzchni (czy też — jak zaczynali teraz mówić — na poziomie morza), czyli ciśnienie wynosiło ciągle jeszcze zaledwie trzydzieści, czterdzieści milibarów.

Zatem miasta te zawsze będą się znajdować pod namiotem! Lecz dzięki kablowi (Ann teraz go nie widziała) wbijającemu się w Sheffield, z pewnością nadal nie przestaną się rozwijać, aż powstanie jedno wielkie namiotowe miasto całkowicie opasujące kalderę. Bez wątpienia wówczas budowniczowie pokryją namiotem samą kalderę i zaludnią całą jej kolistą powierzchnię, dodając miastu około półtora tysiąca kilometrów kwadratowych. Chociaż… Kto chciałby mieszkać w takiej dziurze? Podobnie jest na dnie moholu, gdy skalne ściany wznoszą się wokół, jak w jakiejś zaokrąglonej, pozbawionej dachu katedrze… Może niektórym osobom odpowiadałoby takie miejsce. Przecież bogdanowiści latami mieszkali w moholach… Posadzić lasy, zbudować górskie szałasy albo apartamenty z wygiętymi w łuki balkonowymi loggiami, wyciąć schody w skalnych stokach, zainstalować przezroczyste windy, które przez cały dzień będą jeździły w górę i w dół… dachy, szeregowe domy, drapacze chmur sięgające aż do stożka, lądowiska śmigłowców na płaskich krągłych dachach, tory magnetyczne, autostrady powietrzne… Och, tak, cały wierzchołek Pavonis Mons, całą kalderę mogłoby pokryć wielkie światowe miasto, które stale by się rozwijało, rosnąc jak grzyb na każdej skale w Układzie Słonecznym. Miliardy ludzi, biliony ludzi, tryliony… wszyscy zaznający nieśmiertelności…

Ann potrząsnęła głową. Jej myśli biegły chaotycznie. Radykałowie w Lastflow nie mieli z nią nic wspólnego, właściwie nie… ale gdyby im się udało, szczyt Pavonis, podobnie jak wiele innych miejsc na Marsie, stałby się częścią wielkiego światowego miasta. Skupiła się na tej myśli, spróbowała ją poczuć; strach przed symetryczną budową, miłość do skały, której twardość wyczuwała siedząc… Stopy Ann zwisały nad krawędzią skalnej ławy, kopnęła obcasami w bazalt. Gdyby rzuciła kamień, spadałby pięć tysięcy metrów. Nie mogła się skoncentrować. Nie potrafiła poczuć. Coś w niej skamieniało. Była taka odrętwiała… od tak dawna. Głęboko odetchnęła, potrząsnęła głową, podciągnęła stopy znad krawędzi i wróciła na górę do rovera.

Śnił jej się długi wybieg. Osuwisko toczyło się przez powierzchnię Melas Chasma, prawie ją uderzało. Wszystko wokół miało wygląd surrealistycznie klarowny. Znowu przypomniała sobie Simona, znowu jęknęła i odeszła od małej dajki, zaczęła się poruszać, uspokajając nieżyjącego mężczyznę, który tkwił w jej wnętrzu. Czuła się strasznie. Ziemia wibrowała…

Obudziła się; miała wrażenie, że siłą woli uciekła, odbiegła — lecz okazało się, że za ramię ciągnie ją czyjaś ręka.

— Ann, Ann, Ann.

To była Nadia. Kolejna niespodzianka. Zdezorientowana Ann usiłowała się podnieść.

— Gdzie jesteśmy?

— Pavonis, Ann. Rewolucja. Musiałam cię obudzić, ponieważ „czerwoni” Kaseia ostatecznie się pokłócili z sheffieldskimi „zielonymi”.

Teraźniejszość przetoczyła się przez Ann jak osuwisko z jej snu. Wyszarpnęła się z uścisku Nadii, po czym chwyciła ją za koszulę.

— Mój rover nie był zamknięty?

— Włamałam się.

— Ach, tak. — Wstała. Ciągle była jeszcze nieco zaspana, lecz powoli zaczynała przypominać sobie sytuację i jej zdenerwowanie rosło. — No więc, co się takiego stało?!

— Wystrzelili pociski w kabel.

— Naprawdę?! — Zdanie to rozbudziło ją niemal całkowicie. — I?

— Nie udało się. Systemy obronne kabla unieszkodliwiły je. Mają tam teraz sporo dobrego sprzętu i z radością go wypróbowali. Teraz jednak „czerwoni” wjechali do Sheffield od zachodu i odpalają kolejne rakiety. Siły ONZ na Clarke’u zrzucają bomby na pierwsze wyrzutnie umiejscowione na Ascraeusie i odgrażają się, że zbombardują wszystkie zbrojne siły na Marsie. Od dawna się do tego palili. „Czerwonym” oczywiście się zdaje, że sytuacja wygląda jak w Burroughs i są gotowi do walki. Dlatego przejechałam po ciebie. Słuchaj, Ann… Wiem, że sporo się kłóciłyśmy. Nie byłam zbytnio… no wiesz, cierpliwa, ale zrozum, że tym razem przesadzili. Wszystko, co stworzyliśmy, może runąć w każdej chwili… ONZ uzna, że tu panuje anarchia, przylecą z Ziemi i znowu spróbują nas przejąć.

— Gdzie są „czerwoni”? — wychrypiała Ann.

Włożyła spodnie i poszła do łazienki. Nadia podążyła za nią, bez żenady wchodząc do środka. Ann zaskoczyło jej zachowanie: może w Underhill coś takiego wydawało się na porządku dziennym, ale to było bardzo, bardzo dawno temu. A teraz Nadia po prostu weszła za nią do łazienki i gadała jak szalona, podczas gdy Ann myła twarz, a potem usiadła na sedesie i zaczęła siusiać.

— Bazę nadal mają w Lastflow, teraz jednak zajmują się rozcinaniem torów magnetycznych na stożku i do Kairu, walczą w zachodnim Sheffield i wokół „gniazda”. „Czerwoni” walczą z „zielonymi”…

— Tak, tak.

— Więc, porozmawiasz z twoimi, powstrzymasz ich?

Nagle Ann zdenerwowała się.

— Sama ich do tego skłoniłaś! — krzyknęła Nadii w twarz. Rosjanka cofnęła się do drzwi, a Ann wstała, zrobiła ku niej krok i podciągnąwszy spodnie, krzyczała w kółko: — Ty i twoje głupie terraformowanie, wszystko jest zielone, zielone, zielone, zielone… Najmniejszej szansy na kompromis! To twoja wina, tak samo jak ich, ponieważ zupełnie stracili nadzieję!

— Może i tak — powiedziała twardo Nadia. Najwyraźniej nie dbała o coś, co należało jej zdaniem do przeszłości i nie miało znaczenia. Machnęła ręką, wyrażając lekceważenie, i spytała z naciskiem: — Ale spróbujesz?

Ann popatrzyła na upartą, starą przyjaciółkę, która w tej chwili wyglądała niemal młodo, zaniepokojona, absolutnie skupiona i bardzo ożywiona.

— Zrobię, co będę mogła — odparła ponuro. — Tyle że z tego, co mówisz, wnoszę, że jest już za późno.

Rzeczywiście tak było. Obóz roverowy, w którym Ann zatrzymała się poprzednio, był pusty, a kiedy zaczęła stukać w komputer na nadgarstku i dzwonić po całej planecie, nie otrzymywała odpowiedzi. Zostawiła Nadię i innych stłoczonych w kompleksie magazynowym na wschodnim Pavonis i pojechała roverem do Lastflow, mając nadzieję, że znajdzie tam któregoś z przywódców. Jednak w Lastflow nie było już „czerwonych” i nikt z mieszkańców nie wiedział, dokąd pojechali. Na stacjach i przed oknami kafeterii stali ludzie, oglądając telewizję, jednak na ekranach nie było wiadomości dotyczących walk, nawet na Mangalavidzie. Ponuremu nastrojowi Ann zaczęła towarzyszyć rosnąca rozpacz; chciała coś zrobić, lecz nie wiedziała jak. Znowu spróbowała dzwonić przez naręczny komputer i zaskoczona spostrzegła, że na prywatnym kanale pojawił się Kasei. Jego twarz na małym ekranie wstrząsająco przypominała oblicze Johna Boone’a, tak bardzo, że zmieszana Ann początkowo nie usłyszała słów. Kasei wyglądał na bardzo szczęśliwego. Cały John!

— …Musieliśmy to zrobić — mówił. Ann usiłowała sobie przypomnieć, czy zadała mu jakieś pytanie. — Jeśli czegoś nie zrobimy, rozedrą nasz świat na strzępy. Zrobią sobie ogród, aż do samych wierzchołków wielkiej czwórki wulkanów.

Jego stwierdzenie tak bardzo odzwierciedlało myśli Ann, że niemal doznała szoku, niemniej jednak starała się skoncentrować na faktach i powiedziała:

— Każde działanie powinniśmy poddać dyskusji, Kasei, w przeciwnym razie wywołamy wojnę domową.

— Stanowimy mniejszość, Ann. Dyskutanci nie dbają o mniejszości.

— Nie jestem tego taka pewna. Musimy popracować nad sprawą. A nawet jeśli decydujemy się na aktywny ruch oporu, nie trzeba od razu posuwać się tak daleko. Marsjanie nie muszą zabijać Marsjan.

— Tamci nie są Marsjanami. — W jego oczach pojawiły się błyski, a roztargniony i rozmarzony wyraz twarzy przywiódł Ann na myśl Hiroko. Teraz Kasei zupełnie nie przypominał Johna. Odziedziczył najgorsze cechy obojga rodziców. A więc mamy kolejnego proroka, przemawiającego nowym językiem, pomyślała Ann.

— Gdzie teraz jesteście?

— W zachodniej części Sheffield.

— Co zamierzacie zrobić?

— Odbić „gniazdo”, potem zestrzelić kabel. Mamy broń i doświadczenie. Nie powinno być kłopotów.

— Za pierwszym razem go nie zerwaliście?

— Przesadnie kombinowaliśmy. Tym razem po prostu go zetniemy i już.

— Chyba nie jest to najlepszy sposób.

— Zadziała.

— Kaseiu, sądzę, że powinniście negocjować z „zielonymi”.

Potrząsnął głową, zniecierpliwiony naleganiem Ann i oburzony, że w obliczu działania straciła zimną krew.

— Będziemy negocjować po zerwaniu kabla. Widzisz, Ann, muszę iść. Trzymaj się z dala od linii upadku.

— Kaseiu!

Ale już go nie było. Nikt jej nie słuchał: ani wrogowie, ani przyjaciele, ani rodzina — chociaż i tak będzie musiała zadzwonić do Petera. Potem trzeba jeszcze raz spróbować z Kaseiem. Wiedziała jednak, że wideotelefoniczne rozmowy nie wystarczą. Aby zwrócić ich uwagę, musi osobiście przebywać wśród nich, musi krzyczeć im prosto w twarze.

Ann obawiała się, że podczas jazdy może utkwić gdzieś na wschodnim Pavonis, postanowiła więc posuwać się z Lastflow na zachód, objeżdżając szczyt w lewą stronę, tak jak się posuwała poprzedniego dnia. W ten sposób powinna odnaleźć rewolucjonistów „czerwonych”; uważała takie wyjście za najlepsze. Musiała przejechać około stu pięćdziesięciu kilometrów z Lastflow na zachodni kraniec Sheffield i kiedy pędziła po torze magnetycznym wokół wierzchołka, zabijała czas, próbując dodzwonić się do przedstawicieli różnych sił zebranych na górze. Bez rezultatu. Głośne zakłócenia kojarzyły się z walką o Sheffield, wybuchy niezrozumiałego szumu przypominały wydarzenia roku 2061, przerażając Ann. Jechała z maksymalną prędkością, trzymając się wąskiego zewnętrznego pasa toru magnetycznego, który zapewniał łagodną i szybką jazdę — sto kilometrów na godzinę, potem jeszcze szybciej: naprawdę pędziła, próbując oddalić od siebie myśl o groźbie wojny domowej. Czuła się okropnie, niczym w koszmarnym śnie. Zwłaszcza że było już za późno. Pomyślała, że w takich sytuacjach jak ta zawsze się spóźniała.

Na niebie ponad kalderą stale pojawiały się upstrzone gwiazdami chmury — wybuchy: bez wątpienia odpalone w kabel pociski, które zestrzeliwano w połowie drogi, toteż opadały w białych kłębach niczym fajerwerki nieudolnego pirotechnika. Gromadziły się nad Sheffield i wznosiły w okolicach kabla, potem w rozmaitych miejscach ponad ogromnym wierzchołkiem zmieniały się w dym, który następnie rozpraszał się na wietrze i przesuwał na wschód. Niektóre z rakiet zestrzeliwano w sporej odległości od celu.

Spoglądając w górę na toczącą się nad głową bitwę, Ann niemalże wjechała w przekłuty już pierwszy namiot zachodniego Sheffield. Kiedy miasto rozrastało się na zachód, nowe namioty pojawiały się za poprzednimi niczym kolejne wypływy wulkanicznej lawy; teraz teren za ostatnim namiotem zaśmiecały podobne skorupom szkła kawałki szkieletu, a materiał namiotu ginął pod kulami w kształcie futbolowych piłek. Rover Ann szaleńczo podskakiwał na hałdach bazaltowego gruzu. Zahamowała i powoli podjechała do ściany. Wejściowy właz śluzy powietrznej był zamknięty. Ann założyła skafander i hełm, weszła do komory powietrznej rovera i wyszła z pojazdu. Serce jej mocno waliło. Podeszła do muru okalającego miasto, wspięła się na niego i przeskoczyła.

Ulice Sheffield były puste. Szkło, cegły, fragmenty bambusowych desek i poskręcane magnezowe belki leżały rozrzucone na trawnikach. Na tej wysokości przerwanie namiotu powodowało uszkodzenia w ścianach budynków, pękających jak baloniki; okna stały otworem, puste i ciemne, a wszędzie wokół leżały rozproszone regularne prostokąty nie popękanych szyb, które wyglądały jak wielkie, przezroczyste ekrany ochronne. Ann dostrzegła czyjeś ciało o twarzy zamarzniętej lub pokrytej pyłem. Wokół było wiele trupów, ludzie zapomnieli już o niebezpieczeństwie dekompresji, uważając ją za dawne zagrożenie z epoki pierwszych osadników. Dziś okazało się, że problem wcale nie należy do przeszłości.

Ann szła na wschód.

— Szukam Kaseia, Dao, Marion albo Petera — powtarzała co jakiś czas w nadgarstek. Nikt jej jednak nie odpowiadał.

Podążała wąską uliczką tuż przy południowej ścianie namiotu. Surowe światło słoneczne, czarne cienie o ostrych krawędziach. Niektóre budowle były jeszcze całe, okna znajdowały się na swoim miejscu, wewnątrz jarzyły się światła. Niestety, w środku ani żywej duszy. Kabel przed Ann był ledwie widoczny, czarna pionowa kreska, wznosząca się do nieba ze wschodniej części miasta, jak geometryczna linia znacząca rzeczywistość.

Awaryjny kanał „czerwonych” był sygnałem transmitowanym w szybko zmieniającej się długości fal, dostępnym dla posiadaczy aktualnego kodu. System ten z łatwością omijał niektóre rodzaje zakłóceń radiowych; mimo to kraczący z nadgarstka wroni głos zaskoczył Ann.

— Ann, tu Dao. Na końcu ulicy.

Podniosła oczy i dostrzegła go. Machał do niej z progu awaryjnej śluzy powietrznej małego domu. Wraz z grupką mniej więcej dwudziestu osób obsługiwał przed budynkiem trzy ruchome wyrzutnie rakietowe. Ann podbiegła i przemknąwszy się obok Dao, wpadła do środka.

— To się musi skończyć! — krzyknęła.

Dao wyglądał na zaskoczonego.

— Już prawie zdobyliśmy „gniazdo”.

— I co później?

— Porozmawiaj o tym z Kaseiem. Jest z przodu, idzie na Arsiaview.

Jedna z rakiet odleciała właśnie z szumem, w rzadkim powietrzu było słabo widać jej szpicę. Dao wrócił do pracy. Ann pobiegła przed siebie, w górę ulicy, trzymając się jak najbliżej budynków. Groziło jej niebezpieczeństwo, ponieważ jednak w tej chwili nie dbała o własne życie, nie bała się. Gdzieś w Sheffield był Peter. Dowodził „zielonymi” rewolucjonistami, którzy przebywali tu od samego początku. Działali na tyle skutecznie, by utrzymać siły bezpieczeństwa ZT ONZ w pułapce na kablu i na Clarke’u, i z pewnością nie byli bezradnymi, pacyfistycznie nastawionymi, demonstrującymi na ulicach młodymi tubylcami, choć Kasei i Dao najwyraźniej w taki sposób ich traktowali. A zatem duchowe dzieci Ann atakowały jej jedyne prawdziwe dziecko, w dodatku były absolutnie przeświadczone, że działają z jej błogosławieństwem. Mieli je przecież wcześniej. Tylko że teraz…

Usiłowała przez całą drogę biec. Jej oddech był ciężki i nierówny, pot rosił z wolna całą skórę. Ann pospieszyła do południowej ściany namiotu, gdzie dostrzegła sznur kamiennych pojazdów marki Turtle Rock z samochodowej fabryki w Acheronie należących do „czerwonych”. Z wnętrza nikt nie odpowiadał na sygnał, a kiedy spojrzała uważniej, zauważyła, że od strony szyb kamienne nawisy dachów pojazdów zostały przebite na wylot. W środku wszyscy byli martwi. Ann pobiegła na wschód, trzymając się ściany namiotu i nie zważając na gruzy pod stopami; wpadła w panikę. Zdawała sobie sprawę z tego, że jeden zabłąkany strzał może ją zabić, ale musiała znaleźć Kaseia. Próbowała znowu połączyć się przez komputer naręczny.

Tymczasem ktoś zadzwonił. Sax.

— To nielogiczne łączyć los windy z celami terraformowania — przemówił, jak gdyby zwracał się nie tylko do Ann, lecz do większej liczby osób. — Kabel można by przymocować do całkiem zimnej planety.

Jak zwykle! Cały Sax! Potem najwidoczniej przypomniał sobie o Ann i wpatrzył się po swojemu w maleńką kamerę na nadgarstku:

— Słuchaj — oświadczył — możemy wziąć historię za bary i otworzyć… to znaczy, stworzyć ją! Stworzyć ją na nowo.

Dawny Sax nigdy by tak nie powiedział. Nie szczebiotałby do niej w ten sposób, aż tak roztargniony, nie błagałby ze zdenerwowaniem. Miała wrażenie, że jest to jeden z najbardziej przerażających widoków, jakie kiedykolwiek było je dane oglądać.

— Oni cię kochają, Ann. I to właśnie może nas ocalić. Emocjonalne historie są prawdziwymi historiami. Wododziały pragnienia i pomniejszenią… to znaczy, poświęcenia. Jesteś uo… uosabiasz pewne wartości… dla tubylców. Nie możesz przed tym uciec. Musisz się temu poddać. Postąpiłem tak w Da Vincim i to udowodniło… pomogło. Teraz twoja kolej. Musisz. Musisz, Ann… po prostu ten jeden raz musisz się przyłączyć do nas wszystkich. Razem czy osobno… Wykorzystaj fakt, że jesteś symbolem…

Dziwnie było słyszeć taki tekst z ust Saxifrage’a Russella. Potem jednak Sax znowu się zmienił i jakby opamiętał:

— Postępowanie logiczne stanowi ustalenie jakiegoś rodzaju równania dla sprzecznych interesów.

Te słowa o wiele bardziej do niego pasowały.

Wtedy z naręcznego komputera Ann dało się słyszeć brzęczenie sygnalizujące kolejną rozmowę, więc rozłączyła się z Saxem i odebrała. To był Peter, dzwonił na zaszyfrowanej częstotliwości „czerwonych”. Miał ponurą minę, jakiej Ann nigdy przedtem nie widziała.

— Ann! — Spojrzał uważnie na swój nadgarstek. — Słuchaj, mamo… chcę, abyś powstrzymała tych ludzi!

— Nie mów do mnie „mamo” — warknęła. — Próbuję. Możesz mi powiedzieć, gdzie są?

— Jasne, że mogę. Właśnie się włamali do namiotu Arsiaview. Przechodzą… wygląda, jak gdyby usiłowali podejść do „gniazda” od południa. — Z posępną miną odebrał informację od kogoś niewidocznego. — Dobrze. — Znowu na nią spojrzał. — Ann, czy mogę ci przełączyć Hastingsa na Clarke’u? Jeśli mu powiesz, że próbujesz powstrzymać atak „czerwonych”, wtedy może uwierzy, że za akcją stoi tylko kilku ekstremistów, nie będzie się wtrącał i ze wszystkich sił postara się utrzymać kabel na swoim miejscu. Obawiam się, że w obecnej chwili zamierza nas wszystkich pozabijać.

— Porozmawiam z nim.

I nagle pojawił się Hastings — twarz z odległej przeszłości. Dla Ann cofnął się czas, a ten człowiek wydał się nagle tak bardzo znajomy. Mężczyzna o szczupłej twarzy, udręczony, rozzłoszczony, po prostu kipiący agresją. Czy ktokolwiek inny musiał radzić sobie z tak ogromnymi naciskami w ciągu ostatnich stu lat? Nie. Ann opadły wspomnienia.

— Jestem Ann Clayborne — powiedziała, a kiedy Hastings skrzywił się jeszcze bardziej, dodała: — Chcę, aby pan wiedział, że walka, która toczy się na Marsie, nie odzwierciedla polityki partii „czerwonych”.

Po tych słowach żołądek ścisnął jej się i Ann poczuła, jak ostatni posiłek wraca jej do gardła w postaci przetrawionej papki. Jednak kontynuowała:

— Mamy do czynienia z działalnością odszczepieńców, grupy o nazwie „Kakaze”. To ci sami, którzy przerwali dajkę w Burroughs. Staramy się ich powstrzymać. Powinno nam się udać przed zmierzchem.

Był to najgorszy stek kłamstw, jaki kiedykolwiek wypowiedziała. Poczuła się, jak gdyby Frank Chalmers zstąpił z nieba i przejął władzę nad jej ustami; nie mogła znieść smaku takich słów na języku. Przerwała połączenie, zanim zdradzi ją wyraz twarzy. Hastings zniknął bez słowa, ponownie zastąpiło go oblicze Petera, który nie wiedział, że Ann nadal jest na linii; słyszała jego głos, chociaż obraz z nadgarstka syna pokazywał ścianę.

— Jeśli sami tego nie utną, będziemy musieli zrobić to my, w przeciwnym razie weźmie się za nas ZT ONZ, a wtedy wszystko diabli wezmą. Przygotowujemy się do kontrataku. Słowo!

— Peter! — krzyknęła mechanicznie Ann.

Na maleńkim ekranie ponownie pojawiła się jego twarz.

— Masz umowę z Hastingsem — wydusiła z siebie, ledwie mogąc spojrzeć na tego zdrajcę. — Teraz jadę do Kaseia.

Arsiaview była najbardziej południowym namiotem, wypełnionym teraz dymem, który unosił się w górze w długich bezkształtnych pasmach sugerujących rozmieszczenie wentylatorów. Wszędzie dzwoniły alarmy, głośno słyszalne w ciągle jeszcze dość gęstym powietrzu; na zielonych trawnikach walały się fragmenty szkieletu z przezroczystego plastiku. Ann potknęła się o ciało wygięte w taki sam sposób, jak postaci odnalezione w popiołach Pompejów. Namiot Arsiaview był wąski, lecz długi i Ann nie była pewna, w którą stronę powinna pójść. Szum dochodzący z wyrzutni rakietowych poprowadził ją w kierunku wschodnim, ku „gniazdu”, magnesowi szaleństwa, magnetycznemu monopolowi, który przyciągał szaleństwo Ziemi.

Najwyraźniej działano zgodnie z pewnym planem. Systemy obronne kabla dobrze dawały sobie radę z lekkimi pociskami „czerwonych”, jednak gdyby napastnicy całkowicie zniszczyli Sheffield i „gniazdo”, wtedy siły ZT ONZ nie mogłyby się dostać na planetę, zatem wiszący kabel nie miałby już dla nikogo znaczenia. Ten plan musiał być przystosowany do układów z Burroughs.

Plan był jednak kiepski. Burroughs leżało na nizinach, a więc otoczone powietrzem, w którym ludzie mogli przeżyć na otwartej przestrzeni, przynajmniej przez jakiś czas. Sheffield natomiast znajdowało się wysoko i zniszczenie namiotu równało się powrotowi do przeszłości, do roku 2061, czasów, gdy pęknięty namiot oznaczał śmierć dla wszystkich, którzy w nim przebywali. Jednocześnie sporą część miasta zbudowano pod ziemią, w wielu kolejnych piętrach przy ścianie kaldery. Bez wątpienia zeszła tam większość populacji. Jeśli przeniesie się tam również walka, sytuacja zmieni się w przerażający koszmar. A na powierzchni mieszkańcom groziły pociski z kabla nad nimi. Ludzie zapewne w ogóle nie wiedzieli, co się dzieje. W miarę jak Ann zbliżała się do „gniazda”, słyszała coraz większy szum: zakłócenia w interkomie, oderwane słowa, gdy radio schwytało fragmenty innych zakodowanych częstotliwości:

— …Wzięli Arsiaview… trr…

— Potrzebujemy AI z powrotem, ale powiedziałbym oś „x” — trzy, dwa, dwa, oś „y” — osiem… trr…

Potem prawdopodobnie wystrzelono w kabel kolejną partię pocisków, ponieważ Ann zauważyła nad głową wznoszący się ciąg jaskrawych świetlnych eksplozji. Nie towarzyszyły im żadne dźwięki, lecz w chwilę później na namioty wokół niej spadł deszcz dużych, czarnych fragmentów, które przebiły przezroczysty materiał lub niewidoczną ramę i upadły na budynki. Mimo rzadkiego powietrza i tłumiącego dźwięki materiału namiotu hałas był potężny, a ziemia pod stopami zaczęła wibrować. Szaleństwo trwało przez dziesięć minut. Cały czas spadały skorupy i w każdej sekundzie Ann mogła stracić życie. Stała, patrząc w górę na ciemne niebo, i czekała, aż atak się skończy.

Wreszcie się uspokoiło. Ann wcześniej wstrzymała oddech i dopiero teraz zaczerpnęła powietrza. Peter miał kod „czerwonych”, więc przywołała jego numer i wystukała go; w odpowiedzi otrzymała jedynie zakłócenia. Po chwili dotarły do niej jakieś zniekształcone urywki zdań — usłyszała głos Petera, który opisywał posunięcia „czerwonych” przedstawicielom „zielonych” albo może nawet ludziom z ZT ONZ. W takim razie tamci mogli odpalić rakiety obronne z kabla. Tak, to był na pewno Peter; jego słowa przeplatały się z trzaskami. Jak gdyby przywoływał pociski. Potem nastąpiły już tylko zakłócenia.

Przy podstawie windy krótkie błyski wybuchającego światła zmieniały barwę niższej części kabla z czarnej w srebrną, potem ponownie w czarną. W Arsiaview zaczęły dzwonić i wyć wszystkie alarmy. Dym przesunął się ku wschodniemu brzegowi namiotu. Ann znalazła się na prowadzącej z północy na południe alei i pochyliła się przy wschodniej ścianie budynku, płasko przyciskając się do betonu. W budynkach na całej alei nie było już ani jednego okna. Słyszała grzmoty, trzaski i hulający wiatr. Potem zapadła cisza, jak gdyby zupełnie ucichł wiatr.

Ann wstała i przeszła przez osadę. Gdzie można iść, gdy giną ludzie? Znajdź swoich przyjaciół, jeśli potrafisz. I jeśli umiesz powiedzieć, kim są.

Otrząsnęła się z tych myśli i dalej szukała grupy Kaseia. Zaczęła od miejsca, gdzie zdaniem Dao, mieli być, potem zastanowiła się, dokąd mogli pójść. Istniała możliwość, że nie ma ich w mieście, jeśli jednak tu pozostali, może wybrali wschodni namiot, może przejmowali jeden po drugim, poddając je dekompresji, zmuszając ludzi do zejścia, a potem ruszając dalej. Ann nie opuszczała ulicy położonej równolegle do ściany namiotu, biegnąc naprzód tak szybko, jak potrafiła. Była w dobrej formie, ale co dziwne, nie mogła złapać oddechu, a pot moczył wnętrze skafandra. Ulica była pusta, niesamowicie cicha i nieruchomo martwa, toteż Ann chwilami nie wierzyła, że znajduje się w środku bitwy, ale równocześnie powoli traciła nadzieję, że kiedykolwiek znajdzie grupę, której szuka.

A jednak ich odszukała. Byli przed nią, na ulicach wokół jednego z parków o trójkątnym kształcie. Postaci w hełmach i skafandrach nosiły w rękach broń automatyczną, przesuwały ruchome wyrzutnie pocisków, strzelały do niewidocznych przeciwników w budynku o fasadzie wyłożonej czertem. Czerwone kółka na ramionach, „czerwoni”…

Oślepiający błysk i Ann przewróciła się. W uszach jej dzwoniło. Stała przy podstawie budynku, przyciśnięta do jego ściany z wypolerowanego kamienia. Jaspilit: czerwony jaspis i tlenek żelaza, w naprzemiennych pasach. Ładne. Plecy Ann, jej pośladki i ramię bolały, dokuczał też łokieć. Ból był możliwy do zniesienia, i mogła się ruszać. Czołgała się więc przed siebie, spoglądając na trójkątny park. Wszystko płonęło na wietrze, płomienie od nadmiaru tlenu miały postać pomarańczowych strug, które powoli przygasały. Ludzkie sylwetki leżały wszędzie wokół jak połamane lalki, ręce i nogi wykręcone w niemożliwy dla zdrowych kończyn sposób. Ann wstała i ruszyła biegiem do najbliższej grupki ciał, przyciągnięta widokiem znajomej siwowłosej głowy, która wysunęła się z hełmu. To był Kasei, jedyny syn Johna Boone’a i Hiroko AI. Jedną stronę szczęki miał zakrwawioną, oczy otwarte i nieruchome. Najwyraźniej wziął słowa Ann zbyt poważnie. A jego przeciwnicy — niewystarczająco poważnie. Różowy kamienny kieł był świetnie widoczny, całkowicie obnażony przez ranę. Patrząc, Ann przystanęła, po czym odwróciła się. Taka strata. Ojciec, matka, a teraz syn…

Ann podeszła, kucnęła i odpięła Kaseiowi naręczny komputer. Istniało prawdopodobieństwo, że miał bezpośredni dostęp do przedstawicieli „Kakaze”. Kiedy wróciła do schronu w budynku, którego obsydianową czerń mąciły wielkie białe odpryski, wystukała kod ogólny i powiedziała:

— Mówi Ann Clayborne, wzywam wszystkich „czerwonych”. Powtarzam: wszystkich „czerwonych”. Słuchajcie, tu Ann Clayborne. Atak na Sheffield się nie powiódł. Kasei nie żyje, podobnie wielu innych. Kolejne ataki nie mają sensu. Spowodują tylko, że siły bezpieczeństwa powrócą ponownie na planetę. — Chciała powiedzieć, że plan jest przede wszystkim głupi, ale ugryzła się w język. — Ci, którzy mogą, powinni zejść. Wszyscy w Sheffield niech wracają na zachód. Wyjdźcie z miasta i oddalcie się od gór. Mówiła Ann Clayborne.

Otrzymała sporo potwierdzeń. Słuchała ich jednym uchem, idąc na zachód, z powrotem przez Arsiaview ku roverowi. W żaden sposób nie próbowała się ukrywać: jeśli ją zabiją, trudno, chociaż właściwie nie wierzyła, że to się może zdarzyć. Miała wrażenie, że chronią ją skrzydła jakiegoś tajemniczego anioła, który — niezależnie od tego, co się działo — nie dopuszczał do niej śmierci, zmuszając, by była świadkiem śmierci wszystkich znajomych osób i całej planety, którą kochała. Takie było jej przeznaczenie. Tak. Dostrzegła Dao i jego ludzi. Dokładnie w miejscu, w którym ich zostawiła; wszyscy byli martwi, leżeli w kałużach własnej krwi. Ann najwyraźniej znowu się spóźniła.

Na końcu szerokiej alei, pośrodku której stał rząd lip, znajdowała się kolejna grupa ciał — nie byli to „czerwoni”, nosili na głowach zielone opaski, a jeden z nich wyglądał jak Peter… To były jego plecy! Ann podeszła do niego, choć kolana się pod nią uginały, czuła, że coś ją zmusza do działania, jak w koszmarze sennym, i musiała stanąć nad ciałem; w końcu je obróciła. Na szczęście, to nie był Peter. Jakiś wysoki młody tubylec, który tylko z układu ramion przypominał jej syna; biedna istota. Mężczyzna, który powinien żyć tysiąc lat.

Ann nonszalancko szła dalej. Bez przeszkód dotarła do swojego małego rovera, po czym wsiadła i pojechała do końcowej stacji kolejowej przy zachodnim krańcu Sheffield. Tam tor magnetyczny zbiegał południowym zboczem Pavonis aż do przełęczy między Pavonis i Arsią. Spojrzawszy na tor, Ann zaczęła układać sobie w głowie plan, bardzo prosty i podstawowy, lecz dzięki temu możliwy do wykonania. Włączyła się na kanał „Kakaze” i rozkazującym tonem przekazała kilka zaleceń. Uciekać, znikać. Wejść do Południowej Przełęczy, potem obejść Arsię i dotrzeć na zachodni stok powyżej linii wiecznych śniegów, a następnie na wyższy koniec Aganippe Fossa, długiego, prostego kanionu, w którym znajdowała się tajna kryjówka „czerwonych”: skalne pomieszczenie w północnej ścianie. Tam mogli się ukryć na pewien czas, a potem rozpocząć kolejną długą „podziemną” kampanię przeciw nowym władcom planety. UNOMA, ZT ONZ, metanarodowcy, Dorsa Brevia — wszyscy oni byli „zieloni”.

Próbowała się połączyć z Kojotem, a kiedy się zgłosił, była nieco zaskoczona. Domyśliła się, że przebywał także gdzieś w Sheffield. Bez wątpienia miał szczęście, że żyje, choć na jego dziwacznej, jak gdyby rozłupanej twarzy widniał wyraz rozgoryczenia i wściekłości.

Ann powiedziała mu o swoim planie, na co Kojot pokiwał głową.

— Po jakimś czasie będą musieli odejść stąd dalej — zauważył.

Nie mogła się powstrzymać i wybuchnęła:

— Atak na kabel był głupotą!

— Wiem — odparł Kojot ze znużeniem.

— Nie próbowałeś im wybić tego z głów?

— Próbowałem. — Jego mina stała się jeszcze bardziej ponura. — Kasei nie żyje?

— Tak.

Twarz Kojota wykrzywiła się z żalu.

— Ach, Boże. Te dranie!

Ann nic nie odrzekła. Nie znała dobrze Kaseia, nawet nie lubiła go zbytnio, natomiast Kojot znał go od urodzenia, jeszcze w ukrytej kolonii Hiroko, i od dzieciństwa zabierał go ze sobą na swoje potajemne wyprawy po całym Marsie. Teraz po policzkach starca głębokimi zmarszczkami płynęły łzy. Ann zacisnęła zęby.

— Możesz zabrać ich na dół, do Aginippe? — spytała. — Ja zostanę i zajmę się ludźmi na wschodnim Pavonis.

Kojot skinął głową.

— Zabiorę ich, jak tylko będę mógł. Spotkamy się przy zachodniej stacji.

— Przekażę im to.

— „Zieloni” będą na ciebie wściekli.

— Pieprzyć „zielonych”.

Pewna część ugrupowania „Kakaze” dotarła do zachodniego terminalu Sheffield w świetle zadymionego mrocznego zachodu słońca: małe grupy ubranych w pociemniałe, brudne walkery ludzi, których twarze były blade, przerażone, zagniewane, zdezorientowane i wstrząśnięte. Zmarnowani. W pewnym momencie trzystu czy czterystu radykałów dzieliło się złymi wiadomościami. Kiedy na tyłach pojawił się Kojot, Ann wstała i przemówiła wystarczająco donośnie, aby wszyscy ją usłyszeli. Zdawała sobie sprawę, że po raz pierwszy w życiu pełniła funkcję przywódczyni „czerwonych”; wiedziała, co to teraz oznacza. Ci ludzie potraktowali ją poważnie i zjawili się tutaj. Pokonano ich i mieli szczęście, że przeżyli; w mieście na wschód od nich leżały zwłoki ich przyjaciół.

— Bezpośredni atak był złym pomysłem — oświadczyła Ann, ponieważ nie potrafiła się powstrzymać. — Udał się w Burroughs, jednak tam sytuacja znacznie się różniła od tutejszej. Tu nie mieliśmy szans. Ludzie, którzy mogli przeżyć tysiąc lat, są martwi. Kabel nie był tego wart. Teraz się ukryjemy i poczekamy na następną sposobność, na naszą następną prawdziwą szansę.

Z tłumu dały się słyszeć ochrypłe głosy sprzeciwu i wściekłe krzyki:

— Nie! Nie! Nigdy! Zerwijcie kabel!

Ann czekała przez chwilę. W końcu podniosła rękę, a zgromadzeni zaczęli stopniowo milknąć.

— Jeśli podejmiemy teraz walkę z „zielonymi”, łatwo możemy utracić wszystko. Metanarodowcy będą mieli pretekst, by się znowu wtrącić. A to jest o wiele gorsze niż współpraca z tubylczym rządem. Z Marsjanami możemy przynajmniej rozmawiać. Środowiskowy punkt umowy z Dorsa Brevia przyznaje nam nieco wpływu. Trzeba po prostu jak najlepiej pracować. I zacząć z innego miejsca. Rozumiecie?

Na razie nie byli w stanie tego zrozumieć. I ciągle jeszcze nie chcieli. Ann, patrząc na nich z góry, czekała, aż ucichną głosy protestów. Intensywne, kosę spojrzenie Ann Clayborne… Wcześniej wielu z nich przyłączyło się do walki właśnie z jej powodu, w tamtych czasach, kiedy wróg był wrogiem, a podziemie składało się z prawdziwych, współpracujących ze sobą sojuszników, stanowiło alians swobodny i podzielony, lecz wszystkie jego odłamy stały mniej więcej po tej samej stronie…

Zebrani pochylili głowy, niechętnie akceptując fakt, że jeśli staną przeciwko Ann Clayborne, stracą moralnego przywódcę. A bez tego — bez Kaseia, bez Dao — i przeciwko masie lokalnych „zielonych”, którzy mieli mocnych przywódców w osobach Nirgala, Jackie i zdrajcy Petera…

— Kojot zabierze was z Tharsis — oznajmiła Ann, czując mdłości.

Opuściła pokój, przeszła stację i udała się przez śluzę powietrzną do swojego rovera. Naręczny wyświetlacz Kaseia leżał na tablicy rozdzielczej i Ann wrzuciła go do przegródki. Zaczęła szlochać. Potem przez chwilę tkwiła nieruchomo na siedzeniu kierowcy i uspokajała się, wreszcie uruchomiła silnik i pojechała poszukać Nadu, Saxa i całej reszty.

W końcu dotarła do wschodniego Pavonis i tam ich znalazła. Wszyscy nadal przebywali w kompleksie magazynowym. Kiedy stanęła w drzwiach, popatrzyli na nią takim wzrokiem, jak gdyby atak na kabel był jej pomysłem, jak gdyby była osobiście odpowiedzialna za całe zło, które się wydarzyło, zarówno tego dnia, jak i podczas całej rewolucji. Właściwie spojrzeli tak samo, jak po zatopieniu Burroughs. Wśród nich dostrzegła Petera. Zdrajca! Ann odwróciła się do niego plecami. Próbowała też zignorować. Iriszka była przerażona, Jackie — wściekła i z zaczerwienionymi oczyma: w końcu zabito dziś jej ojca i chociaż przebywała w obozie Petera, a zatem była częściowo odpowiedzialna za miażdżącą odpowiedź na ofensywę „czerwonych”, jej wzrok mówił, że ktoś inny musi zapłacić za śmierć Kaseia… Ann zlekceważyła wszystkich i poszła do Saxa, który siedział w odległym kącie dużego głównego pokoju przed ekranem i czytał długie kolumny cyfr, mamrocząc coś do swojego AI. Ann pomachała mu ręką między twarzą a ekranem i zaskoczony Russell podniósł na nią oczy.

Co dziwne, był najwyraźniej jedyną osobą w całym tłumie, która nie oskarżała Ann. Przypatrzył jej się, przechylając na bok głowę, z ptasią ciekawością, która niemal przypominała współczucie.

— Mamy złe wieści o Kaseiu — odezwał się. — Kasei i reszta… Cieszę się, że ty i Desmond przeżyliście.

Zignorowała jego słowa i szeptem poinformowała, dokąd idą „czerwoni” oraz co im powiedziała.

— Sądzę, że potrafię ich powstrzymać przed dalszymi bezpośrednimi napaściami na kabel — oświadczyła. — 1, przynajmniej przez jakiś krótki czas, przed wszelkimi aktami przemocy.

— To dobrze — odrzekł Sax.

— Ale chcę czegoś w zamian — dodała. — I jeśli tego nie dostanę, już zawsze będę ich judzić przeciwko wam.

— Solettę? — spytał Sax.

Popatrzyła na niego. Musiał czytać w jej myślach częściej, niż sądziła.

— Tak.

Brwi Saxa złączyły się, kiedy rozmyślał nad jej propozycją.

— To może spowodować coś w rodzaju epoki lodowcowej — zauważył.

— Świetnie.

Spojrzał na nią. Zastanawiał się. Mogła sobie wyobrazić, jak myślał — w szybkich błyskach czy wybuchach: epoka lodowcowa… rzadsza atmosfera… spowolnienie terraformowania… zniszczone nowe ekosystemy… może jakaś kompensacja… gazy cieplarniane. I tak dalej. Prawie zabawna była jej umiejętność czytania z twarzy tego nieznajomego, znienawidzonego brata, który starał się wybrnąć z sytuacji. Szukał i szukał, ale ciepło stanowiło główny człon napędzający terraformowanie, a bez ogromnego orbitującego szeregu luster w soletcie naukowcy ograniczą się jedynie do normalnego poziomu światła słonecznego Marsa. W rezultacie będą musieli zwolnić swoje działania do bardziej „naturalnego” tempa. Ann uświadomiła sobie, że dla konserwatywnego Saxa takie wyjście mogło nawet mieć swój urok!

— Okay — oświadczył w końcu.

— Jesteś w stanie mówić w imieniu wszystkich tych ludzi? — spytała, machając z pogardą na zebrany za nimi tłumek, jak gdyby nie było wśród nich żadnego z jej najstarszych towarzyszy, jak gdyby byli to urzędnicy ZT ONZ albo funkcjonariusze metanarodowców…

— Nie — odparł. — Mówię tylko za siebie. Ale potrafię się pozbyć soletty.

— Zrobiłbyś to wbrew ich woli?

Sax zmarszczył brwi.

— Sądzę, że umiem ich do tego namówić. Jeśli nie, wiem, że uda mi się przekonać zespół w Da Vincim. Lubią wyzwania.

— W porządku.

Więcej nie mogła od niego wymagać. Wyprostowała się, ciągle zakłopotana. Właściwie nie spodziewała się zgody Saxa. A teraz, kiedy ją otrzymała, odkryła, że ciągle jest rozgniewana i zdegustowana. Nagle soletta nic już dla niej nie znaczyła. Ann zdała też sobie sprawę, że terraformerzy znajdą inne sposoby ogrzania planety. Sax bez wątpienia uczyni ten punkt spornym. Dajcie Ann solettę, powie, skoro w ten sposób okupimy się „czerwonym”, a potem będzie knuł dalej.

Wyszła z wielkiej sali, nie patrząc na nikogo. Uciekła z kompleksu magazynowego do swojego rovera.

Przez jakiś czas jechała na oślep, nie mając pojęcia, dokąd zmierza. Po prostu odjechać, uciec! Zupełnie przypadkowo skierowała się w kierunku zachodnim i dość szybko musiała się zatrzymać na krawędzi, w przeciwnym razie spadłaby ze stożka.

Gwałtownie zahamowała pojazd. Oszołomiona wyjrzała przez przednią szybę. Gorzki smak w ustach, wnętrzności ściśnięte, wszystkie mięśnie napięte i obolałe. Otoczenie wielkiego stożka kaldery dymiło w wielu miejscach, dymy wznosiły się głównie z Sheffield i Lastflow, lecz także z tuzina innych miejsc. Ponad Sheffield nie dało się dostrzec ani śladu kabla; a jednak ciągle tam był. Jego podstawę otaczał dym, rozpraszając się na wschód w rzadkim, mocnym wietrze. Kolejna chmura rozkwitła na nieskończonej nawałnicy. Wiatr rozpraszał pióropusze dymu, które mąciły ciemne niebo, zaćmiewając niektóre z mnóstwa gwiazd świecących na godzinę przed zachodem słońca. Ann miała wrażenie, że stary wulkan obudził się, otrząsnął z długiego snu i przygotowuje do erupcji. Poprzez rzadki dym słońce miało kształt płonącej ciemną czerwienią kuli; przypominało czerwonego karła. Otaczające je kłęby dymu były w kolorach kasztanowatym, rdzawym i karmazynowym. Czerwony Mars.

Jednakże czerwony Mars zniknął i to na dobre. Z solettą czy bez niej, niezależnie od ewentualnej epoki lodowcowej, biosfera będzie się rozrastała, aż pokryje całą powierzchnię; na północy ocean, na południu — jeziora, wszędzie strumienie, lasy, prerie, miasta i drogi, och, Ann widziała to wszystko oczyma wyobraźni. Z białych chmur padał deszcz na starożytne wyżyny, podczas gdy obojętni na wszystko ludzie w niewiarygodnym tempie budowali swe miasta. Długi wybieg cywilizacji grzebał świat Ann.

CZĘŚĆ 2

Areofania

Sax uważał wojnę domową za najmniej racjonalny z wszelkich rodzajów konfliktów. Obie strony o wiele więcej łączyło, niż dzieliło, a jednakże sobą walczyły. Niestety, nie sposób było skłonić ludzi, by studiowali analizy plusów i minusów, i nic się nie dało na to poradzić. Chociaż… Gdyby ktoś potrafił jasno i bez emocji sprecyzować najważniejszą kwestię sporną, z powodu której jedna lub obie strony opowiadały się za opcją przemocy, wtedy można by spróbować rozwiązać tę kwestię drogą pokojową.

W tym przypadku z pewnością głównym problemem było terraformowanie, z którym utożsamiano właśnie Saxa. Fakt ten wydawał się wielce niekorzystny, ponieważ jako mediator Russell powinien być osobą absolutnie neutralną. Z drugiej strony, jego działania mówiły same za siebie. Dla wielu stanowił symbol i mógł symbolicznym gestem osiągnąć więcej niż ktokolwiek inny. Teraz jednak potrzebne było jakieś ustępstwo na rzecz „czerwonych”, prawdziwe ustępstwo, coś realnego, a nie żaden pusty symbol. Z symbolami Sax zmagał się na co dzień. Wszelkie słowa sprawiały mu obecnie kłopoty, tak wielkie, że próbując lepiej je zrozumieć, sięgał często do ich etymologii. Rzut oka na nadgarstek — symbol: „specyficzny znak oznaczający coś innego”, od łacińskiego symbolum, przyswojone z języka greckiego słowo znaczące „złożyć”. Dokładnie tak. To „składanie” było dla Saxa niezrozumiałe, uważał je za wartość emocjonalną, prawie nierealną, a równocześnie na swój sposób ważną.

Po południu w dzień bitwy o Sheffield Sax zadzwonił przez naręczny komputer do Ann. Na chwilę udało mu się połączyć, ale nie zdołał jej namówić na rozmowę. Ponieważ nie przyszło mu nic innego do głowy, pojechał jej szukać na skraj gruzów miasta. Wstrząsnęło nim, gdy zobaczył, jak wiele zniszczeń może spowodować kilkugodzinna bitwa. Lata ciężkiej pracy zmieniły się w dymiące ruiny; dym przeważnie zasnuwał nawet nie makrocząstki ognistego popiołu, ale poruszone drobiny miału — stary wulkaniczny popiół wzleciał w powietrze, a potem porwał go wiatr i poniósł na wschód. Kabel sterczał z ruin jako czarna linia węglowych włókien nanoprzewodowych.

Nic nie wskazywało na to, żeby „czerwoni” zamierzali jeszcze stawiać opór. Jednocześnie nie było sposobu zlokalizowania Ann — nie odbierała telefonu. Nieco podłamany tym faktem Sax wrócił do kompleksu magazynowego we wschodnim Pavonis i wszedł do środka.

Ann była w środku, w ogromnym magazynie. Dostrzegłszy go, przeszła obok pozostałych osób, kierując się prosto ku niemu. Minę miała taką, jakby zamierzała wbić mu nóż w serce. Nieszczęśliwy Sax zapadł się w fotel i pomyślał, jakże daleko w przeszłość sięga ten ciąg ich nieprzyjemnych rozmów. Całkiem niedawno pokłócili się podczas jazdy koleją ze Stacji Libijskiej. Przypomniał sobie, jak mówiła coś o usunięciu soletty i zwierciadła pierścieniowego, potężnych symboli. Sax właściwie nigdy nie miał dobrego zdania o tych wielkich, a zarazem niezwykle kruchych instrumentach zwiększających ilość ciepła podczas procesu terraformowania.

Kiedy więc Ann powiedziała:” Chcę czegoś w zamian”, Sax wiedział, o co jej chodzi i zanim zdążyła rozwinąć myśl, zasugerował usunięcie zwierciadeł. Jego słowa zaskoczyły Ann, zatrzymały ją, pohamowały jej straszliwy wybuch gniewu. Podejrzewał, że gdzieś głęboko w swoim wnętrzu zapewne coś czuła: żal albo rozpacz, nie mógł jednak być tego pewien. Wiedział wszakże, iż tego dnia wielu „czerwonych „poległo, a jeszcze więcej umarło nadziei i marzeń, które „czerwoni” żywili.

— Przykro mi z powodu Kaseia — powiedział.

Ann zignorowała jego słowa i skłoniła Saxa, by zaproponował zdjęcie kosmicznych zwierciadeł. Zgodził się, a później natychmiast obliczył stratę światła, jaką spowoduje ich brak; równocześnie przez cały czas się krzywił. Obliczył, że naświetlenie słoneczne zmniejszy się o mniej więcej dwadzieścia procent, co stanowiło istotną różnicę.

— To spowoduje epokę lodowcową — zauważył.

— Świetnie — odparła Ann.

Jednak wcale nie była zadowolona. A kiedy opuszczała pokój, Sax widząc jej opuszczone ramiona pomyślał, że deklaracja usunięcia zwierciadeł wcale nie podniosła na duchu Ann. Pozostawało jedynie mieć nadzieję, że bandy jej zwolenników będą usatysfakcjonowane. W każdym razie, miał do wykonania zadanie. Może uda się dzięki niemu powstrzymać wojnę domową! Zdawał sobie sprawę z faktu, że umrze wielka ilość roślin, zwłaszcza tych rosnących na najwyżej położonych terenach, chociaż brak pełnego nasłonecznienia z pewnością wpłynie negatywnie na wszystkie ekosystemy. Nie miał wątpliwości co do tego, iż czeka ich epoka lodowcowa. Chyba że bardzo skutecznie jej się przeciwstawią. Warto spróbować, zwłaszcza jeśli stawką jest kres bratobójczych walk na Marsie.

Najprościej byłoby odciąć wielki pas pierścieniowego zwierciadła i pozwolić mu odlecieć w kosmos, prosto z płaszczyzny ekliptyki. Podobnie można było postąpić z solettą: odpalić kilka z jej rakiet stabilizujących, a poleci w dal, szaleńczo się obracając.

Sax nie miał jednak ochoty marnować użytego do budowy tych urządzeń krzemianu glinu. Zdecydował się zbadać możliwość wykorzystania gdzieś w Układzie Słonecznym kierunkowych rakiet zwierciadeł oraz ich współczynnika odbicia. Solettę można by umiejscowić przed Wenus, a zwierciadła ustawić w taki sposób, aby stworzyć wielki parasol osłaniający gorącą planetę. Byłby to pierwszy krok w procesie ochładzania jej atmosfery, o którym od dłuższego czasu dyskutowano w literaturze przedmiotu, niezależnie od innych projektów terraformowania Wenus. Następnie trzeba by ulokować pierścieniowe zwierciadło na odpowiedniej orbicie polarnej wokół planety. Odbite światło pomogłoby utrzymać solettę-parasol we właściwym położeniu na wypadek naporu promieniowania słonecznego. Zarówno więc solettę, jak i zwierciadła można było wykorzystać, a w dodatku stanowiłoby to czytelny sygnał, kolejny symboliczny gest mówiący: „Spójrzcie, tę wielką planetę również można terraformować”. Nie było to łatwe zadanie, niemniej jednak wykonalne. Tym samym zmniejszyłaby się nieco psychiczna presja na Marsa, który traktowano dotąd jako „jedyną możliwą alternatywną Ziemię”. Trudno się było w tym doszukać logiki, ale to akurat nie miało specjalnego znaczenia, bowiem historia bywa nieprzewidywalna, a ludźmi wcale nie kierują racjonalne motywacje. W każdym razie, w specyficznej logice symbolicznej układu limbicznego gest ten mógłby być pewnym znakiem dla ludzi na Ziemi, psychiczną sugestią. Symbolem. Spójrzcie tam! Lećcie tam! I dajcie spokój Marsowi!

Sax omówił więc sytuację w Da Vincim ze specjalistami od astronomii eksperymentalnej, którzy skutecznie przejęli kiedyś kontrolę nad zwierciadłami. Za plecami ludzie nazywali ich i Saxa (chociaż i tak słyszał) szczurami laboratoryjnymi lub saxoklonami. W gruncie rzeczy byli to poważni, urodzeni na Marsie naukowcy, którzy różnili się od siebie usposobieniem tak samo jak absolwenci studiów i młodzi doktorzy w każdym laboratorium. Dla ogółu fakt ten nie miał jednakże znaczenia; młodzi pracowali z Saxem, uważano ich zatem za jego repliki. Widocznie Russell stał się obecnie modelowym nowoczesnym naukowcem marsjańskim. Postrzegano go przede wszystkim jako ubranego w biały fartuch „laboratoryjnego szczura” albo jako pochłoniętego pracą szalonego naukowca otoczonego w swojej kraterowej twierdzy chętnymi młodymi Igorami, błyskającymi szaleństwem w oczach, lecz postępującymi w sposób przemyślany — małymi Misterami Spockami: mężczyznami tak chudymi i niezgrabnymi jak budowlane dźwigi, kobietami bezbarwnymi w ochronnych szarościach… Ich neutralne przywiązanie do wiedzy… Sax bardzo to lubił; cenił całkowite oddanie nauce, pojmował je i podzielał — tę potrzebę zrozumienia wszystkiego i wyrażenia tego matematycznie. Uważał ich pragnienia za rozsądne. Prawdę mówiąc, często wydawało mu się, że gdyby wszyscy ludzie byli fizykami, świat wyglądałby znacznie lepiej.

— Ach, nie, ludziom podoba się pojęcie płaskiego wszechświata, ponieważ uważają, że trudno sobie radzić z zakrzywioną przestrzenią.

Może tak, a może nie… W każdym razie, młodzi tubylcy — niezależnie od tego, jak dziwni się wydawali — stanowili w Kraterze Da Vinciego potężną grupę. Mieściła się tu obecnie baza technologiczna podziemia i dzięki pełnemu zaangażowaniu Spencera ich możliwości produkcyjne wyglądały zupełnie nieźle. To oni przygotowali rewolucję, a teraz kontrolowali orbitalną przestrzeń planety.

Między innymi właśnie z powodu tej kontroli wielu z tutejszych naukowców wyglądało na niezadowolonych lub przynajmniej zakłopotanych, gdy Sax po raz pierwszy powiedział im o pomyśle usunięcia soletty i zwierciadła pierścieniowego. Poinformował o swoich planach podczas zebrania przy ekranach i zauważył, że wiele twarzy krzywiło się w dezaprobacie, jakby milcząco sugerując: „Szefie, to się nie trzyma kupy”. Tyle że wojna domowa też nie miała najmniejszego sensu. Trzeba było wybrać mniejsze zło.

— Czy tamci nie będą się sprzeciwiać? — spytała Aonia. — To znaczy „zieloni”?

— Bez wątpienia będą — odparł Sax. — Generalnie na Marsie panuje teraz anarchia, ale grupa we wschodnim Pavonis stanowi coś w rodzaju prerządu. Jednak to my w Da Vincim kontrolujemy przestrzeń kosmiczną Marsa. Zresztą, niezależnie od sprzeciwów, wraz z usunięciem soletty zniknie też groźba wojny domowej.

Wyjaśniał najlepiej, jak potrafił, a jego słuchaczy pochłonął fakt technicznego wyzwania, problem czysty, prosty i szybko zapomnieli, jakim szokiem był dla nich w pierwszej chwili jego pomysł. Formułując to techniczne wyzwanie, Sax czuł się, jakby rzucał psom kości. Młodzi naukowcy odeszli od ekranów, rozgryzając „najtwardsze” kwestie problemu i już w kilka dni później dopracowywali plany. Jak zwykle, chodziło głównie o przekazanie AI odpowiednich instrukcji. Naukowcy byli obecnie w niezwykle komfortowej sytuacji — wystarczało, że wyobrazili sobie coś, dokładnie to przemyśleli, a następnie powiedzieli AI: „zrób tak i tak”. Na przykład: „Proszę, skieruj solettę i zwierciadło pierścieniowe na orbitę wenusjańską, potem wyreguluj listewki soletty w taki sposób, aby zmieniła się w parasol, którego zadaniem będzie ochrona planety przed całością słonecznego naświetlenia”. Pozostawało czekać, aż komputery obliczą trajektorie i kąty ustawienia luster, wyznaczą silniki do odpalenia, i to wszystko.

Dzięki maszynom ludzie stawali się wręcz zbyt potężni. Michel stale powtarzał, że posiadają nowe boskie moce, a Hiroko swoimi działaniami sugerowała, że należy ignorować wszelką tradycję, nie powinna bowiem istnieć żadna granica wykorzystania tych nowych sił. Sax uważał, że pewne rzeczy warte są zachowania, jednak technicy z Da Vinciego — tak samo jak Hiroko — nie przywiązywali do tradycji najmniejszej wagi. Twierdzili, że znajdują się obecnie w bardzo szczególnym momencie historycznym i nie czuli się wobec nikogo odpowiedzialni. Zrobili więc tak, jak proponował szef.

Jakiś czas później Sax poszedł do Michela.

— Martwię się o Ann — powiedział.

Stali w rogu dużego magazynu na wschodnim Pavonis; kręcący się wokół swoich spraw i zajęty rozmowami tłum zapewniał im w pewien sposób prywatność, Michel jednak czujnie się rozejrzał wokół siebie, po czym rzucił:

— Wyjdźmy na zewnątrz.

Ubrali się w skafandry i wyszli. Wschodnie Pavonis zmieniło się obecnie w labirynt namiotów, magazynów, warsztatów, torów magnetycznych, parkingów, rurociągów, rozmaitych zbiorników, podwórzy, stosów odpadów i śmieci; szczątki urządzeń walały się wszędzie jak wulkaniczne ejektamenta. Michel skierował się w kierunku zachodnim i szybko dotarli do stożka kaldery, skąd to gigantyczne ludzkie śmietnisko wyglądało zupełnie inaczej — jak zagony hodowli bakteryjnych.

Przy samej krawędzi stożka ciemnawy, plamiasty bazalt opadał w postaci szeregu koncentrycznych stopni. Wzdłuż tych tarasów zbudowano schody, a najniższy — ogrodzono. Michel zaprowadził Saxa na taras, skąd przez boczną ściankę rozciągał się widok na dno kaldery — pięć kilometrów w dół. Olbrzymia średnica sprawiała, że kaldera nie wydawała się tak głęboka. Daleko w dole znajdowała się lekko zaokrąglona powierzchnia. Kiedy Sax uprzytomnił sobie, jak mała jest ta kaldera w stosunku do całego wulkanu, leżące pod nim Pavonis wydało mu się ogromnym cielskiem — niczym stożkowy kontynent ustawiony gdzieś w atmosferze planety i opadający wierzchołkiem w dół. Rzeczywiście, niebo było purpurowe tylko na horyzoncie, nad głową natomiast ciemnawe, a leżące na zachodzie słońce przypominało ciężką złotą monetę, która rzucała wyraźne ukośne cienie. Michel i Sax mieli cały ten świat jak na dłoni. Wzniecone przez wybuchy drobiny miału zniknęły i wszystko wróciło do normalnej teleskopowej klarowności. Skały, niebo i nic więcej… z wyjątkiem pasa budynków rozrzuconych wokół stożka. Skała, niebo i słońce. Mars Ann. Z wyjątkiem budynków… A na Ascreusie, Arsii, Elysium, nawet na Olympusie nie było budynków.

— Ze spokojem moglibyśmy ogłosić, że wszystko, co leży powyżej ośmiu kilometrów, pozostaje strefą pierwotnej pustki — rzucił Sax. — l utrzymać ten stan na zawsze.

— A bakterie? — spytał Michel. — Porosty?

— Prawdopodobnie pojawiły się. Ale czy one mają jakieś znaczenie?

— Dla Ann tak.

— Ale dlaczego, Michel? Czemu jej się podoba taki pusty świat?!

Michel wzruszył ramionami. Wreszcie, po długiej pauzie odrzekł:

— Bez wątpienia chodzi o jakieś kompleksy. Sądzę, że Ann odmawia życia. Zwróciła się ku skale, ponieważ jej potrafi zaufać. Jako dziecko była maltretowana, wiedziałeś o tym?

Sax potrząsnął głową. Próbował sobie wyobrazić, co znaczą słowa Duvala.

— Jej ojciec umarł — ciągnął Michel. — Matka wyszła ponownie za mąż, kiedy córka miała osiem lat. Ojczym znęcał się nad małą, póki nie skończyła szesnastu lat. Wtedy wyprowadziła się do siostry matki. Pytałem ją o szczegóły, ale stwierdziła, że nie chce o tym rozmawiać. „Poniżenie to poniżenie i tyle”, odrzekła. Mówi, że i tak nie pamięta zbyt dużo.

— Wierzę w to.

Michel zamachał ręką.

— Pamiętamy więcej, niż nam się zdaje. Czasami więcej, niż chcemy.

Dwaj starcy stali przez chwilę, patrząc na kalderę.

— Nie potrafię sobie tego wyobrazić — oświadczył Sax.

Michel popatrzył ponuro.

— Doprawdy? W pierwszej setce znajdowało się pięćdziesiąt kobiet. Z pewnością niejednej Ann mężczyźni zniszczyli życie. Jeśli wierzyć statystykom, doświadczyło tego od dziesięciu do piętnastu z nich. Gwałt, bicie, maltretowanie… tak to się dzieje.

— Trudno uwierzyć.

— Tak.

Sax przypomniał sobie, jak uderzył Phillis w szczękę, zaledwie jednym ciosem pozbawiając ją przytomności. Poczuł wtedy pewne zadowolenie. Jednak wówczas musiał potraktować ją w ten sposób. Tak mu się zdawało przez cały czas.

— Każdy ma swoje powody — zauważył Michel, szokując tym stwierdzeniem Saxa. — Tak w każdym razie myślą. — Jak zwykle próbował tłumaczyć, skąd się bierze zło. — U podstaw ludzkiej kultury — powiedział, patrząc w kalderę — leży neurotyczna reakcja na najwcześniejsze urazy psychiczne jednostki. Przed urodzeniem i w niemowlęctwie człowiek żyje w narcystycznej błogości oceanicznej, w której jednostka stanowi wszechświat. Potem, w którymś momencie późnego okresu niemowlęctwa, uświadamiamy sobie, że jesteśmy odrębnymi osobami, że różnimy się od naszej matki i wszystkich innych ludzi. To jest cios, z którego nigdy nie potrafimy się całkowicie otrząsnąć. Dziecko próbuje sobie radzić, jak umie — powstaje w nim szereg strategii neurotycznych. Najpierw usiłuje na powrót połączyć się z matką. Następnie odsuwa się od matki i kieruje ku istocie idealnej — ku ojcu. Tej metody ludzie często kurczowo się trzymają, stąd w niektórych kulturach powstała potrzeba oddawania czci królowi czy bogu. Jednostka może też szukać ideałów gdzieś dalej, skierować się ku pojęciom abstrakcyjnym lub ku braterstwu mężczyzn. Wszystkie te kompleksy mają swoje nazwy i posiadają bogatą literaturę… kompleks Dionizosa, Perseusza, Apollina, Heraklesa. Tacy ludzie istnieją, wszyscy są neurotykami, a z wyjątkiem reprezentantów kompleksu Dionizosa — także mizoginami.

— To jeden z twoich semantycznych prostokątów? — spytał Sax.

— Tak. Kompleksami Apollina i Heraklesa można by opisać przemysłowe społeczności Ziemi. Kompleks Perseusza dotyczy kultur wcześniejszych, choć i współcześnie można znaleźć jego przykłady. Wszystkie trzy są z gruntu patriarchalne. Cenią i szanują tylko to, co męskie, natomiast wszystko, co jest kobiece, uważają za mniej ważne, jedynie za dodatek do czynnika męskiego. Twierdzą, że kobieta to tylko instynkt, ciało i natura, a mężczyzna jest przyczyną, umysłem i prawem. Prawo oczywiście rządzi.

Sax, zafascynowany tą opowieścią, spytał tylko:

— A na Marsie?

— No cóż, na Marsie ideałem znowu jest czynnik macierzysty. Tu mamy do czynienia z powrotem do kompleksu Dionizosa czy też do swego rodzaju ponownego postedypalnego scalenia z naturą, które stale usiłujemy odkryć. Szukamy jakiegoś nowego kompleksu, który nie byłby tak bardzo narażony na wypaczenia neurotyczne.

Sax potrząsnął głową. Zadziwiające, jak piękne teorie potrafi tworzyć pseudonauka. Może to technika kompensacyjna; rozpaczliwa próba, aby zbliżyć się do takich dziedzin jak fizyka. Jednak psychologowie nie rozumieją, że fizyka, mimo swego — nie da się ukryć — skomplikowania, ciągle poszukuje prostoty.

Michel kontynuował wykład. Mówił, że nieodłączny patriarchatowi jest kapitalizm, hierarchiczny system, w którym większość osób wyzyskiwano w sposób ekonomiczny, traktowano jak zwierzęta, zatruwano, zdradzano, prześladowano, zabijano. A w najlepszym przypadku życiu tych ludzi towarzyszyło stałe poczucie zagrożenia, obawiali się odrzucenia, utraty pracy, nędzy, niezdolności zarobienia na życie dla siebie i rodziny, głodu, poniżenia. Niektórzy uwięzieni w tym nieszczęsnym systemie odreagowywali spowodowaną położeniem wściekłość na wszystkich wokół, często na osobach najbardziej kochanych, tych, których obecność właściwie powinna osładzać im trudne życie. To było nielogiczne, a nawet głupie. Brutalne i głupie. Tak. Michel wzruszył ramionami; nie podobały mu się wnioski, do których doprowadził go tym razem własny pociąg do dywagowania. Sax natomiast miał na ten temat do powiedzenia tylko jedno: że działania wielu ludzi wskazują niestety na ich głupotę. Michel dalej mówił (brzmiało to tak, jak gdyby próbował się wykręcić od przyzwoitego objaśnienia), że w niektórych umysłach układ limbiczny został całkowicie zwichnięty. Adrenalina i testosteron zawsze pchały do reakcji typu: „walcz lub uciekaj”, co w pewnych wyjątkowo ponurych przypadkach doprowadzało do układu: „zrań lub zostaniesz zraniony”, a wtedy ludzie wplątani w ten układ nie mieli wyjścia — byli straceni, nie tylko w sensie uczuciowości, ale także w kategoriach racjonalnej interesowności. W gruncie rzeczy, byli chorzy i sami na siebie ściągali nieszczęście.

Sax też czuł się trochę chory. Michel wyjaśnił właśnie w niecały kwadrans wiele przyczyn męskiej agresji, a jednak większość wniosków dotyczyła Ziemian. Marsjanie byli inni. Chociaż Sax sam świetnie pamiętał katów z Kasei Vallis, którzy go torturowali. Byli to jednak osadnicy z Ziemi. Chorzy. Młodzi tubylcy nie są tacy, powiedział sobie Sax. Marsjanin, który uderzyłby kobietę albo molestował dziecko, zostałby wykluczony ze społeczności, groziłby mu ostracyzm, a może także bardziej namacalna kara — utrata domu albo zesłanie na asteroidy bez zgody na powrót. Tak chyba było?

Trzeba zbadać ten problem.

Teraz Sax znowu pomyślał o Ann: o jej sposobie zachowania, o nieczułości. Przypomniał sobie, jak intensywnie skupiała się na nauce, na skałach. Może kompleks Apollina… Koncentracja na abstrakcji, nieprzyjmowanie do wiadomości istnienia ciała, a zatem całego związanego z nim bólu. Może…

— Jak sądzisz, co teraz pomogłoby Ann? — spytał Sax.

Michel znowu wzruszył ramionami.

— Zastanawiam się nad tym od lat. Myślę, że pomaga jej Mars. Pomogli jej także Simon i Peter. Ich obu trzymała nieco na dystans. Jednak nie udało im się gruntownie jej zmienić.

— Ale… ona przecież kocha to wszystko — zauważył Sax, wskazując na kalderę. — Naprawdę kocha. — Zastanowił się nad analizą Michela. — Z jej strony to nie jest zwykłe zaprzeczanie. Jest w niej także coś pozytywnego. Choćby ta miłość do Marsa.

— Tyle że jeśli kochasz kamienie, a nie ludzi — stwierdził Michel — jest to chyba trochę… niezrównoważone. Albo też dzieje się to jakby zamiast. Ann ma wielki umysł, wiesz…

— Wiem…

— …I wiele dokonała. Jednak nie wydaje się z tego zadowolona.

— Ann nie podoba się to, co się dzieje z jej światem.

— Tak. Jednak, czy naprawdę jej się to nie podoba? Wiesz, co jej się najbardziej nie podoba? Ja nie jestem taki pewny. Dla mnie to kolejny przykład wyparcia. Zarówno miłość, jak i nienawiść.

Sax potrząsnął głową. Był szczerze zdumiony, że Michel naprawdę uważa psychologię za naukę. Tak wiele symboli. Traktowanie umysłu jako silnika parowego; podczas narodzin nowoczesnej psychologii istniały już gotowe mechaniczne analogie. Ludzie zawsze tak postępowali, gdy myśleli o umyśle: mechanizm zegarowy dla Kartezjusza, zmiany geologiczne dla osób żyjących w początkach epoki wiktoriańskiej, komputery albo holografia dla dwudziestego wieku, AI dla dwudziestego pierwszego… a dla freudowskich tradycjonalistów — silniki parowe. Przyłożenie ciepła, wzrost ciśnienia, przesunięcie ciśnienia, odpowietrzanie, wszystko zmienione w represję, sublimacja, powrót represji tego, co zostało stłumione. Sax pomyślał, że odpowiednim modelem dla ludzkiego umysłu muszą być naprawdę nieprawdopodobne silniki parowe. Według niego umysł przypominał bardziej… Co? Ekosystem… pole turniowe… a może raczej dżunglę zaludnioną przez wszelkie możliwe gatunki dziwacznych bestii. Albo wszechświat, wypełniony gwiazdami, kwazarami i czarnymi dziurami. No cóż… w gruncie rzeczy był to tylko — chociaż dość imponujący — skomplikowany zbiór synaps i neurytów; energia chemiczna faluje w tę i z powrotem niczym pogoda w atmosferze. Tak, to było lepsze porównanie: pogoda… burzowe fronty myśli, strefy wysokiego ciśnienia, komórki niskiego, huragany — strumieniowe prądy biologicznych pragnień, zawsze tworzące swe szybkie, potężne obroty. Życie w wichrze. No cóż… Symbol. Prawdę mówiąc, umysł był raczej kiepsko rozumianym organem.

— O czym myślisz? — spytał Michel.

— Czasami się martwię — przyznał się Sax — o teoretyczne podstawy tych twoich diagnoz.

— Och, nie musisz, są świetnie poparte empirycznie. I bardzo precyzyjne, bardzo dokładne.

— Zarówno precyzyjne, jak i dokładne?

— No cóż, to chyba to samo, nie sądzisz?

— Nie. W danych szacunkowych jakiejś wartości dokładność określa, jak daleko się znajdujesz od prawdziwej wartości, precyzja natomiast odnosi się do rozmiaru błędu oceny. Sto plus minus pięćdziesiąt nie jest zbyt precyzyjnym określeniem. Jeśli jednak szacujesz sto plus minus pięćdziesiąt, a prawdziwa wartość wynosi sto jeden, to mieścisz się w błędzie, twoje stwierdzenie jest zatem całkiem dokładne, chociaż niezbyt precyzyjne. Rzecz jasna, często prawdziwe wartości w ogóle nie dają się określić.

Michel popatrzył z zaciekawieniem.

— Jesteś człowiekiem bardzo dokładnym, Sax.

— To tylko statystyka — odparł, broniąc się. — Od czasu do czasu język pozwala powiedzieć coś w sposób precyzyjny.

— I dokładny.

— Czasami.

Spojrzeli w dół, na powierzchnię kaldery.

— Chcę pomóc Ann — szepnął Sax.

Michel skinął głową.

— Już mówiłeś. A ja ci powiedziałem, że nie wiem jak. Dla niej oznaczasz terraformowanie. Jeśli miałbyś jej pomóc, musiałoby jej pomóc terraformowanie. Sądzisz, że potrafisz znaleźć sposób, aby móc tego dokonać?

Sax zastanowił się.

— Dzięki terraformowaniu mogłaby dłużej przebywać na zewnątrz. W dodatku bez hełmu, a nawet bez maski.

— Uważasz, że Ann tego chce?

— Zdaje mi się, że wszyscy tego pragną. Jeśli nie świadomie, to w móżdżku. Jak zwierzęta, rozumiesz. Dobre samopoczucie.

— Nie wiem, czy Ann ma odpowiedni stosunek do swoich uczuć zwierzęcych.

Sax przez chwilę myślał nad słowami Michela, a w tym czasie pociemniał cały pejzaż.

Spojrzeli w górę. Słońce było czarne. Obok niego lśniły gwiazdy. Czarny dysk otaczała słaba łuna, być może korona słoneczna.

Później nagły ognisty półksiężyc zmusił ich, by odwrócili wzrok. Tak, korona. A to, co widzieli wcześniej, było prawdopodobnie oświetloną egzosferą.

Pociemniały krajobraz rozświetlił się znowu, kiedy skończyło się sztuczne zaćmienie. Jednak po powrocie słońce było wyraźnie mniejsze od tego, które świeciło zaledwie kilka chwil wcześniej. Stary spiżowy guzik marsjańskiego słońca! Sax poczuł się, jak gdyby z wizytą przyszedł jakiś przyjaciel. Planeta wydawała się teraz bardziej przyćmiona, intensywne barwy kaldery stały się o ton ciemniejsze, jak gdyby światło słoneczne przysłoniły niewidzialne chmury. Widok właściwie bardzo znajomy — naturalne światło Marsa, oświetlające planetę znowu po dwudziestu ośmiu latach.

— Mam nadzieję, że Ann to widziała — stwierdził Sax.

Poczuł chłód, chociaż wiedział, że nie upłynęło jeszcze wystarczająco dużo czasu, by powietrze zdążyło się ochłodzić, a poza tym miał przecież na sobie skafander. Ale naprawdę było mu zimno. Ponuro pomyślał o rozproszonych po całej planecie polach turniowych, na północy do cztero — czy pięciokilometrowego poziomu, natomiast na średnich i południowych szerokościach areograficznych — niżej. Całe ekosystemy zaczną już niedługo umierać. Ten dwudziestoprocentowy spadek nasłonecznienia był gorszy niż jakakolwiek ziemska era lodowcowa, bardziej przypominał ciemność po wielkich katastrofach związanych z wymieraniem gatunków: zderzeniu KT, wydarzeniach w ordowiku, dewonie czy też — najgorszych — w permie, dwieście pięćdziesiąt milionów lat temu, kiedy wyginęło aż dziewięćdziesiąt pięć procent wszystkich żyjących gatunków. Przerwanie stanu równowagi; bardzo niewiele gatunków przeżywało takie okresy — pozostawały jedynie szczególnie wytrzymałe lub te, które po prostu miały szczęście.

— Wątpię, czyją to usatysfakcjonuje — rzucił Michel.

Sax wiedział o tym. Teraz jednak zastanawiał się, w jaki sposób najłatwiej skompensować utratę światła, które dawała soletta. Wolałby, żeby nie ucierpiała żadna bioma. Gdyby znalazł sposób, Ann po prostu musiałaby się pogodzić z istnieniem turniowych pól.

Było Ls 123, sam środek południowej zimy (na północy — lata), blisko aphelium, które sprawiało, że zima na południu była o wiele chłodniejsza niż na północy (niemałe znaczenie miał także fakt wysokości terenu): temperatury regularnie spadały do dwustu trzydziestu kelwinów, było więc niewiele cieplej niż podczas pierwotnych chłodów panujących przed przybyciem pierwszej setki. Teraz, gdy soletta i zwierciadło pierścieniowe zniknęły, temperatury będą spadać jeszcze niżej. Bez wątpienia, na południowych wyżynach zamarznie w tym roku rekordowa ilość roślin.

Z drugiej strony, na południu spadło już wiele śniegu, który chronił żywe istoty przed zimnem i wiatrem. Środowisko pod śniegiem wyglądało na całkiem stabilne. Być może spadek ilości światła i — w następstwie — temperatury powierzchniowej nie zaszkodzi zbytnio zasypanym śniegiem roślinom, już przykrytym, a więc częściowo zahartowanym na zimno. Sax nie miał jednak pewności. Chciał pojechać w teren i przekonać się na własne oczy. Rzecz jasna, mogą minąć miesiące, a nawet lata, zanim zajdą dostrzegalne zmiany. Z wyjątkiem, oczywiście, samej pogody. Śledził już dane meteorologiczne, spędzał wiele godzin przed zdjęciami satelitarnymi i mapami pogody; szukał oznak ochłodzenia. Dzięki tym badaniom odprężał się po rozmowach z ludźmi, którzy przychodzili do niego protestować przeciwko usunięciu zwierciadeł; w tygodniu po zdarzeniu pojawiło się ich tak wielu, że te wizyty stały się niemal nie do zniesienia.

Niestety, pogoda na Marsie była niestała, więc nie sposób było przewidzieć, czy zmiany rzeczywiście spowodowało usunięcie dużych luster. Zdaniem Saxa naukowcy mieli dość kiepskie pojęcie na temat atmosfery, a marsjańska pogoda była systemem naprawdę pół-chaotycznym. W jakiś sposób przypominała ziemską, co nie zaskakiwało, jeśli się wzięło pod uwagę, że przyczyna leżała w powietrzu i wodzie poruszających się po powierzchni wirującej kuli: siły Coriolisa są przecież wszędzie takie same, a zarówno na Marsie, jak na Ziemi wiały tropikalne stałe wiatry wschodnie, umiarkowane stałe wiatry zachodnie, polarne wiatry wschodnie; i tu, i tam znajdowały się też nawałnicowe punkty kotwiczne. Niewiele więcej można było powiedzieć z całą pewnością o marsjańskiej pogodzie. No… Może jeszcze kilka kwestii — na południu było chłodniej i bardziej sucho niż na północy. Znad wysoko położonych wulkanów i łańcuchów górskich wiatr przynosił deszcze. Blisko równika było cieplej, na biegunach chłodniej. Na tym kończyły się oczywiste uogólnienia. Marsjanie mogli być pewni jeszcze różnych lokalnych wzorców, chociaż bywały odchylenia. Ważniejsze od doświadczenia okazywały się statystyki. Zarejestrowano zresztą jedynie pięćdziesiąt dwa M-lata, podczas których w dodatku przez cały czas gęstniała atmosfera, na powierzchnię planety pompowano wodę i tak dalej… Właściwie więc trudno było powiedzieć, jak wyglądają normalne czy też przeciętne warunki.

Sax uznał, że musi opuścić wschodnie Pavonis. Nie mógł się tam skupić. Ludzie ciągle przerywali mu badania, skarżąc się na brak zwierciadeł, a zmienna i burzowa sytuacja polityczna była równie nieprzewidywalna jak pogodowa. Oczywiście, że usunięcie luster bynajmniej nie ułagodziło wszystkich „czerwonych” — nadal prawie codziennie sabotowano projekty terraformowania; czasami odbywały się ostre walki w ich obronie. Z wiadomości (które Sax przykazał sobie oglądać przez godzinę dziennie) dowiedział się o istnieniu na Ziemi grup ludzi, którzy próbowali przywrócić stan rzeczy sprzed powodzi; ich przeciwieństwo stanowiły siły zamierzające wykorzystać powódź w podobny sposób, jak marsjańscy rewolucjoniści, traktując ją jako punkt zwrotny w historii i swego rodzaju trampolinę, odskocznię do nowego porządku społecznego, do „świeżego początku”. Tyle że metanarodowcy nie zamierzali się poddać, tworzyli zresztą aktualny system społeczny: zarządzali ogromnymi zasobami i nawet siedmiometrowa fala (ponad poziom morza) nie mogła pozbawić ich władzy.

Po jednej takiej przygnębiającej godzinie Sax wyłączył monitor i poszedł do rovera Michela, na kolację z przyjacielem.

— Nie ma czegoś takiego jak „świeży początek” — oznajmił, włączywszy wodę na herbatę.

— Wielki Wybuch? — zasugerował Michel.

— Jeśli dobrze rozumiem, na Ziemi istnieją teorie sugerujące, że… przyczyną iłowatości wczesnego wszechświata była wcześniejsza… to znaczy… iłowatość poprzedniego wszechświata, załamanie się w Wielki Chrzęst.

— Który wszelkie nieregularności skruszył na proch?

— Istnieją dziwne osobliwości… Poza wypadkowymi poziomami zjawiska kwantowe pozwalają pewnym cząstkom na pojawienie się. Pod wpływem kosmicznego podmuchu małe bryłki zaczęły się łączyć w duże. — Sax zmarszczył brwi. Przemawiał tonem teoretyków z Da Vinciego. — Miałem na myśli powódź na Ziemi… Która bynajmniej nie oznacza całkowitej zmiany warunków. Właściwie, może niektórzy ludzie na Ziemi wcale nie uważają tego stanu rzeczy za punkt zwrotny.

— Rzeczywiście. — Michel roześmiał się z jakiegoś powodu. — Powinniśmy tam polecieć i zobaczyć, nie sądzisz?

Kiedy skończyli jeść spaghetti, Sax oświadczył:

— Chcę pojechać w teren. Muszę sprawdzić, czy widać już efekty usunięcia zwierciadeł.

— Jeden już widziałeś. To przyćmienie światła, kiedy byliśmy na stożku… — Michel wzruszył ramionami.

— Tak, ale jedynie wzmógł moją ciekawość.

— No cóż… Utrzymamy więc dla ciebie tę placówkę.

Sax pomyślał, że przy obecnym stanie techniki człowiek nie musiał być fizycznie obecny w danym miejscu.

— Stary móżdżek nigdy się nie poddaje — mruknął.

Michel uśmiechnął się.

— Właśnie z tego względu chcesz wyjechać i zobaczyć zmiany na własne oczy.

Sax zmarszczył brwi.

Zanim wyszedł, zadzwonił do Ann.

— Chciałabyś mi towarzyszyć na wycieczce do południowego Tharsis, aby… aby zbadać wyższe partie areobiosfery?

Ann wydawała się przestraszona jego pytaniem. Gdy rozważała propozycję, trzęsła jej się głowa — w ten sposób móżdżek odpowiedział na sześć czy siedem sekund przed jej świadomą odmowną odpowiedzią słowną:

— Nie.

Potem spojrzała dziwnie przerażona i przerwała połączenie.

Sax wzruszył ramionami. Czuł się nieszczególnie. Wiedział, że jednym z powodów do wyjazdu w teren była chęć zabrania tam Ann i pokazania jej skalistych biom w postaci turniowych pól. Pragnął, by zwróciła uwagę, jak bardzo są piękne. Chciał z nią porozmawiać… Jakoś tak… Nie bardzo wiedział, co mógłby jej powiedzieć; obraz wspólnej wyprawy miał w umyśle — w najlepszym razie — dość zamazany. Po prostu chciał jej pokazać. Pragnął sprawić, aby to wszystko zobaczyła.

No cóż, nikt nie potrafi skłonić drugiej osoby do dostrzeżenia czegoś nie chcianego.

Poszedł się pożegnać z Michelem. Na tym właśnie polegała cała praca Francuza: sprawić, żeby ludzie zauważali różne rzeczy. Bez wątpienia, stąd wynikała frustracja, z jaką Duval mówił o Ann. Należała do jego pacjentek już od ponad stulecia, a jej zachowanie zupełnie się nie zmieniło, nawet nie powiedziała mu zbyt wiele o sobie. Sax uśmiechnął się nieznacznie, gdy o tym myślał. Niestety, Michela wyraźnie niepokoiła ta sytuacja, ponieważ naprawdę kochał Ann i chciał jej pomóc. Kochał zresztą wszystkich swoich starych przyjaciół i pacjentów, łącznie z Saxem. Na tym polegała zdaniem Duvala zawodowa odpowiedzialność: zakochiwać się w każdym przedmiocie swojej „pracy naukowej”. Każdy astronom kocha gwiazdy. No cóż, kto wie, kto wie…

Sax wyciągnął rękę i klepnął przyjaciela w ramię. Michel uśmiechnął się, spodobał mu się gest, który nie pasował do dawnego Saxa. Miłość, tak… Zwłaszcza gdy przedmiotem badań są znane od lat kobiety, których zachowanie studiuje się z intensywnością czystej nauki — tak, to może być uczucie. Wielka poufałość, niezależnie od miejsca, w którym odbywa się rozmowy — w gabinecie czy gdzieś indziej. Właściwie, nie jest nawet ważna zgoda pacjenta na współpracę; zdarzało się, że nie chciał odpowiadać na żadne pytania. W końcu, jeśli Michel pragnął, aby odpowiadano (rozwlekle) na jego pytania (choćby i na te nie zadane), zawsze miał Maję, która była niemal „zbyt ludzka”, która dawała Michelowi nieźle popalić, zmuszając jego układ limbiczny do ostrego biegu terenowego z przeszkodami, która — jeśli wierzyć Spencerowi — nawet rzucała w niego przedmiotami. Po takim intensywnym symbolizmie milczenie Ann mogło się Michelowi wydawać wręcz pieszczotą.

— Bądź ostrożny — powiedział Michel. Szczęśliwy naukowiec, zwracający się do jednego z „przedmiotów” swojej pracy naukowej, kochanego jak brata.

Sax wsiadł w jednoosobowy rover i zjechał po stromym, gołym południowym stoku Pavonis Mons, potem przejechał przełęcz między Pavonis i Arsia Mons. Objechał suchą wschodnią stronę wielkiego stożka Arsia Mons, potem zjechał po południowym stoku Arsii i po wzniesieniu Tharsis, aż dotarł na potrzaskane wyżyny Daedalia Planitia. Równina stanowiła pozostałość gigantycznego starego basenu pouderzeniowego, teraz prawie całkowicie zatartego przez pochyłość Tharsis, lawę z Arsia Mons i nieustanne wiatry; pozostał po nim jedynie zbiór obserwacji i wniosków areologów, nikłe promieniste szeregi ejektamentowych fragmentów widocznych jeszcze na mapach, ale już nie w krajobrazie.

Dla oka niewprawnego podróżnika jadącego po tej krainie nie różniła się ona od większości pozostałych południowych wyżyn: była nieregularna, nierówna, pokryta dołami, popękana. Dziki, skalny krajobraz. Stare magmowe wylewy przybrały postać wygładzonych, płatkowych łuków ciemnej skały. Wyglądały jak wzniesione fale rozkładające się wachlarzem i opadające na brzeg. Ląd znaczyły spowodowane działaniem wiatru smugi, zarówno jasne, jak i ciemne, ukazując drobiny pyłu o różnym ciężarze i zawartości: na południowo-wschodnich stokach kraterów i głazów narzutowych znajdowały się wydłużone, długie, jasne trójkąty, na północny zachód od nich ciemne pasy w kształcie litery „V”, natomiast wewnątrz wielu pozbawionych stożków kraterów — ogromne, nieregularne, ciemne plamy. Następna wielka burza pyłowa z pewnością pozmienia wszystkie te wzory.

Sax z przyjemnością przejechał niskie kamienne fale — w dół, w górę, w dół, w górę — odczytując niczym mapę piaskowe malowidła stworzone ze smug pyłu. Nie podróżował kamiennym pojazdem składającym się z niskiego, ciemnego pomieszczenia i pędzącym jak karaluch od jednej kryjówki do następnej, lecz dużym pudełkowatym minibusem areologów, wysokim na trzy piętra, z oknami na wszystkich czterech stronach.

Naprawdę wielką uciechę sprawiała Saxowi ta jazda naprzód: do góry, w rzadkim, jaskrawym świetle dnia, w dół i w górę, w dół i w górę, przez poprażkowaną piaskiem równinę. Jak na Marsa, horyzont znajdował się bardzo daleko. Sax nie musiał się przed nikim ukrywać; nikt go nie gonił. Był wolnym człowiekiem na swobodnej planecie i jeśli miał ochotę, mógł objechać swoim pojazdem cały świat. Pojechać wszędzie, gdzie chciał.

Zdał sobie sprawę z tej możliwości po dwudniowej jeździe, a i nawet wtedy nie był pewien, czy w pełni ją odczuwa. Miał wrażenie osobliwej lekkości i często za jego przyczyną — czasem bez oczywistego powodu — nieznaczny uśmieszek rozciągał mu usta. Kiedyś nie znał uczucia depresji ani strachu, choć zapewne gdzieś się czaiło — może od roku 2061 albo nieco wcześniej. Sześćdziesiąt sześć lat strachu, lekceważonego i zapominanego, lecz stale obecnego: powodował pewne napięcie w układzie mięśniowym, mały ukryty lęk w samym środku wszystkiego.

— Sześćdziesiąt sześć butelek strachu na ścianie, sześćdziesiąt sześć butelek! Zdejmij jedną, puść ją w koło, zostanie sześćdziesiąt pięć butelek strachu na ścianie!

Teraz lęk zniknął. Sax czuł się swobodny, jego świat był wolny. Zjeżdżał pochyłą, rzeźbioną wiatrem równiną. Wcześniej tego dnia w rozpadlinach zaczął pojawiać się szkliście połyskujący śnieg; pył nigdy tak nie lśnił. Potem pojawiły się porosty, Sax wjeżdżał bowiem w atmosferę. Nie widział powodu, aby jego życie nie miało dalej wyglądać w taki właśnie sposób — by mógł wędrować swobodnie całymi dniami we własnym świecie-laboratorium. Zresztą, wszyscy inni mogą być równie wolni!

Teraz naprawdę doświadczał emocji!

Och, niech się spierają na Pavonis. Z pewnością będą się tam kłócić. W innych miejscach również… Stanowili niezwykle swarliwą gromadkę. Jak wyjaśniliby ich kłótliwość socjologowie? Trudno powiedzieć. W każdym razie, mimo sporów, Marsjanom jakoś udawało się ze sobą współpracować; być może osiągali kompromis tylko tymczasowo, dla załatwienia jakiejś sprawy? Cóż… obecnie wszystko było tymczasowe. Zrezygnowano z tak wielu tradycji, tak wiele zapomniano, aż pozostało coś, co John zwykł nazywać „koniecznością tworzenia”; a tworzenie to sprawa bardzo trudna. Nie każdy, kto potrafił narzekać, umiał tworzyć.

Jednak teraz Marsjanie mieli pewne możliwości jako grupa, jako… cywilizacja. Suma wiedzy naukowej, ich wspólna, rosła do ogromnych rozmiarów, dając im wiele możliwości, których — nawet w ogólnym zarysie — jednostka nie potrafiłaby pojąć. Zrozumiałe czy nie, były to jednak możliwości; Michel nazywał je „boskimi siłami”, Sax natomiast uważał, że przyjaciel popada w przesadę bądź miesza podstawowe kwestie, bowiem jego zdaniem siły te z pewnością należały do świata materialnego, były realne i wymuszała je rzeczywistość. Dzięki nim — zastosowanym właściwie — dałoby się stworzyć przyzwoitą ludzką cywilizację. Nareszcie! Po wszystkich tych stuleciach prób! A dlaczego nie? Dlaczego nie? Dlaczego nie rozpocząć z wysokiego pułapu? Potrafili każdemu zabezpieczyć godziwy byt, leczyć choroby, powstrzymać starzenie (będą żyli po tysiąc lat), zrozumieć wszechświat od odległości Plancka do kosmicznej, od Wielkiego Wybuchu po eskaton — wszystko było możliwe, technicznie możliwe do osiągnięcia. Jeśli zaś chodziło o tych, którzy twierdzili, że ludzkość potrzebuje bodźca w postaci cierpienia, aby zrozumieć znaczenie swej mocy, no cóż… Sax był pewien, że nigdy nie przestaną istnieć takie tragiczne zdarzenia, jak: utracona miłość, zdrada przez przyjaciół, śmierć, złe wyniki w laboratorium. Tymczasem wszyscy zadowoleni mogli swobodnie kontynuować prace nad stworzeniem wspaniałej cywilizacji. Potrafili tego dokonać! Zadziwiające, naprawdę. Dotarli do takiego momentu historycznego, kiedy każdy człowiek mógł oświadczyć: „To jest możliwe”. Sax nie do końca wierzył w tę ludzką wszechmoc, toteż stał się podejrzliwy; w fizyce, gdy sytuacja stawała się zbyt wyjątkowa lub unikalna, od razu przychodziło zwątpienie. Podejrzewano, że ktoś popełnił błąd lub wyciągnął niewłaściwe wnioski. Wszechobecna była tak zwana zasada mierności, zgodnie z którą człowiek powinien zakładać, że wszystko jest mniej więcej stałe, a on sam żyje w przeciętnych czasach. Sax nigdy nie widział w tej zasadzie niczego atrakcyjnego, choć być może oznaczała ona pełną dostępność sprawiedliwości.

W każdym razie, obecna chwila z pewnością była nadzwyczajna. Tuż za czterema oknami minibusa Mars połyskiwał pod delikatnym dotykiem promieni naturalnego słońca. Planeta i jej lud, wolni i potężni.

Sax rozglądał się wokół i rozmyślał. Cieszył się wszystkim, co widział i czuł.

— Ha! Ha! — wołał zaskoczony. Smak zupy pomidorowej i chleba. — Ha! — Zapylona purpura zmierzchającego nieba. — Ha! — Spektakl na instrumentach tablicy rozdzielczej, lekko połyskującej, odbitej w czarnych oknach. — Ha! Ha! Ha! Nie do wiary.

Mógł jechać wszędzie, gdzie tylko chciał. Nikt mu nie mówił, co ma robić. Powiedział to głośno w stronę ciemnego ekranu Al:

— Nikt nam nie mówi, co robić!

Owa myśl była niemal przerażająca i przyprawiała o zawrót głowy. „Ka”, jak powiedzieliby yonsei. „Ka” — słowo, którym małe czerwone ludziki podobno nazywały Marsa; pochodziło od japońskiego ka oznaczającego „ogień”. Ten sam wyraz istniał również w wielu innych wczesnych językach, łącznie z praindoeuropejskim. Tak w każdym razie twierdzili językoznawcy.

Sax powoli dotarł na tył przedziału, gdzie szumiało ogrzewanie rovera i system elektryczny. Położył się do łóżka. Mrucząc do siebie, leżał pod grubym kocem, który szybko ogrzał jego ciało, a wtedy położył głowę na poduszce i patrzył w gwiazdy.

Następnego ranka z północnego zachodu nadszedł układ wysokiego ciśnienia i temperatura wzrosła do dwustu sześćdziesięciu dwóch kelwinów. Sax zjechał na wysokość pięciu kilometrów ponad poziom odniesienia, gdzie zewnętrzne ciśnienie powietrza wynosiło dwieście trzydzieści milibarów. Nie wystarczało do swobodnego oddychania, więc założył jeden z ogrzewanych skafandrów powierzchniowych, potem wsunął na ramiona mały zbiornik z powietrzem, nałożył maskę na nos i usta oraz gogle na oczy.

Wyszedł przez zewnętrzny właz śluzy powietrznej i po schodkach zszedł na piaszczystą powierzchnię. Mimo że był tak grubo ubrany, zaczął siąkać nosem z powodu dotkliwego chłodu i oczy załzawiły mu się tak bardzo, że niemal nic nie widział. Chociaż uszy okrywał mu kaptur skafandra, słyszał głośny gwizd wiatru. System grzejny skafandra przygotowano na szczęście do takich zadań, toteż twarz Saxa powoli się przyzwyczaiła.

Russell mocniej zesznurował kaptur i ruszył przed siebie. Stąpał od jednego płaskiego kamienia do następnego; było ich mnóstwo. Często kucał i badał skalne rozpadliny. Znajdował porosty i najrozmaitsze inne okazy życia roślinnego: mchy, małe kępki turzycy, trawy. Wiał bardzo mocny wiatr. Cztery czy pięć razy na minutę smagały Saxa wyjątkowo ostre podmuchy, a w międzyczasie panowała niemal równie silna zawierucha. Miejsce to bez wątpienia pozostawało wietrzne przez większą część roku, bowiem ogromne masy powietrza przemieszczały się stąd na południe dokoła wielkiej wypukłości Tharsis. Komórki wysokiego ciśnienia pozbywały się sporej partii wilgoci na początku wzniesienia, w odległości około sześćdziesięciu kilometrów, dwa czy trzy kilometry poniżej na zachodnim stoku. Nawet w chwili obecnej zachodni horyzont zaćmiewało morze gęstych chmur zlewających się z ziemią.

Śnieg wypełniał niektóre z zacienionych systemów rozpadlin i kotlin, tworząc tak twarde zaspy, że gdy Sax skakał po nich, nie zostawiał śladów. Lodowe płyty, częściowo stopione, potem ponownie zamarznięte. Jedna z nich pękła mu pod butami. Okazało się, że ma grubość kilku centymetrów. Pod płytą znajdował się śnieg w postaci sproszkowanej lub ziarnistej. Mimo ogrzewanych rękawic, palce Saxa były zimne.

Znowu ruszył naprzód i chaotycznie wędrował po skałach. W niektórych głębszych kotlinach znajdowały się lodowe sadzawki. Około południa zszedł w jedno z takich zagłębień i zjadł przy sadzawce lunch, podnosząc co jakiś czas maskę powietrzną, aby ugryźć zbożowo-miodowy balonik. Sax znajdował się na wysokości czterech i pół kilometra ponad poziomem, ciśnienie powietrza wynosiło dwieście sześćdziesiąt siedem milibarów, a zatem układ wysokiego ciśnienia rzeczywiście tu dotarł! Słońce wisiało nisko na północnym niebie: jaskrawa kropka otoczona okręgiem barwy cyny.

W niektórych miejscach lód sadzawki był przezroczysty; przez te „okienka” dało się dostrzec czarne dno. Inne miejsca wrzały, były popękane lub białe od szronu. Brzeg, na którym siedział Sax, stanowiła żwirowa wypukłość; tu i ówdzie pokrywały ją zagony brązowej gleby, a na miniaturowym tarasie — najwyraźniej znaku poziomu maksymalnego przypływu — poczerniałe okazy martwej roślinności, glebowy brzeg na żwirowym. Cała plaża miała niecałe cztery metry długości, metr szerokości. Drobny żwir był barwy umbry, srokatej umbry albo… Sax pomyślał, że musi zajrzeć do wykresu kolorów. Ale nie teraz.

Glebowy taras upstrzyły bladozielone rozetki maleńkich źdźbeł trawy. Tu i tam rosły kępy dłuższych źdźbeł. Większość z nich była martwa i lekko szara. Tuż obok stawu leżały stosy ciemnozielonych mięsistych liści o ciemnoczerwonych krawędziach. W miejscach, gdzie zieleń przechodziła w czerwień, znajdował się kolor, którego Sax nie potrafił nazwać, ciemny, lśniący brąz, osobliwie zabarwiony dwoma kolorami składowymi. Sax zrozumiał, że koniecznie trzeba wywołać wykres barw; ostatnio, kiedy był na zewnątrz, potrzebował go mniej więcej co minutę.

Pod niektórymi z tych dwubarwnych liści leżały woskowate kwiaty w prawie białym kolorze. Zauważył też jakieś pnącza o czerwonych łodygach i zielonych igłach; wyglądały jak miniaturowe wodorosty na plaży. Znowu prześladowała go — tym razem w naturze — mieszanina czerwonego z zielonym.

Słyszał odległy, niesiony na wietrze szum; może to powietrze igrało wśród skał, może bzyczały owady. Czarne muszki, pszczoły… Ponieważ ciśnienie cząstkowe było małe, musiały znosić w tej atmosferze jedynie około trzydziestu milibarów dwutlenku węgla, a w pewnym momencie nasycenie wewnętrzne okazało się wystarczające. Niestety, dla ssaków powietrze z pewnością nie było odpowiednie. Mogły wytrzymać jakieś dwadzieścia milibarów, lecz jeśli życie roślinne będzie się bujnie krzewiło we wszystkich niższych rejonach planety, poziom dwutlenku węgla powinien dość szybko spaść do pożądanego, a wtedy nawet ludzie mogliby się obywać bez zbiorników z powietrzem i masek na twarz. Uwolnić zwierzęta na Marsie!

Saxowi wydawało się, że w słabym szumie rozróżnia głosy zwierząt, immanentne bądź pojawiające się wraz z następną wielką falą viriditas. Szum odległych głosów. Wiatr. Spokój małej sadzawki na skalistej glebie. Taką przyjemność czuł zapewne Nirgal, gdy walczył z ostrym chłodem…

— Ann powinna to zobaczyć — mruknął Sax.

Nagle uświadomił sobie, że cały otaczający go świat został skazany na śmierć decyzją o usunięciu kosmicznych zwierciadeł. Tu znajdowała się górna granica biosfery, która z powodu straty światła i ciepła niewątpliwie się obniży, przynajmniej tymczasowo, a być może na dobre. Saxowi nie podobała się owa myśl, sądził jednak, że potrafi znaleźć sposób skompensowania tego utraconego światła. Terraformowanie przebiegało przecież całkiem dobrze przed pojawieniem się luster, nie były zatem konieczne. Zresztą planeta nie powinna być zależna od czegoś tak kruchego, lepiej więc pozbyć się ich teraz niż później, kiedy wraz z roślinami mogłyby wymrzeć populacje wielkich zwierząt.

Mimo to Sax odczuwał wstyd. Mimo iż dotąd sądził, że martwa roślinna materia to tylko nawóz, że rośliny nie cierpią w przeciwieństwie do zwierząt. Któż jednak może wiedzieć, co czują rośliny? Kiedy przyjrzeć im się uważnie, okazują się równie skomplikowane i tajemnicze jak każde inne przejawy życia. Sax zauważył, że rosną wszędzie wokół. Zajmowały całą dolinę, tworząc jedno wielkie pole turniowe, powoli rozrastające się w ogromny gobelin rozłożony na skale; przebijały się przez zwietrzałe minerały, łącząc się z nimi i tworząc pierwsze gleby, choć taki proces zachodził bardzo powoli. Każda szczypta gleby stanowiła mieszaninę niezwykle złożoną. W pewnej chwili Sax uzmysłowił sobie, że to pole turniowe jest najcudowniejszym krajobrazem, jaki kiedykolwiek widział.

Skupić się na problemie wietrzenia. Cały ten świat wietrzał. W tekście drukowanym po raz pierwszy tego słowa (w dokładnym znaczeniu) użyto w książce o Stonehenge w 1665 roku: Wietrzenie tak wielu stuleci. W tym kamiennym świecie. Wietrzenie. Język jako pierwsza dziedzina nauki, może jeszcze nie do końca jasna albo też wielowartościowa. Składanie w jedno. Symbol. Umysł jako stan pogody. Lub jako wietrzenie.

Chmury wznosiły się nad okoliczne zachodnie pagórki, dolne części chmur opierały się na warstwie cieplnej tak regularnie, jak gdyby ułożono je na tafli szkła. Przypominały fakturę utkanej wełny. Przesuwały się na wschód.

Sax wstał i wyszedł z kotliny otaczającej sadzawkę. Nic go już teraz nie chroniło przez szokująco silnym wiatrem — chłód stał się nagle tak intensywny, jak gdyby akurat właśnie w tej sekundzie rozpoczęła się epoka lodowcowa. Sax wiedział, że za ochłodzenie się jego ciała odpowiedzialny jest ruch powietrza. Temperatura wynosiła dwieście sześćdziesiąt dwa kelwiny, jednak wiatr wiejący z prędkością około siedemdziesięciu kilometrów na godzinę, z o wiele silniejszymi porywami, obniżał ją do około dwustu pięćdziesięciu stopni. Czy Sax dobrze obliczył? Bez hełmu było mu naprawdę bardzo zimno. Saxowi zdrętwiały także ręce i stopy, a twarzy prawie nie czuł, jakby miał na niej grubą maskę. Drżał, a kiedy mrugał, zlepiały mu się powieki; łzy zamarzały. Musiał wrócić do pojazdu.

Z trudem posuwał się po skalnym terenie, zaskoczony, że siła wiatru tak bardzo wzmacnia zimno. Od czasów dzieciństwa temperatura jego ciała z pewnością nie obniżyła się tak jak w tej chwili. Zapomniał już, jak powietrze potrafi być lodowate. Zataczając się w podmuchach wiatru, wspiął się na niskie wybrzuszenie starej lawy i spojrzał ku szczytowi wzgórza. Stał tam jego rover — duży, jaskrawozielony, połyskujący niczym statek kosmiczny — oddalony o jakieś dwa kilometry w górę wzgórza. Bardzo pożądany widok!

Tyle że nagle wokół Saxa wirować zaczął śnieg, dramatycznie demonstrując wielką prędkość wiatru. Małe ziarniste kulki uderzały o gogle. Ruszył w stronę rovera i ze spuszczoną głową obserwował wirujący ponad skalną powierzchnią śnieg. W powietrzu było go tak dużo, że początkowo sądził, iż zaparowały mu okulary, jednak po sprawiającej ból zimnej operacji wytarcia wnętrza, zdał sobie sprawę, że ma do czynienia z kondensacją w powietrzu. Nie potrafił powiedzieć, czy jest to drobny śnieg, mgła czy też pył.

Ciężko stąpał w górę. Następnym razem, gdy podniósł oczy, powietrze tak zgęstniało od śniegu, że już nie widział rovera. Postanowił się pospieszyć. Miał szczęście, że skafander był dobrze izolowany i wyposażony w elementy grzewcze. Niestety, mimo iż nastawił ogrzewanie na maksymalną moc, zimno zacinało go w lewy bok, jak gdyby był zupełnie nagi. Widoczność sięgała jedynie plus minus dwudziestu metrów; zmiany następowały szybko, zależnie od tego, jak dużo płatków śniegu przelatywało w danej chwili obok Saxa; znajdował się w bezkształtnej, na przemian rozszerzającej się i kurczącej, bańce bieli — zamarzniętej mgły lub pary — którą stale przenikały fruwające płatki śniegu. Sax podejrzewał, że może znalazł się nawet w burzowej chmurze. Nogi miał sztywne. Otoczył tułów ramionami, wsuwając ręce w rękawicach pod pachy. Nie wiedział, czy posuwa się we właściwym kierunku. Wydawało mu się, że odkąd tak znacząco zmalała widoczność, nie zbaczał z kursu, równocześnie miał także wrażenie, że przeszedł już długą drogę, zatem rover nie powinien być daleko.

Na Marsie nie używano kompasów, lecz Sax miał w naręcznym komputerze i w Al pojazdu system naprowadzający. Mógł na nadgarstku wywołać szczegółową mapę, zlokalizować siebie i rover, posuwać się przez jakiś czas, śledząc na wyświetlaczu pozycję, wreszcie skierować się bezpośrednio w stronę pojazdu. Uznał jednak, że ta operacja jest zbyt długa i nużąca, a po chwili doszedł do wniosku, że właśnie takie myśli mogą oznaczać, iż jego umysł, podobnie jak ciało, wymęczyło ciągłe zimno. Pracy nie było przecież aż tak wiele!

W końcu przykucnął za głazem narzutowym od strony zawietrznej i wypróbował tę metodę. Teoria wydawała się logiczna, jednak w praktyce nieco zawiodły instrumenty — ekran naręcznego komputera miał zaledwie pięć centymetrów szerokości, zbyt mały, aby można było na nim wyraźnie dostrzec miniaturowe punkciki. W końcu Sax je zauważył, ruszył kilka kroków przed siebie, po czym ponownie sprawdził pozycję. Powinien skręcić w prawo.

Zdenerwował się. Własne ciało podpowiadało mu, że idzie we właściwym kierunku, umysł (a w każdym razie, jego część) natomiast podpowiadał, że należy zaufać komputerowi, który twierdził, że Sax w którymś momencie zszedł z kursu. Russell nie mógł w to uwierzyć, ponieważ przed nim rozciągało się zbocze, po którym — tak czuło jego ciało — wcześniej zszedł. Sprzeczność była tak dotkliwa, że Sax poczuł falę mdłości. Gdy próbował ustać wyprostowany, skręciło go aż do bólu, jak gdyby każda komórka ciała zareagowała na wynik komputera skrętem w bok — były to fizjologiczne skutki czysto poznawczego dysonansu. Sax zdziwił się i niemal uwierzył w istnienie wewnętrznego magnesu w ciele, pełniącego podobną funkcję jak szyszynka u migrujących ptaków. A może skóra Saxa była do tego stopnia wrażliwa na promieniowanie słoneczne, że potrafiła umiejscowić słońce, nawet kiedy całe niebo było ciemnoszare. To by tłumaczyło siłę wrażenia, że Sax obrał właściwy kierunek…

W końcu mdłości minęły i ruszył w kierunku sugerowanym przez naręczny komputer. Czuł się z tego powodu paskudnie i zbaczał nieco pod górę, ot tak, dla lepszego samopoczucia, choć generalnie ufał bardziej aparaturze niż własnym instynktom, ponieważ wiedział, że na tym właśnie polega nauka. Posuwając się dalej, przeciął zbocze. Chyba nigdy nie czuł się tak niezdarny. Niemal „nieczułymi” stopami uderzał w kamienie, których nie widział, mimo iż leżały tuż przed nim; raz po raz się potykał. Zaskakujące, jak gruntownie śnieg może zasłonić widok!

Po chwili Sax zatrzymał się i przez system naprowadzający ponownie spróbował zlokalizować rover. Mapa w komputerze zasugerowała zupełnie nowy kierunek — wyglądało na to, że pojazd znajduje się obecnie za Saxem, po jego lewej stronie.

Możliwe, że minął rover… Możliwe? Nie miał ochoty iść z powrotem pod wiatr, jednak musiał, jeśli chciał dotrzeć do pojazdu. Pochylił więc głowę i ruszył, smagany chłodem. Odnosił wrażenie, że z jego skórą dzieje się coś dziwnego: pod elementami grzewczymi wypełniającymi skafander świerzbiła, a we wszystkich innych miejscach — cierpła. Stopy nadal były zdrętwiałe. Marsz stawał się coraz trudniejszy. Sax nie czuł także twarzy; być może już ją sobie odmroził. Potrzebował kryjówki.

Przyszedł mu do głowy nowy pomysł. Wywołał Aonię, na Pavonis. Udało mu się połączyć prawie natychmiast.

— Sax! Gdzie jesteś?

— Właśnie w tej sprawie dzwonię! — zawołał. — Złapała mnie burza na Daedalii! I nie mogę znaleźć pojazdu. Porównaj mój system naprowadzający i rovera. Może zdołasz mi wskazać kierunek, w którym powinienem iść!

Sax przyłożył naręczny komputer do samego ucha.

— Hej, Ka, Sax.

Miał wrażenie, że Aonia również krzyczy. Jej głos dziwnie nie pasował do otoczenia.

— Chwileczkę, Sax, pozwól, że sprawdzę!…Okay! Tu jesteś! A tu twój pojazd! Co robisz tak daleko na południu? Nikt nie jest w stanie dotrzeć do ciebie szybko! Zwłaszcza że jest burza!

— Jest burza — powtórzył Sax. — Właśnie dlatego dzwonię.

— Okay! Znajdujesz się około trzystu pięćdziesięciu metrów na zachód od swojego pojazdu.

— Dokładnie na zachód?

— …I trochę na południe! Ale jak się sam zorientujesz?

Zastanowił się nad jej pytaniem. Brak pola magnetycznego na Marsie nigdy przedtem mu nie przeszkadzał, teraz jednak stanowił prawdziwy problem. Sax zakładał, że wiatr wieje dokładnie z zachodu, lecz było to jedynie przypuszczenie.

— Możesz wywołać najbliższą stację meteorologiczną i powiedzieć mi, z jakiego kierunku wieje wiatr? — spytał.

— Jasne, ale wiesz, że nie podadzą ci lokalnych odchyleń! Poczekaj chwilę, zapytam innych.

Minęło kilka długich, lodowatych chwil.

— Wiatr wieje z północnego zachodu, Sax! Idąc, musisz więc mieć wiatr w plecy i nieco z lewa!

— Wiem. Ruszę teraz w drogę, sprawdź, w którą stronę idę, a potem skoryguj mój kierunek.

Zaczął iść; na szczęście, szedł prawie z wiatrem. Po pięciu czy sześciu bolesnych minutach z nadgarstka dobiegło go dzwonienie.

— Idziesz prosto na rover! — oznajmiła Aonia.

Słowa były pocieszające i Sax nieco przyspieszył, chociaż wiatr przenikał mu przez żebra aż do płuc.

— Okay, Sax! Sax?

— Tak!

— Stoisz w tym samym punkcie, co twój pojazd!

Rozejrzał się, nigdzie niestety nie dostrzegł rovera.

Serce załomotało mu w piersi. Widoczność ciągle była ograniczona do około dwudziestu metrów. Pojazdu nie było w zasięgu wzroku, a Sax musiał się szybko gdzieś schronić.

— Zacznij robić coraz większe spirale od miejsca, w którym stoisz — zasugerował cichy głos z nadgarstka.

W teorii był to dobry pomysł, lecz Sax nie mógł się zmusić do wykonania go; nie miał już siły brnąć pod wiatr. Popatrzył tępo na czarną plastikową konsolkę naręcznego komputera. Wiedział, że nie uzyska już stamtąd pomocy.

Pomyślał, że mógłby przeczekać w leżących po lewej stronie zaspach. Powoli ruszył, by je zbadać, i stwierdził, że śnieg leży od zawietrznej strony wysokiej do ramion skarpy. Wprawdzie jej nie pamiętał, lecz zdawał sobie sprawę, że w skałach mogą się znajdować pewne promieniste pęknięcia spowodowane wypiętrzeniem Tharsis i to było zapewne jedno z nich; tak czy owak, osłaniało zaspę. Sax miał pewność, że śnieg jest potężnym izolatorem. Miejsce nie wyglądało wprawdzie zbyt bezpiecznie, ale Russell wiedział, że ludzie gór zakopują się w śniegu, aby przeżyć noc. Stanowił dobrą ochronę przed wiatrem.

Podszedł do podnóża zaspy i kopnął ją zdrętwiałą stopą. Poczuł się, jak gdyby kopnął skałę. Wykopanie groty w ubitym śniegu raczej nie wchodziło w rachubę, lecz sam wysiłek rozgrzałby go trochę. U podstawy zaspy było zdecydowanie mniej wietrznie. Zaczął więc kopać i z pewnej chwili zdał sobie sprawę, że pod grubą warstwą lodowej płyty znajduje się zwykły puch. Pomyślał, że może jednak uda mu się wydrążyć śnieżną grotę, toteż kopał dalej.

— Sax, Sax! — krzyknął głos z nadgarstka. — Co robisz?

— Grotę śnieżną — odparł. — Jaskinię.

— Och, Sax… Lecimy ci na pomoc! Niezależnie od wszystkiego, dotrzemy jutro rano, więc trzymaj się! Przez cały czas będziemy z tobą rozmawiać!

— Świetnie.

Kopał, używając rąk i nóg. Klęcząc, wygarniał twardy ziarnisty śnieg i wrzucał go w wirujące wokół niego płatki. Trudno mu się było ruszać, trudno myśleć. Z goryczą pożałował, że tak bardzo się oddalił od rovera, a później tak długo tkwił zaabsorbowany nad lodowym stawem. Wstyd umrzeć akurat teraz, gdy sytuacja stawała się taka interesująca. Wolny, lecz martwy! Teraz w śniegu znajdowała się już mała kotlina, Sax widział ją poprzez podłużny otwór w lodowej płycie. Zmęczony, usiadł, po czym usiłował się wsunąć w pustą, leżącą z boku przestrzeń; odpychał się za pomocą butów. Na plecach skafander dotykał śniegu, który wydawał się bardzo masywny i cieplejszy niż srogi wiatr. Sax przyjął z zadowoleniem drżenie tułowia, a kiedy się skończyło, poczuł nieokreślony strach. Zły to znak, gdy ciało jest nawet zbyt zimne, by drżeć.

Był bardzo znużony i zziębnięty. Popatrzył na naręczny komputer. Godzina szesnasta. Burza zaczęła się już ponad trzy godziny temu. Wiedział, że musi przetrwać jeszcze piętnaście do dwudziestu godzin, zanim go uratują. Może rano burza osłabnie i bez trudu odnajdzie rover. Tak czy inaczej, musiał przetrwać noc, kuląc się w śnieżnej grocie albo odważyć się znowu wyjść i szukać pojazdu. Z pewnością nie stał daleko. Jednak Russell nie miał już siły chodzić w wietrze.

Pozostało mu więc czekać w śnieżnej grocie. Teoretycznie powinien przeżyć noc, chociaż w tej chwili był zbyt zziębnięty, aby w to uwierzyć. Na Marsie w nocy temperatura nadal spadała bardzo nisko. Może za godzinę burza osłabnie, a wtedy sam odszuka rover i dotrze do niego jeszcze przed zmrokiem.

Aonia i pozostali wiedzieli, gdzie się znajduje. W ich głosach wyczuł wielki niepokój. Nic nie mogli zrobić. Słysząc ich, czuł irytację.

Upłynęło chyba wiele minut, zanim Saxowi przyszła do głowy następna myśl. Kiedy organizm jest oziębiony, krew dociera przede wszystkim do kończyn — może także do kory mózgowej, jednak najpierw do móżdżku, który jest odpowiedzialny za pracę rąk i nóg.

Znowu minęło trochę czasu. Było już chyba blisko zmroku. Sax pomyślał, że powinien ponownie zażądać pomocy. Był zbyt zmarznięty… coś chyba było nie w porządku. Zaawansowany wiek, wysokość nad poziomem odniesienia, poziom dwutlenku węgla — najwyraźniej jakiś czynnik lub kombinacja czynników pogarszały sytuację. Może umrzeć w nocy! Naprawdę się tego obawiał. Taka burza! Może spowodowała j ą utrata zwierciadeł. Nagła epoka lodowcowa. Wydarzenie, które pociąga za sobą zagładę.

Wiatr wydawał niezwykłe odgłosy przypominające krzyki. Podmuchy były potężne. Russell miał wrażenie, że słyszy słabe wrzaski, wyjące: „Sax! Sax! Sax!”

Czyżby ktoś po niego przyleciał? Wyjrzał w ciemną burzę, płatki śniegu osobliwie chwytały późnowieczorne światło i pękały mu nad głową jak przytłumione, białe wyładowania atmosferyczne.

Nagle przez pokryte lodem rzęsy zobaczył jakąś figurkę wyłaniającą się z ciemności. Niska, krągła, w hełmie.

— Sax!

Dźwięk był zniekształcony, pochodził z głośnika w hełmie postaci. Ci technicy z Da Vinciego to bardzo zaradni ludzie. Sax próbował odpowiedzieć, zmarznięte usta odmówiły mu jednakże posłuszeństwa. Samo wysunięcie butów z groty okazało się potwornym wysiłkiem. Postać jednak najwyraźniej je zauważyła, ponieważ pewnym ruchem odwróciła się i wielkimi krokami, dostosowując się do uderzeń podmuchów, ruszyła przez wiatr, poruszając się niczym doświadczony żeglarz na chybotliwym pokładzie. Wyciągnęła Russella za nogi, po czym pochyliła się nad nim i schwyciła go za nadgarstek, a wtedy Sax zobaczył jej twarz przez szybkę w hełmie, tak wyraźnie jak przez okno. Hiroko!

Uśmiechnęła się swoim nieznacznym uśmieszkiem i szarpnęła Russella w górę, podnosząc całe jego ciało ze śnieżnej groty; pociągała go za lewy nadgarstek tak mocno, że kosteczki zatrzeszczały boleśnie.

— Och! — szepnął Sax.

Na zewnątrz w wietrze było strasznie. Hiroko zarzuciła sobie na kark rękę Saxa i ciągle trzymając go mocno za nadgarstek tuż ponad naręcznym komputerem, podprowadziła go do niskiej skarpy, w samą paszczę zawieruchy.

— Mój rover jest niedaleko — wymamrotał, opierając się o nią całym ciałem; próbował poruszać nogami wystarczająco szybko, aby stopy znajdowały solidne oparcie. Masywna, mała osóbka, jak zwykle bardzo silna.

— Jest tutaj — oświadczyła przez głośnik. — Byłeś całkiem blisko.

— Jak mnie znalazłaś?

— Śledziliśmy cię, odkąd zjechałeś do Arsii. Potem, dzisiaj, kiedy rozpoczęła się burza, sprawdziłam twoją pozycję i zauważyłam, że jesteś poza roverem. Przyszłam więc zobaczyć, jak się miewasz.

— Dzięki.

— Podczas burzy musisz być ostrożny.

W chwilę później stali przed jego roverem. Hiroko puściła rękę Saxa; nadgarstek rwał boleśnie. Japonka stuknęła szybką hełmu o okulary Russella.

— Wchodź — powiedziała.

Wspiął się ostrożnie na stopnie prowadzące do włazu śluzy powietrznej pojazdu, otworzył go, następnie wpadł do środka. Odwrócił się niezdarnie, aby zrobić miejsce dla Hiroko, ale nie było jej w drzwiach. Wychylił się z rovera w wiatr i rozejrzał wokół. Ani śladu. Zapadał już zmierzch i śnieg wydawał się teraz czarny.

— Hiroko! — zawołał Sax.

Bez odpowiedzi.

Przerażony zamknął właz komory. Niedotlenienie… Wypompował powietrze ze śluzy i wpadł przez wewnętrzne drzwi do małej przebieralni. Tu, w przesyconym parą powietrzu, było szokująco ciepło. Sax nieudolnie zrywał z siebie ubranie. Nie szło mu najlepiej, więc zwolnił i zabrał się do rozbierania w sposób bardziej metodyczny: najpierw gogle i maska na twarz. Pokrywał je lód. Pomyślał, że może system powietrzny został zatkany lodem w wężu między zbiorniczkiem i maską. Wykonał kilka głębokich wdechów, potem usiadł nieruchomo, ponieważ wróciły mdłości. Odrzucił kaptur, odpiął zamek skafandra. Wiele wysiłku kosztowało go zdjęcie butów. Teraz skafander. Bielizna była zimna i lepka. Ręce paliły, jak gdyby płonęły. Dobry znak, dowód, że jest w nich czucie, że ich nie odmroził; niemniej jednak ból był nie do zniesienia.

Po pewnym czasie ów palący ból objął całą skórę Saxa. Co powodowało te katusze? Powrót krwi do naczyń włosowatych? Powrót czucia do zmrożonych nerwów? Cokolwiek to było, on strasznie cierpiał.

— Och!

Jednocześnie nie opuszczał go wspaniały nastrój. Uszedł śmierci, a w dodatku zyskał pewność, że Hiroko żyje. Żyje! To przecież nieprawdopodobnie dobra wiadomość. Wielu jego przyjaciół od samego początku przypuszczało, że wraz z grupą Japonce udało się uciec z Sabishii podczas ataku na miasto, przejść przez labirynt pod hałdą i dotrzeć do systemu ukrytych schronów; Sax jednak nigdy nie miał pewności. Nie było dowodów na poparcie takiej tezy. A w siłach bezpieczeństwa istniały jednostki doskonale wytrenowane w mordowaniu grup dysydentów i pozbywaniu się ich ciał. Do dzisiejszego dnia Sax uważał, że wszyscy zginęli, chociaż w rozmowach na ten temat zachowywał milczenie. Nie istniał sposób, by w stu procentach poznać prawdę.

Ale teraz już wiedział. Przypadkiem pojawił się na szlaku Hiroko i ta uratowała go przed śmiercią od zamarznięcia lub uduszenia. Widok wesołej, dziwnie bezosobowej twarzy Japonki… jej brązowe oczy… uczucie jej ciała wspierającego go… jej ręka zaciśnięta na jego nadgarstku… Będzie miał od tego sińca. Może to nawet zwichnięcie… Zgiął dłoń i ból w nadgarstku załzawił mu oczy. Sax roześmiał się. Hiroko!

Po jakimś czasie ból skóry ustąpił. Chociaż Russell nadal miał spuchnięte i szorstkie ręce i nie panował w pełni ani nad mięśniami, ani nad myślami, wszystkie jego funkcje życiowe powoli wracały do normalnego stanu. A przynajmniej prawie normalnego.

— Sax! Sax! Gdzie jesteś? Odpowiedz nam, Sax!

— Ach. Witajcie. Jestem z powrotem w roverze.

— Znalazłeś go? Wyszedłeś ze śnieżnej groty?

— Tak. Eee… dostrzegłem pojazd w oddali… przez szczelinę w śniegu.

Jego słowa bardzo ich ucieszyły.

Sax siedział w fotelu, ledwie słuchając ich paplania, i zastanawiał się, dlaczego mimowolnie skłamał. Chyba nie miał ochoty opowiadać w tej chwili o Hiroko. Może zakładał, że wolałaby pozostać w ukryciu. Skłamał dla niej…

Zapewnił swoich towarzyszy, że czuje się dobrze, i wyłączył telefon. Zaciągnął fotel do kuchni i usiadł. Podgrzaną zupę wypił, głośno siorbiąc; płyn parzył go w język. Odmrożony, oparzony, drżący… lekkie mdłości… co jakiś czas łzy… oszołomiony… Mimo wszystko, był bardzo, bardzo szczęśliwy. O włos uniknął nieszczęścia! Ta myśl otrzeźwiła go. Czuł zażenowanie, a może nawet wstyd z powodu własnej głupoty — został zbyt długo nad wodą, stracił orientację i tak dalej… Równocześnie odczuwał prawdziwą radość. Przeżył, udało mu się. Hiroko żyła. Bez wątpienia, pozostali członkowie jej grupy również, łącznie z połową tuzina przedstawicieli pierwszej setki, którzy współpracowali z nią od początku: Iwao, Gene, Rya, Raul, Ellen, Jewgienia… Sax napuścił wody do wanny i zażywał ciepłej kąpieli; powoli, w miarę, jak rozgrzewało się jego ciało, dolewał gorętszej wody. Ciągle powracał myślą do tej cudownej sytuacji. Cud… Nie, rzecz jasna, to nie był cud, lecz zdarzenie wyglądało na cudowne i niosło ze sobą nieoczekiwaną i niezasłużoną radość.

Sax zdał sobie sprawę, że zasypia, wyszedł więc z wanny, wytarł się, pokuśtykał na wrażliwych stopach do łóżka, wczołgał się pod koc i zapadł w sen z myślą o Hiroko. Rozpamiętywał, jak kochał się z nią w łaźniach Zygoty, wspominał ciepłe, odprężające, „śliskie” schadzki w łaźni, późno w nocy, kiedy wszyscy inni spali. Myślał też ojej ręce zaciśniętej na jego nadgarstku, ciągnącej go w górę. Lewy nadgarstek bardzo go bolał, ale Sax był szczęśliwy.

Następnego dnia jechał z powrotem po wielkim południowym zboczu Arsii, teraz pokrytym czystobiałym śniegiem. Ściśle rzecz biorąc, dotarł na zaskakująco dużą wysokość: 10,4 kilometra nad poziom. Czuł dziwną mieszaninę niesłychanie złożonych emocji, które w jakiś sposób przypominały mu silne wrażenia z czasu, gdy po wstrząsie poddawał się synaptycznej kuracji bodźcowej — Saxowi zdawało się, że aktywnie rosną mu niektóre partie mózgu, na przykład siedlisko emocji, czyli łączący się z korą mózgową układ limbiczny. Żył, Hiroko żyła, Mars żył. W obliczu tych radosnych faktów nic nie znaczyło niebezpieczeństwo wystąpienia ery lodowcowej, która wyglądała na chwilową huśtawkę w ogólnym modelu ocieplenia, czymś w rodzaju zapomnianej już Wielkiej Burzy. Chociaż… Sax naprawdę chciałby jakoś złagodzić działanie nadchodzącego okresu zimna.

Zarówno na Marsie, jak i na Ziemi sytuacja nie była wesoła. Gwałtowne konflikty, wojna, kryzysy; powódź, era lodowcowa, przeludnienie, chaos społeczny, rewolucja. Czas rozpocząć operację ratowania ludzkości z uniwersalnej katastrofy albo — innymi słowy — zainicjować pierwszą fazę epoki postkapitalistycznej.

Sax zobojętniał, być może także wskutek wydarzeń na Daedalia Planitia. Jego towarzyszy z Da Vinciego bardzo martwiła aktualna sytuacja, spędzali godziny przed ekranami, a potem ze szczegółami informowali Saxa o debacie na wschodnim Pavonis. Russell nie miał cierpliwości, by ich wysłuchać. Twierdził, że na Pavonis sami sobie poradzą. Jego towarzysze jak zwykle się niepokoili. Jeśli w Kraterze Da Vinciego ktoś podniósł głos o dwa decybele, reszta już się zamartwiała, że sytuacja wymyka się spod kontroli. Nie, nie, nie. Po zdarzeniu na Deadalii te sprawy po prostu Saxa nie interesowały. Mimo spotkania z burzą, a może za jej przyczyną, chciał jedynie wrócić do swoich terenowych badań. Pragnął zobaczyć jak najwięcej, dostrzec zmiany spowodowane usunięciem zwierciadeł i przedyskutować z różnymi zespołami zajmującymi się terraformowaniem sposób kompensacji ich braku. Zadzwonił więc do Nanao w Sabishii i spytał, czy mógłby odwiedzić tamtejsze laboratorium i omówić problem z grupą uniwersytecką. Nanao zgodził się.

— Mogę przywieźć kilku moich współpracowników? — spytał Sax.

Odpowiedź była twierdząca.

I nagle Sax stwierdził, że właściwie nie ma planu. Jak Hiroko poradziłaby sobie z tą potencjalną epoką lodowcową? Nie miał pojęcia. W laboratoriach Da Vinciego dysponował jednakże grupą współpracowników, którzy przez ostatnie dziesięciolecia rozmyślali nad problemem niezależności, budową broni, środków transportu, schronów. Teraz tamte kwestie rozwiązano i pojawiła się kolejna — nadejście epoki lodowcowej. Wielu z tych ludzi pracowało kiedyś z Saxem nad problemami terraformowania i zapewne potrafili wrócić do pierwotnej działalności. Jakie jednak wyznaczyć im zadania? No cóż, Sabishii znajdowało się na wysokości czterech kilometrów ponad poziomem odniesienia, a masyw Tyrrhena — na wysokości pięciu. Tamtejsi naukowcy najlepiej na świecie znali się na ekologii wysokościowej. Więc… konferencja. Stworzyć następną małą utopię. Jakie to oczywiste!

Tego popołudnia Sax zatrzymał rover w przełęczy między Pavonis i Arsią, w punkcie nazywanym Widokiem na Cztery Góry — było to wspaniałe miejsce, którego północny i południowy horyzont wypełniały dwa ogromne wulkany, daleko na północnym zachodzie widać było wypukłość Olympus Mons, a w jasne dni (ten akurat był zbyt mglisty) — na prawo od Pavonis — dodatkowo migał w oddali Ascraeus. Na tej przestronnej suchej wyżynie Sax zjadł lunch, a następnie skręcił na wschód i pojechał w dół, do Nikozji. Tam chciał złapać samolot do Da Vinciego, skąd planował polecieć do Sabishii.

Próbując wyjaśnić, dlaczego nie będzie osobiście uczestniczył w zebraniu w kompleksie magazynowym, musiał spędzić wiele czasu przy ekranie na rozmowach z zespołem z Da Vinciego i wieloma osobami na Pavonis.

— W każdym znaczeniu tego słowa będę obecny w tym magazynie — powiedział. Niestety, jego rozmówcom to nie wystarczało. Móżdżki w ich umysłach pragnęły, żeby fizycznie uczestniczył w spotkaniu. W pewnym sensie myśl ta go wzruszyła. „Wzruszające” — wyrażenie symboliczne, lecz całkiem dokładne. Sax śmiał się z tej myśli, gdy tymczasem na monitorze pojawiła się twarz Nadii.

— Daj spokój, Sax — powiedziała zirytowana Rosjanka — nie możesz zrezygnować tylko dlatego, że sytuacja jest trudna. Właśnie teraz cię potrzebujemy, jesteś przecież generałem Saxem, wspaniałym naukowcem… Musisz pozostać w tej grze.

Russell pomyślał, że Hiroko właśnie mu udowodniła, jak bardzo „obecna” może być osoba, która trzyma się z dala. A Sax chciał jechać do Sabishii.

— Ale co mamy robić? — spytał go Nirgal. Inni zadawali podobne pytania, choć w mniej bezpośredni sposób.

W sprawie kabla panował impas, na Ziemi natomiast — całkowity chaos. Na Marsie ciągle istniały gniazda metanarodowego ruchu oporu i kilka kontrolowanych przez „czerwonych” stref, na których systematycznie przejmowano kolejne projekty terraformowania, a także mnóstwo obiektów infrastruktury. Działało również wiele różnych niewielkich frakcji rewolucyjnych, wykorzystujących okazję — pragnęli, by uznano ich niezależność, chociaż czasami panowali nad tak małymi obszarami jak namiot albo stacja meteorologiczna.

— No cóż — stwierdził Sax po intensywnym rozważeniu całej sprawy — władzę posiada każdy, kto kontroluje system wspomagania życia.

Struktura społeczna jako system wspomagania życia… Infrastruktura, sposób produkcji, konserwacje i remonty… Pomyślał, że naprawdę powinien porozmawiać z ludźmi w Separation de l’Atmosphere i konstruktorami namiotów. Wielu z nich współpracowało z Da Vincim, co oznaczało, że Sax ponosił taką odpowiedzialność, jak pozostali. Paskudna myśl!

— Ale co twoim zdaniem mamy zrobić? — spytała Maja. Po jej tonie Sax poznał, że powtarzała pytanie ogółu.

Dojeżdżał akurat do Nikozji, odparł więc niecierpliwie:

— Może wyślemy delegację na Ziemię? Albo zwołamy kongres konstytucyjny, na którym sformułujemy pierwszy zarys konstytucji, taki roboczy szkic.

Maja potrząsnęła głową.

— Z tymi ludźmi nie będzie łatwo.

— Weźcie dwadzieścia czy trzydzieści konstytucji najlepiej prosperujących państw ziemskich — zasugerował Sax, głośno myśląc. — Przeczytajcie je, a potem każcie AI opracować kombinowany dokument i zobaczcie, co z tego wyjdzie.

— Jak definiujesz słowo „najlepiej prosperujący”? — spytał Art.

— Wskaźnik przyszłego rozwoju kraju, wskaźnik rzeczywistych wartości uzyskanych, porównania dochodu narodowego na jednego mieszkańca… nawet produkt krajowy brutto, dlaczego nie? — Ekonomia przypominała Saxowi psychologię. Próbowała ukryć fakt swej pseudonaukowości pokrętnym, skomplikowanym hiperteoretyzowaniem. A pojęcie produktu krajowego brutto należało do tych nieszczęsnych pomysłów obliczeniowych (jak cal lub brytyjska jednostka cieplna), które już dawno temu powinny zostać wycofane. Jednak, co u diabła… — Użyjcie kilku różnych zestawów kryteriów, takich jak na przykład dobrobyt ludności, opieka społeczna, sukces ekologiczny… co tylko chcecie.

— Ale Sax — narzekał Kojot — sam układ „naród-państwo” to złe pojęcie, które będzie nam zatruwało wszystkie stare konstytucje.

— Być może — odparł Sax. — Jednak zawsze to jakiś punkt wyjścia.

— Całe to gadanie wynika stąd, że próbujemy od siebie odsunąć problem kabla — zauważyła Jackie.

Sax pomyślał, że niektóre osoby spośród „zielonych” cierpią na obsesję całkowitej niezależności. Kwestia ta łączyła ich z radykalnymi „czerwonymi”.

— W fizyce — powiedział Sax — często zapamiętuje sobie problemy, których nie potrafię rozwiązać. Potem próbuję popracować nad nimi, że tak powiem, mocą retroaktywną. Kabel kojarzy mi się z tego rodzaju sprawą. Uważajcie go za coś w rodzaju znaku przypominającego nam, że Ziemia nie zniknie z naszego pola widzenia.

Jego rozmówcy zignorowali go, spierali się już bowiem o to, co zrobić z kablem, co mogliby uzyskać przy pomocy nowego rządu, jak sobie poradzić z „czerwonymi”, którzy najwyraźniej z nikim już nie dyskutowali i nikogo nie powiadamiali o swoich decyzjach… I tak dalej. Lekceważąc wszystkie sugestie Saxa, znów oddali się nieprzerwanym kłótniom. A generał Sax uznał, że ma dość tego postrewolucyjnego świata.

Lotnisko w Nikozji było praktycznie zamknięte, a w dodatku Sax nie chciał odwiedzać miasta; w końcu poleciał więc do Krateru Da Vinciego w towarzystwie jakichś przyjaciół Spencera z Widlastej Zatoki Dawesa. Lecieli dużym, nowym „ultralekkim”, który został zbudowany tuż przed rewolucją. Jego twórcy przewidzieli, że niedługo już nikt nie będzie się musiał ukrywać. Pilot automatyczny uniósł dużą srebrnoskrzydłą maszynę ponad wielki labirynt Noctis Labyrinthus. Samolot miał przezroczystą podłogę, toteż pięcioro pasażerów siedzących w komorze przy spodzie kadłuba mogło przez poręcze swoich foteli obserwować krajobraz, nad którym przelatywali. Obecnie dostrzegali ogromną sieć połączonych ze sobą rowów, które składały się na Chandelier. Sax patrzył w dół na gładki płaskowyż rozciągający się między kanionami. Widział również wiele wysepek i chętnie zamieszkałby na którejś z nich. Albo w położonym na północnym stożku Kairze, który wyglądał jak model miasta w szklanej butelce…

Przedstawiciele obsługi samolotu zaczęli rozmawiać o Separation de l’Atmosphere i Sax z uwagą zaczął się przysłuchiwać. Wprawdzie bardziej się interesowali uzbrojeniem rewolucjonistów i poszukiwaniem podstawowych surowców, a — jak mówili — „Sęp” zajmowało się przyziemnym światem zarządzania mezokosmosem, jednak w ich tonie czuło się wielki szacunek dla organizacji. Projektowanie mocnych namiotów, a potem konserwacja ich i naprawy stanowiły zadanie niezwykle odpowiedzialne, bowiem wszelkie niedociągnięcia, co zauważył jeden z członków obsługi, miały niebagatelne konsekwencje. W dowolnym miejscu na Marsie można było usłyszeć zawiadamiający o niebezpieczeństwie alarm. Każdy dzień niósł w sobie potencjalną przygodę.

„Sęp” było najwyraźniej związane z Praxis i poszczególnym namiotem lub zadaszonym kanionem rządziła oddzielna organizacja. Jej pracownicy wymieniali z Praxis informacje, korzystali z usług tych samych wędrownych konsultantów i zespołów budowlanych. Ponieważ jedni i drudzy określali siebie mianem „służb niezbędnych”, współpracowali ze sobą (jak ktoś powiedział: działali na podstawie planu z Mondragon w wersji nie przynoszącej zysków). W dodatku starali się zapewnić swoim przedstawicielom bardzo przyjemne życie i wiele wolnego czasu.

Po prostu uważają, że sobie na to zasłużyli, ponieważ kiedy coś idzie źle, muszą działać szybko albo wcale.

Wiele z zadaszonych kanionów o włos uniknęło tragedii, których powodem było czasami jakieś dramatyczne zdarzenie (takie jak uderzenie meteorytu), innymi razy bardziej zwyczajna awaria mechaniczna. Zwykle przy wyższym końcu zadaszonego kanionu stawiano elektrownię, która czerpała odpowiednie ilości azotu, tlenu i gazów śladowych z powierzchniowych wiatrów. Proporcje gazów zmieniały się zależnie od danego mezokosmosu, podobnie ciśnienie, choć przeciętnie wynosiło około pięciuset milibarów, co pozwalało utrzymać na odpowiedniej wysokości dachy namiotów. Taka była mniej więcej aktualna norma dla zamkniętych przestrzeni na Marsie, a równocześnie etap ku ostatecznemu celowi dla powierzchni przy poziomie odniesienia. Jednakże w słoneczne dni wewnątrz namiotów powietrze rozprężało się w bardzo znaczącym stopniu i standardowe procedury w takich wypadkach polegały po prostu na uwolnieniu go z powrotem do atmosfery lub — by zapobiec utracie — sprężeniu w ogromnych komorach zbiornikowych powstałych w wydrążonych ścianach kanionów.

— Wiec pewnego razu byłem w Dao Vallis — mówił jeden z techników. — Komora z nadmiarem powietrza wybuchła, roztrzaskując płaskowyż i powodując duże osuwisko, które runęło na Reullgate i rozdarło dach namiotu. Ciśnienie wyrównało się z zewnętrznym, to znaczy spadło do około dwustu sześćdziesięciu, i wszystko zaczęło zamarzać. Tamci mieli stare grodzie awaryjne — czyli (jak przypomniał sobie Sax) przezroczyste zasłony o gęstości zaledwie kilku cząsteczek, ale bardzo mocne — i kiedy rozwinęły się automatycznie wokół pęknięcia, superlepki pas przy dnie jednej z nich przygwoździł do ziemi pewną kobietę. W dodatku jej głowa została po niewłaściwej stronie! Pobiegliśmy do niej, wykonaliśmy szybkie nacięcie i wydostaliśmy ją. Była ledwie żywa.

Sax zadrżał, wspominając własne niedawne spotkanie z zimnem. A dwieście sześćdziesiąt milibarów — takie ciśnienie panowało na szczycie Everestu.

Pasażerowie rozmawiali już o innych słynnych wybuchach, wspominając między innymi wydarzenie, gdy cała kopuła w Hiranyagarba spadła podczas lodowatego deszczu, a mimo to nikt nie umarł.

Nagle maszyna obniżyła lot nad wielką, skraterowaną, wyżynną równiną Xanthe i zaczęła opadać ku dużemu, piaszczystemu pasowi startowemu na dnie Krateru Da Vinciego. Pasa tego zaczęli używać w trakcie rewolucji. Przez lata cała marsjańska społeczność przygotowywała się do tego dnia, kiedy samoloty nie będą już się musiały ukrywać przed radarami, toteż w łuku południowego stożka krateru zbudowano obecnie dużą krzywiznę okien z lustrzanej miedzi. Dno krateru, którego centralne wzniesienie było mocno popękane, pokrywała warstwa śniegu. Gdyby powstało tu jezioro, środkowa wypukłość stałaby się wyspą, a jej horyzont tworzyłyby urwiste wzgórza kraterowego stożka. Tuż pod skalnymi ścianami stożka można by wówczas stworzyć okrężny kanał; ściany łączyłyby się z wewnętrznym jeziorem rozchodzącymi się promieniście odnogami kanału. Powstały w ten sposób układ wody i lądu przypominałby opisaną przez Platona Atlantydę. Zdaniem Saxa w tak przekształconym Kraterze Da Vinciego mogłoby mieszkać dwadzieścia, trzydzieści tysięcy niemal samowystarczalnych osób. W dodatku na Marsie istniały dziesiątki takich kraterów jak Da Vinci. Najlepsza z możliwych komuna, każdy krater — swego rodzaju miasto-państwo, polis w pełni zdolne się utrzymać. Mieszkańcy sami decydują, jak ma wyglądać ich kultura i polityka, a potem głosowanie w jakiejś… globalnej radzie. Żaden regionalny związek nie byłby większy niż miasto, z wyjątkiem lokalnej wymiany… Czy coś takiego mogłoby się udać?

Patrząc na Krater Da Vinciego, Sax miał wrażenie, że tak. Południowy łuk stożka ożywiono arkadami, trójkątnymi namiotami i innymi budowlami, które w chwili obecnej oświetlało słońce. Któregoś ranka Sax obszedł cały kompleks, odwiedzając jedno laboratorium po drugim i gratulując ich użytkownikom udanych przygotowań do ostatecznego (i pokojowego) usunięcia z Marsa przedstawicieli ZT ONZ. W końcu z wylotu lufy i ze spojrzeń ludzi powstała jakaś potęga polityczna… A miny ludzi zmieniają się zależnie od strony, w którą jest wycelowany karabin. Nabili już karabiny — mieszkańcy wraz z saxoklonami — toteż byli we wspaniałych nastrojach. Cieszyli się z jego widoku, zwłaszcza że szukali nowej pracy. Pragnęli wrócić do badań podstawowych, zastanawiać się nad zastosowaniem nowych materiałów, stworzonych przez alchemików Spencera, lub studiować kwestie związane z terraformowamem.

Zwracali także uwagę na wydarzenia w przestrzeni kosmicznej i na Ziemi. Szybki wahadłowiec z Ziemi, o nieznanym ładunku, skontaktował się z Da Vincim, prosząc o pozwolenie wejścia na orbitę, z tego też względu wybrany zespół opracowywał nerwowo protokoły zabezpieczeń, stale konsultując się z ambasadą Szwajcarii, której biuro znajdowało się w apartamentach budynku przy północno-zachodnim końcu łuku. Przemiana z powstańców w administratorów nie była łatwa.

— Jakie polityczne partie wspieramy? — spytał Sax.

— Nie wiem. Sądzę, że te, co zwykle.

— Żadna partia nie dostaje dużego wsparcia. Rozumiesz, żadna.

Sax rozumiał. To było typowo techniczne podejście do sprawy. Istniało od czasu, gdy naukowcy stali się jedną z klas społeczności; przypominali kastę duchownych, ponieważ stale musieli mediować między ludźmi i ich władzą. Najczęściej nastawieni apolitycznie, tak jak urzędnicy państwowi, byli empirykami, którzy chcieli jedynie kierować sprawami w racjonalnym, naukowym stylu. Pragnęli dobra dla największej liczby osób i sądzili, że to zadanie nie byłoby trudne — gdyby tylko ludzi nie więziły tak bardzo emocje, religie, rządy i inne tego rodzaju złudne masowe systemy.

Innymi słowy, standardowa, teoretyczna politologia. Sax próbował kiedyś wyjaśnić takie stanowisko Desmondowi, ten jednak — mimo sensownego wykładu — z jakiegoś powodu szaleńczo się roześmiał. No cóż, Sax przyznał, że teoria była może trochę naiwna, a zatem także komiczna, lecz w pewnej chwili to, co zabawne, mogło się stać przerażające. Taka koncepcja od stuleci skutecznie odstraszała naukowców od polityki. Mimo iż stulecia owe były dość ponure…

Władza polityczna na Marsie wydobyła się z mezokosmicznego wentylatora. A ludzie odpowiedzialni za „wielki karabin”… Gdybyż oni przywiązywali wagę do sprawowania władzy…

Sax spokojnym tonem przypominał pracownikom odwiedzanych laboratoriów o odpowiedzialności, a potem — aby się odprężyli i zapomnieli na chwilę o polityce — rozmawiał z nimi o problemach terraformowania. Gdy w końcu postanowił wyruszyć do Sabishii, chciało jechać z nim około sześćdziesięciu osób, które pragnęły się przyjrzeć sytuacji panującej w innych regionach.

— Alternatywa Saxa wobec Pavonis — tak jeden z laborantów opisywał tę podróż. Sax usłyszał owo stwierdzenie i uznał, że jest całkiem interesujące.

Sabishii zbudowano na zachodnim stoku wysokiego na pięć kilometrów wzniesienia zwanego masywem Tyrrhena, leżącego na południe od krateru Jarry-Deslogesa na starożytnych wyżynach między Isidis i Hellas; długość areograficzna — dwieście siedemdziesiąt pięć stopni, południowa szerokość — piętnaście stopni. Całkiem odpowiednie miejsce na miasto namiotowe, ponieważ z okien rozciągały się długie widoki na zachód, a na wschodzie można było dostrzec niskie wzgórza, które wyglądały jak torfowiska. Sabishii niestety znajdowało się zbyt wysoko, aby jego mieszkańcy mogli żyć na otwartym powietrzu; za wysoko było także dla roślin, które nie przyjmowały się na skalistej powierzchni poza namiotem. W gruncie rzeczy, był to niemal najwyższy region na Marsie (po dwóch znacznie wyższych wzniesieniach Tharsis i Elysium), coś w rodzaju wyspy bioregionowej, którą sabishiiańczycy kultywowali od dziesięcioleci.

Okazało się, że mieszkańców miasta bardzo rozczarowała utrata dużych zwierciadeł. Czuli się z tego powodu wręcz zagrożeni i wiele energii poświęcali na ochronę biomy. Niestety, ich wysiłki na niewiele się zdawały.

— Mnóstwo roślin zamarznie na śmierć — potrząsnął głową stary kolega Saxa, Nanao Nakayama. — Jak gdyby przyszła epoka lodowcowa.

— Mam nadzieję, że uda nam się skompensować utratę światła — odrzekł Russell. — Zagęścimy atmosferę, dodamy gazy cieplarniane… Więcej bakterii i roślin nadalpejskich.

— Może — powiedział Nanao z powątpiewaniem. — Wiele nisz jest już przepełnionych. Są dość małe.

Usiedli przy obiedzie, aby o tym porozmawiać. Wszyscy technicy z Da Vinciego znajdowali się w dużej jadalni „Pazura”, dokąd przyszło ich powitać wielu sabishiiańczyków. To była długa, interesująca, przyjacielska rozmowa. Sabishiiańczycy mieszkali za jednym ze szponów wyrzeźbionej przez siebie postaci smoka, w labiryncie pod hałdą moholu, który wykopali, aby — kiedy nie pracowali nad odbudową — nie musieli stale patrzeć na ruiny miasta. Odbudowa nie posuwała się obecnie zbyt szybko, ponieważ większość mieszkańców walczyła z rezultatami utraty zwierciadeł.

— I tak nie ma sensu odnawiać Sabishii jako miasta namiotowego — powiedział Nanao do Tarikiego, wyraźnie kontynuując w ten sposób stary spór. — Równie dobrze możemy zaczekać i zbudować je na otwartej przestrzeni.

— Chyba trzeba by długo czekać — odparł Tariki, rzucając Saxowi krótkie spojrzenie. — Mieszkamy tuż przy szczycie wymienionego w dokumencie z Dorsa Brevia limitu wysokości atmosfery, do którego w ogóle dozwolone jest życie.

Nanao popatrzył na Saxa.

— Chcemy, by Sabishii leżało wysoko.

Sax skinął głową, potem wzruszył ramionami. Nie wiedział, co powiedzieć. Zdawał sobie sprawę, że „czerwoni” nie zaakceptują zmiany. Z drugiej strony, gdyby limit wysokościowy podniesiono mniej więcej o kilometr, sabishiiańczycy mieliby dla siebie cały masyw, a w przypadku Tharsis i Elysium właściwie nic by się nie zmieniło. Logiczne. Któż jednak może wiedzieć, co zdecydują na Pavonis?

— Może powinniśmy się teraz skupić na próbach powstrzymania spadku ciśnienia atmosferycznego — zauważył.

Obaj mężczyźni spojrzeli na niego posępnie.

— Wyjdźmy. Pokażecie mi masyw? — zasugerował.

Natychmiast się rozchmurzyli.

— Z największą radością.

Grunt masywu Tyrrhena należał do tych, które areologowie we wczesnych latach nazywali Jednostką pociętą” południowych wyżyn, co oznaczało mniej więcej Jednostkę skraterowaną”, tyle że określany tym mianem obszar został dodatkowo poprzerywany małymi sieciami kanalików. Niższe i bardziej typowe wyżyny otaczające masyw zawierały także pola nazywane „jednostką pasmową” oraz Jednostką wzgórzową”. Rzeczywiście, gdy tylko wyjechali za miasto, Sax dostrzegł rozmaite typy nierówności południowych wyżyn. Często zauważał wszystkie „Jednostki” naraz: obszary upstrzone kraterami, popękane, górzyste, pasmowe, „pocięte” i wzgórzowe — przysłowiowy krajobraz noachiański. Sax, Nanao i Tariki siedzieli na pokładzie obserwacyjnym jednego z pojazdów Uniwersytetu Sabishiiańskiego; wokół, w innych roverach jechali współpracownicy Saxa, a przed nim maszerowały ekipy piechurów. Po wzgórzach na wschodnim horyzoncie biegały małe grupki energicznych osób. Wszystkie kotliny powierzchniowe pokrywała cienka warstwa brudnego śniegu. Masyw leżał piętnaście stopni na południe od równika. Nanao mówił, że z tego powodu rejon Sabishii słynie z dość dużej ilości opadów atmosferycznych. Południowo-wschodni stok masywu był nieco bardziej suchy, tu jednak docierały masy śnieżnych chmur, przesuwających się na południe ponad lodowcem w Isidis Planitia.

Rzeczywiście, kiedy jechali pod górę, wielkie fale ciemnych chmur napływały masami z północnego zachodu i przesuwały się nad nimi, jak gdyby wytrwale ścigały biegaczy-długodystansowców. Sax zadrżał, przypominając sobie niedawny kontakt z żywiołami; był szczęśliwy, że znajduje się w roverze i wiedział, że podczas spacerów nie będzie się już od niego oddalał.

Zatrzymali się na najwyższym punkcie dość niskiego starego górskiego pasma i wysiedli. Ruszyli po powierzchni usianej głazami narzutowymi, niewielkimi wzniesieniami, rozpadlinami, piaskowymi zaspami, bardzo małymi kraterami, bochnowym skalnym podłożem, skarpami, alasami i starymi, płytkimi kanałami, od których brała nazwę „jednostka pocięta”. Widać było terenowe deformacje wszelkich rodzajów, ponieważ kraina liczyła sobie cztery miliardy lat i przez ten czas wiele jej się przydarzyło, choć nigdy nic tak poważnego, żeby spowodować całkowite zniszczenie lub wygładzenie powierzchni. Kraina wyglądała jak muzeum skalnego krajobrazu. W epoce Noachian jej obszar został zupełnie zdruzgotany; okres ten pozostawił po sobie głęboki na kilka kilometrów regolit oraz kratery i inne niekształtności, których żadne eoliczne zdzieranie nie potrafiło usunąć. Natomiast sześciokilometrową litosferę z przeciwnej strony planety, właśnie podczas tego wczesnego okresu tak zwane Wielkie Uderzenie wyrzuciło w przestrzeń; spora ilość ejektamentów wylądowała ostatecznie na południu. Stąd wzięła się Wielka Skarpa i dlatego na północy brakowało starożytnych wyżyn; był to kolejny czynnik, który przyczynił się do „znękanego” wyglądu tej krainy.

Wtedy, pod koniec epoki hesperyjskiej, nadszedł krótki ciepły i mokry okres, kiedy woda od czasu do czasu płynęła na powierzchni. Obecnie większość areologów przyznawała, że okres ten był dość wilgotny, ale nie był on ich zdaniem ciepły — roczna średnia temperatura wynosiła sporo poniżej dwustu siedemdziesięciu trzech kelwinów. Twierdzili też, że wodę na powierzchni uzupełniała raczej konwekcja hydrotermalna niż opady atmosferyczne. Według aktualnych obliczeń okres ten trwał jedynie mniej więcej sto milionów lat, po nim natomiast przyszły miliardy wietrznych lat w jałowej, zimnej Erze Amazońskiej, która trwała aż do chwili przybycia kolonistów.

— Czy istnieje nazwa dla epoki, która rozpoczęła się od pierwszego M-roku? — spytał Sax.

— Holocen.

Teren ten przez dwa miliardy lat nieustannie szorował wiatr, tak ostro, że starsze kratery były całkowicie pozbawione stożków, bezlitosne wiatry zdarły warstwę po warstwie, pozostawiając jedynie skalną dzicz. Specjaliści nie nazywali tych terenów chaotycznymi, lecz właśnie dziczą, biorąc pod uwagę jej niewiadomy wiek i rozmaitość form: bezstożkowych kraterów, zrytych płaskowzgórzy, pochyłości terenu, wzniesień, skarp i niezliczonego mnóstwa skalistych, pokrytych dołami skał.

Sabishiiańczycy często zatrzymywali rover i chodzili po okolicy. Górowały nad nimi małe płaskowzgórza. Sax złapał się na tym, że stoi bardzo blisko pojazdu, a jednak znajduje wszelkie rodzaje interesujących osobliwości areologicznych. W pewnej chwili odkrył skałę w kształcie rovera; przez całą jej długość biegło pionowe pęknięcie. Na lewo od niej, daleko na zachodzie, widział horyzont: skalisty grunt, gładki i żółty. Po prawej stronie znajdowała się wysoka po pas ściana starego uskoku, dziobatego; wyglądał, jak gdyby pokrywało go pismo klinowe. Dalej leżała zaspa piaskowa ograniczona wysokimi po kostki kamieniami; niektóre z nich były trójkątnymi, ciemnymi, bazaltowymi, wygładzonymi wietrzną erozją graniakami, inne jaśniejszymi, pokrytymi dołkami, miałkimi kamykami. Sax dostrzegł w pewnym miejscu zrównoważony, duży jak dolmen, odłam stożka, w innym — ogon piasku. Tu nieregularny krąg ejektamentów, niczym prawie całkowicie zwietrzały Stonehenge, tam głęboką kotlinę w kształcie węża — może fragment strumienia — za nim drugie, łagodne wzniesienie… Dalej znajdowała się wypukłość o wyglądzie lwiej głowy. Wzgórze obok niej przypominało ciało lwa.

Na tle tego kamienno-piaszczystego świata życie roślinne wyglądało bardzo skromnie. Przynajmniej na pierwszy rzut oka. Trzeba było go szukać, dokładnie zwracać uwagę na barwy, przede wszystkim na zieleń, na wszystkie odcienie zieleni, ale zwłaszcza na odcienie pustynne — szałwiowy, oliwkowy, khaki i tak dalej. Nanao i Tariki ciągle wskazywali okazy, których Sax nie potrafił dostrzec. Zaczął się przyglądać z coraz bliższej odległości. Kiedy oczy już rozróżniały żywe pastele, które niemal się zlewały z żelazową ziemią, Sax powoli wychwytywał rośliny wśród rdzy, brązu, umbry, ochry i czerni skalnego krajobrazu. Należało wypatrywać przedstawicieli flory w kotlinach i rozpadlinach, a także na obszarach zacienionych i pokrytych śniegiem. Im bliżej przysuwał twarz, tym więcej widział; aż nagle, w pewnym wysoko położonym basenie wydało mu się, że roślinność plewi się wszędzie. W tym momencie zrozumiał — cały ten teren, cały masyw Tyrrhena stanowił jedno wielkie turniowe pole.

Później zauważył, że jaskrawe zielenie pewnych porostów i szmaragdowe lub ciemne, aksamitne zielenie mchów pokrywają całe powierzchnie skalne albo wewnętrzne strefy zlewisk ściekowych. Wyglądały jak wilgotne futerko.

Wielobarwna paleta porostów, ciemnozielone igły sosen, skupione igły sosen Hokkaido, sosny wyczyńcowe, jałowiec sierra. Kolory życia. Sax czuł się, jak gdyby ponad zrujnowanymi ścianami z kamienia przechodził od jednego wielkiego, pozbawionego dachu pomieszczenia do drugiego. Mały plac, swego rodzaju wietrznej galerii, ogromna sala balowa, wiele maleńkich połączonych ze sobą komnat, salon. Przy niskich ścianach niektórych „pomieszczeń” stały skarlałe okazy krummholzu — drzewa nie wyższe niż nisze, zdeformowane od wiatru, ścięte przy szczycie na poziomie śniegu. Każda gałąź, każda roślina w każdej otwartej sali, tak ukształtowane jak inne bonsai… a w dodatku samoczynnie, bez ludzkiego wysiłku.

W rzeczywistości okazało się (jak powiedział Saxowi Nanao), że o większość basenów intensywnie dbano.

— Ten basen obsadził Abraham.

Za każdy mały region odpowiedzialny był jakiś ogrodnik lub grupa ogrodników.

— Ach! — stwierdził Sax. — A więc nawozicie?

Tariki roześmiał się.

— W pewnym sensie. Glebę przeważnie przywieziono.

— Ach, tak.

Zrozumiał teraz, skąd ta różnorodność roślin. Pamiętał uprawy wokół Lodowca Arena, gdzie po raz pierwszy widział turniowe pola. Teraz jednakże osiągano o wiele doskonalsze wyniki niż w tamtych wczesnych latach. Tariki mówił, że w laboratoriach Sabishii intensywnie pracowano nad produkcją uprawnej warstwy gleby. Sax wiedział, że to dobry pomysł, bowiem gleba pól turniowych powstawała w sposób naturalny w tempie zaledwie kilku centymetrów na stulecie. Tyle że istniały przyczyny takiej powolności, toteż także wytwarzanie gleby okazało się niezwykle trudne. A jednak…

— Przeskoczyliśmy na początek kilka milionów lat — zauważył z dumą Nanao. — Zaczynamy od tego miejsca.

Najwyraźniej własnymi rękoma posadzili wiele okazów, potem przeważnie zostawiali je swemu losowi i obserwowali ich rozwój.

— Rozumiem — rzucił Sax.

Przypatrzył się roślinności z jeszcze większą uwagą. Wyraźne, lekko przyćmione światło: to prawda, w każdej wielkiej otwartej sali rósł nieco inny zestaw gatunków.

— Więc to są ogrody.

— Tak… coś w tym rodzaju. To zależy.

Nanao powiedział, że wielu ogrodników pracuje według nauk Muso Soseki lub zgodnie z przykazaniami innych japońskich mistrzów zeń; jeszcze inni według metod Fu Hsi, legendarnego odkrywcy chińskiego systemu geomancji zwanego feng shui, według perskich guru ogrodnictwa, łącznie z Omarem Khayyamem, według Leopolda, Jacksona albo innych wczesnych amerykańskich ekologów, takich jak prawie zapomniany biolog Oskar Schnelling…

Tariki dodał, że to są tylko wpływy. Kiedy bowiem ogrodnicy wykonywali pracę, miewali własne objawienia. Dostosowywali się do nachylenia terenu, widzieli, że niektóre rośliny pomyślnie się rozwijają, a inne umierają. Współewolucja, jakiś rodzaj rozwoju epigenetycznego.

— Jak tu ładnie — powiedział Sax, rozglądając się. Dla specjalistów spacer z Sabishii na masyw był zapewne ekscytującą wycieczką, wypełnioną rozmaitymi aluzjami i subtelnymi odwołaniami do tradycji, których on nie dostrzegał. Hiroko nazwałaby tę sytuację areoformowaniem albo areofanią.

— Chciałbym odwiedzić wasze laboratoria glebowe.

— Oczywiście.

Wrócili do rovera i odjechali. Później tego dnia, pod ciemnymi chmurami burzowymi dojechali do samego szczytu masywu, który okazał się rodzajem rozległego, falistego torfowiska. Małe wąwozy wypełnione były sosnowymi igłami, odsuniętymi na bok przez wiatr, wyglądały więc jak źdźbła trawy na równo skoszonej łące. Sax, Tariki i Nanao znowu wysiedli z pojazdu i chodzili po okolicy. Wiatr smagał im skafandry. Późnopopołudniowe słońce wysuwało się spod osłony ciemnych chmur; długie cienie podróżników kładły się aż do horyzontu. Tutaj na górze, na torfowiskach widać było sporo dużych mas gładkiego, gołego, skalnego podłoża. Sax rozglądał się i dostrzegał, że krajobraz ma tu pierwotny, czerwony wygląd, który Sax pamiętał z najwcześniejszych lat. Potem jednak doszli do krawędzi małego parowu i nagle spojrzeli w dół, na zieleń.

Tariki i Nanao rozmawiali o ecopoesis. Słowo to oznaczało dla nich ponownie zdefiniowane, wysubtelnione i lepiej umiejscowione terraformowanie. Przekształcone w coś w rodzaju wymyślonego przez Hiroko areoformowania. Terraformowanie, na które nie składały się już cieżkoprzemysłowe metody globalne, lecz powolny, równomierny i absolutnie lokalny proces kształtowania poszczególnych fragmentów powierzchni.

— Cały Mars to ogród. Ziemia także, w gruncie rzeczy… Tacy już jesteśmy, my, ludzie. Musimy więc skupiać się na ogrodnictwie, myśleć o odpowiedzialności wobec ziemi. Układ człowiek-Mars to układ równoważnych organizmów.

Sax zamachał niepewnie ręką.

— Zawsze myślałem o Marsie jako o swego rodzaju dziczy — powiedział, wywołując etymologię słowa „ogród”. Francuskie, pragermańskie, staronorweskie gard oznaczające „miejsce ogrodzone” najwyraźniej miało wspólne pochodzenie ze słowem guard, czyli „ochrona”. Ale któż może wiedzieć, co znaczy przypuszczalny równoważnik w japońskim. Etymologia była wystarczająco trudną dziedziną bez mieszania języków. — Wiecie… Zaczynacie coś, wrzucacie nasiona, a następnie z daleka obserwujecie ich rozwój. Samoorganizujące się ekosystemy, rozumiecie…

— Tak — stwierdził Tariki — tyle że dzicz to teraz także ogród. Pewien rodzaj ogrodu. On świadczy o nas… — Wzruszył ramionami, zmarszczył czoło. Uważał tę myśl za zgodną z prawdą, lecz najwyraźniej mu się nie podobała. — Tak czy owak, ecopoesis jest bliższa twojej wizji dziczy, niż kiedykolwiek udałoby się to przemysłowemu terraformowaniu.

— Może — przyznał Sax. — Może są to po prostu dwa etapy pewnego procesu. Oba są konieczne.

Tariki skinął głową, skłonny rozważyć słowa Saxa.

— A teraz?

— Wszystko zależy od tego, jak zamierzamy rozwiązać problem potencjalnej epoki lodowcowej — odparł Sax. — Jeśli będzie naprawdę groźnie i umrze sporo roślin, wtedy ecopoesis nie będzie miała najmniejszych szans. Atmosfera może z powrotem zamarznąć na powierzchni i cały wysiłek pójdzie na marne. Nie jestem pewien, czy biosfera da sobie radę bez zwierciadeł. Dlatego właśnie chcę zobaczyć te wasze laboratoria glebowe. Może właśnie pozostała nam do wykonania przemysłowa praca nad atmosferą. Trzeba będzie spróbować odpowiedniego modelowania, a potem zobaczymy.

Tariki pokiwał głową, Nanao także. Rozciągające się tuż przed nimi ekosystemy były zaśnieżone. W świetle słonecznym, które przybrało w tej chwili kolor spiżu, spadały płatki, wirując na wietrze. Sabishiiańczycy byli otwarci na sugestie.

Tymczasem, jak podczas wszystkich takich wypraw, młodzi pracownicy z Da Vinciego i Sabishii razem biegali po masywie, a potem wracali do labiryntu pod hałdę, zaczynając nocne rozmowy o geomancji, areomancji, ekopoetyce, wymianie cieplnej, pięciu żywiołach, gazach cieplarnianych i innych sprawach. Był to twórczy ferment, który Sax uważał za bardzo obiecujący.

— Powinien tu być Michel — powiedział do Nanao. — I John. Jak bardzo podobałaby mu się taka grupa. — Potem nagle przyszło mu coś do głowy, więc dodał: — Powinna tu być Ann.

Wrócił więc na Pavonis, a reszta grupy została w Sabishii, aby szczegółowo omówić problemy.

Na Pavonis nic się nie zmieniło. Coraz więcej osób, namawianych przez Arta Randolpha, proponowało, żeby zwołać kongres konstytucyjny. Napisać przynajmniej prowizoryczną konstytucję, zarządzić głosowanie nad nią, a następnie powołać określony w niej rząd.

— Dobry pomysł — zauważył Sax. — Może należy też wysłać delegację na Ziemię.

Siew. Rzucanie w glebę nasion. Było dokładnie tak jak na torfowisku; niektóre zakiełkują, inne nie.

Sax szukał Ann, ale dowiedział się, że opuściła Pavonis. Ludzie mówili, że wyjechała na daleki przyczółek „czerwonych” w Tempe Terra, na północ od Tharsis. Dodawali, że nikt tam nie jeździ z wyjątkiem „czerwonych”.

Po krótkim zastanowieniu Sax poprosił o pomoc Steve’a i wspólnie ustalili położenie kryjówki. Potem pożyczył od bogdanowistów mały samolot i poleciał na północ, z Ascreus Mons po lewej stronie, potem w dół Echus Chasma, obok swej starej siedziby w Echus Overlook, aż na szczyt ogromnej ściany po prawej stronie.

Ann także bez wątpienia pokonała tę trasę, a zatem również musiała mijać pierwszą siedzibę programu terraformowania. Terraformowanie… Następowała ewolucja we wszystkim, nawet w ideach. Czy Ann zauważyła Echus Overlook, czy choćby pamiętała to niewielkie miejsce będące synonimem początku? Trudno powiedzieć. Tak dziwacznie ludzie znają się nawzajem. Maleńkie fragmenty ich żywotów krzyżowały się ze sobą lub znali je inni. Uczucie samotności we wszechświecie… Osobliwe. Powód, by mieć przyjaciół, by się pobierać, by dzielić z kimś pokój i życie tak ściśle, jak tylko możliwe. To wszystko nie czyniło ludzi naprawdę bliskimi sobie, ale zmniejszało poczucie samotności. Tak jak ten, kto żeglował samotnie przez oceany świata, jak w książce, która zrobiła bardzo duże wrażenie na Saxie w młodości: Ostatni człowiek Mary Shelley. Eponimiczny bohater powieści od czasu do czasu próbował się do kogoś zbliżyć, lecz w końcu w dalszą drogę ruszał samotnie. Obraz ich życia; ponieważ każdy świat jest tak samo pusty jak ten, który nakreśliła w swym utworze Mary Shelley, tak pusty, jak Mars był na początku.

Sax przeleciał obok ciemnawej krzywizny Kasei Vallis, w ogóle jej nie zauważając.

„Czerwoni” dawno temu wydrążyli skałę rozmiaru miejskiego bloku na wzgórku, który służył jako ostatni rozdzielczy klin w przecięciu dwóch Tempe Fossa, dokładnie na południe od Krateru Perepełkina. Z okien pod okapami rozprzestrzeniał się widok najpierw na nagie, proste kaniony, później na większy kanion, który powstał na skutek zlania się mniejszych. Teraz wszystkie tefossy zmieniły się w przybrzeżny płaskowyż; Mareotis i Tempe stworzyły wspólnie ogromny półwysep starożytnych wyżyn, wystających daleko od brzegów nowego lodowego morza.

Sax wylądował małym samolotem na piaszczystym pasie startowym na szczycie wzgórka, skąd nie było widać lodowych równin; nie mógł też dostrzec żadnej roślinności — ani jednego drzewa, kwiatu, nawet łachy porostów. Zastanawiał się, czy „czerwoni” nie poddawali tych kanionów jakiemuś sztucznemu procesowi wyjaławiania. W każdym razie Russella otaczała jedynie pierwotna skała pokryta szronem, którego nie sposób było się pozbyć, chyba że mieszkańcy pokryliby kaniony namiotem, odcinając powietrze.

— Hmm… — mruknął Sax, wstrząśnięty własnym pomysłem.

Dwie przedstawicielki „czerwonych” poprowadziły go do włazu śluzy powietrznej na szczycie wzgórka. Sax zszedł razem z nimi po schodach. Schron okazał się prawie pusty. No i dobrze. Wolał znosić chłodne spojrzenia dwóch młodych kobiet prowadzących go nierówno ociosanymi skalnymi chodnikami kryjówki niż całej grupy ludzi. Interesujące wydały mu się przykłady estetyki „czerwonych”. Bardzo skromne, jak można się spodziewać; nie było widać ani jednej rośliny, tylko różne rodzaje materiału skalnego: chropowate ściany oraz jeszcze bardziej surowe sufity, skontrastowane z wypolerowaną bazaltową podłogą i połyskującymi oknami wychodzącymi na kaniony.

Doszli we trójkę do urwiskowego chodnika, który wyglądał jak naturalna jaskinia. W dole ciągnęły się niemal euklidesowe linie kanionu. Tylną ścianę zdobiły mozaiki wykonane z kawałków kolorowego kamienia, wypolerowanych i ułożonych jeden przy drugim blisko siebie, bez szczelin; tworzyły abstrakcyjne wzory, które chyba coś przedstawiały, lecz Sax nie mógł się na nich odpowiednio skupić, toteż nie zdołał odgadnąć ich znaczenia. Podłogę stanowił kamienny parkiet z onyksu, alabastru, serpentynu i krwawnika. Chodnik ciągnął się i ciągnął — duży i pokryty pyłem. Cały kompleks wyglądał na rzadko używany. „Czerwoni” preferowali własne rovery, więc tego typu miejsca uważali bez wątpienia za przykrą konieczność. Ukryty schron, potrzaskane okna — można było przejść kanionami tuż obok niego i nie zdawać sobie sprawy z jego istnienia. Sax czuł, że przyczyną takiego wyglądu owego miejsca jest nie tylko strach przed dostrzeżeniem przez ZT ONZ, ale także niechęć do zmieniania gruntu, do ingerowania w sprawy ziemi.

Siedząca na kamiennym parapecie okna Ann najwyraźniej próbowała postępować w taki właśnie sposób. Sax zatrzymał się nagle, bowiem zatracony w myślach nieomal na nią wpadł, dokładnie tak, jak nieświadomy tego schronienia podróżnik mógł nagle znaleźć się tuż przy nim. Fragment skały, usadowiony w oknie. Sax patrzył uważnie na Ann. Wyglądała źle. Było to widać na pierwszy rzut oka, a im dłużej na nią patrzył, tym większy odczuwał niepokój. Ann powiedziała mu kiedyś, że nie poddaje się już kuracji przedłużającej życie. Miało to miejsce kilka lat temu. Podczas rewolucji spalała się niczym płomień, teraz natomiast, gdy rebelia „czerwonych” została stłumiona, jej ciało przybrało barwę popiołu. Szare ciało. Straszliwy widok. Tak jak wszyscy pozostali przy życiu członkowie pierwszej setki miała mniej więcej sto pięćdziesiąt lat i bez kuracji… wkrótce umrze.

No cóż. Dokładniej, w sensie fizjologicznym miała około siedemdziesiątki, zależnie od tego, kiedy po raz ostatni poddała się kuracji. Nie było więc tak źle. Może Peter wie na ten temat więcej. Sax słyszał jednak, że im dłuższe są przerwy między kuracjami, tym więcej — w sensie statystycznym — pojawia się problemów. Logiczne. Najrozsądniejsza była rozwaga.

Nie potrafił powiedzieć tego Ann. W gruncie rzeczy, nie miał pojęcia, co właściwie jej powiedzieć.

W końcu podniosła wzrok. Rozpoznała go i zadrżała, jej usta rozchyliły się. Wyglądała jak schwytane w zasadzkę zwierzę. Potem spojrzała w dal; ponure, kamienne oblicze. Nie było w niej gniewu, nie było też nadziei.

— Chciałem ci pokazać masyw Tyrrhena — odezwał się bez przekonania.

Wstała (wyglądała jak powstający pomnik) i wyszła z pomieszczenia.

Sax poczuł, że łupią go stawy, jak gdyby cierpiał na artretyzm. Taki ból często towarzyszył mu podczas rozmów z Ann.

Dwie młode kobiety o surowym wyglądzie przyglądały mu się przez chwilę.

— Nie sądzę, żeby chciała z tobą rozmawiać — poinformowała go ta wyższa.

— Ależ jesteś bystra — stwierdził złośliwie Sax.

Ann stała daleko od niego, na chodniku, przed kolejnym oknem: czymś oczarowana lub może zbyt wyczerpana, aby się poruszyć. Może jednak chciała z nim porozmawiać…

Podszedł i zatrzymał się przed nią.

— Chciałbym wiedzieć, jak oceniasz zmiany w tej krainie — powiedział. — Interesują mnie twoje sugestie co do naszych dalszych poczynań. Mam też pewne… pewne pytania areologiczne. Ale… może ciebie już nie interesują ściśle naukowe kwestie…

Ann zrobiła ku niemu krok i wymierzyła mu policzek. Sax osunął się przy ścianie chodnika i usiadł. Ann zniknęła. Pomogły mu wstać dwie młode kobiety, skonsternowane, nie wiedziały bowiem, czy wypada im się śmiać. Całe ciało miał obolałe, nawet bardziej niż twarz, a w oczach czuł pieczenie i lekkie ukłucia. Miał wrażenie, że może rozpłakałby się, gdyby nie te idiotki, które śledząc go, ogromnie wszystko skomplikowały. Ponieważ były w pobliżu, Sax nie mógł ani krzyczeć, ani błagać, nie mógł paść na kolana i powiedzieć: „Ann, proszę, wybacz mi”. Nie potrafił.

— Dokąd poszła? — zdołał spytać.

— Ann naprawdę nie chce z tobą rozmawiać — oznajmiła wyższa dziewczyna.

— Może powinieneś poczekać i spróbować później — doradziła niższa.

— Och, zamknijcie się! — wrzasnął Sax, nagle czując tak gwałtowną wściekłość, jak gdyby dostał szału. — Przypuszczam, że pozwoliłybyście jej po prostu przestać poddawać się kuracji i umrzeć.

— To jej prawo — oświadczyła wyższa.

— Jasne, że tak, nie mówiłem jednak o prawach. Mówiłem o tym, jak powinien się zachować przyjaciel samobójcy. Z pewnością nie macie o tym pojęcia. A teraz pomóżcie mi ją znaleźć.

— Nie jesteś jej przyjacielem.

— Ależ oczywiście, że jestem. — Wstał. Zatoczył się trochę, kiedy próbował pójść w kierunku, w którym odeszła Ann. Jedna z młodych kobiet chciała wziąć go za łokieć. Uchylił się, rezygnując z jej pomocy, i ruszył sam. W oddali dostrzegł Ann, siedziała na krześle w jakiejś — tak przynajmniej sądził — sali jadalnej. Zbliżył się do niej, zwalniając niczym Apollo w paradoksie Zenona.

Obróciła się i przeszyła go pełnym nienawiści wzrokiem.

— To ty porzuciłeś naukę, już na samym początku — warknęła. — Więc nie wciskaj mi bzdur, że niby nie interesują mnie kwestie naukowe!

— Masz rację — odrzekł Sax. — Naprawdę. — Wyciągnął do niej ręce. — I teraz potrzebuję rady… Naukowej porady. Chcę się uczyć. A poza tym pragnę ci pokazać pewne rzeczy.

Ann namyślała się przez chwilę, a potem wstała i znowu odeszła, przechodząc tuż obok niego, tak że, chociaż nie chciał, cofnął się. Potem pospieszył za nią; jej kroki były o wiele dłuższe niż jego i poruszała się szybko, toteż Sax musiał prawie biec. Bolały go kości.

— Moglibyśmy wyjść razem — zaproponował Sax. — Nieważne dokąd.

— Ponieważ i tak cała planeta została zniszczona — dodała Ann.

— Musisz przecież od czasu do czasu wychodzić, by obejrzeć zachód słońca — nalegał Sax. — Może mógłbym ci towarzyszyć.

— Nie.

— Proszę, Ann. — Odchodziła szybko i była od niego o tyle wyższa, że Sax z trudem za nią nadążał. Jeszcze trudniej było rozmawiać. Dyszał i sapał, a policzek ciągle go bolał. — Proszę.

Nie odpowiedziała i nie zwolniła. Teraz schodzili korytarzem między szeregami kwater mieszkalnych. Ann przyspieszyła, przeszła przez próg i zatrzasnęła za sobą drzwi. Sax spróbował je otworzyć, lecz okazały się zamknięte na klucz.

Nie był to obiecujący początek.

Pies gończy i łania. Sax postanowił, że musi zacząć się zachowywać inaczej, aby jego poczynania nie wyglądały na pościg lub polowanie. Niemniej jednak…

— Pochucham, podmucham, aż zdmuchnę twój dom… — mruknął i dmuchnął na drzwi, a wtedy dostrzegł dwie młode kobiety, które wciąż mu się przypatrywały.

Pewnego wieczoru w tym samym tygodniu, tuż przed zachodem słońca, Sax zszedł do przebieralni i ubrał się. Kiedy weszła Ann, aż podskoczył.

— Właśnie wychodziłem — wyjąkał. — Mogę pójść z tobą?

— To wolny kraj — odparła ponuro.

Razem więc opuścili śluzę powietrzną i wyszli na zewnątrz. Młode kobiety były zaskoczone.

Sax wiedział, że musi postępować z wielką ostrożnością. Naturalnie, mimo iż chciał jej pokazać piękno nowej biosfery, lepiej było nie wspominać o roślinach, śniegu czy też chmurach. Trzeba pozwolić, by fakty mówiły same za siebie. Może tak było w przypadku wszystkich zjawisk… Nie sposób za nie mówić. Można tylko iść po gruncie i niech ziemia mówi sama.

Ann nigdy nie była osobą towarzyską. Teraz też rzadko się do niego odzywała. Sax, idąc za nią, podejrzewał, że jego przyjaciółka przemierza swoją zwykłą trasę. Pozwoliła mu się więc do siebie zbliżyć.

Zadawanie pytań było dozwolone — na tym polegała nauka. Ann zatrzymywała się dość często, by przyjrzeć się jakimś skalnym tworom. Wtedy Sax mógł kucnąć obok niej i gestem lub słowem spytać, co znalazła. Oboje mieli na sobie skafandry i hełmy, mimo że znajdowali się na tak niskiej wysokości, że wystarczyłoby założyć maskę filtrującą dwutlenek węgla. Dzięki hełmom rozmowy słychać było jako głosy w uchu, tak jak za dawnych czasów. A zatem… pytania.

Więc pytał. Ann odpowiadała, czasami nawet dość szczegółowo. Tempe Terra była rzeczywiście Krainą Czasu, materiał jej podstawy stanowił przetrwały fragment południowych wyżyn — pozostałość Wielkiego Uderzenia. Później, kiedy wypiętrzenie Tharsis wypchnęło na południe litosferę, Tempe intensywnie popękała. Te pęknięcia otaczały teraz Ann i Saxa w postaci Mareotis Fossae i Tempe Fossa.

Rozciągająca się przed nimi ziemia popękała wystarczająco, aby mogły się na niej pojawić spóźnione wulkany, górując nad kanionami. Z jednego wysokiego szczytu Sax i Ann dostrzegli daleki wulkan o wyglądzie spadłego z nieba czarnego stożka; potem zobaczyli kolejny, który wyglądał — o ile Sax dobrze widział — dokładnie jak krater meteorytowy. Gdy powiedział Ann o swoim spostrzeżeniu, potrząsnęła głową i wskazała magmowe wylewy i kanały, które teraz z łatwością dostrzegł. Były częściowo ukryte pod osypiskiem późniejszego rumoszu ejektamentów i pokrywą brudnego śniegu, gromadzącego się jak zaspy piaskowe w osłoniętych od wiatru niszach; światło zachodzącego słońca zmieniło im barwę na odcień piasku.

Widzieć krajobraz w trakcie jego historii, czytać go jak tekst napisany przez jego własną długą przeszłość — to była wizja Ann, którą spełniła dzięki bliskiej obserwacji, studiom trwającym stulecie oraz własnemu wrodzonemu darowi: jej miłości do tego świata. Naprawdę trzeba było go zobaczyć i zadziwić się nim. Stanowił coś w rodzaju naturalnego bogactwa, skarbu, miłości większej niż nauka albo coś z królestwa mistycznej nauki Michela. Z królestwa alchemii… Tyle że alchemicy chcieli zmieniać pewne rzeczy w coś innego, więc to był raczej jakiś typ wyroczni. Wizjonerstwo, z wizją równie potężną jak wizja Hiroko. Naprawdę. Duchowy świat Ann był, rzecz jasna, mniej fantastyczny, może mniej spektakularny, mniej aktywny, stanowił akceptację wobec tego, co leżało wokół — miłość do skały, w imię skały. W imię Marsa jako pierwotnej planety, w całym swym majestatycznym pięknie, czerwonordzawej, ciągle tak samo martwej. Martwej! Poddawanej przez lata jedynie chemicznym przemianom materii; bezmierne, powolne życie geofizyki. Osobliwe pojęcie — to życie abiologiczne… A jednak istniało, jeśli ktoś chciał je oglądać, rodzaj życia wirującego, poruszającego się wśród płonących gwiazd, postępującego przez wszechświat wspaniałym skurczowo-rozkurczowym ruchem. Można by powiedzieć — jedno wielkie oddychanie. Zachód słońca pomagał to wszystko dostrzec.

Sax próbował patrzeć na ten świat tak jak Ann. Za jej plecami, ukradkiem zerknął na naręczny komputer. Kamień (angielskie stone): od staroangielskiego stan, mnóstwo wyrazów pokrewnych, od praindoeuropejskiego sti, kamień. Skała (angielskie rock): ze średniowiecznej łaciny rocca, pochodzenie nieznane; kamienna masa. Sax opuścił rękę i popadł w jakąś „skalną” zadumę, otwartą i obojętną. Tabula rasa. Zamyślił się tak bardzo, że najwyraźniej nie usłyszał słów Ann, która w pewnej chwili prychnęła, po czym ruszyła naprzód. Zmieszany poszedł za nią, postanowił ignorować jej irytację i zadać kolejne pytania.

Wiedział, że Ann jest osobą stale niezadowoloną. Było w tym coś pocieszającego, ponieważ zupełny brak uczuć byłby bardzo złym sygnałem. Ann na szczęście ciągle traktowała wiele spraw dość emocjonalnie. Przynajmniej zazwyczaj. Czasami skupiała się na skale z takim oddaniem, że Sax miał wrażenie, iż obserwuje jej obsesyjny entuzjazm z dawnych czasów. Musiał przyznać, że tym postępowaniem zachęcała go. Innymi razy wydawało mu się, że Ann po prostu chaotycznie kręci się po okolicy, a areologia stanowi dla niej jedynie rozpaczliwą próbę ucieczki od teraźniejszości. Oddalić historię… albo rozpacz, albo wszystko naraz. W tych momentach chodziła bez celu i nie zatrzymywała się, aby spojrzeć na jawnie interesujące, mijane cechy terenu; nie odpowiadała także na pytania areologiczne. Sax wprawdzie nie wiedział dużo na temat depresji, lecz zachowanie Ann zaniepokoiło go. Niewiele niestety mógł zrobić, potrzebne były lekarstwa, a i przy ich zastosowaniu nie istniała pewność co do rezultatów. Zresztą, proponowanie Ann środków antydepresyjnych właściwie niewiele się różniło od sugerowania samej kuracji, nie mógł więc podjąć tego tematu. A poza tym… czy rozpacz równała się depresji?

Na szczęście, roślin było naprawdę niewiele. Tempe nie przypominała pod tym względem Tyrrheny ani nawet brzegów Lodowca Arena. Tak właśnie wyglądała powierzchnia, na której nie stosowano intensywnych zabiegów ogrodniczych. Ten świat nadal w większości składał się ze skał.

Z drugiej strony, Tempe leżała dość nisko, panowała tu spora wilgotność, a lodowy ocean znajdował się w odległości zaledwie kilku kilometrów na północ i na zachód. Różne grupy pionierskich Johnnych Appleseedów przekroczyły całą południową linię brzegową nowego morza — częściowo był to wynik prób Biotique, rozpoczętych kilka dziesięcioleci temu, kiedy Sax przebywał w Burroughs. Jeśli człowiek popatrzył uważnie wokół siebie, mógł dostrzec trochę porostów, małe zagony turniowych pól, a także kilka drzewek krummholzowych, na wpół zagrzebanych w śniegu. Wszystkie te rośliny — rzecz jasna, z wyjątkiem porostów — cierpiały, gdy północne lato zmieniało się w zimę. W maleńkich usteczkach tulącej się do ziemi koenigii i pigmejskiego jaskieru, a także w źdźbłach lodowej trawy i liściach (tak, tak!) arktycznej skalnicy można już było zauważyć pierwsze pasma barw jesieni. Czerwieniejące liście służyły jako kamuflaż na tle otaczającej czerwonej skały; często Sax nie dostrzegał jakiejś rośliny, aż prawie na nią nastąpił. Oczywiście nie chciał też przyciągać do nich uwagi Ann, toteż kiedy naprawdę na którąś nadepnął, szybko oceniał stratę wzrokiem i szedł dalej.

Wspięli się na spory pagórek, z którego było widać kanion położony na zachód od kryjówki. I wtedy Sax je zauważył: wielkie lodowe morze, w późnym świetle całe w kolorach pomarańczy i mosiądzu. Wypełniało wielki łuk niziny i tworzyło własny gładki horyzont sięgający od południowego zachodu do północnego wschodu. Płaskowzgórza poszarpanej ziemi sterczały obecnie z lodu niczym nadmorskie skały lub wysepki o stromych brzegach. Po prawdzie, ta część Tempe miała się stać jedną z najbardziej imponujących linii brzegowych na Marsie, niskie końce jej fossy miały się zmienić w długie fiordy lub zatoczki. Tuż przy poziomie morza znajdował się przybrzeżny krater o zboczu popękanym od strony wody. W tej szczelinie powstała idealnie zaokrąglona zatoka o szerokości około piętnastu kilometrów; kanał wejściowy do niej miał szerokość mniej więcej dwóch kilometrów. Dalej na południe poszarpany teren przy podnóżu Wielkiej Skarpy powinien stworzyć archipelag do złudzenia przypominający Hybrydy. Z klifów stałego lądu powinno być widać wiele wysepek. Tak, tak, imponująca linia brzegowa. Patrząc na potrzaskane tafle oświetlonego promieniami zachodzącego słońca lodu, wszystko można było sobie wyobrazić.

Na razie jednak wyobraźnia musiała wystarczyć. Cały obszar pokrywał lód, widoczne też były szczerbate lodowe góry rozrzucone na nowej linii brzegowej. Góry te uformowały się w wyniku jakiegoś procesu, z którego Sax nie do końca sobie zdawał sprawę, chociaż bardzo go ciekawił — sprawa ta jednak nie podlegała w tej chwili dyskusji. Można było tylko stać w milczeniu, jak gdyby znajdowali się na cmentarzu.

Skrępowany ukląkł, aby przyjrzeć się okazowi tybetańskiego rabarbaru, który przed chwilą nadepnął. Małe czerwone liście, kwiatki wyrastające z czerwonego środka.

Ann spojrzała mu przez ramię.

— Jest martwy?

— Nie. — Sax odsunął kilka uszkodzonych zewnętrznych listków i pokazał jej jaśniejsze liście pod spodem. — Przygotowuje się już do zimy. Oszukało go zmniejszone światło. — Potem kontynuował, jak gdyby do siebie: — Wiele roślin jednak umrze. Przewrót cieplny — który oznaczał, że temperatura powietrza staje się chłodniejsza od temperatury podłoża — nadszedł mniej więcej w ciągu jednej nocy. Nie miały czasu na uodpornienie, zatem wiele z nich zamarznie. Rośliny radzą sobie z zimnem znacznie lepiej, niż znosiłyby je zwierzęta. Choć owady mają się zadziwiająco dobrze, biorąc pod uwagę, że są małymi zbiornikami płynu. Posiadają kryptośrodki chroniące przed chłodem. Sądzę, że mogą znieść wszystko, co się zdarzy.

Ann ciągle oglądała roślinę, więc Sax zamilkł. Chciał powiedzieć: „Jest żywa. W sensie wzajemnej zależności członków biosfery stanowi część twojego ciała. Jak możesz jej nienawidzić?”

Ale przecież Ann od dawna nie poddawała się kuracji.

Lodowe morze było potrzaskaną błyszczącą taflą w kolorze brązu i koralu. Słońce zachodziło, musieli wracać. Ann wyprostowała się i zaczęła odchodzić — milcząca, czarna postać. Sax mógłby mówić jej prosto w ucho, nawet teraz, gdy oddaliła się od niego o sto metrów, potem o dwieście; mała, czarna figurka na rozległej przestrzeni planety. Nie odzywał się jednak, sądząc, że byłby to zamach na jej prywatność, prawie na jej myśli. Zastanawiał się jednak, jakie to myśli. Miał ogromną ochotę powiedzieć: „Mów do mnie, Ann. Podziel się swoimi myślami”.

Czuł wielkie, boleśnie ostre pragnienie, by z kimś porozmawiać; to właśnie ludzie mają na myśli, kiedy mówią o miłości. W każdym razie Sax tak pojmował słowo „miłość” — po prostu ogromne pragnienie, aby dzielić z kimś myśli. Tylko tyle. Och, Ann, proszę, przemów do mnie.

Ann się nie odzywała. Rośliny najwyraźniej nie wywierały na niej takiego wrażenia, jakie zrobiły na Saxie. Chyba naprawdę ich nienawidziła, tych małych symboli własnego ciała, jak gdyby viriditas była tylko nowotworem, z którym musi się zmagać skała. Mimo że w stale rosnących stosach wirującego na wietrze śniegu roślin prawie nie można było dostrzec.

Robiło się ciemno, gwałtownie nadchodziła kolejna burza, nisko ponad czarno-miedzianym morzem. Poduszeczka mchu, obrośnięta porostami powierzchnia skalna, przeważnie jednak sama skała, tak jak zawsze. Ale…

Potem, kiedy dochodzili do komory powietrznej kryjówki, Ann upadła, zemdlona i upadając, uderzyła głową we framugę drzwi. Sax chwycił ją, kiedy stoczyła się na ławkę przy wewnętrznej ścianie. Była nieprzytomna, więc na wpół ją wniósł, na wpół wciągnął do śluzy. Potem zamknął zewnętrzny właz, a kiedy komora została wypompowana, przeciągnął Ann przez wewnętrzny właz do przebieralni. Chyba krzyczał na kanale ogólnym, ponieważ ledwie zdążył zdjąć swej towarzyszce hełm, pięć czy sześć przedstawicielek „czerwonych” (więcej, niż Sax widział w kryjówce) znalazło się w pomieszczeniu. Niższa z dwóch młodych kobiet, które tak go na początku krępowały, była lekarzem, a kiedy położono Ann na obrotowym stole, używanym jako fotel chirurgiczny, poprowadziła wszystkich do kliniki kryjówki. Sax pomagał, jak mógł, i drżącymi rękoma zdjął z dużych stóp Ann buty od walkera. Jego tętno — sprawdził je na naręcznym komputerze — wynosiło sto czterdzieści pięć uderzeń na minutę, a w dodatku czuł gorąco i był roztargniony.

— Czy przeżyła wstrząs? — spytał. — No?

Niska kobieta spojrzała zaskoczona.

— Nie sądzę. Zemdlała, a potem uderzyła się w głowę.

— Ale dlaczego zemdlała?

— Nie wiem.

Spojrzała na wyższą młodą kobietę, która siedziała obok drzwi. Sax zrozumiał, że reprezentują w kryjówce najwyższą władzę.

— Zostawiła dla nas instrukcje, żeby… gdyby nie mogła sama podejmować decyzji, nie podłączać jej do żadnego rodzaju mechanizmu wspomagania życia.

— Niemożliwe — obruszył się Sax.

— To są bardzo wyraźne instrukcje. Zakazała nam. Na piśmie.

— Zaaplikujcie jej cokolwiek, co utrzyma ją przy życiu — mruknął. Jego głos zabrzmiał zgrzytliwie. Wszystko, co powiedział od czasu upadku Ann, stanowiło dla niego zaskoczenie; wraz z pozostałymi był świadkiem swoich działań. Po chwili usłyszał własne słowa: — Nie każę wam się sprzeciwiać jej poleceniom. Chodzi jedynie o rozsądne minimum pomocy. Jeśli nie odzyska przytomności, nie musicie jej utrzymywać przy życiu w nieskończoność.

Lekarkę wyraźnie zdziwiło to rozróżnienie, ale wyższa kobieta, która siedziała w progu, spojrzała z zadumą.

— Leżałem na machinie wspomagania życia — ciągnął — przez jakieś cztery dni, więc wiem, co mówię. Cieszę się, że nikt nie zdecydował się mnie odłączyć. To jest jej decyzja, nie wasza. Każdy, kto chce umrzeć, może to uczynić, nie zmuszając przy tym lekarzy, by nie dotrzymywali złożonej przysięgi Hipokratesa.

Lekarka potoczyła oczyma, tym razem z jeszcze większym oburzeniem. Potem jednak spojrzała na koleżankę i zaczęła przesuwać Ann na łóżko wspomagania życia; Sax pomógł jej. Kobieta uruchomiła medyczny AI i zdjęła z Ann walker. Długonoga staruszka zaczęła oddychać pod maską tlenową. Wyższa tubylka wstała i zaczęła pomagać lekarce, a Russell odszedł i usiadł. Zaskoczyły go własne objawy fizjologiczne: całe ciało miał gorące, czuł się przesadnie dotleniony i tak obolały, że chciało mu się płakać.

Po pewnym czasie przyszła lekarka i powiedziała, że Ann zapadła w śpiączkę, po czym dodała, że jej zdaniem omdlenie musiała spowodować arytmia. W tej chwili życie Ann me było zagrożone.

Sax siedział. Po pewnym czasie wróciła lekarka i oświadczyła, że naręczny komputer Ann zarejestrował krótką chwilę nieregularnego bicia serca w czasie omdlenia. Nadal mieli do czynienia z niewielką arytmia. Śpiączkę wywołała prawdopodobnie anoksja, wstrząśnienie mózgu albo jedno i drugie.

Sax spytał, na czym właściwie polega śpiączka, a gdy lekarka wzruszyła ramionami, miał wrażenie, że zaraz zemdleje. Ogólny termin, określający pewne rodzaje stanu utraty przytomności — źrenice w bezruchu, niewrażliwe ciało, czasami ułożone w dziwacznej pozycji; rzeczywiście, lewe ramię Ann i noga były osobliwie wykręcone. Oczywiście podstawową cechą był brak przytomności. Mogły też wystąpić nietypowe reakcje, na przykład zaciskanie dłoni. Czas trwania śpiączki był rozmaity. Niektórzy ludzie nigdy się z niej nie budzili.

Sax patrzył na swoje ręce, póki lekarka nie zostawiła go samego. Potem siedział bez ruchu, aż wszyscy inni wyszli z sali. Następnie podniósł się i stanął przy boku Ann, patrząc na jej przykrytą maską twarz. Nie mógł nic zrobić. Przytrzymał jej dłoń; nie zacisnęła jej; ujął za głowę, tak jak lekarze polecili Nirgalowi, kiedy Sax był nieprzytomny. Tym razem jednak czuł, że gest ten jest bezużyteczny.

Podszedł do ekranu AI i włączył program diagnostyczny. Później wywołał medyczne dane Ann i sprawdził wynik monitorowania serca podczas zdarzenia w śluzie powietrznej. Rzeczywiście, mała arytmia; szybki, nieregularny wykres. Sax wprowadził dane do programu diagnostycznego i wyszukał informacje na temat arytmii. Istniało wiele anormalnych rytmów serca, Sax jednak podejrzewał, że Ann ma genetyczne predyspozycje do „syndromu długiego spoczynku”, wady, która zawdzięczała swoją nazwę charakterystycznej nieprawidłowej długiej fali na elektrokardiogramie. Wywołał genom Ann i polecił AI rozpoczęcie badania w odpowiednich regionach trzeciego, siódmego i jedenastego chromosomu. W genie zwanym HERG, w chromosomie siódmym komputer wykrył niewielką mutację: zwrot układów adeninowo-tyminowego i guaninowocy-tozynowego. Mutacja była mała, lecz HERG zawierał instrukcje dla zbierania białka, które służyło jako potasowy kanał jonowy w powierzchni komórek serca; kanały te działały jako przełącznik przerywający kurczenie komórek serca. Bez tego hamulca serce mogło bić arytmicznie — uderzać zbyt szybko, aby skuteczniej pompować krew.

Okazało się, że Ann ma jeszcze jeden problem związany z genem (zwanym SCN5A) w chromosomie trzecim. Gen ten kodował białko regulujące, które tworzyło na powierzchni komórek serca sodowy kanał jonowy, funkcjonujący jako akcelerator; mutacje w tym miejscu mogły zwiększyć problem szybkiego bicia serca. Ann brakowało jakiegoś fragmentu układu cytozynowo-guaninowego.

Te genetyczne uwarunkowania były dość rzadkie, lecz wykrycie ich nie stanowiło problemu dla diagnostycznego AL Komputer „znał” symptomatologię wszystkich znanych wad, niezależnie od częstotliwości ich występowania. AI uważało przypadek Ann za absolutnie prosty do wyleczenia i podało listę istniejących kuracji, których użycie gwarantowało rozwiązanie problemu. Było ich wiele.

Jedna z sugerowanych form leczenia polegała na rekodowaniu kłopotliwych genów podczas standardowych kuracji gerontologicznych. Wytrwałe rekodingi genów podczas kolejnych kuracji przedłużających życie powinny całkowicie i niepowtarzalnie (w zarodku) usunąć przyczynę problemu. Saxowi wydało się dziwne, że nie zastosowano tego typu leczenia, później jednak zauważył, że zalecenia liczyły sobie zaledwie dwa dziesięciolecia, wpisano je już zatem po ostatnim razie, gdy Ann poddała się kuracji.

Przez długi czas po prostu siedział i patrzył na ekran, później wstał i zaczął zwiedzać klinikę „czerwonych”; oglądał przyrząd po przyrządzie, salę po sali. Przedstawiciele personelu pielęgniarskiego pozwalali mu wszędzie wchodzić; najwyraźniej pomyśleli, że oszalał.

To była główna kryjówka „czerwonych” i Sax uznał za prawdopodobne, że jedno z jej pomieszczeń może zawierać wyposażenie konieczne do poddania pacjenta kuracji gerontologicznej. Rzeczywiście, przeznaczono do tego celu małą salkę na końcu kliniki. Sprzętów nie było tu wiele: duże AI, małe laboratorium, zapas białka i leków, inkubatory, przekaźniki obrazu rezonansu magnetycznego, wyposażenie do iniekcji „IV”. Skromnie; zadziwiały, kiedy człowiek uświadomił sobie, jak wiele można dzięki nim osiągnąć. Taka prawda. Podobnie zadziwiające było życie samo w sobie: tylko proste białkowe sekwencje, a powstawały z nich tak skomplikowane organizmy.

Sax zabrał się do pracy. W głównym AI znajdowało się nagranie genomu Ann. Gdyby jednak nakazał laboratorium zacząć syntetyzowanie jej odcinków DNA (dodając rekodowanie HERG-u i SCN5A), z pewnością zauważyliby to pracownicy. Wówczas bez wątpienia pojawiłyby się problemy.

Wrócił do maleńkiego pokoiku, chcąc odbyć zakodowaną rozmowę z laboratorium w Kraterze Da Vinciego. Poprosił swoich współpracowników, aby rozpoczęli syntezę, a ci zgodzili się bez żadnych pytań z wyjątkiem technicznych. Ach, czasami całym sercem kochał tych saxoklonow.

Teraz pozostawało tylko czekać. Godziny mijały, kilka, kilkanaście, kilkadziesiąt. W końcu minęło kilka dni; stan Ann pozostawał bez zmian. Lekarka robiła coraz bardziej ponurą minę, chociaż nie powiedziała już ani słowa o odłączeniu Ann. W jej oczach widać było jednak sugestię. Sax zaczął sypiać na podłodze w sali Ann. Poznał rytm jej oddechu. Spędzał sporo czasu, trzymając jej głowę ręką, tak jak Michel kazał robić Nirgalowi, gdy chodziło o głowę Saxa. Bardzo mocno wątpił, żeby jego dotyk uleczył kiedykolwiek kogokolwiek z czegokolwiek, niemniej jednak nie dawał za wygraną. Siedząc przez długi czas w takiej pozycji, miał okazję zastanowić się nad kuracjami zwiększającymi plastyczność mózgu, które Wład i Ursula zaordynowali mu po wstrząsie. Oczywiście, wstrząs był czymś zupełnie innym niż śpiączka, ingerencja w pracę mózgu oznaczała niebezpieczeństwo, lecz gdy czyjś umysł cierpiał…

Minęły kolejne dni bez zmiany, każdy dłuższy i bardziej przeraźliwy niż poprzedni. W inkubatorach laboratoriów Da Vinciego od dawna czekał przygotowany pełny komplet specyficznych odcinków DNA Ann, antyczuciowych środków wzmacniających i klajstrów — pełna ostatnia konfiguracja gerontologicznego zestawu.

Pewnej noc Sax zadzwonił do Ursuli i przeprowadził długą konsultację. Odpowiadała spokojnie na jego pytania, mimo że bardzo ją ciekawiło, co jej rozmówca zamierza zrobić.

— Zestaw bodźców synaptycznych, który daliśmy tobie, w nie uszkodzonym mózgu doprowadziłby do zbyt dużego rozwoju synaps — odparła zdecydowanie. — Zmieniłby osobowość do niewiadomego wzorca.

Jej zatrwożone spojrzenie mówiło: „stworzyłby takiego szaleńca jak ty”.

Sax zdecydował się zrezygnować z dodatków synaptycznych. Ratowanie życia Ann to jedna rzecz, a zmiana jej charakteru — zupełnie inna. Przypadkowa zmiana nie była przecież jego celem. Była nim akceptacja. I szczęście — prawdziwe szczęście Ann, cokolwiek mogło oznaczać — teraz tak dalekie i tak trudne do wyobrażenia. Na myśl o tym Sax odczuwał wręcz ból. Nadzwyczajne, jak wiele fizycznego bólu może wywołać sama myśl — limbiczny układ miał w sobie cały wszechświat, zalany bólem, jak mroczna materia pokrywająca wszystko we wszechświecie.

— Rozmawiałeś z Michelem? — spytała Ursula.

— Nie. Ale to dobry pomysł.

Sax zadzwonił do Michela, wyjaśnił, co się zdarzyło i co ma zamiar zrobić.

— Mój Boże, Sax — powiedział Michel. Był zszokowany. Jednak po chwili obiecał przyjechać. Skłonił Desmonda, aby zabrał go samolotem do Da Vinciego, skąd chciał wziąć składniki konieczne do kuracji, a potem przylecieć do kryjówki.

Sax znowu przesiadywał w pokoju Ann, z ręką na jej głowie. Guzowata czaszka; frenolog miałby dużo pracy.

Potem zjawili się przyjaciele Saxa Michel i Desmond. Przyprowadziła ich lekarka, ta wysoka. Przyszło też kilka innych osób, toteż trzej starcy komunikowali się jedynie spojrzeniami. Niemniej jednak, świetnie się rozumieli. Twarz Desmonda była aż nazbyt wyrazista. Mieli przy sobie zestaw do kuracji gerontologicznej dla Ann i czekali tylko na odpowiednią chwilę.

Okazja pojawiła się całkiem szybko. Ann była już w śpiączce od kilku dni, więc w szpitaliku traktowano ją rutynowo. Niestety, nie znano skutków zastosowania kuracji przedłużającej życie w śpiączce. Michel przejrzał literaturę przedmiotu, lecz znalazł niewiele; przeprowadzono kilka prób, ich rezultaty były zachęcające. Z tego też względu Michel uważał pomysł za dobry.

On, Sax i Desmond wstali w środku nocy i przeszli cicho obok pielęgniarki śpiącej w dyżurce kliniki. Medyczna praktyka była męcząca, toteż pielęgniarka, głośno oddychając, spała niezdarnie rozparta w fotelu. Sax i Michel podłączyli Ann do sprzętu „IV” i wkłuli jej igły w żyły na grzbietach rąk; pracowali powoli, ostrożnie, dokładnie i cicho. Wkrótce nowe białkowe odcinki zaczęły docierać do krwiobiegu Ann. Kiedy jej oddech stał się nieregularny, Sax poczuł gorąco ze strachu. Jęknął bezgłośnie. Towarzystwo Michela i Desmonda dodawało mu otuchy, przyjaciele chwycili go za ramię, jak gdyby podtrzymując przed upadkiem. Rozpaczliwie zatęsknił za Hiroko. Był pewien, że podjęłaby identyczną decyzję i owa myśl poprawiła mu samopoczucie. Między innymi zrobił to ze względu na Japonkę. Ciągle potrzebował jej wsparcia i fizycznej obecności; chciał, by się pojawiła i pomogła mu tak jak na Daedalia Planitia. Pragnął, aby pomogła Ann. Była ekspertem w przeprowadzaniu tego rodzaju eksperymentów na ludziach.

Kiedy zabieg się zakończył, wyjęli igły z płynem „IV” i odłożyli sprzęt. Pielęgniarka spała dalej z otwartymi ustami; wyglądała jak dziewczynka. Ann pozostawała nieprzytomna, lecz Sax miał wrażenie, że oddychała swobodniej. Silniej.

Trzech mężczyzn przez chwilę stało obok siebie i patrzyło na chorą. Potem wyślizgnęli się z sali i na palcach wrócili korytarzem do swoich pokojów. Desmond zaczął tańczyć jak wariat, pozostali uciszyli go. Położyli się do łóżek, ale nie mogli spać. Jednakże nie byli w stanie rozmawiać, więc leżeli w milczeniu, jak bracia w dużym domu, późno w nocy, po powrocie z udanej wieczornej wyprawy.

Następnego ranka weszła lekarka.

— Nastąpiła niewielka poprawa — oświadczyła.

Wszyscy trzej ucieszyli się.

Później w jadalni Sax odczuł silny impuls, aby opowiedzieć Michelowi i Desmondowi o spotkaniu z Hiroko. Wiedział, że dla każdego z nich taka nowina znaczyłaby więcej niż dla kogokolwiek innego. Jednak zabrakło mu odwagi. Bał się, że doświadczył tylko iluzji, że uroił sobie całą sytuację w przemęczonym umyśle. Ten moment, kiedy Hiroko zostawiła go przy roverze i odeszła w burzę… Sax nie wiedział, co myśleć. Podczas długich godzin spędzonych przy łóżku Ann dobrze się zastanowił i sporo poczytał, wiedział więc, że gdy alpiniści na Ziemi znajdują się sami wysoko w górach, cierpią z powodu niedotlenienia i nierzadko miewają halucynacje — towarzyszy im nieobecny przyjaciel, jakiś dopelgangänger. Być może więc Saxa uratował duch. Przecież częściowo zatkał mu się przewód powietrzny…

— Sądziłem, że tak postąpiłaby Hiroko — powiedział.

Michel pokiwał głową.

— To było śmiałe posunięcie, rzeczywiście… w jej stylu. Nie, nie zrozum mnie źle, cieszę się, że tego dokonałeś.

— Cholera, trochę późno, jeśli chcecie znać moje zdanie — wtrącił Desmond. — Dawno temu ktoś powinien ją związać i zmusić, by się poddała kuracji. Och, Saxie, mój drogi Saxie… — Roześmiał się wesoło. — Mam tylko nadzieję, że nie będzie po tym taka zwariowana jak ty.

— Ależ Sax przeszedł wstrząs — zauważył Michel.

— No cóż — zaczął Russell, szukając odpowiednich słów — właściwie już wcześniej byłem dość pokręconym facetem.

Jego dwaj przyjaciele pokiwali głowami, zaciskając usta. Byli we wspaniałych nastrojach, chociaż stan Ann nie uległ jeszcze zdecydowanej poprawie. Nagle weszła wysoka lekarka i powiedziała, że ich przyjaciółka właśnie się obudziła ze śpiączki.

Sax miał nadal zbyt ściśnięty ze zdenerwowania żołądek, aby jeść, ale mimowolnie nałożył sobie na talerz stos posmarowanych masłem tostów. A potem… zjadł je z wielkim apetytem.

— Ależ będzie na ciebie wściekła — rzucił Michel.

Sax pokiwał głową. To było niestety prawdopodobne. Bardzo prawdopodobne. Nie miał ochoty znowu dostać od niej w twarz. Nie chciał też, żeby odmówiła mu swego towarzystwa.

— Powinieneś polecieć z nami na Ziemię — zasugerował Michel. — Ja, Maja i Nirgal.

— Wysyłamy delegację na Ziemię?

— Tak, ktoś to zaproponował i pomysł przyjęto. Trzeba polecieć i porozmawiać. Do czasu naszego powrotu Ann zdąży sobie wszystko przemyśleć.

— Interesujące — mruknął Sax. Uspokoiła go sama możliwość uniknięcia konfrontacji. Naprawdę się przeraził, ponieważ szybko wymyślił dziesięć dobrych powodów lotu na Ziemię. — A co z Pavonis i konferencją?

— Możemy się kontaktować za pomocą wideo.

— To prawda. — Sax działał już przecież w ten sposób.

Plan był atrakcyjny, a Russell wolał zniknąć, skoro Ann się obudziła. Zwłaszcza kiedy się dowie, co jej zrobił. Oczywiste tchórzostwo. A jednak…

— Desmond, ty lecisz?

— Za cholerę tam nie polecę.

— Ale Maja leci? — spytał Sax Michela.

— Tak.

— To dobrze. Ostatnim razem, gdy próbowałem uratować życie jakiejś kobiecie, Maja ją zabiła.

— Co? Mówisz o… Phyllis? Uratowałeś jej życie?

— No cóż… nie do końca. No, może tak, choć przede wszystkim naraziłem ją na niebezpieczeństwo. Więc to się chyba nie liczy. — Próbował im wyjaśnić, co się zdarzyło tamtej nocy w Burroughs, ale jakoś mu nie szło. Niewiele pamiętał, jedynie pewne wyjątkowo okropne momenty. — Mniejsza o to. Tak mi się tylko powiedziało. Nie powinienem był zaczynać. Jestem…

— Jesteś zmęczony — dokończył za niego Michel. — Ale nie martw się, tym razem Maja znajdzie się daleko od miejsca akcji. I będziemy mieli na nią oko.

Sax skinął głową. Propozycja wydawała się coraz ciekawsza. Trzeba dać Ann trochę czasu, aby ochłonęła, aby przemyślała sobie jego postępek i zrozumiała go. Dobrze, że się nadarzyła taka okazja. Poza tym, interesująco będzie zobaczyć na własne oczy warunki na Ziemi. To była świetna propozycja. Tak świetna, że nikt rozsądny nie mógłby sobie tego odmówić.

CZĘŚĆ 3

Nowa konstytucja

W ramach projektu glebowego na Marsa przybyły mrówki i wkrótce — tak jak na Ziemi — wszędzie było ich pełno. Małe czerwone ludziki, spotkawszy je, były zaskoczone, bowiem nowe stworzenia dzięki swemu rozmiarowi idealnie się nadawały na wierzchowce. Sytuacja przypominała zatem pierwszy kontakt Indian z końmi. Wystarczyło jedynie oswoić zwierzątka, a potem dzika jazda…

Udomowienie mrówek okazało się sprawą niełatwą. Mali czerwoni naukowcy wcześniej nawet nie wierzyli w istnienie takich stworzeń, a teraz kręciły się w pobliżu niczym inteligentne roboty. Szukając pomocy, naukowcy przejrzeli informatory i poczytali nieco o mrówkach. Stąd dowiedzieli się, że mrówki mają feromony, toteż zsyntetyzowali te potrzebne do kontrolowania mrówczych żołnierzy, szczególnie przedstawicieli posłusznego gatunku małych mrówek czerwonych. Następnie rozpoczęła się tresura i po jakimś czasie powstała mała czerwona kawaleria. Ludziki objeżdżały (po dwadzieścia, trzydzieści na jednej mrówce) okolicę na mrówczych grzbietach — dumne niczym baszowie na słoniach. Przyjrzyjcie się z bliska mrówkom, a zobaczycie je: siedzą na grzbiecie.

Mali czerwoni naukowcy nie przestali studiować naszych tekstów i dowiedzieli się z nich o istnieniu ludzkich feromonów. Wrócili do pozostałych ludzików, zaskoczeni i przerażeni. Poinformowali swój lud:

— Teraz wiemy, dlaczego ludzie sprawiają takie kłopoty. Ludzie nie mają więcej woli niż nasze wierzchowce. Ludzie to gigantyczne mięsiste mrówki.

Od tej pory małe czerwone ludziki próbowały zrozumieć cud życia.

Nagle jakiś głos powiedział:

— Ależ nie, wcale tacy nie są, nie wszyscy.

Widzicie, małe czerwone ludziki porozumiewają się telepatycznie, a w tej chwili poczuli się, jak gdyby ktoś przemówił do nich przez głośniki.

— Ludzie są istotami duchowymi — nalegał głos.

— Skąd wiesz? — spytały telepatycznie małe czerwone ludziki. — Kim jesteś? Duchem Johna Boone’a?

— Jestem Gyasto Rimpoche — odpowiedział głos. — Osiemnaste wcielenie dalajlamy. Podróżuję po Bardo, szukając dla siebie następnego wcielenia. Rozejrzałem się po całej Ziemi, ale nie miałem szczęścia, toteż zdecydowałem się poszukać w jakimś nowym miejscu. Tybet nadał znajduje się pod okupacją Chińczyków, którzy najwyraźniej nie zamierzają zmniejszyć represji wobec mieszkańców tego kraju. Chińczycy, chociaż kocham ich z całego serca, to twarde dranie. A inne ziemskie rządy dawno temu odwróciły się od Tybetu. Nikt nie kwapi się więc, by rzucić wyzwanie wrogom, a przecież coś trzeba zrobić. Dlatego właśnie przyleciałem na Marsa.

— Dobry pomysł — odrzekły małe czerwone ludziki.

— Rzeczywiście — zgodził się dalajlama. — Niestety, muszę jednak stwierdzić, że tu również nie mogę znaleźć nowego dala, w którym, mógłbym zamieszkać. Po pierwsze dlatego, że na Marsie mieszka bardzo niewiele dzieci. Po drugie, nie wygląda też, żeby któreś było zainteresowane. Rozglądałem się po Sheffield, lecz tam wszystkich pochłaniało gadanie. Pojechałem do Sabishii, jednak tamtejsi mieszkańcy grzebali się w błocie. Udałem się do Elysium, a tam wszyscy siedzieli w pozycji lotosu i nie sposób było ich ruszyć. Zajechałem do Christianopolis, ale tam mieli inne plany. Dotarłem do Hiranyagarba, lecz mi powiedziano, że zrobili już wystarczająco dużo dla Tybetu. Jeździłem po całym Marsie, odwiedziłem każdy namiot i stację; nigdzie nikt nie miał dla mnie czasu. Nikt nie chce być dziewiętnastym dalajlama. A na Bardo robi się coraz chłodniej.

— Powodzenia — mruknęły małe czerwone ludziki. — Odkąd umarł John, nie znaleźliśmy nikogo, z kim warto by porozmawiać. Duzi ludzie są strasznie skomplikowani.

Dalajlama wyglądał na zniechęconego tym stwierdzeniem. Był coraz bardziej zmęczony i wiedział, że nie przetrwa zbyt długo na Bardo. Zapytał więc:

— A któryś z was?

— No cóż, chętnie — odparły małe czerwone ludziki. — Bylibyśmy zaszczyceni. Tylko musiałbyś skorzystać z nas wszystkich. Tego typu rzeczy robimy wspólnie.

— Dlaczego nie? — ucieszył się dalajlama i jego dusza wniknęła w jedną z małych czerwonych drobinek. W tym samym momencie znalazł się we wszystkich ludzikach na całym Marsie. Ludziki podniosły oczy na łudzi kręcących się ponad nimi. Dotąd ten widok wydawał im się kiepskim szerokoekranowym filmem, teraz natomiast stwierdzili, że przepełnia ich współczucie i mądrość osiemnastu poprzednich żywotów dalajlamy. Powiedzieli do siebie:

— Hej, Ka, ci ludzie są naprawdę pogmatwani. Nigdy nas to nie zachwycało, jest jednak jeszcze gorzej, niż myśleliśmy. Mają szczęście, że nie potrafią sobie nawzajem czytać w umysłach, ponieważ wtedy by się pozabijali. Właśnie dlatego się zabijają… Wiedza, co myślą sami, i o podobne nastawienie podejrzewają wszystkich innych. Ależ to paskudne. I jakie smutne.

— Oni potrzebują waszej pomocy — oświadczył dalajlama przebywający wewnątrz wszystkich ludzików. — Może potraficie im pomóc.

— Może — odparły ludziki, choć szczerze mówiąc, miały wątpliwości. Od chwili śmierci Johna Boone ‘a wielokrotnie próbowały pomóc ludziom. Zbudowały całe miasta w małżowinach uszu wszystkich mieszkańców planety i stale do nich mówiły (czasem ich głos bardzo przypominał głos Johna), usiłując skłonić ludzi, by się obudzili i zaczęli zachowywać przyzwoicie. Bez skutku… Jedynie… niektóre osoby udały się do lekarzy — specjalistów od nosów i gardeł — z prośbą, by ich osłuchali. Wiele osób na Marsie sądziło, że dzwoni im w uszach i nikt nigdy nie zrozumiał, o co chodzi małym czerwonym ludzikom. Coś takiego zniechęciłoby każdego.

Teraz jednak małe czerwone ludziki natchnął litościwy duch dalajlamy, toteż postanowiły spróbować jeszcze raz.

— Chyba potrzeba czegoś więcej niż szepty w uszach — zasugerował dalajlama i wszystkie się z nim zgodziły. — Trzeba w jakiś inny sposób przyciągnąć ich uwagę.

— Próbowaliście telepatii? — spytał dalajlama.

— Och, nie — odrzekły ludziki. — W żadnym razie. To zbyt straszne. Ich moralna szpetota może nas zabić na miejscu albo poważnie się pochorujemy.

— Może nie — zastanowił się dalajlama. — Zablokujcie w sobie możliwość recepcji ich myśli, wysyłajcie im jedynie wasze… Nie powinno wam to zaszkodzić. Przekażcie po prostu wiele dobrych myśli w postaci jednej wiązki. Współczucie, miłość, zgoda, mądrość, może też trochę zdrowego rozsądku.

— Spróbujemy — zgodziły się małe czerwone ludziki. — Będziemy jednak musieli krzyczeć z całych naszych telepatycznych sił, chóralnie… ponieważ ludzie po prostu nie słuchają.

— Zmagałem się z tym problemem przez dziewięć stuleci — oznajmił dalajlama. — Przyzwyczaicie się. W dodatku macie przewagę ilościową. Spróbujcie więc.

Wszystkie małe czerwone ludziki na całym Marsie spojrzały w górę i wykonały głęboki wdech.

Art Randolph przeżywał najwspanialszy okres swego życia, który rozpoczął się oczywiście dopiero po bitwie o Sheffield, stanowiącej militarną klęskę oraz niepowodzenie dyplomacji, fiasko wszystkich poczynań Arta i przykre kilka dni, kiedy — prawie nie sypiając — krążył wśród ludzi, usiłował się spotykać z przedstawicielami rozmaitych grup, które jego zdaniem mogły pomóc przezwyciężyć kryzys. W trudnych momentach nie opuszczało go wrażenie, że z jakiegoś powodu osobiście ponosi winę za brak pozytywnych rezultatów. Sądził, że gdyby okazał się lepszym mediatorem, nie doszłoby do tego, co się zdarzyło. Sytuacja była niemal równie niebezpieczna, jak w roku 2061; podczas ataku „czerwonych” przez kilka popołudniowych godzin tragedia wisiała na włosku.

Na szczęście, nie zdarzyło się najgorsze. Coś trudnego do uchwycenia — dyplomacja, realia bitwy („defensywne” zwycięstwo przebywających na kablu), zdrowy rozsądek lub też zwyczajny przypadek — zapobiegło ostatecznej katastrofie.

Kiedy minął koszmarny okres, ludzie w zamyśleniu wrócili na wschodnie Pavonis. Klęska miała wymierne konsekwencje. Należało uzgodnić jakiś plan działania. Wielu radykalnych „czerwonych” zginęło lub uciekło na otwartą przestrzeń, natomiast umiarkowani przedstawiciele ugrupowania, choć rozgniewani, pozostali na wschodnim Pavonis. To był bardzo nerwowy i niepewny okres. A jednak trwali na swoich miejscach.

W tej sytuacji Art jeszcze raz zaczął nalegać na zwołanie kongresu konstytucyjnego. Kręcił się po terenie przykrytym dużym namiotem, przemierzał zbiorowiska magazynów przemysłowych i składów, betonowe budowle, które służyły jako sypialnie, przebiegał szerokie ulice zatłoczone staroświeckimi ciężkimi pojazdami i gdziekolwiek się znalazł, usilnie nakłaniał napotkanych ludzi do tego samego — do spisania konstytucji. Rozmawiał z Nadią, Nirgalem, Jackie, Zeykiem, Mają, Peterem, Ariadnę, Rashidem, Tarikim, Nanao, Sungiem i H. X. Borazjanim. Dyskutował z Władem, Ursula, Mariną i Kojotem. Debatował z młodymi tubylcami, których nigdy wcześniej nie spotkał, oraz ze wszystkimi głównymi graczami ostatnich zamieszek. Marsjański ruch społeczny był bardzo rozczłonkowany. Każdej głowie tej nowej hydry Art mówił to samo:

— Dzięki konstytucji uznają nas na Ziemi za pełnoprawnych obywateli, a i my sami zyskamy prawne podstawy, które ułatwią nam prowadzenie wszelkich sporów i dyskusji. Wszyscy najważniejsi są na miejscu, moglibyśmy zacząć od razu. Niektórzy mają nawet gotowe projekty; wystarczy je przejrzeć.

Wszyscy rozmówcy, wciąż pamiętając o wydarzeniach ubiegłego tygodnia, kiwali głowami i odpowiadali bez przekonania:

— Może i tak.

Potem odchodzili w zadumie.

Art zadzwonił do Williama Forta i powiedział mu o swoich próbach; odpowiedź dotarła po dwudziestu minutach. Starzec przebywał aktualnie w nowym mieście uchodźców w Kostaryce. Jak zwykle, sprawiał wrażenie roztargnionego.

— Brzmi nieźle — zauważył.

Od tej chwili przedstawiciele Praxis codziennie kontaktowali się z Artem, pytając, w jaki sposób mogą mu pomóc w organizacji kongresu. Randolph był teraz bardziej zajęty niż kiedykolwiek w swoim życiu; zajmował się tym, co Japończycy nazywają nemawashi, czyli przygotowaniami do wydarzenia. Usiłował zainicjować sesję strategiczną dla grup organizacyjnych, odwiedzał również ludzi, z którymi rozmawiał wcześniej… Próbował się spotkać z każdą osobą na Pavonis Mons.

— Metoda Johna Boone’a — skomentował Kojot ze swoim zwykłym krzywym uśmiechem. — Powodzenia!

— Powinieneś zaprosić przedstawicieli Organizacji Narodów Zjednoczonych — rzucił Sax, pakując swój skromny dobytek przed udaniem się z dyplomatyczną misją na Ziemię.

Niebezpieczna przygoda w burzy najwyraźniej nim wstrząsnęła, ponieważ czasami rozglądał się wokół siebie tak nieprzytomnym wzrokiem, jak gdyby przed sekundą zadano mu cios w głowę.

— Sax — odparł łagodnie Art — przecież od dłuższego czasu staramy się wykopać ich z naszej planety.

— Tak — stwierdził Russell, patrząc w sufit — ale teraz powinniście z nimi współpracować.

— Współpracować z ONZ! — krzyknął Art, później jednak zaczął się zastanawiać. Współpraca z Organizacją Narodów Zjednoczonych miała w sobie pewien urok. Mówiąc dyplomatycznie, stanowiła swego rodzaju wyzwanie.

Tuż przed odlotem „ambasadorów” na Ziemię Nirgal przyszedł do biura Praxis, aby się pożegnać. Gdy Art otoczył ramionami swego młodego przyjaciela, zawładnął nim nagły, irracjonalny strach. Ziemia!

Nirgal, jak zawsze, był pogodny, a jego ciemnobrązowe oczy płonęły z podniecenia. Gdy pożegnał się z innymi osobami w biurze, usiadł z Artem w pustym narożnym pokoju magazynu.

— Jesteś pewien, że chcesz tam lecieć? — spytał Art.

— Absolutnie. Chcę zobaczyć Ziemię.

Art zamachał ręką, niepewny, co pragnie powiedzieć.

— Poza tym — dodał Nirgal — ktoś musi tam polecieć i pokazać im, jacy naprawdę jesteśmy.

— Nikt nie zrobi tego lepiej od ciebie, mój przyjacielu. Musisz jednak uważać na metanarodowców. Kto wie, jak cię potraktują. I najedzenie… W rejonach dotkniętych powodzią na pewno mają problemy z higieną. Zapewne sporo ludzi stało się nosicielami różnych chorób. Nie wystawiaj się też za bardzo na działanie słońca, jesteś bardzo podatny na porażenie…

Do pokoju weszła Jackie Boone. Art umilkł. Nirgal i tak już nie słuchał jego rad; obserwował Jackie z nagle zobojętniała miną, jak gdyby nałożył maskę. Chociaż nie, żadna maska nie potrafiłaby oddać wiecznej ruchliwości oblicza Nirgala. Wyglądał teraz jak ktoś zupełnie obcy.

Jackie dostrzegła to od razu. Uciekać od swej starej przyjaciółki… Obrzuciła Nirgala spojrzeniem pełnym wściekłości. Art wyczuł, że coś jest nie w porządku. Oboje młodzi zapomnieli o nim. Gdyby mógł, wyślizgnąłby się z pokoju. Miał wrażenie, że stoi pod drzewem w czasie burzy. W progu jednak nadal stała Jackie, a Art nie miał w tym momencie ochoty mijać się z nią przy wyjściu.

— Więc nas opuszczasz — rzuciła do Nirgala.

— To tylko wizyta.

— Ale dlaczego? Dlaczego teraz? Przecież Ziemia nic dla ciebie nie znaczy.

— Z niej pochodzimy.

— Nie. Pochodzimy z Zygoty.

Nirgal pokręcił głową.

— Ziemia jest naszą rodzimą planetą. Mars stanowi jej przedłużenie. Musimy się z tym uporać.

Jackie zamachała ręką. Była oburzona lub zmieszana.

— Wyjeżdżasz właśnie teraz, gdy najbardziej jesteś potrzebny tutaj!

— Pomyśl, jaka to dla ciebie dogodna okazja.

— Pomyślę — warknęła. Nirgal chyba ją rozgniewał. — I nie spodobają ci się moje wnioski.

— Ale będziesz miała to, czego pragniesz.

— Nie wiesz, czego pragnę! — krzyknęła dziko.

Artowi zjeżyły się włosy na karku. Zdawało mu się, że za chwilę uderzy piorun. Właściwie uważał się za człowieka z natury wścibskiego, prawie wojerystę, jednak stać w pokoju tuż obok tych dwojga było ponad jego siły. Nie miał ochoty być świadkiem ich starcia. Odchrząknął, strasząc tym dźwiękiem młodych, potem machnąwszy ręką, przesunął się obok Jackie i wyszedł. Słyszał za sobą, że rozmowa ciągnie się dalej — przykra, oskarżycielska, przepełniona bólem i wściekłością.

Odwożąc ambasadorów na południe, do windy, Kojot wypatrywał z powagą przez przednią szybę. Art siedział obok niego. Jechali powoli przez sponiewierany, graniczący z „gniazdem” teren w południowo-zachodniej części Sheffield. Tutejsze ulice zaprojektowano dla ogromnych dźwigów towarowych, toteż okolica wyglądała złowieszczo, technicznie, nieludzko i gigantycznie. Sax wyjaśniał Kojotowi po raz kolejny, że podczas lotu na Ziemię podróżnicy będą brali udział w kongresie konstytucyjnym, kontaktując się za pomocą wideo. Z pewnością nie opuszczą całego zdarzenia niczym Thomas Jefferson w Paryżu.

— Będziemy na Pavonis — podsumował Sax — we wszystkich znaczeniach słowa „być”.

— W takim razie, wszyscy tam będą — mruknął Kojot złośliwie. Nie podobało mu się, że na Ziemię lecą akurat Sax, Maja, Michel i Nirgal. Najwyraźniej nie odpowiadał mu też kongres. Chyba nic ostatnio nie sprawiało mu przyjemności, bowiem był rozdrażniony, kapryśny i niespokojny. — Jeszcze nie zeszliśmy z drzew — wymamrotał — zapamiętajcie sobie moje słowa.

Nagle pojawiło się przed nimi „gniazdo”, a potem czarny, połyskujący kabel, sterczący z wielkiej masy betonu, niczym harpun, który zagłębiły w powierzchnię Marsa ziemskie siły i teraz mocno trzymały. Po okazaniu dokumentów podróżnicy pojechali prosto do kompleksu windy. Dużym, prostym przejściem dotarli do ogromnej komory w środku, gdzie kabel opadał przez kołnierz „gniazda” i unosił się ponad siecią przecinających podłogę torów magnetycznych. Kabel był tak wspaniale zrównoważony na swojej orbicie, że nigdy nie dotykał powierzchni planety, lecz po prostu wisiał — jego koniuszek o średnicy dziesięciu metrów trwał w samym środku pomieszczenia. Kołnierz w dachu gwarantował mu stabilność, a odpowiednią pozycję zapewniały zainstalowane u góry i na dole rakiety oraz — co ważniejsze — równowaga między siłą odśrodkową i utrzymującą go na jego orbicie areosynchronicznej grawitacją.

W powietrzu unosił się szereg wagoników windy zawieszonych elektromagnetycznie. Jeden z nich nadjechał właśnie po torze magnetycznym, dotarł do kabla, na tor zamontowany na zachodnim boku, po czym ruszył bezgłośnie w górę, znikając w luku kołnierza.

Podróżnicy wraz z towarzyszącymi osobami wysiedli z pojazdu. Nirgal był zamknięty w sobie, już skupiony na podróży, Maja i Michel wydawali się podnieceni, Sax taki jak zwykle. Jedno po drugim uściskali Arta i Kojota, sięgając w górę podczas pożegnania z tym pierwszym, pochylając się przy tym drugim. Przez jakiś czas mówili wszyscy naraz, patrząc na siebie i próbując pojąć znaczenie tego szczególnego momentu; z pozoru udawali się na zwykłą wycieczkę, równocześnie jednak czuli, że chodzi o coś więcej. Po chwili zniknęli w korytarzu lotniczym, prowadzącym w górę do następnego wagonika windy.

Kojot i Art stali w miejscu i obserwowali, jak wagonik przesuwa się w stronę kabla, a potem wznosi przez luk i znika. Na asymetrycznej twarzy Kojota pojawił się nietypowy dla niego wyraz zmartwienia lub nawet strachu. Nic dziwnego, jego syn i troje najbliższych przyjaciół leciało w niebezpieczne miejsce. Hm, pomyślał Art, to przecież tylko Ziemia. W głębi duszy musiał jednak przyznać, że także uważał ich wyprawę za niebezpieczną.

— Wszystko będzie dobrze — powiedział, ściskając ramię Kojota. — Będą tam gwiazdami. Uda się.

Wiedział, że mówi prawdę. Zresztą, pocieszał w ten sposób także samego siebie. W końcu chodziło o ich rodzinną planetę. Ludzie byli do niej stworzeni. Nic im się nie może stać. To była planeta-dom. A jednak…

Gdy Art wrócił na wschodnie Pavonis, kongres już się rozpoczął.

Dokładnie mówiąc, rozpoczęła go Nadia. Po prostu zaczęła pracować w głównym magazynie nad projektami i ludzie grupkami przyłączali się do niej. Problemy pojawiały się lawinowo. Każdy musiał uczestniczyć w spotkaniu, w przeciwnym razie ryzykował utratę głosu. Gdy ktoś narzekał, że nie są przygotowani do omawiania tak poważnych kwestii, że wszystko trzeba jeszcze uporządkować, że muszą więcej wiedzieć i tak dalej… Nadia po prostu wzruszała ramionami.

— Dajcie spokój — odpowiadała niecierpliwie. — Skoro już tu jesteśmy, równie dobrze możemy się zabrać do pracy.

Złożona zwykle z około trzystu osób grupa zaczęła się więc spotykać codziennie w przemysłowym kompleksie wschodniego Pavonis. Główny magazyn, w którym planowano przechowywać części zamienne dla torów magnetycznych i wagoniki tramwajowe, był ogromny, a przy jego bokach umieszczono dziesiątki biur o ruchomych ściankach; środkowa przestrzeń pozostała otwarta i dostępna dla mniej więcej okrągłego układu nie dopasowanych do siebie stołów.

— Ach — powiedział Art, kiedy go zobaczył — stół stołów.

Proponowano sporządzić listę delegatów, żeby wiadomo było, kto może głosować lub przemawiać. Nadia, która szybko objęła funkcję przewodniczącej, zasugerowała, aby akceptować wszystkie prośby o status delegacji, jeśli tylko dana grupa rzeczywiście istniała przed rozpoczęciem konferencji.

— Równie dobrze możemy przyjąć wszystkich — oświadczyła.

Uczeni konstytucjolodzy z Dorsa Brevia przyznali, że kongres powinni prowadzić członkowie delegacji głosujących, natomiast ostateczne rozstrzygnięcie miało zapaść po głosowaniu przez ogół ludności. Charlotte, która dwanaście M-lat temu pomagała formułować dokument z Dorsa Brevia, prowadziła od tamtego czasu (przewidując zwycięstwo rewolucji) zespół przygotowujący plany dla rządu. Nie oni jedni zresztą się tym zajmowali; szkoły w Południowej Fossie i uniwersytet w Sabishii prowadziły kursy przygotowawcze i wielu ze znajdujących się obecnie w magazynie młodych tubylców było prawdziwymi specjalistami w kwestiach omawianych na kongresie.

— W pewnym sensie to jest straszne — powiedział Art do Nadii. — Wygrywasz rewolucję, a tu zza stołu natychmiast wyskakuje grupa prawników.

— Zawsze tak jest.

Grupa Charlotte przygotowała listę potencjalnych delegatów na kongres konstytucyjny, łącznie ze wszystkimi marsjańskimi osadami, których populacje przekraczały pięćset osób. Nadia zauważyła, że całkiem sporo ludzi znalazło się w ten sposób w podwójnych reprezentacjach: raz z powodu miejsca zamieszkania i drugi raz dzięki przynależności politycznej. Kilka nieobecnych na liście grup złożyło zażalenie do jakiegoś nowego komitetu, który natychmiast wszystkie je przyjął. Art zadzwonił na kabel do Dereka Hastingsa i przekazał na jego ręce zaproszenie dla delegacji ZT ONZ; Hastings był zaskoczony, lecz w kilka dni później odpowiedział pozytywnie. Zamierzał przyjechać osobiście.

W ten sposób po mniej więcej tygodniowych przygotowaniach (równocześnie pracowano nad różnymi innymi sprawami) mogło się rozpocząć głosowanie nad listą delegatów; a ponieważ była tak obszerna, przyjęto ją niemal jednogłośnie. I nagle zaczął się prawdziwy kongres. Wzięły w nim udział następujące delegacje — liczące od jednej do dziesięciu osób — z całego Marsa:

Miasta:

Acheron

Nikozja

Kair

Odessa

Harmakhis Vallis

Sabishii

Christianopolis

Bogdanów Vishniac

Hiranyagarba

Mauss Hyde

Nowy Clarke

Bradbury Point

Siergiej Korolow

Krater DuMartheraya

Stacja Południowa

Reull Vallis

Południowy Karawanseraj

Nowa Bolonia

Nirgal Vallis

Montepulciano

Sheffield

Senzeni Na

Echus Overlook

Dorsa Brevia

Dao Vallis

Południowa Fossa

Rumi

Nowe Vanuatu

Prometcusz

Gramsci

Mareotis

Uchodźcza Organizacja Burroughs

Stacja Libijska

Tharsis Tholus

Overhangs

Margaritifer Plinth

Karawanseraj Wielka Skarpa

Da Vinci

Liga Elysyjska

Piekielne Wrota

Partie polityczne i inne organizacje:

booneiści

„czerwoni”

bogdanowiści

schnellingiści

„Nasz Mars”

„Uwolnić Marsa”

Ka

Praxis

Liga Qahirskich Mahjarytów

„Zielony Mars”

Zarząd Tymczasowy Organizacji Narodów Zjednoczonych

„Kakaze”

Rada Wydawnicza Dziennika Studiów Areologicznych

Zarząd windy kosmicznej

Chrześcijańscy Demokraci

Komitet Koordynacyjny Metanarodowej Działalności Ekonomicznej

Bolońscy neomarksiści

Przyjaciele Ziemi

Biotique

Separation de l’Atmosphere

Spotkanie ogólne zainaugurowano rano wokół „stołu stołów”, potem rozbiło się na wiele małych grupek roboczych, które rozeszły się do biur w magazynie lub w okolicznych budynkach. Każdego ranka Art pojawiał się wcześnie i zaparzał w wielkich rondlach kawę, have i — jego ulubioną — kavajave. Biorąc pod uwagę znaczenie przedsięwzięcia, zadanie było raczej poślednie, lecz Artowi dawało wiele zadowolenia. Codziennie zaskakiwał go fakt, że kongres w ogóle się zebrał. Czuł, że jego wkład powinien się ograniczyć do zwołania i przygotowania konferencji. Nie był politologiem i miał niewielkie pojęcie na temat zawartości marsjańskiej konstytucji. Świetnie potrafił zwoływać ludzi i tym razem także mu się udało. Właściwie jemu i Nadii, ponieważ Nadia zajęła po prostu odpowiednie pomieszczenie i objęła przewodnictwo właśnie wtedy, gdy ludzie jej potrzebowali. Była jedyną przedstawicielką pierwszej setki, do której wszyscy mieli pełne zaufanie, dzięki temu posiadała więc coś w rodzaju naturalnego pełnomocnictwa. Teraz, bez zbytniego zamieszania i niemal mimowolnie, wykorzystała swój autorytet.

Artowi było bardzo przyjemnie, ponieważ praktycznie stał się teraz jej osobistym asystentem. Planował każdy dzień, układał harmonogram spotkań i doglądał, by wszystko przebiegało jak najsprawniej. Jego pierwszym zadaniem każdego ranka było przygotowanie dużego dzbanka kavajavy, ponieważ Nadia — jak wiele osób — lubiła po przebudzeniu czuć się rześko. Art nazywał zatem siebie osobistym asystentem i aptekarzem używek oraz uważał, że takie jest jego przeznaczenie w tym momencie historycznym. Był szczęśliwy. Z wielką przyjemnością obserwował, w jaki sposób ludzie patrzą na Nadię. I sposób, w jaki ona patrzyła na nich: z zainteresowaniem, współczuciem, sceptycznie lub zdenerwowana, gdy uważała, że ktoś marnuje czas; kiedy natomiast czyjś wkład w sprawę robił na niej wrażenie, w jej oczach zapalały się ciepłe ogniki. Wszyscy chcieli się przypodobać Nadii, toteż próbowali się trzymać tematu i dobrze służyć sprawie. Pragnęli tych „ciepłych” spojrzeń. Oczy Rosjanki były zresztą niezwykłe (zwłaszcza gdy patrzyło się na nie z bliska): orzechowe, choć jednocześnie osobliwie nakrapiane niezliczonymi maleńkimi plamkami w różnych kolorach: żółtym, czarnym, zielonym, niebieskim; spojrzenie wydawało się hipnotyzować. Nadia skupiała się na każdym rozmówcy — każdemu chciała wierzyć, przyjmować jego stronę, dbała, by problem wskazany przez daną osobę nie rozmył się w zalewie innych; nawet „czerwoni”, którzy wiedzieli, że jest skłócona z Ann, ufali jej, ponieważ mieli pewność, że zostaną wysłuchani. Dlatego też cała działalność koncentrowała się wokół Rosjanki; Art obserwował ją przy pracy, znajdował w tym przyjemność i jak tylko mógł, pomagał.

Debata rozpoczęła się.

W pierwszym tygodniu toczono spory, czym jest konstytucja, jaką miałaby przybrać formę i czy w ogóle Marsjanie powinni posiadać taki dokument. Charlotte nazwała te rozmowy metakonfliktem, sporem o powód późniejszych kłótni, a kiedy zobaczyła smutne spojrzenie patrzącej z ukosa Nadii, dodała, że nie należy lekceważyć kwestii podstawowych.

— …Ustalając je, wyznaczamy granice tego, co podlega naszej decyzji. Jeśli na przykład postanowimy włączyć do konstytucji problemy ekonomiczne i społeczne, wtedy powstanie zupełnie inny dokument, niż gdy zechcemy pozostać przy kwestiach czysto politycznych i prawnych albo też do bardzo ogólnego zestawienia zasad.

Aby pomóc zebranym zainicjować dyskusję formalną, Charlotte i uczeni z Dorsa Brevia przywieźli wiele rozmaitych „czystych konstytucji”, czyli streszczeń różnego rodzaju konstytucji. Nie zdołały one niestety przekonać do zmiany stanowiska osób twierdzących, iż większości aspektów społecznego i ekonomicznego życia na Marsie w ogóle nie powinno się regulować. Taki „stan minimalny” popierały rozmaite ugrupowania, które zazwyczaj bardzo się różniły w poglądach: między innymi anarchiści, libertarianie, neotradycyjni kapitaliści, niektórzy „zieloni”. Według najbardziej skrajnych opinii nie należy również określać zasad związanych z działalnością rządu, który zresztą powinien być marionetkowy.

Sax usłyszał o tej kłótni podczas jednej z wideotelefonicznych nocnych rozmów z Nadią oraz Artem i miał zamiar poważnie się nad nią zastanowić.

— Stwierdzono, że kilka prostych zasad może uregulować bardzo skomplikowane zachowanie. Istnieje na przykład klasyczny komputerowy model dla gromadzących się ptaków, zgodnie z którym są tylko trzy zasady: utrzymywać równą odległość od wszystkich przedstawicieli grupy, nie zmieniać zbyt gwałtownie prędkości oraz unikać obiektów nieruchomych. Czynią one lot stada całkiem przyjemnym.

— Może stada komputerowego — zadrwiła sobie z niego Nadia. — Widziałeś kiedykolwiek kominowe jerzyki o zmierzchu?

Po chwili nadeszła odpowiedź Saxa:

— Nie.

— No cóż, rzuć na nie okiem, kiedy dotrzesz na Ziemię. Tymczasem przyznasz chyba jednak, że nie możemy zapisać w konstytucji: „nie zmieniajmy zbyt gwałtownie prędkości”.

Art uznał to stwierdzenie za zabawne, lecz Nadii najwyraźniej nie było do śmiechu. Miała niewiele cierpliwości dla argumentów minimalistycznych.

— Czy nie mówimy w ten sposób w pewnym sensie, że pozwalamy rządzić metanarodowcom? — spytała. — Czy takie jest wasze zadanie?

— Nie, nie — zaprotestował Michaił. — Wcale nam o to nie chodziło!

— Cóż, tak mi się skojarzyło. Niektórzy próbują tylko stwarzać pozory zasady, podczas gdy w rzeczywistości starają się chronić swoją własność i przywileje. To taki rodzaj przykrywki. A reszta niech idzie do diabła.

— Nie, wcale nie.

— W takim razie musicie uzasadnić wasze zdanie przy stole. Trzeba dyskutować punkt po punkcie i głosować przeciwko każdej kwestii problematycznej związanej z rządem.

Nadia nalegała na taką procedurę, nie besztając przy tym swego rozmówcy (tak zrobiłaby Maja), po prostu obstawała twardo przy pewnej zasadzie, z którą trzeba się było zgodzić — że każdy problem można przedyskutować przy stole. Dlatego też punktem wyjścia powinny się stać właśnie „czyste konstytucje”. Zarządzono głosowanie i większość zgodziła się popracować nad dostarczonym materiałem.

W ten sposób udało się przeskoczyć pierwszy płotek: wszyscy zgodzili się działać według tego samego planu. Art uznał ten krok za zadziwiający. Podziwiał też Nadię. Nie była zwykłym dyplomatą, w żadnym razie nie dążyła do modelu „posłańca”, do którego aspirował Art; niemniej jednak, potrafiła pracować skutecznie. Miała w sobie charyzmę osoby wrażliwej. Art ściskał ją za każdym razem, gdy ją mijał, czasem całował w czubek głowy; kochał ją. Kręcił się wśród delegatów przepełniony tym wspaniałym uczuciem, starał się też wpadać na wszystkie możliwe sesje. Przez cały czas pilnie rozglądał się, czy może jakoś pomóc. Często wystarczyło przynieść dyskutantom coś do jedzenia lub picia, kontynuowali debatę przez cały dzień.

„Stół stołów” stale był zatłoczony; młode Walkirie o świeżych twarzach górowały przy nim nad wysuszonymi od słońca starymi weteranami. Ludzie reprezentowali tu wszystkie rasy i typy — Mars M-roku pięćdziesiątego drugiego, rodzaj de facto samodzielnie zjednoczonych wszystkich narodów. Nad tym notorycznie skłóconym „ciałem” wiecznie się unosiła potencjalna swarliwość. Czasami, gdy Art patrzył na zrozpaczone twarze uczestników kongresu i gdy słuchał językowej mieszaniny — angielskiego pomnożonego przez wieżę Babel — czuł, że ich różnorodność prawie go przytłacza.

— Hej, Ka, Nadiu — odezwał się, kiedy siedzieli, zajadając kanapki i przeglądając notatki z minionego dnia — próbujemy napisać konstytucję, na którą mogliby się zgodzić przedstawiciele każdej ziemskiej kultury!

Nadia machnęła ręką, nie podejmując problemu, potem przełknęła ślinę.

— W swoim czasie — powiedziała.

Charlotte zasugerowała, żeby logicznym punktem wyjścia dla dyskusji dotyczącej treści przyszłej konstytucji uczynić deklarację z Dorsa Brevia. Propozycja ta spowodowała jeszcze większe zamieszanie niż „czyste konstytucje”, ponieważ „czerwonym” i przedstawicielom wielu innych delegacji nie podobały się różne punkty starej deklaracji, toteż twierdzili, że wykorzystanie jej w ogóle podważa sens kongresu.

— Co takiego? — spytała Nadia. — Jeśli chcemy, możemy zmienić każde jej słowo, lecz musimy przecież od czegoś zacząć.

Ten punkt widzenia był popularny wśród najstarszych grup podziemia, z których wiele uczestniczyło w dorsabrevianskim kongresie w trzydziestym dziewiątym roku marsjańskim. Deklaracja, która wówczas powstała, do dziś pozostawała najlepszą próbą podjętą przez podziemie dla określenia kwestii, na które zgadzali się wszyscy w czasach, gdy nie posiadali jeszcze władzy. Sensownie było teraz rozpocząć właśnie od niej, stanowiła bowiem swoisty precedens i umieszczała ewentualną konstytucję w pewnej historycznej ciągłości.

Jednakże kiedy wyłożyli starą deklarację i przyjrzeli jej się, stwierdzili, że obecnie jest przerażająco radykalna. Żadnej prywatnej własności? Absolutny zakaz wykorzystania wartości nadwyżkowej? Naprawdę wpisali takie zasady? Jak coś takiego miało działać? Zebrani zamyślili się nad tymi bezkompromisowymi zdaniami i potrząsnęli głowami. W deklaracji nie wyjaśnili, w jaki sposób osiągnąć te wzniosłe cele, jedynie je przedstawili. Art nazwał ich działania „procedurą kamiennego stołu”. Teraz zwyciężyła rewolucja i nadszedł czas dokonania czegoś w prawdziwym świecie. Czy naprawdę mogliby pozostać wierni tak radykalnym pojęciom, jak te, które znajdowały się w deklaracji z Dorsa Brevia?

Trudno powiedzieć.

— Przynajmniej istnieją tam punkty, które należy przedyskutować — upierała się Nadia.

Wraz z tymi punktami na wszystkich ekranach pojawiły się nagłówki z „czystych konstytucji”. Sugerowały równie wiele problemów do rozważenia.

„Struktura rządu. Władza wykonawcza”. „Struktura rządu. Władza ustawodawcza”. „Struktura rządu. Sądownictwo”. „Prawa obywateli”. „Wojsko i policja”. „Podatki”. „Procedury wyborcze”. „Prawo własnościowe”. „Systemy ekonomiczne”. „Prawo ekologiczne”. „Poprawki proceduralne”.

I tak dalej… Wszystkie te kwestie pojawiały się na ekranach. Trzeba je było rozłożyć na czynniki pierwsze, przemyśleć, przedyskutować.

— Musimy po prostu wypełnić puste miejsca — zaśpiewał pewnej nocy Art, patrząc Nadii przez ramię na jakiś szczególnie trudny wykres, który skojarzył mu się z wzorem przeniesionym z alchemicznej kombinatoryki Michela.

Nadia roześmiała się.

Grupy robocze zajęły się problemami dotyczącymi rządu. Ich odbiciem była nowa konstytucja, która powstawała z odpowiednich fragmentów „czystych konstytucji”; nazywali ją „najczystszą z czystych”. Partie polityczne i grupy interesów starały się zajmować sprawami, które najbardziej je niepokoiły, i wiele delegacji z miast namiotowych decydowało się (lub im przydzielano) na omawianie pozostałych kwestii. Teraz trzeba było po prostu zabrać się do pracy.

Grupa techników z Da Vinciego panowała obecnie nad marsjańską przestrzenią kosmiczną. Zatrzymywali wszystkie wahadłowce, nie pozwalając im zadokować na Clarke’u ani hamować aerodynamicznie na orbicie Marsa. Nikt nie wierzył, że samo takie działanie da mieszkańcom planety prawdziwą wolność, zyskiwali dzięki niemu jednakże coś w rodzaju fizycznej i psychicznej przestrzeni, w której mogli pracować — był to dar rewolucji. Wszyscy pamiętali bitwę o Sheffield, a wielu obawiało się wybuchu wojny domowej.

Odkąd Ann przebywała gdzieś w terenie wraz z przedstawicielami „Kakaze”, sabotaże na otwartej przestrzeni stały się zjawiskiem codziennym. Istniały namioty, które pragnęły całkowitej niezależności, pozostało też kilka metanarodowych twierdz. Panowało zamieszanie i wszyscy byli zakłopotani. Zdawali sobie sprawę z tego, że znajdują się w ważnym momencie historycznym i że sytuacja może się w każdej chwili załamać, zwłaszcza jeśli szybko nie podejmą odpowiednich decyzji. Mówiąc po prostu, nadeszła najwłaściwsza pora na działanie.

W tym punkcie zgadzali się absolutnie wszyscy i owa jednomyślność była bardzo znacząca. W miarę upływu czasu zaczęła się wyłaniać grupa najważniejszych osób, rozpoznających się nawzajem nie po wspólnym stanowisku wobec danej sprawy, lecz po chęci wykonania pracy, po pragnieniu spisania paragrafów dokumentu. Ludźmi tymi kierowała Nadia, która łatwo wypatrywała ich w tłumie dyskutantów i udzielała wszelkiej możliwej pomocy. Art oczywiście kręcił się wśród nich. Wstawał wcześnie, dostarczał napoje, jedzenie i informacje dotyczące pracy wykonywanej w innych salach. Wydawało mu się, że sytuacja wygląda nieźle. Większość podgrup podchodziła do wyznaczonych im problemów odpowiedzialnie i poważnie: notowali, potem przepisywali projekty, wystukując na klawiaturach słowo po słowie, fraza po frazie. Cieszył ich widok Arta, bowiem pojawienie się jego symbolizowało przerwę, posiłek, żarty. Jeden z zespołów zajmujących się sądownictwem przylepił mu do butów piankowe skrzydełka i wysłał go ze złośliwą wiadomością do debatującej nad problemami władzy wykonawczej grupy, z którą rywalizowali. Zadowolony Art zatrzymał skrzydełka. Dlaczego nie? To, co tu robili, miało w sobie pewien zabawny majestat czy też majestatyczną śmieszność — poprawiali przecież prawa — a on kręcił się wśród nich niczym Hermes albo Puk, skrzydełka były zatem całkiem stosowne. Art „latał” więc każdego dnia aż do późnej nocy. A kiedy w końcu sesje kończyły się, wracał do biura Praxis, które dzielił z Nadią. Wtedy jedli posiłek, omawiali dokonany minionego dnia postęp, po czym dzwonili do lecących na Ziemię podróżników i odbywali rozmowy z Nirgalem, Saxem, Mają i Michelem. Jeszcze później Nadia zasiadała w fotelu przed ekranem, gdzie zwykle zasypiała, a wówczas Art często wracał do magazynu i do zebranych wokół niego budynków i roverow. Ponieważ kongres odbywał się w namiocie magazynowym, noce spędzano tu zupełnie inaczej niż przed laty w Dorsa Brevia. Nie było przyjęć, choć delegaci często długo nie kładli się spać — siadywali w pokojach na podłodze i rozmawiali o pracy albo o właśnie zakończonej rewolucji. Wiele osób nigdy wcześniej się nie spotkało i teraz zaczynali się poznawać. Tworzyły się towarzyskie grupki, rodziły miłości, romanse, przyjaźnie i nienawiści. Zawsze też można się było czegoś dowiedzieć na temat zdarzeń minionego dnia. Towarzyskie godziny spędzane w pomieszczeniach z betonu nazywano „podszewką kongresu”. Art lubił panującą wówczas atmosferę. A później przychodził taki moment, kiedy nagle opierał się o ścianę i czuł, jak jego ciało zmaga senność. Czasami nie dawał rady wrócić do biura, gdzie miał swój tapczan obok tapczanu Nadii, toteż po prostu padał na podłogę i zasypiał. Budził się zziębnięty i zesztywniały, pospiesznie szedł do łazienki, brał prysznic i ruszał do kuchni, aby zaparzyć kave i kavajave. Tak wyglądały kolejne dni, jeden podobny do drugiego. Zdaniem Arta każdy był równie wspaniały.

Podczas sesji poświęconych wielu tematom ludzie musieli się zmagać z rozmaitymi, nierzadko trudnymi kwestiami. Marsa zamieszkiwało mnóstwo różnych nacji, na planecie istniało więc także sporo naturalnych bądź tradycyjnych partii politycznych. Wszyscy zadawali sobie pytanie: kto powinien rządzić i wedle jakich zasad oraz, ogólnie, w jaki sposób przeciwstawić lokalne globalnemu, przeszłość przyszłości, a wiele odziedziczonych kultur jednej kulturze marsjańskiej?

Sax, zastanawiając się nad tym problemem podczas lotu na Ziemię statkiem rakietowym, przesłał propozycję, aby głównymi jednostkami politycznymi ustanowić miasta namiotowe i zadaszone kaniony. Byłyby one podstawowymi miastami-państwami, ważniejszy od nich miałby być już tylko globalny rząd, który regulowałby naprawdę globalne problemy. W ten sposób istniałoby lokalne i globalne, a pomiędzy nimi — nic, żadnych narodów-państw.

Reakcja na tę sugestię była pozytywna, świetnie się bowiem wpisywała w już istniejącą sytuację. Michaił, przywódca partii bogdanowistów, zauważył, że pomysł stanowi wariant starej „komuny komun”, a ponieważ propozycję poddał Sax, momentalnie nazwano ją planem „laboratorium laboratoriów”. Jednak, jak szybko dostrzegła Nadia, zasadniczy problem ciągle pozostawał nie rozwiązany, ponieważ Sax jedynie szczegółowo zdefiniował określenia: „lokalne” i „globalne”, a nadal trzeba było zdecydować, jak wielką władzę nad proponowanymi półautonomicznymi miastami-państwami powinna mieć potencjalna globalna konfederacja. Zbyt duża władza oznaczałaby powrót do dużego scentralizowanego państwa, Marsa jako jednego narodu, a do takiego podejścia wiele delegacji czuło odrazę.

— Jednak zbyt mała władza — stwierdziła z naciskiem Jackie na warsztatach poświęconych prawom człowieka — oznacza niebezpieczeństwo pojawienia się namiotów, które zatwierdzą jako dopuszczalne na przykład niewolnictwo, całkowitą sterylizację kobiet czy też inną zbrodnię opartą na jakimś ziemskim barbarzyństwie. Usprawiedliwią je w imię wartości kulturowych. Nie można zaakceptować takiej sytuacji.

— Jackie ma rację — rzekła Nadia, co było tak niezwykłe, że przyciągnęło uwagę wielu osób. — Ktoś może też oświadczyć, iż jakieś fundamentalne prawo nie odpowiada jego kulturze i już… Czemuś takiemu trudno przytaknąć, niezależnie od tego, czy stwierdzenie wyjdzie z ust fundamentalisty, zwolennika patriarchatu, leninisty, metanarodowca, czy kogo tam jeszcze… Jakaś grupa nie zechce się podporządkować i nic na to nie poradzimy.

Art zauważył, że niektórzy delegaci marszczą brwi, słysząc coś, co skojarzyło im się z odwiecznym zachodnim relatywizmem lub też hiperamerykanizmem w stylu Johna Boone’a. W ramach sprzeciwu wobec metanarodowców wiele osób starało się kultywować starsze kultury, które niestety wiązały się z hierarchicznością; odpowiadała ona ludziom znajdującym się na szczycie tych hierarchii, a także zaskakująco dużej liczbie osób z niższych szczebli drabiny.

Młodzi marsjańscy tubylcy wyglądali jednak na zaskoczonych, że w ogóle rozważa się taką kwestię. Traktowali fundamentalne prawa jak coś wrodzonego, nieodwołalnego i wszelkie zakusy wobec nich uważali za kolejne z mnóstwa emocjonalnych odchyleń, które stale odkrywali u issei; sądzili, że są rezultatem bolesnego, niefunkcjonalnego wychowania na Ziemi. Ariadnę, jedna z najwybitniejszych przedstawicielek młodych tubylców, wstała i oznajmiła, że członkowie grupy z Dorsa Brevia przejrzeli wiele ziemskich dokumentów związanych z prawami człowieka i sporządzili własną obszerną listę podstawowych praw jednostki. Tę nową, wzorcową listę poddawano pod dyskusję, lecz Ariadnę dała zebranym do zrozumienia, iż ma nadzieję na akceptację wszystkich praw. Niektóre osoby spierały się o brzmienie poszczególnych punktów, ale ogólnie akceptowano konieczność zatwierdzenia globalnego projektu ustawy dotyczącej owej kwestii. Tym samym skodyfikowano by marsjańskie wartości omawiane już w M-roku pięćdziesiątym drugim, czyniąc je nominalnym komponentem konstytucji.

Odpowiedni charakter praw ciągle pozostawał sprawą kontrowersyjną. Generalnie zgadzano się, że tak zwane prawa polityczne są „oczywiste” — to, co wolno robić obywatelowi, i to, na co nie należy pozwalać rządom: habeus corpus, swoboda przemieszczania się, wolność wypowiedzi, stowarzyszania się, religii, zakaz posiadania broni; aprobowała je ogromna większość marsjańskich tubylców, krzywili się jedynie niektórzy issei pochodzący z krajów takich, jak Singapur, Kuba, Indonezja, Tajlandia, Chiny, twierdząc, że delegaci zbyt wysoko cenią swobodę jednostki. Inni delegaci mieli zastrzeżenia co do praw zwanych społecznymi bądź ekonomicznymi, takich jak prawo do mieszkania, opieki zdrowotnej, edukacji, zatrudnienia, podziału wartości wytworzonych dzięki wykorzystaniu bogactw naturalnych i tak dalej. Wielu issei, którzy pracowali kiedyś dla któregoś z ziemskich rządów, martwiło się, uważali bowiem, że niebezpiecznie jest umieszczać w konstytucji tego rodzaju kwestie. Wskazywali, że tak postępowano na Ziemi, a później, kiedy ktoś odkrywał, że niemożliwe jest dotrzymanie wszystkich obietnic, gwarantującą je konstytucję traktowano jako środek propagandowy; lekceważono również inne jej aspekty, aż stała się tylko kiepskim żartem.

— Cóż — zaczął ostro Michaił — jeśli cię nie stać na mieszkanie, wówczas możesz uznać prawo do głosowania za kiepski żart.

Młodzi tubylcy przyznali mu rację, podobnie wiele innych osób. Dyskutowano więc teraz także prawa ekonomiczne, czyli społeczne. Przez wiele sesji ciągnęła się debata nad tym, jak zagwarantować praktyczne ich przestrzeganie.

— Polityczne, społeczne, to wszystko jedna całość — stwierdziła Nadia. — Sprawmy, aby działała.

Prace trwały, zarówno przy dużym stole, jak i w biurach, gdzie spotykały się podgrupy. Nawet ONZ była reprezentowana, w osobie szefa ZT ONZ, samego Dereka Hastingsa, który zjechał windą na planetę, przybył do kompleksu i aktywnie uczestniczył w debatach; jego opinie zawsze wiele wnosiły do dyskusji. Art pomyślał, że Hastings zaczyna nawet wykazywać symptomy syndromu zakładnika i im dłużej przebywał w magazynie, spierając się z ludźmi, tym większym epatował współczuciem. Marsjanie mieli nadzieję, że zarazi tym uczuciem swoich przełożonych na Ziemi.

Komentarze i sugestie napływały z całej planety, a także z Ziemi, zapełniając rząd ekranów, które pokrywały całą ścianę dużego pomieszczenia. Wszyscy na obu światach bardzo interesowali się kongresem, poświęcało mu uwagę nawet więcej osób niż wielkiej ziemskiej powodzi.

— Dzisiejsza mydlana opera — mruknął Art do Nadii.

Co noc spotykali się we dwoje w swoim małym apartamencie biurowym, a potem odbywali rozmowę z Nirgalem i pozostałymi podróżnikami. Opóźnienia transmisyjne w odpowiedziach tamtych z każdym dniem wydłużały się coraz bardziej, ale nie przeszkadzały Artowi i Nadii, ponieważ podczas oczekiwania mieli wiele do przemyślenia.

— Trudno będzie rozwiązać problem „globalne kontra lokalne” — zauważył Art pewnej nocy. — Widzę w tym prawdziwą sprzeczność. Zresztą, kwestia ta nie stanowi żadnego pseudopomysłu, naprawdę bowiem pragniemy globalnego zarządu, a jednocześnie chcemy zapewnić namiotom sporą swobodę. Niestety, dwie z naszych najistotniejszych wartości okazują się ze sobą sprzeczne.

— Może system szwajcarski — zasugerował w kilka minut później Nirgal. — Zawsze proponował go John Boone.

Jednak przebywający na Pavonis Szwajcarzy nie popierali takiego rozwiązania.

— Raczej wybierzemy model zupełnie przeciwny do naszego — stwierdził Jürgen, krzywiąc się. — Uciekłem na Marsa właśnie z powodu szwajcarskiego rządu federacyjnego, który wszystko tłamsi. Potrzebujesz wręcz pozwolenia, by oddychać.

— A kantony nie mają już władzy — dorzuciła Priska. — Rząd federacyjny im ją odebrał.

— Niektóre kantony — mruknął Jürgen — chętnie by ją oddały.

— Bardziej interesująca niż Berno może być Graubunden — zastanowiła się Priska. — Czyli Szara Liga. Istniała przez setki lat, tworząc luźną konfederację miast w południowo-wschodniej Szwajcarii. Bardzo udana organizacja.

— Mogłabyś nam przesłać wszystkie dane na jej temat? — spytał Art.

Następnej nocy wraz z Nadią przejrzał otrzymane od Priski informacje. „No cóż…”, ocenił, „w renesansie dość naiwnie traktowano pewne sprawy”. Musiał też przyznać, że Graubunden — te luźne układy małych szwajcarskich miast górskich — niezbyt pasowały do ściśle związanych z gospodarką marsjańskich osad. Szara Liga nie musiała się na przykład martwić o wywoływanie niepożądanych zmian w ciśnieniu atmosferycznym. Trzeba było sobie jasno powiedzieć, że Marsjanie znajdowali się w zupełnie nowej sytuacji. Nie istniały historyczne analogie, które mogłyby im teraz pomóc.

— Mówiąc o „globalnym kontra lokalne” — zauważyła Iriszka — co z terenami znajdującymi się poza namiotami i zadaszonymi kanionami? — Iriszka powoli stawała się przywódczynią biorących udział w kongresie „czerwonych”. Była osobą o poglądach umiarkowanych. Przemawiała w imieniu prawie wszystkich skrzydeł ruchu „czerwonych” i w miarę upływu kolejnych tygodni władza jej najwyraźniej rosła. — Chodzi przecież o większość gruntów, a w Dorsa Brevia powiedzieliśmy jedynie, że żadna jednostka nie może ich posiadać, że wszyscy wspólnie nimi zarządzamy. Tyle że populacja planety rośnie, budujemy nowe miasta i coraz trudniej jest się domyślić, kto nad czym panuje.

Art westchnął. Zgadzał się, lecz równocześnie zagadnienie było zbyt skomplikowane, aby ktokolwiek mógł się ucieszyć z perspektywy zajmowania się nim. Ostatnio postanowił, że wraz z Nadią będą codziennie analizować problemy, które określał mianem najgorszych i najbardziej zaległych. Tyle że… czasami te kwestie były po prostu zbyt trudne.

Podobnie jak ten przypadek. Użytkowanie gruntu nieodmiennie łączyło się ze sprzeciwami „czerwonych”. A zatem — dodatkowy aspekt problemu „globalny-lokalny”, w dodatku aspekt typowo marsjański. Znowu nie można się było odwołać do historii. Chyba właśnie ta sprawa stanowiła najgorszy nie rozwiązany problem…

Art udał się na rozmowę do „czerwonych”. Spotkały się z nim trzy kobiety: Marion, Iriszka oraz Tiu (koleżanka Nirgala i Jackie z dziecińca w Zygocie), zabierając go do swojego obozu roverowego. Ucieszył się, ponieważ mimo jego związanej z Praxis przeszłości, najwyraźniej tak jak tego pragnął, uważano go obecnie za neutralnego czy też bezstronnego. Był tylko gońcem — wysłuchiwał informacji i przekazywał je dalej.

Obozowisko „czerwonych” znajdowało się na stożku kaldery, na zachód od magazynów. Gospodynie usiadły z Artem w jednym z dużych, oświetlonych blaskiem późnopopołudniowego słońca przedziałów. Podczas rozmowy można było spoglądać w dół, w gigantyczną krainę kaldery.

— Więc… Jakie zapisy chciałybyście widzieć w konstytucji? — spytał Art.

Sączył podaną herbatę. „Czerwone” spojrzały na siebie, nieco zdumione.

— Nasz ideał… — zaczęła po chwili Marion. — Chcielibyśmy żyć na pierwotnej planecie, w jaskiniach, wydrążonych urwiskach i takichż pierścieniach kraterów. Żadnych dużych miast, żadnego terraformowania.

— Musielibyście przez cały czas pozostawać w skafandrach.

— To dobrze. Nie mamy nic przeciwko temu.

— No cóż. — Art przemyślał sobie tę deklarację. — W porządku, zacznijmy jednak od miejsca, w którym znajdujemy się obecnie. Biorąc pod uwagę aktualną sytuację, jak waszym zdaniem powinniśmy dalej postępować?

— Żadnego dalszego terraformowania.

— Kabel znika i należy powstrzymać dalszy napływ imigrantów.

— W gruncie rzeczy byłoby wręcz miłe, gdyby niektórzy ludzie wrócili na Ziemię.

Wszystkie trzy umilkły i patrzyły na niego. Art próbował nie okazać odczuwanej konsternacji.

— Czy biosfera nie powinna od tej chwili rozrastać się sama? — spytał wreszcie.

— To nie jest wcale oczywiste — odparła Tiu. — Chociaż gdybyście przerwali swoje przemysłowe pompowanie, dalszy rozwój, rzecz jasna, bardzo by się spowolnił. Może w ogóle przestaną się rozwijać, zwłaszcza jeśli rzeczywiście zacznie się epoka lodowcowa.

— Czy nie to właśnie niektórzy nazywają ecopoesis!

— Nie. Ekopoeci używają tylko biologicznych metod, aby wywołać zmiany w atmosferze i na powierzchni, są one jednakże bardzo intensywne. Myślimy, że wszyscy powinni przestać: ekopoeci, terraformerzy przemysłowi i inni.

— Ale zwłaszcza ci od metod ciężkoprzemysłowych — podkreśliła Marion. — l trzeba natychmiast przerwać zalewanie północy. Po prostu dokonują zbrodni. Jeśli nie przestaną tego robić, niezależnie od tutejszych postanowień, wysadzimy ich stacje w powietrze.

Art wskazał gestem na ogromną, skalistą kalderę.

— Wyższe poziomy wyglądają mniej więcej tak samo, prawda?

Żadna z przedstawicielek „czerwonych” nie potwierdziła.

— Nawet na sporej wysokości można dostrzec osad lodowy i życie roślinne — zauważyła w końcu Iriszka. — Atmosfera sięga tu wysoko, nie zapominaj. Gdy wiatr jest silny, żadne miejsce nie jest bezpieczne.

— A jeśli pokryjemy namiotem cztery duże kaldery? — spytał Art. — Będziemy je utrzymywać w stanie jałowości, zostawimy początkowe ciśnienie atmosferyczne i mieszaninę gazów. Stałyby się ogromnymi dzikimi parkami, zachowanymi w prawdziwie pierwotnym stanie.

— Parki to właściwe słowo.

— Wiem. Musimy jednak zacząć od naszego otoczenia, prawda? Nie sposób cofnąć się do pierwszego roku marsjańskiego i wystartować od nowa. A biorąc pod uwagę aktualną sytuację, może dobrze byłoby ochronić trzy czy cztery miejsca, pozostawić je w pierwotnym — lub bliskim mu — stanie.

— Dobrze byłoby objąć tym programem także kilka kanionów — ostrożnie wyraziła swą opinię Tiu. Najwyraźniej „czerwoni” nie brali wcześniej pod uwagę możliwości takiej propozycji. Art widział, że jego pomysł ich zadowala. Nie można było odsunąć aktualnej sytuacji, należało patrzeć realnie.

— Albo też basen Argyre.

— A w każdym razie, nie zalewać go.

Art pokiwał głową, zachęcając swoje rozmówczynie.

— Połączmy ideę „zachowania w stanie pierwotnym” z limitami atmosferycznymi ustalonymi w dokumencie z Dorsa Brevia. Chodzi o pięciokilometrowy pułap, do którego człowiek mógłby oddychać. Powyżej tej granicy jest u diabła terenu. Tam niech pozostanie stosunkowo pierwotny krajobraz. Nie uwzględnia to północnego oceanu, ale na razie nic się nie da z nim zrobić. Kilka metod powolnego „ekopoetyzowania” stanowi chyba maksimum tego, co możecie uzyskać w tej chwili. Zgadza się?

Może wyłożył to zbyt szczerze. Nieszczęśliwe przedstawicielki ugrupowania patrzyły w dół, w kalderę Pavonis, i każda z nich zagłębiła się we własnych myślach.

— Powiedzmy, że załatwiłem kwestię „czerwonych” — powiedział Art do Nadii. — Jaki jest twoim zdaniem następny najgorszy problem?

— Co takiego? — Nadia prawie już spała, słuchając na AI starej jazzowej płyty. — Ach, Art. — Mówiła głosem niskim i cichym, z lekkim, lecz wyczuwalnym rosyjskim akcentem. Na wpół leżała na tapczanie. U jej stóp widniał stos papierowych kulek niczym kawałki jakiejś właśnie tworzonej budowli. Marsjański styl życia. Twarz Rosjanki stanowiła owal otoczony prostymi białymi włosami, zmarszczki na skórze dziwnie się zatarły, jak gdyby Nadia była kamykiem w strumieniu lat. Nagle otworzyła osobliwe, nakrapiane oczy, połyskliwe i przyciągające pod kozackimi powiekami. Piękna twarz spoglądała teraz na Arta całkowicie zrelaksowana.

— Następny najgorszy problem…

— Tak.

Uśmiechnęła się. Art zastanowił się, skąd wziął się ów spokój i miły uśmiech. Najwyraźniej Nadię w tej chwili nic nie trapiło. Był zaskoczony, zwłaszcza wziąwszy pod uwagę ich męczącą polityczną działalność. Zatem znowu polityka, a nie wojna… Dlatego też Nadia, którą straszliwie przerażała rewolucja (była cały czas spięta i w każdej sekundzie spodziewała się klęski), teraz odzyskiwała spokój. Jak gdyby chciała powiedzieć, że nic, co się dzieje tutaj, nie ma prawdziwego znaczenia, że bawią się tylko szczegółami, że wszyscy jej przyjaciele są bezpieczni, wojna — skończona, że teraz czeka ich jedynie coś w rodzaju gry albo pracy przypominającej działalność budowlaną (którą Nadia tak bardzo lubiła).

Art stanął przy oparciu tapczanu i zaczął masować przyjaciółce ramiona.

— Och — odezwała się Nadia. — Problemy… Cóż, jest wiele problemów niemal tak samo paskudnych.

— Na przykład?

— Hm, zastanawiam się, czy Mahjaryci będą w stanie się dostosować do demokracji. Czy wszyscy zaakceptują eko-ekonomię Włada i Mariny? Czy zdołamy stworzyć przyzwoitą politykę? Czy Jackie będzie próbowała stworzyć system z silnym prezydentem i czy użyje liczebnej przewagi tubylców, aby zostać, hm, królową. — Spojrzała przez ramię i, widząc minę Arta, zaśmiała się. — Zastanawiam się nad wieloma rzeczami. Kontynuować?

— Może lepiej nie.

Znowu się zaśmiała.

— Ty kontynuuj. Dobrze się czuję. Te problemy… nie są aż takie trudne. Po prostu usiądziemy przy stole i omówimy je. Może mógłbyś porozmawiać z Zeykiem.

— Okay.

— Najpierw jednak pomasuj mi szyję.

Art udał się do Zeyka i Nazik jeszcze tej samej nocy, gdy Nadia zasnęła.

— Więc… Jak Mahjaryci zapatrują się na całą sprawę? — spytał.

— Proszę, nie zadawaj głupich pytań — burknął Zeyk. — Sunnici walczą z szyitami… Liban zdewastowany… Państwa ubogie w ropę nienawidzą krajów bogatych w nią… Państwa północnoafrykańskie to jeden wielki metanarodowiec… Syria i Irak nie znoszą się… Podobnie Irak z Egiptem… Wszyscy nienawidzimy Irańczyków, może poza szyitami… I oczywiście nie znosimy Izraela, a także Palestyńczyków… Mimo że pochodzę z Egiptu, jestem też przede wszystkim Beduinem, a my pogardzamy Egipcjanami znad Nilu i nie lubimy się chyba zbytnio z Beduinami z Jordanii. Wszyscy też nie cierpią Saudyjczyków, którzy są tak strasznie skorumpowani, że aż trudno to sobie wyobrazić. A ty mnie pytasz o arabski punkt widzenia… Co ci mogę odpowiedzieć?

Potrząsnął głową zamyślony.

— Domyślam się, że uważasz to pytanie za głupie — powiedział Art. — Przykro mi. Myślenie w kategoriach okręgów wyborczych to złe przyzwyczajenie. A jakie jest twoje prywatne zdanie?

Nazik roześmiała się.

— Możesz go pytać, co myśli reszta qahirskich Mahjarytów. On jedyny zna ich naprawdę dobrze.

— Zbyt dobrze — dodał Zeyk.

— Sądzisz, że sekcja praw człowieka da sobie z nimi radę?

Zeyk zmarszczył brwi.

— Bez wątpienia podpiszemy konstytucję.

— Ale te prawa… Zdaje mi się, że arabska demokracja ciągle nie istnieje.

— Co chcesz przez to powiedzieć? Jest Palestyna, Egipt… Zresztą, nas interesuje Mars. A tutaj każda karawana to państwo.

— Silni przywódcy dziedziczni?

— Dziedziczni — nie. Silni — tak. Nie sądzimy, żeby nowa konstytucja coś zmieniła, w każdym razie nie wszędzie. Dlaczego miałoby się tak stać? Sam jesteś silnym przywódcą, prawda?

Zaniepokojony Art roześmiał się ponuro. — Jestem jedynie posłańcem.

Zeyk potrząsnął głową.

— Powiedz to Antarowi. Tam powinieneś się udać, jeśli chcesz wiedzieć, co myślą Qahirczycy. Antar jest teraz naszym królem.

Zeyk popatrzył z dziwnie kwaśną miną, a Art powiedział:

— Jak sądzisz, czego chce Antar?

— Jest tworem Jackie — mruknął Zeyk — niczym więcej.

— To się może obrócić przeciw niemu.

Zeyk wzruszył ramionami.

— Zależy, z kim porozmawiasz — wyjaśniła Nazik. — Starsi imigranci muzułmańscy są przeciwni tej koalicji, ponieważ chociaż Jackie jest bardzo potężna, ma więcej niż jednego małżonka i tym samym Antar wygląda na…

— Ugodowego — podsunął Art, uprzedzając inne słowo ze strony groźnie spoglądającego Zeyka.

— Tak — przyznała Nazik. — Z drugiej jednak strony, Jackie jest osobą wpływową. A wszyscy, którzy przewodzą obecnie partii „Uwolnić Marsa”, pragną się stać w nowym państwie jeszcze potężniejsi. Młodym Arabom podobają się takie ambicje, ponieważ są bardziej Marsjanami niż Arabami. Planeta więcej się dla nich liczy niż islam. Z tego punktu widzenia bliski związek z zygotańskimi ektogenami jest mile widziany, ektogenów uważa się bowiem za naturalnych przywódców nowego Marsa — zwłaszcza Nirgal, a oczywiście, skoro jednak odleciał na Ziemię, sporą część jego wpływu przejęła Jackie i reszta jej paczki. A więc także Antar.

— On mi się nie podoba — mruknął Zeyk.

Nazik uśmiechnęła się do męża.

— Tobie się nie podoba fakt, że tak wielu tubylczych muzułmanów podąża za nim zamiast za tobą. Ale ty jesteś stary, Zeyku. Może czas przejść na emeryturę.

— Nie rozumiem, dlaczego — sprzeciwił się Zeyk. — Jeśli zamierzamy żyć tysiąc lat, jaką różnicę robi jedna setka więcej?

Art i Nazik zaśmiali się, Zeyk także. Art po raz pierwszy w życiu zobaczył jego uśmiech.

Na kongresie wiek rzeczywiście nie miał znaczenia. Podczas różnych spotkań i dyskusji nie liczyło się, czy ktoś jest młody, stary czy w średnim wieku. Rozmawiali i spierali się.

Dla ugrupowań tubylczych ważne było coś innego. Ci, którzy urodzili się na Marsie, inaczej traktowali wiele spraw, patrzyli na świat w sposób areocentryczny (żaden Ziemianin nie potrafił go sobie wyobrazić) — i powodem był nie tylko zestaw realiów tutejszego życia, które znali od urodzenia, ale także nieświadomość pewnych innych spraw. Ludzie urodzeni na Ziemi wiedzieli, jak ogromna jest ich rodzima planeta, podczas gdy Marsjanie po prostu nie byli w stanie pojąć tej kulturowej i biologicznej wielkości. Oglądali na ekranach dokumentalne filmy, lecz nie wystarczały im one dla pełnego zrozumienia. Z tej przyczyny (między innymi) Art ucieszył się, że Nirgal leci na Ziemię; zobaczy przynajmniej wszystko na własne oczy.

Większość tubylców natomiast nigdy nie zrozumie różnicy. W dodatku rewolucja naprawdę uderzyła im do głów. Przy stole dyskusyjnym pozornie wydawali się bystrzy, przecież starali się o jak najlepszą formę konstytucji, niestety, często okazywali się po prostu naiwni — nie mieli pojęcia, jak nieprawdopodobna jest ich niezależność i jak łatwo jest im ją odebrać. Nalegali na dokładne określenie każdego punktu. Dyrygowała nimi Jackie, dumnie przechadzając się po magazynie; jak zawsze wyglądała pięknie i była pełna entuzjazmu, a pod przykrywką w postaci miłości do Marsa, przywiązania do ideałów dziadka oraz ogromu dobrej woli, a nawet niewinności drzemało w niej zwyczajne pragnienie władzy. Tylko z pozoru przypominała uczennicę college’u, która szczerze pragnie, by na świecie panowała sprawiedliwość.

Pozory… W gruncie rzeczy, Jackie i jej towarzysze z „Uwolnić Marsa” chcieli kontrolować jak najwięcej spraw. Populacja liczyła obecnie dwanaście milionów ludzi, z tego siedem milionów osób urodziło się na Marsie i prawie każda z nich popierała którąś z tubylczych partii politycznych, zwykle właśnie „Uwolnić Marsa”.

— To jest niebezpieczne — powiedziała Charlotte, kiedy Art poruszył ów temat na nocnym spotkaniu z Nadią. — Kiedy państwo składa się z wielu nieufnych wobec siebie grup, z których jedna ma zdecydowaną przewagę liczebną, wtedy mamy do czynienia z czymś, co się nazywa „głosowaniem ilościowym” — politycy reprezentują wówczas własne grupy i dostają od nich głosy, a rezultaty wyborcze są jedynie odbiciem przewagi ilościowej. Za każdym razem wszystko przebiega tak samo, toteż grupa większościowa monopolizuje władzę, a mniejszości czują się bezradne, aż w końcu reagują buntem. Kilka najbardziej zaciętych wojen domowych w historii wybuchło w takich właśnie okolicznościach.

— Co więc możemy zrobić? — spytała Nadia.

— No cóż, mniej więcej to, co robimy, czyli projektować struktury, które rozproszą władzę na mniejsze jednostki. Decentralizacja jest ważna, ponieważ tworzy wiele małych lokalnych większości. Inny pomysł polega na zorganizowaniu wielu Madisonowskich federacji, dzięki czemu rząd znajdzie się pośrodku rywalizujących ze sobą sił. Nazywa się to poliarchią, czyli wielowładzą, która obejmuje maksymalnie wiele grup.

— Czy nie jesteśmy obecnie nieco zbyt poliarchiczni? — spytał Art.

— Cóż… Można też zdeprofesjonalizować władzę. Część osób trafia do rządu w ramach obowiązku publicznego, podobnego funkcji ławnika, pozostałe — na krótki czas — w wyniku ogólnospołecznego losowania. Doradza im profesjonalny sztab, lecz decyzje podejmują sami.

— Nigdy nie słyszałam o takiej sytuacji — oświadczyła Nadia.

— Często proponowano to rozwiązanie, rzadko je jednak wybierano. Moim zdaniem warto się nad nim zastanowić. Niektórym osobom tak uzyskana władza może się wydawać ciężarem, lecz wielu z pewnością się ucieszy. Otrzymujesz list: wybrano cię na dwa lata do kongresu. Nieco sztuczne, lecz z drugiej strony, dlaczego nie? To coś w rodzaju wyróżnienia, a także szansa, by mieszkańcy mogli przemówić własnym głosem. Rząd obywatelski.

— Podoba mi się — powiedziała Nadia.

— Inna metoda, by zredukować władzę największej partii, to wersja australijskiego balotowania, w którym wyborcy głosują na dwóch lub trzech kandydatów w kolejności: najlepszy, mniej dobry, jeszcze mniej pożądany. Kandydaci otrzymują punkty również za drugą i trzecią pozycję. Aby wygrać wybory, nie wystarczy się odwołać do własnej partii; trzeba przyciągnąć osoby z zewnątrz, a więc danego polityka powinny charakteryzować dość umiarkowane poglądy. Takie wyjście daje szansę na porozumienie między rozmaitymi grupami politycznymi.

— Interesujące! — krzyknęła Nadia. — Jak wsporniki w ścianie.

— Tak. — Charlotte wymieniła kraje, w których istniał tego rodzaju balotaż: Azania, Kambodża, Armenia… Dzięki zręcznej strukturze rządowej nastąpiło tam wielkie zbliżenie między ugrupowaniami politycznymi. Podczas gdy Charlotte mówiła, Art myślał z niepokojem: Te cholerne grunta.

— Najwyraźniej konstrukty polityczne mogą wiele zmienić — zauważył.

— To prawda — odparła Nadia — ale u nas problemem nie są żadne zadawnione animozje, z którymi trzeba się uporać. Najgorsze, co mamy na Marsie, to „czerwoni”, sprzeciwiający się czemuś, co się już dokonało — terraformowaniu. Założę się, że można by ich wciągnąć w eksperyment.

Rosjankę wyraźnie zachęciły wymienione przez Charlotte opcje. W końcu były to swego rodzaju konstrukcje, a Nadia uwielbiała budować. Dość dziwaczna mechanika, która mogła przypominać prawdziwą inżynierię… Nadia siedziała więc przy ekranie i stukała w klawiaturę, szkicując projekty, jak gdyby pracowała nad nowym budynkiem; nieznaczny uśmieszek drgał jej w kącikach ust.

— Jesteś szczęśliwa — zauważył Art.

Nie usłyszała go, ale tej nocy podczas radiowej rozmowy z podróżnikami powiedziała do Saxa:

— Przyjemnie jest stwierdzić, że politologia wymyśliła „coś” użytecznego podczas wszystkich tych lat.

Osiem minut później nadeszła odpowiedź:

— Nigdy nie zrozumiałem, dlaczego tak nazywają tę dziedzinę.

Nadia roześmiała się i dźwięk ten przepełnił Arta szczęściem. Nadia Czernieszewska, która śmieje się radośnie! Nagle poczuł pewność, że kongres przyniesie oczekiwane rezultaty, że im się uda!

Wrócił do głównego stołu, gotów zająć się następnym problemem z tych najtrudniejszych. W ten sposób znowu musiał się skupić na marsjańskich gruntach, z którymi wiązało się chyba ze sto „najgorszych” spraw spornych; każda z nich wydawała się błaha, kiedy jednak zaczął się w nią zagłębiać, okazywała się wręcz niemożliwa do rozwiązania. Wszyscy sprzeczali się ze sobą i w tym swarliwym tłumie bardzo trudno było dostrzec jakiekolwiek oznaki zgody. W gruncie rzeczy, Art miał wrażenie, że w pewnych sprawach consensus wręcz się oddala. Spore kłopoty powodowały środkowe punkty dokumentu z Dorsa Brevia: im bardziej ludzie koncentrowali się na nich, tym radykalniejsze stawały się ich poglądy. Wielu uczestników dyskusji uważało, że systemu eko-ekonomicznego Włada i Mariny — mimo że w podziemiu sprawdził się całkiem dobrze — nie powinno się kodyfikować w konstytucji. Niektórzy narzekali, że koliduje on z planami lokalnej autonomii, inni preferowali po prostu tradycyjną ekonomię kapitalistyczną. Antar często wypowiadał się w tej ostatniej sprawie, a Jackie zawsze w takich przypadkach siedziała tuż obok niego, jawnie go wspierając. Z tego względu oraz z racji przynależności Antara do społeczności arabskiej jego słowa miały podwójną wagę, toteż zebrani słuchali, co mówił.

— Ta nowa ekonomia, którą proponujecie — oznajmił pewnego dnia przy „stole stołów” — oznacza radykalne i bezprecedensowe mieszanie się rządu w biznes.

Wtedy nagle wstał Wład Taniejew. Antar zamilkł i z uwagą przypatrzył się staremu Rosjaninowi.

Wład obrzucił go pełnym wściekłości spojrzeniem. Był zgarbionym mężczyzną o dużej, masywnej głowie i krzaczastych brwiach. Rzadko przemawiał publicznie; od początku kongresu ani razu nie zabrał głosu. Powoli większość zebranych w magazynie osób ucichła, obserwując go. Art zadrżał w oczekiwaniu na to, co się zdarzy, bowiem z całej pierwszej setki, ze wszystkich genialnych umysłów Wład uchodził za najznakomitszego, a poza Hiroko, również najbardziej zagadkowego. Gdy pierwsi koloniści opuszczali Ziemię, był już w sile wieku. I wówczas, i teraz wciąż pozostawał bardzo skupiony na sobie i swoich sprawach. Bardzo wcześnie zbudował laboratoria Acheronu i pracował w nich niezwykle intensywnie, żyjąc samotnie z dwiema kobietami, wspaniałymi naukowcami: Ursula Kohl i Mariną Tokariewą. Nikt nie wiedział nic pewnego na temat stosunków łączących tę trójkę, zawsze jednak wokół nich huczało od plotek. Ludzie wygadywali rozmaite rzeczy — jedni twierdzili, że Marina i Ursula tworzą parę, a Wład jest tylko ich przyjacielem czy też ulubieńcem, drudzy, że większą część pracy nad kuracją przedłużającą życie wykonała Ursula, natomiast większość badań nad eko-ekonomią przeprowadziła Marina, inni uważali, że ci troje stanowią idealnie zrównoważony trójkąt równoboczny, że wspólnie pracują nad wszystkimi powstałymi w Acheronie kwestiami, jeszcze inni nazywali Włada bigamistą, który wykorzystuje obie żony do reprezentowania jego poglądów na dwóch odrębnych polach nauki: biologii i ekonomii. W rzeczywistości nikt nie wiedział, jak się mają naprawdę sprawy między tą trójką, ponieważ żadna z osób nigdy nie wypowiedziała się na ten temat.

Teraz, gdy ludzie obserwowali stojącego za stołem Włada, uświadamiali sobie, że z pewnością nie jest w tym układzie pionkiem. Rosjanin obrzucał zebranych srogimi i zdecydowanymi spojrzeniami. Zanim ponownie spojrzał na Antara, powoli przyjrzał się wszystkim innym dyskutantom.

— Twoje stwierdzenie na temat rządu i biznesu jest absurdalne — oświadczył chłodno. Mówił tonem, jakiego nie słyszano jeszcze na kongresie: pogardliwym i nie dopuszczającym sprzeciwu. — Każdy rząd zawsze reguluje kwestie związane z dozwolonym biznesem. Ekonomia to kwestia prawna, system praw. Dotychczas w marsjańskim podziemiu twierdziliśmy, że każda jednostka może mieć nadzieję na opiekę prawną, demokrację i autonomię. Praw tych nie wolno zawieszać, gdy dana osoba podejmuje działalność. Ty — Wład zamachał ręką, dając wszystkim do zrozumienia, że nie zna imienia Antara — wierzysz w demokrację i samorządność?

— Tak! — odparł Antar obronnym tonem.

— Wierzysz w demokrację i autonomię jako fundamentalne wartości, które powinien popierać rząd?

— Tak! — powtórzył Antar. Wyglądał na coraz bardziej zakłopotanego.

— To bardzo dobrze. Jeśli demokracja i samorządność stanowią zasady podstawowe, dlaczego ludzie mieliby z nich zrezygnować z chwilą, gdy docierają na swoje miejsce pracy? W polityce jak lwy walczymy o wolność, o prawo do wyboru własnych przywódców, wolność przemieszczania się, wybór stałego miejsca zamieszkania, wybór wykonywanej pracy — czyli, mówiąc w skrócie, o kontrolę nad własnym życiem. Ty natomiast twierdzisz, że gdy obudzimy się rano i wyjdziemy do pracy, mamy zapomnieć o wszystkich naszych prawach. Że wówczas mamy przestać na nie nalegać i na większą część dnia wrócić do feudalizmu. Tym bowiem właśnie jest twój kapitalizm — wersją feudalizmu, w której kapitał zastępuje grunta, a przywódcy przemysłowi — królów. Hierarchia pozostaje, a my wszyscy przez całe życie pracujemy pod przymusem, bowiem każe nam się nakarmić rządzących, którzy nie wykonują prawdziwej pracy.

— Liderzy biznesu pracują — ostro skomentował Antar. — I ponoszą ryzyko finansowe…

— Tak zwane ryzyko finansowe kapitalisty jest tylko jednym z przywilejów kapitału.

— Ależ zarząd…

— Tak, tak. Nie przerywaj mi. Zarząd to coś prawdziwego, to instytucja techniczna. Ale pracownik może ją kontrolować tak samo dobrze jak kapitał. Kapitał bowiem jest po prostu użytecznym produktem pracy dawnych pracowników i równie dobrze może należeć do wszystkich osób, zamiast do kilku. Nie istnieje żaden powód, by maleńka ilościowo grupa miała posiadać kapitał, a wszyscy inni tylko jej usługiwać. Nie ma też powodu, dla którego miałaby ona zapewniać nam minimum egzystencji, a całą resztę, którą wyprodukujemy, zabierać dla siebie. Nie! System nazywany kapitalistyczną demokracją w gruncie rzeczy wcale nie był demokratyczny. Dlatego właśnie tak szybko się przekształcił w system metanarodowy, w którym demokracja coraz bardziej słabła, kapitalizm zyskiwał na sile, a jeden procent populacji posiadał połowę dóbr. Historia pokazuje, że w tym systemie niewiele istniało rzeczywistych wartości, a niesprawiedliwość i cierpienie przezeń spowodowane bynajmniej nie były konieczne. Już w osiemnastym wieku istniały odpowiednie środki techniczne, dzięki którym można by zapewnić podstawowy dobrobyt dla wszystkich.

— Więc — kontynuował Wład — musimy to zmienić. Nadeszła odpowiednia pora. Jeśli autonomia jest wartością fundamentalną i jeśli jest nią zwyczajna sprawiedliwość, są one wartościami wszędzie, także w miejscu pracy, w którym człowiek spędza tak wiele czasu. O tym właśnie mówił punkt czwarty porozumienia z Dorsa Brevia — że praca każdej osoby należy tylko do niej samej, że różne środki produkcji i sposoby należą do tych, którzy je stworzyli, i stanowią wspólne dobro przyszłych pokoleń. Właśnie tak zapisaliśmy — że wszyscy wspólnie zarządzamy naszym światem. Na Marsie rozwijaliśmy przez wiele lat system gospodarczy, który potrafi dotrzymać wszystkich tych obietnic. Pięćdziesiąt lat nad nimi pracowaliśmy i ustaliliśmy, że wszystkie przedsiębiorstwa ekonomiczne będą tu małymi spółdzielniami, należącymi do ich pracowników i do nikogo poza nimi. Pracownicy ci wynajmą zarząd albo sami pokierują firmą. Funkcje większych struktur koniecznych do regulacji handlu i rynku, a także dzielenia kapitału i budowy zaufania będą pełnić gildie przemysłowe oraz stowarzyszenia spółdzielcze.

— To tylko idee — powiedział pogardliwie Antar. — Utopia i nic więcej.

— Wcale nie. — Wład znowu zbył go gestem. — System jest oparty na modelach zaczerpniętych z ziemskiej historii. Jego różne fragmenty wypróbowano na obu planetach i wyniki były bardzo zachęcające. Nie słyszałeś o tym z dwóch powodów — ponieważ nigdy cię to nie obchodziło oraz dlatego, że metanacjonalizm skutecznie ignorował i zaprzeczał istnieniu wszystkich ekonomii alternatywnych. Wiele z tych mikroekonomii świetnie się udaje — przykładem jest hiszpański region Mondragon (już od stuleci), pseudometanarodowe konsorcjum Praxis w Szwajcarii, hinduski stan Kerala, Bhutan, włoska Bolonia i wiele innych miejsc, łącznie z marsjańskim podziemiem. Tamte organizacje były prekursorami naszej ekonomii, która ma być w przeciwieństwie do kapitalizmu przede wszystkim demokratyczna.

Zatem synteza systemów. A Wład Taniejew był naprawdę wspaniałym syntetykiem. Mówiono, na przykład, że wszystkie składniki kuracji przedłużającej życie istniały już wcześniej, a Wład i Ursula po prostu połączyli je w całość. W działalności ekonomicznej — z Mariną — zdaniem Włada można było dokonać tego samego. I chociaż w tej dyskusji nie wspomniał o swoim wspaniałym osiągnięciu — kuracji przedłużającej życie — wszyscy zebrani pamiętali o niej, zwłaszcza że każdy z nich poddał jej się już przynajmniej raz. Art rozglądał się dokoła i widział, że ludzie myślą: Skoro dokonał czegoś tak niezwykłego w biologii, dlaczego nie miałoby mu się udać w ekonomii?

Wobec tej nie wypowiedzianej myśli obiekcje Antara wydawały się nonsensowne. Historia kapitalizmu metanarodowego rzeczywiście nie wyglądała najlepiej, zresztą w ubiegłym stuleciu doszło na Ziemi do wojny, w wyniku której społeczność planety podzieliła się na wiele grup. Biorąc więc pod uwagę wszystkie te fakty, uczestnicy zebrania zgadzali się wypróbować nowy system.

Ktoś z Hiranyagarba wstał i zaatakował Włada z zupełnie innej strony, zarzucając mu, że rezygnuje z ekonomii daru, według której marsjańskie podziemie żyło przez wiele lat.

Rosjanin niecierpliwie potrząsnął głową.

— Zapewniam cię, iż wierzę w podziemną gospodarkę, zawsze jednak uprawialiśmy ekonomię mieszaną, w której czysta wymiana darów współistniała z wymianą monetarną. Nieobcy był nam neoklasyczny racjonalizm rynkowy czy też mechanizm zysku, staraliśmy się jednak, żeby służył wyższym wartościom, takim jak sprawiedliwość i wolność. Racjonalizm ekonomiczny nie jest najwyższą wartością, tylko narzędziem do obliczania kosztów i korzyści, stanowi więc zaledwie jedną część większego równania dotyczącego ludzkiego dobrobytu. Większe równanie nazywam gospodarką mieszaną, taką, jaką chcemy tworzyć. Proponujemy skomplikowany układ z publicznymi i prywatnymi sferami działalności ekonomicznej. Może trzeba będzie poprosić ludzi, aby poświęcili na pracę dla dobra publicznego mniej więcej rok swego życia — jak w szwajcarskiej służbie narodowej. Ta praca społeczna plus wpływy z podatków płaconych przez prywatne spółdzielnie za korzystanie z gruntów i ich zasobów pozwolą zagwarantować tak zwane prawa społeczne, o których dyskutujemy — mieszkania, opiekę zdrowotną, żywność, edukację — i które nie powinny pozostawać na łasce racjonalizmu rynkowego. Ponieważ, jak mawiali włoscy robotnicy: La salute non sipaga. Zdrowie nie jest na sprzedaż!

Ten punkt był dla Włada szczególnie ważny, ponieważ w systemie metanarodowym (od którego się odżegnywał) za zdrowie trzeba było płacić — płatna była nie tylko opieka medyczna, wikt i domy, lecz także kuracja gerontologiczna. Rosjanina zawsze drażniło, że jego najwspanialszy wynalazek przysługiwał tylko osobom uprzywilejowanym i wiązał się z przynależnością do lepszej klasy społecznej. To rozróżnienie: długie życie albo wczesna śmierć, ta fizykalizacja klasy niemal przypominała dywergencję gatunków. Nic dziwnego, że Włada gniewał ów fakt i że poświęcił się wynalezieniu systemu ekonomicznego, który pozwoliłby wszystkim ludziom korzystać z kuracji.

— Nic zatem nie pozostawimy mechanizmom rynkowym — mruknął Antar.

— Mylisz się — odparł Wład, machając z jeszcze większym rozdrażnieniem w kierunku młodego Araba. — Rynek zawsze będzie istniał, ponieważ wpływa na jakość produkcji i usług. Współzawodnictwo jest nieuniknione i zdrowe. Ideałem jest otrzymywanie najlepszego produktu za najlepszą możliwą cenę. Na Marsie jednak społeczeństwo będzie kierowało rynkiem w sposób bardziej aktywny. Dla niezbędnej produkcji związanej ze wspomaganiem życia musi istnieć status „niezyskowności”, zatem rynek niezależny może powstać dopiero po zaspokojeniu podstawowych kwestii egzystencjalnych, dopiero wówczas należące do robotników spółdzielnie mogą podejmować rozmaite ryzykowne przedsięwzięcia. Najważniejsze jest więc zapewnienie podstawowych potrzeb, później jednak robotnicy mogą w swoich przedsiębiorstwach robić, co chcą. Nazywam taką działalność procesem twórczym.

Jackie wyglądała na zmartwioną, że Wład tak łatwo sobie poradził z Antarem.

— A co z ekologicznymi aspektami ekonomii, które zawsze podkreślałeś? — spytała. Zamierzała chyba ośmieszyć starca albo wykazać błąd w jego myśleniu.

— To kwestie podstawowe — odrzekł Wład. — Punkt trzeci deklaracji z Dorsa Brevia mówi, że ziemia, powietrze i woda na Marsie nie należą do nikogo, że jesteśmy jedynie ich zarządcami dla przyszłych pokoleń. Zarząd ten ma być udziałem nas wszystkich, jednak na wypadek konfliktów proponujemy powołanie silnych sądów ekologicznych, może związanych z sądem konstytucyjnym, które będą oceniać rzeczywiste i całkowite koszty każdej działalności ekonomicznej oraz pomogą pełnić nadzór nad planami, które mogą zniszczyć środowisko.

— Ależ to jest po prostu gospodarka planowa! — krzyknął Antar.

— Gospodarka kojarzy się z planem. Kapitalizm wiele planował, a metanacjonalizm próbował planować wszystko. Tak, tak, ekonomia to plan!

— Po prostu wraca socjalizm — powiedział sfrustrowany i wściekły Antar.

Wład wzruszył ramionami.

— Społeczeństwo Marsa to nowy twór. Nazwy z wcześniejszych układów mogą być zwodnicze niczym terminy teologiczne. W naszym ustroju istnieją oczywiście elementy, które można nazwać socjalistycznymi. Jak inaczej usunąć niesprawiedliwość z ekonomii? Prywatne przedsiębiorstwa będą należały do ich robotników, ale nie chodzi o zwykłą nacjonalizację, a zatem również nie o socjalizm, przynajmniej nie taki, jak ten, który próbowano wprowadzić na Ziemi. Wszystkie spółdzielnie staną się przedsiębiorstwami — małymi demokracjami wykonującymi taką czy inną pracę. Potrzebujemy przecież kapitału. Powstanie rynek, będzie i kapitał. Tyle że w naszym systemie robotnicy będą dzierżawić kapitał, a nie przekazywać sobie nawzajem. Ten sposób jest bardziej demokratyczny i sprawiedliwszy. Zrozumcie mnie dobrze: staraliśmy się ocenić każdy aspekt naszej ekonomii pod kątem sprawiedliwości i wolności, które wcale nie są ze sobą sprzeczne (jak sądzą niektórzy), ponieważ wolność w niesprawiedliwym systemie wcale nie jest wolnością. Te dwa pojęcia są ze sobą związane. Ich współwystępowanie jest możliwe, trzeba jednak ku temu stworzyć lepszy system społeczny, łącząc ze sobą sprawdzone elementy. Przygotowywaliśmy się na tę okazję przez siedemdziesiąt lat i właśnie nadeszła, toteż nie widzę powodu, by teraz nie wykorzystać jej tylko dlatego, że ktoś się boi starych słów. Jeśli macie jakieś konkretne sugestie dotyczące udoskonalenia zaproponowanego przeze mnie układu, chętnie ich wysłucham.

Wład patrzył długo i twardo na Antara. Młodzieniec jednak nie odpowiedział, najwyraźniej nie miał żadnych sugestii.

W sali zaległo ciężkie milczenie. Był to pierwszy i jedyny raz podczas całego kongresu, gdy któremuś z issei udało się pokonać przedstawiciela nisei w debacie publicznej; większość issei wolała bowiem subtelniejsze metody. Teraz jednak stary radykał zdenerwował się, wstał i w potyczce słownej zwyciężył popularnego przedstawiciela neokonserwatywnych młodych Marsjan, którzy od pewnego już czasu zachowywali się w taki sposób, jak gdyby dla własnych celów zamierzali narzucić wszystkim nową wersję starej hierarchii. „Zwycięstwo” Włada podsumowało stanowisko wszystkich starych issei, oburzonych na reakcyjny egoizm Antara i na jego tchórzostwo w obliczu koniecznych zmian.

Wład usiadł; Antar został pokonany.

Spory jednak nie ustały. Konflikt, metakonflikt, szczegóły, podstawy — omawiano wszystkie kwestie, łącznie z problemem magnezowego zlewu kuchennego, który w jakieś trzy tygodnie od rozpoczęcia kongresu ktoś ustawił na jednym segmencie wielkiego „stołu stołów”.

Ściśle rzecz biorąc, delegaci w magazynie stanowili jedynie wierzchołek góry lodowej, najbardziej widoczny człon gigantycznej debaty toczącej się na obu planetach. Transmisję każdej minuty konferencji można było oglądać na całym Marsie i w większości miejsc na Ziemi, a ponieważ przekazywaną na żywo relację cechowała pewna typowa dla dokumentu nuda, telewizja Mangalavid przygotowywała codzienne skróty, które pokazywano co noc w trakcie szczeliny czasowej, a następnie wysyłano na Ziemię do bardzo szerokiego rozpowszechniania. Kongres stał się „największym show na ziemi”, jak osobliwym tonem zauważył ktoś w pewnym amerykańskim programie.

— Może ludzie są zmęczeni oglądaniem w telewizji stale tych samych bzdur — mruknął Art do Nadii pewnej nocy, kiedy oglądali na amerykańskiej stacji krótkie, przedziwnie zniekształcone sprawozdanie z negocjacji minionego dnia.

— Albo oglądaniem ich wokół siebie.

— To prawda. Wolą myśleć o czymś innym.

— A może zastanawiają się, co robić — zasugerowała Nadia. — Może jesteśmy dla nich modelem małym i łatwiejszym do zrozumienia.

— Może i tak.

W każdym razie mieszkańcy obu światów obserwowali, a kongres toczył się; codzienna mydlana opera — atrakcja dla widzów, a równocześnie sposób na rozwiązanie ich problemów. Z tego też powodu miliony ludzi nie tylko oglądały telewizyjne relacje, ale także przesyłały uczestnikom kongresu swoje komentarze i sugestie. Wprawdzie niemal nikt na Pavonis nie wierzył, aby któraś z przesyłek mogła zawierać jakąś wstrząsającą prawdę albo rozwiązanie, które im samym nie przyszło do głowy, niemniej jednak wszystkie listy były z uwagą czytane — zajmowały się tym grupy ochotników w Sheffield i Południowej Fossie, a potem przekazywały propozycje „na stół”. Niektórzy uczestnicy konferencji sugerowali nawet, by w postaci aneksu włączyć wszystkie te propozycje do końcowej konstytucji, sprzeciwiali się bowiem „statystycznemu dokumentowi prawnemu”; woleli, aby ostateczna konstytucja miała kształt większego tekstu, wspólnie stworzonego oświadczenia filozoficznego albo nawet duchowego — które przedstawi wartości, cele, marzenia i refleksje wszystkich Marsjan.

— To nie będzie konstytucja — obruszyła się Nadia — wam chodzi o kulturę. Tyle że nie jesteśmy żadną cholerną biblioteką.

Tak czy owak, przesyłki nadal nadchodziły — z marsjańskich namiotów i kanionów oraz z zatopionych wybrzeży na Ziemi; podpisywały je osoby prywatne, komitety, a nawet całe populacje miast.

Podobnie jak w listach, na kongresie dyskutowano niemal o wszystkim. Pewnego dnia podszedł do Arta jakiś chiński delegat i odezwał się w dialekcie mandaryńskim. Kiedy przerwał na chwilę, jego AI zaczęło przekładać tekst, mówiąc z cudownym szkockim akcentem.

— Przyznam szczerze, zacząłem wątpić, czy dostatecznie dokładnie zapoznał się pan z ważną książką Adama Smitha Badania nad naturą i przyczynami bogactwa narodów.

— Chyba ma pan rację — bąknął Art i odesłał mężczyznę do Charlotte.

Wiele osób w magazynie posługiwało się innym językiem niż angielski i podczas rozmów polegali na tłumaczeniach swoich AI. W danym momencie można było usłyszeć rozmowy w tuzinie różnych języków, toteż bez przerwy korzystano z programów tłumaczących. Prowadzone w ten sposób dyskusje ciągle jeszcze rozpraszały Arta, który żałował, że nie jest w stanie poznać wszystkich języków świata, mimo iż translatory AI osiągnęły obecnie naprawdę wysoki poziom: głosy dobrze zmodulowane, słownictwo bogate i precyzyjne, gramatyka wspaniała, frazeologia prawie wolna od błędów, które popełniały wcześniejsze tego typu programy. Nowe radziły sobie tak dobrze, że można już było niemal przełamać dominację języka angielskiego. Issei „przywieźli ze sobą” wiele języków, lecz ich lingua franca pozostawał angielski. Z tego też względu następne pokolenie, nisei, rozmawiało między sobą również w tym języku, natomiast „pierwotnych dialektów” używało jedynie w kontaktach z rodzicami. Na pewien czas zatem angielski stał się rodzimym językiem tubylców, teraz jednak, gdy pojawiły się te nowe AI, a strumień nowych imigrantów mówiących wszystkimi możliwymi ziemskimi językami nie przestawał płynąć, powstawała nowa wieża Babel: nowi nisei mogli pozostać przy swoich pierwotnych językach, a jako podstawowego języka wspólnego — zamiast angielskiego — używać swoich AI.

Ta lingwistyczna kwestia zilustrowała Artowi skomplikowanie tubylczej populacji, którego wcześniej nie dostrzegał. Wielu tubylców reprezentowało pokolenie yonsei: czwartą generację, a może nawet piątą, i z pewnością było dziećmi Marsa, natomiast inni, choć ich rówieśnicy, należeli do nisei i byli dziećmi niedawno przybyłych imigrantów, issei; zamierzali oni utrzymywać bliskie kontakty z ziemską kulturą, z której pochodzili, niestety, zwykle konserwatywną. Stąd nazywano ich właśnie „konserwatystami”, a ich przeciwników — potomków najdawniejszych osadników — „radykałami”. Podziały te tylko sporadycznie wiązały się z kwestiami etnicznymi lub narodowościowymi. Pewnej nocy Art rozmawiał z parą Marsjan. Kobieta była orędowniczką globalnego rządu, mężczyzna natomiast — anarchistą popierającym wszystkie propozycje dotyczące lokalnej autonomii. Art spytał ich o pochodzenie. Ojciec globalistki był pół-Japończykiem, w ćwierci — Irlandczykiem i w ćwierci — Tanzańczykiem; babka ze strony matki była Greczynką, rodzice dziadka — Kolumbijczykiem i Portugalką. Ojciec anarchisty był Nigeryjczykiem, matka natomiast pochodziła z Hawajów i miała mieszane pochodzenie: filipińsko-japońsko-polinezyjsko-portugalskie. Art popatrzył na swoich rozmówców: gdyby któreś z nich zapragnęło głosować w blokach etnicznych, jak można by ich sklasyfikować? Niemożliwe. Randolph miał przed sobą po prostu parę marsjańskich tubylców. Tych nisei, sansei, yonsei — niezależnie od pokolenia — ukształtowały w znacznej mierze ich marsjańskie doświadczenia: zostali zareoformowani, dokładnie tak, jak stale przepowiadała Hiroko. Niektórzy żenili się we własnym kręgu narodowym albo etnicznym, ale przeważająca większość nie dbała już o tego typu sprawy. Wyrażane przez nich polityczne opinie nie zależały od pochodzenia (no właśnie, zastanowił się Art, jakie byłoby stanowisko Greko-Kolumbijczyko-Australijczyka?), lecz odbijały ich własne doświadczenia, bardzo zresztą różnorodne: niektórzy dorastali w podziemiu, inni urodzili się w dużych miastach kontrolowanych przez ONZ, a do podziemia trafili wiele lat później albo dopiero w dniu wybuchu rewolucji. Te różnice miały na nich znacznie większy wpływ niż mniej lub bardziej przypadkowe miejsca zamieszkania ich przodków.

Podczas długich, trwających do późnych godzin nocnych, zakrapianych kavą przyjęć Art słuchał wyjaśniających mu tę kwestię tubylców i kiwał głową. Podczas trwania kongresu z każdym kolejnym przyjęciem ludziom poprawiały się nastroje, rosła bowiem nadzieja, że uda im się osiągnąć zamierzony cel. Nie brali zbyt poważnie dyskusji, które toczyli między sobą issei, byli zresztą przekonani, że i tak ostatecznie zwycięży ich punkt widzenia. Mars stanie się niezależny, rządzony przez Marsjan, a życzenia Ziemi nie będą się liczyć; uważali, że to drobiazg. Młodzi pracowali zatem w swoich komisjach, nie zwracając uwagi na filozoficzne spory przy „stole stołów”.

„Stare psy ciągle warczą” — głosił jeden z napisów na dużej tablicy informacyjnej. Wyraźnie wyrażał ogólną opinię tubylców. Praca w komitetach trwała.

Duża tablica informacyjna była całkiem dobrym wskaźnikiem nastrojów kongresu. Art czytał ją w taki sposób, w jaki czytał karteczki w „ciasteczkach szczęścia” i rzeczywiście pewnego dnia dostrzegł przesłanie: „Lubisz chińskie jedzenie”. Zwykle jednak informacje były bardziej polityczne, często na tablicę trafiały stwierdzenia wypowiedziane poprzedniego dnia na konferencji. „Żaden namiot nie jest wyspą”, „Jeśli cię nie stać na mieszkanie, wówczas możesz uznać prawo do głosowania za kiepski żart”, „Utrzymuj równą odległość, nie zmieniaj zbyt gwałtownie prędkości, na nic nie wpadaj”,,Ja salute non sipaga”. Potem pojawiły się kwestie, których nikt nie słyszał na konferencji: „Działaj z myślą o innych”, „«Czerwoni» mają zielone korzenie”, „Największy show na ziemi”, „Żadnych królów, żadnych prezydentów”, „Wielki Człowiek nienawidzi polityki”, „Jednakże… jesteśmy małymi czerwonymi ludzikami”.

Arta nie zaskakiwało już, gdy przychodzili do niego ludzie mówiący po arabsku, w hindi albo języku, którego nawet nie rozpoznawał. Patrzyli mu w oczy, podczas gdy ich AI przemawiało po angielsku z jakimś, niosącym w sobie ładunek politycznego sentymentu, akcentem — spikera BBC, mieszkańca Ameryki Środkowej albo urzędnika państwowego z New Delhi. To było zachęcające, naprawdę… Nie istnienie tłumaczącego AI — które stanowiło po prostu kolejne urządzenie dystansujące wobec siebie rozmówców (choć nie tak bardzo jak rozmowa wideofoniczna), nie pozwalając do końca na zwykłą „rozmowę twarzą w twarz” — lecz polityczny melanż, niemożliwość głosowania w blokach ani myślenia w kategoriach „normalnych” okręgów wyborczych.

Na kongresie zgromadzili się naprawdę niezwykli ludzie, jednak w miarę upływu czasu przyzwyczaili się do siebie i zaczęli rozumieć; z każdym dniem sytuacja wyglądała coraz lepiej. Kiedyś jednak, bardzo późno w nocy, Art zakończył długą rozmowę, podczas której AI na nadgarstku jego młodej rozmówczyni tłumaczyło na angielski za pomocą rymowanych dwuwierszy (nigdy nie dowiedział się, jakim językiem mówiła kobieta), i poszedł przez magazyn ku apartamentowi biurowemu. Wokół „stołu stołów” nadal trwała praca, mimo iż minęła już szczelina czasowa. Art przystanął, by przywitać się z przedstawicielami jednej z grup, a potem, nagle tracąc chęć i siły, by iść dalej, oparł się o boczną ścianę, na wpół obserwując, na wpół drzemiąc, kavajava szalała w jego ciele, walcząc z narastającym wyczerpaniem. W chwilę później powróciło poczucie zdziwienia. Miał wrażenie, że przeżywa coś w rodzaju wizji hipnotycznej. W narożnikach pojawiły się niezliczone, trzepoczące się cienie. Kształty, niczym pozbawione życia ciała: Artowi nagle wydało się, że tu, w magazynie, znaleźli się wszyscy zmarli i jeszcze nie narodzeni. Chcieli ujrzeć tę chwilę na własne oczy. Jak gdyby historia była gobelinem, a kongres warsztatem tkackim, w którym łączyły się wszystkie wątki: obecny moment ze swoją cudowną przeszłością; potencjał aktualnej chwili znajdował się tu, w atomach zebranych osób, w ich głosach. Patrząc wstecz, Art potrafił dostrzec całą przeszłość. Jeden długi gobelin spleciony ze zdarzeń. Kiedy jednak spojrzał przed siebie, w przyszłość, nie udało mu się zobaczyć niczego, mimo iż przypuszczalnie teraźniejszość rozwidlała się w eksplozji wątków potencjalności; mogło się zdarzyć wszystko. Dwa różne rodzaje nieuchwytnego ogromu, przemieszczające się razem z jednego miejsca w drugie, od przeszłości w przyszłość, w wielkim utkanym dywanie aktualności, teraźniejszości. Teraz mieli szansę, Marsjanie, wszyscy razem w teraźniejszości… a upiory niech patrzą, duchy z przeszłości i przyszłości… Nadchodził najbardziej odpowiedni moment, właśnie teraz mogli stworzyć coś mądrego, utkać „gobelin”, który przekażą wszystkim przyszłym generacjom.

Mogli zrobić wszystko, co chcieli. Z tego powodu mieli również niestety trudności z doprowadzeniem kongresu do końca. Zauważyli również, że nieskończone możliwości to coś wspaniałego, lecz tylko do czasu, aż trzeba wybierać spośród nich. A musieli wybrać dobrze, ponieważ tworzyli historię świata. Przyszłość miała się stać przeszłością i było coś rozczarowującego w tej przemianie, w „warsztacie”, w tej nagłej redukcji z nieskończoności w jedność, skurczeniu się od potencjalności w rzeczywistość; zmiany powodował upływ czasu. Potencjalność była zachwycająca, mogli przecież wybrać wszystkie najlepsze cechy z każdego dobrego rządu w całej historii świata, a następnie w magiczny sposób połączyć je we wspaniałą, nie znaną dotąd syntezę… albo też odrzucić je wszystkie i znaleźć nowy, własny sposób tworzenia wymarzonego sprawiedliwego rządu. Niestety, spisanie doczesnej, w dodatku problematycznej, konstytucji wiązało się nieuchronnie z uczuciem zawodu, toteż uczestnicy kongresu instynktownie odsuwali od siebie moment ukończenia prac.

Zdawali sobie oczywiście sprawę z tego, że byłoby dobrze, gdyby marsjańska delegacja wylądowała na Ziemi z ukończonym dokumentem, który mogłaby zaprezentować ONZ i mieszkańcom planety. Tym bardziej że nie istniał żaden powód, by odraczać moment zakończenia. Wręcz przeciwnie. Nawet nie chodziło o to, żeby zaprezentować się Ziemi jako zgrana społeczność ze świeżo powołanym rządem, po prostu — trzeba było wreszcie zacząć żyć normalnym, codziennym, porewolucyjnym życiem.

Nadia świetnie wiedziała o wszystkich tych niuansach, postanowiła więc dołożyć wszelkich starań, aby zakończyć kongres.

— Czas, aby zwieńczyć budowlę dachem — powiedziała pewnego ranka do Arta.

Od tej pory zaczęła działać niemal nieprzerwanie. Spotykała się z wszystkimi delegacjami i komisjami, nalegając, by przyspieszyli zakończenie prac nad tematem, którym się zajmowali, a potem zebrali się przy stole na ostateczne głosowanie. Dzięki nieugiętości i uporowi Nadii okazało się (z czego nie wszyscy wcześniej zdawali sobie sprawę), że bardzo wiele problemów rozwiązano w sposób satysfakcjonujący większość uczestniczących w kongresie delegacji. Ich przedstawiciele zgadzali się, że powstaje dokument, którego tezy można będzie wcielić w życie, a przynajmniej spróbować, i — co najważniejsze — dokonać pewnych niezbędnych zmian ustrojowych. Szczególnie zadowoleni wydawali się młodzi tubylcy. Byli dumni ze swej pracy i cieszyli się, że udało im się namówić pozostałych do zatwierdzenia układu lokalnych półautonomii, nawiązywał bowiem do systemu, zgodnie z którym większość z nich żyła w czasach rządów ZT ONZ.

Stanowili zdecydowaną większość i najwyraźniej nie przejmowali się działaniami, które podejmowali przeciwko ich ewentualnej władzy przedstawiciele mniejszości. Jackie i jej towarzysze bardzo starali się nie wyglądać na pokonanych, udawali więc na przykład, że nigdy nie walczyli o silnego prezydenta i centralny rząd. Twierdzili wręcz, że właśnie ich pomysłem było powołanie rady wykonawczej wybieranej przez parlament na modłę szwajcarską. Wiele osób zmieniało w taki sposób swoje poglądy.

— Tak, pamiętam — mawiał wówczas bardzo zadowolony Art — zastanawialiśmy się nad tą kwestią akurat tamtej nocy, kiedy nie położyliśmy się spać i czekaliśmy na wschód słońca. To był dobry pomysł. Wasz pomysł.

Nagle wszędzie wokół pojawiło się mnóstwo dobrych pomysłów i kongres powoli zaczął zmierzać do końca.

Ustalili, że globalny rząd będzie przypominać konfederację kierowaną przez radę wykonawczą złożoną z siedmiu członków powoływanych przez dwuizbowy parlament. Jedna część ciała ustawodawczego, nazwana „Dumą”, miała się składać z szerokiej grupy reprezentantów wybranych spośród marsjańskiej populacji; druga — senat — miała stanowić mniejszą grupę, złożoną z przedstawicieli osad: po jednej osobie z każdego miasta lub większej niż liczącej pięćset osób wioski. Parlament miał być raczej słaby — jego głównym zadaniem był wybór członków rady wykonawczej i pomoc w powoływaniu sędziów; większość ustawodawczych obowiązków miała pozostawać w gestii miast. „Część” sądownicza byłaby potężniejsza; w jej skład wchodziły nie tylko sądy kryminalne, lecz także swego rodzaju podwójny sąd najwyższy (jedna połowa to sąd konstytucyjny, druga — sąd ekologiczny), którego wszystkich członków wyszukiwano poprzez ogólnospołeczną loterię. Sąd ekologiczny miał rozstrzygać spory związane z terraformowaniem i innymi zmianami środowiska, podczas gdy sąd konstytucyjny sprawdzałby pod względem zgodności z konstytucją wszystkie inne kwestie, łącznie z kwestionowaniem decyzji miejskich.

W ramach sądu ekologicznego działałaby komisja ziemska, która miałaby za zadanie nadzorować zarządzanie gruntami (zgodnie z punktem trzecim porozumienia z Dorsa Brevia wszyscy Marsjanie byli zobowiązani do dbania o nie); prywatna własność jako taka nie istniałaby, dopuszczano jednakże rozmaite prawa własnościowe w postaci kontraktów dzierżawnych, których prawne podstawy miałaby stworzyć właśnie ta komisja. W ramach sądu konstytucyjnego działałaby komisja ekonomiczna, złożona częściowo z reprezentantów spółdzielczych gildii różnych zawodów i przemysłów. Komisja miała nadzorować przestrzeganie pewnej wersji podziemnej eko-ekonomii, czyli zarówno działalności przedsiębiorstw „niezyskownych”, koncentrujących się na sferze publicznej, jak i opodatkowanych firm „przynoszących zysk”, które miałyby ustalone w sposób prawny limity wielkościowe i należałyby do pracujących w nich osób.

Istnienie tego typu sądownictwa satysfakcjonowało osoby, które pragnęły silnego globalnego rządu, a równocześnie ograniczało władzę parlamentu i odwoływało się do heroicznej roli odgrywanej na Ziemi w ubiegłym stuleciu przez Międzynarodowy Trybunał Sprawiedliwości — wówczas prawie wszystkie inne ziemskie instytucje uległy naciskom konsorcjów metanarodowych, w przeciwnym bowiem razie ich żywot był krótki; jedynie przedstawiciele Trybunału działali zdecydowanie i niezależnie, wydając kolejne zarządzenia w kwestiach pozbawiania obywatelstwa i gruntów. Niestety, konsorcja przeważnie lekceważyły te zarządzenia, które, w gruncie rzeczy, uważano za symboliczne gesty przeciw metanarodowemu rozbojowi, toteż Trybunał posiadał tylko coś w rodzaju władzy moralnej, niewystarczająco silnej, aby rzeczywiście dokonać jakichś zmian. Niemniej jednak, członkowie marsjańskiego podziemia przyglądali się wówczas tej nierównej walce i dobrzeją sobie zapamiętali.

Po wszystkich ustaleniach powołano globalny rząd marsjański, w konstytucji umieszczono dodatkowo długą listę praw człowieka oraz wskazówki dla komisji ziemskiej i ekonomicznej. Jako system wyborczy dla biur elekcyjnych ustalono australijską odmianę balotażu, wprowadzono też system poprawkowy i wiele innych kwestii. Na samym końcu do głównego tekstu konstytucji dołączono ogromny zbiór materiałów, które zebrały się w trakcie kongresu. Zostały nazwane „Notatkami roboczymi i komentarzami”, a złożyło się nań wszystko, co mówili delegaci przy „stole stołów”, oraz wszelkie zapiski na komputerach magazynu i przesyłki pocztowe. Dodatkowe teksty miały pomóc sądom w interpretacji głównego dokumentu.

W ten sposób większość trudnych kwestii spornych rozwiązano bądź, jak mawiał Art, „wmieciono pod dywan”. Największym nie załatwionym problemem pozostały obiekcje „czerwonych”. Art nie przestawał z nimi rozmawiać, negocjując ustępstwa, ustalając terminy wielu wczesnych spotkań z sądami ekologicznymi; ustępstwa te określono później mianem „wspaniałomyślnego gestu”. W zamian za nie Iriszka, mówiąc w imieniu wszystkich „czerwonych” nadal zaangażowanych w sprawy polityki, wyraziła zgodę na pozostawienie kabla, obecność ZT ONZ w Sheffield oraz dalszą (choć w stopniu ograniczonym) imigrację Ziemian. A w końcu zgodziła się także na kontynuację terraformowania — w powolnych, nieszkodliwych formach — do czasu aż ciśnienie atmosferyczne przy sześciu kilometrach ponad poziomem osiągnie trzysta pięćdziesiąt milibarów; liczba owa miała być rewidowana co pięć lat. Tym samym impas „czerwonych” został przełamany lub przynajmniej „przechytrzony”.

Kiedy Kojot dowiedział się o tym, potrząsnął głową.

— Po każdej rewolucji — stwierdził — panuje bezkrólewie, podczas którego społeczności rządzą same. Jest wtedy dobrze, a następnie przychodzi nowy reżim i znowu zaczyna się dziać źle. Sądzę, że powinieneś teraz objechać namioty i kaniony, pytając bardzo pokornie ludzi, jak sobie radzili w minionych dwóch miesiącach. Potem wyrzuć tę śmieszną konstytucję i powiedz im po prostu: „trzymajcie tak dalej”.

— Ależ to właśnie mówi konstytucja — zażartował Art.

Kojotowi nie było jednak do śmiechu.

— Musisz bardzo uważać, aby nie dopuścić do nagromadzenia władzy w centrum tylko po to, aby sobie udowodnić, że potrafisz. Władza korumpuje… To jest podstawowe prawo polityki. W dodatku może jedyne prawo.

Co do ZT ONZ, Art nie potrafił się domyślić, co sądzą o konstytucji, ponieważ na Ziemi opinie były wprawdzie podzielone, lecz istniała tam pewna „głośna” frakcja, która domagała się odbicia Marsa siłą i uwięzienia lub „powywieszania” delegatów z Pavonis. Na szczęście, większość Ziemian nie była nastawiona w tak wrogi sposób, a zresztą musieli się zmagać z własnym ciągłym kryzysem. Poza tym, obecnie ich zdanie liczyło się mniej niż opinia „czerwonych”; w końcu Marsjanie przez rewolucję zdobyli sobie własną przestrzeń. Teraz musieli ją tylko odpowiednio wypełnić.

W ostatnim tygodniu kongresu Art kładł się do łóżka każdej nocy z głową huczącą od dziwacznych obiekcji i kavy. Chociaż czuł się wyczerpany, budził się później dość często i przewracał z boku na bok pod wpływem jakiegoś pozornie świetnego pomysłu, którego rano w ogóle nie pamiętał lub oceniał jako zupełnie szalony. Nadia sypiała — dokładnie tak samo kiepsko — na tapczanie obok jego posłania albo na krześle. Czasami zasypiali podczas omawiania takiego czy innego szczegółu i budzili się wprawdzie ubrani, lecz przytuleni do siebie i objęci niczym dzieci w czasie burzy. Ciepło drugiego ciała dawało nieporównywalną z niczym pociechę.

Pewnego razu obudzili się w mrocznym przedświcie i rozpoczęli rozmowę, która trwała przez kilka godzin; mimo panujących w budynku zimna i ciszy, im było ciepło i przyjemnie. Każde z nich cieszyło się z towarzysza, z którym można było wymienić poglądy. Powoli z kolegów zmieniali się w przyjaciół. Co dalej? Może powinni zostać kochankami… Wprawdzie Nadia nie wyglądała na romantyczkę, jednak Art był bez wątpienia zakochany i miał wrażenie, że w nakrapianych oczach jego wybranki migocze jakieś nowe uczucie. Tak czy owak, wieczorem, po długich ostatnich dniach kongresu, kładli się na tapczanach i gawędzili. Nadia masowała Artowi ramiona albo on jej, a potem często zapadali w sen, powaleni zmęczeniem. Ze wszystkich stron naciskano na nich, by zakończyli prace nad dokumentem, co było powodem stresu, do którego przyznawali się chyba tylko w tych chwilach, gdy tulili się do siebie, starając się osłonić tę drugą osobę przed otaczającym ich zimnym, wielkim światem. Nowa miłość: Art nie potrafił jej okazać znacznie od niego mniej uczuciowej Nadii. Ale był szczęśliwy.

Pewnego ranka, gdy wstali, rozbawiły go, choć nie zaskoczyły słowa Nadii:

— Zarządźmy głosowanie.

Art odbył rozmowy ze Szwajcarami oraz z dorsabrevianskimi uczonymi i ci pierwsi zaproponowali, żeby — tak jak postanowiono na początku — głosować przy stole nad kolejnymi punktami konstytucji. Decyzja o rozpoczęciu głosowania spowodowała taką nerwowość wśród delegatów, że ziemska giełda wyglądałaby przy nich subtelnie i powolnie. Tymczasem Szwajcarzy ustalili porządek głosowania, które miało potrwać trzy dni. Każda grupa otrzymała jeden głos; głosowano na kolejne, numerowane paragrafy szkicowej konstytucji. Ostatecznie zatwierdzono wszystkie osiemdziesiąt dziewięć paragrafów i spory zbiór „materiału objaśniającego”, który został oficjalnie dołączony do głównego tekstu.

Wtedy nadeszła pora, by konstytucje zatwierdził ogół Marsjan. Referendum konstytucyjne odbyło się w Ls równe sto pięćdziesiąt osiem, 11 dnia pierwszego października, M-roku pięćdziesiątego drugiego (na Ziemi był 27 lutego 2128 roku). Cała populacja Marsa, czyli wszystkie osoby, które ukończyły pięć M-lat, głosowały poprzez naręczne komputery. Frekwencja wyniosła ponad dziewięćdziesiąt pięć procent, siedemdziesiąt osiem procent osób opowiedziało się za przyjęciem dokumentu (stanowiło to nieco ponad dziewięć milionów głosów), dwadzieścia dwa procent — przeciw. W ten sposób na Marsie powstał rząd.

CZĘŚĆ 4

Zielona Ziemia

Na Ziemi tymczasem wszystkie sprawy zdominowała wielka powódź.

Spowodowały ją gwałtowne wybuchy wulkaniczne zachodzące pod zachodnioantarktyczną pokrywą lodową. Póki leżący poniżej, przypominający basen północnoamerykański i krainę pasm, ląd znajdował się pod poziomem morza, przytłaczała go masa lodowca, a kiedy zaczęły się erupcje, lawa i gazy zmieszały się z lodem na wulkanach, powodując ogromne obsuwy; równocześnie, w różnych punktach szybko erodującej linii gruntu pod lód zaczęła się wlewać woda oceanu. Poruszyła ogromne lodowe wyspy, które poczęły się z trzaskiem odrywać od krawędzi Morza Rossa i Morza Ronne‘a, a następnie odpływać wraz z oceanicznym prądem, rozpadając się na coraz mniejsze tafle; turbulencja powodowała przyspieszenie tego procesu. W miesiącach, które nastąpiły po pierwszych dużych pęknięciach, Morze Antarktyczne wypełniło się ogromnymi płytami gór lodowych, przesuwającymi tak duże ilości wody, że na całej planecie podniósł się poziom mórz. Masy pędzącej wody nadal wpływały do obniżonego basenu w zachodniej Antarktyce, wypełnionego niegdyś przez lodowiec, i rozbijały resztę warstwy na mniejsze lodowe góry, aż warstwa całkowicie zniknęła, a jej miejsce zajęło nowe płytkie morze mącone ciągłymi podwodnymi erupcjami, które ze względu na siłę dawały się porównać z wybuchami trapów dekańskich w okresie późnej kredy.

W ten sposób w rok po pierwszych erupcjach, z pierwotnej Antarktyki zostało już niewiele ponad połowę lądu — wschodnia Antarktyka wyglądała jak półksiężyc, Półwysep Antarktyczny przypominał skutą lodem Nową Zelandię, a między nimi leżało wypełnione lodowymi górami kipiące płytkie morze. Natomiast na pozostałej części planety poziom mórz był obecnie siedem metrów wyższy.

Od ostatniej epoki lodowcowej, czyli od dziesięciu tysięcy lat, ludzkość nie doświadczyła naturalnej katastrofy o takiej skali. W dodatku, obecnie klęska żywiołu nie dotknęła kilku milionów myśliwych-zbieraczy z koczowniczych plemion, lecz piętnaście miliardów cywilizowanych obywateli, żyjących na szczycie niestałej socjotechnologicznej budowli, która już i tak chwiała się niebezpiecznie, grożąc zawaleniem. Zatopione zostały wszystkie duże przybrzeżne miasta, pod powierzchnią wody znalazły się nawet całe państwa, takie jak Bangladesz, Holandia czy Belize. Ponieważ fala wody nadchodziła powoli, większość nieszczęśników, którzy mieszkali na tak nisko położonych terenach, miała wystarczająco dużo czasu, aby się ewakuować w wyższe okolice. Po całym świecie wędrowali teraz uciekinierzy, stanowiąc od jednej dziesiątej do jednej piątej części ziemskiej populacji.

Ludzka społeczność nie była niestety przygotowana na taką sytuację. Nawet w okresach największej prosperity z trudem poradziłaby sobie z następstwami żywiołu, a na początku dwudziestego drugiego stulecia nie działo się najlepiej. Populacje stale się rozrastały, wszelkie zasoby — malały, wszędzie zaostrzały się konflikty między bogatymi i biednymi, między rządami i metanarodowcami… Jednym słowem, katastrofa trafiła w sam środek kryzysu.

Do pewnego stopnia zresztą powstrzymała ten kryzys. W obliczu wszechświatowej rozpaczy walka o jakiegokolwiek rodzaju władzę straciła na znaczeniu, wiele osób traktowało ją jak czy sta fantasmagorię. Całe populacje potrzebowały obecnie wsparcia i w porównaniu z tym problemem bledły takie kwestie, jak prawo do posiadania lub czyjś zysk. ONZ podniosła się niczym jakiś wodny feniks z chaosu i przybrała formę izby rozrachunkowej dla rzeszy organizacji ratunkowych, które pomagały ludziom migrować w głąb lądu i przechodzić granice państw, budowały awaryjne mieszkania i rozprowadzały środki pierwszej potrzeby, zwłaszcza jedzenie i ubrania. W ratownictwie i niesieniu pomocy najbardziej wspierały Organizację Narodów Zjednoczonych Szwajcaria i Praxis. „Zmartwychwstało” UNESCO wraz ze Światową Organizacją Zdrowia. Indie i Chiny, jako największe spośród ogromnie zniszczonych państw, stały się ostatnio bardzo wpływowe. Cały świat obserwował, w jaki sposób rozwiązują problemy. Dwa kraje zawarły przymierze ze sobą oraz z ONZ i jej nowymi sojusznikami, lecz odmówiły przyjęcia pomocy od Grupy Jedenastu i metanarodowców, którzy obecnie stale mieszali się w sprawy większości rządów z G11.

Z drugiej strony jednakże powódź zaostrzyła kryzys. Metanarodowcy znaleźli się w dziwnym położeniu. Przedtem absorbowało ich coś, co komentatorzy nazywali trójmetawładzą — walczyli między sobą o ostateczną kontrolę światowej ekonomii, kilka dużych metanarodowych supergrup usiłowało zapanować nad największymi państwami uprzemysłowionymi i zwiększyć wpływy w nielicznych krajach, które nadal znajdowały się poza ich władzą: w Szwajcarii, Indiach, Chinach, Praxis, tak zwanych krajach Międzynarodowego Trybunału Sprawiedliwości i innych. Teraz natomiast, gdy większość ludności Ziemi zajęta była walką z potopem, metanarodowcy przeważnie starali się odzyskać dawną kontrolę. Popularne były opinie, że ich powstanie stało się jedną z przyczyn powodzi lub że katastrofa jest karą za ich „grzechy”. Był to przykład wygodnego magicznego myślenia, często spotykany wśród Marsjan oraz innych przedstawicieli sil antymetanarodowych, którzy starali się wykorzystać okazję i zniszczyć swoich wrogów, zwłaszcza póki nie mieli czasu dla Czerwonej Planety. Grupa Jedenastu i inne przemysłowe rządy, poprzednio związane z metanarodowcami, martwiły się obecnie o życie własnych obywateli i usiłowały przede wszystkim pomagać największym konglomeracjom. Ludzie na Ziemi często porzucali swe poprzednie zajęcia i przyłączali się do różnych organizacji pomocy. Na popularności zyskiwały przedsiębiorstwa pracownicze w stylu Praxis, które podejmowały się działalności ratowniczej i oferowały wszystkim swoim członkom kurację przedłużającą życie. Niektórzy z metanarodowców w ten sam sposób zatrzymywali u siebie silę roboczą. Nadal zatem trwała walka o władzę, lecz z powodu katastrofy jej charakter nieco się zmienił.

Z tych wszystkich przyczyn większości Ziemian w ogóle nie interesowały sprawy Marsa. Och, oczywiście, uważali, że dzieją się tam interesujące rzeczy, jednakże wielu z nich przeklinało mieszkańców Czerwonej Planety jak niewdzięczne dzieci, które opuściły swoich rodziców w godzinie potrzeby; mówiono, że na ziemską katastrofę Mars zareagował absolutnie niewłaściwie (dla kontrastu podawano mnóstwo przykładów reakcji pozytywnych). Szukano stale bohaterów oraz złoczyńców i większość Ziemian umieszczała Marsjan w tej drugiej kategorii, określając ich mianem szczurów uciekających z tonącego okrętu. Niektórzy nazywali ich potencjalnymi zbawicielami — ci również myśleli w sposób magiczny. Wszyscy jednak zgodnie przyznawali, że powstawanie nowego społeczeństwa na sąsiedniej planecie budzi nadzieję na lepsze jutro.

Najważniejsza dla Ziemian była wszakże walka z powodzią i jej skutkami. Z powodu katastrofy dochodziło obecnie do gwałtownych zmian klimatycznych — pojawiła się grubsza pokrywa chmur, która odbijała więcej światła słonecznego, powodując spadek temperatury i ulewy, które doszczętnie niszczyły tak niezwykle potrzebne obecnie uprawy; czasami deszcze spadały w miejscach, w których wcześniej należały do rzadkości: na Saharze, Mojave, północnym Chile, przenosząc tym samym wielką powódź daleko w głąb kontynentów; obszar dotknięty klęską rozszerzał się. Ludziom na Ziemi zaczął zagrażać głód, utrudniając wszelką międzynarodową współpracę — ponieważ nie wszystkich można było nakarmić, trzeba było znowu dzielić ludzi na lepszych i gorszych. Na Ziemi panował chaos; planeta przypominała przysłowiowe mrowisko zmącone przez kogoś, kto włożył w nie kij.

Tak wyglądała sytuacja latem 2128 roku: bezprecedensowa katastrofa, nieprzerwany powszechny kryzys. Świat przed potopem wydawał się już tylko niezbyt przyjemnym snem, z którego wszyscy mieszkańcy zostali brutalnie zbudzeni w jeszcze bardziej niebezpieczną rzeczywistość. Z deszczu pod rynnę, właśnie tak! Z patelni w ogień… Tyle że niektórzy ludzie próbowali wejść z powrotem na patelnię, podczas gdy inni usiłowali zejść z pieca. Nikt nie umiał przewidzieć, co będzie dalej.

Z każdym kolejnym dniem ciało Nirgala coraz mocniej ściskało niewidoczne imadło. Maja jęczała i stękała, natomiast Michelowi i Saxowi najwyraźniej nic nie przeszkadzało — Francuz był bardzo szczęśliwy, że leci na Ziemię, a Saxa bez reszty pochłaniało obserwowanie raportów z kongresu na Pavonis Mons. Mieszkali w wirującej komorze statku kosmicznego „Atlantyda”. Przez ponad pięć miesięcy podróży komora obracała się coraz szybciej, aż siła odśrodkowa zmieniła się z równoważnej marsjańskiej na ziemską; taka pozostała przez prawie połowę lotu. Metodą ową posługiwano się od lat, adaptując w ten sposób emigrantów, którzy decydowali się na powrót do domu, dyplomatów podróżujących w tę i z powrotem oraz nielicznych marsjańskich tubylców, którzy pragnęli odbyć podróż na Ziemię. Dla wszystkich podróż była tak samo nieprzyjemna. Wielu tubylców rozchorowało się na Ziemi; niektórzy zmarli. Podczas lotu należało pozostawać w komorze grawitacyjnej, wykonywać ćwiczenia i poddawać się wszystkim niezbędnym szczepieniom.

Sax i Michel często ćwiczyli na urządzeniach sportowych, Nirgal i Maja natomiast siadywali w łaźniach, żaląc się na swój los. Maja wyraźnie znajdowała przyjemność w swojej niedoli (cieszyła się chyba wszystkimi swymi emocjami, łącznie z wściekłością czy melancholią), podczas gdy Nirgal czuł się naprawdę marnie. Miał wrażenie, że czasoprzestrzeń wygina mu ciało, a wszystkie jego komórki krzyczą z bólu. Był przerażony wysiłkiem, jaki musiał włożyć w każdy wdech, i myślą o wielkiej planecie, ku której zmierzał. Jej masywność wydawała mu się wręcz niesamowita.

Próbował porozmawiać z Michelem, lecz Francuz był roztargniony, ciesząc się i przygotowując na spotkanie z Ziemią. Sax, z kolei, całkowicie się skupił na wydarzeniach na Marsie. Nirgala nie interesowało spotkanie na Pavonis, nie miało dla niego żadnego znaczenia. Mimo władzy ZT ONZ tubylcy już dawno żyli na otwartej przestrzeni, tak jak chcieli, i zdaniem Nirgala niczego nie trzeba było ustalać. Przyszło mu do głowy, że Jackie może wywalczyć dla siebie stanowisko prezydenta planety. Nie byłoby to najlepsze wyjście. Niezależnie od rozwoju zdarzeń, czuł dziwne pokrewieństwo z Jackie, które od pewnego czasu zmieniło się w jakiś telepatyczny związek, nierzadko przypominający stary, namiętny romans, choć równie często — zjadliwą rywalizację dwojga rodzeństwa lub nawet wewnętrzne rozdarcie osoby cierpiącej na rozdwojenie jaźni. Może byli bliźniakami… Któż może wiedzieć, jakie alchemiczne eksperymenty prowadziła Hiroko w zbiornikach ektogenicznych… chociaż nie — przecież matką Jackie była Esther. Nirgal dobrze o tym wiedział. Ale czy miało to jakieś znaczenie? Ku własnej konsternacji czasem wydawało mu się, że Jackie jest jego drugim ja; nie pragnął tego, nie chciał, by jego serce nagle biło szybciej na jej widok. Między innymi z jej powodu zdecydował się wziąć udział w wyprawie na Ziemię. Uciekał więc od Jackie z prędkością pięćdziesięciu tysięcy kilometrów na godzinę, a jednak jej postać ciągle pojawiała się na monitorze. Dziewczyna była szczęśliwa, że kongres się odbywa, i brała w nim czynny udział. Nikt nie miał wątpliwości, że Jackie powinna zostać jednym z siedmiu członków nowej rady wykonawczej.

— Jackie liczy na to, że historia potoczy się zwykłym biegiem — oświadczyła Maja, gdy siedzieli w łaźni i oglądali wiadomości. — Władza jest jak materia. Ma własną grawitację, zbija się w masę, a wtedy jedne cząsteczki wciągają do środka inne. Hm, ta lokalna władza, która „rozkłada” się na namioty… — Wzruszyła cynicznie ramionami.

— Może ma przypominać wybuch supernowej — zasugerował Nirgal.

Maja roześmiała się.

— Tak, może. Jednak później wszystko znowu zaczyna się zbijać w masę. Tak wygląda ciążenie historii — władzę ciągnie do centrum, aż — co jakiś czas — dojdzie do wybuchu gwiazdy. Potem powraca przyciąganie do jakiegoś centrum. To samo będzie się działo na Marsie, zapamiętaj moje słowa. A Jackie znajdzie się w samym środeczku… — Z szacunku dla uczuć Nirgala Maja powstrzymała się przed dodaniem słowa „suka”. Przyglądała się swemu młodemu rozmówcy spod zmrużonych powiek, jak gdyby się zastanawiała, w jaki sposób Nirgal może pomóc zwyciężyć jej w nieskończonej wojnie z Jackie. Małe, supernowe serca.

Mijały ostatnie tygodnie jednego G. Nirgal przez cały ten okres czuł się źle. Wrażenie ogromnego ciśnienia przygważdżającego mu pierś i utrudniającego myślenie budziło w nim lęk. Bolały stawy. Na monitorach widział obrazy małej, niebiesko-białej marmurkowej kuli — Ziemi — obok której znajdował się przypominający kościany guzik Księżyc; wyglądał dziwacznie płasko i martwo. Te ekranowe wizerunki nic nie znaczyły w porównaniu z chorymi stopami Nirgala i jego zbyt mocno bijącym sercem. Nagle błękitny świat rozkwitł i całkowicie wypełnił ekrany. Jego zaokrąglona krawędź stanowiła białą linię, błękitną wodę zdobiły białe wiry chmur, kontynenty wystawały spod chmur niczym małe rebusy, na wpół przypominając mit: Azja, Afryka, Europa, Ameryka.

Na czas końcowego opadania i hamowania areodynamicznego przerwano rotację komory grawitacyjnej. Unosząc się w powietrzu, Nirgal poczuł się uwolniony od powłoki cielesnej; miał wrażenie, że jest balonem. Odepchnął się i przesunął do iluminatora, aby zobaczyć Ziemię. Mimo szyby i tysięcy kilometrów odległości ostra klarowność szczegółów wstrząsnęła nim.

— Oko ma wielką siłę — powiedział do Saxa.

— Hmm — odparł Sax i podleciał do okna, aby również popatrzeć.

Przez chwilę obserwowali leżącą przed nimi błękitną planetę.

— Czy ty się kiedykolwiek boisz? — spytał Nirgal.

— Co takiego?

— No wiesz. — Od początku wyprawy Sax nie był zbyt skupiony; wiele kwestii trzeba mu było dokładnie wyjaśniać. — Strach. Obawa. Przerażenie.

— Tak. Sądzę, że tak. Bałem się, tak… Ostatnio, kiedy stwierdziłem, że się… zgubiłem.

— Ja boję się teraz.

Sax popatrzył na niego z zaciekawieniem. Potem podfrunął i klepnął Nirgala w ramię czułym gestem, który nie bardzo do niego pasował.

— Dolatujemy — rzucił.

Opadanie, opadanie. Obecnie na Ziemię zjeżdżało dziesięć kosmicznych wind. Wiele z nich zbudowano na tak zwanym kablu rozszczepionym, który w postaci dwóch rozwidlających się pasm opadał w dwa punkty końcowe: na północ i na południe od równika (na samym równiku nie udało się znaleźć odpowiedniego miejsca na „gniazdo”). Jeden z kabli rozgałęział się do Virac na Filipinach i do Oobagooma w zachodniej Australii, inny do Kairu i Durbanu. Podróżnicy z Marsa znajdowali się aktualnie dziesięć tysięcy kilometrów ponad Ziemią, opuszczając się po kablu, którego północny koniec dotykał Port of Spain w Trynidadzie, podczas gdy południowy lądował w Brazylii, blisko Aripuana, dużego miasta przy dopływie Amazonki o nazwie Rzeka Theodore’a Roosevelta.

Marsjanie wybrali północne rozwidlenie, sięgające do Trynidadu. Z wagonika windy widzieli większą część zachodniej półkuli, której środek stanowił basen Amazonki — brązowa woda sączyła się żyłkami przez zielone płuca Ziemi.

Nadal opadali. Po pięciu dniach powierzchnia planety znacznie się przybliżyła, aż w końcu wypełniła cały widok. Powróciła grawitacja z poprzedniego miesiąca; powoli miażdżyła ich i ściskała. Podczas krótkiego okresu mikrograwitacji Nirgal zdążył zapomnieć o własnym ciężarze i teraz z trudem chwytał powietrze. Każdy wdech stanowił ogromny wysiłek. Stojąc przed oknem z rękoma zaciśniętymi na barierce, spojrzał przez chmury w dół na wspaniały błękit Karaibów i żywe zielenie Wenezueli. Odpływ Orinoko do morza wyglądał jak kleks w kolorze liści. Brzeg nieba składał się z wygiętych pasów bieli i turkusu, ponad którymi znajdowała się czarna przestrzeń. Wszystko błyszczało. Chmury niewiele się różniły od marsjańskich, były jedynie nieco gęstsze, bielsze, bardziej zbite. Być może dotkliwa grawitacja wywierała dodatkowe ciśnienie na siatkówkę Nirgala lub nerwy oczne, sprawiając, że kolory mocno napierały i pulsowały. Dźwięki również wydawały się głośniejsze.

Wraz z podróżnikami windą jechali dyplomaci z ONZ, doradcy Praxis i przedstawiciele mediów — wszyscy liczyli na rozmowę. Nirgal miał trudności z koncentracją i nie mógł się skupić na ich słowach. Uważał Ziemian za dziwnych. Znajdowali się pięćset kilometrów nad powierzchnią Ziemi i szybko spadali.

Ostatni dzień był długi. Nagle otoczyła ich atmosfera, a następnie kabel skierował wagonik w zielony kwadrat Trynidadu, do ogromnego kompleksu „gniazda” obok opuszczonego lotniska, którego pasy startowe wyglądały jak szare runy. Wagonik windy zsunął się w betonową budowlę. Zwalniał. Zatrzymywał się.

Nirgal oderwał ręce od barierki i ostrożnie ruszył za pozostałymi. Miał problemy z chodzeniem, ponieważ ze wszystkich stron przytłaczał go ciężar. Z trudem nadążał za resztą. Szli powoli lotniczym tunelem i nagle Nirgal stanął na podłodze ziemskiego budynku. Wnętrze „gniazda” przypominało tamto na Pavonis Mons, podobieństwo kończyło się jednak na wyglądzie, gdyż powietrze było tu słone, gęste, gorące i ciężkie; panował hałas. Nirgal zaczął przyspieszać, chcąc jak najszybciej wyjść na zewnątrz i wreszcie zobaczyć Ziemię. Ze wszystkich stron otaczały go tłumy, na szczęście przedstawiciele Praxis zrozumieli jego intencje i umożliwili mu przejście przez rosnące rzesze ludzi. Budynek wydawał się ogromny, niewykluczone, że można było skorzystać z metra… Wreszcie jednak dostrzegł drzwi oznaczone światełkiem. Lekko oszołomiony z wysiłku, wyszedł na dwór i natychmiast uderzyło go oślepiające światło. Czysta biel. Śmierdziało solą, rybami, liśćmi, smołą, odchodami i przyprawami: jak gdyby oranżeria się wściekła.

W końcu oczy Marsjanina przyzwyczaiły się. Niebo było błękitne, turkusowobłękitne, podobne środkowemu pasowi krawędzi widzianej z przestrzeni, ale jaśniejsze; bielsze ponad wzgórzami, magnezowe dokoła słońca. Czarne plamy przesuwały się w tę i z powrotem. Kabel wznosił się w niebo. Słońce okazało się zbyt jaskrawe i Nirgal musiał spuścić oczy. W oddali dostrzegł zielone wzgórza.

Potknął się, kiedy prowadzono go do otwartego samochodu — antycznego, małego, opływowego, z gumowymi oponami i z otwartym dachem. Pragnąc lepiej widzieć, stanął przy tylnym siedzeniu między Saxem i Mają. W blasku światła zobaczył setki ludzi, a może tysiące. Ubrani byli w zadziwiające stroje: neonowe jedwabie, róże, purpury, zielone błękity, barwy złota i akwamaryny, klejnoty, pióra, diademy…

— Karnawał — wyjaśnił Nirgalowi ktoś z przedniego siedzenia samochodu — ubieramy się w takie stroje podczas karnawału oraz w Dzień Odkrycia, kiedy na wyspę przybył Kolumb. Rocznicę tę świętowaliśmy zaledwie tydzień temu, więc przedłużyliśmy festyn także z okazji waszego przybycia.

— Którego dziś mamy? — spytał Sax.

— Dzień Nirgala! Jedenastego sierpnia.

Jechali powoli. Po obu stronach ulic stały wiwatujące tłumy. Przedstawiciele jednej grupy przebrali się za tutejszych tubylców przed przybyciem Europejczyków; krzyczeli dziko. Różowobiałe usta na brązowych twarzach. Ich głosy były bardzo muzyczne, wszyscy śpiewali. Akcent osób w samochodzie przypominał Nirgalowi mowę Kojota, a ludzie w tłumie nosili maski z jego podobizną — dziwaczna, jak gdyby rozłupana twarz Desmonda Hawkinsa wykrzywiona była w tak osobliwe gumowate miny, jakich nawet on sam nie byłby w stanie wymyślić. I słowa — dotąd Nirgalowi zdawało się, że na Marsie spotkał się już ze wszystkimi możliwymi zniekształceniami języka angielskiego, lecz tu trudno mu było nadążyć za tym, co mówili Trynidadczycy. Inny akcent, dykcja czy intonacja? Trudno powiedzieć.

Mocno się pocił i ciągle czuł gorąco.

Trzęsący się, powolny samochód dojechał wśród rzędów ludzi do krótkiego cypla, za którym leżała dzielnica portowa, obecnie zalana płytką wodą. Częściowo zanurzone budynki stały w łachach brudnej piany, kołyszącej się na niewidocznych skałach. Cała okolica zmieniła się teraz w basen, domy wyglądały jak gigantyczne, obnażone muszle (niektóre rozbite), woda wlewała się i wylewała z okien. Wśród budowli huśtały się wiosłowe łodzie; większe z nich przywiązano do świateł ulicznych i słupów linii wysokiego napięcia. Dalej, za budynkami, na tle rozświetlonego słońcem błękitu widać było przechylone żaglówki — nad każdą z łodzi, od dzioba do rufy, wznosiły się dwa lub trzy wyprężone żagle. Po prawej stronie rozpościerały się zielone wzgórza, zamykające dużą zatokę.

— Łodzie rybackie ciągle pływają po ulicach, ale duże statki używają boksytowych doków w dole przy Punkcie T. Widzisz, tam?

Wzgórza połyskiwały pięćdziesięcioma odcieniami zieleni. Palmy gniły na płyciznach, żółte liście smutno zwisały. Wyznaczały strefę pływów, ponad którą zewsząd wybuchała zieleń. Ulice i budynki wyglądały jak wykarczowane z roślinnego świata. Zieleń i biel miały intensywność dziecięcej wizji Nirgala; te dwa podstawowe kolory rozdzielały się tu, zawieszone w niebieskim jaju morza i nieba. Znajdowały się tuż ponad falami, a w dodatku horyzont był tak odległy! Niepodważalny dowód wielkości planety. Nic dziwnego, że tutejsi ludzie długo sądzili, że Ziemia jest płaska. Z białej wody przesuwającej się przez ulice stale docierało głośne „rrr”, tak hałaśliwe jak wiwaty tłumu.

W strasznym smrodzie doszedł z wiatrem zapach smoły.

— Wykopaliśmy całe Jezioro Smołowe przy La Brea. Ziemię wysłaliśmy morzem. Nie zostało nic z wyjątkiem czarnej dziury w ziemi i małego stawu, którego używamy lokalnie. Ten zapach pochodzi z nowej drogi nad wodą.

Niczym fatamorgana pojawiła się asfaltowa droga. Pot. Ludzie cisnący się na czarnych poboczach; wszyscy mieli czarne włosy. Jakaś młoda kobieta wspięła się na samochód, aby zawiesić Nirgalowi na szyi naszyjnik z kwiatów. Ich słodki zapach mieszał się z żądlącą słoną mgiełką. Perfumy i kadzidło, ścigane przez gorący roślinny wiatr, przesycony smołą i przyprawami. Perkusja, jakże znajoma w całym tym intensywnym hałasie. Grali tu marsjańską muzykę! Szczyty dachów w zalanej dzielnicy po lewej stronie wspierały teraz zrujnowane patia. Oranżeriowy smród stał się jeszcze dotkliwszy, wszystko gniło, powietrze było gorące, wilgotne i ciężkie; świat błyszczał w rozproszonym świetle. Pot spływał swobodnie po skórze Nirgala. Z zalanych dachów i z łodzi wiwatowali ludzie, pokryta kwiatami woda unosiła się i opadała na pianie. Czarne włosy połyskiwały jak chitynowe pancerzyki lub klejnoty. Kołyszący się drewniany dok zastawiony był zespołami muzycznymi; uszy zaatakowało wiele tonów naraz. Pod stopami widać było rybie łuski i płatki kwiatów, na wodzie pływały srebrne i czarne kropki. Rozrzucane kwiaty migały obok na wietrze, tworząc smugi o czystych barwach — żółte, różowe, czerwone. Kierowca samochodu odwrócił się i ignorując drogę, zaczął mówić:

— Słuchajcie tych dugla, oni grają muzykę deszczu, pogańską muzykę. Słuchajcie tego. To konkurs, najlepsze pięć zespołów w Port of Spain.

Przejechali przez starą dzielnicę, ewidentnie starożytną. Budynki wykonane były z małych kruchych cegieł; wieńczyły je skorodowane metalowe dachy albo nawet strzechy: wszystko było bardzo stare, maleńkie. Ludzie także byli maleńcy, o brązowej skórze.

— Krajobraz hinduski, czarne miasta. Trynidad i Tobago zmieszały ich ze sobą i tak powstali dugla.

Trawa pokrywała ziemię, wybuchała z każdej szczeliny w ścianach, dachach, okienkach, ze wszystkich miejsc, których nie pokryto ostatnio smołowanym asfaltem — wybuchowa fala zieleni, wylewająca się z każdej powierzchni świata. Gęste powietrze cuchnęło.

Potem wyjechali ze starej dzielnicy na szeroką, asfaltową aleję. Po obu stronach stały duże drzewa i wielkie marmurowe budynki.

— Te metanarodowe wysokościowce wyglądały na duże, kiedy je budowali, ale nic nie sięga tak wysoko jak kabel. — Kwaśna słodycz, słodki dym i wszystko płonące zielenią.

Nirgal zamknął oczy i usiłował opanować mdłości.

— Wszystko w porządku?

Owady furkotały, powietrze było tak gorące, że nie potrafił się domyślić temperatury, przekraczała bowiem jego osobistą skalę. Usiadł ciężko między Mają i Saxem.

Samochód zatrzymał się. Nirgal znowu wstał, z wysiłkiem, potem wysiadł. Miał kłopoty z chodzeniem; prawie upadł. Wszystko wokół niego kołysało się. Maja chwyciła go mocno pod ramię. Złapał się za skronie, oddychał przez usta.

— W porządku? — spytała ostro.

— Tak — odparł i próbował skinąć głową.

Znajdowali się w kompleksie nie dokończonych nowych budynków. Nie pomalowane drewno, beton, błoto pokryte zgniecionymi płatkami kwiatów. Wszędzie otaczali ich ludzie, prawie wszyscy w kostiumach karnawałowych. Uczucie wypalającego oczy słońca nie znikało. Nirgala zaprowadzono do drewnianego podium, które stało ponad tłumem szaleńczo wiwatujących ludzi.

Piękna czarnowłosa kobieta w zielonym, przepasanym białą szarfą, sari przedstawiła czworo Marsjan tłumowi. W silnym zachodnim wietrze wzgórza za nimi poruszały się niczym zielone płomienie; było chłodniej, osłabł także smród. Maja stała przed mikrofonami i kamerami. Wydawała się młodsza o wiele lat. Mówiła dosadnymi, oderwanymi zdaniami, na które publiczność żywo reagowała: wypowiedź i reakcja, wypowiedź i reakcja. Gwiazda mediów, którą obserwuje cały świat, cudownie charyzmatyczna, wypowiadająca frazy, przypominające Nirgalowi jej mowę w Burroughs w zwrotnym punkcie rewolucji, kiedy — w Parku Księżnej — bardzo opanowana koncentrowała się na tłumie. Teraz zachowywała się podobnie.

Michel i Sax nie zgodzili się przemówić, ale dali znak Nirgalowi, aby wszedł na podest, stawił czoło tłumowi i zielonym wzgórzom przybliżającym ludzi do słońca. Kiedy stał na estradzie, przez jakiś czas nie potrafił dosłyszeć własnych myśli. Szum wiwatów, tępy dźwięk w gęstszym powietrzu.

— Mars to zwierciadło — oznajmił do mikrofonu — w którym Ziemia dostrzega własną istotę. Przeprowadzka na Marsa była wyprawą oczyszczającą i pozostawiającą jedynie rzeczy najważniejsze. Na moją planetę zawieźliście ziemskie sprawy, takiż sposób myślenia i geny. Teraz my, Marsjanie, możemy wam pomóc nie tylko wysyłając rzadkie metale lub nowe genetyczne szczepy bakterii. Możemy też posłużyć jako lustro. Patrząc w nie, zrozumiecie lepiej samych siebie. Będziemy mapą dla waszej niewyobrażalnej wręcz wielkości. W ten sposób przyczynimy się do stworzenia wspaniałej cywilizacji. Jesteśmy bowiem ludźmi pierwotnymi reprezentującymi nieznaną kulturę.

Rozległy się głośne wiwaty.

— Tak właśnie myślimy. Długa ewolucja wiodła przez stulecia ku sprawiedliwości i pokojowemu współistnieniu. Im więcej wiedzą ludzie, tym lepiej rozumieją swą zależność od siebie nawzajem i od własnego świata. Na Marsie wiemy, że najlepszym sposobem wyrażenia tej wzajemnej zależności jest życie w celu dawania innym, życie w kulturze współczucia. Każdy człowiek jest wolny i równy wobec pozostałych, wspólnie pracujemy dla dobra wszystkich. Praca ta czyni nas wolnymi. Nie warto uznawać żadnej hierarchii, z wyjątkiem tej jednej: im więcej dajemy, tym wspanialsi się stajemy. Teraz, w środku wielkiej powodzi, dostrzegamy, że — z jej powodu — rozkwita kultura współczucia, jak wyłania się od razu na obu światach.

Nirgal siedział otoczony hałasem. Potem mowy zmieniły się w swego rodzaju publiczną konferencję prasową — Marsjanie odpowiadali na pytania zadawane przez piękną kobietę w zielonym sari. Nirgal także pytał — o nowe osiedle budynków, na którym się znajdowali, i o sytuację panującą na wyspie. Odpowiedziom kobiety towarzyszyły aprobujące komentarze oraz śmiech życzliwego tłumu, który wypatrywał zza ściany reporterów i kamer. Kobieta okazała się premierem Trynidadu i Tobago. Wyjaśniła, że przez większą część ubiegłego stulecia ich mały dwuwysepkowy świat został zdominowany przez metanarodowy Armscor i dopiero podczas powodzi narodowi udało się zerwać ten układ „oraz wszelkie kolonialne więzi”. Ależ mocno tłum wiwatował! I ten jej uśmiech, ileż w nim było oddania własnej społeczności. Nirgal widział, że zadziwiająco piękna pani premier była duglą.

Wyjaśniła, że otaczające ich osiedle należy do dziesiątków bardzo potrzebnych kompleksów szpitalnych, które mieszkańcy zbudowali na obu wyspach od czasu powodzi; stworzyli centra ratunkowe, które pomagały ofiarom powodzi, zapewniając wszystkim mieszkania, pracę i opiekę lekarską, wraz z kuracją przedłużającą życie.

— Wszyscy ją otrzymują? — spytał Nirgal.

— Tak.

— To dobrze! — rzucił, zaskoczony. Wcześniej słyszał, że na Ziemi taka sytuacja należy do rzadkości.

— Tak uważasz — powiedziała pani premier. — A ludzie mówią, że stwarza ona wszelkiego rodzaju problemy.

— Rzeczywiście. Sądzę jednak, że i tak powinniśmy to robić. Dać wszystkim kurację, a potem zastanowić się, co robić dalej.

Minęła minuta lub dwie, zanim można było usłyszeć cokolwiek poza wiwatami tłumu. Premier próbowała uspokoić swoich współobywateli, gdy nagle zza jej pleców, z grupy wyszedł jakiś niski mężczyzna ubrany w elegancki brązowy garnitur, podszedł do mikrofonu i zaczął przemawiać. Każde jego zdanie wywoływało wrzawę wiwatów.

— Ten Marsjanin Nirgal jest synem Trynidadu! Jego ojciec, Desmond Hawkins, słynny Pasażer Na Gapę, marsjański Kojot, pochodzi z Port of Spain. Mieszka tu ciągle wiele osób z nim spokrewnionych! Armscor kupił towarzystwo naftowe, próbował też wykupić całą wyspę, jednak wybrali sobie do swoich eksperymentów niewłaściwy kraj! Twój Kojot, maestro Nirgalu, nie otrzymał swego ducha z powietrza, dostał go stąd, z T i T! Wędrował po Marsie, nauczając wszystkich drogi trynidadzko-tobagijskiej ścieżki życiowej, toteż wszyscy na waszej planecie są dugla. Zrozumieli nasz sposób życia i zarazili nim całego Marsa! Teraz Mars jest jednym wielkim i wspaniałym Trynidadem i Tobago!

Tłum zaczął falować, a Nirgal mimowolnie podszedł do mężczyzny i uściskał go z uśmiechem. Potem znalazł schody i zszedł do tłumu, który natychmiast stłoczył się dokoła niego. Mieszanina rozmaitych zapachów. Zbyt głośno, aby myśleć. Nirgal dotykał zebranych, ściskał im ręce. Ludzie dotykali go. Ach, te ich spojrzenia! Wszyscy byli od niego niżsi i śmiali się z tego; każda twarz reprezentowała cały odrębny świat. Przed oczyma migały Nirgalowi czarne kropki, po czym niebo bardzo szybko pociemniało. Rozejrzał się wokół, zaskoczony — wał chmur wisiał ponad mrocznym pasem na zachodzie, grafitowe ostrze odcięło słońce, później wał chmur zaczął się przetaczać nad wyspą. Ludzie rozproszyli się, chroniąc pod drzewami, werandami albo dużymi cynowymi zadaszeniami na przystankach autobusowych. Maja, Sax i Michel zniknęli gdzieś w tłumie. Podstawy chmur były ciemnoszare, reszta przybrała kształt solidnych jak skała białych odmętów, które bez przerwy się przesuwały. Mocno uderzył zimny wiatr, potem na błocie zaczęły błyskać duże krople deszczu. Czworo Marsjan wepchnięto pod dach otwartego pawilonu, gdzie przygotowano dla nich miejsce.

Potem zaczęła się potężna ulewa. Nirgal nigdy czegoś takiego nie widział — woda lała się, ryczała, trzaskała, tworzyła nagłe, szerokie kałuże, które powoli zmieniały się w rzeczki rozgwieżdżone milionem białych kropelkowych wybuchów. Deszcz zamazał cały świat wokół pawilonu: wszystko stało się zielono-brązową mieszaniną.

Maja uśmiechała się.

— Jak gdyby spadł na nas ocean! — zawołała.

— Ile wody! — zadumał się Nirgal.

Pani premier wzruszyła ramionami.

— Podczas monsunu taka ulewa zdarza się codziennie. Teraz zresztą spada więcej deszczu niż kiedyś.

Nirgal potrząsnął głową i poczuł ukłucie w skroni. Oddychanie w wilgotnym powietrzu sprawiało ból. Miał wrażenie, że tonie.

Pani premier wyjaśniała im coś, ale Nirgal ledwie mógł nadążyć za jej słowami, tak bardzo bolała go głowa. Kobieta mówiła, że w ruchu niepodległościowym każdy może wstąpić w poczet członków Praxis, którzy w trakcie pracy w pierwszym roku budowali takie centra pomocy jak to. Kuracja przedłużająca życie należała się wszystkim wstępującym do grupy. Wykonywano ją w nowo wybudowanych ośrodkach. Zakładano tam również implanty kontroli urodzin, z możliwością usunięcia lub pozostawienia na stałe. Wiele osób było z nich zadowolonych.

— Mówimy tu: „Dzieci później”. Przyjdzie na nie czas.

Ludzie i tak chcieli się przyłączać; prawie wszyscy. Armscor — aby zatrzymać przy sobie dotychczasowych pracowników — musiał zawrzeć umowy z Praxis, toteż na Trynidadzie wszyscy byli zadowoleni. Osoby nowo poddane kuracji wysyłano do budowy kolejnych domów, kierowano do pracy w rolnictwie lub produkcji sprzętu szpitalnego. Przed powodzią wyspa świetnie się rozwijała, ponieważ miała ogromne rezerwy ropy naftowej, a metanarodowcy inwestowali w kabel i „gniazdo”. Dzięki postępowym tradycjom w latach po niepożądanym najeździe metanarodowców powstała tu baza ruchu oporu. Teraz rozrastała się infrastruktura związana z kuracjami przedłużającymi życie. Wszystko wyglądało obiecująco. W każdym obozie znajdowała się lista osób czekających na kurację, którzy sami budowali centrum. Rzecz jasna, ludzie ci bardzo energicznie starali się bronić takich miejsc. Siły bezpieczeństwa Armscoru miałyby spore problemy z ich przejęciem. Centra i tak nie miały na szczęście dla nich szczególnej wartości, zwłaszcza że poddali się już kuracji. Pozostawało im więc jedynie zwykłe ludobójstwo lub pokojowe próby odzyskania kontroli nad sytuacją.

— Wyspa po prostu się od nich odwróciła — podsumowała kobieta premier. — Żadna armia nie jest w stanie sobie poradzić z ludzką niechęcią. To koniec ekonomicznej kasty, wszelkiego rodzaju kast. Tworzymy coś nowego, typowego dla dugla — tak jak powiedziałeś w swojej mowie. Tworzymy miniaturowego Marsa. Goszcząc cię tutaj, wnuka naszej wyspy, który uczysz nas tak wiele o swoim pięknym, nowym świecie… och, to coś naprawdę wyjątkowego. Prawdziwe święto. — Posłała Nirgalowi promienny uśmiech.

— Kim był przemawiający mężczyzna?

— Och, to był James.

Nagle deszcz ustał. Słońce przedarło się przez chmury. Cały świat parował. Po ciele Nirgala spływał pot. Powietrze było czyste. Młodzieniec nie mógł złapać oddechu. Białe powietrze, czarne migające kropki.

— Chyba muszę się położyć.

— Och, tak, oczywiście. Na pewno jesteś wyczerpany, przytłoczony tym wszystkim. Chodź z nami.

Zabrali go do małej przybudówki przy osiedlu, do jasnego pokoju o ścianach z bambusowych pasów. Poza leżącym na podłodze materacem pomieszczenie było puste.

— Obawiam się, że materac nie jest dla ciebie wystarczająco długi.

— Nieważne.

Zostawili go samego. Coś w tym pokoju przypomniało Nirgalowi wnętrze chatki Hiroko położonej w lasku po drugiej stronie jeziora w Zygocie. Nie tylko bambus, ale rozmiar i kształt pomieszczenia… a także coś nieuchwytnego, może wsączające się do środka nieprzerwanym potokiem zielone światło. Wrażenie obecności Hiroko było tak silne i tak nieoczekiwane, że kiedy wszyscy wyszli, Nirgal rzucił się na materac (stopy zawisły mu daleko za tylnym brzegiem) i zapłakał. Jego umysł nękał chaos uczuć. W całym ciele odczuwał ból, zwłaszcza w głowie. Przestał płakać i zapadł w głęboki sen.

Obudził się w małej, czarnej komorze, która pachniała zielenią. Nie mógł sobie przypomnieć, gdzie się znajduje. Przetoczył się na grzbiet i uświadomił sobie: Ziemia. Usłyszał szepty i przerażony usiadł. Rozległ się stłumiony śmiech. Potem Nirgala schwytały czyjeś dłonie i przycisnęły do podłogi. Natychmiast wyczuł, że ręce należą do przyjaciół.

— Cii — odezwał się nieznany głos, a potem ktoś go pocałował. Ktoś inny gmerał przy pasku Marsjanina, przy guzikach. Kobiety, dwie, trzy… nie, jednak dwie. Przemożnie pachniały jaśminem i czymś jeszcze, dwa motywy perfum, oba osobliwie ciepłe. Spocona skóra, taka gładka. Nirgalowi pulsowały żyły pod czaszką. Taka „napaść” zdarzyła mu się raz czy dwa razy, gdy był młodszy. Wówczas świeżo zadaszone kaniony traktowano jak nowe światy, w których mieszkały nowoczesne młode kobiety pragnące zajść w ciążę albo po prostu się zabawić. Po spędzonych w „celibacie” miesiącach lotu Nirgal czuł się teraz jak w niebie. Ściskał kobiece ciała, całował i przyjmował pocałunki; jego strach rozpłynął się w gorącu rąk, ust, piersi i splątanych nóg.

— Siostra Ziemia — wysapał.

Skądś daleko dochodziła muzyka, słychać było pianino, perkusję i tablas oraz niemal pozbawiony dźwięku wiatr w bambusie. Jedna z kobiet położyła się na niego i przycisnęła do ziemi. Był pewien, że poczucie jej ciała ślizgającego się pod jego rękoma zostanie z nim na zawsze. Wszedł w nią, ciągle całując. W jego głowie nieprzerwanie coś boleśnie tłukło.

Gdy się obudził, leżał spocony i nagi na materacu. Nadal było ciemno. Ubrał się i wyszedł z pokoju. Zszedł mrocznym korytarzem na ogrodzony ganek. Tu również panował mrok; Nirgal przespał cały dzień. Maja, Michel i Sax siadali właśnie do posiłku wraz z wielką grupą osób. Nirgal zapewnił ich, że nic mu nie jest. Był tylko głodny jak wilk.

Usiadł wśród nich na polanie, w środku nie dokończonego, mokrego od deszczu osiedla; tłum zgromadził się wokół zewnętrznej kuchni. Za siedzącymi, w ciemnościach żółto jarzyło się ognisko, którego płomienie odbijały się w jaskrawych, płynnych białkach oczu i zębach na tle mrocznych twarzy zebranych. Ludzie przy wewnętrznym stoliku patrzyli na niego. Wiele młodych kobiet uśmiechało się, ich kruczoczarne włosy iskrzyły się jak przyozdobione klejnotami czepki. Przez moment Nirgal obawiał się, że pachnie seksem i perfumami, ale uświadomił sobie, że dym z ogniska i aromaty parujących ostrych dań na stole z pewnością zabiją wszystkie inne zapachy. Jedzenie — kawałki ryby na ryżu z warzywami — pachniało przyprawami, curry i pieprzem cayenne, paliło usta i przełyk, toteż przez następne pół godziny Nirgal mrużył oczy, wąchając i pijąc kolejne szklanki wody; głowa mu płonęła. Ktoś podał mu plasterek kandyzowanej pomarańczy. Słodko-gorzki przysmak nieco schłodził mu usta, więc Nirgal zjadł jeszcze kilka kawałków.

Kiedy skończył się posiłek, wspólnie posprzątali ze stołów, jak w Zygocie albo w Hiranyagarbie. Tancerze zaczęli okrążać ognisko. Ubrani byli w surrealistyczne kostiumy karnawałowe, na głowach mieli maski zwierząt i demonów, tak jak w trakcie Fassnacht w marsjańskiej Nikozji, chociaż tutejsze maski były cięższe i bardziej niezwykłe: demony z wieloma oczyma i dużymi zębami, słonie, boginki. Czarne drzewa stały na tle nieco jaśniejszego nieba, gwiazdy świeciły tu mniej intensywnie, osobliwie migocząc. Widać było ogromne paprocie i liście drzew — zielone, czarne, czarne, zielone, a później zabarwione ogniem, kiedy płomienie skakały wyżej, jak gdyby próbowały się dopasować do rytmu tańca. Jakaś drobna młoda kobieta w kostiumie z sześcioma ramionami, którymi rytmicznie poruszała, kroczyła za Nirgalem i Mają.

— To taniec Ramajany — wyjaśniła. — Tak stary jak cywilizacja. Mówimy w nim o Mangali.

Kobieta ścisnęła poufale ramię Nirgala, który nagle rozpoznał jaśminowy zapach. Bez uśmiechu wróciła do ogniska. Bębny tabla podążały za skaczącymi płomieniami aż do crescendo; tancerze krzyczeli. Głowa Nirgala tętniła przy każdym uderzeniu i mimo kandyzowanej pomarańczy, oczy ciągle mu łzawiły od palącego pieprzu. Powieki miał ciężkie.

— Wiem, że to dziwne — oświadczył — sądzę jednak, że znowu będę spał.

Obudził się przed świtem, wyszedł na werandę i obserwował, jak niebo jaśnieje w zgoła marsjańskim porządku — od czarnego, przez purpurowe, czerwone do różowego; później zmieniło się w zaskakujący cyjanowy błękit tropikalnego ziemskiego poranka. Głowa ciągle bolała, jak gdyby była czymś wypchana, ale Nirgal w końcu czuł się wypoczęty i znowu gotowy na kontakty ze światem. Po śniadaniu złożonym z zielono-brązowych bananów wraz z Saxem i kilkoma tubylcami udał się na przejażdżkę po wyspie.

Wszędzie, gdzie docierali, dostrzegali wokół siebie setki ludzi. Wszyscy byli mali oraz — na wsi brązowoskórzy jak Nirgal, w miastach ciemniejsi. Po okolicy jeździły duże ciężarówki, które pełniły funkcję ruchomych sklepów, zwłaszcza dla najmniejszych wiosek. Nirgala zaskoczyła szczupłość tutejszych mężczyzn, kończyny mieli żylaste, umięśnione od ciężkiej pracy, albo tak cienkie jak trzciny. Na tym tle krągłe młode kobiety wyglądały jak krótkotrwale kwitnące rośliny.

Kiedy ludzie poznawali Nirgala, natychmiast podbiegali, by go powitać i uścisnąć mu dłoń. Gdy Sax obserwował go w otoczeniu tubylców, potrząsał głową.

— Rozkład dwumodalny — oznajmił. — Niby jeszcze nie specjacja… Ale może, gdyby upłynęło wystarczająco dużo czasu… Wyspiarska dywergencja. Bardzo darwinowskie.

— Jestem Marsjaninem — zgodził się Nirgal.

Ich budynki ulokowano w szczelinach wykarczowanych z zielonej dżungli, która stale próbowała odzyskać utraconą przestrzeń. Starsze budowle wykonano w całości z błotnych cegieł, poczerniałych ze starości i rozpływających się z powrotem w mokrą ziemię. Pola ryżowe opadały tarasowo, lecz bardzo łagodnie, toteż wydawało się, że wzgórza leżą dalej niż w rzeczywistości. Nirgal zauważył, że jasna zieleń pędów ryżu miała odcień, jakiego nigdy nie widziano na Marsie. Ogólnie rzecz biorąc, tutejsze zielenie były wspaniałe i połyskliwe, piękniejsze niż wszystkie, które potrafił sobie przypomnieć z rodzimej planety; tutaj ze wszystkich stron atakowały jego oczy. Słońce grzało go w plecy.

— Powodem jest kolor nieba — odrzekł Sax, kiedy Nirgal podjął temat kolorów. — Czerwienie na marsjańskim niebie po prostu nieco tłumią zieleń.

Powietrze było gęste, wilgotne, zjełczałe. Morze migotało na dalekim horyzoncie. Nirgal zakaszlał i odetchnął przez usta, usiłując zignorować pulsujący ból skroni i czoła.

— Cierpisz na chorobę niskiej wysokości — zastanowił się Sax. — Czytałem, że przydarza się ona mieszkańcom Himalajów i Andów, jeśli znajdą się na poziomie morza. Wiąże się z poziomem kwasowości we krwi. Ze względu na ciebie powinniśmy byli wylądować w jakimś wyższym miejscu.

— Dlaczego nie wylądowaliśmy?

— Tutaj chcieli cię poznać, ponieważ stąd pochodzi Desmond. To twoja ojczyzna. W dodatku, wyobraź sobie, że spierają się między sobą, kto następny powinien nas gościć.

— Nawet tu?

— Zdaje mi się, że bardziej niż na Marsie.

Nirgal jęknął. Na Ziemi było mu tak ciężko, przytłaczało go powietrze.

— Muszę pobiegać — stwierdził i wyruszył.

Na początku wszystko szło dobrze — wykonywał normalne ruchy, a jego ciało reagowało zwyczajnie, przypominając mu, że ciągle jest sobą. Kiedy jednak usiłował przyspieszyć, nie udało mu się osiągnąć rytmu lung-gom-pa, w którym mógł się poruszać bez końca, ponieważ bieganie przypominało oddychanie. Jednak tu, na Ziemi, zaczął odczuwać nacisk gęstego powietrza na płuca, nacisk oczu mijanych ludzi i prawie całe ciśnienie własnego ciężaru, raniącego mu stawy. Ważył tu ponad dwa razy więcej, miał więc wrażenie, że nosi na grzbiecie drugą, niewidzialną osobę… chociaż nie, ten ciężar znajdował się w jego wnętrzu. Jak gdyby kości zmieniły się w ołów. Płuca płonęły mu, a jednocześnie się dusił; wiedział, że nie pomoże mu żadne odkaszlnięcie. Za nim na małych trzykołowych rowerach pojawili się wyżsi ludzie ubrani w stylu zachodnim; przejeżdżając przez kałuże, rozpryskiwali wodę. Tłumy tubylców wchodziły w drogę trójkołowcom i blokowały im przejazd. Kiedy tubylcy mówili albo śmiali się, ich oczy i zęby połyskiwały na tle ciemnych twarzy. Mężczyźni na rowerach mieli jasne twarze; patrzyli na Nirgala, ale nie próbowali walczyć z tłumem. Marsjanin skręcił z powrotem do obozu, wybierając nową drogę. Teraz zielone wzgórza połyskiwały po prawej stronie. Z każdym krokiem droga uciekała mu spod nóg, aż stopy zaczęły płonąć niczym pnie drzewa. To bieganie sprawiało ból! Nirgalowi zdało się, że jego głowa to jakiś gigantyczny balon. Miał wrażenie, że wszystkie mokre zielone rośliny wyciągają się w jego stronę, setki odcieni zielonego płomienia topiły się w jeden główny kolorowy pas, wsączając się w świat. Czarne kropki migały.

— Hiroko — wysapał i pobiegł dalej. Łzy ciekły mu po twarzy, lecz dla postronnych obserwatorów mogły wyglądać jak pot. Hiroko, mówiłaś, że będzie zupełnie inaczej!

Potykając się, Nirgal wbiegł na brunatno-żółte błoto osiedla. Dziesiątki ludzi towarzyszyły mu, gdy zmierzał do Mai. Mimo iż był przemoczony, zarzucił jej ramiona na szyję i położył głowę na ramieniu, łkając.

— Powinniśmy pojechać do Europy — rzuciła Maja gniewnie komuś przez ramię. — Głupotą było przywozić go w takie tropiki.

Nirgal odwrócił się, aby spojrzeć w tył. Zobaczył panią premier.

— Tak tu żyjemy — powiedziała i przeszyła Nirgala urażonym, dumnym spojrzeniem.

Na Mai nie zrobiło ono jednak wrażenia.

— Musimy lecieć do Berna — oświadczyła.

Polecieli do Szwajcarii małym kosmolotem, który dostarczyło Praxis. Podczas przelotu spoglądali na Ziemię z trzydziestu tysięcy metrów: błękitny Atlantyk, nieregularne góry Hiszpanii, podobne do Hellespontus Monies. Potem była Francja, następnie biała ściana Alp, które nie przypominały żadnych gór, jakie Nirgal kiedykolwiek widział. Zimne powietrze z wentylatorów kosmolotu sprawiało, że młody Marsjanin czuł się jak w domu, smucił się jednak na myśl, że nie toleruje otwartego powietrza na Ziemi.

— W Europie poczujesz się lepiej — pocieszyła go Maja.

Przypomniał sobie przyjęcie, które zgotowali ich czworgu Trynidadczycy.

— Tutaj ludzie cię kochają — stwierdził. Chociaż nie czuł się najlepiej, świetnie zauważył, że dugla powitali równie entuzjastycznie jak jego pozostałą trójkę marsjańskich ambasadorów; a zwłaszcza Maję.

— Są szczęśliwi, że przeżyliśmy — odparła Rosjanka, zbywając jego stwierdzenie. — Im się wydaje, że wróciliśmy ze świata umarłych. Coś w rodzaju magii. Nie rozumiesz? Myśleli, że nie żyjemy. Od sześćdziesiątego pierwszego aż do zeszłego roku sądzili, że cała pierwsza setka nie żyje. Sześćdziesiąt siedem lat! I przez ten czas jakaś cząstka każdego z nas rzeczywiście była martwa. A teraz wróciliśmy, wraz z powodzią, gdy wszystko się zmienia. Tak. To jest jak mit. Powrót z podziemia.

— Ale nie dla was wszystkich.

— Zgadza się. — Maja prawie się uśmiechnęła. — Ziemianie muszą jeszcze wszystko to sobie poukładać. Sądzą, że Frank także żyje, i Arkady… może również John, chociaż zabito go na wiele lat przed sześćdziesiątym pierwszym i wszyscy o tym wiedzieli! Przez jakiś czas, w każdym razie. Tyle że ludzie zapominają o takich sprawach. Ludzie po prostu pragną, aby John Boone żył, toteż zapomnieli o Nikozji i mówią, że nadal się ukrywa. — Maja roześmiała się krótko. Myśl ta wyraźnie wytrąciła ją z równowagi.

— Tak jak z Hiroko — zauważył Nirgal, czując ściskanie w gardle. Oblała go fala smutku podobna tej w Trynidadzie, po której był zdeprymowany i zbolały. Zawsze wierzył, że Hiroko żyje i wraz ze swoimi ludźmi ukrywa się gdzieś na południowych wyżynach. Tak zareagował na wstrząsającą wiadomość ojej zniknięciu — miał całkowitą pewność, że udało jej się uciec z Sabishii i że ujawni się znowu, kiedy poczuje, że nadeszła odpowiednia pora; był co do tego przekonany. Teraz, z jakiegoś nieznanego powodu, jego pewność osłabła.

Siedzenie obok Mai zajmował Michel; miał smutną minę. Nirgal poczuł się, jak gdyby spojrzał w lustro; wiedział, że jego oblicze ma identyczny wyraz, czuł to w mięśniach. Obaj, on i Michel, żywili wątpliwości — może smutek Michela dotyczył Hiroko, może innych spraw. Trudno powiedzieć. Nirgal podejrzewał, że Michel nie ma ochoty o tym mówić.

Z przeciwnego końca samolotu obserwował ich obu Sax z przekrzywioną po ptasiemu głową i typowym dla siebie spojrzeniem.

Zaczęli obniżać lot równolegle z wielką północną ścianą Alp, po czym wylądowali na pasie startowym wśród zielonych pól. Poprowadzono ich przez zimny budynek w marsjańskim stylu, potem schodami w dół i do metalicznego pociągu, którym wyjechali z dworca. Popędzili przez zielone pola i już po godzinie znaleźli się w Bernie.

Na ulicach stolicy tłumnie zebrali się dyplomaci i reporterzy. Wszyscy mieli przypięte na piersi plakietki identyfikacyjne i palili się, by porozmawiać z przybyłymi. Miasto było małe, staroświeckie i robiło wrażenie solidnego jak skała. Nirgalowi wydawało się, że w powietrzu unosi się atmosfera nagromadzonej władzy. Po bokach wąskich, brukowanych uliczek stały blisko siebie kamienne budynki z arkadami. Całość wyglądała niezwykle trwale. Przez miasto przepływała rwąca rzeka Aare, wyginając się w kształt litery „S”; główna część stolicy leżała w jednym dużym łuku. Tłoczący się na ulicach tej dzielnicy byli przeważnie Europejczykami: biali ludzie o wyglądzie pedantów, nieco wyżsi niż większość Ziemian; kręcili się tu i ówdzie, rozmawiając. Spora grupka zawsze gromadziła się wokół Marsjan i przedstawicieli ich eskorty, którzy mieli obecnie na sobie błękitne mundury szwajcarskiej żandarmerii wojskowej.

Nirgal, Sax, Michel i Maja otrzymali pokoje w siedzibie Praxis, w małym kamiennym budynku nad rzeką Aare. Nirgal zdziwił się, że Szwajcarzy stawiają budynki tak blisko brzegu — wzrost poziomu wody w rzece nawet o dwa metry wróżył katastrofę. Najwyraźniej mieszkańcy stolicy nie przejmowali się tym albo ściśle kontrolowali bieg rzeki, mimo iż spływała z najbardziej urwistego pasma górskiego, jakie Nirgal kiedykolwiek widział. Terraformowanie, prawdziwe terraformowanie; nic dziwnego, że Szwajcarzy świetnie sobie radzili na Marsie.

Budynek Praxis stał zaledwie kilka kroków od starego centrum miasta. Międzynarodowy Trybunał Sprawiedliwości zajmował szereg biur obok szwajcarskich biurowców federalnych, blisko środka rzecznego półwyspu. Każdego ranka schodzili więc brukowaną główną ulicą, Kramgasse, która wydawała się niewiarygodnie czysta, goła i — w porównaniu z główną ulicą Port of Spain — nie było tłoku. Przechodzili pod średniowieczną wieżą z zegarem o ozdobnym cyferblacie i mechanicznymi figurkami; przypominała jeden z alchemicznych diagramów Michela przekształconych w obiekt trójwymiarowy. Później Marsjanie wchodzili do biura Międzynarodowego Trybunału Sprawiedliwości, gdzie z kolejnymi grupami osób omawiali sytuację na Marsie i na Ziemi: z urzędnikami ONZ, członkami rządów narodowych, kierownikami konsorcjów metanarodowych, organizacjami pomocy, przedstawicielami środków przekazu. Wszyscy chcieli wiedzieć, co się dzieje na Czerwonej Planecie, co Mars zamierza teraz zrobić, co ich czwórka myśli o sytuacji na Ziemi, jaką pomoc Mars może zaoferować Ziemi. Nirgal stwierdził, że z większością ludzi, którym go przedstawiano, naprawdę łatwo mu się rozmawia. Wszyscy wydawali się dobrze rozumieć wydarzenia na obu planetach, realistycznie oceniali „ratownicze” możliwości Marsa wobec Ziemi; chyba nie oczekiwali, że kiedykolwiek jeszcze uda im się przejąć kontrolę nad tą planetą ani też nie spodziewali się powrotu metanarodowego porządku sprzed potopu.

Niestety, niektórzy rozmówcy czwórki Marsjan byli do nich nastawieni bardziej wrogo. Maja była przekonana, że wielu negocjatorów i reporterów cechuje swoisty geocentryzm. Nie interesowali się żadnymi tematami, które nie łączyły się ze sprawami ich planety; Mars niby ich interesował, lecz właściwie nie wydawał im się ważny. Gdy Maja po raz pierwszy napomknęła mu o swoim spostrzeżeniu, Nirgal zaczął coraz częściej zauważać niechęć różnych osób. Ich nastawienie uznał w pewien sposób za… pocieszające, uświadomił sobie bowiem, że kojarzą mu się z młodymi Marsjanami, których cechowało stanowisko zdecydowanie areocentryczne; równocześnie byli konsekwentni i autentyczni. Miało to sens; i miało w sobie pewien rodzaj realizmu.

Powoli Nirgal zaczął dochodzić do przekonania, że ci Ziemianie, którzy okazują zbyt wielkie zainteresowanie jego planetą, są raczej kłopotliwi: niektórzy metanarodowi kierownicy z korporacji, które sporo zainwestowały w terraformowanie Marsa, albo członkowie rządów z gęsto zaludnionych państw, którzy pragnęli się pozbyć ogromnej liczby swoich obywateli. Na spotkaniach z przedstawicielami Armscoru, Subarashii, Chin, Indonezji, Ammexu, Indii, Japonii i japońskiej rady metanarodowej Nirgal przysłuchiwał się z wielką uwagą dyskusjom, a jeśli już się odzywał, starał się głównie zadawać pytania. Widział, że niektórzy z najwierniejszych marsjańskich sojuszników, zwłaszcza Indie i Chiny z powodu liczebności swych obywateli, łatwo mogą się stać dla Marsa zagrożeniem. Gdy Nirgal mówił Mai o swoich obserwacjach, kiwała głową z naciskiem i ponurą miną.

— Miejmy nadzieję, że uratuje nas sama odległość — oświadczyła. — Szczęśliwym trafem, aby do nas dotrzeć, trzeba odbyć podróż kosmiczną. Niezależnie od zaawansowania metod transportu, zawsze to jakieś utrudnienie. Stale musimy się jednak mieć na baczności. Ale… Nie mówmy tutaj o tych kwestiach. W ogóle nie mówmy zbyt wiele.

Podczas przerwy obiadowej Nirgal poprosił swoją grupę eskortującą (tuzin albo i więcej Szwajcarów, którzy przebywali z nim przez cały dzień), aby poszła z nim do katedry, podobno nazywanej w Szwajcarii „Potworem”. Na jednym końcu katedry znajdowała się wieża, na którą trzeba się było wspiąć wąskimi, spiralnymi schodami. Nirgal prawie codziennie brał kilka głębokich wdechów, po czym ruszał w górę. Gdy się zbliżał do wierzchołka, był zasapany i spocony. W bezchmurne dni, które nie zdarzały się zbyt często, przez otwarte łuki szczytowego pomieszczenia dostrzegał daleką, stromą ścianę Alp. Ta wyszczerbiona biała ściana (słyszał, że nazywano ją Berner Oberland) zajmowała cały horyzont, w czym przypominała jedną z wielkich marsjańskich skarp, tyle że niemal cała była pokryta śniegiem — z wyjątkiem trójkątnych, północnych płaszczyzn obnażonej skały w kolorze jasnoszarym nie występującego na Marsie granitu. Granitowe góry powstały w następstwie zderzenia tektoniki płyt i nadal były świetnie widoczne ślady ich gwałtownych początków.

Miedzy tym majestatycznym białym pasmem i Bernem ciągnął się szereg niskich pasm zielonych wzgórz, trawiastych turni przywodzących na myśl zielenie na Trynidadzie; lasy iglaste były nieco ciemniejsze. Tak wiele zieleni… Nirgal znowu dziwił się, że tak dużą część Ziemi porastało życie roślinne; litosfera oblana gęstą starożytną osłoną biosfery.

— Tak — przyznał Michel, gdy pewnego dnia obserwował wraz z nim krajobraz. — Biosfera w tym miejscu pleni się nawet na bardzo wysoko położonych warstwach skał. Wszędzie roi się życie, wszędzie jest obfite…

Michel bardzo chciał pojechać do Prowansji. Byli niedaleko, godzinę lotu czy też noc pociągiem. Francuza nie interesowały rozmowy w Bernie, twierdził, że to tylko nie kończące się kłótnie typowe dla polityki.

— Powódź, rewolucja czy też przemiana słońca w supernową będą się zdarzały ciągle! Ty i Sax możecie się tym zajmować, potraficie podejmować właściwe decyzje… znacznie lepiej niż ja.

— A Maja jeszcze lepiej.

— No cóż, tak. Ale chciałbym, żeby pojechała ze mną. Musi zobaczyć, inaczej nie zrozumie.

Jednak Maję całkowicie pochłaniały negocjacje z ONZ, coraz poważniejsze, odkąd na Marsie uchwalono nową konstytucję. Organizacja Narodów Zjednoczonych wciąż jeszcze była niestety bardzo mocno zależna od metanarodowców, natomiast Międzynarodowy Trybunał Sprawiedliwości nadal wspierał nowe, młode demokracje. Dyskusje odbywały się w różnych salkach konferencyjnych i poprzez system wideo. Prowadzono je z wigorem, czasem pewną dozą wesołości, zdarzało się też, że i wrogo. Jednym słowem, rozmowy wkroczyły w ważną fazę i Maja każdego ranka ruszała do „walki”, nie miała więc cierpliwości wysłuchiwać o wyjeździe do Prowansji. Powiedziała Michelowi, że odwiedziła południe Francji w młodości i nie chce tam wracać, nawet z życiowym partnerem.

— Maja mówi, że nie ma już plaż! — żalił się Francuz. — Jak gdyby w Prowansji najważniejsze były plaże!

W końcu, po kilku tygodniach próśb, zasmucony Michel wzruszył ramionami, skapitulował i zdecydował się samotnie odwiedzić rodzinny kraj.

W dniu jego wyjazdu Nirgal odprowadził przyjaciela na stację kolejową przy końcu głównej ulicy, a potem stał, machając i patrząc na powoli oddalający się pociąg. W ostatnim momencie Michel wysunął głowę przez okno i z uśmiechem pomachał Nirgalowi, zaskoczonemu tą niezwykłą zmianą w wyrazie twarzy Francuza, który szybko się pogodził z nieobecnością Mai. Nirgal zrozumiał, że Michel jest szczęśliwy, i poczuł zadowolenie, a potem ukłucie zazdrości, uświadomił sobie bowiem, że na żadnej z planet nie istnieje miejsce, do którego on sam tak bardzo pragnąłby pojechać.

Gdy pociąg zniknął, Nirgal, jak zwykle w otoczeniu eskorty i przedstawicieli mediów, zszedł Kramgasse i „wepchnął” swoje ważące tu dwa i pół razy więcej ciało w górę po dwustu pięćdziesięciu czterech spiralnych schodkach Potwora, skąd na południu miał widok na ścianę Berner Oberland. Spędzał na górze dużo czasu. Czasami opuszczał wczesnopopołudniowe zebrania; pozwalał, by wszystkim zajmowali się Sax i Maja. Szwajcarzy prowadzili spotkania jak zawsze solidnie. Miały swój program i zawsze rozpoczynały się zgodnie z planem. Skrupulatność i drobiazgowość Szwajcarów czasami nie pozwalała wypełnić całego porządku dziennego. Tak jak ich rodacy na Marsie — Jürgen, Max, Priska i Sibilla — potrafili wyznaczać sobie zadania i dobrzeje wypełniać. Cechowała ich też pedantyczność oraz twarde, pozbawione sentymentów umiłowanie komfortu, przyzwoitości i dobrych obyczajów. Taką postawę Kojot wyśmiewał lub nią pogardzał, twierdząc, że zagraża życiu. Jednakże leżące w dole eleganckie kamienne miasto przepełnione kwiatami i kwitnącymi jak kwiaty ludźmi mówiło samo za siebie. Nirgal długo był bezdomny. Michel miał swoją Prowansję, ale dla Nirgala wszystkie miejsca były takie same. Jego rodzinne miasto roztrzaskała czapa polarna, matka zniknęła bez śladu. Od tamtego czasu każda miejscowość była jedynie punktem na mapie. Jego domem pozostawał stale się zmieniający Mars. Nirgal uświadomił to sobie, przyglądając się Szwajcarii. Pragnął znaleźć dom o kamiennych, solidnych jak tysiąclecie ścianach, pokryty dachówką.

Spróbował się skupić na zebraniach w siedzibie Międzynarodowego Trybunału Sprawiedliwości i w szwajcarskim Bundeshausie. Praxis ciągle przewodziła organizacjom zwalczającym skutki powodzi, świetnie potrafiła działać bez planów; niemal zmieniła się w spółdzielnię skoncentrowaną na produkcji podstawowych dóbr i usług, łącznie z kuracją przedłużającą życie. Wiodła prym i pokazywała wszystkim wokół, jak należy się zachować w tak trudnej sytuacji. Czworo podróżników widziało skutki działalności Praxis na Trynidadzie, gdzie większą część pracy wykonywali wprawdzie przedstawiciele ruchów lokalnych, lecz konsorcjum — jak wszędzie na świecie — wspomagało ich projekty. Mówiło się, że William Fort jest nastawiony krytycznie do „spółdzielczego transnarodowca”, jak nazywał teraz swoje dawne przedsiębiorstwo, które obecnie było jedną z setek ratowniczych agencji usługowych, które wszędzie na świecie zajmowały się przemieszczaniem populacji przybrzeżnych oraz budową bądź przesuwaniem na wyższy teren nowej infrastruktury przybrzeżnej.

Ta luźna sieć wysiłków związanych z odbudową normalnego życia spotkała się jednakże z pewnym oporem ze strony innych metanarodowców, którzy skarżyli się, że dużą część ich infrastruktury, kapitału i siły roboczej znacjonalizowano, zlokalizowano, przywłaszczono, przekazano lub rozkradziono. Dochodziło do potyczek i starć, zwłaszcza tam, gdzie zdarzały się już wcześniej; w końcu powódź pojawiła się w samym środku jednego z ogólnoświatowych ataków klęsk i kryzysów, i chociaż wiele się zmieniło, walki nadal trwały, czasami pod przykrywką akcji ratunkowych.

Szczególnie Russell interesował się tym problemem, przekonany, że wojny globalne roku 2061 wcale nie rozstrzygnęły podstawowych kwestii związanych z niesprawiedliwością ziemskiego systemu ekonomicznego. Jak to było w zwyczaju Saxa, nalegał na omówienie tego punktu na zebraniach i po pewnym czasie najwyraźniej udało mu się (przynajmniej tak sądził Nirgal) przekonać sceptycznych słuchaczy z ONZ i konsorcjów metanarodowych, że zastosowanie metody Praxis jest niezbędne dla przetrwania ich samych i ich cywilizacji. Sax wyjaśnił Nirgalowi na osobności, że nie ma zbytniego znaczenia, o co tamci bardziej dbają: o siebie czy o cywilizację, ważne, aby wprowadzili choćby jakiś makiaweliczny pozór programu Praxis — wszyscy potrzebowali pięknego okresu pokojowej współpracy.

Podczas każdego spotkania Nirgal musiał się koncentrować aż do bólu, stale myśleć logicznie i angażować się, co było tym trudniejsze, że od przylotu na Ziemię czuł się ogromnie roztargniony. Sądził jednak, że Sax Russell musi mieć rację — był przecież dla Ziemian Wielkim Terraformerem Marsa, współczesnym żywym awatarem Wielkiego Mędrca, kimś w rodzaju dalajlamy nauki, trwałą reinkarnacją ucieleśnionego ducha nauki — czyli największym aktualnie naukowcem. Metanarodowcy uważali go również za głównego twórcę najrozleglejszego nowego rynku zbytu w historii, za co byli mu bardzo wdzięczni. Poza tym, jak zauważyła Maja, Russell uosabiał „zmartwychwstałą” grupę, był jednym z przywódców pierwszej setki.

W budowie własnego wizerunku dodatkowo pomagał mu dziwny, pełen wahań styl wypowiedzi. Fakt, że Sax mówił z trudem, zmienił go w swego rodzaju wyrocznię; Ziemianie sądzili chyba, że starzec myśli na tak wysokim poziomie, że potrafi mówić jedynie zagadkami. I chyba kogoś takiego właśnie potrzebowali. Tak rozumieli naukę — obiegowa teoria fizyczna mówiła, że ostateczna rzeczywistość to ultramikroskopijne pętle struny, które poruszają się supersymetrycznie w dziesięciu wymiarach. Słysząc tego typu stwierdzenia, ludzie dochodzili do wniosku, że fizycy to istoty niesamowite. Coraz powszechniejsze używanie translatorów AI przyzwyczajało wszystkich do najdziwniejszych zwrotów; prawie każdy, kogo Nirgal spotkał, mówił po angielsku, lecz każdy nieco inaczej. Miał wrażenie, że Ziemia jest mieszaniną idiolektów i że tutaj nie ma dwu osób posługujących się tym samym językiem.

Z tego też względu Saxa słuchano z największą powagą.

— Powódź oznacza punkt przełomowy w historii — powiedział pewnego ranka w sali Bundeshausu na wielkim ogólnym zebraniu Narodowej Rady. — Nastąpiła naturalna rewolucja. Pogoda na Ziemi się zmienia, podobnie jak lądy czy prądy mórz. Dochodzi do zmian w populacjach ludzkich i zwierzęcych. W tej sytuacji nie ma powodu, by próbować przywrócić świat sprzed potopu. Nie jest to po prostu możliwe. Istnieje natomiast wiele przyczyn dla ustanowienia udoskonalonego społecznego porządku. Stary był… wadliwy. Powodował rozlew krwi, głód, niewolnictwo i wojnę. Cierpienie. Niepotrzebną śmierć. Śmierć zawsze się będzie zdarzać, jednak do każdej osoby powinna przyjść jak najpóźniej. Na końcu dobrego życia. To cel wszystkich racjonalnych układów społecznych. Uznajmy więc powódź za okazję — zarówno tutaj, jak i na Marsie — do… przerwania rozkładu.

Urzędnicy z ONZ i doradcy metanarodowców zmarszczyli na te słowa brwi, niemniej jednak słuchali dalej. Cały świat obserwował Russella. Nirgal uważał, że to, co nie wydaje się ważne grupie przywódców w jednym europejskim mieście, może być znaczące dla mieszkańców wiosek, którzy oglądają człowieka z Marsa w telewizji. W każdym razie, Praxis, Szwajcaria i ich sojusznicy na całym świecie przeznaczali bogactwa na pomoc uchodźcom oraz kuracje przedłużające życie i wszędzie przyłączali się do nich ludzie. Jeśli w trakcie ratowania świata można zarobić na życie, jeśli pomoc światu uosabia najlepszą okazję na stabilizację i długie życie człowieka, a także życiową szansę dla jego dzieci — w takim razie, dlaczego nie? Dlaczego nie? Co miała do stracenia większość ludzi? W końcu, epoka późnometanarodowa przyniosła korzyści tylko niektórym osobom, natomiast miliardy mieszkańców planety pomijano, a ich sytuacja stale się pogarszała.

Zatem metanarodowcy masowo tracili swoich pracowników. Nie mogli ich do siebie przywiązać ani zastraszyć, toteż potrafili zatrzymać tylko w jeden sposób: wprowadzając te same programy, które zainicjowała Praxis. Podobno tak postępowali, w każdym razie dużo o tym mówili. Maja podejrzewała, że zarządzili jedynie powierzchowne zmiany, upodabniając się do Praxis na tyle, by nie stracić swoich robotników i zysków. Może Sax miał rację, twierdząc, że konsorcja nie zdołają zapanować nad sytuacją i wbrew sobie wprowadzą nowy porządek.

To właśnie Nirgal zdecydował się powiedzieć, gdy musiał zabrać głos podczas konferencji prasowej w dużej bocznej sali Bundeshausu. Stanął na podium, spojrzał na pomieszczenie pełne reporterów i delegatów — tak różne od zaimprowizowanego stołu w magazynie na Pavonis, osiedla wykarczowanego z dżungli Trynidadu czy też zebrania pewnej dzikiej nocy w Burroughs — i nagle zrozumiał swoją rolę: miał być przedstawicielem młodych Marsjan, głosem nowego świata. Rozsądek trzeba zostawić Mai i Saxowi; on miał po prostu przekazać inny punkt widzenia.

— Wszystko będzie dobrze — zaczął, starając się objąć wzrokiem jak najwięcej osób spośród zebranych. — Na każdy moment w historii składa się mieszanina archaicznych elementów, spraw sięgających korzeniami w przeszłość, aż do prehistorii. Teraźniejszość zawsze stanowi melanż tych różnych dawnych składników. Ciągle istnieją rycerze na koniach, którzy zabierają wieśniakom plony. Nadal trwają gildie i plemiona. Wielu ludzi porzuca obecnie pracę, aby pomóc organizacjom niwelującym skutki powodzi. To coś nowego, lecz także stara, dobrze znana pielgrzymka. Oni pragną zostać pielgrzymami, mieć przed sobą duchowy cel, wykonywać prawdziwą pracę — znaczącą pracę. Nie będą już tolerowali okradania ich z wypracowanych zysków. Siedzący tu przede mną przedstawiciele arystokracji! Wyglądacie na zmartwionych. Może będziecie musieli zacząć na siebie pracować, żyć dzięki własnej pracy, żyć na takim samym poziomie, co reszta. Taka jest prawda — to się zdarzy. Będzie to jednak dobre, nawet dla was. Jeśli człowiekowi wystarcza jedzenia, powinien być równie zadowolony jak podczas obfitej biesiady. Nasze dzieci są najbezpieczniejsze, kiedy panuje równość. Obecna powszechna dostępność kuracji przedłużającej życie ma ogromne znaczenie dla demokracji. Jest jej fizycznym dowodem. Zdrowie dla wszystkich! Być może, za parę lat dojdzie do wybuchu pozytywnej ludzkiej energii, która wspaniale przekształci Ziemię.

Ktoś z tłumu wstał i spytał, jakie są szansę na ten ludzki wybuch, a Nirgal pokiwał głową.

— No, tak, oczywiście, to istotny problem. Nie trzeba być demografem, aby dostrzec, że gdy rodzą się nowi ludzie, a starzy nie umierają, populacja bardzo szybko osiągnie nieprawdopodobny poziom. Poziom nie do utrzymania… A wtedy nastąpi załamanie. Więc… Trzeba zająć się tą kwestią teraz. Należy — przynajmniej na jakiś czas — zmniejszyć tempo narodzin. Taka sytuacja nie musi trwać wiecznie. Kuracje przedłużające życie nie zapewniają nieśmiertelności. W końcu pierwsze pokolenia, które poddano kuracji, wymrą, rozwiązując problem przeludnienia. Powiedzmy, że aktualna populacja na obu planetach wynosi piętnaście miliardów ludzi. Jest nas dużo, jeśli zatem zdecydujecie się zostać rodzicami, nie możecie się skarżyć, ponieważ to właśnie wasza długowieczność stwarza kłopot. W dodatku rodzicielstwo oznacza jedno dziecko lub… dziesięcioro. Powiedzmy, że każdej parze pozwolimy mieć jednego potomka… Z obecnego pokolenia urodzi się wówczas siedem i pół miliarda dzieci. Wszystkie one zostaną oczywiście także poddane kuracji i rozpieszczane na wszelkie możliwe sposoby, są bowiem bogactwem naszego świata. Dzieci te spłodzą cztery miliardy kolejnych dzieci, ich dzieci — dwa miliardy i tak dalej. Nawet jeśli nikt do tego czasu nie umrze, populacja będzie rosła, lecz w coraz powolniejszym tempie. W jakimś momencie, może za sto lat, może za tysiąc, wymrze pierwsze pokolenie, prędzej czy później na pewno się to stanie. Wówczas populacja zmaleje prawie o połowę, ludzie ocenią sytuację, infrastrukturę, środowisko obu światów — jednym słowem pojemność całego Układu Słonecznego — i być może pary będą mogły sobie pozwolić na posiadanie dwojga dzieci. Nastąpi zmiana pokoleniowa, równowaga, a może jeszcze coś innego. Ludzie będą mieli wybór, kryzys populacyjny skończy się, choć może dojdzie do tego dopiero za tysiąc lat.

Nirgal przerwał i rozejrzał się po widowni; urzeczeni ludzie obserwowali go w milczeniu. Zrobił gest ręką, aby się zbliżyli.

— Tymczasem, musimy pomóc sobie nawzajem. Musimy się dostosować i zadbać o powierzchnię. Mars może pomóc Ziemi, ponieważ stale eksperymentuje ze swoją powierzchnią. Uczymy się tego wszyscy, niektóre wnioski można przenieść tutaj. Poza tym, co ważniejsze, chociaż większość populacji zawsze będzie mieszkała tu, na Ziemi, znaczny jej ułamek może się przeprowadzić na Marsa. To nieco złagodzi waszą sytuację, a my będziemy szczęśliwi, że możemy was przyjąć. Mamy obowiązek przyjąć tak wiele osób, jak to tylko możliwe, ponieważ ciągle jesteśmy Ziemianami. Tkwimy w tym wszystkim razem. Ziemia i Mars… Zresztą, w Układzie Słonecznym istnieją jeszcze inne możliwe do zaludnienia światy. Żaden nie jest wprawdzie tak duży jak nasze dwa, ale jest ich wiele. Wykorzystując je i współpracując ze sobą, możemy doprowadzić do zakończenia ery przeludnienia. A później czeka nas złoty wiek.

Jego mowa wywarła wrażenie, co potwierdziła burza w mediach. W następnych dniach Nirgal prowadził wielogodzinne rozmowy z różnymi grupami, rozwijając szczegółowo myśli, które wyraził na zebraniu. Praca była wyczerpująca, toteż po kilku tygodniach nieprzerwanych dyskusji, pewnego bezchmurnego poranka wyjrzał przez okno sypialni, a potem wyszedł i omówił z członkami swojej eskorty temat wyprawy górskiej. Zgodzili się przekazać ludziom w Bernie, że Nirgal wyrusza na prywatną wycieczkę; później wsiedli w pociąg i wyruszyli w Alpy.

Pociąg pędził z Berna na południe obok długiego błękitnego jeziora o nazwie Thun, które otaczały strome trawiaste turnie, ziemne wały i iglice szarego granitu. Dachy domów w miastach na brzegu jeziora pokrywała łupkowa dachówka; nad budynkami górowały stare drzewa, a w pewnej chwili zamek. Wszystko było utrzymane w idealnym stanie. Pomiędzy miastami rozciągały się zielone pastwiska z rzadka usiane dużymi drewnianymi domami farmerów — w każdym oknie i balkonie kwitły w skrzynkach czerwone goździki. Ludzie z eskorty powiedzieli Nirgalowi, że ten styl nie zmienił się od pięciuset lat, był typowy dla tej ziemi, jak gdyby w sposób naturalny do niej należał. Zielone turnie oczyszczono z drzew i kamieni, bowiem w pierwotnym stanie porastały je lasy. Przestrzenie te zatem sterraformowano, tworząc na wzgórzach ogromne łąki, które dostarczały paszy bydłu. Dla kapitalistycznych wartości ekonomicznych takie rolnictwo niewiele znaczyło, niemniej jednak Szwajcarzy i tak wspierali wysoko położone farmy, ponieważ uważali je za ważne bądź piękne, a może z obu tych powodów. Taka już była Szwajcaria.

„Istnieją ważniejsze wartości wyższe od ekonomicznych” — powiedział Wład na marsjańskim kongresie i Nirgal uświadomił sobie teraz, że niektórzy Ziemianie rzeczywiście w to wierzą, przynajmniej częściowo. Werteswandel, mawiali w Bernie, „mutacja wartości” (choć słowo to można również przetłumaczyć jako „ewolucja wartości”, „powrót wartości”); chodziło raczej o stopniową zmianę niż o przerwanie stanu równowagi. Farmy stanowiły przykład ładnego szczątkowego archaizmu, który przetrwał. Teraz te wysokie, odosobnione górskie doliny pokazywały światu, jak żyć; duże farmerskie domy unoszące się na zielonych falach.

Promień żółtego słońca przedarł się przez chmury i dotknął wzgórza za jedną z takich farm, a wtedy turnia błysnęła w szmaragdowej masie — niezwykła, intensywna zieloność widoku oszołomiła Nirgala, po chwili nawet zakręciło mu się w głowie. Trudno się skupić na tak promiennej zieleni!

Heraldyczne wzgórze zniknęło zamiast niego w oknie pojawiły się inne, jedna zielona fala po drugiej, jarzące się własną oryginalnością. W pobliżu miejscowości Interlaken pociąg skręcił i zaczął się wspinać doliną tak stromą, że w niektórych miejscach tory przechodziły pod tunelami wydrążonymi w jej skalistych stokach, wykonując wewnątrz góry spiralny obrót o pełne trzysta sześćdziesiąt stopni. Gdy pociąg wyjeżdżał z tunelu w słońce, jego przód znajdował się tuż ponad jego końcem.

Pędził po zwykłych torach, nie po magnetycznych, ponieważ Szwajcaria nie dała się przekonać, że nowa technologia stanowi udoskonalenie wystarczające, aby usprawiedliwić wymianę już położonych szyn. Wspinający się na wzgórze pociąg lekko więc wibrował, a nawet kołysał się z boku na bok, czemu towarzyszył łoskot i zgrzytanie trących o siebie metalowych części.

Wysiedli w Grindelwaldzie, na stacji przesiedli się do znacznie krótszego pociągu, który wiózł ich w górę, pod ogromny północny stok Eigeru. Z dołu Nirgalowi wydawało się, że ta kamienna ściana ma wysokość zaledwie kilkuset metrów; dokładniej dostrzegał jej rozmiar z odległości pięćdziesięciu kilometrów, gdy patrzył z berneńskiego Potwora. Teraz młody Marsjanin pragnął ją zobaczyć z bliska, a tymczasem kolejka z warkotem wjechała do wydrążonego w górze tunelu i w ciemnościach — rozświetlonych jedynie blaskiem wewnętrznych świateł pociągu i krótkotrwałymi błyskami światełek znajdujących się na jednym boku tunelu — zaczęła wykonywać spirale i ostre zakręty. Eskorta Nirgala — około dziesięciu muskularnych mężczyzn — rozmawiała między sobą cichą, gardłową szwajcarską odmianą języka niemieckiego.

Wyjechali ponownie na światło dzienne i dotarli na małą stację zwaną Jungfraujoch, „najwyżej położoną stację kolejową w Europie”, jak oznajmiał znak z napisem w sześciu językach: nic dziwnego, ponieważ wybudowano ją w lodowatej przełęczy między dwoma wielkimi wierzchołkami Mönch i Jungfrau na wysokości 3454 metrów nad poziomem morza. Tu kończyły się tory.

Nirgal wysiadł i poszedł za członkami swojej eskorty. Ze stacji wyszli na wąski taras przed budynkiem. Powietrze było rzadkie, czyste, rześkie, temperatura wynosiła około dwustu siedemdziesięciu kelwinów — najlepsze powietrze, jakim Nirgal oddychał od chwili odlotu z Marsa. Było tak znajome, że młodzieńcowi zakręciła się łza w oku. Ach, co to za miejsce!

Mimo okularów przeciwsłonecznych światło było niezwykle jaskrawe. Niebo zabarwiło się ciemnym kobaltem. Większość stoków górskich pokrywał śnieg, choć w wielu miejscach wystawał spod niego granit, zwłaszcza na północnych stokach, gdzie urwiska były zbyt strome, aby utrzymała się na nich pokrywa śnieżna. Tu, w górze, Alpy już nie przypominały marsjańskiej skarpy. Każda masa skalna miała niepowtarzalny, typowy tylko dla siebie wygląd, każda była oddzielona od reszty głębokimi obszarami pustego powietrza, na przykład lodowcowymi dolinami, czyli niezwykle przepastnymi szczelinami w kształcie litery „U”. Na północy tektoniczne makrorowy leżały o wiele niżej i bywały zielone lub nawet wypełnione jeziorami. Na południu jednakże znajdowały się wysoko i zapełniał je tylko śnieg, lód i skały. Tego dnia wiatr wiał właśnie z południowego stoku, przynosząc ze sobą lodowy chłód.

Na dnie lodowej doliny położonej bezpośrednio na południe od przełęczy Nirgal dostrzegł ogromny, wygięty, biały płaskowyż, stanowiący wielkie zlewisko lodowców, które spłynęły do niego z otaczających go wysokich basenów. Przedstawiciele eskorty powiedzieli Marsjaninowi, że płaskowyż nazywa się Concordiaplatz. Spotkały się w nim cztery duże lodowce i przelały się na południe, tworząc jeden — Grosser Aletschgletscher, najdłuższy lodowiec w Szwajcarii.

Nirgal zszedł tarasem do końca, aby w pełni obejrzeć tę lodową dzikość. Na końcu tarasu zauważył schodkowy szlak w dół, wykuty w twardym śniegu południowej ściany, w miejscu, gdzie podnosiła się ku przełęczy. Ścieżka ta wiodła do znajdującego się pod nimi lodowca, a stamtąd na Concordiaplatz.

Poprosił eskortę, aby pozostała na stacji i poczekała na niego, miał bowiem ochotę na samotną wędrówkę. Szwajcarzy zaprotestowali, jednak latem lodowiec był pozbawiony śniegu, wszystkie lodowcowe szczeliny świetnie widoczne, żadne z nich zresztą nie leżały na szlaku; nie było też na nim nikogo innego w ten chłodny letni dzień. Niemniej jednak członkowie eskorty nie byli pewni, czy mogą pozwolić mu pójść, a dwóch ostro nalegało, by mu towarzyszyć, przynajmniej przez część drogi; mieli iść w pewnej odległości za nim… „ot, tak, na wszelki wypadek”.

W końcu Nirgal przystał na ten warunek, naciągnął kaptur i powędrował w dół lodowymi schodkami. Zejście nie było przyjemne, lecz w końcu znalazł się na równiejszym obszarze Jungfraufirn. Otaczające tę śnieżną dolinę pasma biegły na południe z Jungfrau i Mönch, potem po kilku wysokich kilometrach opadały gwałtownie na Concordiaplatz. Ze szlaku skała pasma wydawała się czarna, ale może powodował tę barwę kontrast z bielą śniegu. Tu i tam na śniegu widać było plamy bladego różu — glony. Życie krzewiło się więc nawet tutaj. Przez większą część drogi obszar stanowił mieszaninę czystych barw: bieli i czerni, nad nimi wisiała kopuła nieba w kolorze żelazawego błękitu. Nirgalowi towarzyszył zimny wiatr wpadający do kanionu z Concordiaplatz. Marsjanin chciał zejść na płaskowyż i rozejrzeć się, nie wiedział jednakże, czy zdoła wrócić do wieczora. Bardzo trudno było mu ocenić, w jakiej odległości od niego znajdują się widoczne twory skalne; równie dobrze mogły leżeć o wiele dalej, niż sądził. Wiedział jednakże, że może iść w jedną stronę tak długo, aż słońce znajdzie się w pół drogi do zachodniego horyzontu, a potem wrócić, toteż wędrował szybko po firnie w dół wzgórza oświetlonego blaskiem słońca. Czuł się tak, jak gdyby niósł w sobie drugą osobę, słyszał też dwóch członków eskorty, którzy wlekli się za nim w odległości jakichś dwustu metrów.

Przez długi czas po prostu szedł. Droga nie była trudna. Pod brązowymi butami chrzęściła mu ziarnista, lodowa powierzchnia. Mimo chłodnego wiatru słońce lekko topiło wierzchnią warstwę. Powierzchnia była zbyt jaskrawa, aby Nirgal dokładnie dostrzegał drogę, nawet w okularach przeciwsłonecznych; gdy szedł, drobinki lodu podskakiwały, połyskując czernią.

Pasma po obu stronach zaczęły opadać, gdy dotarł do Concordiaplatz. Spojrzał w górę i dostrzegł lodowce prowadzące do innych wysoko położonych kanionów, jak gdyby w górę lodowych palców wycelowanej w słońce dłoni, której „nadgarstek” zbiegał na południe: był to Grosser Aletschgletscher. Nirgal stał w środku otwartej ku słońcu „białej dłoni”, obok linii rumoszu. Tu lód był dziobaty, chropowaty i miał niebieskawy odcień.

Wiatr smagał Nirgala i przeszywał. Obrócił się powoli wokół własnej osi niczym mała planeta albo dziecięcy bąk, który właśnie ma się przewrócić, i próbował znaleźć siły, aby stawić czoło wichurze. Otaczający go krajobraz był duży, jasny, wietrzny i rozległy. Masa bieli wydawała się miażdżąco ciężka, a w dodatku za nią rozciągała się ciemność przywodząca na myśl mrok kosmicznej próżni. Nirgal zdjął okulary przeciwsłoneczne, pragnął bowiem zobaczyć, jak naprawdę wygląda okolica przed nim, lecz blask był tak nagły i gwałtowny, że młody Marsjanin musiał zamknąć oczy, a potem ukryć twarz w zgięciu ramienia; mimo zamkniętych oczu widział pulsujące, bezgłośne, wielkie, białe pręgi i nawet powidok sprawiał mu ból swą oślepiającą intensywnością.

— Och! — krzyknął i roześmiał się, zdecydowany spróbować jeszcze raz, natychmiast gdy powidoki się zmniejszą, ale zanim jego źrenice ponownie się rozszerzą. Tak zrobił, lecz druga próba była równie bolesna jak pierwsza. Jak śmiesz próbować patrzeć na mnie takiego, jakim jestem!, krzyczał milcząco świat. — Mój Boże — powiedział Nirgal, po czym dodał z uczuciem: — Hej, Ka.

Założył z powrotem okulary na zamknięte oczy i spojrzał poprzez podskakujące powidoki: pierwotny krajobraz lodu i skały stopniowo wysuwał się spod pulsujących pręg czerni; biel i neonowa zieleń wróciły. Biel i zieleń. Więc to jest biel. Pusty świat nieożywionego kosmosu. To miejsce było równie znaczące jak pierwotny krajobraz marsjański. Świat podobnie duży jak na Marsie, tak, a nawet większy ze względu na odległe horyzonty i miażdżącą grawitację. Był też bardziej stromy, bielszy i bardziej wietrzny — hej Ka, wiatr przeszył straszliwym zimnem futrzaną kurtkę Nirgala — o wiele wietrzniejszy, nawet chłodniejszy. Ach, Boże, Nirgal miał wrażenie, że wiatr przebija mu serce i nagle uświadomił sobie, że Ziemia jest tak ogromna, iż wśród rozmaitości swych krain posiada również regiony bardziej marsjańskie niż sam Mars. Jest wielka i wspaniała, może nawet wspanialsza niż Mars!

Obserwacja ta wstrząsnęła Nirgalem. Stał bez ruchu i patrzył, usiłując się uspokoić. Wiatr zamarł na moment. Świat potrafił być również nieruchomy. Żadnego ruchu, żadnego dźwięku.

Nirgal zaczął się wsłuchiwać, szukając dźwięków, niczego jednak nie usłyszał, miał więc wrażenie, że cisza staje się coraz bardziej namacalna. Ów niemy świat nie przypominał niczego, co Nirgal wcześniej widział. Zastanowił się nad tą myślą: na Marsie zawsze przebywał w namiotach lub — jeśli wychodził na zewnątrz — w skafandrze: zawsze więc towarzyszyła mu jakaś aparatura, z wyjątkiem rzadkich spacerów po powierzchni, które odbywał w ostatnich latach. Zawsze jednak słyszał wiatr albo szum maszynerii. A może po prostu nigdy nie wsłuchał się w taką ciszę. Teraz ogarnęło go tylko wielkie milczenie, milczenie samego wszechświata. Wiedział, że wcześniej nie potrafiłby sobie tego wyobrazić nawet we śnie.

Nagle ponownie zaczął słyszeć dźwięki. Przepływ krwi w uszach. Własny oddech w nosie. Cichy furkot własnych myśli — miał wrażenie, że wydają jakieś dźwięki. Tym razem były to odgłosy jego własnego systemu wspomagania życia, jego ciała z organicznymi pompami, wentylatorami i generatorami. Mechanizmy znajdowały się wewnątrz niego i hałasowały. Tyle że teraz Nirgal nie słyszał niczego innego, znajdował się w wielkiej ciszy, toteż mógł naprawdę dobrze wsłuchać się w siebie, jak gdyby był sam na świecie, swobodne ciało stojące na jego Matce-Ziemi, wolny człowiek na tle skał i lodu, od których wszystko się zaczęło. Matka Ziemia… Nirgal pomyślał o Hiroko i tym razem wspomnieniu nie towarzyszył rozdzierający żal, który poczuł na Trynidadzie. Kiedy wrócę na Marsa, mógłbym tak żyć. Mógłby wychodzić w to milczenie jako wolna istota, żyć na zewnątrz w wietrze, w czymś podobnym owej czystej, ogromnej, pozbawionej życia bieli, na tle czegoś przypominającego tę ciemnoniebieską kopułę nad głową. Niebieskawa para oddechu jego własnego życia… Tlen — kolor życia. W górze błękit, błękit górujący nad bielą. Jakiś znak. Znowu biel i zieleń, tyle że tu zieleń zmieniała się w błękit.

I cienie. Wśród bladych, wiszących w powietrzu powidoków z zachodu nadchodziły długie cienie. Nirgal daleko odszedł od Jungfraujoch, znajdował się też o wiele niżej. Odwrócił się i zaczął iść w górę, do Jung-fraufirn. W oddali, w górze szlaku, dwaj członkowie eskorty Nirgala kiwali mu głowami i sami zawracali, aby się wspiąć na wzgórze; szli szybko.

Zakrył ich nagle cień leżącego na zachodzie pasma. Było późno. Słońce zniknęło już na dobre, wiatr wirował ponad plecami Nirgala, popychając go naprzód. Było dość zimno, ulubiona temperatura Marsjanina, otaczało go też ulubione, rzadkie powietrze; czuł przyjemny dotyk jego dodatkowej gęstości. Przezwyciężając własny ogromny ciężar, zaczął iść z powrotem, w górę, po ubitym, nieco nierównym śniegu. Pochylał się i czuł, jak mięśnie ud reagują na polecenia mózgu, zmuszał je do starego rytmu lung-gom-pa; płuca pompowały mocno, podobnie serce — w ten sposób radził sobie ze swą „ziemską”, dodatkową wagą. Był silnym młodym człowiekiem, a region, w którym się znajdował, przypominał miniaturę marsjańskich terenów wyżynnych. Chrzęszcząc na firnie, Nirgal wspinał się i z każdą minutą czuł się silniejszy i bardziej ożywiony, choć jednocześnie również nieco wystraszony, może nawet przerażony… Myślał, jak zadziwiającą planetą jest Ziemia, skoro znajduje się na niej równocześnie tak wiele bieli i tak wiele zieleni i skoro jej orbita jest tak wyjątkowo usytuowana, że na poziomie morza wybucha zieleń, a przy trzech tysiącach metrów pokrywa ją całkowicie biel — strefa życia naturalnego miała wysokość właśnie mniej więcej trzech kilometrów. Ziemia toczyła się, tkwiąc w samym środku cienkiej powietrznej biosfery — te kilka tysięcy metrów z orbity szerokiej na sto pięćdziesiąt milionów kilometrów! To był szczęśliwy traf, po prostu nie do uwierzenia.

Nirgala z wysiłku zaczęła swędzieć skóra. Całe ciało miał ciepłe, nawet palce u nóg. Zaczynał się pocić. Zimne powietrze rozkosznie orzeźwiało, czuł, że w tym tempie potrafiłby iść godzinami; nie mógł sobie niestety pozwolić na tak długi spacer, bowiem tuż przed i trochę ponad nim leżała już śnieżna klatka schodowa z poręczami w postaci połączonych sznurami stojaków. Przewodnicy szli sporo przed nim, spiesząc do ostatniego zbocza. Nirgal wiedział, że wkrótce znajdzie się wraz z nimi na małej stacji kolejowo-kosmicznej. Ach, ci Szwajcarzy, jakie rzeczy potrafili budować! A wszystko po to, aby można było w ciągu jednego dnia odbyć wycieczkę ze stolicy kraju na zdumiewający Concordiaplatz! Nic dziwnego, że mieli tak przyjazny stosunek do Marsa — ich kraj był w gruncie rzeczy najbardziej podobny do rodzimej planety Nirgala, a mieszkańcy tej krainy o rzadkim, zimnym powietrzu byli prawdziwymi budowniczymi, prawdziwymi terraformerami.

Nirgal również miał dla nich wiele sympatii. Doszedł do tarasu, a potem na stację, gdzie pod wpływem ciepła jego ubranie od razu zaczęło parować. Kiedy podszedł do grupy eskortującej i innych pasażerów czekających obok na mały pociąg, miał tak niezwykły wyraz twarzy, a przy tym dotarł tak wysoko, że przedstawiciele eskorty natychmiast przestali niecierpliwie marszczyć brwi (Nirgal zrozumiał, że powoli zaczynali się niepokoić). Mężczyźni popatrzyli po sobie, a następnie się roześmiali, potrząsając głowami, jak gdyby jedni drugim chcieli powiedzieć: „Co z nim zrobić?” Mogli się tylko uśmiechać i czekać. Wszyscy oni byli przecież kiedyś młodzi i jakiegoś słonecznego letniego dnia też po raz pierwszy zwiedzali wysokie Alpy; czuli wtedy ten sam entuzjazm. Kolejno więc uściskali dłoń Nirgalowi, wzięli go w objęcia, a potem zaprowadzili do kolejki, która za chwilę ruszyła… Niedobrze, gdy pociąg musi na ciebie czekać… Podczas drogi dostrzegli, że Nirgal ma gorące ręce i twarz, spytali go więc, dokąd doszedł, a następnie wyjaśnili mu, jak wiele kilometrów przeszedł i na jakiej wysokości się znalazł. Dali mu łyka schnappsa z płaskiej flaszki. Kiedy pociąg przejeżdżał przez mały, boczny tunel, który wybiegał na północną płaszczyznę Eigeru, opowiedzieli swemu marsjańskiemu przyjacielowi historię nieudanej próby schwytania skazanych nazistowskich alpinistów. Byli podekscytowani i poruszeni, że ich opowieść zrobiła na Marsjaninie spore wrażenie. W końcu rozsiedli się w oświetlonych przedziałach pociągu, który z piskiem posuwał się w dół w surowym granitowym tunelu.

Nirgal stał na końcu jednego wagonu i przyglądał się powstałemu dzięki zastosowaniu dynamitu tunelowi, którego boczne ściany migały po obu stronach. Potem, gdy wyjechali z powrotem na gasnące światło słoneczne, podniósł oczy na majaczącą w górze ścianę Eigeru.

Nagle obok Nirgala zatrzymał się jakiś pasażer przechodzący do następnego wagonu i zapatrzył się przed siebie.

— Muszę ci powiedzieć, że zadziwia mnie twój widok tutaj. — Mówił z osobliwym brytyjskim akcentem. — Właśnie w ubiegłym tygodniu wpadłem na twoją matkę — dodał.

Zmieszany Nirgal spytał:

— Moją matkę?

— Tak, Hiroko Ai. Zgadza się, prawda? Była w Anglii, pracowała z ludźmi przy ujściu Tamizy. Widziałem ją, jadąc tutaj. Zupełny przypadek, tak jak nieoczekiwanie wpadłem na ciebie. Podejrzewam, że teraz w każdej chwili mogę zacząć widywać małe czerwone ludziki.

Roześmiał się na tę myśl, potem ruszył dalej.

— Hej! — zawołał Nirgal. — Proszę poczekać!

Mężczyzna zatrzymał się.

— Nie, nie — rzucił przez ramię — nie chciałem się wtrącać… Zresztą, tylko tyle wiem. Będziesz musiał sam jej poszukać… Może w Sheerness…

W chwilę później pociąg ze zgrzytem zatrzymał się na stacji przy Klein Scheidegg i mężczyzna wyskoczył z otwartych drzwi w następnym wagonie, a gdy Nirgal chciał za nim podążyć, przeszkodzili jacyś ludzie. Wówczas przedstawiciele eskorty podeszli i wyjaśnili mu, że jeśli chce dotrzeć do domu jeszcze tej nocy, muszą jechać tym pociągiem dalej, do Grindelwaldu. Nirgal nie potrafił im się przeciwstawić. Jednakże, wypatrując przez okno podczas jazdy ze stacji, dostrzegł Brytyjczyka, z którym rozmawiał. Mężczyzna energicznie schodził szlakiem do mrocznej doliny.

Nirgal wylądował na dużym lotnisku w południowej Anglii, skąd zawieziono go na północny wschód, do miasta, które eskorta nazywała Faversham. Dalej drogi i mosty były zalane. Postanowił przyjechać bez zapowiedzi. Przydzielono mu dla ochrony grupę policyjną, która bardziej przypominała jednostki bezpieczeństwa ZT ONZ na Marsie niż szwajcarską eskortę: ośmiu mężczyzn i dwie kobiety, milczący, obserwujący, skupieni. Kiedy usłyszeli, po co Nirgal przybywa do Anglii, chcieli sami poszukać Hiroko, wysyłając ludzi, aby o nią rozpylali. Marsjanin nalegał jednakże na samotne, ciche poszukiwania, wiedział bowiem, że wszelkie zamieszanie wokół sprawy natychmiast skłoniłoby matkę do ukrycia się. W końcu zdołał przekonać członków eskorty.

Zajechali szarym świtem na nowo powstałe wśród budynków nabrzeże: w niektórych miejscach, między rozmokłymi ścianami, leżały stosy worków z piaskiem, w innych widać było jedynie mokre nawierzchnie ulic, „uciekające” przed ciemną wodą, która rozprzestrzeniała się przed Nirgalem aż po horyzont. Tu i tam rzucono w błoto i kałuże deski.

Dalej, po drugiej stronie jednej linii worków z piaskiem, nie było już budynków, tylko brunatna woda i łodzie wiosłowe przywiązane do kraty pokrywającej okno, na wpół zalane brudną pianą. Nirgal podążył za jednym z przedstawicieli eskorty do dużej łodzi, gdzie przywitał go jakiś żylasty mężczyzna o rumianej twarzy i w brudnej czapce nasuniętej nisko na czoło. Był to chyba ktoś z morskiej policji. Słabo potrząsnął ręką Nirgala. Potem ruszyli; wiosła zanurzyły się w mętną wodę. Za ich łodzią płynęły kolejne trzy, w których znajdowali się pozostali „opiekunowie” Nirgala; wszyscy wyglądali na zmartwionych. Wioślarz odezwał się i Nirgal musiał poprosić go o powtórzenie. Pomyślał, że mężczyzna ma tylko pół języka.

— Czy to cockney, wasz dialekt?

— Cockney.

Mężczyzna roześmiał się.

Nirgal także się roześmiał, wzruszył ramionami. Słowo to zapamiętał z jakiejś książki i właściwie nie znał jego znaczenia. Słyszał wcześniej tysiąc różnych odmian języka angielskiego, tej jednak nie potrafił zrozumieć. Mężczyzna powtórzył wolniej, ale jego wysiłek na nic się nie zdał. Chyba opisywał okolicę, którą mijali, wskazując za siebie; budynki były zalane niemal aż po dachy.

— Bernikle — powiedział wiele razy, wskazując na końce wiosła.

Dotarli do ruchomego doku przywiązanego do na wpół zatopionego znaku drogowego z napisem: „OARE”. Do doku przycumowano szereg większych łodzi; niektóre kołysały się w pobliżu, na liniach kotwicznych. Policjant kazał podpłynąć do jednej z nich, po czym wskazał metalową drabinę przyspawaną do pordzewiałej burty.

— Wsiadaj.

Nirgal wskoczył do łodzi. Na pokładzie stał mężczyzna tak niski, że musiał wyciągnąć rękę w górę, by uścisnąć mu dłoń. Uścisk był bardzo mocny.

— Więc jesteś Marsjaninem — zagaił głosem o intonacji równie śpiewnej jak wioślarza, niemniej jednak z jakiegoś powodu o wiele łatwiejszym do zrozumienia. — Witaj na pokładzie naszej małej łodzi poszukiwawczej. Słyszałem, że pragniesz znaleźć pewną starą Azjatkę?

— Tak — odparł Nirgal. Jego puls przyspieszył. — Jest Japonką.

— Hm. — Mężczyzna zmarszczył brwi. — Widziałem ją tylko raz, ale powiedziano mi, że to Azjatka, może z Bangladeszu. Są wszędzie od czasu powodzi. Ale kto może wiedzieć, no nie?

W tym momencie czterech przedstawicieli eskorty Nirgala wspięło się już na pokład, toteż właściciel łodzi wcisnął guzik, który uruchomił silnik, potem puścił w ruch ster i zapatrzył się bacznie przed siebie. Rufa łodzi zanurzyła się niżej, łódź zaczęła drżeć, a później coraz bardziej się oddalać od linii zatopionych budynków. Było ponuro, chmury wisiały bardzo nisko, morze i niebo wydawały się tak samo brunatnoszare.

— Podpłyniemy na nabrzeże — odezwał się mały kapitan.

Nirgal pokiwał głową.

— Jak się pan nazywa?

— Na imię mam Bly. „Be”, „el”, „aj”.

— Ja jestem Nirgal.

Mężczyzna skinął głową.

— Więc to były doki? — spytał Nirgal.

— Faversham. Kiedyś rozciągały się tu mokradła… Harn, Mägden… W większości bagna, aż do wyspy Sheppey. Swale, kiedyś. Bardziej bagnisko niż rzeka, jeśli wiesz, co mam na myśli. Teraz patrzysz w wietrzny dzień, a tu od razu Morze Północne. Sheppey nie jest już nawet jak to wzgórze, które widzisz, o tam. Teraz właściwie jest wyspą.

— I tam właśnie widział pan… — Nirgal nie wiedział, jak określić Hiroko.

— Twoja azjatycka babka weszła na prom z Vlissingen do Sheerness, na drugą stronę wyspy. Po ulicach Sheerness i Minster płynie obecnie Tamiza, a podczas przypływu woda sięga aż po dachy. Teraz jesteśmy nad Magden Marsh. Popłyniemy wokół przylądka Shell Ness, Swale też jest zatkana.

Wokół łodzi unosiła się woda w kolorze błota, pokryta rzędami długich, krętych smug żółtawej piany. Na horyzoncie szarzało. Bly obrócił ster i łódź popłynęła po krótkich stromych falach. Zakołysała się, cała poruszyła w górę, potem w dół, znowu w górę i znowu w dół. Nirgal przeżywał zupełnie nowe doświadczenie. Na niebie wisiały szare chmury, między nimi i lekko wzburzoną wodą widać było jedynie trójkąt czystego nieba. Łódź huśtała się w tę i z powrotem, balansując jak korek. Płynny świat.

— Jest dużo krótszy, niż był kiedyś — powiedział zza steru kapitan Bly. — Gdyby woda była czystsza, można by zobaczyć pod nami Sayes Court.

— Jak tu jest głęboko? — spytał Nirgal.

— To zależy od fali. Przed powodzią cała wyspa znajdowała się około cala ponad poziomem morza, toteż głębokość wody równa jest mniej więcej podniesieniu się poziomu. Jak to mówią? Dwadzieścia pięć stóp? Na pewno więcej, niż potrzebuje ta stara łajba. Płytko się zanurza.

Kapitan przekręcił ster w lewo. Coś uderzyło w burtę łodzi, która kilka razy szarpnęła. Kapitan wskazał na skalę.

— Tam, pięć metrów. Harty Marsh. Widzisz tę grządkę ziemniaczaną, tę wzburzoną wodę, tam? Jeszcze podejdzie w górę. Wygląda jak zatopiony gigant zagrzebany w błocie.

— Jaka jest teraz fala?

— Prawie przypływ. Odpływ zacznie się za pół godziny.

— Trudno uwierzyć, że księżyc tak potrafi przesuwać ocean.

— Co, nie wierzysz w grawitację?

— Och, wierzę w nią… Właśnie mnie miażdży. Tylko trudno sobie wyobrazić, że coś z tak daleka ma tak wielki wpływ.

— Hm — powiedział kapitan, wpatrując się przed łódź, w brzeg mgły zasłaniającej mu widok. — Powiem ci, co trudno sobie wyobrazić. Że kilka gór lodowych potrafi przemieścić tyle wody, że wszystkie oceany świata podchodzą tak wysoko.

— Rzeczywiście trudno uwierzyć.

— Zadziwiające. Ale dowód tego widać wokół nas. Ach, nadchodzi mgła.

— Czy oznacza dużo gorsze warunki pogodowe niż te, do jakich jest pan przyzwyczajony?

Kapitan zaśmiał się.

— Powiedziałbym, że dorównuje tym najgorszym.

Mgła pojawiła się obok łodzi w postaci długich, mokrych welonów. Lekko wzburzone fale przesuwały się głośno i unosiła się z nich para. Było mrocznie. Mimo drżenia w żołądku, które Nirgal odczuwał podczas każdorazowego zwalniania przed falą, nagle uświadomił sobie, że jest szczęśliwy. Płynął po wodnym świecie, a jasność światła słonecznego wreszcie stała się znośna. Po raz pierwszy od czasu, gdy przyleciał na Ziemię, mógł przestać mrużyć oczy.

Kapitan obrócił znowu duży ster i łódź popłynęła z falą. Kierowali się na północny zachód do ujścia Tamizy. Po lewej stronie z zielonkawo-brązowej wody wyłonił się brązowawo-zielony pas wzniesień; na jego zboczu tłoczyły się budynki.

— Minster, czy też raczej to, co z niego zostało. Kiedyś najwyżej położony teren na wyspie. Sheerness jest o tam, woda poczyniła spore zniszczenia.

Pod niskim pułapem ociekającej mgły Nirgal zobaczył coś w rodzaju rafy spienionej, białej wody, wirującej we wszystkich kierunkach; pod białą pianą woda była czarna.

— To Sheerness?

— Taa.

— I wszyscy mieszkańcy przenieśli się do Minster?

— Albo gdzieś indziej. Większość z nich. W Sheerness zostało paru największych uparciuchów.

Kapitan usiłował przepłynąć zatopioną plażę Minsteru. W miejscu, gdzie sterczała z fal linia szczytów dachów, znajdował się jakiś wielki budynek, którego dach i ściana od strony morza zniknęły, toteż budowla funkcjonowała obecnie jako mały basen dla jachtów i łodzi; między trzema pozostałymi ścianami stała woda, a wyższe piętra z tyłu służyły jako dok, w którym cumowały trzy inne łodzie rybackie. Mężczyźni znajdujący się na ich pokładach pomachali na widok zbliżającej się łodzi Nirgala.

— Kto to? — spytał jeden z nich, kiedy Bly powoli posuwał łódź do doku.

— Jeden z Marsjan. Próbujemy znaleźć tę Azjatkę, która pomagała w Sheerness dwa tygodnie temu. Widzieliście ją?

— W ostatnich dniach nie. Dwa tygodnie temu faktycznie tu była. Słyszałem, że popłynęła do Southend. Będą wiedzieli tam na dole, w zalanej części.

Bly skinął głową.

— Chcesz zwiedzić Minster? — spytał Nirgala.

Młodzieniec zmarszczył brwi.

— Wolałbym spotkać się z ludźmi, którzy wiedzą, gdzie jest kobieta, której szukam.

— Taa. — Bly wycofał łódź ze szczeliny i zawrócił. Nirgal dojrzał zabite deskami okna, poplamiony gips, półki na ścianie biura, jakieś notatki przypięte do belki. Kiedy płynęli ponad zatopioną częścią Minsteru, Bly wziął mikrofon połączony z radiem spiralnym sznurem i zaczął naciskać guzik. Potem odbył kilka krótkich rozmów, z których Nirgal niemal nic nie zrozumiał — rzucał „ach, stary wygo!” i tym podobne stwierdzenia. Odpowiedzi słychać było kiepsko, towarzyszyły im zakłócenia.

— W takim razie spróbujemy w Sheerness. Fala jest odpowiednia.

Prując dziobem białą wodę i pianę, bardzo powoli popłynęli ponad zatopionymi ulicami miasta. W środku spienionego obszaru woda była spokojniejsza. Z szarej cieczy wystawały kominy i słupy telefoniczne. Nirgal sporadycznie dostrzegał zarysy niższych domów i innych budynków, jednak woda była tak bardzo spieniona na górze i tak ciemna poniżej, że niewiele mógł zobaczyć: spadzisty dach, fragment ulicy, ślepe okno domu.

Po drugiej stronie miasta unosił się ruchomy dok, zakotwiczony do wystającego z przybrzeżnych fal betonowego filaru.

— To stary dok promowy. Ludzie odcięli jedną część i spławili ją, a teraz wypompowują wodę z biur poniżej i ponownie je zaludniają.

— Zaludniają? — powtórzył Marsjanin.

— Zobaczysz.

Bly zeskoczył do doku z rozkołysanej krawędzi nadburcia i wyciągnął rękę, aby pomóc Nirgalowi przejść. Niestety podczas skoku Nirgal uderzył kolanem.

— Chodź, Człowieku-Pająku — roześmiał się kapitan. — Zejdźmy.

Kotwiczący dok betonowy filar o cylindrycznym kształcie sięgał mu do piersi. Wyglądał na pusty, do jego wewnętrznego boku przymocowana była metalowa drabina. Elektryczne żarówki zwisały z oprawek na izolowanym gumą drucie, okręconym wokół jednego słupka drabiny. Betonowy cylinder kończył się mniej więcej trzy metry niżej, drabina ciągnęła się jednak dalej w dół, aż do dużej komory, ciepłej, wilgotnej i… nieco podejrzanej; słychać w niej było odgłosy szumu wielu generatorów pracujących w sąsiednich pomieszczeniach lub budynku. Ściany, podłogę, sufit i okna pokryto czymś, co okazało się warstwą przezroczystego plastiku. Nirgal miał wrażenie, że znajdują się wewnątrz przezroczystej bańki. Za oknami widać było wodę — mroczną, brązową, kipiącą; przypominała pomyje w zlewie.

Twarz Nirgala z pewnością oddawała jego zaskoczenie, ponieważ Bly, spojrzawszy na niego, uśmiechnął się i powiedział:

— To dobry, silny budynek, a izolator przypomina używane przez was na Marsie materiały do stawiania namiotów, tyle że nasz twardnieje. Ludzie zaludniają ponownie całkiem sporo takich budynków jak ten, jeśli tylko budowle odpowiadają im rozmiarem i wysokością. Wystarczy włożyć rurę i tyle, nadmuchuje się je jak szkło. Dlatego też wiele osób z Sheerness wróciło. Odpływają od doku albo od swoich dachów. Nazywamy ich ludźmi fali. Uważają, że lepiej tak żyć niż błagać o pomoc w Anglii…

— Czym się zajmują?

— Łowią ryby, tak jak zawsze. I ratują innych. Witaj, Karno! Oto mój Marsjanin, przywitaj się. Malutki, co? Nazywaj go Człowiekiem-Pająkiem.

— Ale ma na imię Nirgal, no nie? Niech mnie weźmie cholera, jeśli nazwę Nirgala Pająkiem, skoro odwiedza mój dom. — Mężczyzna — czarnowłosy, ciemnoskóry, Azjata z wyglądu, choć nie z akcentu — potrząsnął delikatnie ręką Nirgala.

Pokój jaskrawo oświetlała para gigantycznych reflektorów wycelowanych w sufit. Lśniąca podłoga była zagracona: stały na niej stoły, ławy, maszyneria we wszystkich stadiach montażu — silniki łodzi, pompy, generatory, szpule, rzeczy, których Nirgal nie potrafił rozpoznać. Pracujące generatory znajdowały się w dole korytarza, lecz odległość bynajmniej nie zagłuszała ich warkotu. Nirgal podszedł do jednej ściany, aby dotknąć materiału, z którego zbudowano bańkę. Przyjaciele Bly’a powiedzieli mu, że gęstość „plastiku” wynosi zaledwie kilka molekuł, a jednak materiał wytrzymywał nacisk o wadze tysięcy funtów. Nirgal wyobraził sobie, że każdy z tych funtów ma siłę uderzenia pięścią, a przecież spadały ich tysiące naraz.

— Te bańki będą trwały, nawet gdy beton się zużyje.

Nirgal spytał o Hiroko. Karna wzruszył ramionami.

— Nigdy nie poznałem jej imienia. Myślałem, że jest Tamilką, z południa Indii. Podobno popłynęła do Southend.

— Pomagała budować?

— Tak. Przywiozła te bańki z Vlissingen, ona i grupka podobnych jej osób. Wspaniale się tutaj spisali, przed ich przyjazdem gnieździliśmy się w High Halstow.

— Skąd się wzięli?

— Nie wiem. Bez wątpienia tworzyli coś w rodzaju przybrzeżnej grupy ratunkowej. — Mężczyzna roześmiał się. — Chociaż na to nie wyglądali. Po prostu pływają wzdłuż wybrzeża, oblepiają takim paskudztwem szczątki budynków. Miałem wrażenie, że robią to dla czystej uciechy. Nazywali nas cywilizacją międzyfalową. Jak zwykle żartowali.

— Och, Karnasingh, och, Bly. Cudowny dzień, no nie?

— Tak.

— Masz ochotę na wątłusza?

Następnym dużym pomieszczeniem była kuchnia wraz z jadalnią zastawioną stołami i ławami, na których siedziało około pięćdziesięciu osób. Karna zawołał do nich „Hej!” i głośno przedstawił Nirgala. Marsjanina powitały niewyraźne pomruki. Ludzie byli zajęci jedzeniem: na stołach stały duże misy z rybnym gulaszem, nalanym z ogromnych czarnych rondli, które wyglądały, jak gdyby nieprzerwanie używano ich od stuleci. Nirgal usiadł i zaczął jeść. Gulasz smakował wybornie; maczał w nim twardy, brązowy chleb. Twarze zgromadzonych były szorstkie, dziobate, czerstwe, czerwonawe lub brązowe. Nigdy nie widział takich surowych i brzydkich fizjonomii, zniszczonych i zmęczonych pracowitym życiem w ciężkim ziemskim powietrzu. Głośne rozmowy, wybuchy śmiechu, krzyki; generatory ledwie było słychać. Potem ludzie zaczęli podchodzić, chcąc mu uścisnąć dłoń i przypatrzyć się. Wielu z nich spotkało Azjatkę i jej przyjaciół; o kobiecie mówili z entuzjazmem. Nawet nie podała im swego imienia. Jej angielski był dobry, flegmatyczny i czysty.

— Sądziłem, że jest Pakistanką. Jej oczy wyglądały dość orientalnie, jeśli wiesz, co mam na myśli. Hm, nie tak jak twoje, miała taką fałdę obok nosa.

— Mongolską fałdę, ciemny nieuku.

Nirgal poczuł, że serce bije mu mocniej. Pomieszczenie było gorące i zaparowane, powietrze — ciężkie.

— A ludzie, którzy z nią byli?

— Niektórzy z nich mieli rysy orientalne. Azjaci, z wyjątkiem dwojga białych.

— Był ktoś bardzo wysoki? — spytał Nirgal. — Taki jak ja?

Nikt. A jednak… Jeśli grupa Hiroko wróciła na Ziemię, istniała możliwość, że młodsi z nich po prostu zostali na Marsie. Nawet Hiroko nie była w stanie zmusić ich do przylotu. Czy Frantz opuściłby Marsa? Albo Nanedi? Nirgal bardzo w to wątpił. Powrót na Ziemię, która była w potrzebie… Tak, starsi polecieliby. W ogóle cała sytuacja pasowała do Hiroko; Nirgal mógł sobie wyobrazić swoją matkę, jak podejmuje taką decyzję, a potem pływa tu wzdłuż nowych wybrzeży Ziemi i organizuje kwatery dla ludzi…

— Popłynęli do Southend. Później zamierzali ruszyć dalej w górę wybrzeża.

Nirgal popatrzył na Bly’a, który pokiwał głową, dając do zrozumienia, że mogą popłynąć na północ, za tamtymi.

Przedstawiciele eskorty Nirgala chcieli jednak najpierw wszystko sprawdzić. Na załatwienie spraw potrzebowali jeden dzień. Tymczasem Bly rozmawiał z przyjaciółmi o podwodnych projektach ratowniczych i kiedy usłyszał o planowanej zwłoce, spytał Nirgala, czy chce zobaczyć taką akcję, która miała się odbyć następnego ranka.

— …Chociaż nie jest to, rzecz jasna, przyjemny widok — dodał.

Nirgal zgodził się, a jego „opiekunowie” nie zgłaszali sprzeciwów, jeśli oczywiście kilku z nich będzie mogło towarzyszyć młodemu Marsjaninowi. Nirgalowi i Bly’owi ich towarzystwo nie przeszkadzało.

Wieczór spędzili w wilgotnym, hałaśliwym magazynie łodzi. Bly i jego przyjaciele szukali sprzętu, z którego mógłby skorzystać ich gość. Noc przespali na krótkich, wąskich kojach w łodzi Bly’a, kołysząc się, jak gdyby leżeli w dużej, niezgrabnej kołysce.

Następnego dnia o świcie wypłynęli w lekko zamglone, marsjańskie kolory: barwy różu i oranże unosiły się w powietrzu nad płynącą leniwie, szklistą, fiołkowo-różową wodą. Był prawie odpływ i ekipa ratownicza oraz trzech członków eskorty Nirgala podążyło za większym statkiem Bly’a w trzech małych otwartych łodziach motorowych; lawirowali między wierzchołkami kominów, znakami drogowymi i słupami wysokiego napięcia. Często się naradzali przez radio. Bly wyjął postrzępiony plan miasta i wykrzykiwał nazwy mijanych ulic Sheerness. Podpływał też do określonych magazynów lub sklepów. W strefie nabrzeżnej wiele z nich ocalono, ale wiele leżało w sporym rozproszeniu na równinie za plażą i na ten ranek ratownicy wyznaczyli sobie jeden z nich.

— Jesteśmy przy Two Carleton Lane.

Był to sklep jubilerski, który znajdował się obok małego rynku.

— Spróbujmy ocalić klejnoty i jedzenie w puszkach. Sam nie wiem, co ważniejsze.

Przycumowali do wierzchołka tablicy ogłoszeń i wyłączyli silniki. Bly wyrzucił za burtę małą kotwicę na sznurze, a później wraz z trzema innymi mężczyznami zasiadł przed małym monitorem AI umieszczonym na tablicy przyrządów łodzi. Z boku wisiał cienki przewód nawinięty na bęben, który obracał się z nieprzyjemnym zgrzytem. Na ekranie obraz zmieniał się z brązowego w czarny, a potem znowu w brązowy.

— Skąd wiecie, na co patrzycie? — spytał Nirgal.

— Nie wiemy.

— Ale spójrzcie, tam są chyba drzwi, widzisz?

— Nie.

Bly wcisnął mały klawisz pod ekranem.

— No dalej, maszyno. O, tam. Teraz jesteśmy w środku. To chyba rynek.

— Więc ludzie nie mają czasu zabrać ze sobą rzeczy? — spytał Nirgal.

— Niezupełnie. Prawie każdy z wschodniego wybrzeża Anglii musiał się niemal w jednej chwili ewakuować, nie było więc wystarczająco dużo środków transportu, aby można było zabrać więcej niż to, co mieściło się w jego samochodzie. Jeśli miał jakiś pojazd. Wielu ludzi nic nie wzięło z domu. Zabieramy więc cenny towar.

— A co z właścicielami?

— Och, istnieje rejestr. Sprawdzamy w nim nazwisko i o ile to możliwe, kontaktujemy się z daną osobą. Jeśli chce odzyskać swoje dobra, obciążamy ją opłatą za ocalenie mienia. W przypadku, gdy właściciel nie figuruje w rejestrze, sprzedajemy towary na wyspie. Ludzie potrzebują mebli i różnych innych rzeczy. O, spójrzcie — ciekawe, co to?

Stuknął w klawisz i ekran rozjaśnił się.

— Ach, tak. Lodówka. Mogłaby się nam przydać, ale piekielnie trudno j ą podnieść.

— Co z domem?

— Och, wysadzimy go w powietrze. Drobna sprawa, jeśli się dobrze podłoży ładunki. Ale nie zrobimy tego dziś rano. Zaznaczymy sobie i płyniemy dalej.

Łódź posuwała się powoli. Bly i drugi mężczyzna nadal patrzyli na ekran, spierając się spokojnie o kierunek rejsu.

— To miasto nie było bogate nawet przed powodzią — wyjaśnił Nirgalowi Bly. — Niszczało powoli od dwustu lat, czyli od upadku imperium.

— Chcesz powiedzieć, odkąd przestało być portem — wtrącił inny.

— Na to samo wychodzi. Starej Tamizy używano od tego czasu coraz rzadziej, aż wszystkie małe porty przy ujściu stały się zbędne. Stare dzieje.

W końcu Bly zgasił silnik i popatrzył na pozostałych. Na ich wąsatych twarzach Nirgal dostrzegł ciekawą mieszankę smutnej rezygnacji i radosnego oczekiwania.

— Więc do dzieła.

Mężczyźni zaczęli wyjmować podwodny sprzęt: pełne, piankowe stroje nurków, zbiorniki z tlenem, maski na twarz, piankowe czepki.

— Pomyśleliśmy, że sprzęt Erica powinien na ciebie pasować — stwierdził Bly. — Był dużym facetem. — Z zatłoczonej szafki wyciągnął długi, czarny skafander piankowy bez płetw i rękawic, ale z kapturem i maską na twarz zamiast nowoczesnego czepka. — Mam też jego buty.

— Przymierzę.

Nirgal i dwaj mężczyźni zdjęli ubrania i włożyli piankowe stroje nurków, pocąc się i sapiąc, kiedy naciągali materiał i zasuwali obcisłe kołnierze. Okazało się, że skafander Nirgala ma trójkątne rozdarcie na lewym boku — na szczęście, ponieważ w przeciwnym razie strój byłby prawdopodobnie za mały; był bardzo ciasny w klatce piersiowej, chociaż na nogach leżał luźno. Jeden z pozostałych nurków, imieniem Kev, zalepił Nirgalowi rozcięcie w kształcie litery „V” cienką taśmą.

— Na jedno nurkowanie wystarczy. Ale widzisz, co się przydarzyło Ericowi, no nie? — Poklepał go po boku. — Postaraj się nie zaplątać w przewód.

— Dobra.

Nirgal poczuł, jak jego ciało cierpnie pod zaklejonym rozdarciem, które nagle wydało mu się ogromne. Pomyślał o Ericu, który uwiązł w poruszającym się przewodzie i wpadł w beton albo w metal. Och, Ka!, co za ból, nie do zniesienia… śmiertelne uderzenie… ile czasu minęło, zanim stracił przytomność? Minuta? Dwie? Niemożliwa udręka, ciemności…

Otrząsnął się z sugestywnych rozmyślań nad ostatnimi chwilami życia nieznanego Erica. Był wstrząśnięty. Wszyscy nurkowie otrzymali sprzęt do oddychania. Nirgal przymocował przewód do górnej części ramienia oraz do maski na twarzy i nagle poczuł, że oddycha chłodnym, suchym powietrzem, które jego towarzysze nazywali „czystym tlenem”. Ponieważ Marsjanin lekko zadrżał, Bly spytał go jeszcze raz, czy naprawdę jest zdecydowany nurkować.

— Ależ tak — odrzekł. — Dobrze sobie radzę w zimnej temperaturze, a woda nie jest aż taka chłodna. Poza tym zapełniłem już skafander swoim potem.

Inni nurkowie pokiwali głowami, ponieważ również się pocili. Przygotowania wymagały sporego wysiłku. Pływanie było znacznie łatwiejsze: w dół po drabince i, och tak, uwolnić się od miażdżącego nacisku grawitacji, wkroczyć w coś bardzo podobnego do marsjańskiego ciążenia, albo jeszcze lżejszego. Co za ulga! Oddychając zimnym tlenem z butli, Nirgal był szczęśliwy. Niemal płaczem reagował na nagłą swobodę ciała opadającego w przyjemnym półmroku. Tak! Jego świat na Ziemi znajdował się pod wodą.

Gdy opadł głębiej, zauważył, że wszystko jest równie mroczne i niewyraźne jak na ekranie. Przedmioty dostrzec można było tylko w stożkach bardzo silnego światła, które emanowało z lampek na hełmach pozostałych dwóch mężczyzn. Podążył za nimi w górę, uzyskując najlepszy widok z nich trzech. Woda w ujściu była zimna — ocenił, że temperatura wynosi tu około dwustu osiemdziesięciu pięciu kelwinów — lecz bardzo niewielka jej ilość wsączyła mu się na nadgarstki i wokół kaptura; zresztą wysiłkiem woli bardzo mocno ją ogrzał, toteż tylko dzięki zimnym rękom i twarzy (oraz żebrom po lewej stronie) nie przegrzał się.

Dwa stożki światła strzelały w lewo bądź w prawo, kiedy dwaj nurkowie rozglądali się wokół siebie. Płynęli wąską ulicą. Nirgal patrzył na budynki, krawężniki, chodniki i ulice — ciemnoszara woda wyglądała tak samo niesamowicie jak mgła na powierzchni.

Wtedy przepłynęli przed trzypiętrowym ceglanym budynkiem, który zajmował wąską trójkątną powierzchnię przy skrzyżowaniu ulic. Kev ruchem ręki polecił Nirgalowi pozostać na zewnątrz. Marsjanin chętnie posłuchał. Trzeci nurek wpłynął w wejście, ciągnąc za sobą kabel tak cienki, że wcześniej niewidoczny; teraz. Następnie mężczyzna przymocował do progu mały krążek, przez który przeciągnął kabel. Czas mijał; Nirgal pływał powoli wokół trójkątnego budynku, zaglądając w okna na drugim piętrze — biura, puste pokoje, mieszkania. Meble unosiły się pod sufitem. Jakieś poruszenie w pokoju sprawiło, że Marsjanin szarpnął się w tył; bał się przewodu, lecz ten na szczęście znajdował się po drugiej stronie budynku. Do ustnika Nirgalowi wsączyło się nieco wody, więc przełknął ją, aby nie przeszkadzała mu oddychać. Smakowała solą, błotem, życiem roślinnym i czymś nieprzyjemnym. Popłynął dalej.

Gdy pojawił się ponownie przy wejściu do budynku, dostrzegł, że Kev i trzeci nurek starają się przeciągnąć przez próg mały metalowy sejf. Poradzili sobie, a później się odepchnęli i popłynęli w górę, czekając, aż przewód znajdzie się niemal bezpośrednio nad ich głowami. Potem pływali wokół niego niczym niezdarny zespół baletowy, aż sejf został wciągnięty na powierzchnię, gdzie zniknął. Kev wpłynął ponownie do budynku i po chwili wrócił, intensywnie machając płetwami. W rękach trzymał dwie małe torby. Nirgal podpłynął do niego, wziął jedną, po czym bardzo mocno pracując nogami, skierował się w górę, do łodzi. Wypłynął w jaskrawe światło mgły. Pragnął wrócić na dół, ale Bly polecił zakończyć nurkowanie, więc Nirgal wrzucił płetwy do łodzi i wspiął się na drabinkę zawieszoną na burcie. Pocił się, siedząc na ławce, toteż poczuł ulgę, gdy ściągnął kaptur z głowy, mimo bólu spowodowanego przypadkowym szarpnięciem włosów. Kiedy inni pomogli mu zdjąć piankowy skafander, poczuł na skórze przyjemny dotyk wilgotnego powietrza.

— Spójrz na jego pierś, rozbudowana jak u charta.

— Przez całe życie wdycha opary.

Mgła prawie się rozproszyła i pojawiło się białe niebo. Na jego tle słońce wyglądało jak jaskrawszy, jeszcze bielszy pas. Nirgal ponownie poczuł swój zwiększony ciężar, odetchnął więc kilka razy głęboko, aby zmusić organizm do szybszej pracy. Żołądek podchodził mu do gardła, szczyty płuc nieco bolały przy każdym wdechu. Wszystko kołysało mu się przed oczyma nie tylko z powodu poruszającej się wody. Niebo stało się cynkowe, a kwadrant słońca zmienił się w surowy, oślepiający błysk. Nirgal nadal siedział, oddychając szybciej i płycej.

— Podobało ci się?

— Tak! — odparł. — Szkoda, że nie czuję się tak samo na lądzie.

Ziemianie roześmiali się na to stwierdzenie.

— Proszę, filiżanka herbaty.

Nirgal zaczął podejrzewać, że zrobił błąd, decydując się na podwodną wyprawę, teraz bowiem grawitacja przeszkadzała mu jeszcze bardziej. Oddychał z trudem. Powietrze w zalanym magazynie było bardzo wilgotne, toteż Marsjanin miał wrażenie, iż z zaciśniętej pięści pociekłaby mu woda. Bolało go gardło i płuca. Wypijał kolejne filiżanki herbaty, ciągle jednak czuł pragnienie. Połyskujące ściany ociekały wilgocią. Nie rozumiał, co mówią otaczający go ludzie poza „aj”, „ech”, „o” i „nie”. Ich mowa zupełnie nie przypominała marsjańskiego angielskiego. Inny język; wszyscy nagle mówili innym językiem. Sztuki Szekspira nie przygotowały Nirgala na ten dialekt.

Spał znowu w małej koi na łodzi Bly’a. Następnego dnia przedstawiciele eskorty zezwolili na wyprawę do Sheerness, więc popłynęli na północ przez ujście Tamizy. Otaczała ich różowa mgiełka, jeszcze gęstsza niż poprzedniego dnia.

Za ujściem rzeki widać było jedynie mgłę i morze. Nirgal miał już wcześniej do czynienia z mgłą, zwłaszcza na zachodnim zboczu Tharsis, gdzie front atmosferyczny wznosił się po wypiętrzeniu, nigdy jednak nie otaczała go na wodzie. Zresztą wcześniej, na Marsie, za każdym razem temperatura wynosiła sporo stopni poniżej punktu zamarzania, chmury tworzyły więc coś w rodzaju fruwającego śniegu, bardzo białego, suchego i drobnego, który przetaczał się nad ziemią i okrywał ją białym pyłem. Właściwie Nirgal nigdy nie widział krajobrazu przypominającego ten płynny świat, który cechowała bardzo mała różnica między lekko wzburzoną wodą i przesuwającą się nad nią mgłą, w którym płyn i para stale się ze sobą mieszały. Łódź kołysała się w gwałtownym, nieregularnym rytmie.

Nagle na brzegach mgły pojawiły się ciemne obiekty, jednak Bly nie zwrócił na nie uwagi — przez zroszone wodą okno wpatrywał się intensywnie w mętną mgłę lub obserwował szereg stojących pod oknem monitorów.

W pewnej chwili wyłączył silnik i lekkie kołysanie łodzi stawało się coraz mocniejsze. Przytrzymując się ścianki kabiny, Nirgal spojrzał przez zawilgotniałe okno. Usiłował zobaczyć powód zatrzymania łodzi.

— To duży statek do Southend — zauważył Bly, ruszając bardzo wolno.

— Gdzie?

— Na bakburcie. — Bly wskazał na ekran, potem w lewo. Nirgal niczego nie dostrzegł.

Kapitan podpłynął do długiego, niskiego falochronu, przy którym z obu stron cumowało wiele łodzi. Falochron biegł na północ, do miasta Southendon-Sea, ledwie widocznego we mgle pokrywającej zbocze, na którym stały budynki.

Kilku mężczyzn pozdrowiło Bly’a.

— Cudowny dzień, nie? — mówili.

— Wspaniały — odpowiadał Bly.

Zaczęli wyjmować pudła z ładowni.

Bly spytał o Azjatkę z Vlissingen, ale mężczyźni kręcili głowami.

— Japonka? Nie ma tu nikogo takiego, kolego.

— W Sheerness mówili, że wraz ze swoją grupą popłynęła do Southend.

— Skąd to wiedzieli?

— Tak przypuszczali.

— Niczego się nie dowiesz, słuchając ludzi mieszkających pod wodą.

— Pakistańska babcia? — spytali mężczyźni przy wysokoprężnej pompie paliwowej na drugim końcu falochronu. — Udała się do Shoeburyness, jakiś czas temu.

Bly spojrzał na Nirgala.

— To tylko kilka mil stąd, na wschód. Gdyby tam była, ci ludzie wiedzieliby.

— Jednak spróbujmy — zaproponował Nirgal.

Zatankowali, po czym opuścili falochron i popłynęli przez mgłę w kierunku wschodnim. Od czasu do czasu po lewej stronie widać było zabudowane wzgórze. Skręcili i skierowali się na północ. Bly podpłynął do kolejnego ruchomego doku, w którym stało więcej mniejszych łodzi niż przy falochronie w Southend.

— Chodzi wam o grupę Chińczyków? — krzyknął jakiś bezzębny mężczyzna. — Popłynęli do Zatoki Świni! Wcześniej postawili nam oranżerię! I coś w rodzaju kościoła.

— Zatoka Świni to następna przystań — stwierdził Bly, patrząc w zamyśleniu podczas wypływania z doku.

Znowu popłynęli na północ. Tutaj linia brzegowa składała się całkowicie z zatopionych budynków. Postawili je tak blisko wody! Kiedyś najwyraźniej nie istniało zagrożenie, że zmieni się poziom morza. A później woda wystąpiła z brzegów i teraz powstała ta dziwna strefa ziemno-wodna, cywilizacja międzyfalowa, mokra i kołysząca się w mgle.

Budynki błyskały oknami. Domy wypełniono przezroczystym pęcherzykowatym materiałem, wypompowano z nich wodę i zaludniono; ich górne piętra znajdowały się tuż ponad spienionymi falami, dolne pod powierzchnią wody. Bly skierował łódź do szeregu umocowanych ruchomych doków, gdzie przywitał się z grupą kobiet w fartuchach i żółtych płaszczach przeciwdeszczowych, które naprawiały dużą czarną sieć. Zgasił silnik.

— Czy przybyła do was pewna Azjatka?

— Och, tak. Jest na dole tego budynku na końcu.

Nirgal poczuł, jak jego tętno przyspiesza. Miał kłopoty z równowagą i musiał się przytrzymać poręczy. Więc była tak blisko niego! Ostatni budynek, chyba pensjonat plażowy, został częściowo rozebrany; wszystkie szczeliny lśniły od pęcherzykowatej materii. Wewnątrz było powietrze oraz — widoczne przez błotnistą szarą wodę — zamazane plamy zielonych roślin. Bly położył Nirgalowi rękę na ramieniu, potem poprowadził go przez drzwi i wąskimi schodami w dół, do pokoju, którego cała jedna przezroczysta ściana ukazywała morze; pomieszczenie wyglądało jak brudne akwarium.

Drobna kobieta w kombinezonie rdzawego koloru przeszła przez dalsze drzwi. Była białowłosa, czarnooka, szybka i dokładna; ptasia. Nie Hiroko. Popatrzyła na niego.

— Czy to ty przyjechałaś z Vlissingen? — spytał Bly, spojrzawszy na Nirgala. — To ty zbudowałaś te podwodne domy?

— Tak — odparła kobieta. — W czym mogę wam pomóc? — Mówiła wysokim głosem z brytyjskim akcentem. Bez wyrazu popatrzyła na Nirgala. W pokoju znajdowali się także inni ludzie, wchodziło ich coraz więcej. Oblicze Azjatki przypominało twarz, którą Nirgal widział wyrzeźbioną w urwisku Medusa Vallis. Może istniała druga Hiroko, inna, która wędrowała po obu planetach i umacniała budynki…

Potrząsnął głową. Zapach powietrza przywodził na myśl zepsutą oranżerię. Światło było przyćmione. Nirgal ledwie zdołał wspiąć się z powrotem po schodach. Bly pożegnał się za nich obu. Wyszli na zewnątrz, w jaskrawą mgłę. Wrócili na łódź.

Gonił więc za ułudą. Fortel, za pomocą którego usunięto go z Berna. Albo po prostu pomyłka. A może tylko czyjś głupi błąd.

Bly posadził go w kabinie łodzi obok poręczy.

— Dobrze, już dobrze — powiedział.

Łódź kołysała się i nurkowała w gęstej mgle. Kolejny mroczny, blady dzień na rzece. Woda i mgła mieszały się ze sobą. Nirgal stał się nieco senny. Hiroko, rzecz jasna, została na Marsie. Jak zwykle w sekrecie wykonywała tam swoją pracę. Absurdem było myśleć inaczej. Gdy wrócę, znajdę ją, powiedział sobie. Tak: taki cel, takie zadanie sobie wyznaczył. Znajdzie ją i skłoni do ponownego ujawnienia. Upewni się, że przeżyła. Tylko w ten sposób można nabrać pewności i usunąć straszliwy ciężar ze swego serca. Tak, znajdzie ją.

Potem, w miarę jak płynęli dalej przez lekko wzburzoną wodę, mgła podniosła się. Niskie, szare chmury pędzące w górze sprowadziły deszcz. Następował odpływ i kiedy posuwali przez wielkie ujście, Tamiza pędziła z całą mocą. Szarobrązowa woda wyglądała jak papka, fale nacierały ze wszystkich stron naraz — dzika podskakująca powierzchnia spienionej ciemnej wody przesuwała się gwałtownie na wschód ku Morzu Północnemu. Nagle wiatr zmienił się i natarł na fale, które natychmiast odwróciły się i popędziły do morza. Między długimi pasami piany unosiły się wszelkiego rodzaju przedmioty: pudła, meble, dachy, całe budynki, przewrócone do góry dnem łodzie, kawałki drewna. Szczątki domów i ich wyposażenia. Załoga Bly’a stała na pokładzie, przechylając się przez balustradę z bosakami i lornetkami, wołając do niego, jak powinien płynąć, aby na coś nie wpaść lub — wręcz przeciwnie — by się zbliżyć do jakiegoś ciekawego obiektu. Wszyscy zajęli się pracą.

— Skąd tu tyle śmieci? — spytał Nirgal.

— Z Londynu — odparł Bly. — Pieprzony Londyn, zmywany do morza.

Chmury nad łodzią pędziły na wschód. Rozejrzawszy się po rozszalałej wodzie wielkiego ujścia rzeki, Nirgal dostrzegł wiele innych małych łodzi, które wyławiały szczątki towarów lub po prostu łowiły ryby. Bly machał do niektórych mijanych łodzi, na inne buczał. Dźwięki syren niosły się na wietrze nad upstrzoną szarością wodą ujścia; najwyraźniej odgłosy sygnalizowały jakieś wiadomości, które komentowali między sobą członkowie załogi Bly’a.

— Hej, a co to znowu!? — nagle krzyknął Kev i wskazał w górę rzeki.

Z brzegu mgły zasnuwającej ujście Tamizy wyłonił się statek o wielu żaglach z osprzętem rejowym na trzech masztach; kształt żaglowca był staroświecki i w jakiś sposób świetnie Nirgalowi znany, mimo iż młody Marsjanin nigdy wcześniej go nie widział. Chór dźwięków syren pozdrawiał nowo przybyły statek — dały się słyszeć szalone buczenia i długie, piskliwe gwizdy; wszystkie odgłosy zlewały się w jeden i zdawały się trwać bez końca, jak gdyby w nocy rozbudzono sforę psów, które, ujadając, wypełniają powierzone im zadanie ochrony domu. Ponad dźwiękami wybuchł ostry i przeszywający odgłos syreny Bly’a, łącząc chór. Nirgal nigdy nie słyszał takiego szaleństwa dźwięków, wręcz raniły mu uszy! Powietrze wydawało się gęstsze, dźwięk łodzi Bly’a jakby mocno zbity. Kapitan uśmiechał się i przyciskał pięścią włącznik syreny. Mężczyźni z załogi łodzi stali przy balustradzie albo na niej, podobnie — członkowie eskorty Nirgala; wszyscy coś wykrzykiwali w stronę niezwykłego statku.

W końcu syrena Bly’a umilkła.

— Co to? — krzyknął Nirgal.

— „Cutty Sark”! — odkrzyknął Bly, po czym odrzucił głowę w tył i roześmiał się. — Stał w Greenwich! Przymocowany w parku! Jakieś szalone dranie musiały go uwolnić. Cóż za wspaniały pomysł. Musieli go zaholować przez barierę powodziową. Spójrzcie na jego żagle!

Z każdego z trzech masztów starego klipera rozpościerało się cztery albo pięć żagli, między masztami widać było również kilka żagli trójkątnych; sięgały do przodu, do bukszprytu. Żaglowiec płynął środkiem odpływu, popychał go silny wiatr, toteż przecinał pianę i szczątki towarów, rozszczepiając wodę ostrym dziobem, ciągnąc za sobą białe fale. Nirgal widział stojących przy żaglach mężczyzn, większość z nich wychylała się przez noki rei, machając rękoma ku nierównej flotylli mijanych łodzi motorowych. Wimple rozciągały się od szczytów masztów — duże niebieskie flagi z czerwonymi krzyżami. Kiedy słynny statek przepływał tuż obok łodzi Bly’a, kapitan Nirgala ponownie wdusił przycisk syreny, a mężczyźni znowu zaczęli krzyczeć. Żeglarz przy końcu rei zamachał do nich obiema rękoma, pochylając do przodu pierś i opierając ją o duży polerowany walec z drzewa. Nagle mężczyzna stracił równowagę. Wszyscy dostrzegli jego upadek; poruszał się jak w zwolnionym tempie. Z ustami otwartymi w małe „O” przechylił się do tyłu i wpadł w białą wodę, która pieniła się przy burcie statku.

Marynarze z łodzi Bly’a krzyknęli jednocześnie:

— Nie!

Bly przeklął głośno i włączył silnik, który nagle — w ciszy, zapadłej po wyłączeniu syreny — zabrzmiał niezwykle głośno. Od wody odbił się ryk łodzi podpływającej ku mężczyźnie za burtą. Nieszczęśnik wyglądał teraz jak jedna czarna kropka wśród innych; szaleńczo machał podniesionym ramieniem.

Wszystkie łodzie buczały, trąbiły, dzwoniły, „Cutty Sark” jednakże nie zwolniła. Pożeglowała w dal na pełnej prędkości, wszystkie żagle były mocno wydęte i stanowiły z tyłu piękny widok. Gdy łódź Bly’a dotarła do pływającego żeglarza, rufa klipera znajdowała się już daleko na wschodzie; biel żagla i czerń takielunku widoczne były przez jakiś czas, póki nie zniknęły nagle w kolejnej ścianie mgły.

— Cóż za wspaniały widok — ciągle powtarzał jeden z mężczyzn. — Cóż za wspaniały widok!

— Tak, tak, wspaniały, ale wyciągajmy tego biednego faceta.

Bly zwolnił. Jego ludzie rzucili na bok drabinkę i pochylili się, aby pomóc przemoczonemu żeglarzowi wejść na szczeble. W końcu dotarł do góry i przedostał się przez balustradę, lekko pochylony w mokrym ubraniu. Trzymał się balustrady i drżał.

— Ach, dzięki — zdołał powiedzieć, jednocześnie wymiotując przez burtę. Kev i inni członkowie załogi zdjęli z niego mokre ubranie i okryli go grubymi, brudnymi kocami.

— Jesteś głupim, pieprzonym idiotą — krzyknął Bly ze sterówki. — Mogłeś opłynąć świat na „Cutty Sark”, a teraz tkwisz tutaj, na „Pannie młodej z Faversham”. Jesteś głupim, pieprzonym idiotą.

— Wiem — odparł niedoszły topielec.

Mężczyźni zarzucili mu na grzbiet kurtkę, śmiejąc się.

— Ha, ha, kretyn, machający do nas jak ciapa!

Przez całą drogę z powrotem do Sheerness marynarze wypowiadali się na temat niemądrego zachowania żeglarza, który tymczasem, chroniąc się przed wiatrem, wysychał za sterówką. Ubrano go w o wiele za małe zapasowe ubrania. Żeglarz śmiał się wraz z marynarzami, przeklinał swój brak szczęścia, opisywał upadek, aż się uspokoił. Po powrocie do Sheerness pomogli mu zejść do podwodnego magazynu, gdzie nakarmili go gorącym gulaszem i napoili kolejnymi półkwartami mocnego piwa, a przy okazji każdej napotkanej w środku osobie i wszystkim, którzy schodzili po drabinie, opowiadali całą historię pechowego upadku.

— Patrzcie na tego głupiego ciamajdę, co spadł z „Cutty Sark” dziś po południu. Niezdarny drań, który mógł pod pełnymi żaglami dopłynąć na Tahiti!

— Do Pitcairn — poprawił swego marynarza Bly.

Sam żeglarz, straszliwie pijany, opowiadał swoją historię równie często jak jego ratownicy.

— Po prostu puściłem na sekundę rękę, lekko się przechyliłem i już spadałem. Latałem w przestrzeni kosmicznej. Nie sądźcie, żeby to miało znaczenie, wiem, że nie ma. Podnosiłem ręce przez cały rejs w górę Tamizy. Och, wybaczcie, muszę iść zwymiotować.

— Boże, ten żaglowiec stanowił naprawdę wspaniały widok. Miał więcej żagla, niż potrzebowali, co na szczęście już wyszło z mody. Ale taki widok!

Nirgal był ponury i kręciło mu się w głowie. Całe duże pomieszczenie ciemno połyskiwało, z wyjątkiem pewnych miejsc, w których lśniły smugi jaskrawego światła. Światłocień pomieszanych przedmiotów, Brueghel w czerni i bieli. Było bardzo głośno.

— Pamiętam wiosenne roztopy trzynastego, Morze Północne w moim salonie…

— Ach, nie, tylko nie roztopy trzynastego, nie opowiadaj o nich znowu!

Nirgal wyszedł do męskiej toalety — wydzielonego pokoiku w rogu pomieszczenia. Sądził, że poczuje się lepiej, jeśli sobie ulży. Wewnątrz jednej z przegród klęczał na podłodze uratowany żeglarz, gwałtownie wymiotując. Marsjanin wycofał się i usiadł na najbliższej ławce, aby zaczekać. Podeszła do niego jakaś młoda kobieta, wyciągnęła rękę i dotknęła czubka j ego głowy.

— Jesteś rozpalony!

Nirgal przyłożył dłoń do czoła i spróbował się skupić na temperaturze.

— Trzysta dziesięć stopni Kelvina — zaryzykował. — O cholera!

— Masz gorączkę — zauważyła nieznajoma.

Obok niego usiadł jeden z ochroniarzy. Nirgal powiedział mu o temperaturze, a mężczyzna spytał:

— Sprawdzisz na naręcznym komputerze?

Marsjanin skinął głową i odczytał wynik. Trzysta dziewięć kelwinow.

— Cholera — powtórzył.

— Jak się czujesz?

— Rozpalony. I ciężko mi się oddycha.

— Chyba zabierzemy cię do lekarza.

Nirgal potrząsnął głową, lecz natychmiast mu się w niej zakręciło. Obserwował, jak ochroniarze dzwonią, aby umówić wizytę. Podszedł Bly i przedstawiciele ochrony Nirgala zadali mu kilka pytań.

— W nocy? — spytał Bly.

Rozmowa odbywała się bardzo cicho. Kapitan wzruszył ramionami, gestem dając do zrozumienia, że nie jest to dobry pomysł, ale możliwy do wykonania. Ochroniarze kontynuowali pytania, a Bly wypił ostatnią półkwartę piwa, po czym wstał. Jego głowa znalazła się na wysokości głowy Nirgala, tyle że ten na wpół siedział oparty plecami o stół. Kapitan reprezentował niemal inną rasę: krępy, niski, potężne zwierzę ziemno-wodne. Czy wiedzieli o tym przed powodzią? Czy wiedzą teraz?

Ludzie żegnali się, bardzo mocno i boleśnie ściskając mu rękę. Wspięcie się po drabince do wieżyczki obserwacyjnej było męczące. Znaleźli się na zewnątrz w chłodnej, wilgotnej nocy; mgła okryła wszystko całunem. Bly bez słowa poprowadził ich na swoją łódź. Milczał nadal, gdy uruchamiał silniki i odcumowywał łódź. Popłynęli po niskiej martwej fali. Po raz pierwszy kołysanie na wodzie przyprawiło młodego Marsjanina o prawdziwe mdłości. Były gorsze niż ból. Nirgal usiadł obok Bly’a na stołku, obserwując szary stożek oświetlonej wody i mgły przed dziobem łodzi. Kiedy zamajaczyły ciemne obiekty, zwolnił, po czym zatrzymał silniki. W pewnym momencie syknął. Przez długi czas usiłowali zadokować na ulicach Faversham, a gdy im się wreszcie udało, Nirgal czuł się już zbyt chory, aby się odpowiednio pożegnać. Zdołał jedynie uścisnąć rękę Bly’a i spojrzeć przez krótką chwilę w niebieskie oczy mężczyzny. Takie twarze. Można by w nich zobaczyć dusze tych ludzi. Czy przedtem o tym wiedzieli?

Potem kapitan odpłynął, a Nirgal znalazł się wraz z ochroniarzami w samochodzie. Z warkotem jechali przez noc. Marsjanin miał wrażenie, że jego ciężar rośnie, tak jak podczas zjazdu windą. Następnie wsiedli do samolotu i wznieśli się w ciemność, potem opadli. Nirgal czuł ból w uszach i mdłości. Znajdowali się w Bernie, przy boku młodego Marsjanina stanął Sax. Duża pociecha.

Nirgala położono do łóżka; był bardzo rozpalony, oddech miał wilgotny i bolesny. Za jedynym oknem widział Alpy. Białe wyrywało się z zielonego, jak śmierć wznosząca się z życia, nacierająca, aby przypomnieć mu, że viriditas to zielony zapalnik, który wybuchnie pewnego dnia, tworząc supernową biel, przywracając ten sam układ elementów, jaki istniał wcześniej, zanim powstał wzorzec kurzawy pyłu. Biel i zieleń; Nirgal miał wrażenie, że Jungfrau wpycha mu się w gardło. Chciał spać, pragnął uciec przed tym uczuciem.

Sax siedział u jego boku i trzymał go za rękę.

— Sądzę, że Nirgal musi wrócić do marsjańskiego ciążenia — powiedział do kogoś, kogo chyba nie było w pokoju. — To może być jakaś forma choroby wysokościowej. Albo innej. Może alergii. Tak czy owak, reakcja ogólna całego układu. No i obrzęk. Zabierzmy go natychmiast do samolotu „ziemia-przestrzeń” i umieśćmy w pierścieniu grawitacyjnym z marsjańską grawitacją. Jeśli mam rację, to mu pomoże, jeśli nie — nie zaszkodzi.

Nirgal próbował się odezwać, nie mógł jednak złapać tchu. Ten świat zatruł go, zmiażdżył, ugotował na pełnej bakterii parze. Uderzył w żebra: Nirgal był uczulony na Ziemię. Ścisnął rękę Saxa, potem przycisnął ją do piersi, jak gdyby wbijał sobie nóż w serce.

— Tak — wysapał i zobaczył, że Sax spojrzał z ukosa. — Dom, tak, dom.

CZĘŚĆ 5

Nareszcie w domu

Stary człowiek siedzi przy łóżku chorego. Wszystkie szpitalne sale są takie same. Czyste, białe, chłodne, szumiące, fluoryzujące. Na łóżku leży mężczyzna: wysoki, ciemnoskóry, o gęstych, czarnych brwiach. Śpi, oddychając nierówno. Starzec garbi się przy jego głowie i jednym palcem dotyka za uchem czaszki tamtego. Mamrocze pod nosem.

— Jeśli to jest reakcja alergiczna, trzeba zatem przekonać twój system immunologiczny, że czynnik uczulający nie stanowi prawdziwego problemu. Zresztą, nie ustalili jeszcze tego czynnika. Obrzęk płucny zwykle wskazuje na chorobę wysokościową, mogła go jednak spowodować ziemska mieszanka gazów, a może mamy do czynienia z chorobą niskich wysokości. Tak czy owak, trzeba usunąć z twoich płuc wodę. Potrafią tu to zrobić. Gorączkę i dreszcze mogło spowodować biologiczne sprzężenie zwrotne. Musimy pamiętać, że bardzo wysoka gorączka jest niebezpieczna. Przypominam sobie, jak przed laty wszedłeś do łaźni po przypadkowej kąpieli w jeziorze. Byłeś siny. Jackie wskoczyła prosto do… nie, nie, chyba zatrzymała się, żeby popatrzeć. Chwyciłeś Hiroko i mnie pod ramiona, a wtedy wyczuliśmy, że się rozgrzewasz. Niedrgająca termogeneza, wszyscy to potrafią, lecz twoje działanie było świadome i rozgrzałeś swoje ciało bardzo mocno. Nigdy czegoś podobnego nie widziałem. Ciągle nie wiem, jak tego dokonałeś. Byłeś cudownym dzieciakiem. Ludzie potrafią zmusić swoje ciało do drżenia, może więc postąpiłeś tak samo, tyle że we własnym wnętrzu. Teraz sposób właściwie nie ma znaczenia… nie musisz wiedzieć, jak to zrobić, po prostu zrób! O ile oczywiście potrafisz odwrócić kierunek. Musisz obniżyć sobie temperaturę. Spróbuj. Tylko spróbuj. Byłeś takim cudownym chłopcem.

Stary człowiek wyciąga rękę i chwyta młodego za nadgarstek. Trzyma go i ściska.

— Ciągle zadawałeś pytania. Miałeś łagodne usposobienie i byłeś bardzo ciekawy. Pytałeś: „Dlaczego, Sax, dlaczego? Dlaczego, Sax, dlaczego?” To było zabawne. Próbowałem odpowiedzieć na każde pytanie. Świat przypomina drzewo, każdy liść świadczy o pracy korzeni. Wiem, że Hiroko tak właśnie odczuwała, zdaje się zresztą, że ona pierwsza mi o tym powiedziała. Słuchaj, szukanie jej nie było złym pomysłem. Sam jej szukałem, f będę jej szukał. Dlatego, że widziałem ją niedawno na Daedalii. Pomogła mi podczas burzy. Hiroko chwyciła mnie za nadgarstek. Naprawdę! Ona żyje, Nirgal, Hiroko żyje. Jest gdzieś w terenie. Znajdziesz ją któregoś dnia. Tylko uruchom swój wewnętrzny termostat, obniż temperaturę, a któregoś dnia na pewno odnajdziesz Hiroko…

Starzec wypuszcza z ręki nadgarstek młodzieńca. Osuwa się, na wpół śpi, ciągle mamrocząc:

— Pytałeś: „Dlaczego, Sax, dlaczego?”

Gdyby nie wiał mistral, Michel zacząłby krzyczeć, ponieważ nic nie wyglądało tak samo, nic! Wysiadł w Marsylii na stacji kolejowej, która nie istniała, kiedy opuszczał Ziemię, obok nowego małego miasteczka, którego również wtedy jeszcze nie było. Budynki skonstruowano zgodnie z normami specyficznej strzelistej architektury Gaudiego. Równocześnie miały w sobie coś z bogdanowistycznej kolistości, toteż Michelowi przypomniało się Chiristianopolis czy też Hiranyagarba, któreś z nich. Jednak, generalnie, miasto wyglądało straszliwie obco. Powierzchnia była dziwnie spłaszczona, zielona, pozbawiona charakterystycznego dla Prowansji je ne sais ąuoi. Michel wracał po stu dwóch latach.

Na szczęście nad tym nieznajomym krajobrazem wiał mistral, pędząc w dół z Masywu Centralnego — zimny, suchy, stęchły i jakby elektryczny, migający negatywnymi jonami albo czymś innym, co dawało mu to swojskie katabatyczne ożywienie. Mistral! Tak, to była Prowansja.

Tutejsi pracownicy Praxis mówili po francusku, lecz Michel ledwie potrafił ich zrozumieć. Musiał się intensywnie wsłuchiwać, mając nadzieję, że przypomni sobie ojczystą mowę, że franglaisation i frarabisation (o których słyszał) nie zmieniły zbytnio jego rodzimego języka. „Zachwaszczenie” francuszczyzny szokowało Michela, który uważał, że Akademia Francuska powinna była zamrozić język w stanie siedemnastowiecznym. Jakaś młoda kobieta przewodząca doradcom Praxis mówiła właśnie, że mogliby zorganizować przejażdżkę po okolicy i obejrzeć region: między innymi zjechać nad nowe wybrzeże.

— Dobrze — zgodził się Michel.

Już rozumiał ich trochę lepiej. Może problem stanowił jedynie prowansalski akcent, którego już nie pamiętał. Michel podążył za pozostałymi przez koncentryczne kręgi budynków, potem wyszedł na parking podobny do wszystkich innych parkingów. Młoda doradczyni pomogła mu wejść na siedzenie pasażera w małym samochodzie, potem usiadła obok, za kierownicą. Na imię miała Sylvie; była niewysoka, atrakcyjna, elegancka, przyjemnie pachniała i tylko jej dziwaczny francuski stale zaskakiwał Michela. Uruchomiła samochód i wywiozła ich z lotniska. Później pędzili hałaśliwie czarną drogą wśród płaskiego krajobrazu zielonego dzięki trawie i drzewom. W oddali Michel dostrzegł wzgórza. Ależ były małe! A horyzont znajdował się tu tak daleko!

Sylvie pojechała na najbliższe wybrzeże. Z punktu widokowego na szczycie wzgórza widać było sporą część Morza Śródziemnego, które tego dnia połyskiwało w słońcu brązem i szarością.

Po kilku minutach milczącej obserwacji przewodniczka Duvala ruszyła dalej. Jechała w głąb lądu, znowu po płaskim terenie. Potem zatrzymali się przy grobli i przyjrzeli — jak powiedziała Sylvie — regionowi Camargue, którego Michel nie rozpoznał. Delta Rodanu przypominała kiedyś szeroki, trójkątny wachlarz rozciągający się na wielu tysiącach hektarów, wypełniony słonymi błotami i trawą; teraz deltę zalało morze. Woda stała się brązowa, widać było w niej budynki, a przez jej środek przesuwała się niebieskawa linia Rodanu.

— Arles — powiedziała Sylvie.

Miasto znajdowało się w górze, na szczycie wachlarza i znowu funkcjonowało jako port morski. Ciągle jednak trzeba było umacniać kanał. Sylvie wyjaśniła z osobliwą dumą, że całą ziemię w delcie na południe od Arles — od Martiques na wschodzie do Aigue-Mortes na zachodzie — pokrywa woda. Życie w Aigue-Mortes zupełnie zamarło, odkąd zostały zatopione jego przemysłowe budynki. Sylvie wyjaśniła, że ocalałe urządzenia portowe przewieziono do Arles albo do Marsylii. Ludzie pracowali tu ciężko, aby zabezpieczyć drogi nawigacyjne dla statków. Zarówno w Catnargue, jak i w Plaine de la Crau, położonym dalej na wschodzie, wystawało z wody mnóstwo wszelkiego rodzaju budowli; wiele z nich było zupełnie zalanych. Woda zmieniła się w mętny muł, toteż nie sposób było dojrzeć dno.

— Zobacz, tam jest stacja kolejowa… Widać główny budynek, ale przybudówki już nie. O, a tu jeden z obwałowanych kanałów. Groble są teraz gorsze niż rafy. Widzisz linię szarej wody? Groble ciągle pękają, przerywa je prąd Rodanu.

— Szczęście, że fale nie są duże — zauważył Michel.

— To prawda. Wtedy dotarcie do Arles byłoby dla statków zbyt niebezpieczne.

W Morzu Śródziemnym fale były niewielkie, toteż kutry i przybrzeżne statki towarowe wypływały codziennie. Ludzie starali się zabezpieczyć główny kanał Rodanu przez nową lagunę oraz przywrócić dla ruchu kanały po obu stronach — wówczas wracające na północ łodzie mogłyby omijać główny ciek Rodanu. Sylvie wskazała osobliwości powierzchni, których Michel nie zauważył, i opowiedziała mu o nagłych przesuwach kanału Rodanu, o niebezpiecznych mieliznach, luźnych pławach, rozdartych kadłubach, nocnych akcjach ratunkowych, wyciekach ropy, błędach nowych latarni ustawionych dla nieuważnych, a nawet o zwykłych aktach piractwa, do których dochodziło na pełnym morzu. Życie w nowym ujściu Rodanu było bardzo ekscytujące.

Po pewnym czasie Sylvie zawróciła i zawiozła ich na południowy wschód; dotarli do wybrzeża, to znaczy do prawdziwego wybrzeża, między Marsylią i Cassis. Ta nadmorska część — podobnie jak leżące dalej na wschodzie Lazurowe Wybrzeże — składała się obecnie z pasma stromych wzgórz opadających nagle do morza. Wzgórza nadal znajdowały się dość wysoko ponad wodą, toteż w pierwszej chwili Michel pomyślał, że ten odcinek wybrzeża zmienił się znacznie mniej niż zatopiony region Camargue. Zmienił jednak opinię po kilku minutach milczącej obserwacji. Camargue zawsze było deltą i ciągle nią pozostawało, a więc nie zaszły tam istotne zmiany. Tutaj natomiast…

— Zupełnie zniknęły plaże!

— Tak.

Można się było spodziewać. Plaże stanowiły istotę tego wybrzeża, co roku długo trwało na nich ciepłe lato, cisnęły się setki opalonych, niemal nagich wyznawców słońca, pływaków, żaglówek. Karnawałowe kolory… No i te długie, ciepłe, wspaniałe noce! Wszystko to teraz zniknęło.

— Nigdy już nie wrócą.

Sylvie pokiwała głową.

— Wszędzie jest tak samo — zauważyła trzeźwo.

Michel spojrzał na wschód: aż do odległego horyzontu wzgórza opadały w brązowawe morze. Miał wrażenie, że widzi obszar aż do Cap Sicie. Dalej znajdowały się wszystkie wspaniałe kurorty: St. Tropez, Cannes, Antibes, Nicea, jego własne małe Villefranchesurmer i inne modne plażowe kurorty, większe i mniejsze… Wszystkie były zatopione tak jak tutejsze tereny… Brąz morskiego błota chlupoczącego przy obrzeżu jasno-brązowej skały, martwe żółte drzewa, plażowe dróżki opadające w brudnobiałe przybrzeżne fale, które z kolei wpływały na ulice opuszczonych miast.

Zielone drzewa na nowym widnokręgu, ponad białawą skałą. Michel nie pamiętał bieli tej skały. Roślinność niska i brzydka; Sylvie opowiadała, że ludzie wycinali drzewa na ogniska, Michel jednak niemal jej nie słuchał; patrzył w dół, na zatopione plaże, i próbował sobie przypomnieć ich piaszczyste, gorące, erotyczne piękno. Zniknęło. Gdy tak obserwował brudne przybrzeżne fale, zdał sobie sprawę, że nie pamięta zbyt dobrze tych plaż ani dni na nich spędzonych, wielu leniwych dni, które teraz zamazały mu się w pamięci niczym twarz nieżyjącego przyjaciela. Po prostu nie mógł ich sobie przypomnieć.

Marsylia na szczęście przetrwała; najbrzydsza część wybrzeża — miasto. Doki wprawdzie zostały zalane, podobnie rejony tuż za nimi, ale teren wznosił się tutaj stromo, toteż wyższe dzielnice dalej prowadziły upartą, brudną egzystencję. Duże statki ciągle kotwiczyły w porcie, długie ruchome doki przesuwano, aby ułatwić opróżnianie ładowni, a marynarze ze statków ruszali do miasta i bawili się jak za dawnych lat. Sylvie powiedziała, że właśnie w Marsylii słyszała mrożące krew w żyłach opowieści o ryzykownych przygodach w ujściu Rodanu i w innych miejscach nad Morzem Śródziemnym. Mapy nie znaczyły tu już nic: między Maltą a Tunezją napadano na domy, na wodzie atakowali barbarzyńscy korsarze…

Marsylia jest teraz bardziej sobą niż przez ostatnie stulecia — stwierdziła i uśmiechnęła się, a jej pasażer nagle poczuł smak nocnego życia, dzikiego, może trochę niebezpiecznego. Sylvie lubiła Marsylię. Samochód przechylił się na jednym z wielu wybojów drogi, a Michel miał wrażenie, że tak szaleńczo bije jego tętno — że on i mistral biegają po brudnej, starej Marsylii, podnieceni myślą o jakiejś zwariowanej młodej kobiecie.

„Bardziej jest sobą niż przez ostatnie stulecia”. Być może to stwierdzenie odnosiło się do całego wybrzeża. Zniknęli turyści; skoro nie było plaż, turystyka nie miała już racji bytu. Duże, pastelowo otynkowane hotele i budynki mieszkalne stały obecnie na wpół zatopione wśród przybrzeżnych fal, niczym dziecięce klocki pozostawione podczas odpływu. Kiedy wyjechali z Marsylii, Michel zauważył, że wyższe piętra wielu tych budynków ponownie zaludniono. Sylvie wyjaśniła, że mieszkają w nich rybacy; bez wątpienia trzymali łodzie w pokojach na dole, niczym ludzie znad jezior w prehistorycznej Europie. Wracały stare sposoby.

Michel stale wypatrywał przez okno, próbując zrozumieć życie nowej Prowansji i pogodzić się z szokującymi zmianami. Otaczający go świat wydał mu się interesujący, mimo iż różnił się od tego, który zapamiętał. Pocieszył się, że nowe plaże ukształtują się w końcu, kiedy fale odsuną się od podnóży klifów, a przepełnione rzeki i strumienie naniosą odpowiednio dużo ziemi. Możliwe, że plaże pojawią się nawet dość szybko, chociaż najpierw będą błotniste bądź kamienne. Ten brązowawy piasek… no cóż, może prąd przeniesie nieco zatopionego piasku w górę na nowe pasmo, kto wie? Na pewno jednak większość starego świata zniknęła na dobre.

Sylvie podjechała do kolejnego, smaganego wiatrem punktu obserwacyjnego, z którego rozciągał się widok na morze. Było brązowe aż po horyzont. Wiatr od lądu sprawiał, że fale uciekały od pasma; wyglądało to osobliwie. Michel próbował sobie przypomnieć barwę rozsłonecznionego lazuru. Kiedyś istniały rozmaite odmiany śródziemnomorskiego błękitu: jasna, czysta barwa Adriatyku, egejski błękit z homerycką domieszką wina… Teraz wszystko było brunatne. Brunatne morze, pozbawione plaż klify, blade, bezludne, przypominające pustynie, skaliste wzgórza. Kraina nieużytków. Nic już nie było takie samo, nic!

W końcu Sylvie dostrzegła, że Michel milczy, i zawiozła go na zachód, do Arles, do małego hoteliku w centrum miasta. Duval nigdy nie mieszkał w Arles, nie miał też tam nic do roboty. Jednak obok hotelu znajdowały się biura Praxis, a Michel nie wiedział, gdzie indziej mógłby się zatrzymać. Wysiedli przed hotelem; grawitacja ciążyła. Sylvie zaczekała w holu, a Michel zaniósł torbę na górę. Stanął niepewnie w małym hotelowym pokoiku, torbę rzucił na łóżko. Mięśnie miał napięte; bardzo pragnął odnaleźć swój kraj, wrócić do domu. Nie znalazł go jednak.

Wyszedł przed hotel, potem wszedł do sąsiedniego budynku, gdzie Sylvie załatwiała jakieś swoje sprawy.

— Wiem, jakie miejsce chciałbym zobaczyć — odezwał się do niej.

— Pojedziemy, gdzie pan zechce.

— W pobliżu Vallabrix. Na północ od Uzes.

Sylvie odparła, iż wie, gdzie to jest.

Gdy dotarli na miejsce, było już późne popołudnie. Po boku wąskiej starej drogi znajdowała się polana, a obok, na stoku, rósł oliwkowy gaj. Na otwartej przestrzeni wiał mistral. Michel poprosił Sylvie, aby została w samochodzie, po czym wysiadł i ruszył w wietrze po zboczu między drzewami. Był sam na sam z przeszłością.

Jego stary mas znajdował się na północnym krańcu gaju, na krawędzi płaskowyżu wznoszącego się nad parowem. Drzewka oliwkowe skarlały ze starości. Z samego mam pozostały już tylko kamienne ściany, prawie zagrzebane pod długimi, splątanymi, ciernistymi pnączami jeżynowymi, które porastały je od zewnątrz.

Patrząc w dół, na ruiny, Michel stwierdził, że potrafi całkiem nieźle przypomnieć sobie ich wnętrze. A w każdym razie, niektóre ich fragmenty. Pamiętał kuchnię i stół jadalny przy drzwiach. Dalej, jeśli się przeszło pod masywnym ściągiem dachowym, znajdował się salon z tapczanikami, niskim stolikiem do kawy i drzwiami do sypialni. Michel mieszkał tu przez dwa czy trzy lata z kobietą imieniem Eve. Od ponad stulecia nie wspominał tego miejsca, jak gdyby całkowicie zniknęło z jego pamięci. Gdy jednak stał tak patrząc na ruiny, obrazy z tamtego czasu przesuwały mu się przed oczyma — innego rodzaju ruiny: w tym narożniku, który teraz wypełniał popękany gips, stała ongiś niebieska lampa, na tej ścianie, gdzie obecnie leżały cegły, dachówki i zwały liści, wisiał kiedyś obraz van Gogha. Masywny ściąg dachowy zniknął, podobnie jak podpory w ścianach. Ktoś musiał je powyjmować; trudno było w to uwierzyć, ponieważ ważyły zapewne setki kilogramów. Dziwne, jakie pomysły mają ludzie. Michelowi przypomniał się problem ogołocenia Ziemi z lasów, o którym wspomniała Sylvie; ale przecież pozostało wystarczająco dużo drzew, aby wyciosać kilka dużych belek. Ludzie przeżyli na tej ziemi stulecia…

W końcu brak lasów przestanie być problemem. Wcześniej, podczas jazdy, Sylvie mówiła o gwałtownej powodziowej zimie, o deszczach i wietrze; ten mistral szalał już od miesiąca. Niektórzy ludzie twierdzili, że nigdy nie przestanie wiać. Patrząc na zrujnowany dom, Michel nie czuł żalu. Potrzebował wiatru… dla orientacji. Dziwne, jak ludzka pamięć działa… albo nie działa. Duval stanął na roztrzaskanym murze masu i próbował sobie przypomnieć jakieś szczegóły ze swego tutejszego życia z Eve. Umyślny rozkaz, gonienie za przeszłością… Zamiast scenek stąd, w pamięci stanęły mu sytuacje z życia, które dzielił z Mają w Odessie, gdy sąsiadowali ze Spencerem. Prawdopodobnie obie jego przyjaciółki miały podobny charakter i stąd to zamieszanie. Eve — tak jak Maja — miała gorący temperament, a co do reszty: la vie quitidienne to la vie quitidienne, we wszystkich czasach i miejscach, zwłaszcza, bez wątpienia, dla określonej jednostki; sadowiło się w jego nawykach niczym w meblach przenoszonych z miejsca na miejsce. Może i tak.

Wewnętrzne ściany tego domu były wtedy otynkowane na czysty beż i obwieszone obrazami. Teraz pozostały nierówne, odbarwione płaty tynku, jak na zewnętrznych ścianach starego kościoła. Eve przygotowywała dania w kuchni niczym doświadczona tancerka; była giętka, miała długie i silne nogi. Gdy patrzyła przez ramię na Michela, śmiała się. Jej kasztanowe włosy kołysały się z każdym obrotem. Tak, Michel pamiętał — ta sytuacja powtarzała się wielokrotnie. Obraz bez kontekstu. Był zakochany. A jednak doprowadzał ją do wściekłości i w końcu zostawiła go dla innego mężczyzny… Tak, dla nauczyciela z Uzes. Co za ból! Pamiętał go, choć nic dla niego teraz nie znaczył, zdarzył się bowiem w poprzednim życiu. Te ruiny nie wyzwoliły ukłucia bólu. Przyniósł jedynie dawne wizerunki. Przerażające — jak gdyby reinkarnacja była czymś rzeczywistym i przydarzyła się właśnie jemu, tak że doświadczał chwilowych retrospekcji któregoś z żywotów oddzielonych od siebie przez szereg śmierci. Jakie by to było dziwne, gdyby taka reinkarnacja istniała naprawdę i przemawiała nieznanymi językami jak Bridey Murphy. Michel poczuł, jak w umyśle wiruje mu przeszłość… Poprzednie wcielenia… no cóż. Wracały do niego w gruncie rzeczy dokładnie w ten sam sposób. Nie doświadczał jednak ponownie żadnego z przeszłych wrażeń, tylko pamiętał, lecz nie czuł…

Opuścił ruiny i wrócił między stare drzewka oliwkowe.

Gaj wyglądał, jak gdyby nadal ktoś go uprawiał. Wszystkie gałęzie były odpowiednio przycięte, a ziemia — wyrównana i porośnięta krótką, suchą, bladą trawą, pokrytą tysiącami starych, szarych oliwkowych pestek. Drzewa stały w szeregach i rzędach, a jednocześnie wyglądały naturalnie, jak gdyby po prostu wyrosły w tej odległości od siebie. Wiał wiatr, uderzając w liście, niczym subtelny perkusista. Michel stał w środku gaju, skąd dostrzegał niemal wyłącznie oliwkowe drzewa i niebo; ponownie zauważył, jak oba kolory liści iskrzą się na wietrze: zielony, potem szary, szary, znowu zielony…

Wyciągnął rękę w górę, przyciągnął ku sobie gałązkę i zbadał najbliższe listki. Przypomniał sobie, że gdy się patrzy na nie z bliska, obie strony prawie nie różnią się barwą — jedne są matowe i średniozielone, drugie — w odcieniu jasnego khaki. Natomiast z daleka wyglądały zupełnie inaczej; stok był ich pełen. Kiedy w nocy unosiły się na wietrze, miały dwie zupełnie odmienne barwy: pod wpływem światła księżyca jedna strona zdawała się czarna, druga — srebrna. A gdyby obejrzeć je pod słońce, różniły się jedynie strukturą: były matowe lub lśniące.

Podszedł do drzewa i położył ręce na pniu. Kora — chropowate, popękane prostokąty barwy szarozielonej, podobnej do spodów liści, choć nieco ciemniejsze i często pokryte inną, dodatkową zielenią: żółtawą zielonością porostów, zwykłą żółtą zielonkawością albo stalowozielonym kolorem okrętów wojennych. Na Marsie nie rosły jeszcze drzewka oliwkowe, nie było też śródziemnych mórz. Nie, Ziemia to Ziemia. Michel całym sobą czuł, że znajduje się na rodzimej planecie. Ale też… jak gdyby miał jakieś dziesięć lat. Niósł w sobie ciężkie dziecko. Niektóre z prostokątów kory łuszczyły się. W płytkich szczelinach między nimi było widać prawdziwą, wolną od porostów barwę kory — blady, drzewiasty beż. Przeważnie jednak drzewa pokrywały porosty i trudno było mieć pewność. Michel nigdy wcześniej się nad tym nie zastanawiał. Gałęzie nad jego głową były gładsze, cielesne w odcieniu szczeliny miały zaledwie postać kresek; porosty także były jaśniejsze — niczym zielony pył, który osiadł na konarach i gałęziach.

Korzenie wyglądały na duże i silne. Przy ziemi pnie rozszerzały się, rozrastając w podobnych palcom wypukłościach, pomiędzy którymi znajdowały się otwory i szczeliny; przypominały guzowate pięści wbite w podłoże. Żadnemu mistralowi nigdy nie udałoby się wyrwać tych drzewek z korzeniami. Nawet silny marsjański wiatr nie zdołałby ich powalić.

Powierzchnię pokrywały stare pestki oliwek i zasuszone czarne owoce; powoli wysychały, zmieniając się w pestki. Michel podniósł jedną oliwkę, której czarna skórka ciągle jeszcze była gładka. Odarł ją paznokciami kciuka i palca wskazującego. Purpurowy sok poplamił mu skórę, a kiedy polizał kropelkę, poczuł, że jej smak z pewnością nie przypomina konserwowanych oliwek. Był kwaśny. Michel wgryzł się w podobny śliwkowemu miąższ i jego smak — kwaśny i gorzki, nieoliwkowy z wyjątkiem lekkiego oleistego posmaku; wrażenie podobne było deja vu Mai: Michel wiedział, że jadł je już wcześniej! Jako dziecko kosztował surowe owoce z kolegami i za każdym razem mieli nadzieję, że będą smakowały jak jedzone w domu, przy stole; wówczas zapewniłyby im przekąskę na placu zabaw, mannę w ich własnej małej dziczy. Jednak miąższ oliwki (słabszy, im głębiej Michel wgryzał się ku pestce) uparcie pozostawał niesmaczny. A jednak wrył się w umysł Duvala mocniej niż wspomnienie jakiejkolwiek osoby. Był bardzo gorzki i kwaśny, choć teraz, gdy Francuz przywołał wspomnienia, wydał mu się niemal przyjemny. Może Michel został uleczony.

Liście unosiły się w porywistym północnym wietrze. Michel poczuł zapach kurzu, potem dostrzegł mgiełkę brązowego światła; zachodnie niebo przybrało barwę miedzi. Najwyższe konary dwu — lub trzykrotnie przerastały Duvala; dolne gałęzie zwisały w dół, dotykając jego twarzy. Ludzka skala. Śródziemnomorskie drzewo, drzewo Greków, którzy potrafili tak wyraźnie dostrzec tyle spraw, którzy widzieli rzeczy w ich właściwych proporcjach. Symetria wobec ludzkiej skali: drzewa, miasta, cały fizyczny świat, skaliste wyspy egejskie, skaliste wzgórza Peloponezu: wszechświat, który można przejść w kilka dni. Zawsze i dla każdego człowieka — i gdziekolwiek się znajdował — ludzki wymiar miał dom. Właściwe miejsce. Zwykle zresztą w dzieciństwie.

Każde drzewo przypominało zwierzę; wysuwało listowie w wiatr, a guzowate „nogi” wbijało w ziemię. Pokryty liśćmi stok iskrzył się pod naporem wiatru, pod nierównomiernymi porywami, uderzeniami bądź w nieoczekiwanym bezruchu; listowie falowało z każdym podmuchem. To była Prowansja, samo jej serce. Michel miał wrażenie, że na krawędzi mózgu drżą mu wspomnienia z dzieciństwa. Ogromne presque vu wypełniło Francuza, przepełniło go; życie w jakimś pejzażu, drżące własnym ciężarem i równowagą. Duvalowi nie było już ciężko. Sam błękit nieba kojarzył się z jakimś głosem z poprzedniego wcielenia, który szeptał: „Prowansja, Prowansja, Prowansja”.

Jednak gdzieś ponad parowem kręciło się stado czarnych kruków krzyczących: „Ka, Ka, Ka!”

Ka. Kto stworzył tę opowieść o małych czerwonych ludzikach i o nazwie, którą nadali Marsowi? Nie sposób odgadnąć. Takie historie nie miały początków. W mitologii śródziemnomorskiej Ka oznaczało tajemniczy element osobowości człowieka lub jego dodatkowy geniusz opiekuńczy; przedstawiano go w formie jastrzębia, gołębia lub kruka.

A teraz marsjańskie Ka opadło Michela tutaj, w Prowansji. Czarne kruki… Na Marsie, pod przezroczystymi namiotami latały takie same ptaki, z równie niedbałą siłą stawiając opór podmuchom wiatru z areatorów jak tutejszemu mistralowi. Nie dbały o to, że są na Marsie, był dla nich domem, światem jak każdy inny, a ludzie pod nimi — tym, czym byli zawsze: niebezpiecznymi, naziemnymi zwierzętami, które mogły zabić lub zabrać na nieznaną wyprawę. Żaden marsjański ptak nie pamiętał, jak tam dotarł, nie pamiętał też Ziemi. Nic nie łączyło tych dwóch światów z wyjątkiem ludzkiego umysłu. Ptaki latały, szukały jedzenia i krakały, na Ziemi czy na Marsie — tak było zawsze i zawsze tak będzie. Wszędzie czuły się w domu, kołując w mocnych porywach wiatru, radząc sobie z mistralem i wołając do siebie: „Mars, Mars, Mars!”. Natomiast umysł Michela Duvala przebywał w dwóch światach naraz lub trwał zatracony w nicości między nimi. Ogromna noosfera. Gdzie był Michel? Kim był? Jak miał żyć?

Gaj oliwkowy. Wiatr. Jaskrawe słońce na miedzianym niebie. Ciężar własnego ciała, kwaśny smak w ustach. Duval czuł się zakorzeniony w tej ziemi. To byłjego dom, ten i żaden inny. Świat się zmienił, a jednocześnie nigdy naprawdę się nie zmieni — nie ten gaj i nie sam Michel. Nareszcie był w domu. Nareszcie. Mógłby żyć na Marsie przez dziesięć tysięcy lat, a jednak jego domem pozostał prowansalski gaj.

Gdy znalazł się ponownie w pokoju hotelowym w Arles, zadzwonił do Mai.

— Proszę, Maju, przyjedź. Chcę, żebyś to zobaczyła.

— Pracuję nad porozumieniem, Michelu. Porozumieniem między Organizacją Narodów Zjednoczonych i Marsem.

— Wiem.

— To jest ważne!

— Wiem.

— No cóż. Po to tu przyleciałam. Działam, jestem w samym środku. Nie mogę po prostu sobie pojechać na wakacje.

— Dobrze już, dobrze. Ale zrozum, ta praca nie ma końca. Polityka nigdy się nie kończy. Zrób sobie wakacje, a potem wróć. Zobaczysz, że nic się nie zmieni. A to… to jest mój dom, Maju. Chcę, żebyś go zobaczyła. Ty nie chcesz mi pokazać Moskwy, nie chcesz do niej polecieć…

— Nie, nawet gdyby pozostała ostatnim suchym miejscem ponad powodzią.

Michel westchnął.

— No cóż, ja odczuwam inaczej. Proszę, przyjedź i zobacz, co mam na myśli.

— Może za jakiś czas, kiedy skończymy tę fazę negocjacji. Jesteśmy w krytycznym okresie, Michelu! Właściwie, ty powinieneś być tutaj, a nie ja tam.

— Mogę obserwować na naręcznym komputerze. Nie ma powodu, żebym uczestniczył osobiście. Proszę cię, Maju!

Rosjanka umilkła; chyba w końcu coś w jego tonie dało jej do myślenia.

— W porządku, spróbuję. Ale to się nie stanie zbyt szybko.

— Będę czekał.

Następne dni Michel spędzał w oczekiwaniu na Maję, chociaż oszukiwał się, że jest inaczej. Całymi dniami podróżował po okolicy wynajętym samochodem, czasami z Sylvie, czasami sam. Mimo chwili wspomnień w gaju oliwkowym, a może właśnie z tego powodu, czuł się zmieszany. Z jakiegoś powodu ciągnęło go na nową linię wybrzeża i zafascynowała łatwość, z jaką tutejsi ludzie przystosowali się do nowego poziomu morza. Często zjeżdżał nad brzeg, wybierając boczne dróżki, które prowadziły go na niespodziewane klify i nowe bagniste doliny. Wielu przybrzeżnych rybaków było pochodzenia algierskiego. Ubolewali, że nie najlepiej im się teraz łowi. Zatopione fabryki zanieczyszczały Camargue, ryby w Morzu Śródziemnym pływały przeważnie w błękitnej wodzie, która znajdowała się daleko, za obszarami błotnistej wody brunatnej; aby się tam dostać, trzeba było płynąć przez cały ranek, a po drodze czyhało wiele niebezpieczeństw.

Kiedy Michel mówił po francusku i słuchał tego języka — nawet dziwnej nowej mowy — miał wrażenie, że ktoś przykłada mu elektrody do jakichś nie odwiedzanych od stulecia partii mózgu. Co jakiś czas powracały wspomnienia: momenty uprzejmości okazywanej mu przez kobiety, jego okrucieństwo wobec nich. Może dlatego poleciał na Marsa — aby uciec przed sobą, przed nieprzyjemnym facetem, jakim był.

No cóż, jeśli tego pragnął, udało mu się; bardzo się zmienił. Chętnie pomagał innym i był skłonny do współczucia. Nie obawiał się spojrzeć w lustro. Mógł wrócić do domu i zmierzyć się z własną przeszłością. Dzięki temu, kim był teraz, potrafił odważnie stanąć oko w oko z dawnym sobą. Owej zmiany dokonał w nim Mars.

Dziwne, jak działa pamięć. Fragmenty wspomnień były małe i ostre, przypominały kolce puszystego, małego kaktusa, które raniły znacznie dotkliwiej, niż wskazywałaby ich wielkość. Michel najlepiej pamiętał swoje życie na Marsie. Odessa, Burroughs, podziemne schrony na południu, kryjówki daleko na terenach chaotycznych. Nawet Underbill.

Gdyby wrócił na Ziemię podczas lat przeżytych w Underbill, otoczyłyby go tu tłumy dziennikarzy. Ale nie kontaktował się z nimi od chwili swego wyjazdu w towarzystwie Hiroko i chociaż od czasu rewolucji nie próbował się ukrywać, chyba niewiele osób we Francji zauważało jego istnienie. Ostatnie katastrofalne wydarzenia na Ziemi pociągnęły najwyraźniej za sobą częściowe załamanie się kultury mediów — a może winą należy obarczyć tylko upływ czasu. Większość Francuzów urodziła się już po jego zniknięciu, pierwsza setka kojarzyła im się z historią starożytną, choć jednocześnie niedostatecznie starą, aby ich naprawdę zainteresowała. Gdyby nagle pojawili się Wolter, Ludwik XIV albo Karol Wielki, może poświęcono by im trochę uwagi — być może — ale jakiś psycholog z poprzedniego stulecia, który wyemigrował na Marsa, do jakiejś nowej Ameryki? Nie, ktoś taki nie zasłużył sobie na ich uwagę. Michel otrzymał parę telefonów, kilka osób przyszło do hotelu w Arles, aby z nim porozmawiać w holu albo na dziedzińcu, pojawił się też ktoś z paryskich mediów… Jednak wszystkich bardziej interesowała opinia Duvala na temat Nirgala niż on sam. Nirgal jako jedyny fascynował tutejszych ludzi, symbolizował dla nich Marsa.

Bez wątpienia, tak było lepiej. Chociaż, kiedy Michel siadywał w kafeteriach, aby zjeść posiłek, czuł się tak samotnie, jak gdyby sam jeden przemierzał pustą przestrzeń marsjańskich południowych wyżyn i musiał przyznać, że całkowite zlekceważenie trochę go rozczarowało: był tylko jednym vieux wśród całej reszty, jednym z tych, których nienaturalnie długie życie powodowało raczej — prawdę mówiąc — wszelkiego rodzaju problemy niż lefleuve blanc…

A jednak, naprawdę tak było lepiej. Zbytnia popularność z pewnością nie pozwoliłaby mu się zatrzymywać w małych wioskach wokół Vallabrix, takich jak Saint-Quentin-la-Poterie, Saint-Victor-des-Quies albo Saint-Hippolyte-de-Montaigu, i gawędzić ze sklepikarzami, którzy wyglądali identycznie jak ci sprzed stu lat i zapewne byli ich potomkami albo może nawet tymi samymi ludźmi; posługiwali się oni starszą, ładniejszą francuszczyzną i nie pytając o nic Michela, chętnie opowiadali o własnym życiu. Nie dbali o Duvala, był dla nich nikim. Podobnie na przedmieściach, na wąskich uliczkach, gdzie sporo osób wyróżniało się cygańskim wyglądem — mieli w sobie bez wątpienia domieszkę krwi północnoafrykańskiej, jak wielu ludzi od czasów najazdu Saracenów przed tysiącem lat. Od mniej więcej dziesięciu wieków stale przybywali tu Afrykanie, stanowiąc jedną z charakterystycznych cech Prowansji. Tutejsze młode kobiety były piękne: z wdziękiem spacerowały w grupkach po ulicach, ich czarne, długie włosy stale połyskiwały i migotały wśród niesionego przez mistral kurzu. Michel znał takie wioski. Zakurzone, plastikowe znaki, wszystko postrzępione i zrujnowane…

Przez cały czas drżał między swojskością i alienacją, między pamięcią i zapomnieniem. Najbardziej jednak ciążyła mu samotność. W jednej z kafeterii zamówił cassis i przy pierwszym łyku przypomniał sobie, że kiedyś siedział w tym samym lokalu, a nawet przy tym samym stoliku! Naprzeciwko Eve. Pomyślał, że Proust miał absolutną rację, mówiąc, że smak jest podstawowym czynnikiem odruchów pamięci, ponieważ najstarsze wspomnienia człowieka tkwią albo przynajmniej układają się w mózgu, w ciele migdałowatym, tuż ponad sferą związaną ze smakiem i zapachem, toteż zapachy żywo przeplatały się ze wspomnieniami, a także z odpowiedzialną za emocje siecią układu limbicznego. Obie sfery miały na siebie spory wpływ — istniał neurologiczny porządek: zapach wyzwalał wspomnienie, które wyzwalało nostalgię. Nostalgię, czyli intensywny ból za własną przeszłością, pragnienie, by wróciła przeszłość — nie dlatego, że była cudowna, ale po prostu dlatego, że istniała, a teraz zniknęła. Michel przypomniał sobie twarz Eve siedzącej naprzeciw niego i mówiącej coś w zatłoczonej sali. Nie pamiętał jednak, co powiedziała ani z jakiego powodu znaleźli się w kafeterii. Niemożliwe. To tylko odosobniony moment, kolec kaktusa, jak obraz widziany podczas błyskawicy, który wraz z nią znikał. Reszta stanowiła pustkę, niezależnie, jak bardzo Michel wytężał umysł. Tak wyglądały jego wspomnienia, w ten właśnie sposób się zmieniały, gdy stały się wystarczająco stare — błyski w ciemnościach, chaotyczne, niemal nic nie znaczące, a w dodatku czasem przepełnione jakimś nieokreślonym bólem.

Michel wyszedł z lokalu, uciekając od przeszłości do samochodu. Przez Vallabrix, pod dużymi platanami Grand Planas, pojechał do domu, do zrujnowanego masu. Wszystkie ruchy wykonywał bezwiednie. Czuł się bezradny; jak gdyby miał nadzieję, że dom ożyje. Zastał jednak tylko te same zakurzone ruiny obok oliwkowego gaju. Usiadł na murku. Miał w sobie dziwną pustkę.

Tamten Michel Duval zniknął. Ten także odszedł. Zaczynał żyć w następnych wcieleniach i zapomniał ten moment — choć był tak ostry i bolesny — tak samo jak zapomniał wszystkie inne momenty, które kiedyś miały miejsce. Błyski, obrazy: jakiś mężczyzna siedzący na roztrzaskanym murku, mężczyzna, bez uczuć. Tylko tyle. Ten Michel Duval także przeminie.

Oliwkowe drzewka machały ramionami. Szare, zielone, szare, zielone. Do widzenia, do widzenia. Teraz mu nie pomogły, nie dały mu żadnego euforycznego połączenia z utraconym czasem; ten moment także już należał do przeszłości.

Otoczony migotliwą szarą zielenią Michel dojechał z powrotem do Arles. Urzędnik w hotelowym holu mówił właśnie komuś, że mistral nigdy nie przestanie wiać.

— Ależ tak, przestanie — wtrącił się Michel, mijając ich.

Poszedł na górę do swojego pokoju i znowu zadzwonił do Mai.

— Proszę — powiedział. — Proszę, przyjedź szybko.

Gniewało go, że musi się poniżać do błagania.

— Wkrótce — odparła. — Jeszcze kilka dni i zawrzemy porozumienie. Prawdziwe, spisane porozumienie między ONZ i niezależnym rządem marsjańskim. Tworzy się historia.

Powiedziała, że potem pomyśli o przyjeździe.

Michel nie dbał o tworzącą się historię. Chodził po Arles, czekając na Maję. Wracał do pokoju i czekał. Wychodził, aby znowu pospacerować.

Rzymianie wykorzystywali Arles — tak samo Marsylię — jako port. Prawdę mówiąc, Cezar zrównał Marsylię z ziemią za to, że popierała Pompeje, Arles natomiast okazał przychylność i uczynił je lokalną stolicą. Spotykały się tu trzy strategiczne drogi zbudowane przez Rzymian; wszystkich używano jeszcze przez setki lat po rozpadzie Cesarstwa, a zatem i miasto przez te stulecia było pełne życia, kwitnące i ważne. Jednak później Rodan zamulił laguny, region Camargue zmienił się w zapowietrzone moczary, a drogi zaczęły niszczeć. Arles straciło na znaczeniu. Najpierw były smagane wiatrem słone trawy Camargue i słynne stada dzikich białych koni, a potem pojawiły się rafinerie ropy naftowej, elektrownie atomowe i zakłady chemiczne.

Teraz wraz z powodzią wróciły lśniące czystą wodą laguny, a Arles znowu stało się morskim portem. Michel nadal czekał w nim na Maję. Nigdy wcześniej tu nie mieszkał, toteż miasto nie budziło żadnych wspomnień; całe dni obserwował żyjących w nim obecnie ludzi. To była nowa, nieznana kraina.

Zadzwonił do niego do hotelu niejaki Francis Duval, z którym wcześniej skontaktowała się Sylvie. Był to bratanek Michela, syn jego zmarłego brata. Żył i mieszkał przy Rue du 4 Septembre, dokładnie na północ od rzymskiej areny, kilka kwartałów od wezbranego Rodanu i kilka — od hotelu Michela. Zapraszał wuja, by wpadł z wizytą.

Michel zgodził się po chwili wahania. Do tej pory zwiedził już miasto, zatrzymując się na krótko w rzymskim teatrze i na arenie, a tu nagle pojawia się bratanek, który w dodatku — jak się okazało — zwołał do siebie całą quartier, przyjęcie, korki szampanów wyskakujące jak z czarodziejskiego kapelusza. Michela wciągnięto do środka i wszyscy zebrani po kolei brali go w ramiona; trzy pocałunki w policzki na sposób prowansalski. Chwilę potrwało, zanim udało mu się dotrzeć do Francisa, a później bratanek ściskał go długo i mocno, mówiąc do niego przez cały czas. Kilka osób nagrywało spotkanie na wideo.

— Wyglądasz dokładnie jak mój ojciec! — stwierdził Francis.

— Ty również wyglądasz jak on! — odparł Michel, próbując sobie przypomnieć twarz brata. Francis był starszawym mężczyzną, a Michel nigdy nie widział brata w tak zaawansowanym wieku. Nie miał więc pewności.

Wszystkie otaczające go twarze były w jakimś sensie znajome, a język tych ludzi — przeważnie — zrozumiały. Wypowiadane przez nich zdania wywoływały w jego umyśle obrazy; zapach sera i wina przywoływał kolejne, a smak tego ostatniego — jeszcze więcej. Francis okazał się koneserem win i radośnie odkorko wy wał jedną zakurzoną butelkę po drugiej: Chäteauneuf du Papę, potem stuletnie sauterne z Chateau d’Yquem, swoją specjalność; Pauillac — pierwszorzędne czerwone cru z Bordeaux, po dwa z Chateau Latour, Chateau Lafitte i Chateau Mouton-Rothschild (rocznik 2064) z etykietką wykonaną przez Pougnadoresse’a. Te wiekowe cudeńka przekształciły się przez lata w coś więcej niż zwykłe wino, ich smak zagęścił się od rozmaitych alikwotów i harmonii. Wpływały w gardło Michela niczym jego własna młodość.

Miał wrażenie, że znajduje się na przyjęciu wydanym dla jakiegoś popularnego polityka z miasta, a Francis — chociaż zdaniem Michela nie bardzo przypominał jego brata — mówił dokładnie w taki sam sposób jak tamten. Michel sądził, że nie pamięta już tego głosu, tkwił on jednak w jego umyśle niezwykle wyraźnie. Francis identycznie przeciągał głoski w wyrazie „normalement”, którym określał świat przed powodzią, podczas gdy dla brata Michela słowo to oznaczało hipotetyczny stan spokojnego załatwiania spraw, który nigdy się nie zdarzał w prawdziwej Prowansji — obaj jednakże wypowiadali to słowo dokładnie tak samo śpiewnie, cedząc nor-male-ment…

Wszyscy obecni na przyjęciu chcieli rozmawiać z Michelem albo przynajmniej go słuchać, toteż stał ze szklaneczką w ręku i pospiesznie przemawiał w stylu miejskiego polityka, komplementował kobiety za urodę i dawał wszystkim do zrozumienia, że dobrze się czuje w ich towarzystwie; równocześnie starał się unikać sentymentalizmu i nie dać po sobie poznać, jak bardzo jest zdezorientowany. Odgrywał zatem zgrabne, fachowe przedstawienie, dokładnie takie, jakiego spodziewali się po nim ci współcześni Prowansalczycy, którzy przemawiali szybko i z humorem, jak gdyby walczyli w lokalnych walkach byków.

— A jaki jest Mars? Jak wygląda? Co będziesz teraz porabiał? Czy są tam już jakobini?

— Mars to Mars — odparł Michel, ucinając serię pytań. — Powierzchnia ma kolor dachówek w Arles. Rozumiecie…

Bawili się przez całe popołudnie, a potem podano kolację. Niezliczone kobiety całowały Michela w policzek. Upijał się ich perfumami, zapachem skóry i włosów, ich roześmianymi, wilgotnymi, ciemnymi oczyma, które patrzyły na niego z przyjazną ciekawością. Michel przypomniał sobie młode marsjańskie tubylki, przy których zawsze musiał zadzierać głowę, a i tak oglądał głównie ich podbródki, szyje i wnętrza nozdrzy. Jaką przyjemnością jest patrzeć z góry na przedziałek w lśniących czarnych włosach, pomyślał.

Późnym wieczorem ludzie się rozeszli. Francis wyszedł z Michelem na rzymską arenę, gdzie wspięli się na pochyłe schody jej fortyfikacji — średniowiecznych wież. Z niewielkiej kamiennej komnaty na szczycie schodów wyjrzeli przez maleńkie okienka. Zobaczyli dachy, pozbawione drzew ulice i Rodan. Z południowych okien widać było fragment brudnej wody — Camargue.

— Ach, znowu nad Morzem Śródziemnym — powiedział Francis, bardzo zadowolony. — Może dla większości miejsc powódź oznaczała katastrofę, lecz dla Arles okazała się niemal zbawieniem. Teraz ryżowi farmerzy przyjeżdżają do nas i przekwalifikowują się na rybaków albo przyjmują każdą inną pracę. Wiele łodzi, które przetrwały, dokowało tutaj, w samym mieście. Przywożą owoce z Korsyki i Majorki, handlują z Barceloną i Sycylią. Przejęliśmy sporą część marsylskiego biznesu, chociaż widzę, że tamci szybko odzyskują rezon. Świat się zmienia! Wiesz, przedtem Aix miało uniwersytet, Marsylia — morze, a my — tylko te ruiny i turystów, którzy przyjeżdżali dla nich na jeden dzień. Turystyka to paskudny interes, nie jest odpowiednią pracą dla ludzkich istot. Czujesz się jak żywiciel pasożytów. Teraz jednak znowu żyjemy! — Francis był trochę pijany. — Hej, musisz wypłynąć ze mną łodzią i zobaczyć lagunę.

— Chciałbym.

Tej nocy Michel znowu zadzwonił do Mai.

— Musisz przyjechać. Odnalazłem bratanka, moją rodzinę.

Na Mai jego rewelacja nie zrobiła wrażenia.

— Nirgal wyprawił się do Anglii szukać Hiroko — odrzekła ostro. — Ktoś mu powiedział, że ją tam widział, więc natychmiast pojechał.

— Co takiego?! — krzyknął Michel, wstrząśnięty tą nagłą wzmianką o Hiroko.

— Och, Michelu. Wiesz, że to nie może być prawda. Ktoś nagadał Nirgalowi bzdur i tyle. To nie może być prawda, ale Nirgal zareagował natychmiast.

— Zrobiłbym to samo!

— Proszę, Michelu, bądź rozsądny. Jeden głupek wystarczy. Jeśli Hiroko w ogóle żyje, jest na Marsie. Ktoś po prostu chciał w ten sposób odsunąć Nirgala od negocjacji. Być może bez złych zamiarów. Wiesz, że Nirgal ma spory wpływ na ludzi, no i nie potrafi się w odpowiednim momencie ugryźć w język. Powinieneś do niego zadzwonić i kazać mu wracać. Może ciebie posłucha.

— Ja bym nie posłuchał, gdybym był na jego miejscu.

Michel zatracił się w myślach, próbując zdusić nagłą nadzieję, że Hiroko żyje. Akurat w Anglii. Gdziekolwiek. Hiroko, Iwao, Gene, Rya… cała grupa… jego rodzina. Jego prawdziwa rodzina. Wzruszył ramionami. Kiedy próbował opowiedzieć niecierpliwej Mai o rodzinnym spotkaniu w Arles, słowa uwiązły mu w gardle. Zrozumiał, że jego prawdziwa rodzina zniknęła cztery lata temu. W końcu, zdołał jedynie z siebie wykrztusić:

— Proszę, Maju, przyjedź.

— Wkrótce. Powiedziałam Saxowi, że wyjeżdżam natychmiast po zakończeniu rokowań. W ten sposób cała reszta zostanie na jego głowie, a on przecież ledwie mówi. To absurd. — Michel uważał, że przesadzała, w Bernie znajdował się pełny zespół dyplomatyczny, a Sax był na swój sposób absolutnym fachowcem. — Ale okay, zrobię to dla ciebie. Tylko przestań mnie popędzać.

W następnym tygodniu doczekał się przybycia Mai.

Michel wyjechał po nią na nową stację kolejową. Był zdenerwowany. Mieszkał z Mają w Odessie i Burroughs przez prawie trzydzieści lat, ale teraz, gdy wiózł ją do Awinionu, miał wrażenie, że obok niego siedzi nieznajoma osoba, mrużąca oczy starożytna piękność z trudnym do odczytania wyrazem twarzy i mówiąca po angielsku zgrzytliwymi, szybkimi zdaniami; opowiadała mu o wszystkim, co się zdarzyło w Bernie. Wynegocjowali z ONZ traktat, w którym Ziemia zagwarantowała Marsowi niezależność. W zamian mieszkańcy Czerwonej Planety zgadzali się przyjąć określoną liczbę emigrantów (nie więcej niż dziesięć procent marsjańskiej populacji rocznie), wysłać pewną ilość zasobów naturalnych oraz konsultować się w kwestiach dyplomatycznych.

— Jest dobrze, naprawdę dobrze.

Michel próbował się skoncentrować na jej nowinach, ale nie mógł. Maja mówiła, od czasu do czasu patrząc na migające obok ich samochodu budynki, lecz w słońcu i zapylonym wietrze wyglądały dość tandetnie i najwyraźniej nie zrobiły na niej wrażenia.

Z ciężkim sercem Michel podjechał jak najbliżej papieskiego pałacu w Awinionie, zaparkował i udali się na spacer wzdłuż wezbranej rzeki, obok mostu, który nie sięgał drugiego brzegu, potem na szeroką promenadę prowadzącą z pałacu w kierunku południowym, gdzie w cieniu starożytnych platanów kuliły się uliczne kafeterie. W jednej z nich zjedli obiad, a Michel skosztował oliwy z oliwek i cassisu, smakując je przez chwilę; równocześnie obserwował, jak jego towarzyszka siedząca na metalowym krześle odpręża się niczym kotka.

— Jest przyjemnie — zauważyła, a Michel się uśmiechnął.

Rzeczywiście. Wokół panował chłód i spokój, otaczał ich cywilizowany świat, a jedzenie i picie były niezwykle wykwintne. Jednak dla Michela smak cassisu ruszył lawinę wspomnień i emocje z poprzednich „wcieleń” zmieszały się z wrażeniami, które odczuwał obecnie, uwydatniając wszystko — kolory, materiały, dotyk metalowych krzeseł i smaganie wiatru. Niestety, Maja uważała cassis jedynie za cierpki alkoholowy napój z jagód.

Gdy Michel obserwował Maję, przyszło mu do głowy, że los związał go z partnerką jeszcze atrakcyjniejszą niż piękne Francuzki, które znał we wcześniejszym życiu. Maja była w jakimś sensie bardziej od nich niezwykła. A zatem Michelowi powiodło się na Marsie. Prowadził tam wspanialsze życie. To odczucie i nostalgia walczyły ze sobą w jego sercu, a przez ten czas Rosjanka — obojętna na szalejące w głowie Michela interferencyjne obrazy jego poprzednich (i aktualnego) żywotów — pochłonęła mnóstwo cassouleta, wina, serów, cassisu i kawy.

Rozmawiali lekko i o niczym. Maja była odprężona i dobrze się bawiła. Rozpierała ją radość własnych berneńskich osiągnięć. Nie spieszyło im się, nigdzie nie musieli iść. Michel patrzył na wszystko wokół z dziwnym żarem, jak gdyby połknął tabletkę megaendorfiny. A obserwując Maję, powoli sam zaczynał odczuwać zwykłe, normalne szczęście. Przeszłość, przyszłość — nigdy nie były rzeczywiste. Istniał tylko ten obiad pod platanami w Awinionie. Michel nie musiał myśleć o niczym innym.

— Tu jest tak cywilizowanie — oświadczyła Maja. — Od lat nie czułam podobnego spokoju. Teraz rozumiem, dlaczego ci to odpowiada.

Potem zaśmiała się, a Michel poczuł, jak idiotyczny uśmiech okrasza mu twarz.

— Nie chciałabyś ponownie zobaczyć Moskwy? — spytał zaciekawiony.

— Ach, nie. Nie chciałabym.

Odcięła się od jego pomysłu jak od niepotrzebnego w tym momencie intruza. Michel zastanawiał się, co czuła w związku z powrotem na Ziemię. Rodzima planeta nie była jej chyba zupełnie obojętna?

Dla pewnych osób dom był ważny, stanowił zbiór uczuć daleko wykraczający poza racjonalność, rodzaj sieci wysokiego napięcia lub pola grawitacyjnego, w którym osobowość danej jednostki przybiera geometryczny kształt. Inni natomiast uważali, że jest to tylko miejsce; ich własna osobowość wolna była od związków z nim; pozostawała taka sama niezależnie od tego, gdzie się znajdowała. Pierwszy typ mieszkał w Einsteinowskiej zakrzywionej przestrzeni domu, drugi — w Newtonowskiej absolutnej przestrzeni wolnej jaźni. Michel należał do typu pierwszego, Maja — do drugiego. Takie były fakty i nie warto było z nimi walczyć. Mimo to, Michel pragnął, aby Mai spodobała się Prowansja. Albo żeby chociaż zrozumiała, z jakich powodów on kocha swoją rodzinną krainę.

Kiedy wiec skończyli jeść, pojechali na południe przez Saint-Remy do Les Baux.

Maja spała podczas jazdy, a Michel nie czuł się urażony, może dlatego, że między Awinionem i Les Baux krajobraz składał się przeważnie z brzydkich przemysłowych budynków, rozproszonych na pokrytej pyłem równinie. Maja zresztą obudziła się dokładnie w odpowiednim momencie: gdy Michel wjeżdżał w wąską, krętą dróżkę, prowadzącą w górę fałdy w Alpilles do starej wioski na wzgórzu. Zatrzymał samochód na parkingu, a potem zaczęli się wspinać w kierunku wioski. Osada wyraźnie wyglądała na miejsce często odwiedzane przez turystów, ale jej główna, kręta uliczka była teraz bardzo cicha — wydawała się opuszczona — i bardzo malownicza. Najwidoczniej popołudnia spędzano tu w spokoju, oddając się sjeście. Na ostatnim łuku do szczytu wzgórza rozpościerał się otwarty teren w kształcie nierównego, pochyłego placu, a za nim widniały wapienne wypukłości wzgórza; każda z nich wyglądała jak wydrążona przez jakiegoś eremitę starożytna pustelnia, w której można się było ukryć przed Saracenami oraz wszystkimi innymi niebezpieczeństwami średniowiecznego świata. Na południu niczym złoty talerz połyskiwało Morze Śródziemne. Skały były żółtawe, a ponieważ na zachodnim niebie wisiał cienki welon spiżowych chmur, światło przyjmowało metaliczny, bursztynowy odcień. Michel i Maja czuli się, jak gdyby szli w żelu lat.

Wspinali się od jednej komnatki do następnej, dziwiąc się ich maleńkiemu rozmiarowi.

— Ta wygląda jak nora pieska preriowego — stwierdziła Rosjanka, zaglądając do jednej z wydrążonych małych jaskiń. — Jak nasz parking przyczep w Underbill.

Kiedy wrócili na pochyły plac, zarzucony fragmentami wapienia, zatrzymali się, aby popatrzeć, jak lśni Morze Śródziemne. Michel zwrócił uwagę na jaśniejszy błysk Camargue.

— Niby wygląda jak woda — powiedział do Mai.

Jednak w chwilę później światło pociemniało do barwy mrocznej moreli i teraz wzgórze wyglądało jak forteca ponad jakimś przepastnym światem, ponad samym czasem.

Maja otoczyła Michela w pasie i z lekkim drżeniem uściskała go.

— Piękne. Tyle że nie potrafiłabym mieszkać tu na górze, tak jak ci ludzie. To miejsce jest chyba zbyt… obnażone.

Wrócili do Arles. Była sobotnia noc. Michel miał wrażenie, że w centrum miasta obchodzi się jakieś cygańskie lub północnoafrykańskie święto — aleje zatłoczone były straganami zjedzeniem i napojami, wiele stoisk wciśnięto w łuki rzymskiej areny, którą otwarto dla wszystkich chętnych; w środku grał zespół muzyczny.

Maja i Michel kręcili się wśród tłumu, atakowały ich zapachy smażonego jedzenia i arabskich przypraw. Wokół ludzie rozmawiali w dwóch czy trzech obcych językach.

— To miasto przypomina mi Odessę — oznajmiła Maja, kiedy obchodzili rzymską arenę — tyle że tutejsi ludzie są tacy mali. Sympatycznie jest przynajmniej raz nie czuć się karłem.

Tańczyli w środku areny, pili przy stole pod gwiaździstym niebem. Jedna z gwiazd była czerwona i Michel miał co do niej pewne podejrzenia, ale ich głośno nie wypowiedział. Później wraz z Mają wrócił do pokoju hotelowego, gdzie kochali się na wąskim łóżku. W pewnym momencie Michelowi wydało się, że jest w nim wiele osób naraz; krzyknął, zachwycony tym doznaniem… Maja zapadła w sen, a on leżał obok niej rozbudzony i pogrążony w melancholii, czuł tristesse rozciągający się gdzieś poza czasem.

Michel zatopił się w znajomym zapachu włosów Mai i słuchał cichnącej powoli kakofonii miasta. Nareszcie w domu!

W następnych dniach przedstawił Maję swojemu bratankowi i reszcie krewnych zaproszonych przez Francisa. Cała grupa natychmiast ją otoczyła i — używając translatora AI — wszyscy zadawali dziesiątki pytań. Ogromnie się też starali opowiedzieć jej całe swoje życie. Michel uświadomił sobie, że ludzie często postępują w ten sposób: pragną się zbliżyć do słynnego nieznajomego, którego historię znają (lub tak im się zdaje), i w zamian zarzucają go swymi opowieściami, aby i on dowiedział się o nich równie dużo. Tak czy owak, mówili jak podczas zeznania albo spowiedzi i wydawało im się, że jest to wzajemna wymiana opowieści. A do Mai ludzi wyjątkowo ciągnęło, jak gdyby w sposób naturalny. Rosjanka potrafiła słuchać ich historii, a przy tym — w najodpowiedniejszych miejscach — śmiała się i zadawała pytania. Francuzi opowiedzieli jej więc o posuwaniu się powodzi zatapiającej ich domy, o swoim trybie życia, gdy musieli zamieszkać na łasce przyjaciół lub rodziny, której nie widzieli od lat; mówili, że zmuszeni zostali żyć po nowemu i wśród innych ludzi, że roztrzaskał się poprzedni model ich życia, wypchnięto ich na dwór, w mistral… Michel widział, że ta walka o przetrwanie wzmocniła ich, szczycili się tym, że przeżyli i że potrafili współdziałać, a z drugiej strony oburzały ich obecnie wszelkie przejawy braku serca i gruboskórności, które stanowiły zupełne przeciwieństwo ich heroicznej postawy. Złościło ich, kiedy słyszeli, że ktoś wykorzystuje trudną sytuację innych.

— Czy potrafisz uwierzyć? Nie dość, że mu nie pomogli, to wyrzucili go w nocy na ulicę, a całe pieniądze zabrali.

— To nas obudziło, rozumiesz? Gdyby nie powódź, spalibyśmy dalej.

Mówili do Michela po francusku, obserwowali, jak kiwa głową, a potem patrzyli na Maję, czekając, aż AI przetłumaczy na angielski całą opowieść i Rosjanka im odpowie. Maja także kiwała głową, przejęta ich słowami tak samo jak kiedyś, gdy rozmawiała z młodymi tubylcami w okolicach Basenu Hellas. Twarz miała skupioną, mina świadczyła, że zainteresowały ją i głęboko poruszyły opowieści ludzi. Tak, Maja i Nirgal należeli do tego samego typu osób, posiadali charyzmę; potrafili się skupiać na sprawach innych, potrafili słuchać. Michel pomyślał, że może charyzma jest właśnie czymś w rodzaju zwierciadła, w którym odbijają się słowa innych ludzi.

Niektórzy z krewnych Michela wypływali na łodziach. Maja patrzyła zafascynowana na szalejący Rodan i łodzie spływające ku dziwnej lagunie Camargue. Rosjanka podziwiała upór osób, które postanowiły ponownie skanalizować rzekę. Krewni Michela wypłynęli na błękitną wodę — rozjaśniony promieniami słońca błękit; małe łodzie skakały na przybrzeżnych grzywiastych falach szarpanych przez mistral. Póki nie zniknęli z pola widzenia, płynąc na rozjaśnionej słońcem błękitnej tafli wody, Maja patrzyła zdumiona. Michel rozebrał się i wskoczył do zimnej, słonej wody. Popływał trochę, napił się także trochę, przypominając sobie specyficzny smak z dawnych czasów.

Gdy wrócił na ląd, postanowili się wybrać na przejażdżkę. Pojechali zobaczyć Pont du Gard, który wyglądał tak samo jak zawsze — akwedukt, największe dzieło rzymskiej sztuki — trzy kondygnacje z kamienia, grube, niższe łuki w rzece, z dumą stawiające od dwóch tysięcy lat opór pędzącej wodzie, w górze: lżejsze, wyższe łuki, wreszcie najmniejsze, na szczycie tamtych. Forma podążała za funkcjonalnością, tworząc piękno; kamień wykorzystany, by pokonać wodę. Kamień ten był obecnie nierówny i pokryty dołkami, miał kolor miodowego blondu — bardzo marsjański — a całość wyglądała jak pasaż Nadu w Underbill, stojący w zapylonej, zielono-wapiennej przełęczy Gard w Prowansji. Michelowi widok ten wydał się niemal bardziej marsjański niż francuski.

Maję urzekła elegancja budowli.

— Zobacz, jakie to ludzkie, Michelu. Tego właśnie brakuje naszym marsjańskim budowlom. Są za duże. A ta… została zbudowana rękoma człowieka, przy użyciu narzędzi skonstruowanych przez niego. Bryła, przybory, ludzka matematyka i może kilka koni. Nie to, co nasze maszyny kierowane metodą teleoperacji i jakieś tajemnicze materiały. Roboty wykonują z nich rzeczy, których nikt z nas nawet nie potrafi zrozumieć.

— Tak.

— Zastanawiam się, czy moglibyśmy zacząć budować w sposób mechaniczny. Nadia powinna zobaczyć tę budowlę, strasznie by jej się spodobała.

— I ja tak pomyślałem.

Michel był szczęśliwy. Zjedli piknikowy lunch.

W następnych dniach zwiedzili fontanny Aixen-Provence, wyszli na punkt widokowy nad Wielkim Kanionem du Gard, objechali uliczne doki Marsylii, obejrzeli rzymskie budowle w Orange i Nimes, przejechali obok zatopionych kurortów Lazurowego Wybrzeża. Pewnego wieczoru udali się nawet do zrujnowanego masu Michela i chodzili po starym gaju oliwkowym.

Nocami po każdym z tych kilku cennych dni wracali do Arles i jedli kolację w hotelowej restauracji albo — jeśli było ciepło — na dworze, pod platanami w ulicznych kafeteriach; potem wracali do pokoju i kochali się, a o świcie budzili i znowu się kochali albo od razu schodzili na śniadanie złożone ze świeżych croissantów i kawy.

— Jest cudownie — powiedziała Maja, stojąc pewnego błękitnego wieczoru w wieży areny. Patrzyła ponad pokrytymi dachówką domami; miała na myśli wszystko, całą Prowansję. A Michel był szczęśliwy.

Niestety wtedy właśnie odebrała rozmowę na nadgarstku i dowiedziała się, że Nirgal jest bardzo chory. Dzwonił Sax, był zdenerwowany, mówił, że zabrał już młodego Marsjanina z Ziemi i umieścił go w marsjańskiej grawitacji, w sterylnym środowisku, na statku krążącym po ziemskiej orbicie.

— Obawiam się, że chodzi o jego system odpornościowy i grawitacja nie ma nic do rzeczy. Nabawił się jakiejś infekcji, ma obrzęk płucny i bardzo wysoką gorączkę — mówił.

— Reakcja alergiczna na Ziemię — odpowiedziała Maja z ponurą miną. Ustaliła plan działania i zakończyła rozmowę zwięzłymi instrukcjami dla Saxa, każąc mu się uspokoić. Potem podeszła do małej szafy w pokoju i zaczęła wyrzucać swoje rzeczy na łóżko.

— Dalej! — krzyknęła, kiedy zobaczyła, że Michel nie rusza się z miejsca. — Musimy jechać!

— Doprawdy?

Machnęła na niego ręką i dalej myszkowała w szafie.

— Ja jadę. — Wrzucała do walizki naręcza bielizny, wreszcie podniosła na niego oczy. — I tak już czas opuścić Ziemię.

— Czyżby?

Nie odpowiedziała. Wystukała numer na naręcznym komputerze i poprosiła lokalny oddział Praxis o załatwienie transportu w przestrzeń kosmiczną. Tam mieli się spotkać z Saxem i Nirgalem. Jej głos był chłodny, spięty, rzeczowy. Już zapomniała o Prowansji.

Kiedy zobaczyła, że Michel nadal stoi bez ruchu, wybuchnęła:

— Och, daj spokój, nie zachowuj się tak teatralnie! Fakt, że odlatujemy, nie oznacza, że nigdy tu nie wrócimy! Będziemy żyć tysiąc lat, możemy przylecieć, kiedy tylko zechcemy, sto razy. Mój Boże! A zresztą, czy to miejsce jest lepsze od Marsa? Mnie przypomina Odessę, a tam byłeś szczęśliwy, prawda?

Michel zignorował jej słowa. Potykając się o walizki, podszedł do okna i wyjrzał. Zobaczył zwykłą ulicę Arles, lśniła błękitnie w półmroku: pastelowe, stiukowe ściany, kocie łby, drzewa cyprysowe, popękane dachówki na dachach domów po drugiej stronie ulicy — w kolorze Marsa. Pod nim głosy krzyczały coś po francusku, gniewnie.

— No i? — wrzasnęła Maja. — Jedziesz?

— Tak.

CZĘŚĆ 6

Wyprawa Ann w teren

Zrozum, jeśli nie poddasz się kuracji przedłużającej życie, zdecydujesz się na samobójstwo.

— No i?

— Cóż. Samobójstwo uważa się zwykle za oznakę dysfunkcji psychologicznej.

— Zwykle.

— Raczej bardzo często. Jesteś co najmniej nieszczęśliwa.

— Co najmniej.

— Ale dlaczego? Czego ci teraz brakuje?

— Świata.

— Nadal każdego wieczoru wychodzisz oglądać zachód słońca.

— Nawyk.

— Twierdzisz, że źródłem twojej depresji jest zniszczenie pierwotnego Marsa. Osobiście uważam, że psychologiczne powody przytaczane przez ludzi cierpiących na depresję to maski, które chronią ich przed cięższymi i bardziej osobistymi ranami.

— One mogą być prawdziwe.

— Masz na myśli powody?

— Tak. Co stwierdziłeś u Saxa? Monocausotaxophilie?

— Touche. Jednak te sprawy zwykle mają początek wśród przyczyn rzeczywistych. Często trzeba zawrócić do tego punktu w swojej podróży i rozpocząć wszystko od nowa.

— Czas to nie przestrzeń. Metafora przestrzeni jest naprawdę możliwa w czasie. Nigdy nie daje się zawrócić.

— Nie, nie. Można zawrócić, metaforycznie. W swojej duchowej podróży możesz się cofnąć w przeszłość, wrócić po śladach, sprawdzić, w których miejscach skręcałaś i dlaczego, a następnie udać się dalej naprzód w innym kierunku, innym, ponieważ obejmuje już te nowe przemyślenia. Zwiększone zrozumienie powiększa znaczenie. Jeśli nadal będziesz się upierać, że najbardziej obchodzi cię los Marsa, powiem, że mamy do czynienia z tak potężnym przeniesieniem, że aż wprawia cię w zakłopotanie. To także metafora. Może prawdziwa, tak, może. Trzeba jednak rozróżniać obie kategorie metafory.

— Wiem, co widzę.

— W pewnym sensie — nie. Widok przesiania ci zbyt wielka ilość czerwonego Marsa. Powinnaś wyjść i popatrzeć! Wyjdź, opróżnij swój umyśl i po prostu przyjrzyj się temu, co się znajduje na zewnątrz. Stań na niskiej wysokości i idź swobodna w wietrze, z samą tylko maską przeciwpyłową na twarzy. Przyda ci się to w sensie psychologicznym. Dostrzec korzyści z terraformowania! Doświadczyć wolności, jaką nam daje, poczuć więź z tym światem… Dzięki niemu możemy chodzić po jego powierzchni nadzy i nie umrzemy. Zadziwiające! Właśnie tak stajemy się częścią ekosystemu. Ów proces zasługuje na ponowne przemyślenie z twojej strony. Powinnaś wyjść, rozważyć wszystko, studiować cały proces jako areformowanie…

— To tylko słowo. Wzięliśmy sobie planetę i orzemy ją. A ona topi nam się pod stopami.

— Lecz topi się w tutejszą wodę. Nie importowaną z Saturna czy z innego miejsca. Jak gdyby była tu od początku, prawda? Stanowi część pierwotnego przyrostu. Odgazowana z pierwszej bryły, która była Marsem. A teraz stanie się częścią naszych dal. Nawet same ciała są wzorami w marsjańskiej wodzie. Ona płynęła już kiedyś po powierzchni Marsa, zgadza się? Wydobywamy ją w artezyjskiej apokalipsie. Te kanały są takie duże!

— Przez dwa miliardy lat miała postać wiecznej zmarzliny.

— Pomożemy jej zatem wrócić na powierzchnię. Majestat wielkich wybuchowych powodzi… Byliśmy w niej, widzieliśmy ją na własne oczy, prawie w niej umarliśmy…

— Tak, tak…

— Czułaś, jak porywała pojazd. Jechaliśmy…

— Tak! Ale zamiast rovera zmiotła Franka.

— Tak.

— Zmiotła cały świat. A nas porzuciła na plaży.

— Ten świat ciągle jest tutaj. Możesz wyjść i sama go zobaczyć.

— Nie chcę patrzeć. Widziałam go już!

— To nie byłaś ty, ale jakaś inna, wcześniejsza osoba. Teraz jesteś kimś innym.

— Tak, tak.

— Myślę, że się boisz. Boisz się próby przemiany — metamorfozy w coś nowego. Tam na zewnątrz, wokół ciebie jest alembik. Ogień jest gorący. Stopisz się, potem odrodzisz i kto wie, czy ciągle jeszcze tam będziesz.

— Nie chcę się zmieniać.

— Nie chcesz przestać kochać Marsa.

— Tak Nie.

— Nigdy nie przestaniesz go kochać. Po metamorfozie skała ciągle istnieje. Jest zwykle twardsza niż macierzysta, prawda? Zawsze będziesz kochać Marsa. A teraz twoim zadaniem jest zobaczyć Marsa, który wszystko przetrwa, pod gęstym czy rzadkim, gorącym czy zimnym, mokrym czy suchym. To są tymczasowe zmiany i planeta przetrwa j e wszystkie. Powodzie zdarzyły się już przedtem, nieprawdaż?

— Tak.

— Własna woda Marsa. Wszystkie te substancje lotne są jego własnymi substancjami.

— Z wyjątkiem azotu z Tytana.

— Tak, tak. Mówisz jak Sax.

— Daj spokój.

— Jesteście bardziej do siebie podobni, niż ci się zdaje. A wszystkie substancje lotne należą do Marsa.

— A zniszczenie powierzchni? Jest zrujnowana. Wszystko się zmieniło.

— To areologia. Albo areofania.

— To destrukcja. Powinniśmy byli spróbować żyć tutaj bez zmieniania czegokolwiek.

— Ale nie spróbowaliśmy. Teraz przed „czerwonymi” stoi zadanie utrzymania warunków w stanie maksymalnie zbliżonym do pierwotnego, w strukturze areofanii — projekcie stworzenia biosfery, która pozwala ludziom na swobodne życie na powierzchni, do pewnej wysokości. To właśnie oznacza teraz bycie „czerwonym”. Jest takich wielu. A ty się chyba martwisz, że jeśli się choć trochę zmienisz, nastąpi koniec „czerwieni”. Tyle że czerwień jest od ciebie większa. Pomogłaś ją zainicjować i zdefiniować, ale nigdy nie byłaś sama. Gdybyś była jedna jedyna, nikt by cię nie słuchał.

— I nie słuchali mnie!

— Niektórzy słuchali. Wielu. Ruch „czerwonych „będzie trwał niezależnie od tego, co zrobisz. Możesz się wycofać, stać się kimś zupełnie innym, możesz stać się cytrynowozielona, a „czerwień „to wszystko przetrwa. Może nawet stanie się jeszcze „czerwieńsza”, niż potrafisz sobie wyobrazić.

— Wyobrażam ją sobie jak najbardziej czerwoną.

— Wszystkie te alternatywy… Wybieramy jedną z nich i żyjemy według niej. Proces koadaptacji z planetą będzie trwał przez tysiące lat. Tyle że teraz jesteśmy tutaj. W każdym momencie powinnaś pytać: „Czego teraz brakuje?” i pracować nad akceptacją aktualnej rzeczywistości. To świętość, życie. Musisz sobie wyobrazić swoje życie na zewnątrz.

— Nie potrafię. Próbowałam, ale nie potrafię.

— Powinnaś wyjść i rozejrzeć się, naprawdę. Wybrać się na wędrówkę. Przyjrzeć się bardzo dokładnie. Rzucić okiem nawet na lodowe morza. Z wielką uwagą, l nie tylko. Na tym polega konfrontacja. Nie zawsze jest zła, jednak zawsze najpierw trzeba się wszystkiemu przyjrzeć, prawda? Rozpoznać warunki. Potem powinnaś pójść na wzgórza. Tharsis, Elysium. Wzniesienie się na pewną wysokość to wyprawa w przeszłość. Twoje zadanie polega na znalezieniu Marsa, który przetrwa wszystko. Cudowne, naprawdę. Nie możesz sobie wyobrazić, jak wiele osób nie ma przed sobą żadnego wspaniałego zadania. Masz szczęście, że ci się trafiło.

— A ty?

— Co ja?

— Jakie jest twoje zadanie?

— Moje?

— Tak, twoje.

— …Nie jestem pewien. Szczerze powiem, że zazdroszczę ci twojego. Moje zadania są… nieco bezładne. Pomóc Mai i sobie. I reszcie z nas. Pogodzenie… Chciałbym odnaleźć Hiroko…

— Przez tak długi czas byłeś naszym psychiatrą.

— Tak.

— Ponad sto lat.

— Tak.

— I nigdy nie osiągnąłeś żadnych rezultatów.

— No cóż… Chciałbym myśleć, że trochę pomogłem.

— Ale to nie przychodzi ci w sposób naturalny.

— Może i nie.

— Sądzisz, że ludzie zaczynają się interesować psychologią, ponieważ mają kłopoty z własną psychiką?

— Tak się potocznie twierdzi.

— Nikt jednak nie był nigdy dla ciebie psychiatrą.

— Och, mam swoich terapeutów.

— Pomocni?

— Tak! Naprawdę pomocni. Bardzo pomocni. To znaczy… robili, co mogli.

— Jednak nie znasz swojego zadania.

— Nie. To znaczy… Chcę pojechać do domu.

— Do jakiego domu?

— W tym sęk. Trudno, kiedy się nie wie, gdzie jest dom, prawda?

— Tak. Sądziłam, że zostaniesz w Prowansji.

— Nie, nie. To znaczy, Prowansja jest moim domem, ale…

— Ale teraz wracasz na Marsa.

— Tak.

— Zdecydowałeś się wrócić.

— …Tak.

— Nie wiesz, co robisz, prawda?

— Nie. Ale ty wiesz. Wiesz, gdzie znajduje się twój dom. Masz go i to jest cenne! Powinnaś o tym pamiętać, nie powinnaś odrzucać takiego daru lub myśleć, że stanowi ciężar! Jeśli tak uważasz, jesteś niemądra! To dar, niech cię szlag, drogi, drogocenny dar, czy mnie rozumiesz?

— Muszę to sobie przemyśleć.

Ann wyjechała z kryjówki roverem meteorologicznym z ubiegłego stulecia — wysokim kwadratowym pojazdem z luksusowym pudełkowym przedziałem kierowcy na wierzchołku. Maszyna niewiele się różniła od przedniego członu ekspedycyjnego rovera, którym Ann wyprawiła się po raz pierwszy na biegun północny z Nadią, Phyllis, Edmundem i George’em. A ponieważ od tego czasu spędziła tysiące dni w takich pojazdach, początkowo miała wrażenie, że udaje się na kolejną, zwykłą, typową dla siebie wycieczkę.

Jechała na północny wschód, w dół kanionu, aż znalazła się w korycie małego, nie nazwanego kanału przy sześćdziesiątej długości areograficznej, pięćdziesiąt trzy stopnie na północ. Dolinę tę wyrzeźbił podczas późnej Epoki Amazońskiej wybuch małej formacji wodonośnej, spływającej wcześniej uskokiem rowu tektonicznego po niskich zboczach Wielkiej Skarpy. Niszczące działanie powodzi ciągle jeszcze było widoczne na stożkach ścian kanionów i w soczewkowatych wyspach skały macierzystej na dnie kanału.

Kanału, który teraz biegł na północ do lodowego morza.

Ann wysiadła z pojazdu ubrana w watowany skafander przeciwwiatrowy, maskę dwutlenkowowęglową, gogle i ogrzewane buty. Powietrze było rzadkie i chłodne, chociaż na północy panowała teraz wiosna — był Ls dziesięć, w M-roku pięćdziesiątym trzecim. Było zimno i wietrznie, nierówne linie dużych niskich chmur pędziły na wschód. Ann pomyślała, że albo nastąpi epoka lodowcowa, albo — jeśli „zielonym” uda się jej zapobiec — rok bez lata, tak jak 1810 na Ziemi, kiedy eksplozja wulkanu Tambori spowodowała znaczne ochłodzenie powietrza.

Ann szła brzegiem nowego morza. Leżało u podnóża Wielkiej Skarpy, na Tempe Terra, pasie starożytnych wyżyn sięgających daleko na północ. Tempe uniknęła typowego dla północnej półkuli strippingu prawdopodobnie dzięki temu, że znajdowała się mniej więcej naprzeciwko punktu Wielkiego Uderzenia, które (zgadzała się co do tego większość areologów) miało miejsce w pobliżu Hrad Vallis, ponad Elysium. Stąd potrzaskane wzgórza, wznoszące się obecnie nad pokrytą lodem wodą. Skały przypominały powierzchnię pluskającego gwałtownie czerwonego morza, lód natomiast wyglądał jak preria w środku zimy. „Tutejsza woda, która płynęła kiedyś po powierzchni” — powiedział Michel. Ann nie była tego taka pewna. Czuła się rozbita i zmieszana, w myślach miała zamęt — to było szaleństwo, lecz równocześnie wcale nim nie było. Ann znała różnicę. Szum i lament wiatru nie mówiły do niej tonem wykładowcy Massachusetts Institute of Technology; nie dusiła się, gdy próbowała oddychać. Nie była wariatką. Po prostu jej myśli pędziły trochę szybciej, myśli wydawały się krótkie, fragmentaryczne i nie sposób ich było przewidzieć — niczym stado ptaków widoczne teraz ponad lodem, przesuwające się zygzakami po niebie w wiejącym z zachodu silnym wietrze. Ach, czuła, jak jej ciało smaga ten sam wiatr, jak ją pcha… Nowe gęste powietrze jak wielka zwierzęca łapa…

Ptaki odważnie walczyły z wichurą. Ann stała przez chwilę i obserwowała: były to wydrzyki, które polowały ponad ciemnymi smugami otwartej wody — plonami, powierzchniowymi oznakami ogromnych złóż soczewkowatych płynącej pod lodem wody. Ann słyszała, że nieprzerwany kanał podlodowej wody otoczył obecnie cały glob; przesuwał się na wschód ponad starymi Vastitas i rozrywał częste powierzchniowe płony, tworząc szczeliny, które na godzinę lub tydzień pokrywały się wodą. Powietrze było wprawdzie zimne, lecz powierzchnię pod wodą ogrzewały zatopione mohole Vastitas oraz ciepło powstałe z tysięcy termonuklearnych wybuchów, które wywoływali na przełomie stulecia metanarodowcy. Bomby te na szczęście umiejscowiono głęboko w megaregolicie, toteż radioaktywny pył nie wydostał się na zewnątrz, ciepło jednak nie zostało uwięzione i wznosiło się ponad skałę w termalnym rytmie, trwającym całymi latami. Nie, nie — pomyślała Ann; Michel mógł sobie rozprawiać o marsjańskiej wodzie, ale to nowe morze z pewnością nie powstało naturalnie.

Wędrowała w górę pasma, aby uzyskać lepszy widok na okolicę. Morze — lód, przeważnie płaski, czasami potrzaskany, a w dodatku nieruchomy niczym motyl na gałązce, jak gdyby biel mogła nagle wznieść się i odlecieć. Po kołujących ptakach i pędzących chmurach można było ocenić ogromną siłę wiatru; wszystko w powietrzu przesuwało się na wschód. Lód pozostał nieruchomy. Odgłosy szurającego po miliardzie lodowatych krawędzi wiatru były bardzo donośne. Wiatr mącił taflę szarej wody, siła każdego podmuchu była świetnie widoczna, a każdy silniejszy poryw natychmiast powodował większe fale pokryte grzywami. Woda. Pod jej smaganą wiatrem powierzchnią znajdował się plankton, kryle, ryby i kałamarnice; Ann słyszała gdzieś, że w wylęgarniach hoduje się wszystkie te stworzenia niezwykle krótkiego antarktycznego łańcucha pokarmowego, a potem wypuszcza je do morza. Żyjąca woda!

W górze kołowały wydrzyki. Stado w kształcie chmury opadło właśnie w jedno miejsce na brzegu, za skałami. Ann powędrowała ku nim i nagle w rozpadlinie na krawędzi lodu dostrzegła cel ptaków: w większości zjedzone focze zwłoki. Foki! Ciało leżało na tundrowej trawie, od strony zawietrznej pasa piaskowych wydm, osłoniętych drugim pasmem, które kończyło się tuż przy lodzie. Biały szkielet sterczał z ciemnoczerwonego mięsa, otoczonego tłuszczem i czarnym, rozdartym u góry, futrem. Oczy wydziobane.

Minęła martwą fokę i poszła dalej, w górę kolejnego małego pasma, które tworzyło coś w rodzaju rozszerzającego się w lód przylądka; za nim znajdowała się zatoka. Okrągła zatoka — wypełniony lodem krater, wcześniej najwyraźniej leżący na poziomie morza; w jego stożku, od strony morza zapewne znajdował się wyłom, do którego wlała się woda i zestaliła w lód. Tak powstała idealna na port okrągła zatoka o średnicy około trzech kilometrów.

Ann pomyślała, że pewnego dnia zostanie tu zbudowany port. Usiadła na głazie narzutowym leżącym na przylądku i przyjrzała się nowej zatoce, mimowolnie ciężko wdychając i wydychając powietrze; jej klatka piersiowa poruszała się gwałtownie, niczym podczas skurczów porodowych. Szlochała. Odsunęła od twarzy maskę, wysiąkała nos, przyciskając go palcem, wytarła oczy, przez cały czas gwałtownie łkając. To było jej ciało. Przypomniała sobie, jak podczas pewnej samotnej wycieczki wiele lat temu po raz pierwszy natknęła się na zalane Vastitas. Wtedy nie płakała, lecz Michel wyjaśnił jej później, że przeżyła szok, który spowodował specyficzne odrętwienie, jak gdyby odniosła jakieś cielesne obrażenia — odwróciła się od własnego ciała i uczuć. Dzisiejszą reakcję Duval z pewnością uznałby za zdrowszy objaw, ale dlaczego? Ann czuła ból: jej ciało dygotało w sejsmicznej drżączce. Nagle uspokoiła się. Michel powiedziałby, że poczuła się lepiej. Była… pusta. Napięcie zniknęło… tektonika układu limbicznego — Ann pogardzała proponowanymi przez Michela upraszczającymi analogiami. Kobieta jako planeta, cóż za absurd! Niemniej jednak siedziała nieruchomo, pociągając nosem wypatrywała na lodową zatokę pod pędzącymi chmurami i czuła się pusta.

Nic się nie poruszało z wyjątkiem chmur nad głową i wiatru na obszarach otwartej wody — podmuch za podmuchem; migotliwa szarość, fiołkowy róż, znowu szarość. Woda poruszała się, twardy grunt natomiast pozostawał nieruchomy.

W końcu Ann wstała i zeszła grzbietem z twardego starego stiszowitu. Grzbiet tworzył obecnie wąski dział wodny między dwiema długimi plażami. Prawdę mówiąc, ponad lodem kraina niewiele się różniła od pierwotnego stanu. Co innego na dole, przy linii zanurzenia. Tu wiejące codziennie latem ponad otwartą wodą zatoki pasaty stworzyły fale wystarczająco wielkie, aby mogły one roztrzaskać pozostałe kawały lodu w coś, co nazywali lodowym rumowiskiem. Linie tych fragmentów wystawały obecnie ponad aktualnym poziomem lodu, niczym lodowe rzeźby przedstawiające wyrzucone na brzeg drewno. Latem lód mieszał się z piaskiem nowych plaż, tworząc papkę z lodu, błota i piasku, która teraz zamarzła i przypominała brązowy lukier na ciastku.

Ann szła powoli po tym nierównym terenie. Dalej znajdowała się mała zatoka, zapchana lodowymi głazami, które wcześniej osiadły na płyciznach, a potem zamarzły na powierzchni morza. Promienie słoneczne i wiatr wyrzeźbiły te głazy w barokowe fantazje przezroczystego, błękitnego lub mętnego czerwonego lodu; wyglądały jak masy szafiru i krwawnika. Południowe stoki lodowych brył częściowo się stopiły, po czym topnina zamarzła w kostki lodu, lodowe sople, tafle i kolumny.

Stojąc na brzegu i patrząc w tył, Ann dostrzegła ponownie, że piasek został zorany i porozdzierany; uszkodzenia były przerażające, żłobienia miały czasem głębokość dwóch metrów. Jakiej trzeba było niewiarygodnej siły, aby wyorać takie bruzdy! Pomyślała, że osady piasku zmieniły się prawdopodobnie w less złożony z luźnych, lekkich pokładów eolskich. Teraz ta niczyja ziemia zamarzniętego błota i brudnego lodu wyglądała, jak gdyby bomby spustoszyły jakieś liche wojskowe okopy.

Stąpała dalej po nieprzezroczystym lodzie. Znajdowała się na powierzchni zatoki! Niczym w świecie pokrytym nasieniem! Lód trzaskał jej pod butami.

Kiedy dotarła niemal do środka lodowej zatoki, zatrzymała się i rozejrzała wokół. Horyzont był blisko, naprawdę blisko! Wspięła się na górę o płaskim wierzchołku, z której mogła patrzeć daleko ponad taflą lodu, aż do kręgu kraterowego stożka, tuż pod pędzącymi chmurami. Pod lodem, chociaż był popękany, potrzaskany i pokryty rzędami grzbietów zwałów, wyraźnie widziała płaski obszar wody. Na północy dostrzegła prowadzącą do morza szczelinę. Stołowe góry lodowe sterczały z lodu niczym zdeformowane pałace. Biała pustynia.

Ann uznała, że nie uda jej się wspiąć na góry, zawróciła więc i ruszyła z powrotem na brzeg, kierując się do pojazdu. Kiedy mijała mały pasmowy przylądek, przyciągnął jej oko jakiś ruch w dole, przy krawędzi lodu. Biała figurka poruszyła się. W pierwszej chwili Ann pomyślała, że to człowiek na czworakach w białym walkerze, ale nie. To był niedźwiedź. Niedźwiedź polarny. Szedł wzdłuż krawędzi lodu.

Zwierzę zauważyło kołujące nad martwą foką stado wydrzyków. Ann przycupnęła za głazem, potem przesunęła się ku obszarowi zmrożonego piasku. Z przodu na całym ciele czuła zimno. Wyjrzała przed głaz.

Futro niedźwiedzia w kolorze kości słoniowej żółciło się po bokach i na tylnych łapach. Zwierzę podniosło ciężką głowę, chwilę węszyło jak pies i rozejrzało się wokół siebie z zaciekawieniem. Powłócząc łapami, dotarło do zwłok foki, lekceważąc kolumnę piskliwych ptaków, i zaczęło jeść focze mięso jak pies z miski. Nagle niedźwiedź podniósł głowę; jego pysk był ciemnoczerwony. Serce Ann tłukło się w piersi. Zwierzę usiadło. Lizało łapę, później z kocią dokładnością długo wycierało pysk. Ni stąd, ni zowąd opadło na cztery łapy i zaczęło biec w górę zbocza skały i piasku, ku kryjówce Ann za głazem. Pędziło, poruszając obiema łapami po jednej stronie ciała w regularnym ruchu: lewe, prawe, lewe.

Ann sturlała się w dół, na drugą stronę małego przylądka, potem wstała i pobiegła w górę rowu w płytkim skalnym pęknięciu prowadzącym na południowy zachód. Sądziła, że rover stoi prawie bezpośrednio na zachód od niej, jednak z północnego zachodu nadchodził niedźwiedź. Wspięła się na krótki, stromy stok ciągnącego się na południowy zachód kanionu, przemknęła po warstwie wysokiego terenu do kolejnego małego pęknięcia, które biegło trochę bardziej na zachód niż poprzednie. Znowu pobiegła w górę, na następną warstwę wysokiego terenu położonego między płytkimi fossami. Spojrzała za siebie. Zasapała się już, a rover pozostawał nadal co najmniej dwa kilometry od niej, w kierunku zachodnim i nieco na południe. Ciągle go zasłaniały nierówne pagórki. Niedźwiedź był na północny wschód od Ann; jeśli kierował się bezpośrednio w stronę pojazdu, byłby prawie tak blisko niego jak ona. Przyciągnął go jego widok czy też kierował się zapachem? Potrafił określić drogę uciekającej ofiary i przeciąć jej tor?

Na pewno potrafił. Pod skafandrem Ann była spocona. Popędziła w dół, do następnego kanionu, przez chwilę biegła po jego dnie; kierunek: zachód, południowy zachód. Potem dostrzegła łatwy, pochyły stok i wbiegła na następny pas, który stanowił coś w rodzaju szerokiej i wysoko położonej drogi; po jej obu stronach leżały płytkie kaniony. Obejrzawszy się za siebie, Ann dostrzegła niedźwiedzia. Stał na czterech łapach dwa kaniony od niej i wyglądał jak bardzo duży pies albo krzyżówka psa z człowiekiem ubrana w słomkowo-białawe futro. Ann zdziwił widok takiego stworzenia tu, w terenie, była bowiem przekonana, że tutejszy łańcuch pokarmowy nie jest w stanie wyżywić tak wielkiego drapieżcy. Zapewne karmiono je na stacjach żywieniowych. Jeśli nie… ten osobnik musi być bardzo głodny. Teraz zbiegł do pierwszego kanionu i zniknął z pola widzenia Ann, która zaczęła biec po lodowym pasie ku roverowi. Mimo iż zboczyła trochę z trasy i mimo zwartego, nierównego horyzontu, sądziła, że dotrze prosto do pojazdu.

Narzuciła sobie tempo, które — jak sądziła — uda jej się wytrzymać przez cały dystans. Kusiło ją, by się rozpędzić i biec z pełną szybkością, wiedziała jednak, że szybko by osłabła. Musiała się więc przemieszczać równym krokiem, co jakiś czas szybko chwytając powietrze. Mówiła sobie, że trzeba zbiec z wysoko położonego terenu do rowu tektonicznego, gdzie nie będzie widoczna. Sprawdzić, czy nie minie rovera od południa. Wrócić na moment na wyższy grunt, rozejrzeć się. Za wzgórzem o płaskim wierzchołku znajdował się mały krater; na południowym krańcu jego stożka widać było garb — Ann była pewna, że tam stoi jej pojazd, chociaż nadal go nie widziała, a na pogruchotanej powierzchni łatwo się było pomylić. Wcześniej tysiące razy o mało się nie zgubiła, niepewna swej pozycji w stosunku do jakiegoś stałego punktu — najczęściej zaparkowanego rovera — zwykle jednak korzystała z systemu naprowadzającego w naręcznym komputerze, który kierował ją do pojazdu. Teraz też mogła sprawdzić na nadgarstku, lecz była przekonana, że maszyna znajduje się tuż za tą kraterową wypukłością.

W jej płucach zapłonęło zimne powietrze. Przypomniała sobie, że w plecaku ma awaryjną maskę na twarz, zatrzymała się więc, zdjęła plecak, zanurzyła w nim rękę i wyjęła dwutlenkowo-węglową maskę, którą założyła na maskę powietrzną; maska CO2 zawierała niewielki zapas sprężonego tlenu i gdy Ann naciągnęła ją na usta, nos i włączyła, stała się nagle silniejsza, szybsza i mogła biec w lepszym tempie. Pędem ruszyła po pasie wysokiego terenu między kanionami, mając nadzieję dojrzeć rover za zboczem podnóża krateru. Rzeczywiście był! Triumfalnie parsknąwszy, Ann wciągnęła w płuca chłodny tlen; smakował cudownie, ale nie wystarczył, aby powstrzymać ją przed zasapaniem. Gdyby zeszła do rowu po prawej stronie, mogłaby pobiec prosto do pojazdu.

Spojrzała za siebie i zobaczyła, że polarny niedźwiedź także biegnie jakimś specyficznym powłóczącym galopem — poruszał się ciężko, ale ziemia umykała mu spod łap, a ściany płytkiego kanionu najwyraźniej nie stanowiły żadnej przeszkody, bowiem zwierzę przeskakiwało je jak nocna biała zjawa, równocześnie piękna i przerażająca; jego mięśnie poruszały się płynnie pod luźnym, gęstym żółtawobiałym futrem. Ann dostrzegła wszystkie szczegóły w jednym momencie maksymalnej koncentracji, gdy cały świat w jej polu widzenia był wyraźny, ostry i jasny, jak gdyby rozświetlony z wnętrza. Nawet pędząc tak szybko i skupiając się na powierzchni (chciała bowiem mieć pewność, że na niczym się nie potknie), ciągle widziała — niczym po widok — posuwającego się ponad czerwonym zboczem niedźwiedzia. Pędził, łomocząc ciężkimi łapami, a jednocześnie poruszał się na podłożu z wdziękiem baletmistrza; był szybki, a teren mu nie przeszkadzał. Ann na szczęście także biegła szybko, spędziła zresztą wiele lat (z pewnością znacznie więcej niż ten młody niedźwiedź) na otwartej marsjańskiej przestrzeni, toteż umykała po podłożu niczym koziorożec, od skały macierzystej, przez głazy, piasek do rumoszu, mocno napierając, lecz idealnie zrównoważonym krokiem; panowała nad tempem. Biegła po życie, a poza tym, rover był niedaleko, tuż przed nią na górze. Jeszcze tylko ostatni stok kanionu, potem zbocze podnóża i dotarła do pojazdu. Właściwie prawie na niego wpadła; zatrzymała się, wyprostowała i z mocnym, triumfalnym „bum” uderzyła w zakrzywiony metalowy bok, jak gdyby celowała w niedźwiedzi pysk. Następnie, nieco bardziej opanowana, wdusiła przycisk otwierający właz komory powietrznej i znalazła się w środku. Zewnętrzny luk komory powietrznej zamknął się za nią.

Ponieważ chciała spojrzeć za siebie, pospieszyła w górę na siedzenie kierowcy. Przez szybę zobaczyła niedźwiedzia, który stał przed pojazdem i obserwował go z pełnej szacunku odległości. Patrzył na broń udarową, węsząc w zamyśleniu. Ann mocno się pociła i ciągle intensywnie sapała, łaknąc powietrza — wdech, wydech, wdech, wydech. Jej klatką piersiową szarpały gwałtowne paroksyzmy! Na szczęście, siedząc za kierownicą, była już bezpieczna! Wystarczyło jednak zamknąć oczy i znowu zobaczyła ten heraldyczny obraz niedźwiedzia sunącego ponad skałami… Otworzyła oczy, przed nią połyskiwała tablica przyrządów pokładowych, jasna, sztuczna, znajoma. Ach, jakie to wszystko dziwne!

Parę dni później Ann ciągle jeszcze trwała w swego rodzaju wstrząsie, bowiem gdy tylko zamknęła oczy i pomyślała o niedźwiedziu polarnym, widziała go. Była roztargniona. W nocy lód w zatoce grzmiał i stękał, czasami pękał w postaci wybuchów i z powodu tych odgłosów Ann, pojękując, śniła o napaści na Sheffield. W dzień prowadziła tak nieuważnie, że stale musiała przełączać rover na pilota automatycznego, instruując go, by jechał wzdłuż brzegu kraterowej zatoki.

Podczas gdy pojazd się toczył, chodziła po przedziale kierowcy; jej umysł szalał. Poza kontrolą. Nie mogła nic na to poradzić, śmiała się jedynie i próbowała zatrzymać pędzące myśli. Uderzała wtedy dłonią w ścianę lub wypatrywała przez któreś z okien. Niedźwiedź zniknął, nie było go. Ann zajrzała do komputera i przeczytała: Ursus maritimus, niedźwiedź oceaniczny; Eskimosi nazywali go Tórnassuk, czyli „ten, który daje siłę”. Zwierzę skojarzyło się Ann z osuwiskiem, które niemal ją zasypało w Melas Chasma; wiedziała, że wspomnienie zwierzęcia będzie jej towarzyszyć do końca życia. Coś się jednak w niej zmieniło — w obliczu osuwiska Ann nie poruszyła nawet jednym mięśniem, teraz natomiast uciekała, ile sił w nogach. Mars mógł ją zabić, pozwoliłaby mu na to… ale żadna kreatura z ziemskiego zoologu nie będzie jej mordować! Nie chodziło o to, że kochała życie, bowiem była daleka od takich uczuć; uważała jednak, że człowiek powinien móc swobodnie wybrać dla siebie rodzaj śmierci. Tak jak ona wybrała ją sobie w przeszłości, przynajmniej dwukrotnie. Tyle że najpierw Simon, a za drugim razem Sax — jak małe brunatne niedźwiedzie — wyrwali ją z uścisku śmierci.

Nie wiedziała, co myśleć. W jej umyśle tyle się działo. Przytrzymała się oparcia siedzenia kierowcy. W końcu wyciągnęła rękę i wystukała na klawiaturze rovera stary numer Saxa jeszcze z okresu pierwszej setki — XY23, a później czekała, aż AI połączy rozmowę z wahadłowcem, którym Russell wracał z Ziemi wraz z pozostałymi członkami delegacji. Po chwili na ekranie Ann pojawiła się nowa twarz starego wroga; Sax patrzył w ekran.

— Dlaczego to zrobiłeś? — krzyknęła. — To moja śmierć. Mogę sobie wybrać, jaką chcę!

Poczekała, aż wiadomość dotrze. Gdy dotarła, Sax podskoczył i jego wizerunek poruszył się.

— Ponieważ… — zaczął i przerwał.

Ann poczuła dreszcz. To samo słowo wypowiedział Simon, gdy przed tak wieloma laty wyratował ją z terenu chaotycznego. Nigdy nie mieli prawdziwych powodów, tylko to „ponieważ” życiowego idioty!

— Nie chciałem… — kontynuował Sax. -…Wydawało mi się, że to taka strata. Jestem zaskoczony, że cię słyszę. Cieszę się.

— Do cholery z tym — rzuciła Ann.

Już miała przerwać połączenie, kiedy Sax znowu zaczął mówić: byli teraz w symultanicznej transmisji, wiadomości się przeplatały.

— Chciałem z tobą porozmawiać, Ann. To znaczy… chodziło o mnie samego… Nie chciałem cię stracić. Chciałem, żebyś mi wybaczyła. Chciałem spierać się z tobą jeszcze i… I sprawić, żebyś zrozumiała, dlaczego zrobiłem to, co zrobiłem.

Przerwał równie nagle, jak zaczął, i wpatrzył się w ekran zmieszany, nawet przerażony. Może właśnie usłyszał jej „Do cholery z tym”. Potrafiła go przestraszyć, nie miała co do tego wątpliwości.

— Co za bzdura — stwierdziła.

Po chwili usłyszała:

— Tak. Hmm… Jak się czujesz? Wyglądasz…

Ann przerwała połączenie. Dopiero co uciekłam polarnemu niedźwiedziowi!, krzyczało w jej umyśle. Prawie zostałam zjedzona przez twoje głupie gierki!

Nie. Nie mogła mu tego powiedzieć. Wścibski natręt. Potrzebował dobrego usprawiedliwienia dla swego posłuszeństwa wobec Metadziennika historii Marsa. Tak. Aby się upewnić, że jego nauka jest właściwie oceniana… aby to osiągnąć, potrafił wtargnąć w najintymniejsze pragnienia drugiej osoby, w jej podstawową wolność wyboru życia lub śmierci, bycia ludzką istotą!

Dobrze przynajmniej, że nie próbował kłamać w tej kwestii!

I… No cóż… Jestem, żyję. Czuła wściekłość, żal bez powodu, niewytłumaczalną udrękę i dziwnie bolesną radość — wszystkie te doznania wypełniały ją równocześnie. Układ limbiczny tętnił szaleńczo, przebijając każdą myśl sprzecznymi, dzikimi emocjami. Uciec od tych myśli: Sax ją uratował, Ann go nienawidzi, Ann czuje nieopanowaną radość, Kasei nie żyje, Peter żyje, żaden niedźwiedź nie pozbawi jej życia… i tak dalej. Och, jakie to dziwne!

Dostrzegła mały zielony rover usadowiony na cyplu nad lodową zatoką. Pod wpływem impulsu przejęła pilotaż pojazdu i podjechała do tamtego. Wyjrzała z niego twarz. Ann pomachała przez przednią szybę. Czarne oczy, okulary, łysina. Jak jej ojczym. Zaparkowała swój rover obok jego. Mężczyzna skinął, by podeszła; w ręku trzymał drewnianą łyżkę. Wyglądał na roztargnionego. Najwyraźniej Ann wyrwała go z zamyślenia.

Zdjęła kurtkę, przeszła przez śluzy powietrzne i ruszyła do jego pojazdu; wstrząs lodowatego powietrza odczuła jak chłodny prysznic. Przyjemnie było przejść od jednego rovera do drugiego bez nakładania skafandra, chociaż oczywiście ryzykowała życie; zadziwiające, że tak niewiele osób zginęło z powodu nieuwagi lub uszkodzenia komór powietrznych. Choć nie, niektórzy stracili życie. Licząc wszystkich, prawdopodobnie było ich kilkudziesięciu. A teraz, po latach, już tylko uderzenie zimnego powietrza.

Łysy mężczyzna otworzył właz wewnętrznej śluzy powietrznej.

— Witam — powiedział i wyciągnął rękę.

— Dzień dobry — odpowiedziała Ann i potrząsnęła jego dłonią. — Jestem Ann.

— Nazywam się Harry. Harry Whitebook.

— Ach. Słyszałam o panu. Pan projektuje zwierzęta.

Mężczyzna lekko się uśmiechnął.

— Tak.

Żadnego wstydu. W ogóle się nie bronił.

— Właśnie ścigał mnie dzisiaj jeden z pańskich polarnych niedźwiedzi.

— Doprawdy?! — Otworzył szeroko oczy. — Są szybkie!

— Tak. Nie są to jednak zwykłe niedźwiedzie polarne, prawda?

— Mają pewne geny grizzly, ze względu na wysokość, lecz w większości reprezentują Ursus maritimus. To bardzo wytrzymałe stworzenia.

— Jak wiele innych.

— Tak, czy to nie cudowne? Och, proszę mi wybaczyć, czy pani już jadła? Może trochę zupy? Właśnie ugotowałem zupę z porów. To chyba oczywiste.

Rzeczywiście.

— Chętnie — rzekła Ann.

Gdy jedli zupę i chleb, Ann pytała mężczyznę o niedźwiedzie polarne.

— Z pewnością nie ma tu całego łańcucha pokarmowego dla tak ogromnych stworzeń?

— Och, jest. To pierwszy bioregion wystarczająco mocny dla niedźwiedzi. Widzi pani, zatoka aż do dna jest płynna. Mohol Ap stanowi centrum krateru, zatoka przypomina zatem jezioro bez dna. W zimie jest oczywiście zamarznięta, ale niedźwiedzie przyzwyczaiły się do tego w Arktyce.

— Zimy są długie.

— Tak. Niedźwiedzice robią sobie w śniegu legowiska, blisko pewnych jaskiń w dajkowych odkrywkach na zachodzie. Tak naprawdę nie zapadają w sen zimowy, ponieważ temperatura ich ciał spada zaledwie o kilka stopni i mogą się obudzić w każdej chwili, jeśli zrobi im się zimno i trzeba poprawić kryjówkę. Ukrywają się tak przed zimą jak najdłużej, czasem wychodzą i jedzą; aż do wiosny. Wiosną spychamy niektóre tafle lodowe przez ujście zatoki do morza, aby rośliny mogły się rozwijać, od dna do szczytu. Podstawowe łańcuchy pokarmowe są antarktyczne w wodzie, natomiast na lądzie — arktyczne. Plankton, kryle, ryby, kałamarnice, foki Weddela, a na lądzie króliki, zające, lemingi, świstaki, myszy, rysie europejskie i amerykańskie. No i niedźwiedzie. Próbujemy z karibu, reniferami i wilkami. Dla kopytnych nie ma jeszcze paszy. Niedźwiedzie są na zewnątrz dopiero od kilku lat, wcześniej ciśnienie powietrza nie było odpowiednie. Teraz mamy tutaj odpowiednik czterech tysięcy metrów i stwierdzamy, że niedźwiedzie znakomicie sobie radzą w tym środowisku. Przystosowują się bardzo szybko.

— Ludzie także.

— No cóż, nie widzieliśmy ich jeszcze zbyt wiele na poziomie czterokilometrowym.

Miał oczywiście na myśli cztery kilometry nad poziomem morza na Ziemi. Ann przypomniała sobie, że na takiej wysokości nie było ludzkich osad.

— … W końcu widzieć możliwą ekspansję klatki piersiowej… — kontynuował Whitebook jakiś swój wywód.

Hm, mężczyzna, który mówi do siebie. Duży, tęgi, biała futrzana czapa na łysej czaszce. Czarne oczy migające za okrągłymi okularami.

— Spotkał pan kiedykolwiek Hiroko? — spytała.

— Hiroko Ai? Raz, kiedyś. Cudowna kobieta. Słyszałem, że wróciła na Ziemię, aby pomóc ludziom przystosować się do powodzi. Czy pani ją poznała?

— Oczywiście. Jestem Ann Clayborne.

— Tak sądziłem. Matka Petera Clayborne’a, zgadza się?

— Tak.

— Byłem ostatnio w Boone.

— Boone?

— To mała stacja po drugiej stronie zatoki. Znajdujemy się w Zatoce Botanicznej, a stacja nazywa się Port Boone’a. To taki żart. Zdaje się, że z podobnym połączeniem mamy do czynienia w Australii.

— Rzeczywiście.

Ann potrząsnęła głową. John będzie z nimi zawsze. I, żadną miarą, nie był najgorszym z nawiedzających ich duchów.

A co do tego mężczyzny, słynnego projektanta zwierząt… Z łoskotem poszedł do kuchni, krótkowzrocznie wpatrując się w przedmioty. Postawił przed nią zupę, którą zjadła, obserwując go ukradkiem podczas posiłku. Wiedział, kim ona jest, ale nie wyglądał na zaniepokojonego. Nie próbował się usprawiedliwiać. Ann była „czerwoną” areolożką, Whitebook projektował nowe marsjańskie zwierzęta. Pracowali na tej samej planecie. Według niego najwidoczniej nie byli wrogami. Jadł w jej towarzystwie. Mimo łagodnego zachowania mężczyzny dostrzegła w tym fakcie coś aroganckiego. Obojętność jest taka brutalna. A w dodatku Ann polubiła Whitebooka; spodobała jej się ta beznamiętna siła, nieokreślony charakter… coś. Pokręcił się po kuchni, usiadł, szybko i hałaśliwie zjadł posiłek. Potem połamali kawałki chleba z długiego bochna, a Ann wypytywała o Port Boone’a.

— Ma dobrą piekarnię — odparł Whitebook, wskazując bochenek. — l dobre laboratorium. Jeśli chodzi o resztę, to zwykła, daleko wysunięta placówka. W zeszłym roku zdemontowaliśmy namiot i teraz jest tam bardzo chłodno, zwłaszcza w zimie. To czterdziesty szósty stopień szerokości areograficznej, ale czujemy się jak na północy. Mówi się, żeby z powrotem postawić namiot, przynajmniej na zimę. Niektórzy twierdzą, że powinniśmy go zostawić, póki klimat się nie ociepli.

— Aż się skończy epoka lodowcowa?

— Nie sądzę, by nastąpiła. Pierwszy rok bez soletty był rzeczywiście kiepski, ale istnieją różne sposoby kompensacji. Parę chłodnych lat to wszystko, co nas czeka.

Zamachał wielką dłonią, sugerując, że może być tak albo siak. Ann chciała rzucić w niego skibką chleba. Pomyślała, że jednak lepiej go nie zaskakiwać i drżąc, zapanowała nad sobą.

— Czy Peter jest ciągle w Boone? — spytała.

— Tak sądzę. Był tam przed kilkoma dniami.

Zamienili jeszcze kilka zdań na temat ekosystemu Zatoki Botanicznej. Ponieważ projektanci zwierząt nie mieli do dyspozycji pełnego szeregu roślin, byli więc znacznie ograniczeni; pod tym względem ów świat ciągle bardziej przypominał Antarktykę niż Arktykę. Możliwe, że nowe metody uzdatniania gleby przyspieszą przybycie wyższych roślin. Teraz kraina należała w większości do porostów. Powinny za nimi podążyć rośliny tundrowe.

— Ale to się pani nie podoba — zauważył.

— Mars podobał mi się taki, jaki był przedtem. Całe Vastitas Borealis miało postać barchanowych wydm z ciemnego, granatowego piasku.

— Na samej północy, obok czapy polarnej, będzie chyba tak jak dawniej?

— Lodowa czapa w większości miejsc znajdzie się na linii morza. Tak, ten świat rzeczywiście przypomina Antarktykę. Niestety, tak czy inaczej, wydmy i teren warstwowy znajdą się pod wodą. Cała półkula północna zniknie.

— To jest półkula północna.

— Wyżynny półwysep. Zresztą, w jakimś sensie on także zniknie. Zatoka Botaniczna była Arcadia i Kraterem Ap.

Mężczyzna przyglądał się Ann przez okulary.

— Być może, gdyby pani mieszkała wysoko w górach, przypomniałaby pani sobie dawne czasy. Dawne czasy z powietrzem.

— Może — odrzekła ostrożnie. Whitebook kręcił się po kabinie, powłócząc nogami; stawiał ciężkie kroki. Potem czyścił w zlewie duże kuchenne noże. Jego palce kończyły się krótkimi, tępymi paznokciami; mimo że były obcięte, wyraźnie utrudniały mu manewrowanie małymi przedmiotami.

Ann powoli wstała.

— Dziękuję za kolację — powiedziała, wycofując się ku włazowi śluzy powietrznej. Chwyciła po drodze kurtkę i zatrzasnęła właz; towarzyszyło jej zaskoczone spojrzenie mężczyzny. Na dworze w twardych, zimnych uderzeniach nocy założyła kurtkę. Nigdy nie uciekaj przed drapieżnikiem, powiedziała sobie. Dotarła do własnego rovera i nie oglądając się za siebie, weszła do środka.

Na starożytnej wyżynie Tempe Terra znajdowało się sporo małych wulkanów, wszędzie wokół rozciągały się więc lawowe równiny i kanały, a także odkształcenia spowodowane przez naziemny lód. Po stoku Wielkiej Skarpy zbiegał jeden mały kanał odpływowy. W okolicy roiło się też od typowych noachiańskich kraterów oraz zdeformowanych osobliwości terenowych. Dzięki wszystkim tym areologicznym formacjom mapy krainy wyglądały jak paleta artysty z rozpryskanymi wokół kolorami, wskazującymi na różne aspekty długiej historii regionu. Ann uważała, że sztucznie, w ramach pozostałości po areologii niebiańskiej, wydzielono zbyt wiele maleńkich jednostek areologicznych, odrębnymi barwami wyróżniając regiony, które były nieco bardziej skraterowane, zerodowane lub wytrawione; w terenie wydawały się jedną całością, wszędzie rzucały się w oczy ich wspólne cechy. Po prostu nierówna wyżynna kraina — typowy krajobraz noachiański, nic więcej.

Nawet dna długich, prostych kanionów nazywanych Tempe Fossa były zbyt popękane, aby pokonać je pojazdem, toteż Ann jechała okrężną drogą po wyżej położonym terenie. Najnowsze wylewy magmowe (sprzed miliarda lat) były twardsze niż leżące pod nimi potrzaskane ejektamenta, i miały obecnie kształt długich dajek albo ziemnych tarasów. Na miększej powierzchni pomiędzy nimi znajdowało się wiele kraterów rozbryzgowych, których podnóża były ewidentnie pozostałościami płynnego wylewu; wyglądały jak zamki z piasku na plaży. Od czasu do czasu z całego tego gruzu wyrastały wysepki zniszczonej skały macierzystej, ale ogólnie rzecz biorąc, podłoże stanowił regolit poprzecinany kanałami po dawnej wodzie. Poniżej znajdowała się wieczna zmarzlina, która powodowała powolne spady i odkształcenia terenu. Obecnie jednak wraz ze wzrostem temperatury i może również pod wpływem ciepła pochodzącego z podziemnych eksplozji Vastitas, deformacje zaczęły postępować szybciej i wszędzie pojawiały się nowe osuwiska. Dobrze znany Ann szlak „czerwonych” zamazał się, kiedy zapadła się pochyłość do Tempe 12. Ściany Tempe 18 załamały się po obu stronach, zmieniając kształt kanionu z „U” na „V”. Tempe 21 zniknęła, zasypana fragmentami po zawaleniu się wysokiej zachodniej ściany. Wszędzie topniała ziemia. Ann widziała nawet pewne taliki — spłynnione strefy na szczycie wiecznej zmarzliny — głównie w postaci lodowatego błota. Wiele z owalnych wgłębień wielkich alasów wypełniło się stawami, które topiły się w dzień i zamarzały nocą; ruchy te rozdzierały powierzchnię jeszcze szybciej.

Ann przejechała garbate podnóże Krateru Timoszenki, zagrzebanego od północy przez najbardziej południowe fale lawy z Coriolanusa, największego z licznych małych wulkanów w Tempe. Tutaj ziemia była intensywnie pokryta dołami; śnieg spadł, stopniał, potem ponownie zamarzł w tysiącach zlewiskowych basenów. Powierzchnia opadała w rozmaitych charakterystycznych wzorcach zmarzlinowych: pasmach wielobocznych kamyków, koncentrycznym usypisku kraterowym, pingach, soliflukcyjnych pasmach na stokach. W każdym zagłębieniu znajdował się zatkany lodem staw albo kałuża. Tak, ziemia się topiła.

Na słonecznych, na południowych zboczach, wszędzie, gdzie było choć trochę ochrony przed wiatrem, ponad poszyciem mchu, trawą i krzewami rosły drzewa. W wypełnionych słońcem kotlinach znajdowały się krummholzowe karłowate drzewka, sękate i iglaste; w zacienionych kotlinach leżał tylko brudny śnieg i firn. Zniszczono tak duże połacie lądu! Pozostała porozrywana ziemia, niby pusta, a jednak nie pusta, bowiem wszystko — skały, lód i bagnista łąka — pokryte było rzędami potrzaskanych niskich pasm. W popołudniowym cieple znikąd napływały chmury, a ich cienie kładły się na powierzchni, stanowiąc dodatkowy zbiór plam. Kraina stanowiła niezwykłą mieszaninę czerwieni, czerni, zieleni i bieli; Tempe Terra z pewnością nie można było zarzucić monotonii.

Pod gwałtownie poruszającymi się cieniami chmur teren był absolutnie nieruchomy, aż pewnego wieczoru w ciemnościach zamajaczyło za głazem jakieś białe cielsko. Serce Ann zadrżało, ale po chwili biała plama zniknęła.

Ann chyba jednak coś widziała, ponieważ później, tuż przed zapadnięciem całkowitego zmroku, usłyszała stukanie do drzwi. Jej serce znowu się zatrzęsło niczym rover na resorach. Podbiegła do okna, wyjrzała. Postaci w kolorze skały, machające rękoma. Ludzkie istoty.

To była mała grupa „czerwonych” ekotażystów. Gdy Ann zaprosiła ich do środka, oświadczyli, że rozpoznali jej rover z opisu otrzymanego od ludzi w kryjówce w Tempe. Mieli nadzieję, że się z nią spotkają, i teraz bardzo się cieszyli — śmiali się, rozmawiali, kręcili po kabinie, starali się przypadkowo dotknąć Ann. Byli mtodymi, wysokimi tubylcami z kamiennymi kłami i bystro połyskującymi oczyma; niektórzy pochodzili z Bliskiego Wschodu, inni mieli białą skórę, jeszcze inni — czarną. Wszyscy wyglądali na szczęśliwych. Ann rozpoznała ich z Pavonis Mons, nie poszczególne osoby, ale jako grupę; młodzi fanatycy. Znowu poczuła dreszcz.

— Dokąd się udajecie? — spytała.

— Do Zatoki Botanicznej — odparła młoda kobieta. — Jedziemy usunąć laboratoria Whitebooka.

— I Stację Boone’a — dodała inna.

— Ach, nie — wyrwało się Ann.

Młodzi zamilkli i wpatrzyli się w nią z uwagą. Jak Kasei i Dao w Lastflow.

Ann zaczerpnęła oddechu. Próbowała wymyślić odpowiedź. Tubylcy bacznie ją obserwowali.

— Byliście w Sheffield? — spytała.

Pokiwali głowami. Domyślali się, co ma na myśli.

— W takim razie powinniście już wiedzieć — powiedziała powoli. — Bez sensu jest tworzenie czerwonego Marsa, doprowadzając do przelewu krwi na planecie. Musimy znaleźć inny sposób. Nie możemy odzyskać planety, zabijając ludzi. Nie powinniśmy nawet zabijać zwierząt, niszczyć roślin ani wysadzać w powietrze maszynerii. Nie będzie z tego żadnego pożytku. Destrukcja, która nie przemawia do ludzi, rozumiecie? Nikogo w ten sposób nie nawrócimy. Wielu się od nas odwraca. Im częściej podejmujemy takie działania, tym bardziej wszyscy stają się „zieloni”. Czyli oddalamy się od naszego celu. A jeśli wiemy o tym i nadal walczymy, stosując identyczne metody, wówczas zdradzamy nasz cel. Rozumiecie? Kierujemy się emocjami, ponieważ jesteśmy zagniewani. A może dla dreszczyku ryzyka. Trzeba znaleźć inny sposób.

Młodzi patrzyli na nią. Nie rozumieli jej, byli zakłopotani, wstrząśnięci i nastawieni pogardliwie. Niemniej jednak słuchali. Mówiła do nich przecież Ann Clayborne.

— Nie mam pewności, jaki jest inny sposób — ciągnęła. — Nie potrafię wam tego przedstawić. Sądzę, że… musimy zacząć pracować. Stworzyć coś w rodzaju czerwonej areofanii. Areofanię zawsze, od samego początku, uważano za światopogląd „zielonych”, chyba dlatego, że zdefiniowała go Hiroko. Ona powołała go do życia. Z tej przyczyny też zawsze mieszano go z viriditas. Nie ma jednak powodu, by nie zmienić tego stanu rzeczy. Jeśli chcemy coś osiągnąć, musimy od tego zacząć. Stworzyć nasz własny „czerwony” sposób wielbienia tej planety i zarazić nim innych. Czerwień pierwotnej planety musi się stać przeciwwagą wobec viriditas. Trzeba podbarwić tę zieleń, aż zmieni się w inny kolor, taki, jaki mają niektóre kamienie: jaspis lub żelazowy serpentyn. Takie jest moje zdanie. Może trzeba będzie zabrać ludzi w teren, gdzieś wysoko i pokazać im, o co nam chodzi. Może trzeba będzie zaludnić planetę i wprowadzić wszędzie prawo posiadania i zarządzania ziemią. Staniemy się mieszkańcami danego obszaru i wszyscy będą musieli nas słuchać. Wprowadzimy też prawa dla wędrowców, areologów, nomadów. Takie znaczenie nadamy słowu „areoformowanie”. Rozumiecie?

Ann umilkła. Młodzi tubylcy nadal byli skupieni, choć patrzyli na nią z lekkim niepokojem; może jej wywód ich zmartwił.

— Mówiliśmy o tych sprawach wcześniej — odezwał się w końcu młody mężczyzna. — Są ludzie, którzy się tym zajmują. Czasami im pomagamy. Sądzimy jednak, że czynny opór nieodłącznie się wiąże z walką. A jeśli nie będziemy walczyć, zostaniemy zmiażdżeni. „Zieloni” zaleją wszystko.

— Nie stanie się tak, gdy podbarwimy ten świat. Zaczniemy od środka, także od ich serc. Ale sabotaż, morderstwo… nie, takie działania powodują tylko wzrost poparcia dla „zieleni”, wierzcie mi. Długo walczyłam waszą metodą i zaobserwowałam, że ludzie się od nas odsuwają. Skoncentrujcie się na życiu, a staniecie się silniejsi.

Młody mężczyzna nie wydawał się przekonany.

— Tylko dlatego dali nam sześciokilometrowy limit, że przeraziły ich nasze akcje, byliśmy przecież napędową siłą rewolucji. Gdyby nie nasza walka, metanarodowcy nadal by rządzili.

— To był inny przeciwnik. Walczyliśmy wówczas z Ziemianami, więc nasze działania robiły wrażenie na marsjańskich „zielonych”. Ale skoro teraz walczymy z nimi, nie podoba im się to, są wściekli i stają się jeszcze bardziej „zieloni”.

Wszyscy siedzieli w milczeniu, zamyśleni, może przygnębieni.

— Co więc robimy? — spytała siwowłosa kobieta.

— Pojedźcie na jakiś zagrożony teren — zasugerowała Ann. Wskazała za okno. — Możecie działać tu. Albo gdzieś blisko sześciokilometrowej granicy. Osiądźcie tam, załóżcie miasto i uczyńcie je pierwotnym azylem. Stwórzcie cudowne miejsce! Zacznijmy od gór.

W ponurym skupieniu rozważali jej słowa.

— Albo pojedźcie do miast, załóżcie grupy turystyczno-krajoznawcze, zdobądźcie legalne fundusze. Pokażcie ludziom okolicę. Zaskarżcie wszystkie negatywne zmiany, które dostrzeżecie.

— To brzmi strasznie — zauważył młody mężczyzna, potrząsając głową.

— Tak — powiedziała Ann. — Trzeba wykonać paskudną robotę. Ale musimy ich zdobyć także od środka. Wtargnąć do ich świata.

Tubylcy nadal mieli markotne miny. Jeszcze przez jakiś czas siedzieli i rozmawiali na ten temat — jak żyją teraz, a jak chcieliby żyć. Co zrobić, aby osiągnąć upragniony stan. O tym, że po wojnie nie można już żyć po partyzancku. I tak dalej. Dyskusji towarzyszyły głośne westchnienia, trochę łez, wzajemne obwiniania się i słowa zachęty.

— Pojedziecie ze mną jutro i obejrzymy sobie dokładnie to lodowe morze — zaproponowała Ann.

Następnego dnia partyzancka grupa wybrała się z nią na południe wzdłuż sześćdziesiątego stopnia długości areograficznej. Posuwali się z trudem. Taką krainę Arabowie nazywali khalą: pustą ziemią. Z jednej strony była piękna — skalne, noachiańskie pustkowie; jej widok przepełniał radością serca podróżników. A jednak ekotażyści milczeli; wydawali się pokonani, jak gdyby uczestniczyli w jakiejś pogrzebowej ceremonii. Wrócili razem do dużego kanionu o nazwie Nilokeras Scopulus; wjechali do niego po szerokiej, nierównej, naturalnej rampie. Na wschodzie leżała skuta lodem Chryse Planitia: jedna z odnóg północnego morza, przed którym najwyraźniej nie było ucieczki. Przed jadącymi znajdowały się Nilokeras Fossae — koniec kompleksu kanionowego, który zaczynał się daleko na południu, w ogromnej przepaści Hebes Chasma. Z Hebes nie można było wyjechać, lecz powód jej osunięcia się był teraz jasny — sprawił to wybuch formacji wodonośnej na zachodzie, przy wierzchołku Echus Chasma. Wcześniej ogromna ilość wody spłynęła z Echusa przy zachodnim stoku Lunae Planum, rzeźbiąc stromy, wysoki klif przy Echus Overlook. W pewnym momencie woda rozcięła klif i popędziła dalej, rozrywając duży łuk Kasei Vallis i wycinając głęboki kanał na nizinach Chryse. Był to jeden z największych wybuchów formacji wodonośnych w historii Marsa.

Północne morze spłynęło do Chryse i woda wypełniła się aż do niższego końca Nilokeras i Kasei. Ponad ujściem tego nowego fiordu znajdowało się wzgórze o płaskim wierzchołku (dawny Krater Szaranowa), które wyglądało jak gigantyczny zamek na wysokim cyplu. W środku fiordu leżała długa, wąska wyspa, jedna z żebrowych wysepek starożytnej powodzi; znowu była wyspą, uparcie czerwona w morzu białego lodu. Ann pomyślała, że kiedyś ten fiord stworzy jeszcze lepszy port niż Zatoka Botaniczna: miał wprawdzie strome ściany, lecz tu i tam pojawiały się skalne ławy, na których mogły powstać portowe miasta. Trzeba oczywiście wziąć pod uwagę zachodni wiatr pędzący w dół Kasei, katabatyczne porywy, które zatrzymają żeglujące statki w zatoce Chryse…

Jakie to dziwne. Ann dowiozła grupę milczących „czerwonych” do pochyłości, po której zjechali na szeroką ławę skalną, a tą oddalili się od lodowego fiordu w kierunku zachodnim. Do tego czasu zapadł już wieczór, więc zaproponowała tubylcom, by wysiedli z roverow, zeszli nad brzeg i towarzyszyli jej w spacerze o zachodzie słońca.

Gdy zachodziło słońce, stali w zwartej, smutnej grupce przed samotnym lodowym blokiem wysokim na mniej więcej cztery metry; jego stopione wypukłości były tak gładkie jak ludzkie mięśnie. Słońce znajdowało się za lodowym blokiem, przeświecając przez niego; po obu stronach bloku jaskrawe światło odbijało się od szklistego, mokrego piasku. Świetlana przestroga. Niezaprzeczalna, płonąco rzeczywista. Co mieli zrobić? Stali i patrzyli w milczeniu.

Kiedy słońce zniknęło za czarnym horyzontem, Ann odeszła od grupy i ruszyła samotnie w górę do rovera. Obejrzała się za siebie, w dół zbocza; „czerwoni” ciągle trwali przy „plażowej” górze lodowej, która wyglądała wśród nich jak biały bożek, zabarwiona ciemnym oranżem niczym popękana biała tafla lodowej zatoki. Biały bożek, niedźwiedź, zatoka, dolmen marsjańskiego lodu; ten ocean zostanie już z nimi na zawsze, tak realny jak skała.

Następnego dnia Ann pojechała Kasei Vallis na zachód, ku Echus Chasma. Jechała ciągle w górę, jedną szeroką ławą po drugiej. Droga była łatwa, póki Ann nie dojechała do miejsca, gdzie Kasei wyginał się w lewo i w górę, przechodząc w dno Echusa. Krzywizna ta należała do największych i najbardziej oczywistych rzeźbionych przez wodę cech planety. Ann zauważyła, że płaskie obecnie łożysko potoku porastają karłowate drzewka, tak małe, że wydawały się niemal krzewami; miały czarną korę, były cierniste, a ich ciemnozielone liście — lśniące i ostre jak liście ostrokrzewu. Pod czarnymi drzewami rósł przeważnie mech, choć w innych miejscach rzadko występował; las był jednogatunkowy, pokrywał Kasei Vallis od jednej ściany kanionu do drugiej, wypełniając wielką krzywiznę niczym jakiś przesadnie wielki pyłek sadzy.

Z konieczności Ann pojechała prosto przez ten niski las, a rover przechylał się na boki, kiedy najeżdżał na gałęzie, mocne jak manzanity, dopiero gdy się od nich uwolnił, ruszał prosto. Pomyślała, że bardzo wąskiego i zaokrąglonego kanionu o głębokich ścianach nie można już przejść na piechotę. Wyobrażała sobie, że takie znajdują się w Utah… Las przypominał teraz ciemną puszczę z baśni, wrogą, wypełnioną latającymi czarnymi przedmiotami… I biały kształt uciekający w mrok… Nie było żadnego śladu po kompleksie sił bezpieczeństwa ZT ONZ, który kiedyś zajmował wygięcie doliny. Przeklinam twój dom do siódmego pokolenia, przeklinam także tę niewinną ziemię. Tutaj torturowano Saxa i tu zasiał on ogniste ziarno, a potem podpalił to miejsce, dzięki czemu zakiełkował ciernisty las i zarósł teren. I pomyśleć, że ludzie nazywają naukowców racjonalnymi stworzeniami! Przeklinam również ich dom, pomyślała Ann z zaciśniętymi zębami, do siódmego pokolenia i na siedem następnych.

Syknęła i pojechała dalej w górę Echusa, ku stromemu wulkanicznemu stożkowi Tharsis Tholis. U stoku wulkanu, na poziomym fragmencie zbocza, leżało miasto. Whitebook powiedział Ann, że skierowano tu Petera, więc ominęła miejscowość. Peter — zatopiona ziemia, Sax — spalony grunt. Kiedyś Peter był jej oczkiem w głowie. Na tej skale zbuduję… Peter Tempe Terra, Skała Ziemi Czasu. Nowy człowiek, Homo martial. Człowiek, który ich zdradził. Pamiętać.

Posuwała się dalej na południe, wjeżdżając po zboczu wypukłości Tharsis, aż do miejsca, z którego widać było stożek Ascraeusa. Górski kontynent, widoczny na horyzoncie. Pavonis opanowano i obsadzono roślinnością ze względu na jego równikowe położenie i kabel windy, natomiast leżący tylko pięćset kilometrów dalej na północny wschód Ascraeus pozostawiono w spokoju. Nikt na nim nie mieszkał, bardzo niewiele osób w ogóle się na niego wspięło. Zaledwie kilku areologów przybywało co jakiś czas, aby badać magmę i sporadyczne piroklastyczne przesuwy popiołu, które barwiły czerwień na prawie zupełną czerń.

Wjechała na niskie zbocza Ascraeusa, łagodne i faliste. „Ascraeus” należał do klasycznych nazw określających albedowe osobliwości, ponieważ ta duża góra widoczna była z Ziemi. Ascraeus Lacus. Podczas „kanałomanii” uznano, że była niegdyś jeziorem. Podobnie Pavonis — w tamtej epoce nazywano go Phoenicus Lacus, Jeziorem Feniksa. Ann przeczytała, że Ascra to miejsce urodzenia Hezjoda, „usytuowane po prawej stronie góry Helikon, na wysokim, nierównym miejscu”. Chociaż więc twierdzili, że Ascraeus jest jeziorem, nadali mu nazwę na cześć miejsca górzystego. Może ich podświadomość właściwie zinterpretowała obrazy teleskopowe. Słowo „ascraeus” stanowiło ogólne poetyckie określenie sielanki, a Helikon był beocką górą poświęconą Apollonowi i Muzom. Pewnego dnia Hezjod podniósł oczy znad pługa, zobaczył górę i stwierdził, że musi ludzi obdarzyć pewną opowieścią. Dziwne są narodziny mitów. Dziwne też były te stare nazwy, wśród których żyli i które ignorowali, podczas gdy one ciągle od nowa opowiadały stare historie.

Ascraeus był najbardziej stromym z czterech dużych wulkanów. Nie otaczały go jednak żadne skarpy (tak jak Olympus Mons), więc Ann mogła włączyć niski bieg i posuwać się w górę ruchem przypominającym powolny start w kosmiczną przestrzeń. Odchyliła się w tył na siedzeniu i zapadła w drzemkę. Głowa na oparciu, odprężenie. Obudziła się, gdy dojechała — znajdowała się w górze, dwadzieścia siedem kilometrów ponad poziomem morza, na tej samej wysokości co pozostałe trzy wielkie góry. Taką wysokość osiągały góry na Marsie! Była to granica izostatyczna, przy której litosfera zaczynała się uginać pod ciężarem skały; żaden z czterech największych szczytów nie przekraczał tej granicy, można ją było zatem uznać za symbol ich rozmiaru i wspaniałego wieku.

Ascraeus był bardzo stary, lecz jednocześnie jego powierzchniowa magma należała do najmłodszych wulkanicznych skał na Marsie, lekko tylko zwietrzała od wiatru i słońca. Kiedy warstwy lawy ochłodziły się, stwardniały w kształt obsuwu; zostały niskie kręte wypukłości, na które można było się wspiąć lub je ominąć. Koła rovera Ann pozostawiały za sobą wyraźny szlak. Pojazd posuwał się zygzakiem po zboczu, unikał stromych odcinków przy dnach wylewów magmowych, korzystał natomiast z dużej luźnej sieci pochyłości i łagodnych wzniesień. Na górze panował ciągły półmrok, zaspy brudnego, ubitego śniegu pokrywał pył wodny, cienie miały barwę zamglonej, poczerniałej bieli — Ann czuła się, jak gdyby jechała po fotograficznym negatywie, a jej nastrój z nie wyjaśnionego powodu pogarszał się wraz z wysokością. Za sobą widziała rosnący fragment stożkowego północnego stoku wulkanu, za nim północną część Tharsis, aż do ściany Echusa, niskiej linii leżącej w odległości ponad stu kilometrów. Widoczny obszar niemal w całości był pstrokaty — zaspy śnieżne, lodowe płyty, firn. Cętkowana biel. Zacienione stoki wulkanicznych stożków często były mocno oblodzone.

Na skalnej powierzchni, tu wysoko — jaskrawozielony mech! Wszystko staje się zielone.

W miarę jednak jak Ann wjeżdżała coraz wyżej — dzień po dniu, ciągle w górę, niewyobrażalnie wysoko — pokryte śniegiem place były coraz cieńsze i rzadsze. Znalazła się dwadzieścia kilometrów ponad starym poziomem odniesienia, czyli dwadzieścia jeden ponad poziomem morza, prawie siedemdziesiąt tysięcy stóp ponad lodem… Była ponad dwa razy wyżej, niż wznosił się Everest ponad ziemskimi oceanami. A stożek wulkanu nadal górował nad nią, leżał pełne siedem tysięcy metrów wyżej! Prosto w górę, w ciemniejące niebo, prosto w górę, w przestrzeń.

Daleko poniżej przesuwała się płaska warstwa chmur, zaciemniając widok na Tharsis. Ann miała wrażenie, że białe morze ścigają w górę stoku. Na tym poziomie, nad nią nie było już żadnych chmur, przynajmniej tego dnia. Zapewne czasami wisiały obok góry kowadła burzy, a w inne dni mogły się pojawić w górze pierzaste chmury, smagające niebo tuzinem cienkich sierpów. Dziś jednak niebo było bezchmurnym purpurowym indygo zabarwionym czernią, przy zenicie upstrzonym kilkoma dziennymi gwiazdami widać było bladego, samotnego Oriona. Na wschód od wierzchołka wulkanu płynęła rzadka chmura, tak postrzępiona, że Ann dostrzegała przez nią ciemne niebo. W górze nie było zbyt wiele wilgoci, a atmosfera bardzo rzadka. Na Marsie zawsze będzie istniała dziesięciokrotna różnica między ciśnieniem powietrza przy poziomie morza i na szczytach dużych wulkanów; ciśnienie w górze wynosiło obecnie około trzydziestu pięciu milibarów, czyli było niewiele wyższe od tego, które istniało na całej planecie, gdy przybyła na nią pierwsza setka.

Ann zauważyła maleńkie cętki porostów w kotlinach na szczytach skał, w zagłębieniach, na które najpierw spadł śnieg, a potem dużo słońca. Roślinki były zbyt małe, by je dojrzeć. Porosty — symbiotyczny układ glonu i grzyba, ściśle współpracujący, by przeżyć, nawet w trzydziestu milibarach. Trudno uwierzyć, jakie warunki jest w stanie znieść życie. Doprawdy, zdumiewające!

Ann dziwiła się tak bardzo, że założyła skafander i wysiadła z pojazdu, pragnąc się przyjrzeć roślinności. Tu, wysoko w górach, trzeba było wrócić do wszystkich dawnych środków ochrony: zakładać ochronny walker, używać włazów komór powietrznych…

Wyszła na zewnątrz w jaskrawe światło rzadkiej przestrzeni.

Skały, które udzieliły schronienia porostom, należały do tego typu ciepłych terenów, na których zażywałyby kąpieli słonecznej świstaki, gdyby mogły tak wysoko żyć. Tu, zamiast zwierząt, Ann dostrzegła małe jak główka od szpilki kropeczki żółtej zieleni albo szarości w odcieniu okrętu wojennego. Przewodnik naręcznego komputera nazywał je porostami płatkowymi. Ich fragmenty odrywały się podczas burz z niższych rejonów, dolatywały tutaj na wietrze, upadały na skałę i wrastały w nią niczym małe warzywne skałoczepy. Chyba tylko Hiroko potrafiłaby wyjaśnić to zjawisko.

Żyjące istoty. Rośliny. Michel powiedział Ann, że ona kocha kamienie, a nie ludzi, ponieważ znęcano się nad nią w dzieciństwie. Podobno poczyniło to szkody w jej psychice, zmniejszając znacząco hipokampus; silna reakcja na wstrząs, połączona ze skłonnością do rozdwojenia jaźni. Dlatego też Ann wybrała sobie na partnera człowieka najbardziej ze wszystkich podobnego do kamienia. Michel dodał, że także kochał tę cechę u Simona, uważał, że był wspaniały — w latach Underbill Simon należał ponoć do nielicznych osób, którym Michel potrafił zaufać, był małomówny i rzetelny; takiemu można powierzyć wszystkie sekrety…

Michel zwrócił uwagę Ann, że Simon nie jest jedynym milczkiem na świecie. Podobno wiele innych osób posiadało tę cechę, choć nie występowała u nich w postaci tak czystej. Może Ann powinna pokochać tę „cierpliwą wytrzymałość” u innych ludzi, w każdej żywej istocie… Niektórzy próbowali żyć życiem skały albo jak planeta. „W każdym z nas tkwi ten kamienny upór” — oznajmił Michel.

Wiatr lamentował przy hełmie Ann i ponad skorupami magmy, szumiał w wężu powietrznym, zagłuszając odgłosy jej własnego oddechu. Niebo miało tu barwę ciemniejszą niż indygo — z wyjątkiem miejsc położonych nisko na horyzoncie, gdzie było zamglonym purpurowym fioletem, zwieńczonym pasem wyraźnego granatu… Och, któż by kiedyś uwierzył, że tak wiele się zmieni tu, w górze, na zboczu Ascraeus Mons. Dlaczego nie osiedlili się tutaj, aby stale pamiętać, po co przylecieli na Marsa i co dała im ta planeta, a oni tak bezmyślnie zniszczyli.

Ann wróciła do rovera i ruszyła dalej w górę.

Znajdowała się ponad srebrnymi chmurami pierzastymi, dokładnie na zachód od przezroczystego obłoku otaczającego wierzchołek wulkanu. Od strony zawietrznej, osłonięta od wiatru. Aby wjechać na górę, trzeba było podróżować w przeszłość, tłamsząc wszystkie porosty i bakterie. Ann nie miała wątpliwości, że są nawet tu, ukryte wewnątrz płytkich skalnych rozpadlin. Chasmoendolityczne życie, niczym mityczne małe czerwone ludziki, mikroskopijne bożki, które rozmawiały z Johnem Boone’em, ich lokalnym Hezjodem. Tak mawiają ludzie na Marsie…

Życie pieniło się wszędzie. Świat stawał się zielony. Ale gdyby nie można było dostrzec tej zieleni — i gdyby nie sprawiała ona powierzchni żadnej różnicy… Czy aby na pewno Ann wzięła na swoje barki to zadanie? Żywe stworzenia. Michel powiedział jej: „Kochasz skały z powodu cechy kamienności, którą posiada życie!” Wszystko obraca się wokół życia. Simon, Peter. Na tej skale zbuduję mój kościół. Dlaczego Ann nie potrafiła kochać tej „kamienności” w każdej rzeczy?

Rover toczył się w górę ostatnich koncentrycznych tarasów lawy. Jazda była o wiele mniej żmudna teraz, gdy pojazd uginał się na asymptotycznym spłaszczeniu szerokiego, kulistego stożka. Tylko lekko w górę wzgórza, z każdym metrem mniej stromo i już Ann znalazła się na stożku, a następnie na jego wewnętrznej krawędzi.

Rover stał nad kalderą. Ann wysiadła, jej myśli śmigały jak wydrzyki.

Kalderowy kompleks Ascraeusa składał się z ośmiu zachodzących na siebie kraterów: nowsze opadały na obwody starszych. Największa i najmłodsza kaldera leżała blisko środka kompleksu, natomiast starsze kaldery o wyższych dnach otaczały jej obwód jak wzór płatków kwiatu. Dno każdej kaldery leżało na nieco innej wysokości, oznaczone przez wzór kulistych pęknięć. Gdy Ann szła wzdłuż stożka, zmieniała się perspektywa, a więc również odległości; także wysokość każdego dna wydawała się zmieniać, jak gdyby unosiły się we śnie. Ann cieszyła się, że jest świadkiem wszystkiego, co działo się w odległości osiemdziesięciu kilometrów ze wszystkich stron.

Spacer był jak lekcja z mechaniki wlotu wulkanicznego. Erupcje na dole, na zewnętrznych stokach wulkanu, usunęły magmę z aktywnego wlotu kaldery, toteż jej dno zapadło się. Wszystkie kuliste kształty, takie jak aktywny wlot, poruszały się w ciągu eonów. Wygięte w łuki urwiska… W kilku miejscach na Marsie istniały takie pionowe zbocza, prawie zupełne stromizny. Światy bazaltowych pierścieni. Ta kraina powinna być mekką amatorów wspinaczek, ale — o czym Ann wiedziała — nikt tu nie bywał. Któregoś dnia pojawią się alpiniści.

Niezwykły, skomplikowany Ascraeus zupełnie nie przypominał Pavonis, który miał kształt jednego wielkiego otworu. Dlaczego kaldera Pavonis załamywała się za każdym razem w tym samym obwodzie? Czyżby jej ostatni obsuw wymazał i wyrównał wszystkie wcześniejsze pierścienie? Może jej wulkan zawierał mniej lawy albo mniej magmy znajdowało ujście na boki? Czy wlot Ascraeusa intensywniej się przesuwał? Ann podniosła z krawędzi stożka kilka kamyków i obejrzała. Lawowe bomby, świeże ejektamenta meteorytowe, graniaki wygładzone erozją nieustannych wiatrów… Wszystkie te kwestie ciągle trzeba było zbadać. Ludzie niczego tu nie zmienili, nie w takim stopniu, żeby przeszkodzić pracom wulkanologów. Wprawdzie Dziennik studiów areologicznych opublikował wiele artykułów na owe tematy — Ann czytała kilka i widywała je od czasu do czasu. To właśnie powiedział jej Michel: wysoko położone miejsca zawsze pozostaną takie same.

Wspinaczka na wielkie stoki przypominała podróż w przedludzką przeszłość, w czystą areologię, może w samą areofanię, z Hiroko albo bez niej. Z porostami albo i bez nich. Na Marsie dyskutowano, czy ustawić nad tymi kalderami kopuły lub namioty, które utrzymałyby je w całkowitej sterylności; Ann była przeciwna pomysłowi, uważała, że w ten sposób stworzono by jedynie ogrody zoologiczne, dzikie parki, ogrody. Machnęła ręką na chasmoendolityczne życie, które usiłowało się tutaj wedrzeć. Życie… Ann wypowiedziała to słowo; zabrzmiało dziwnie: „życie”.

Niezmienny Mars, kamienny w świetle słońca.

Później jednak ujrzała kątem oka białego niedźwiedzia, wysuwał się zza wyszczerbionego głazu na stożku. Podskoczyła, ale gdy przyjrzała się dokładniej, uświadomiła sobie, że jej się przywidziało. Szukając schronienia, wróciła do rovera. Wskoczyła do środka, a potem spędziła całe popołudnie przy ekranie AI pojazdu. Przez cały czas miała wrażenie, że obserwują ją osobliwe, nieuchwytne oczy w okularach. Człowiek przypominający niedźwiedzia, który zjadłby ją, gdyby umiał ją złapać. Gdyby umiał… Teraz nikt nie był w stanie jej schwytać, ponieważ mogła się na zawsze ukryć w tym wysokim, solidnym kamiennym świecie: była wolna i taka pozostanie… Jej być albo nie być… Gdyby się zdecydowała… Uciec na tak długo, jak wytrwa skała. Ale znowu, przy włazie komory powietrznej ten biały kształt w kąciku jej oka… Ach, jakie to trudne.

CZĘŚĆ 7

Praca

Większą część północy pokrywało obecnie skute lodem morze. Dawne Vastitas Borealis leżały kiedyś kilometr albo dwa poniżej poziomu odniesienia, w pewnych miejscach trzy kilometry; teraz, gdy poziom morza ustabilizował się przy konturze „minus jeden”, większość krainy znalazła się pod wodą. Gdyby na Ziemi istniał akwen o podobnym kształcie, byłby to Ocean Arktyczny powiększony o znaczną część Rosji, Kanady, Alaski, Grenlandii i Skandynawii, z dodatkowymi dwiema głębszymi odnogami wysuniętymi jeszcze bardziej na południe — długimi morzami sięgającymi aż do równika: wąskim Północnym Atlantykiem i Północnym Pacyfikiem, między którymi pozostałaby duża, prawie kwadratowa wyspa.

Na marsjańskim akwenie nazywanym Oceanus Borealis znalazło się wiele dużych lodowych wysp oraz długi, niski półwysep, który stanowił jedyny wyżej położony pas na ciągnącym się przez całą półkulę morzu i łączył stały ląd, leżący na północ od Syrtis, z ogonem polarnej wyspy. Biegun północny znajdował się obecnie na lodowcu zatoki Olympia, czyli w odległości kilku kilometrów od tej polarnej wyspy.

I tyle. Na Marsie nie istniał żaden odpowiednik południowego Pacyfiku, południowego Atlantyku, Oceanu Indyjskiego czy też Oceanu Antarktycznego. Na południu rozciągała się jedynie pustynia, z wyjątkiem kulistego morza Hellas mniej więcej rozmiaru Karaibów. Ogólnie rzecz biorąc, akweny pokrywały jedynie dwadzieścia pięć procent marsjańskiej powierzchni (na Ziemi siedemdziesiąt pięć procent).

W roku 2130 większą część Oceanus Borealis pokrywał lód, chociaż pod powierzchnią istniały wielkie soczewkowate złoża wody, a latem także — na powierzchni — stopniałe jeziora, a poza tym wiele plon, kanałów i rozpadlin. Ponieważ sporo wody pochodziło z wiecznej zmarzliny, miała ona czystość głębokich wód gruntowych, była wręcz „destylowana”, a Borealis na razie pozostawał oceanem słodkowodnym. Naukowcy sądzili, iż w niedługim czasie zmieni się w słonowodny, jednak, mimo iż rzeki przepływały przez bardzo zasolony regolit, zanim dotarty do oceanu, parowały i skraplały się w postaci deszczów, po czym powtarzał się proces — sole ponownie przenikały z regolitu do wody — który oceanografowie obserwowali z zainteresowaniem, ponieważ nigdy do końca nie rozumieli przyczyn stopnia zasolenia ziemskich oceanów, stałego od wielu milionów lat.

Topografia wybrzeża była osobliwie dzika. Polarną wyspę, oficjalnie bezimienną, nazywano także półwyspem polarnym albo — ze względu na kształt — Koniem Morskim. W rzeczywistości linię brzegową ciągle w wielu miejscach pokrywał lód starej czapy polarnej, a wszędzie leżał śnieg we wzorach gigantycznych sastrug. Ta pofałdowana biała powierzchnia ciągnęła się przez wiele kilometrów morza, aż do miejsc, w których przełamywały ją podwodne prądy, a wówczas powstawała sztuczna Unia brzegowa kanałów, grzbietów lodowych zwałów i chaotycznych krawędzi dużych stołowych gór, a także coraz większe obszary otwartej wody. Nad tym pogruchotanym lodowym wybrzeżem wznosiło się wiele sporych wulkanicznych albo meteorycznych wysepek oraz kilka dwustronnych kraterów; wystawały z bieli niczym wielkie czarne stołowe góry lodowe.

Południowe brzegi Borealisa były o wiele bardziej obnażone i urozmaicone. W miejscach, gdzie lód otulał podnóże Wielkiej Skarpy, znajdował się szereg mensae z dawnych regionów mieszanych, które w pewnym momencie przybrały postać archipelagów; z nich wszystkich, tak samo jak z właściwych linii brzegowych głównego lądu, sterczały rzędy klifów, cypli, kraterowych zatok, fossowych fiordów i długich obszarów niskich łagodnych pasm. Woda w dwóch dużych południowych zatokach rozlegle topniała pod powierzchnią, a latem również na niej. Chyba najbardziej frapującą linią wybrzeża szczyciła się zatoka Chryse: osiem wpadających do niej dużych kanałów wybuchowych wypełniał wcześniej częściowo lód, który stopił się, zmieniając je w fiordy o stromych bokach. Przy południowym krańcu zatoki cztery z tych fiordów połączyły się, tworząc grupę dużych wysp o urwistych klifach; był to najbardziej spektakularny marynistyczny krajobraz na planecie.

Ponad wielką wodą latały codziennie duże stada ptaków. W powietrzu pojawiały się chmury, rozpraszane szybko przez silny wiatr; nad bielą i czerwienią lądu i morza przesuwały się ich cienie. Po stopionym morzu sunęły góry lodowe, co jakiś czas uderzając w brzeg. Z Wielkiej Skarpy nadchodziły burze o straszliwej siłę, na skały spadał ognisty grad i pioruny. Wybrzeża na Marsie liczyły teraz w przybliżeniu czterdzieści tysięcy kilometrów. Pod mrozem i odwilżą dni i pór roku, pod muskaniem stałego wiatru ocean budził się do życia.

Po zakończeniu kongresu Nadia zamierzała od razu opuścić Pavonis Mons. Miała dość szemrania panującego w magazynie, dość kłótni i polityki; zdenerwowała ją gwałtowność i groźby przemocy, rozmowy o rewolucji, sabotażu, konstytucji, windzie, Ziemi i pogróżkach związanych z wojną. Ziemia i śmierć — z tym kojarzyła jej się Pavonis Mons, Pawia Góra, na której wszystkie pawie gładziły pióra, dumnie stąpały i krzyczały: „Ja, ja, ja”. Pavonis stało się ostatnim miejscem na Marsie, w którym Nadia miała ochotę przebywać.

Pragnęła opuścić górę i odetchnąć powietrzem na otwartym terenie. Chciała pracować nad „prawdziwymi rzeczami”, chciała budować wszystkimi dziewięcioma palcami, grzbietem i umysłem, budować cokolwiek i wszystko, nawet niekoniecznie budowle „namacalne” (chociaż oczywiście czułaby się wówczas cudownie). Mogła też tworzyć takie „rzeczy” jak powietrze czy gleba, elementy nowego dla niej projektu konstrukcyjnego, czyli po prostu samego terraformowania, którym interesowała się podczas swego pierwszego spaceru na powietrzu, gdy schodziła do Krateru DuMartheraya jedynie z małą maską na twarzy filtrującą dwutlenek węgla; wtedy właśnie zrozumiała tę obsesję Saxa. W chwili obecnej Nadia była gotowa przyłączyć się do niego i reszty terraformerów, właśnie teraz, gdy usunięcie orbitujących luster spowodowało nadejście długiej zimy, grożąc epoką lodowcową. Zbudować powietrze, ziemię, poruszyć wodę, wprowadzić rośliny i zwierzęta — praca ta wydawała się Rosjance fascynująca. Rzecz jasna, interesowały ją również bardziej konwencjonalne projekty budowlane. Kiedy nowe Morze Północne stopi się, a jego linia brzegowa — ustabilizuje, wszędzie powstaną portowe miasta, bez wątpienia dziesiątki takich miast, a w każdym muszą się znaleźć falochrony i plaże, kanały, nadbrzeża i doki oraz, dalej, zwykłe osady na wzgórzach. Im wyższy teren, tym więcej będzie miast namiotowych i zadaszonych kanionów. Mówiono nawet o postawieniu namiotów nad niektórymi dużymi kalderami, o połączeniu trzech książęcych wulkanów linią kablowych wagoników oraz o zbudowaniu mostu nad przesmykami położonymi na południe od Elysium. Niektórzy pragnęli zaludnić polarny kontynent wyspowy. Istniały nowe koncepcje związane z biobudownictwem, plany „budowania” domów i innych budynków bezpośrednio z genetycznie przekształconych drzew — tak jak Hiroko używała bambusa, tyle że na większą skalę. Tak, budowniczy gotów przyswoić sobie najnowsze techniki miał przed sobą tysiąc lat cudownej pracy. To był sen, który się spełniał.

Niestety, wtedy przyszła do Nadii mała grupa osób rozpatrujących kandydatury do pierwszej rady wykonawczej nowego rządu globalnego.

Nadia patrzyła na nich. Miała wrażenie, że widzi, jak stawiają przed nią duży, poruszający się wolno w jej kierunku potrzask, a ona ze wszystkich sił chce uciec, zanim pułapka się zatrzaśnie.

— Jest wielu odpowiednich kandydatów — zauważyła. — Co najmniej dziesięć razy więcej znakomitych osób niż stanowisk w radzie.

— Tak — odparli, wpatrując się w nią. — Zastanawiamy się, czy myślałaś kiedyś o takiej pracy.

— Nie — rzekła.

Art wyszczerzył zęby. Nadia dostrzegła jego uśmiech i zmartwiła się.

— Pragnę budować — rzuciła stanowczo.

— Możesz robić jedno i drugie — wtrącił Art. — Praca w radzie nie jest zajęciem na pełen etat.

— Akurat, do diabła.

— Naprawdę.

Pojęcie rządu obywatelskiego wpisano do nowej konstytucji i obowiązywało ono wszędzie: od globalnego parlamentu, poprzez sądy, kończąc na władzach namiotowych miast. Przypuszczalnie sporo tej pracy wykonywały osoby zatrudnione na niepełnym etacie, Nadia była jednak pewna, że działalność w radzie wykonawczej zajmie znacznie więcej czasu.

— Czy członków rady wykonawczej nie trzeba wybierać z przedstawicieli parlamentu? — spytała.

Jej goście stwierdzili z zadowoleniem, że wprawdzie o wyborze decydują członkowie ciała ustawodawczego, nie jest jednak konieczne, by wybierali spośród siebie, choć zwykle tak się dzieje.

— No cóż, w konstytucji zdarzyła się pomyłka — mruknęła Nadia. — Dobrze, że dostrzegliście ją tak szybko. Ograniczając się do wybierania członków ciała ustawodawczego, nie możecie korzystać z dołu.

Z dołu…

— Poza tym znam wielu lepszych od siebie kandydatów — dokończyła.

Niestety, członkowie grupy nalegali. Ciągle wracali, w różnym składzie, a Nadia czuła, że stale biegnie ku zwężającej się szczelinie między zębami potrzasku. W końcu zaczęli błagać. Prosili ją wszyscy przedstawiciele małej delegacji. Okres był naprawdę przełomowy dla nowego rządu i potrzebowali rady wykonawczej, której ufaliby mieszkańcy całego Marsa, to była sprawa podstawowa… i tak dalej… Wybrano Senat, zaplanowano Dumę i teraz obie izby musiały wybrać siedmiu członków rady. Wśród kandydatów wymieniano Michaiła, Zeyka, Petera, Marinę, Etsu, Nanao, Ariadne, Marion, Iriszkę, Antara, Raszida, Jackie, Charlotte, czterech ambasadorów Ziemi i wiele innych osób, które Nadia po raz pierwszy spotkała w magazynie.

— Jest sporo świetnych ludzi — przypominała im Nadia. Tak, rewolucja miała wielu przywódców.

Przedstawiciele grupy odpowiedzieli, że nie wszystkim osobom z listy można zaufać, przyzwyczaili się do tego, że Nadia to zrównoważona przedstawicielka centrum; mówili, że zarówno podczas kongresu, jak i podczas rewolucji zaprezentowała wspaniałą postawę, podobnie zresztą jak przedtem, w Dorsa Brevia, i przez wszystkie podziemne lata, a właściwie od samego początku. Ludzie chcieli, żeby Nadia zasiadła w radzie, ponieważ była uosobieniem spokoju i potrafiła wielu skłonić do rozwagi. Nazywali ją między innymi „spokojną głową” i „neutralną partią”.

— Wynoście się — krzyknęła, nagle rozgniewana Rosjanka, chociaż nie wiedziała, z jakiego powodu. Goście byli mocno zaniepokojeni jej wybuchem. — Pomyślę o tym — dodała, wypraszając ich i ponaglając do wyjścia.

W końcu zostali z nią tylko Charlotte i Art. Patrzyli na Nadię poważnie, udając, że nie mieli z całą sprawą nic wspólnego.

— Tamtym chyba bardzo zależy, żebyś zaczęła działać w radzie — odezwał się Art.

— Och, daj spokój.

— Tego jednak chcą. Pragną kogoś, komu mogą zaufać.

— Chcesz powiedzieć, że pragną kogoś, kogo się nie boją, starej babuszki, która nie będzie im przeszkadzać. W ten sposób zdołają trzymać przeciwników z dala od rady i wykonywać swój program.

Art zmarszczył brwi; nie zastanawiał się nad tą kwestią, był zbyt naiwny.

— Wiesz, że aby stworzyć na podstawie suchych paragrafów konstytucji prawdziwy, działający rząd, trzeba naprawdę umieć budować — powiedziała zamyślona Charlotte.

— Och, wynoście się — zdenerwowała się Nadia.

W końcu jednak ustąpiła. Tamci okazali się nieubłagani — było ich zaskakująco wielu i nie poddawali się. Zresztą, Nadia nie chciała, by posądzili ją o nieróbstwo, pozwoliła więc, by potrzask zacisnął się na jej nodze.

Obie izby parlamentu zebrały się i odbyły tajne głosowania. Nadię wybrano jako jedną z siedmiu, wraz z Zeykiem, Ariadne, Marion, Peterem, Michaiłem i Jackie. Tego samego dnia Iriszce powierzono funkcję pierwszego głównego sędziego Globalnego Sądu Ekologicznego; z jednej strony był to wielki sukces Iriszki, a także — ogólnie — „czerwonych”, z drugiej jednak cześć „wspaniałomyślnego gestu”, który Art wykonał pod koniec kongresu, by zyskać poparcie „czerwonych”. Ostatecznie mniej więcej połowa nowych sędziów wywodziła się z tego środowiska (z któregoś ich „odcienia”) i Nadia uważała ten gest Arta za nazbyt wspaniałomyślny.

Natychmiast po wyborach przyszła do niej inna delegacja, której tym razem przewodzili współczłonkowie rady. Powiedzieli Nadii, że w obu izbach otrzymała najwięcej głosów, postanowiono więc ją wybrać na przewodniczącą rady.

— Och, nie jęknęła.

Przybyli z powagą pokiwali głowami i oświadczyli, że przewodniczący jest tylko jednym z członków rady, jedną osobą spośród równych sobie, a zatem stanowisko jest w zasadzie honorowe. Ten typ władzy wzorowano na rządach szwajcarskich, a Szwajcarzy podobno zwykle nawet nie wiedzieli, kto jest ich prezydentem. Tak twierdzili koledzy Rosjanki z rady… Oczywiście potrzebowali akceptacji Nadii (w tym momencie w oczach Jackie pojawił się krótki błysk), prosili więc, by oficjalnie zgodziła się przyjąć funkcję.

— Wynocha — rzuciła tylko.

Gdy wyszli, osunęła się w fotelu. Czuła się oszołomiona.

— Jesteś jedyną osobą na Marsie, której wszyscy ufają — powiedział łagodnie Art. Wzruszył przy tym ramionami, jak gdyby chciał powiedzieć, że nie ma z tym nic wspólnego, Nadia wiedziała jednak, że to nieprawda. — Co możemy zrobić? — spytał z przesadną teatralnością. — Popracuj ze trzy lata, a gdy sprawy potoczą się swoim torem, będziesz mogła zrezygnować. Poza tym, zostaniesz pierwszym prezydentem Marsa! Potrafisz się temu oprzeć?

— Bardzo łatwo.

Art milczał. Nadia obrzuciła go piorunującym spojrzeniem.

— Ale zgodzisz się, prawda? — odezwał się w końcu.

— Pomożesz mi?

— Och, oczywiście, że tak. — Położył rękę na jej zaciśniętej pięści. — Zrobię wszystko, co zechcesz. To znaczy… Jestem do twojej dyspozycji.

— Czy jest to oficjalne stanowisko Praxis?

— No cóż, tak, jestem pewien, że może być. Doradca Praxis przy marsjańskim prezydencie? Załóż się.

Może mogłaby go namówić do pracy.

Głośno westchnęła. Próbowała uspokoić żołądek. Pomyślała, żeby przyjąć propozycję, a potem przerzucić większość pracy na Arta i na cały przydzielony personel. Nie byłaby pierwszym prezydentem, który tak postępuje, i nie ostatnim.

— Doradca Praxis przy prezydencie Marsa — powtórzył Art, smakując słowa. Wyglądał na zadowolonego.

— Och, daj spokój! — burknęła.

— Jasne.

Zostawił ją samą, aby przemyślała całą sprawę, a po pewnym czasie wrócił z parującym rondelkiem kavy i dwiema maleńkimi filiżankami. Nalał. Nadia wzięła filiżankę i sączyła gorzki płyn.

— Tak czy owak, jestem twój, Nadiu — oświadczył Art. — Wiesz o tym.

— Uhm.

Przyjrzała mu się, kiedy popijał kavę. Wiedziała, że miał na myśli nie tylko politykę. Lubił Nadię. Od dłuższego czasu pracowali razem, mieszkali razem i podróżowali; dzielili przestrzeń. Nadia też go lubiła. Niedźwiedziowaty człowiek, poruszający się z wdziękiem, zawsze w dobrym nastroju. Uwielbiał kavę — było to oczywiste, gdy się widziało, jak pije, gdy się obserwowało jego napiętą twarz. Nadia miała wrażenie, że to Art prowadził cały kongres, pociągnął go siłą swego cudownego humoru, zarażając wszystkich dobrym nastrojem… Z czego tu się cieszyć, gdy się tworzy konstytucję?…Absurd! A jednak Artowi się udawało. Podczas kongresu on i Nadia stali się swego rodzaju parą. Tak, musiała to przyznać.

Tyle że miała teraz 159 lat. Kolejna niedorzeczność… Art miał, nie była pewna… około siedemdziesiątki czy osiemdziesiątki, chociaż wyglądał na pięćdziesiąt, tak jak wiele osób, które wcześnie zaczęły się poddawać kuracji przedłużającej życie.

— Jestem wystarczająco stara, aby być twoją praprababką — oznajmiła.

Randolph wzruszył ramionami, zakłopotany. Wiedział, o czym Nadia mówi.

— Jestem wystarczająco stary, aby być prapradziadkiem tej kobiety — odparł, wskazując na wysoką marsjańską dziewczynę, przechodzącą za drzwiami ich biura. — A ona jest wystarczająco dorosła, aby mieć dzieci. Więc, no wiesz… Akurat teraz ta kwestia nie ma nic do rzeczy.

— Może dla ciebie.

— No cóż. To jedna z dwóch równorzędnych opinii.

Nadia nie odpowiedziała.

— Słuchaj — stwierdził Art — będziemy żyć jeszcze przez długi czas. W pewnym momencie liczby muszą przestać mieć znaczenie. Chcę powiedzieć, że nie było mnie tu z tobą w pierwszych latach, ale jesteśmy razem już od bardzo dawna i wiele wspólnie przeszliśmy.

— Wiem. — Nadia spojrzała w dół, na stół, przypominając sobie niektóre z tych sytuacji. Koniuszek jej dawno utraconego palca… Całe to życie zniknęło. A teraz była prezydentem Marsa. — Cholera.

Art popijał have i obserwował Nadię z sympatią. Lubił ją, a ona lubiła jego. W pewnym sensie stanowili prawdziwie udaną parę.

— Pomożesz mi z tą cholerną radą! — rzuciła. Była w ponurym nastroju, ponieważ musiała odsunąć od siebie wszystkie technofantazje.

— Pomogę.

— A potem, no cóż, zobaczymy.

— Zobaczymy — powtórzył i uśmiechnął się.

A więc stało się. Nadia ugrzęzła na Pavonis Mons. Nowy rząd miał tam miejsce spotkań, przenosząc się z magazynów do centrum Sheffield, gdzie zajął zwaliste, opuszczone przez metanarodowców, wypucowane budynki o kamiennych fasadach. Oczywiście wybuchła dyskusja, czy trzeba komuś płacić za te budynki i resztę infrastruktury, czy też niezależny i nowy porządek powinien je „zglobalizować” albo „uspółdzielczyć”.

— Trzeba płacić — mruknęła Nadia, spoglądając groźnie na Charlotte. Funkcja prezydenta Marsa nie dawała niestety Rosjance władzy ani posłuchu.

W każdym razie globalny rząd wprowadził się, a Sheffield zostało, jeśli nie stolicą Marsa, to przynajmniej tymczasową siedzibą jego rządu. Burroughs było zatopione, a Sabishii spalone, toteż nie istniało żadne inne oczywiste i odpowiednie ku temu miejsce, w dodatku Nadia miała wrażenie, że żadne z pozostałych miast namiotowych nie ma ochoty przyjąć członków rady. Mówiło się, że należy zbudować nową stolicę, na to jednak potrzeba było czasu, a przedstawiciele rady wykonawczej gdzieś się musieli spotykać. Zatrzymali się więc w pobliżu toru magnetycznego w Sheffield, pod ciemnym niebem namiotu, w cieniu wznoszącego się we wschodniej dzielnicy miasta kabla windy; prosty i czarny, wyglądał jak rysa na rzeczywistości.

Nadia znalazła mieszkanie w ostatnim namiocie na zachodzie, za stożkowym parkiem. Lokal znajdował się na czwartym piętrze, skąd rozciągał się wspaniały widok w dół, w niesamowitą kalderę Pavonis. Art wybrał sobie mieszkanie na parterze tego samego budynku, na tyłach; najwyraźniej kaldera przyprawiała go o zawrót głowy. Mieszkał jednak blisko, a biuro Praxis znajdowało się w sąsiednim biurowcu, pokrytym rzędami chromowoniebieskich okien, w sześcianie z polerowanego jaspisu wielkości miejskiego bloku mieszkalnego.

Teraz Rosjanka musiała zrobić głęboki wdech i przystąpić do pracy, tak jak ją poproszono. Czuła się jak w złym śnie, w którym kongres konstytucyjny nagle rozciągnął się na trzy lata, trzy marsjańskie lata.

Na początek postanowiła, że będzie od czasu do czasu schodzić z wierzchołka i uczestniczyć w jakimś projekcie budowlanym. Musiała też się wywiązywać ze swoich obowiązków w radzie, sądziła jednak, że wywrze dobre wrażenie, jeśli na przykład podejmie się pracy nad wzrostem produkcji gazu oranżeriowego, łącząc w ten sposób problemy techniczne i politykę dostosowania się do nowych zasad związanych ze środowiskiem. Chętnie ruszyłaby w teren, gdzie znajdowały się pokłady gazów, i stamtąd, przez nadgarstek, utrzymywałaby kontakt z radą.

Niestety, zdarzenia sprzysięgły się przeciwko niej i musiała pozostać w Sheffield, gdzie działo się wiele, choć w porównaniu z samym kongresem nic z pozoru ważnego ani interesującego: po prostu niezbędne szczegóły. Tak jak powiedziała Charlotte, po fazie projektowania nastąpił teraz nie kończący się okres drobiazgowego konstruowania, pracy nad kolejnymi szczegółami.

Nadia wiedziała, że musi być cierpliwa. Przepracować pierwszy gorączkowy okres, a później wyjechać. Tymczasem, jak to na początku, obecności Nadii potrzebowały media, nowe marsjańskie biuro ONZ (bardzo zainteresowane polityką imigracyjną i procedurami) oraz radni. Gdzie rada będzie się spotykać? Jak często? Zgodnie z jakimi zasadami ma działać? Nadia przekonała pozostałych sześciu przedstawicieli rady, aby zatrudnili jako sekretarza rady i szefa protokołu Charlotte, która natychmiast wynajęła duży zespół asystentów z Dorsa Brevia. W ten sposób zaczęli kompletować personel. Michaił miał praktyczne doświadczenie, ponieważ działał kiedyś w rządzie Bogdanów Vishniac. Zatem w radzie były osoby lepiej przygotowane do wykonywania tej pracy niż Nadia, niemniej jednak milion razy dziennie zapraszano ją, by się naradzać, dyskutować, decydować, uzgadniać, rozstrzygać, zarządzać i tak dalej. Bez końca.

A potem, kiedy Rosjance udało się na siłę wygospodarować trochę wolnego czasu dla siebie, okazało się, że funkcja prezydenta niezwykle utrudnia przyłączenie się do każdego z projektów budowlanych, bowiem dana budowa należała teraz do jakiegoś namiotu lub spółdzielni, bardzo często były to przedsiębiorstwa ekonomiczne, zaangażowane w transakcje związane z „niezyskownymi” pracami publicznymi; czasem działały na zasadach współzawodnictwa. Gdyby więc marsjański prezydent popierał którąś spółdzielnię, podejrzewano by oficjalną protekcję. Skoro Nadia chciała działać zgodnie z wszelkimi zasadami, nie mogła sobie na to pozwolić. Konflikt interesów.

— Cholera! — krzyknęła oskarżycielskim tonem do Arta.

Randolph wzruszył ramionami i próbował udawać, że nie spodziewał się takiego obrotu spraw.

Nadia nie miała więc wyjścia. Stała się więźniem własnej władzy. Musiała badać sytuację, niczym inżynieryjny problem, i próbować wykorzystać swoją siłę. Aby budować fabryki gazów oranżeriowych, musiałaby się przyłączyć do którejś ze spółdzielni produkcyjnych, a jeśli tego nie chciała, musiała znaleźć inny sposób. Może zacząć z „wyższej pozycji” — na przykład koordynować pracę spółdzielni.

Sądziła, że łatwo znaleźć pretekst dla wspierania budowy tego typu fabryk. Trwał „rok bez lata”, towarzyszyła mu seria gwałtownych burz, które sunęły z Wielkiej Skarpy na północ. Większość meteorologów zgadzała się, że te — jak je nazywano — „równikowe burze Hadleya” spowodowało usunięcie zwierciadeł orbitalnych oraz wywołany ich brakiem nagły spadek słonecznego naświetlenia. Powszechnie panowała opinia, że może nadejść epoka lodowcowa, a pompowanie w atmosferę gazów oranżeriowych uważano za jeden z najlepszych sposobów jej przeciwdziałania. Nadia poprosiła więc Charlotte, aby zwołała konferencję, podczas której zamierzała szukać poparcia dla akcji zapobiegającej nadejściu epoki lodowcowej. Charlotte skontaktowała się z ludźmi w Da Vincim, Sabishii oraz w innych miejscach i zaplanowano konferencję, która miała odbyć się w Sabishii; niektórzy — zapewne saxoklony z Da Vinciego — nadali jej nazwę: „Efekty utraty nasłonecznienia. Spotkanie w Mroku 53”.

Niestety, Nadia nie zdołała dotrzeć na konferencję, gdyż jej czasem niemal całkowicie zawładnęły sprawy w Sheffield, zwłaszcza tworzenie nowego systemu ekonomicznego, co uznała za wystarczająco ważne, aby zostać w mieście. Parlament stosował prawa eko-ekonomii, starając się wprowadzić w życie zapisaną w konstytucji teorię. Spółdzielniom, które istniały przed rewolucją, polecono, by pomogły upodobnić się do siebie nowym niezależnym, lokalnym filiom metanarodowców. Proces ten, zwany horyzontalizacją, wspierało bardzo wiele osób, zwłaszcza młodych tubylców, dzięki czemu przekształceń dokonywano w sposób łagodny i bezproblemowy. Każde marsjańskie przedsiębiorstwo musiało obecnie w całości należeć do jego pracowników. Spółdzielnia nie mogła liczyć więcej niż tysiąc osób; większe przedsiębiorstwa rozdrabniano na współpracujące ze sobą stowarzyszenia spółdzielcze. Większość firm opierała swą wewnętrzną strukturę na wariantach modeli bogdanowistycznych, które z kolei nawiązywały do wspólnot baskijskich w hiszpańskim Mondragonie. W spółdzielniach wszyscy pracownicy zapewniali sobie pozycję współwłaścicieli przez wpłacenie równowartości mniej więcej rocznych zarobków na fundusz majątkowy firmy. Pieniądze te zarabiali podczas stażów pod koniec szkolenia i stawały się one zaczątkiem udziału danego pracownika w przedsiębiorstwie, który rósł z każdym rokiem pracy, a w końcu wracał do jego właściciela w postaci emerytury albo odprawy. Rady nadzorcze wybierane spośród siły roboczej zatrudniały — zwykle z zewnątrz — zarząd, który podejmował decyzje wykonawcze, ale co roku rada nadzorcza oceniała jego działalność. Kredyty i kapitał otrzymywano z centralnych banków spółdzielczych, funduszu rozruchowego globalnego rządu lub organizacji wspierających ruch spółdzielczy, takich jak Praxis czy państwo szwajcarskie. Przy wykonywaniu poważniejszych projektów w ramach danego przemysłu albo działalności usługowej spółdzielnie łączyły się w większe jednostki, które wysyłały reprezentantów do przemysłowych gildii, powołujących komisje praktyk zawodowych, centra arbitrażowe i mediacyjne oraz stowarzyszenia handlowe.

Komisja ekonomiczna utworzyła również marsjańską walutę służącą do płatności wewnętrznych oraz do wymiany z walutami ziemskimi. Komisja pragnęła pieniądza „odpornego” na ziemską spekulację, ale ponieważ na Marsie nie istniał rynek akcyjny, Ziemianie nadal preferowali własne waluty. Marsjańskiemu cekinowi groziła więc inflacja na ziemskich rynkach pieniężnych i w dawnych czasach zapewne jego wartość szybko by spadła, powodując straty handlowe. Jednak obecnie na Ziemi niedobitki metanarodowców kontynuowały walkę przeciwko spółdzielczości, a w świecie ziemskich finansów panował chaos, toteż marsjańską waluta miała na Ziemi właściwą pozycję — nie za słabą, nie za silną. Na Marsie natomiast cekin był po prostu środkiem płatności. Praxis bardzo pomagała w tym procesie, stając się dla młodej gospodarki swego rodzaju bankiem federalnym, który dostarczał wolnych od odsetek pożyczek i pośredniczył w finansach z Ziemią.

Rada wykonawcza Nadii spotykała się codziennie na wielogodzinnych zebraniach, podczas których omawiano problemy ustawodawcze i inne programy rządowe. Spotkania zabierały tyle czasu, iż Rosjanka niemal zapomniała o konferencji w Sabishii, którą sama zainicjowała. Czasami jednak, w nocy, siadała na ostatnią przed snem godzinę lub dwie przy ekranie i rozmawiała z przyjaciółmi w Sabishii. Miała wrażenie, że i bez niej konferencja osiągnie swój cel. Zjechało na nią wielu marsjańskich ekologów, którzy przyznawali, że intensywny wzrost emisji gazów oranżeriowych zmniejszyłby negatywne skutki utraty zwierciadeł. Oczywiście gazem najłatwiejszym do wysłania w atmosferę był dwutlenek węgla, jednak naukowcy zgadzali się, że zamiast niego — ciągle przecież próbowano tak zredukować jego ilość w powietrzu, by człowiek mógł oddychać — potrafią stworzyć bardziej skomplikowane, potężniejsze gazy i uwolnić je w potrzebnych ilościach. Ekolodzy twierdzili, że taka działalność pozostanie w zgodzie z prawem, bowiem w konstytucji zapisano tylko, że marsjańska atmosfera nie może być gęstsza niż trzysta pięćdziesiąt milibarów przy konturze sześciokilometrowym, nigdzie jednak nie wymieniono gazów, których można używać do stworzenia tego ciśnienia. Na konferencji obliczono, że gdyby wypompować sto części węglowodorów i innych gazów oranżeriowych z koktajlu Russella na milion części atmosfery (zamiast obecnych dwudziestu siedmiu części na milion), wówczas retencja ciepła wzrosłaby o wiele stopni Kelvina, zapobiegając nadejściu epoki lodowcowej lub przynajmniej w znacznym stopniu skracając czas jej trwania. Plan zakładał produkcję i emisję ton czterofluorku węgla, sześciofluoroetanu, sześciofluorku siarki, metanu, tlenku azotawego i elementów śladowych innych substancji chemicznych, które pomogłyby obniżyć tempo niszczenia tych węglowodorów przez promieniowanie ultrafioletowe.

Na konferencji omawiano też trudną kwestię zakończenia topienia lodowca na Morzu Północnym. Kiedy całe morze stanie się płynne, albedo lodu powinno powodować wysyłanie sporej ilości energii w przestrzeń i powstałby żywy cykl wodny. Gdyby udało się stworzyć płynny albo — biorąc pod uwagę, jak daleko na północy leżał — płynny w porze lata ocean, wtedy nie byłoby mowy o epoce lodowcowej i można by uznać, że zakończono proces terraformowania — istniałyby wówczas silne prądy, fale, parowanie, chmury, opady atmosferyczne, topnienie, strumienie, rzeki, delty: cały cykl hydrologiczny. Na razie proponowano różnorodne metody przyspieszające topnienie lodu: wysyłanie do oceanu ciepła odpadowego z elektrowni atomowych, rozrzucanie na lodzie dużych ilości czarnych glonów, stosowanie mikrofalowych i ultradźwiękowych nadajników jako grzejników, a nawet rejsy dużych lodołamaczy po płyciznach.

Rzecz jasna, wzrost emisji gazów oranżeriowych również tu byłby pomocny: gdyby powietrze osiągnęło stan ponad dwustu siedemdziesięciu trzech stopni Kelvina, powierzchniowy lód oceanu stopiłby się w końcu sam. Jednak w trakcie konferencji naukowcy stopniowo wskazywali na wiele problemów związanych z planem emisji gazów oranżeriowych i nazywano go kolejnym ogromnym przedsięwzięciem przemysłowym, niemal dorównującym takim monstrualnym projektom metanarodowców, jak sprowadzanie azotu z Tytana czy też soletta. W dodatku w wyższych partiach atmosfery promieniowanie ultrafioletowe stale niszczyło gazy, toteż aby osiągnąć pożądany poziom, trzeba było ich produkować bardzo dużo, a później stale kontynuować produkcję. Wymagało to ciągłej eksploatacji surowców, budowania nowych fabryk przekształcających owe surowce w pożądane gazy oraz wykorzystania potężnych automatów, samokierujących i replikujących się maszyn górniczych, samobudujących i regulujących warsztatów, bezzałogowych, zdalnie sterowanych samolotów latających w wyższych partiach atmosfery i tym podobnych urządzeń. Jednym słowem — wielkie przedsięwzięcie maszynowe.

Właściwie kwestie techniczne nie stanowiły problemu. Nadia zwróciła uwagę przyjaciołom z konferencji, że marsjańska technologia od samego początku była wysoce zautomatyzowana. Wystarczyło zatem zbudować tysiące małych automatycznych pojazdów i wysłać je na powierzchnię. Będą wędrowały, szukając odpowiednich pokładów węgla, siarki czy fluorytu, przemieszczając się od miejsca do miejsca niczym krążące niegdyś po Wielkiej Skarpie stare arabskie karawany poszukiwawcze. Później, gdy roboty znajdą nowe, bogate pokłady surowców, mogą się zatrzymać i — z gliny, żelaza, magnezu oraz metali śladowych (plus przywiezione części zmontowane w innym miejscu) — zbudować fabryczki przetwórcze, które z kolei wyprodukują szereg automatycznych koparek i wózków, a te przetransportują przetworzone surowce do położonych centralnie fabryk. Tam przywiezione produkty zostaną przekształcone w gaz i uwolnione w atmosferę wysokimi ruchomymi kominami. Rosjanka podkreślała, że taka operacja niewiele się będzie różniła od wcześniejszych poszukiwań gazów atmosferycznych; po prostu wymaga większego wysiłku.

Rozmówcy Nadii zauważyli jednak, że większość znanych pokładów już wyeksploatowano. Górnictwo powierzchniowe powinno też zmienić metody działania; wszędzie wokół wyrastały teraz elektrownie, a w wielu miejscach znajdowano opuszczone chodniki powstałe w rezultacie hydratacji, działania bakterii lub chemicznych reakcji zachodzących w glinach. Ani ekologowie, ani politycy nie akceptowali już rozdzierania powierzchni w celu dotarcia do niższych pokładów surowców, zwłaszcza że powszechnie starano się redukować częstotliwość burz pyłowych, które nadal jeszcze stanowiły problem. „Czerwoni” członkowie izb parlamentu domagali się wręcz oficjalnego zakazu powierzchniowego górnictwa za pomocą automatów i tym razem przyznali im rację nawet zwolennicy terraformowania. Pewnej nocy po wyłączeniu monitora Nadia zamyśliła się nad rozmaitymi, czasem sprzecznymi rezultatami ich działań. Kwestie środowiskowe tak ściśle się ze sobą przeplatały, że nie sposób było ich od siebie oddzielić. Jak postępować, by nikogo nie urazić? Trudno przestrzegać jedynie własnych zasad. Poszczególne organizacje nie mogły pracować niezależnie od siebie, ponieważ wiele ich działań zahaczało o kwestie globalne. Istniała zatem konieczność ogólnej regulacji spraw ekologicznych; globalny sąd ekologiczny miewał już do czynienia z problemami wymykającymi się spod kontroli. Zapewne, na tej konferencji też powstaną jakieś generalne plany. Minęły już dni spontanicznego terraformowania.

Jako członek rady wykonawczej Nadia musiała uważać wzrost gazów oranżeriowych za dobry pomysł. W przeciwnym razie musiałaby się trzymać z dala od tej sprawy lub wejść na terytorium sądów ekologicznych, gdzie bardzo energicznie poczynała sobie Iriszka. Nadia spędzała wieczory na wideotelefonicznych rozmowach z grupą projektantów nowych automatycznych maszyn górniczych, które jedynie w stopniu minimalnym niszczyły powierzchnię, albo z zespołem pracującym nad utrwalaczami pyłowymi; można je było rozpylić lub rozkrzewić na powierzchni, zostały nazwane „rozrzedzonymi, szybkimi chodnikami” i stanowiły dość zawiły problem.

Niewiele więc czasu i energii mogła Nadia poświęcić konferencji naukowej, którą sama zwołała. Jednak, tamtejsze problemy technnologiczne ściśle się wiązały z politycznymi, którymi Rosjanka zajmowała się w Sheffield. Zresztą, w Sabishii wykonano kawał prawdziwej roboty i dla nikogo nie miało znaczenia, że Nadia tylko przypatrywała się z daleka.

Tymczasem w Sheffield rada borykała się z ogromną ilością własnych spraw, takich jak: nieprzewidziane trudności we wprowadzaniu eko-ekonomii, zażalenia, że Globalny Sąd Ekologiczny (GSE) przekracza przyznane mu uprawnienia, skargi na postępowanie nowej policji i na kryminalny system prawny, niezdyscyplinowane i niemądre zachowania w obu izbach parlamentu, problemy z „czerwonymi” i innymi ruchami oporu działającymi w terenie… Problemy mnożyły się w nieskończoność — od naprawdę ważnych po nieprawdopodobnie drobne — aż Nadia zaczęła kompletnie tracić wyczucie i ledwie odróżniała od siebie poszczególne kwestie.

Na przykład sporo czasu zmarnotrawiła, dając się wciągnąć w wewnętrzne walki członków rady; uważała je za trywialne, ale nie udało jej się ich uniknąć. Większość kłótni dotyczyła oporu wobec Jackie, która stale usiłowała narzucić radnym głosowanie po jej myśli; Jackie wykorzystywała radę dla załatwiania spraw po partyjnej linii ugrupowania „Uwolnić Marsa” albo, innymi słowy, własne sprawy. Aby osiągnąć swój cel, starała się poznać lepiej pozostałych członków rady i każdego przeciągnąć na swoją stronę w inny, odpowiedni sposób.

Zeyk był starym znajomym Nadii. Rosjanka lubiła go i wiedziała, że Arabowie bardzo go szanują, traktując jako kogoś w rodzaju ich stałego reprezentanta w świecie innych kultur (na razie wygrywał z Antarem w walce o tę „pozycję”). Był życzliwy, bystry i uprzejmy, zgadzał się z Nadia w wielu kwestiach, łącznie z najważniejszymi. Świetnie się rozumieli i powoli zaczęła ich łączyć przyjaźń. Ariadnę — kolejna przedstawicielka rady — wywodziła się z „boginek” dorsabrevianskiego matriarchatu i idealnie potrafiła odgrywać tę rolę wobec wszystkich: była kobietą władczą, o surowych zasadach. Prawdopodobnie tylko dlatego, że interesowała się raczej ideologią i teorią, nie potrafiła zagrozić Jackie. Piąty członek rady — Marion, przedstawicielka „czerwonych”, także była ideologiem. Bardzo się zmieniła od wczesnego radykalnego okresu, chociaż ciągle jeszcze potrafiła się długo spierać, a podczas debaty niełatwo było odeprzeć jej argumenty. Peter, kiedyś mały synek Ann, wyrósł na osobnika wpływowego, który cieszył się szacunkiem wielu różnych ugrupowań marsjańskiej społeczności — kosmicznego zespołu z Krateru Da Vinciego, podziemia „zielonych”, grupy związanej z kablem, a nawet (do pewnego stopnia i z powodu Ann) niektórych „czerwonych” o bardziej umiarkowanych poglądach. Ten talent do zjednywania sobie ludzi z różnych środowisk leżał w naturze Petera i Nadia wiedziała, że warto zabiegać o jego poparcie. Tak jak jego rodzice, był człowiekiem skrytym i Nadia miała wrażenie, że trzymał się z dala od niej i innych przedstawicieli pierwszej setki; jako prawdziwy nisei najwyraźniej chciał się wobec nich zdystansować. Ostatni radny — Michaił Jangieł — należał do issei, którzy najwcześniej, tuż za pierwszą setką, przybyli na Marsa. Odkąd się zjawił na Czerwonej Planecie, pracował z Arkadym, między innymi pomagał rozpocząć rewolucję 2061 roku. Był wówczas jednym z najbardziej radykalnych „czerwonych”. Nadia znała jego przeszłość i teraz — mimo iż bardzo się zmienił (można go było nazwać bogdanowistą skłonnym do kompromisów) — czasem strasznie się na niego denerwowała, choć wiedziała, że nie powinna, ponieważ własny gniew utrudniał jej rozmowy z nim. Obecność Michaiła w radzie była dla niej zaskoczeniem. Jego mianowanie uważała za (bardzo wzruszającą) oznakę pamięci o Arkadym.

W takim właśnie otoczeniu znajdowała się Jackie, być może najpopularniejszy i najpotężniejszy polityk na Marsie. Przynajmniej do czasu, aż Nirgal nie wróci z Ziemi.

Dzień po dniu Nadia musiała się spotykać z pozostałą szóstką członków rady i podczas omawiania kolejnych punktów porządku dziennego poznawać ich opinie oraz metody pracy. Od spraw istotnych do trywialnych, od ogólnych po niemal osobiste. Nadia dostrzegała, że wszystkie łączą się ze sobą, tworząc całość. Działalność w radzie z pewnością nie była zajęciem „niepełnoetatowym”. Poza kilkoma godzinami snu Rosjanka poświęcała jej całą dobę; praca ta wypełniała jej życie. A w dodatku minęły dopiero dwa miesiące z wyznaczonego trzyletniego terminu.

Art obserwował, jak Nadię męczą zajęcia w radzie wykonawczej, i robił, co mógł, aby pomóc. Niczym hotelowy boy, każdego ranka przychodził do jej mieszkania ze śniadaniem. Często gotował sam i zawsze smacznie. Wchodził z tacą i włączał na AI Rosjanki muzykę jazzową, która służyła jako ścieżka dźwiękowa ich wspólnego poranka. Nadia słyszała nie tylko utwory swego ukochanego Louisa — chociaż Artowi udawało się wyszukać jego niezwykłe piosenki, które ją rozbawiały, takie jak Dajcie szansę pokojowi albo Wspomnienia gwiezdnego pyltt — lecz także nagrania z późniejszych odmian jazzu, których Nadia kiedyś nie lubiła; nazywała je frenetycznymi i musiała przyznać, że pasowały do tempa ostatnich dni. Czasem więc rozbrzmiewała w pokoju niesamowicie poruszająca, szalona muzyka Charliego Parkera, a Charles Mingus zagrywał z zespołem brzmiącym jak Duke Ellington na pandorfmie (zdaniem Nadii właśnie tej lekkości brakowało Ellingtonowi i innym przedstawicielom swingu) — muzyka bardzo zabawna i cudowna. Najpiękniejsze były poranki, gdy Art włączał nagrania Clifforda Browna, którego odkrył podczas jazzowych poszukiwań; był z tego bardzo dumny i stale proponował Nadii jego muzykę, nazywając go „logicznym następcą Armstronga”. W te dni sypialnia drżała od wibrującego brzmienia trąbki — radosne i melodyjne jak Satcha, a jednocześnie genialnie szybkie, zręczne i trudne — taki szczęśliwy Parker. Na owe zwariowane czasy była to idealna muzyka ilustracyjna: pobudzająca i mocna, jednak równocześnie maksymalnie pozytywna.

Art wnosił więc śniadanie, śpiewając całkiem niezłym głosem Weź mnie — tekst znanego z intuicji Satchma, który lubił sobie żartować z banalnych amerykańskich piosenek — „Weź mnie, całego weź mnie, wszak widzisz, że bez ciebie więdnę?”. Potem Art włączał jakąś muzykę i siadał odwrócony plecami do okna. Takie poranki sprawiały Nadii prawdziwą przyjemność.

Dni zaczynały się pięknie, jednak Nadia czuła, że praca w radzie zabiera jej cenne chwile. Coraz bardziej się zniechęcała, męczyły ją kłótnie, negocjacje, ugody i pojednania, ciągłe spory z ludźmi i stały kontakt z nimi — dzień w dzień, minuta po minucie. Powoli zaczynała nienawidzić swojej pracy.

Art to dostrzegał i martwił się. Pewnego dnia przyprowadził Ursulę i Włada. We czwórkę zjedli w mieszkaniu Nadii przygotowaną przez Arta kolację. Rosjanka cieszyła się towarzystwem starych przyjaciół, którzy przyjechali do miasta w interesach. Zaproszenie ich okazało się dobrym pomysłem. Obserwując kręcącego się po kuchni organizatora tego przyjemnego wieczoru, Nadia pomyślała, że Art jest naprawdę przemiłym mężczyzną. Mądry dyplomata, odgrywający rolę szczerego prostaczka, a może odwrotnie. Ktoś w rodzaju dobrotliwego Franka albo ktoś z talentami Franka i wesołym charakterem Arkadego. Roześmiała się na myśl, że zawsze, kiedy określa ludzi, porównuje ich do któregoś z przedstawicieli pierwszej setki — jak gdyby każdy człowiek stanowił kombinację cech pierwszej rodziny. To mój zły nawyk, pomyślała.

Wład i Art rozmawiali o Ann. Okazało się, że Saxem wstrząsnęła rozmowa z Ann i zadzwonił do Włada z wahadłowca podczas swego powrotu z Ziemi. Zastanawiał się, czy Wład i Ursula mogliby poddać Ann tej samej kuracji zwiększającej plastyczność mózgu, którą zaaplikowano jemu po wstrząsie.

— Ann nigdy by się na to nie zgodziła — oświadczyła Ursula.

— I cieszę się z tego — odparł Wład. — To byłoby zbędne. Jej mózg nie został przecież uszkodzony. Nie wiemy jeszcze, jak taka kuracja działa na zdrowy mózg. Człowiek nie powinien ryzykować, chyba że jest naprawdę zdesperowany.

— Może tak się stało w przypadku Ann — ostrożnie zauważyła Nadia.

— Nie. To Sax jest zdesperowany. — Wład uśmiechnął się. — Chce po powrocie zastać inną Ann.

— Byłeś także przeciwny, by poddać Saxa kuracji — zwróciła Władowi uwagę Ursula.

— To prawda. Na sobie chyba bym jej nie sprawdzał. Ale Sax jest człowiekiem odważnym. I impulsywnym. — Wład spojrzał na Rosjankę i powiedział: — Powinniśmy zająć się twoim palcem, Nadiu. Teraz potrafimy sobie z nim poradzić.

— Co jest nie tak z moim palcem? — spytała zaskoczona Nadia.

Przyjaciele zaśmiali się.

— Nie masz go, nie zauważyłaś? — zażartowała Ursula. — Jeśli chcesz, pomożemy ci go wyhodować na nowo.

— Hej, Ka! — krzyknęła Nadia. Wyprostowała się na krześle i popatrzyła na słabą lewą rękę i na kikut utraconego małego palca. — No cóż, właściwie go nie potrzebuję.

Wład i Ursula znowu się zaśmiali.

— Nie oszukasz nas — stwierdziła Ursula. — Podczas pracy zawsze narzekasz, że ci go brakuje.

— Naprawdę?

Wszyscy pokiwali głowami.

— Pomoże ci w pływaniu — zachęcała Ursula.

— Już nie pływam.

— Może przestałaś z powodu ręki.

Nadia spojrzała na przyjaciół.

— Och, Ka! Nie wiem, co odpowiedzieć. Jesteście pewni, że się uda?

— Można już wyhodować nawet całą rękę — zaśmiał się Art. — A potem drugą Nadię. Będziesz miała syjamską bliźniaczkę.

Nadia wesoło szturchnęła go łokciem. Ursula potrząsała głową.

— Ach, nie żartujcie. Udało nam się w przypadku osób po amputacjach. Wiele też eksperymentowaliśmy na zwierzętach. Ręce, ramiona, nogi. Nauczyliśmy się tego od żab. Naprawdę, cudowna sprawa. Komórki różnicują się dokładnie tak jak podczas rozwoju pierwszych palców.

— Powiedziałbym, że jest to bardzo dosłowna demonstracja powstania teorii — zauważył Wład z uśmieszkiem, po którym Nadia poznała, że jej przyjaciel miał spory udział w tym projekcie.

— Działa? — spytała go wprost.

— Tak. Na kikucie stworzymy coś, co można nazwać nowym zawiązkiem palca. Będzie to połączenie embrionalnych hemocytoblastów z komórkami pobranymi przy podstawie twojego małego palca z drugiej ręki. Kombinacja ta funkcjonuje jako ekwiwalent genów podstawowych, które miałaś w okresie płodowym. Otrzymujesz więc wyznaczniki rozwojowe, które skłonią nowe hemocytoblasty do odpowiedniego różnicowania się. Raz w tygodniu będziemy ci podawać dożylnie porcję fibroblastowego czynnika wzrostowego, a później dodamy kilka komórek z kciuka i paznokcia. I tyle.

Podczas jego wyjaśnień Nadia poczuła, jak jej ciekawość rośnie. Gdy skończył, była naprawdę żywo zainteresowana. Art obserwował ją z typową dla siebie przyjazną ciekawością.

— No cóż, okay — oznajmiła w końcu. — Dlaczegóż by nie…

W następnym tygodniu pobrano jej więc próbki małego palca prawej dłoni, potem otrzymała ultradźwiękowe zastrzyki w kikut utraconego palca i w ramię, następnie zaaplikowano kilka pigułek. To było wszystko. Pozostały tylko cotygodniowe zastrzyki i czekanie.

Później Nadia zapomniała o całej sprawie, ponieważ zadzwoniła do niej Charlotte. Miała problem. Okazało się, że Kair ignoruje polecenie GSE dotyczące pompowania wody.

— Lepiej jedź i oceń sprawę osobiście. Sądzę, że kairczycy sprawdzają cierpliwość sądu z polecenia frakcji „Uwolnić Marsa”, która chce sprowokować globalny rząd.

— Sprawka Jackie? — spytała Nadia.

— Sądzę, że tak.

Kair zbudowano na krawędzi płaskowyżu. Z miasta rozciągał się widok na dolinę w kształcie „U”, najbardziej południowo-zachodnią z dolin składających się na Noctis Labirynthus. Ze stacji kolejowej Nadia wyszła na plac z wysokimi palmami i zdenerwowana rozejrzała się wokół; tu, podczas ataku na miasto w roku 2061, miało miejsce kilka nieprzyjemnych zdarzeń, najgorszych momentów w jej życiu. Między innymi zabito Saszę, a sama Nadia wysadziła w powietrze Fobos (tak, sama!). Zdarzyło się to w zaledwie kilka dni po znalezieniu spalonych szczątków Arkadego. Nadia nigdy tu nie wracała; nienawidziła tego miasta.

Teraz zauważyła, że podczas ostatnich zamieszek znowu zostało mocno zniszczone. Niektóre dzielnice zbombardowano, poważnie uszkodzono także elektrownię. Obecnie Kair odbudowywano; do starych odcinków namiotu mocowano nowe, rozciągając miasto na zachód i na wschód daleko wzdłuż krawędzi płaskowyżu. Odbudowa postępowała szybko, zwłaszcza jak na tak wysoko położone miejsce — dziesięć kilometrów ponad poziom. W mieście nigdy nie będzie można zdemontować namiotów ani chodzić po okolicy bez walkerów, Nadia sądziła, że osada szybko popadnie w ruinę. Nie wzięła jednak pod uwagę, że Kair leży na północno-południowym skrzyżowaniu równikowego toru magnetycznego z torem na Tharsis i stanowi ostatnie możliwe miejsce do przekroczenia równika przed terenami chaotycznymi, zajmującymi czwartą część planety. Skrzyżowanie to pozostanie strategicznym punktem aż do wybudowania w jakimś miejscu mostu transmarineryjskiego.

Niezależnie jednak od statusu miasta, jego mieszkańcy potrzebowali większej ilości wody. Formację wodonośną Compton, leżącą pod dolnym Noctis i górnym Marineris, przerwano w 2061 roku i woda z niej zalała wówczas wszystkie kaniony marineryjskie. Powódź ta omal nie żabiła Nadii i jej towarzyszy, gdy lecieli ponad kanionami po przejęciu Kairu przez wroga. Większość wody powodziowej bądź zamarzła w kanionach, tworząc długie, nieregularne lodowce, bądź to ściekła niżej i zlodowaciała na terenach chaotycznych przy dnie Marineris. Oczywiście w formacji Compton pozostało nieco wody, lecz w następnych latach wypompowano ją na użytek miast całego wschodniego Tharsis. A Lodowiec Marineris powoli opadał, słabnąc przy górnym końcu kanionu i niestety nie tworząc żadnego źródła. Po lodowcu pozostała jedynie zdewastowana ziemia oraz rząd bardzo płytkich lodowych jezior i Kair musiał się opierać całkowicie na gotowych zapasach wody. Miejskie biuro hydrologiczne zareagowało budową rurociągu aż do dużej południowej odnogi północnego morza na depresji Chryse i pompując wodę do Kairu. Do tej pory nie sprawiali problemów; każde namiotowe miasto skądś czerpało wodę. Tyle że ostatnio zaczęli napełniać zbiornik w kanionie Noctis, który znajdował się pod miastem. Woda spływała z niego strumieniem do lus Chasma, gdzie w końcu zalała górny koniec Lodowca Marineris i popłynęła dalej. W ten sposób kairczycy stworzyli właściwie nową rzekę, która popłynęła w dół dużego systemu kanionowego, daleko od ich miasta. Nad brzegiem rzeki zaczęły powstawać kolejne osady i wspólnoty farmerskie. Prawnicy „czerwonych” zaprotestowali przeciwko takiej samowoli w Globalnym Sądzie Ekologicznym, twierdząc, że Valles Marineris powinna być oficjalnie traktowana jako naturalny rezerwat, ponieważ jest największym kanionem w Układzie Słonecznym. Mówili, że gdyby nie akcja kairczyków, lodowiec w końcu opuściłby kaniony i zsunął się na tereny chaotyczne. To właśnie powinno się zdarzyć. GSE przyznał rację protestującym i wydał rozporządzenie nakazujące Kairowi wypuszczenie wody z miejskiego zbiornika. Mieszkańcy miasta odmówili, twierdząc, że globalny rząd nie może im niczego narzucać, a jedynie interesować się tym, co nazywali „istotnymi kwestiami miejskich systemów wspomagania życia”; nadal więc budowali nad rzeką kolejne osady.

Była to jawna prowokacja, wyzwanie wobec nowego ustroju.

— Sprawdzają siłę władzy — mruknął Art, idący z Nadią przez plac — to tylko test. Gdybyśmy mieli do czynienia z kryzysem konstytucyjnym, wszędzie na planecie byłoby słychać pikanie naręcznych komputerów.

Test. Nadia nie miała już cierpliwości dla tego typu spraw. Szła przez miasto w paskudnym nastroju. Żywe wspomnienia straszliwych zdarzeń z 2061 roku z pewnością nie poprawiały jej humoru. Plac, aleje, okalający miasto mur przy stożku kanionu — przypominała sobie, jak wówczas wyglądały. Powszechnie uważano, że człowiek najsłabiej pamięta zdarzenia ze „środkowego okresu życia”. Nadia chętnie pozbyłaby się tych wszystkich wspomnień; niestety, strach i gniew najwyraźniej utrwalały koszmar. Oczyma wyobraźni nadal widziała obrazy: Frank siedzący przed monitorami i stukający szaleńczo w klawiaturę, Sasza jedzący pizzę, Maja krzycząca coś gniewnie, brzemienne godziny wypełnione pytaniem o to, gdzie runą fragmenty Fobosa, ciało Saszy; krew z uszu… Uruchomienie nadajnika, który zestrzelił marsjański księżyc.

Wchodząc na pierwsze spotkanie z kairczykami, Nadii trudno więc było powstrzymać irytację, zwłaszcza gdy dostrzegła wśród nich wspierającą ich Jackie. Dziewczyna była w ciąży i to dość zaawansowanej; zarumieniona, gładka i piękna. Nikt nie wiedział, kto jest ojcem dziecka, Jackie zdecydowała o wszystkim sama, kontynuując tradycję Dorsa Brevia oraz Hiroko. Ten fakt również rozdrażnił Nadię.

Spotkanie odbywało się w budynku obok miejskiego muru, wznoszącego się nad kanionem w kształcie „U”, zwanym Nilus Noctis. Z góry wyraźnie było widać „sporną” wodę; ciek zatrzymywał się tuż przed Bramą Ilyryjską. Nadia dostrzegła również nowy teren chaotyczny Compton Break, choć samego, szerokiego, oblodzonego zbiornika przy tamie nie zauważyła.

Charlotte stała tyłem do okna i zadawała kairskim przedstawicielom dokładnie te pytania, które zadałaby Nadia, tyle że bez najmniejszego śladu odczuwanego przez Rosjankę gniewu.

— Zawsze będziecie mieszkać w namiocie. Możliwości rozwoju macie ograniczone. Po co zalewacie Marineris, skoro nie będziecie z tego korzystać?

Najwyraźniej żaden z kairczyków nie zamierzał odpowiedzieć. W końcu odezwała się Jackie:

— Skorzystają mieszkańcy osad, które wchodzą w skład wielkiego Kairu. Na tych wysokościach bogactwem naturalnym jest woda w każdej postaci.

— Woda pędząca swobodnie w dół Marineris nie jest wcale bogactwem naturalnym — odparła Charlotte.

Kairczycy kłócili się o kwestię użyteczności wody marineryjskiej. W zebraniu uczestniczyli także przedstawiciele osad rzecznych (wielu z nich miało pochodzenie egipskie), którzy krzyczeli, że żyją w Marineris od pokoleń, że mają prawo tu mieszkać, że tu znajduje się najlepsza ziemia uprawna na Marsie, że zanim stąd odejdą, będą walczyć do upadłego… i tak dalej. Kairczycy i Jackie czasami bronili swoich sąsiadów, innymi razy — własnego prawa do wykorzystania Marineris jako zbiornika, głównie jednak żądali, by pozwolono im robić to, na co mają ochotę. Gniew Nadii rósł.

— Sąd wydał postanowienie — oświadczyła. — Nie spotkaliśmy się tutaj, aby omawiać sprawę. Mamy ustalić fakty. — I opuściła zebranie, zanim powiedziałaby coś niewybaczalnego.

Tej nocy usiadła w dworcowej restauracji z Charlotte i Artem. Była tak zirytowana, że nawet nie mogła się skupić na wybornym etiopskim posiłku.

— Czego oni chcą? — spytała minojkę.

Charlotte wzruszyła ramionami, miała pełne usta. Gdy przełknęła, rzuciła:

— Zauważyłaś, że funkcja prezydenta Marsa nie daje zbyt wielkich uprawnień?

— Do diabła, trudno byłoby to przeoczyć.

— No cóż, cała rada wykonawcza ma taki problem. Prawdziwa władza znajduje się w sądzie ekologicznym. Iriszka trafiła tam dzięki wspaniałomyślnemu gestowi, a teraz prowadzi politykę „umiarkowanej czerwieni” i kontroluje tereny centralne. Wiele można zdziałać do granicy sześciu kilometrów, jednak w kwestii obszarów położonych ponad nią, „czerwoni” są absolutnie nieustępliwi. Ponieważ opierają się na konstytucji, nie sposób z nimi wygrać — instytucje ustawodawcze działają powoli, nie próbowały jeszcze obalić żadnego orzeczenia. Pierwsza sesja okazała się imponującym sukcesem Iriszki i całej grupy sędziów.

— A Jackie staje się zazdrosna — zauważyła Nadia.

Charlotte wzruszyła ramionami.

— To możliwe.

— Delikatnie mówiąc — odparła Nadia ponurym tonem.

— Chodzi o samą radę. Jackie chyba sądzi, że uda jej się zyskać poparcie trzech osób spośród pozostałych radnych, a wówczas będzie miała po swojej stronie większość. Teraz ma nadzieję, że ze względu na arabską część Kairu Zeyk zagłosuje tak jak ona, a zatem pozostałoby zdobyć jeszcze tylko dwa głosy. Zauważ, że Michaił i Ariadnę są silnymi lokalistami…

— Ale rada nie jest w stanie podważyć decyzji sądu — stwierdziła Nadia. — Może tego dokonać tylko parlament, zgadza się? O ile zatwierdzi nową ustawę.

— Zgoda, jeśli jednak Kair nadal się będzie przeciwstawiał sądowi, rozkażecie, by do miasta wkroczyła policja i powstrzymała mieszkańców siłą. Takie są uprawnienia rady wykonawczej. Jeśli rada nie wyda polecenia, podważy autorytet sądu, a wówczas Jackie zacznie rządzić radą i upiecze dwie pieczenie przy jednym ogniu.

Nadia odłożyła na talerz kawałek gąbczastego chleba.

— Niech mnie diabli, jeśli na to pozwolę — powiedziała.

Przez chwilę siedzieli w milczeniu.

— Nienawidzę tej całej polityki — oznajmiła Rosjanka.

— Za kilka lat — zaczęła Charlotte — na Marsie będzie mnóstwo rozmaitych procedur, instytucji, praw, poprawek do konstytucji i tak dalej. Kwestie, do których konstytucja nigdy się nie odwoływała, same się ułożą. Na przykład właściwa rola partii politycznych. Teraz jednak dopiero zaczynamy porządkować różne sprawy.

— Może, ale i tak nienawidzę tej pracy.

— Pomyśl o swojej działalności jako o metaarchitekturze. O budowaniu kultury, która pozwala zaistnieć architekturze. Potraktuj ją w ten sposób, a cała sprawa stanie się dla ciebie mniej frustrująca.

Nadia prychnęła.

— Natomiast problem kairski uważam za prosty — dodała Charlotte. — Mamy wyrok.

— A jeśli tamci nie posłuchają?

— Trzeba będzie wysłać policję.

— Innymi słowy, grozi nam wojna domowa!

— Kairczycy nie posuną się tak daleko. Jak wszyscy inni, podpisali konstytucję i wiedzą, że jeśli ktoś buntuje się przeciwko jej postanowieniom, staje się przestępcą tak jak „czerwoni” ekotażyści. Myślę, że do najgorszego nie dojdzie. Po prostu sprawdzają, na ile im pozwolicie.

Charlotte uważała sprawę za rozstrzygniętą. Nikogo nie obwiniała, nie wydawała się też sfrustrowana. Nadia uważała ją za bardzo opanowaną osobę: odprężona, pewna siebie, inteligentna. Dzięki jej działaniom koordynacyjnym praca rady wykonawczej była… jeśli nie łatwa, to z pewnością świetnie zorganizowana. Rosjanka pomyślała, że jeśli dorsabrevianski matriarchat wychowuje tak fachowe osóbki, powinno się im zaproponować więcej stanowisk związanych z władzą. Nadia stale porównywała Charlotte z kapryśną, nerwową, wiecznie wszystko dramatyzującą Mają. No cóż, kobiety te wywodziły się z zupełnie innych kultur. Interesujące byłoby jednak obsadzić niektóre stanowiska przedstawicielkami Dorsa Brevia.

Następnego ranka na spotkaniu Nadia wstała i oznajmiła:

— Wydano już rozporządzenie przeciwko gromadzeniu wody w Marineris. Jeśli nie opróżnicie zbiornika, przyślemy nowe siły policyjne wspólnoty globalnej. Chyba wolelibyście tego uniknąć.

— Nie sądzę, żebyś mogła się wypowiadać za całą radę wykonawczą — zauważyła Jackie.

— Mogę — odparła krótko Nadia.

— Nie, nie możesz — upierała się Jackie. — Jesteś tylko jedną z siedmiu. A cała sprawa i tak nie leży w gestii rady.

— Nie bądź tego taka pewna — zdenerwowała się Rosjanka.

Zebranie trwało. Kairczycy bronili się. Im lepiej Nadia rozumiała ich postępowanie, tym mniej jej się to podobało. Przywódcy kairscy pełnili ważne funkcje w „Uwolnić Marsa” i Rosjanka zdawała sobie sprawę, że nawet jeśli rada nie ugnie się w tej sprawie, zapewne wynikną kolejne problemy na innych terenach, a ugrupowanie i tak zyska na sile. Charlotte zgodziła się z nią, że taki mógł być ostateczny cel jego przedstawicieli. Cyniczne zachowanie zdegustowało Nadię i nie potrafiła traktować uprzejmie Jackie, kiedy ta (niczym ciężarna królowa krążąca wśród swoich ulubieńców lub okręt wojenny wśród łodzi wiosłowych) odzywała się do niej lekkim, wesołym tonem:

— Ciociu Nadiu, przykro mi, ale skoro uważasz, że musisz tak postąpić…

Tej nocy Nadia powiedziała do Charlotte:

— Chcę pisemnego orzeczenia, że „Uwolnić Marsa” nie ma żadnych szczególnych przywilejów.

Dorsabrevianka zaśmiała się krótko.

— Czyżbyś rozmawiała z Jackie?

— Tak. Dlaczego ona jest popularna? Nie rozumiem, ale to prawda!

— Uprzejma dla bardzo wielu osób, a sądzi, że jest miła dla wszystkich.

— Przypomina mi Phyllis — stwierdziła Nadia. Znowu ta pierwsza setka… — Może zresztą nie. Czy naprawdę nie istnieje żadna, hm, sankcja dyscyplinarna, którą możemy zastosować przeciw różnym lekkomyślnym petycjom i prowokacjom?

— Czasami można obciążyć kosztami sądowymi.

— Sprawdź, czy znajdziesz coś na Jackie.

— Najpierw musimy wygrać.

Zebrania ciągnęły się przez następny tydzień. W imieniu Nadii przemawiali Charlotte i Art, a ona sama wypatrywała przez okna w dół, na kanion i pocierała kikut palca, na którym niedawno pojawił się wyczuwalny guzek. Mimo iż często i dokładnie oglądała rękę, nie mogła sobie przypomnieć, kiedy zauważyła wybrzuszenie. Było ciepłe i różowe, delikatnie różowe, jak usta dziecka i miała wrażenie, że w jego środku znajduje się kość. Bała się ścisnąć je za mocno, przypuszczała zresztą, że homary nie ściskają odrastających odnóży. Cała ta komórkowa proliferacja niepokoiła Nadię, bowiem kojarzyła jej się z nowotworem, choć kontrolowanym i opanowanym; DNA cudownie potrafiło się uczyć. Tak czy owak, było to samo życie, bujnie kwitnące i skomplikowane. Cóż znaczył mały palec w porównaniu z okiem lub embrionem? Niemniej jednak, jego odrastanie Nadia uznała za osobliwe.

Polityczne spotkania strasznie ją męczyły. Zatopiona w myślach na jednym z nich nie usłyszała ani słowa (lecz była pewna, że niczego znaczącego nie powiedziano); gdy wyszła, ruszyła na długi spacer do punktu widokowego przy zachodnim krańcu ściany namiotu, a potem zadzwoniła do Saxa. Czworo podróżników coraz bardziej zbliżało się do Marsa, toteż opóźnienie transmisyjne zmalało do kilku minut. Nirgal już wyzdrowiał i był w dobrym nastroju. Michel wyglądał na bardziej wykończonego niż młody Marsjanin; najwyraźniej wizyta na Ziemi okazała się dla niego trudna. Nadia podniosła nowy palec w stronę ekranu, aby pocieszyć Francuza, i udało się.

— Nie nazywają go różowawym?

— Chyba tak.

— Nie wierzysz, że odrośnie?

— Nie. Sądzę, że nie odrośnie.

— Zdaje mi się, że jesteśmy w okresie przejściowym — zauważył Michel. — Mamy już tyle lat, że nie potrafimy naprawdę uwierzyć we własną przedłużoną egzystencję, postępujemy więc w taki sposób, jak gdyby nasze życie miało się za chwilę skończyć.

— Śmierć może nadejść nagle. — Nadia pomyślała o Simonie, Tatianie Durowej, Arkadym.

— Oczywiście. Ale też możemy jeszcze przeżyć dziesięciolecia albo nawet stulecia. Musimy zacząć w to wierzyć. — Nadia miała wrażenie, że Michel równie mocno jak ją stara się przekonać samego siebie. — Kiedy spojrzysz na swoją ponownie pięciopalczastą rękę, wtedy nabierzesz pewności. Nowe doświadczenie, bardzo interesujące.

Nadia poruszyła różowym kikutem. Na świeżej przezroczystej skórze palca nie było jeszcze linii papilarnych. Sądziła, że kiedy się pojawią, będą identyczne jak linie na drugim małym palcu. Ta myśl była dziwna.

Z jednego zebrania Art wrócił zaniepokojony.

— Rozpytywałem wokół — powiedział — ponieważ chciałem się dowiedzieć, po co to robią. Rozmawiałem z przedstawicielami Praxis na dole, w kanionie, na Ziemi i wewnątrz kierownictwa „Uwolnić Marsa”.

Szpiedzy, pomyślała Nadia. Więc teraz mamy szpiegów.

— …Okazuje się, że prywatnie zawierają układy z ziemskim rządem w kwestiach imigracyjnych. Budują osady i zapraszają do nich mieszkańców Egiptu i prawdopodobnie również Chińczyków. Quid pro quo, chociaż nie wiemy, co otrzymują od tych państw w zamian. Może pieniądze.

Nadia coś odburknęła.

W ciągu następnych dwóch dni rozmawiała przez wideotelefon lub osobiście z wszystkimi pozostałymi członkami rady wykonawczej. Marion oczywiście była przeciwna pompowaniu dodatkowej wody, a zatem Nadia potrzebowała jeszcze tylko dwóch głosów. Michaił, Ariadne i Peter oświadczyli, że nie chcieliby wysyłać do Kairu policji; Nadia podejrzewała też, że — podobnie jak Jackie — niezbyt im odpowiada słabość rady. Chętnie pójdą na każde ustępstwo, byle uniknąć niefortunnego wprowadzenia w życie sądowego wyroku, co do którego nie byli całkowicie przekonani.

Zeyk wyraźnie chciał głosować przeciwko Jackie, z drugiej strony jednakże czuł na sobie presję arabskich mieszkańców Kairu; obserwowała go cała arabska społeczność, która przywiązywała dużą wagę do kontroli ziemi i wody. Z drugiej strony jednak Beduini prowadzili życie koczownicze, a Zeyk był gorliwym stronnikiem konstytucji, toteż Nadia sądziła, że ją wesprze. Rzeczywiście stanął po jej stronie i Rosjanka musiała przekonać jeszcze tylko jednego radnego.

Jej stosunki z Michaiłem nigdy nie układały się najlepiej; miała wrażenie, że nadal jej zazdrości bliskości z Arkadym. Petera nie bardzo rozumiała. Ariadnę nie lubiła, czuła jednak, że potrafiłaby j ą przekonać. Zresztą, Ariadnę także przyjechała do Kairu, dlatego też Nadia zdecydowała się zacząć od niej rozmowy.

Ariadnę była równie oddana konstytucji jak większość dorsabrevian, choć równocześnie zwykle byli oni lokalistami i bez wątpienia preferowali pewną niezależność od globalnego rządu. Z drugiej jednak strony, nie popierali gromadzenia zapasów wody, więc Ariadnę wahała się.

— Słuchaj — powiedziała do niej Nadia podczas rozmowy, która odbywała się w małej sali przy placu naprzeciwko biur miejskich — musisz zapomnieć o Dorsa Brevia i pomyśleć o Marsie.

— Oczywiście.

Ariadnę drażnił sam fakt, że musiała się spotkać z Nadia, i miała ochotę uciec z tego spotkania jak najszybciej. Meritum sprawy niewiele dla niej znaczyło i nie zamierzała dać się przekonać nikomu z issei. Chodziło jej przede wszystkim o kwestię pierwszeństwa, politykę władzy i hierarchię. Gdy Nadia przypomniała sobie, że w dodatku wszystko dzieje się w tym przeklętym mieście, straciła nagle cierpliwość i prawie wrzasnęła:

— Wcale nie! Wcale o nim nie myślisz! To jest pierwsza prowokacja przeciwko konstytucji, a ty się rozglądasz wokół i zastanawiasz nad własnymi korzyściami! Nic ci z tego nie przyjdzie! — Pomachała palcem przed twarzą zaskoczonej Ariadnę. — Jeśli nie poprzesz decyzji sądu, przy najbliższej okazji, gdy będzie ci zależało na jakiejś sprawie, ja zagłosuję przeciwko tobie, w ramach odwetu! Rozumiesz?

Oczy Ariadnę wyglądały jak tablice ogłoszeniowe; kobieta była zaszokowana, potem przeżyła chwilę czystego strachu. Wreszcie się rozgniewała i oznajmiła:

— Nigdy nie powiedziałam, że będę głosować przeciwko tej uchwale! O co się pieklisz?

Nadia opanowała się i kontynuowała spokojniej, choć nadal mówiła twardym, oschłym tonem. W końcu Ariadnę poddała się.

— Większość członków rady z Dorsa Brevia jest za i tak właśnie zamierzam głosować. Tylko już nie szalej.

Po czym pospiesznie wyszła z sali, zupełnie wytrącona z równowagi.

Najpierw Nadię zalała fala triumfu. Jednak wspomnienie błysku strachu w oczach młodej kobiety tak nią wstrząsnęło, że poczuła lekkie mdłości. Przypomniała sobie Kojota na Pavonis, który mówił: „Władza korumpuje”. Mdłości — reakcja na wykorzystywanie własnej władzy (niezależnie od tego, czy w dobrej czy w złej wierze).

Jeszcze dużo później tej nocy Nadia ciągle czuła się paskudnie. Prawie płacząc, opowiedziała Artowi o konfrontacji.

— Wygląda kiepsko — oświadczył poważnie. — Popełniłaś błąd. Przecież będziesz musiała nadal z nią pracować. Naucz się w inny sposób przekonywać ludzi.

— Wiem, wiem. Boże, nienawidzę tego — rzuciła. — Chciałabym wyjechać i dokonać czegoś prawdziwego!

Przygnębiony Art pokiwał głową, po czym poklepał Nadię po ramieniu.

Przed następnym zebraniem Nadia podeszła do Jackie i powiedziała jej cicho, że ma po swojej stronie większość członków rady i w każdej chwili może skierować do zapory siły policyjne, które powstrzymają dalszą wodną działalność kairczyków. Potem, w trakcie spotkania, przypomniała wszystkim zebranym, że niedługo na planetę wróci Nirgal wraz z Mają, Saxem i Michelem. Wiele osób z ugrupowania „Uwolnić Marsa” zamyśliło się, tylko Jackie w żaden sposób nie zareagowała. Kiedy po słowach Nadii rozległy się szmery, Rosjanka potarła palec, roztargniona i ciągle zdenerwowana rozmową z Ariadnę.

Następnego dnia kairczycy zgodzili się zaakceptować orzeczenie Globalnego Sądu Ekologicznego. Postanowili wstrzymać uwalnianie wody ze zbiornika, a osady w dole kanionu miały od tej pory korzystać wyłącznie z wodociągu, chociaż przymus ten spowoduje znaczne ograniczenie jego rozwoju.

— To i dobrze — oznajmiła Nadia, ciągle cierpkim tonem. — Należy być posłusznym prawu.

— Zamierzają się odwołać od wyroku — stwierdził Art.

— Nie dbam o to. Niech walczą. Wolno im. Do diabła, mogą nawet wygrać, to już się nie liczy. Ważne, że stoczyliśmy pierwszy bój i zwyciężyliśmy.

Słysząc owe słowa, Art uśmiechnął się, a Nadia uświadomiła sobie, że najwyraźniej przekroczyła jakiś próg w swej politycznej edukacji, choć bez wątpienia krok ten Art i Charlotte dawno już zrobili. Dla nich nie miał znaczenia wynik jakiejś pojedynczej waśni, ale sukces całej bitwy. Jeśli partia „Uwolnić Marsa” reprezentowała obecnie większość Marsjan — najwyraźniej tak było, skoro zyskała poparcie prawie wszystkich tubylców („tych młodych głupców”) — można mieć nadzieję, że nakaz podporządkowania się konstytucji pohamuje zapędy jej przedstawicieli do narzucania własnych opinii grupom mniejszościowym. Dla ugrupowania „Uwolnić Marsa” prawdziwym zwycięstwem byłoby jedynie wygranie sprawy sądowej i uzyskanie orzeczenia, które jednogłośnie wydałaby cała grupa sędziów wywodzących się z wszystkich marsjańskich frakcji. Pokonanie Jackie sprawiło Nadii dużą satysfakcję, a ona sama okazała się ścianą, która choć zbudowana z delikatnych materiałów, jest w stanie — dzięki pomysłowo wykonanej konstrukcji — utrzymać większy ciężar, niż można by się spodziewać.

Jednak zdawała sobie sprawę, że dla osiągnięcia celu użyła gróźb, co wywoływało w niej pewien niesmak.

— Chcę zrobić coś prawdziwego.

— Na przykład zająć się hydrauliką?

Pokiwała poważnie głową; nie było jej wcale do śmiechu.

— Tak. Hydrologią.

— Mogę pojechać z tobą?

— Chcesz zostać pomocnikiem hydraulika?

Art roześmiał się.

— Robiłem to już przedtem.

Nadia przyjrzała mu się z uwagą. Dzięki niemu czuła się lepiej. Dziwne i staroświeckie — jechać gdzieś tylko po to, aby być z kimś. To się już nie zdarzało. Teraz ludzie udawali się w miejsca, w które musieli, a tam mieszkali z napotkanymi znajomymi lub nawiązywali nowe przyjaźnie. Tak wyglądało życie na sposób marsjański. Albo na sposób pierwszej setki. A może był to tylko sposób Nadii.

Tak czy owak, wiedziała, że wspólna podróż z Artem oznacza coś więcej niż tylko przyjaźń, może nawet coś więcej niż romans i pomysł ów nawet jej się spodobał. Tak. Pomyślała, że mogłaby się do tego przyzwyczaić. Stale trzeba się do czegoś przyzwyczajać.

Na przykład do nowego palca. Art trzymał jej rękę, lekko go masując.

— Boli? Będziesz go mogła zginać?

Rzeczywiście nieco bolał. Mogła zginać, trochę. Wstrzyknięto jej kilka komórek z kłykcia i teraz palec sięgał nieco za pierwszy staw małego palca u drugiej ręki. Skóra na nim ciągle była niemowlęco różowa, nie poznaczona zgrubieniami ani bliznami. Organ rósł z każdym dniem.

Art bardzo delikatnie ściskał koniuszek palca. Gdy wyczuł wewnątrz kość, ze zdziwienia otworzył szeroko oczy.

— Czujesz j ą?

— Och, tak. Ten palec jest taki sam jak inne, może jedynie trochę bardziej wrażliwy.

— Dlatego że jest nowy.

— Przypuszczam, że tak.

Tyle że Nadii wydawało się, że stary, utracony palec w jakiś sposób łączy się z tym nowym; niczym upiór. Reagował teraz, gdy ręka znowu była kompletna. Art nazywał to odczucie „palcem w mózgu”. Bez wątpienia, z palcem-duchem od samego początku naprawdę łączył się jakiś splot komórek mózgowych. Przez ostatnie lata komórki były uśpione brakiem bodźców, teraz jednak zbudziły się, zostały poddane ponownej stymulacji lub wzmocnione… Wyjaśnienia Włada dotyczące tego zjawiska były bardzo skomplikowane. Kiedy Nadia czuła palec, miała wrażenie, że jest on tej samej wielkości, co tamten drugi. Jak gdyby wyczuwała niewidoczny szkielecik sięgający dalej, poza ten nowy. Innym razem czuła go we właściwym rozmiarze: wówczas był krótki, kościsty, słaby. Mogła go zginać przy kłykciu dłoni i trochę przy środkowym. Ostatniego kłykcia, przed paznokciem, jeszcze nie miała. Ale palec nadal rósł. Nadia żartowała, że nigdy nie przestanie rosnąć, chociaż na tę myśl cierpła jej skóra.

— Byłoby ciekawie — stwierdził Art. — Musiałabyś go co jakiś czas przycinać.

W Nadii rosło jednak przekonanie, że do tego nie dojdzie. Palec najwyraźniej wiedział, co robi. Wszystko powinno być jak należy. Wyglądał normalnie. Art był zafascynowany, nie tylko zresztą jej palcem. Często masował jej dłoń, która trochę bolała, potem rękę, wreszcie ramiona. Masowałby Nadii całe ciało, gdyby mu na to pozwoliła. Masaż ten zresztą bardzo jej pomagał i pomyślała, że może rzeczywiście powinna pozwolić Artowi posunąć się dalej. Podziwiała jego spokój. Zawsze był odprężony. Życie stanowiło dla niego codzienną przygodę, pełną cudów i radości. Kontakty z ludźmi stale wywoływały u niego uśmiech. Nadia myślała, że taki charakter to wielki dar.

Art — duży mężczyzna, o okrągłej twarzy, zaokrąglonych kształtach, a jednak w jakiś sposób podobny do Nadii: łysiejący, skromny, poruszający się z wdziękiem. Jej przyjaciel.

No cóż, oczywiście kochała go. Przynajmniej od okresu dorsabrevianskiego. Było to uczucie podobne temu, którym obdarzała Nirgala, najukochańszego siostrzeńca, ucznia, chrześniaka, wnuczka, syna… A Art… Jeden z kolegów jej „syna”. Niby trochę starszy od Nirgala, a jednak wydawali się braćmi. W tym tkwił problem. Życie ludzi wydłużało się coraz bardziej i ludzie odrzucali tego typu obiekcje. Skoro ktoś był tylko o pięć procent młodszy od niej, czy ta różnica miała znaczenie? Przeżyli razem trzydzieści intensywnych, bogatych w doświadczenia lat i w tym czasie traktowali się jak równi sobie współpracownicy. Byli współtwórcami proklamacji, konstytucji i rządu, bliskimi przyjaciółmi, powiernikami, pomocnikami, partnerami. Czyż miała więc znaczenie dzieląca ich liczba lat? Nie, z pewnością nie. Oczywiste, jeśli tylko się nad tym zastanowić. Wystarczyło czuć.

Nadia nie była chwilowo potrzebna ani w Kairze, ani w Sheffield. Nirgal niedługo wróci i zajmie się Jackie; powstrzymają. Zadanie nie było proste ani miłe, ale to był problem Nirgala i nikt nie mógł mu pomóc go rozwiązać. Życie jest trudne, gdy człowiek całą swą miłością obdarza jedną osobę. Nadia od wielu lat skupiała swe uczucia na nieżyjącym Arkadym, nadal za nim tęskniła, choć wiedziała, że to nie ma sensu. Ciągle też się na niego wściekała. Arkady żył tak krótko. Gdyby miał świadomość, jak wiele stracił… Szczęśliwy głupiec. Art także wydawał się szczęśliwym człowiekiem, lecz z pewnością nie był głupcem. W każdym razie, nie takim. Dla Nadii wszyscy szczęśliwi ludzie byli — z samej definicji — trochę głupcami, w przeciwnym razie, jak mogliby być tak bardzo szczęśliwi? Niemniej jednak lubiła ich i… Tak! Potrzebowała ich. Byli dla niej jak muzyka ukochanego Satchma. Biorąc wszystko pod uwagę, szczęście stanowiło bardzo odważny sposób na życie — a w dodatku nie zależało od układu okoliczności, ale od postawy.

— Tak, jedź ze mną zajmować się hydrauliką — powiedziała do Arta i uściskała go mocno, tak mocno, jak gdyby chciała w ten sposób skorzystać z jego szczęścia. Gdy się odsunęła, dostrzegła, że oczy Arta znowu są szeroko otwarte z zaskoczenia, tak jak wtedy, gdy trzymał jej mały palec.

Mimo postanowienia o wyjeździe, Nadia z racji pełnionej funkcji na razie nie mogła wyjechać — stale zatrzymywała ją praca związana z „przekształceniem” starego porządku w nowy. Niemieccy imigranci chcieli zbudować nowe portowe miasto pod nazwą Blochs Hoffnung na półwyspie, który rozgraniczał na dwie części Morze Północne, a potem wykopać szeroki kanał przez półwysep. Ekotażyści „czerwonych” sprzeciwiali się temu planowi, więc wysadzili w powietrze biegnący przez półwysep tor magnetyczny oraz tor prowadzący na szczyt Biblis Patera, dając wszystkim do zrozumienia, że i ten im się nie podoba. Ekopoeci w Amazonii chcieli rozpocząć masowe wypalania lasów, a ekopoeci w Kasei — usunąć las ogniowy, który Sax posadził w wielkim łuku doliny (była to pierwsza petycja, która uzyskała jednomyślne poparcie GSE). „Czerwoni” mieszkający wokół Białej Skały — czystobiałego płaskowzgórza o szerokości osiemnastu kilometrów — chcieli ją ogłosić „rezerwatem karni” i zabronić do niej dostępu. Sabishiiański zespół projektantów zalecał zbudowanie nowej stolicy na wybrzeżu Morza Północnego przy zerowej długości areograficznej, w pobliżu głębokiej zatoki. Na Nowym Clarke’u pojawiało się coraz więcej osób, które podejrzanie przypominały przedstawicieli sił bezpieczeństwa metanarodowców. Technicy z Da Vinciego pragnęli przejąć kontrolę nad marsjańską przestrzenią, powołując się na nie istniejącą agencję globalnego rządu. Senzeni Na próbowało zapełnić mohol. Chińczycy prosili o zgodę na budowę nowej windy kosmicznej, która byłaby przymocowana w pobliżu Krateru Schiaparellego i ułatwiałaby przybywanie nowych emigrantów z Chin i innych krajów. Ziemian było z każdym miesiącem coraz więcej.

Nadia zajmowała się wszystkimi tymi sprawami podczas półgodzinnych spotkań według planu sporządzonego przez Arta. Każdy dzień przypominał poprzedni. Coraz trudniej było jej oddzielić sprawy pilne od mniej ważnych. Chińczycy z pewnością zalaliby Mars imigrantami, gdyby im choć trochę pofolgować… „Czerwoni” ekotażyści zachowywali się coraz bardziej skandalicznie; grozili nawet samej Nadii. Gdy Rosjanka opuszczała dyskretnie strzeżone mieszkanie, towarzyszyła jej eskorta. Lekceważyła jednak niebezpieczeństwo i dalej wykonywała swą pracę: rozwiązywała kwestie sporne oraz rozmawiała z członkami rady, aby w przypadku głosowania nad interesującymi ją sprawami zawsze mieć po swojej stronie większość. Utrzymywała przyjazne stosunki z Zeykiem i Michaiłem, a nawet z Marion, choć z Ariadnę nie potrafiła się porozumieć. Była to przykra lekcja, zwłaszcza że Nadia musiała ją przeżyć po raz wtóry. Uczyła się jednak szybko.

Rosjanka pracowała więc, a równocześnie przez cały czas chciała wyjechać z Pavonis. Art widział, jak jej cierpliwość maleje z każdym dniem, a Nadia w kontaktach z nim dostrzegała, jak sama się zmienia — stawała się kapryśna, gderliwa, władcza. Niestety, nie potrafiła nic na to poradzić. Po spotkaniach z ludźmi lekkomyślnymi lub zacofanymi z ust Nadii płynęły często potoki zjadliwych i obraźliwych słów; wypowiadała je mocnym, niskim, złorzeczącym głosem, który w widoczny sposób szokował Arta. Przychodziły do niej delegacje osób żądających zniesienia kary śmierci, prawa do budowy w kalderze Olympus Mons albo ósmego miejsca w radzie wykonawczej. Kiedy za kimś takim zamykały się drzwi, Nadia mówiła na przykład:

— Wyobraź sobie, była u mnie grupa pieprzonych idiotów, głupich kretynów, którzy nigdy nawet nie pomyśleli o innych ludziach, którym nigdy nie przyszło do głowy, że odbieranie czyjegoś życia podważa własne prawo do istnienia.

I tak dalej.

Nowa policja pojmała grupę „czerwonych” ekotażystów, którzy znowu próbowali wysadzić w powietrze „gniazdo” i podczas akcji zabili wartownika. Nadia wydała najsurowszy wyrok, jaki istniał:

— Stracić ich! — krzyknęła. — Zabijesz kogoś, a sam tracisz prawo do życia! Straćcie ich albo wygnajcie z Marsa… Niech zapłacą w sposób, który będzie ostrzeżeniem dla pozostałych „czerwonych”.

— No cóż — odrzekł niepewnie Art. — No wiesz, mimo wszystko…

Nadia jednak nie potrafiła się uspokoić. Jej gniew osłabł, dopiero gdy się wykrzyczała. Art widział, że za każdym razem jej wybuchy są coraz dłuższe.

Sam również trochę się zdenerwował i doradził Nadii, żeby zainicjowała kolejną konferencję podobną tamtej w Sabishii i tym razem postarała się wziąć udział. Nadia uznała, że skłonienie rozmaitych organizacji, by zajęły się jedną sprawą, nie jest prawdziwym budowaniem, ale całkiem niezłym pomysłem.

Debata w Kairze zwróciła zainteresowanie Rosjanki na cykl hydrologiczny i problemy rodzące się wraz z topnieniem lodu. Sądziła, że gdyby mieszkańcy Marsa potrafili stworzyć choćby w przybliżeniu właściwy plan dla cyklu wodnego, wówczas można by znacznie zredukować konflikty związane z wodą. Nadia więc wybrała ten temat dla nowej konferencji.

Ostatnio, coraz więcej problemów o zasięgu globalnym lubiła omawiać z Saxem Russellem. Lecący z Ziemi podróżnicy znajdowali się już bardzo blisko, toteż opóźnienie transmisyjne było zerowe, rozmowy wyglądały niemal „normalnie”. Nadia zaczęła spędzać wieczory na dyskusjach z Saxem poświęconych terraformowaniu. W trakcie tych rozmów Russell kilkakrotnie ją zaskoczył, ponieważ wypowiadał całkowicie odmienne opinie, niż się spodziewała. Najwyraźniej zmieniał się.

— Chcę utrzymać świat w stanie dzikim — oświadczył pewnego wieczoru.

— Co masz na myśli? — spytała.

Miała zaintrygowaną minę, jak zwykle gdy intensywnie myślała. Zanim Sax odpowiedział, minęło o wiele więcej czasu, niż wynosiło transmisyjne opóźnienie.

— Mnóstwo spraw. To skomplikowane. Jednak… Znaczy… Tak bardzo, jak to tylko możliwe, chcę zachować pierwotny krajobraz.

Słysząc takie słowa z ust Russella, Nadia ledwie mogła powstrzymać śmiech.

— Co cię tak rozbawiło? — spytał Sax.

— Och, nic. Po prostu mówisz jak… no, nie wiem, jak niektórzy przedstawiciele „czerwonych”. Albo mieszkańcy Christianopolis… Niby nie należą do ugrupowania, a jednak w ubiegłym tygodniu słyszałam od nich prawie takie samo stwierdzenie. Chcieli chronić krajobraz dalekiego południa. Pomogłam im zorganizować konferencję, na której rozmawiali o południowych działach wodnych.

— Zdawało mi się, że pracujesz nad gazami oranżeriowymi?

— Nie pozwalają mi tu pracować, muszę być prezydentem. Zamierzam jednak pojechać na tę konferencję.

— Dobry pomysł.

Japońscy osadnicy w Messhi Hoko (co znaczy „poświęcenie dla dobra grupy”) stanęli przed radą wykonawczą i zażądali, by przeznaczyć większą ilość gruntu i wody dla ich namiotu położonego wysoko na południowym Tharsis. Nadia spotkała się z nimi, a potem poleciała z Artem daleko na południe, do Christianopolis.

Było to małe miasto (a po Sheffield i Kairze wydawało się bardzo małe) położone na Czwartym Stożku Krateru Phillipsa na sześćdziesiątym siódmym stopniu szerokości południowej. W trakcie „roku bez lata” dalekie południe nawiedzały srogie burze; spadło też około czterech metrów nowego śniegu, ilość wcześniej wręcz niesłychana, bowiem poprzedni rekord roku wynosił mniej niż metr. Teraz było Ls równe dwieście osiemdziesiąt jeden, tuż po perihelium i na południu panowało lato. Rozmaite strategie służące uniknięciu epoki lodowcowej najwyraźniej dobrze wykonywały swoje zadanie, ponieważ w to gorące lato stopiła się większość nowego śniegu i teraz na każdym dnie krateru widać było okrągłe jeziorka. Staw w centrum Christianopolis miał prawie trzy metry głębokości i trzysta metrów szerokości; mieszkańcy bardzo go lubili i obsadzili roślinnością, tworząc wokół park. Jednakże było wiadomo, że jeśli sytuacja powtórzy się każdej zimy — a meteorologowie wierzyli, iż w następne zimy spadnie jeszcze większa ilość śniegu i że kolejne lata będą cieplejsze — wówczas miasto szybko zostanie zalane topniejącym śniegiem, a cały Czwarty Stożek Krateru Phillipsa zmieni się w jezioro. Podobnie zagrożonych było wiele kraterów na Marsie.

Konferencję w Christianopolis zwołano w celu przedyskutowania strategii zapobiegnięcia tej tragedii. Nadia starała się zaprosić wpływowe osoby, zwłaszcza meteorologów, hydrologów oraz inżynierów i, w miarę możliwości, Saxa, który lada chwila miał wylądować na planecie. Zagrożenię powodziowe kraterów miało być jedynie wstępem do dyskusji nad kwestią wododziałów i cyklem hydrologicznym Marsa.

Rozwiązanie problemu kraterów wyraźnie leżało — tak jak Nadia przewidziała — w hydraulice. Kratery potraktowano jak wanny i aby je opróżnić, konieczne stało się zbudowanie rowów odwadniających. Zgruzowane niecki pod zapylonymi dnami kraterów były niezwykle twarde, przekopać mogły je roboty; potem należało zainstalować pompy oraz filtry i wypompować wodę. Mieszkańcy decydowali, czy pozostawić centralny staw lub jezioro albo odsączyć całą wodę.

Co jednak zrobić z wypompowaną wodą? Południowe wyżyny były grudkowate, potrzaskane, dziobate, popękane, pagórkowate, skarpowate, zapadnięte, rozszczepione i poprzełamywane. Naukowcy zanalizowali je pod kątem przydatności jako potencjalnych działów wodnych i jednomyślnie oznajmili, że są bezużyteczne. Nie miały potrzebnych długich spadzistości. Całe południe stanowił leżący trzy do czterech kilometrów ponad starym poziomem odniesienia płaskowyż z rzadka usiany otworami i pochyłościami. Nadia nigdy wcześniej nie zdawała sobie sprawy z różnicy między tą wyżyną i jakimkolwiek kontynentem na Ziemi. Na Ziemi ruchy tektoniczne co kilkadziesiąt milionów lat wypychały góry, po czym tymi świeżymi stokami ściekała woda, bez najmniejszego oporu podążająć z powrotem do morza i wszędzie rzeźbiąc fraktalne żyłkowe wzorce wododziałów. Nawet suche regiony basenowe na Ziemi były pocięte łożyskami potoków i pokryte playami. Natomiast na marsjańskim południu meteoryczne bombardowanie w epoce Noachian straszliwie pokiereszowało powierzchnię, wszędzie pozostawiając kratery i ejektamenta. Od dwóch miliardów lat rozciągała się tu sponiewierana, nieregularna pustynia, którą nieustannie szorowały pyliste wiatry, wydzierając w jej powierzchni szczeliny i rysy. Gdyby wypompowano wodę, tę pokiereszowaną krainę pokryłaby plątanina krótkich strumyków, pędzących w dół niewielkich pochyłości do najbliższego bezstożkowego krateru. Niewiele z tych strumieni dotarłoby do morza na północy lub choćby do otoczonych górskimi pasmami ich własnych ejektamentów basenów Hellas czy Argyre.

Istniało jednakże kilka wyjątków. Po erze Noachian nastąpił krótki (mniej więcej około stu milionów lat) ciepły, wilgotny okres w późnej epoce hesperyjskiej, kiedy dzięki gęstej, ciepłej atmosferze dwutlenkowo-węglowej popłynęła na powierzchni woda, rzeźbiąc na łagodnych pochyłościach płaskowyżu sporo kanałów rzek; między podnóżami kraterów skręcały one w lewo lub w prawo. Gdy atmosfera zamarzła, pozostały puste łożyska rzek, które stopniowo rozszerzały się rozdzierane przez wiatr. Te skamieniałe koryta, takie jak Nirgal Vallis, Warrego Valles, Protva Valles, Patana Valles czy Oltis Vallis, były wąskimi, krętymi i prawdziwie nadrzecznymi kanionami (w przeciwieństwie do rowów tektonicznych lub foss). Wokół niektórych z nich można było dostrzec nawet szczątkowe systemy dopływowe. Dlatego projektanci układu makrowododziałowego dla południa traktowali te kaniony jako pierwotne kanały, którymi można by poprowadzić wypompowaną wodę do szczytu każdego dopływu. Istniała także pewna ilość starych kanałów lawowych, które łatwo mogły się przekształcić w rzeki, ponieważ lawa, podobnie jak woda, płynęła w dół zawsze najprostszą drogą. Można było również wykorzystać przecinające powierzchnię pochyłe tektoniczne pęknięcia i szczeliny, takie jak ta przy podnóżu Eridania Scopulus.

Podczas konferencji codziennie używano dużych globusów Marsa, na których szukano innych wodnych dróg. Naukowcy dysponowali także pomieszczeniami wypełnionymi trójwymiarowymi mapami topograficznymi, przed którymi — ukazywały one systemy działów wodnych — stały grupki osób dyskutujących o wadach i zaletach wododziału lub po prostu przypatrujących się; niektórzy nerwowo manipulowali kontrolkami, by zmienić mapę na inną, albo bezmyślnie przeskakiwali od jednego modelu do następnego. Nadia wędrowała po salach, obserwowała te hydrografy i dowiadywała się nowych faktów na temat południowej półkuli.

Na dalekim południu, w pobliżu Krateru Richardsona, dostrzegła górę wysoką na sześć kilometrów. Sama południowa czapa polarna również była dość wysoka. Dorsa Brevia natomiast przecinała depresję, która wyglądała jak promień wycięty z basenu pouderzeniowego Hellas; tak głęboka dolina powinna się stać jeziorem, tyle że dorsabrevianom, rzecz jasna, pomysł ten zupełnie nie odpowiadał, choć w razie potrzeby teren można by bardzo szybko osuszyć. Istniały zresztą dziesiątki różnych planów, a każdy system wydawał się Nadii dziwny. Nigdy wcześniej nie zdawała sobie tak wyraźnie sprawy z tego, jak bardzo związane z grawitacją fraktale różnią się od postmeteorytowej przypadkowości. W chaotycznym krajobrazie pouderzeniowym mogły występować niemal wszystkie rodzaje powierzchni, ponieważ żadne nie były oczywiste — bezsprzeczny wydawał się jedynie fakt, że dla potencjalnego systemu należało zbudować kilka kanałów i tuneli. Nowy palec Nadii świerzbiał i pragnęła ona wyjechać w teren, by oddać się pracy — najchętniej obsłudze buldożera lub świdra tunelowego.

Na podstawie ofert — najlepszych dla danego regionu — stopniowo zaczęły się wyłaniać najskuteczniejsze, najbardziej logiczne lub estetycznie pożądane projekty. Dla wschodniego kwadrantu dalekiego południa proponowano skierowanie strumieni ku basenowi Hellas i przez parę przełęczy do morza Hellas; był to bardzo dobry projekt. Dorsa Brevia zaakceptowała plan, zgodnie z którym lawowy tunel w pobliżu miasta zmieniał się w swego rodzaju zaporę przecinającą poprzecznie wododział; nad nią miało powstać jezioro, a pod nią rzeka spływająca do Hellas. Śnieg, opadły na południową czapę polarną, pozostałby zamarznięty, jednak większość meteorologów przewidywała, że kiedy tamtejszy klimat się ustabilizuje, na biegunie opady śniegu nie będą duże — kraina stanie się zimną, podobną Antarktydzie pustynią. W końcu oczywiście ukształtuje się dość spora lodowa czapa, a następnie jej część spłynie do ogromnego zagłębienia pod Promethei Rupes, innego, częściowo już zatartego starego basenu pouderzeniowego. Gdyby mieszkańcy Marsa nie chcieli, by południowa czapa polarna pozostała zbyt duża, musieliby stopić i wypompować trochę wody na północy, na przykład do morza Hellas. A jeśliby pragnęli suchej powierzchni basenu Argyre, trzeba by tam wykonać podobne pompowania. Grupa umiarkowanych prawników „czerwonych” złożyła już teraz w tej sprawie petycję do GSE, twierdzili bowiem, iż powinno się zabezpieczyć przynajmniej jeden z dwóch wypełnionych wydmami basenów pouderzeniowych na planecie. Powszechnie uważano, iż sąd uwzględni to żądanie, co powinni wziąć pod uwagę projektanci wszystkich wododziałów wokół Argyre.

Sax również stworzył program dla południowego działu wodnego. Wysłał projekt na konferencję z rakiety, kiedy hamowała aerodynamicznie podczas wchodzenia na orbitę, pragnął bowiem, by rozważano go wraz z pozostałymi propozycjami. Plan Saxa zakładał minimalizację powierzchni wody, opróżnienie większości kraterów, obszerne wykorzystanie tuneli oraz skierowanie prawie całej wody do skamieniałych kanionów rzecznych. Zgodnie z tym projektem ogromne południowe tereny pozostałyby jałową pustynią, tworząc półkulę suchego płaskowyżu, głęboko pociętego kilkoma wąskimi kanionami, po których dnach płynęłyby rzeki.

— Wodę zawracamy na północ — wyjaśnił Nadii podczas rozmowy wideofonicznej. — Jeśli staniesz na płaskowyżu, będziesz miała wrażenie, że zawsze tak było.

Sax dodał, że plan powinien się spodobać Ann.

— Dobry pomysł — stwierdziła Nadia.

Rzeczywiście, projekt Saxa niewiele się różnił od planów aprobowanych przez większość uczestników konferencji. Mokra północ, suche południe — kolejny dualizm, który można dodać do wielkiej marsjańskiej dychotomii. A myśl o wodzie płynącej starymi kanionami rzecznymi była przyjemna. Biorąc pod uwagę teren, plan był dobry.

Minęły już jednakże czasy, kiedy Sax albo ktoś inny mógł wybrać jeden projekt terraformowania, a potem pojechać w teren i tam go zrealizować. Nadia zauważyła, że Sax nie w pełni zdaje sobie z tego sprawę. Pracował na własną rękę od samego początku, od chwili, gdy bez zgody i wiedzy kogokolwiek z wyjątkiem własnych współpracowników wysłał na marsjańską powierzchnię wiatraki wypełnione glonami, przyzwyczaił się więc do niezależności i teraz najwyraźniej nie pamiętał o istnieniu innych projektów wododziałowych i o tym, że każdy z nich będzie musiał otrzymać pozytywną ocenę od sądów ekologicznych. Był jednak — niemożliwy do uniknięcia — swego rodzaju konkurs na projekt, przy czym należało brać pod uwagę, iż z powodu „wspaniałomyślnego gestu Arta” połowa z pięćdziesięciu sędziów GSE wywodzi się z któregoś odłamu „czerwonych”. Każdej konferencyjnej ofercie dotyczącej działów wodnych, włącznie z propozycją (na razie obecnego jedynie przez wideotelefon) Saxa Russella, z pewnością przypatrzą się oni bardzo dokładnie i z dużą podejrzliwością.

Nadia sądziła jednak, że jeśli sędziowie „czerwonych” uważnie zbadają propozycję Russella, będą nią zaskoczeni. Rzeczywiście, jej twórca uległ przemianie, niczym bohaterowie filmu Droga do Damaszku — przemianie w dodatku trudnej do wyjaśnienia, jeśli się wzięło pod uwagę historię Saxa. Chyba że ją się znało całą…

Nadia wiedziała jednak, co się dzieje, wiedziała, że Russell próbuje się przypodobać Ann. Wątpiła, czy Saxowi się uda, ale lubiła obserwować jego starania.

— Człowiek pełen niespodzianek — powiedziała do Arta.

— Sprawił to uraz mózgu.

W każdym razie, nim konferencja dobiegła końca, zaprojektowano całą hydrografię, czyli wyznaczono wszystkie większe przyszłe jeziora, rzeki i strumienie południowej półkuli. Naufcawcy zdawali sobie sprawę z faktu, że ostateczny plan trzeba będzie dopasować do podobnych projektów przygotowywanych dla półkuli północnej; praca nad tymi ostatnimi posuwała się dość opornie, ponieważ nie znano jeszcze obszaru północnego morza. Z wiecznej zmarzliny i formacji wodonośnych nie pompowano już wody na północ — w ostatnim roku ekotażyści „czerwonych” wysadzili w powietrze znaczącą ilość stacji pomp — jednak stan wody ciągle się nieco podnosił pod wpływem ciężaru, jaki stanowiła dla powierzchni już wypompowana woda. Latem zarówno z północnej czapy polarnej, jak i z Wielkiej Skarpy woda wlewała się do Vastitas i było jej z każdym rokiem więcej; Vastitas stało się basenem zlewiskowym dla ogromnych wododziałów położonych wokół. Nikt nie potrafił obliczyć, ile wody przybędzie po każdym następnym letnim ociepleniu. Z drugiej strony, spore jej ilości stale rozpraszały na wszystkie strony suche wiatry, powodując roszenie. Jej parowanie było też o wiele szybsze niż sublimacja lodu. Uwzględniając te fakty, naukowcy starali się wyliczyć, ile wody zostaje i jak dużo wraca; kolejne dane szacunkowe ciągle nanoszono na mapy, lecz wyniki różniły się tak znacznie, że w niektórych przypadkach rysowane na mapach domniemane linie brzegowe były oddalone od siebie nawet o setki kilometrów.

Zdaniem Nadii te „północne rozbieżności” opóźniają wszelkie prace na południu. GSE starał się skorelować aktualne dane, oszacować modele, następnie określić poziom morza i zatwierdzić wszystkie odpowiednie wododziały. Przed powstaniem północnego planu nie można było przewidzieć losu basenu Argyre, bowiem niektóre projekty domagały się, by przepompować do niego wodę z północnego morza — gdyby stało się zbyt pełne — aby uniknąć zalania kanionów Marineris, Południowej Fossy i nowo wybudowanych miast portowych. Radykalni „czerwoni” już się odgrażali, że w całym Argyre pobudują „osady na zachodnim brzegu”, aby uprzedzić takie posunięcie.

W ten sposób GSE miał do rozwiązania kolejny duży problem. Sąd wyraźnie stawał się najważniejszą polityczną instytucją na Marsie; wraz z konstytucją i poprzednimi orzeczeniami decydował o prawie wszystkich sprawach związanych z przyszłością mieszkańców Marsa. Nadia twierdziła, że tak zapewne powinno być, a przynajmniej nie widziała w takim rozwiązaniu niczego niewłaściwego. Marsjanie potrzebowali decyzji i orzeczeń, rewidowanych i zatwierdzanych przez jakąś instytucję globalną.

Mimo tylu rozmaitych problemów, sformułowano prowizoryczny plan dla południowej półkuli. Ku zaskoczeniu wszystkich GSE wydał pozytywne orzeczenie przedwstępne i to bardzo szybko po przedstawieniu mu sprawy, ponieważ — jak sąd podkreślił w decyzji — „plan można będzie realizować fazami, kiedy woda spłynie na południe, przy czym pierwsze etapy są niezależne od ostatecznego ukształtowania się poziomu morza na północy”. Nie było więc powodu, by opóźniać rozpoczęcie procesu.

Tę nowinę przyniósł Art.

— Możemy się zabrać do hydrauliki — stwierdził.

Niestety, Nadia (oczywiście!) nie mogła wyjechać. Musiała wrócić do Sheffield, by wziąć udział w kolejnych zebraniach; trzeba było podjąć sporo decyzji, przekonać lub przymusić wiele osób. Chciała czy nie, wytrwale wykonywała tę pracę, uparcie wypełniała obowiązki i wraz z upływem czasu radziła sobie coraz lepiej. Zaczęła rozumieć, w jaki sposób delikatnie nakłaniać ludzi, aby przyjęli jej punkt widzenia albo spełniali polecenia, jeśli poprosi o coś lub coś zasugeruje. Ciągłe podejmowanie decyzji wyostrzyło niektóre jej poglądy; stwierdziła, że lepiej oceniać sprawy zgodnie z poglądami politycznymi niż instynktownie. W pracy bardzo pomagało posiadanie niezawodnych sojuszników, w radzie i poza nią; korzystniej było mieć poparcie niż pozostawać osobą neutralną i niezależną. Nadia w pewnej chwili uświadomiła sobie, że przyłączyła się do bogdanowistów, którzy ku jej zaskoczeniu z wszystkich marsjańskich ugrupowań okazali się najbliżsi jej politycznej filozofii. Wprawdzie interpretowała bogdanowizm w sposób stosunkowo prosty: świat powinien być sprawiedliwy (nalegał na to kiedyś Arkady), wszyscy ludzie wolni i równi, przeszłość nie ma znaczenia, trzeba stworzyć we wszystkich dziedzinach nowe formy, ilekroć — co zdarzało się często — stare wydają się niesprawiedliwe albo niepraktyczne; poza tym, dla bogdanowistów liczył się tylko Mars. Gdy Nadia potraktowała owe punkty jako swoje główne zasady, zauważyła, że łatwiej jej się podejmuje decyzje dotyczące różnych spraw — teraz dokładniej dostrzegała problem i potrafiła go szybko rozwiązać.

Równocześnie stawała się coraz bardziej bezwzględna. Często spierała się z Ariadne, a kiedy przypominała sobie skruchę, towarzyszącą jej po pierwszej kłótni z młodą minojką, uznawała wyrzuty sumienia za reakcję absurdalnie przesadną. Nadia stawała się z każdym dniem twardsza dla osób, które ją denerwowały, na kolejnych spotkaniach reagowała coraz ostrzej, rozmyślnymi mikrowybuchami brutalności, które naprawdę bardzo skutecznie skłaniały ludzi do podporządkowania się. W gruncie rzeczy, im mniej powstrzymywała te wybuchy gniewni i pogardy, tym niezawodniej potrafiła je kontrolować i wykorzystywać. Posiadała władzę i ludzie o tym wiedzieli; tyle że ta władza była „żrąca”, a także — w wielu znaczeniach tego słowa — potężna. Rosjanka prawie już nie»niewała z powodu własnego postępowania wyrzutów sumienia, uważała wręcz, że większość osób zasłużyła sobie na złe traktowanie. Sądzili, że znaleźli nieszkodliwą, starą babuszkę, która spokojnie posiedzi w dużym fotelu, podczas gdy oni zajmą się swoimi gierkami; tyle że ten duży fotel był tronem i „niech będę przeklęta, jeśli przejdę przez całe to gówno, nie wykorzystując władzy, aby spróbować dostać to, co chcę”, mówiła sobie.

Teraz coraz rzadziej zastanawiała się nad paskudnym charakterem swej pracy, jeśli jednak zdarzało jej się zamyślić po szczególnie ciężkim dniu, siadała w fotelu i prawie płakała, chora z odrazy. A upłynęło dopiero siedem miesięcy z trzech M-lat. Jaka będę, gdy skończy się kadencja?, pytała. Już się przyzwyczaiła do władzy; do tamtego czasu może nawet ją polubi.

Art, zmartwiony tym wszystkim, przy śniadaniu patrzył na nią z ukosa ponad talerzem.

— No cóż — stwierdził któregoś dnia, gdy zwierzyła mu się ze swych niepokojów — władza to władza. — Jesteś pierwszym prezydentem Marsa, więc w jakiś sposób definiujesz ramy tego urzędu. Może powinnaś zadeklarować, że zamierzasz pracować co drugi miesiąc, a pozostałe sprawy pozostawić personelowi. Coś w tym rodzaju.

Nadia spojrzała na niego z ustami pełnymi grzanki.

Później, w tym samym tygodniu opuściła Sheffield i pojechała znowu na południe, gdzie przyłączyła się do karawany osób, które jeździły od krateru do krateru i instalowały systemy drenażowe. Kratery nieco się różniły, zasadniczo jednak sprawa była prosta — należało kopać z podnóża krateru pod odpowiednim kątem, a następnie skierować do pracy roboty. Von Karmana, Du Toita, Schmidta, Agassiza, Heaviside’a, Bianchiniego, Laua, Chamberlina, Stoneya, Dokuczajewa, Trumplera, Keelera, Charliera, Suesski i tak dalej — karawana zgłębiła wszystkie te i wiele innych, nie nazwanych, chociaż kratery otrzymywały nieoficjalne nazwy jeszcze szybciej, niż ludzie wiercili w ich podłożach: Osiemdziesiąty Piąty Południowy, Zbyt Ciemny, Nadzieja Głupca, Szanghaj, Tutaj Spała Hiroko, Fouriera, Cole’a, Proudhona, Bellamy’ego, Hudsona, Trans, Czterdziestego Siódmego Ronina, Makoto, Kino Doku, Ka Ko, Mondragon. Podróż od jednego krateru do następnego przypomniała Nadii jej wycieczki wokół południowej czapy polarnej podczas „okresu podziemnego”; tyle że teraz cała wyprawa odbywała się pod gołym niebem, mijały kolejne prawie pozbawione nocy dni w samym środku lata, a zespół pracowników cieszył się słońcem i jaskrawym światłem odbitym od kraterowych jezior. Podróżowali przez nierówne zamarznięte bagna połyskliwe od rozświetlonej słońcem topniny i łąkowej trawy; w świetle pojawiał się rdzawo-czarny skalny krajobraz — pierścień po pierścieniu, pasmo po paśmie. Zgłębiali powierzchnie kraterów, kładli wododziałowe rury i mocowali do czerparek fabryki gazów oranżeriowych wszędzie, gdzie w skale znajdowały się pokłady gazów.

Jednak niewiele z tych czynności Nadia mogłaby nazwać pracą. Tęskniła za dawnymi czasami. Obsługa buldożera nie była już wówczas oczywiście pracą ręczną, ale trzeba się było do niej przygotować i posiadać zdolności manualne; wymagała wyższego poziomu zaangażowania niż ta „praca”, która polegała na gadaniu do AI, a potem chodzeniu w kółko i obserwowaniu szumiących i brzęczących zespołów wysokich po pas automatycznych koparek, ruchomych jednostek fabrycznych wielkości wieżowców, tunelowych kretów z diamentowymi zębami o wyglądzie zębów rekina — wszystkie je wykonano z bioceramiczno-metalicznych stopów mocniejszych niż kabel windy i w zasadzie działało samo. Po prostu… Nadia nie to miała na myśli.

Postanowiła spróbować jeszcze raz, znowu więc przeszła przez cały cykl swego aktualnego życia. Wróciła do Sheffield, gdzie na nowo zaangażowała się w pracę rady, mimo iż rosło jej rozgoryczenie. Znowu zaczęła szukać czegoś, co by ją z tej mordęgi wydobyło. Dostrzegła jakiś odpowiedni projekt i zajęła się nim. Ponownie uciekła i wróciła do Sheffield. Potem, tak jak doradził jej wcześniej Art, postanowiła załatwić własne sprawy. To także składa się na władzę…

Następną kwestią, która przyciągnęła Nadię, była gleba.

— Powietrze, woda, ziemia — zażartował Art. — Teraz kolej na pożary lasów, co?

Rosjanka usłyszała, że w Bogdanów Vishniac naukowcy próbują stworzyć ziemię uprawną i zainteresowała się tym problemem. Poleciała więc z Sheffield na południe, do Vishniac, gdzie nie była od lat. Towarzyszył jej Art.

— Bardzo chcą zobaczyć, jak przystosowują się do nowej sytuacji stare podziemne miasta. Teraz nie muszą się już ukrywać.

— Prawdę mówiąc, nie rozumiem, jak można było tu zostać — oznajmiła Nadia podczas lotu ku nieregularnym krainom południowego regionu polarnego. — Miasto leży tak daleko na południu, że zimy trwają tu wiecznie. Sześć miesięcy bez słońca. Kto tu może mieszkać?

— Syberyjczycy.

— O, nie. Żaden Syberyjczyk przy zdrowych zmysłach nie przyjechałby tutaj. Mają dość zimna.

— W takim razie, Lapończycy. Eskimosi. Ludzie, którzy lubią bieguny.

— Tak, chyba tak.

Okazało się, że w Bogdanów Vishniac nikomu nie przeszkadzają zimy. Mieszkańcy miasta rozkopali hałdę moholową w pierścień otaczający mohol i stworzyli ogromny kolisty amfiteatr ustawiony w stronę otworu. Ten tarasowaty amfiteatr pełnił funkcję powierzchniowej części Vishniacu. Latem miał stanowić oazę zieleni, w mroczne zimy — oazę bieli; planowali go oświetlić setkami jaskrawych latarni ulicznych, aby zawsze panował tam dzień. Przez szczeliny w powierzchni światło docierało do dolnej części miasta, a z górnego muru rozciągał się widok na oszroniony teren chaotyczny polarnych wyżyn. Nie, nie, mieszkańcy Vishniacu naprawdę zamierzali tu zostać. To było ich miasto.

Nadię — zawsze tak czynili bogdanowiści — powitano na lotnisku jako specjalnego gościa. Zanim przyłączyła się do nich, fakt ten śmieszył ją, a nawet obrażał: przyjaciółka twórcy partii! Teraz jednak chętnie przystała na proponowany apartament, który znajdował się na skraju moholu; z lekko wysuniętego okna rozciągał się widok w dół na odległość osiemnastu kilometrów. Światła na dnie moholu wyglądały jak gwiazdy widziane po drugiej stronie planety.

Arta sparaliżował nawet nie widok, lecz sama myśl o nim, i nie zamierzał w ogóle podchodzić do tej połowy domu. Nadia najpierw śmiała się z niego, potem jednak, kiedy spojrzała w dół, natychmiast zsunęła żaluzje.

Następnego dnia poszła odwiedzić gleboznawców, którzy bardzo się cieszyli z jej zainteresowania. Chcieli, by miasto samo potrafiło się wyżywić, a poza tym skoro coraz większe masy osadników przybywały na południe, nakarmienie ich stawało się powoli niemożliwe bez wielu hektarów ziem ornych. Naukowcy doszli niestety do wniosku, że wyprodukowanie gleby jest jednym z najtrudniejszych technicznych zadań, jakie kiedykolwiek przed sobą postawili. Słysząc te słowa, Nadia zareagowała zaskoczeniem — znajdowały się tu przecież vishniackie laboratoria, przez dziesięciolecia ukryty w moholu światowy potentat w tworzeniu technologicznie wspieranych ekosystemów. A gleba uprawna była, no cóż… tylko ziemią. Błotem z dodatkami, które po prostu należało wymieszać.

Bez wątpienia zdziwienie Nadii uwidoczniło się na jej twarzy i gleboznawcy musieli je dostrzec, ponieważ oprowadzający Rosjankę po terenie mężczyzna imieniem Arne oświadczył nieco poirytowany, że gleba jest w gruncie rzeczy mieszaniną bardzo, bardzo skomplikowaną. Około pięciu procent jej ciężaru pochodziło z żywej materii, ze zbitych populacji nicieni, robaków, mięczaków, stawonogów, owadów, pajęczaków, małych ssaków, grzybów, pierwotniaków, glonów i bakterii, przy czym samych bakterii było wiele tysięcy różnych gatunków i mogło ich przypadać nawet sto milionów jednostek na gram gleby, a i pozostałe wymienione mikrospołeczności liczyły równie wielu i równie różnorodnych członków.

Tak skomplikowanych ekosystemów nie da się stworzyć tak, jak wyobrażała sobie Nadia. Trzeba było przede wszystkim oddzielnie wyhodować składniki, a potem zmieszać je w misce, tak jak na ciasto, gleboznawcy nie znali niestety wszystkich składników, niektórych nie potrafili wyhodować, a jeszcze inne umierały podczas „mieszania”.

— Zwłaszcza robaki są wrażliwe. Z nicieniami także mamy kłopoty. Cały system może się rozpaść, zostaniemy z minerałami i martwym materiałem organicznym. Coś takiego nazywa się próchnicą i jej produkcja bardzo dobrze nam idzie. Niestety, górna warstwa gleby musi żyć.

— Tak jest w naturze?

— Zgadza się. Możemy tylko próbować hodować „składniki” szybciej, niż się rozwijają w naturze. Nie możemy ich wrzucić do jednej misy ani wyprodukować hurtem. A wiele żywych komponentów najlepiej się rozrasta w samej glebie, więc problem leży w dostarczaniu organizmów składowych w tempie szybszym, niż zjawiają się one podczas naturalnego kształtowania się gleby.

— Hm — mruknęła Nadia.

Arne prowadził ją przez laboratoria i oranżerie Bogdanów Vishniac, które były wypełnione setkami pojemników, wysokich, cylindrycznych kadzi oraz rurami na stelażach; wszędzie znajdowała się gleba lub jej komponenty. Uprawiano tu agronomię eksperymentalną i Nadia bardzo niewiele z niej pojmowała; nieliczne kontakty z Hiroko nie przygotowały jej teoretycznie. To była nauka ezoteryczna, niemożliwa do zrozumienia. Nadia widziała jednak, że w każdym zbiorniku w ramach eksperymentów zmienia się warunki. Arne pokazał Rosjance prosty wzór, który opisywał najbardziej ogólne aspekty problemu:

G=c(RM, K, T, B, C).

Oznaczał on, że każda własność glebowa, „G”, jest czynnikiem („c”) częściowo niezależnych zmiennych, rodzimego materiału („RM”), klimatu („K”), topografii albo rzeźby terenu („T”), bioty („B”) i czasu („C”). Czas był oczywiście tym czynnikiem, który próbowano przyspieszyć; a rodzimy materiał używany podczas większości prób stanowiła wszechobecna marsjańska glina powierzchniowa. Klimat i topografię zmieniano podczas niektórych doświadczeń, aby naśladować rozmaite warunki polowe; przeważnie zmieniali elementy biotyczne i organiczne. Była to więc niezwykle wymyślna i nowoczesna mikroekologia i im więcej Nadia się o niej dowiadywała, tym trudniejsze wydawało jej się zadanie tutejszych naukowców — nie tyle było budowaniem, ile alchemią. Na glebę miało wpływ wiele komponentów, które umożliwiały wzrost roślinom; każdy składnik charakteryzował się własnym szczególnym cyklem, kierowanym przez inny zbiór czynników. Istniały środki makroodżywcze: węgiel, tlen, wodór, azot, fosfor, siarka, potas, wapń i magnez oraz środki mikroodżywcze, takie jak żelazo, mangan, cynk, miedź, molibden, bór i chlor. Cykl żadnego z tych elementów nie był zamknięty, ponieważ dochodziło do ubytków spowodowanych wypłukiwaniem, erozją, spalaniem i odgazowaniem. Podobnie różne były moce wejściowe, włączając absorpcję, wietrzenie, działanie mikrobiologiczne i zastosowanie nawozów. Warunki, dzięki którym wypełniały się cykle wszystkich tych elementów, różniły się wystarczająco, by różne rodzaje gleby przyspieszały bądź spowalniały każdy cykl do odmiennego stopnia. Każdy typ gleby charakteryzował się szczególnym poziomem pH, zasoleniem, stopniem sprasowania i tak dalej; w tych laboratoriach istniały zatem setki nazwanych gleb, a tysiące dodatkowych na Ziemi.

Naturalnie, podstawę dla większości eksperymentów w laboratoriach Vishniac stworzył rodzimy materiał marsjański. Eony burz pyłowych mieszały ten materiał we wszystkich miejscach planety, aż miał on wszędzie niemal tę samą zawartość: typowa marsjańska jednostka glebowa składała się z drobnych cząsteczek przeważnie krzemu i żelaza. Najbardziej wierzchnia warstwa miała często postać luźnego osadu. Leżące poniżej różne stopnie cementacji międzycząsteczkowej tworzyły skorupiasty materiał ziemny, który w miarę kopania stawał się coraz bardziej zwalisty.

Innymi słowy, były to gliny, smektyczne gliny, podobne do ziemskiego montmorylionitu i nontronitu, z dodatkiem takich materiałów jak talk, kwarc, hematyt, anhydryt, diezeryt, klacyt, bejdelit, nity l, gips, maghemit i magnetyt. Całość oblepiona była bezkształtnymi tlenowodoro-tlenkami żelazowymi i innymi bardziej skrystalizowanymi tlenkami żelaza, które dawały czerwonawe odcienie gleby.

A zatem bogata w żelazo smektyczna glina — uniwersalny materiał rodzimy. Dzięki swej luźno zbitej i porowatej strukturze powinien udźwignąć korzenie roślin, a równocześnie pozostawić im miejsce dla rozrostu. Tyle że w tej ziemi nie było żadnych żywych organizmów, a poza tym zbyt wiele soli i za mało azotu. Właściwie więc zadanie naukowców polegało na zebraniu rodzimego materiału, wypłukaniu z niego soli i aluminium, wprowadzając zamiast nich azot i społeczności biotyczne; całą operację należało wykonać jak najszybciej. Na pozór trzeba było po prostu jedne składniki usunąć, inne dodać, tyle że za zwrotem „społeczności biotyczne” ukrywał się cały świat problemów.

— Mój Boże, przypomina mi to próbę nakłonienia rządu do pracy — Nadia wykrzyknęła do Arta pewnego wieczoru. — Ci gleboznawcy mają spore kłopoty!

W terenie, poza miastem ludzie po prostu wprowadzali do gliny bakterie, potem glony i inne mikroorganizmy, później porosty, wreszcie rośliny słonolubne. Następnie czekano, aż te biospołeczności przeobrażą glinę w glebę: żyło w niej i umierało wiele pokoleń organizmów. Działalność ta przynosiła rezultaty i odbywała się wszędzie na planecie, nawet teraz; niestety bardzo powoli. Grupa w Sabishii oszacowała, że przeciętnie na powierzchni planety tworzy się około centymetra warstwy uprawnej na stulecie. Skutek ten osiągano przy użyciu genetycznie przekształconych populacji zaprojektowanych w taki sposób, by maksymalizowały tempo rozwoju.

Z drugiej strony w farmach oranżerio wy ch stosowano gleby o jakości intensywnie poprawionej wprowadzonymi środkami odżywczymi, nawozami i wszelkiego rodzaju szczepieniami; powstawała gleba bardzo pożądana przez naukowców, lecz jej ilość była zbyt mała w porównaniu z tym, co chcieli osiągnąć na powierzchni. Ich cel stanowiło masowe produkowanie gleby. Nadia pomyślała, że przed rozpoczęciem pracy gleboznawcy z pewnością nie sądzili, jak wielkie i żmudne zadanie wzięli na siebie; czuli się teraz zapewne jak pies gryzący zbyt dużą dla swego pyska kość.

Nadia nie potrafiła więc niczego doradzić sfrustrowanym naukowcom, ponieważ jej wiedza z zaangażowanych w tę działalność dziedzin — biologii, chemii, biochemii i ekologii — była zbyt mała. Wielu eksperymentów Rosjanka nie rozumiała. Ta praca nie równała się budowaniu, nawet go nie przypominała.

Gleboznawcy musieli jednak zasilić metody produkcyjne przynajmniej pewnymi zasadami budowlanymi i podczas rozmowy na te tematy Nadia przynajmniej potrafiła zrozumieć, o czym mówią. Zaczęła się końcentrować na aspektach technicznych, patrząc na mechaniczny szkic kadzi czy zbiorniki zawierające żywe elementy gleby. Przestudiowała także cząsteczkową strukturę rodzimych glin, starając się sformułować jakąś radę, którą mogłaby dać swoim rozmówcom. Stwierdziła, że marsjańskie gliny smektyczne są glinokrzemkami, czyli że w każdej jednostce gliny między dwiema warstwami krzemowych czworościanów znajdowała się jedna warstwa ośmiościanów aluminium; w różnych rodzajach glin smektycznych ten ogólny wzorzec występował w rozmaitych wariacjach, a im większe było odchylenie od wzoru, tym łatwiej przeciekała w międzywarstwowe powierzchnie woda. Najbardziej typowa glina smektyczna na Marsie, montmorylionit, miała wiele odmian i była tak bardzo przepuszczalna, że pod wpływem wody rozszerzała się, a kurczyła, kiedy pozostawała sucha do granic pękania.

Nadia uznała ten fakt za niezwykle interesujący.

— Słuchaj — powiedziała do Arne’a — a gdyby wypełnić kadź układem żył bocznych, przez które można by wszędzie w rodzimy materiał wprowadzać biotę?

Wyjaśniła, że trzeba by wziąć garść rodzimego materiału, namoczyć go, a następnie poczekać, aż wyschnie. Później należy zainstalować w systemie pęknięć układ żył bocznych i wprowadzać wszystkie ważne bakterie oraz rozmaite wyhodowane składniki. Bakterie i inne organizmy powinny sobie „wyjeść” drogę z żył bocznych, przetwarzając otaczający materiał wokół siebie, a następnie — wszystkie razem — pojawić się w glinie, wzajemnie na siebie oddziałując. Rosjanka dodała, że jej zdaniem ten okres byłby najtrudniejszy, ponieważ w celu uniknięcia problemów populacyjnych istniałaby konieczność przeprowadzenia wielu prób z pierwotnymi ilościami różnych rodzajów bioty. Gdyby jednak naukowcom udało się skłonić organizmy do pracy, otrzymaliby żywą glebę.

— Tego typu systemów żył bocznych używa się w przypadku pewnych szybko zwiększających swą objętość materiałów budowlanych, a słyszałam też, że lekarze w podobny sposób tworzą pastę apatytową do złamanych kości. Żyły boczne wykonane są z żelów proteinowych odpowiednich do danego materiału i ukształtowane w potrzebne konstrukcje w kształcie rur.

Forma dla wzrostu. Arne zauważył, że sprawa jest warta rozważenia. Nadia uśmiechnęła się. Całe popołudnie chodziła szczęśliwa, a wieczorem, gdy przyłączyła się do Arta, powiedziała:

— Hej! Wykonałam dzisiaj trochę pracy.

— Świetnie! — odparł Art. — Wyjdźmy i świętujmy.

W Bogdanów Vishniac o rozrywkę nie było trudno. Znajdowali się przecież w mieście bogdanowistów, tak pogodnym jak sam Arkady. Każdej nocy odbywały się przyjęcia. Art i Nadia często wieczorem spotykali się na promenadzie. Rosjanka uwielbiała chodzić po najwyższym tarasie wzdłuż balustrady; czuła wówczas, że towarzyszy jej Arkady, który w jakiś sposób przetrwał. Nigdy jednak nie odczuwała jego obecności tak intensywnie, jak tej nocy, gdy świętowała dobrze wykonaną pracę. Trzymała w swojej dłoni rękę Arta, patrzyła w dół na zatłoczone tarasy, rośliny uprawne, sady, baseny, boiska sportowe, rzędy drzew, łukowate place zajęte przez kafeterie, bary, pawilony taneczne — zespoły walczyły o przestrzeń, otaczały je tłumy zasapanych ludzi, niektórzy tańczyli, większość jednak po prostu chodziła po nocnej promenadzie, tak jak Nadia. Miasto nadal pokrywał namiot; mieszkańcy mieli nadzieję, że uda im się go pewnego dnia usunąć. Było ciepło i młodzi tubylcy nosili dziwaczne pantalony, przepaski na głowach, szarfy, trykoty, naszyjniki, a Rosjance przypomniał się wideofilm z powitania Nirgala i Mai na Trynidadzie. Był to zbieg okoliczności czy może wśród młodych rodziła się jakaś ponadplanetarna kultura? Czyżby ich Kojot, Trynidadczyk, w jakiś niewidzialny sposób zawojował obie planety? Albo jej Arkady, pośmiertnie… Arkady i Kojot — królowie kultury. Myśl ta wywołała u Nadii uśmiech. Upiła z kubka Arta parzącej kavajavy, którą rozgrzewali się mieszkańcy tego zimnego miasta, i obserwowała młodych ludzi poruszających się jak anioły. Taniec towarzyszył wszystkim ich ruchom; skakali z tarasu na taras, wyginając się we wdzięczne łuki.

— Co za wspaniałe miasteczko — zauważył Art.

Nagle natknęli się na stare zdjęcie Arkadego. Oprawione w ramkę, wisiało na ścianie obok drzwi. Nadia zatrzymała się i kurczowo chwyciła Arta za ramię.

— To on! To on jak żywy! — zawołała.

Fotograf uchwycił Rosjanina podczas rozmowy z kimś. Arkady stał wewnątrz namiotu przy murze i żywo gestykulował. Jego rozwichrzone włosy i broda zlewały się z krajobrazem, który był dokładnie tego samego koloru, wydawało się więc, że twarz wysuwa się ze stoku; na tle całej radosnej czerwieni błyskały niebieskie oczy.

— Nigdy nie widziałam fotografii, na której tak bardzo byłby sobą. Ilekroć zauważył wycelowany w siebie obiektyw aparatu, reagował niechęcią i fotografia wychodziła fatalnie.

Nadia patrzyła na zdjęcie, czując, że się rumieni. Była dziwnie szczęśliwa; miała wrażenie, że naprawdę spotkała swego dawnego partnera życiowego! Że po latach ponownie na niego wpadła.

— Sądzę, że w wielu sprawach jesteś do niego podobny. Ale spokojniejszy.

— Wydaje mi się, że chyba tu można się najbardziej zrelaksować — stwierdził Art, wpatrując się z uwagą w zdjęcie.

Nadia uśmiechnęła się.

— Nie, on potrafił. Zawsze był przekonany, że ma rację.

— Nikt z nas nie ma z tym problemów.

Roześmiała się.

— Jesteś tak samo wesoły jak on.

— A dlaczego nie?

Szli dalej. Nadia ciągle myślała o swoim starym towarzyszu, mając w pamięci jego zdjęcie. Nadal tak wiele pamiętała. Jednakże uczucia związane z tymi wspomnieniami bladły, a ból stawał się coraz bardziej przytępiony, jak gdyby wypłukał je utrwalacz; wspomnienie ciała Arkadego i żal Nadii zastygły już, przypominając skamielinę. Stały się zupełnie nieprawdopodobne w porównaniu z obecną chwilą, która — gdy Nadia rozglądała się wokół siebie i czuła swoją rękę w dłoni Arta — była realna, żywa i stale się zmieniająca; po prostu żyła. Wszystko się mogło zdarzyć, możliwe było każde uczucie.

— Wrócimy do naszego pokoju?

Czworo podróżników przybyło w końcu z Ziemi. Nirgal, Maja i Michel zjechali windą do Sheffield, po czym rozeszli się każde w swoją stronę, natomiast Sax przyleciał na południe, do Nadii i Arta, z czego Rosjanka bardzo się ucieszyła. Coraz częściej jej się wydawało, że centrum zdarzeń znajduje się zawsze tam, gdzie jest Sax.

Russell wyglądał tak samo jak przed wyprawą na Ziemię, chociaż był chyba jeszcze bardziej milczący i tajemniczy. Powiedział, że chce zobaczyć laboratoria, więc Art i Nadia oprowadzili go po nich.

— Tak, interesujące — rzucił, po czym dodał: — Zastanawiam się jednak, co jeszcze moglibyśmy zrobić.

— W związku z terraformowaniem? — spytał Art.

— No cóż…

Aby się przypodobać Ann, dopowiedziała sobie Nadia. Z pewnością to właśnie miał na myśli Sax. Uściskała go, czym był zaskoczony, a podczas rozmowy trzymała mu rękę na kościstym ramieniu. Jak dobrze mieć go obok siebie! Od kiedy tak bardzo go polubiła i zaczęła na nim polegać?

Art także się domyślił, o co chodzi Saxowi.

— Zrobiłeś już całkiem sporo, prawda? — zauważył. — To znaczy… W niepamięć poszły wszystkie monstrualne metody metanarodowców, zgadza się? Bomby wodorowe pod wieczną zmarzliną, soletta i napowietrzne soczewki, wahadłowce z azotem z Tytana…

— Ciągle przylatują — odrzekł Sax. — Nie wiem nawet, jak moglibyśmy je zatrzymać. Może co najwyżej zestrzelić. Zawsze możemy zużyć azot. Nie jestem pewien, czy byłbym zadowolony, gdybyśmy je zatrzymali.

— A Ann? — spytała Nadia. — Czego chciałaby Ann?

Sax spojrzał na nią z ukosa. Kiedy niepewność wykrzywiała mu twarz, ponownie przybierał swoją, dobrze im znaną, szczurzą minę.

— Czego wy oboje chcielibyście? — spytał Art.

— Trudno powiedzieć. — Twarz Saxa znowu wyrażała niepewność, niezdecydowanie, rozdarcie.

— Chcecie, by ten świat pozostał w stanie dzikim — podsunął Art.

— Stan dzikości to… hm, idea. Albo stanowisko etyczne. Pustynia nie może zajmować całej powierzchni, nie o to mi chodzi. Lecz… — Russell zamachał ręką i zagłębił się we własne myśli. Po raz pierwszy od stu lat, czyli odkąd Nadia go znała, miała wrażenie, że Sax nie wie, co robić. Próbował rozwiązać problem, usiadł przed ekranem i wpisywał instrukcje. Prawdopodobnie zapomniał o ich obecności.

Nadia ścisnęła ramię Arta. On ujął jej rękę i ścisnął łagodnie mały palec, który osiągnął już prawie trzy czwarte wielkości docelowej, choć zbliżając się do pełnego rozmiaru, rósł coraz wolniej. Było już widać zaczątek paznokcia, a na opuszce delikatne półkoliste linie papilarne. Ściskanie palca sprawiało Nadii przyjemność. Spotkała przez chwilę spojrzenie Arta, potem spuściła wzrok. Art uścisnął całą jej rękę. Widząc, że Sax całkowicie pogrążył się w pracy i przez długi czas pozostanie w świecie własnych myśli, Art z Nadia na palcach poszli do swego pokoju i do łóżka.

Za dnia pracowali, nocami wychodzili. Sax mrużył oczy tak jak w czasach, gdy nazywano go laboratoryjnym szczurem; niepokoił się, ponieważ nie wiedział, co się dzieje z Ann. Nadia i Art pocieszali go najlepiej, jak umieli, ale nic niestety nie pomagało. Wieczorami spotykali się na promenadzie. W pobliżu znajdował się park, gdzie zbierali się rodzice z dziećmi. Ludzie przechodzili obok, jak gdyby mijali niewielkie, otwarte zoo; uśmiechali się na widok małych naczelnych pogrążonych w zabawie. Sax spędzał w tym parku całe godziny na rozmowach z dziećmi i rodzicami, a potem szedł gdzieś na parkiet i godzinami samotnie tańczył. Art i Nadia trzymali się za ręce. Palec Rosjanki stawał się coraz silniejszy. Osiągnął teraz już prawie właściwą długość, a ponieważ i tak miał to być najmniejszy palec, pasował w sam raz, chyba że Nadia porównywała go z odpowiednikiem na drugiej ręce. Art czasami lekko go gryzł, gdy się kochali, i uczucie, którego wówczas doznawała, przyprawiało ją niemal o szaleństwo.

— Lepiej nie mów nikomu o tym doznaniu — mruknął — bo możesz doprowadzić do czegoś przerażającego… Ludzie zaczną sobie odcinać różne części ciała, aby im odrastały w postaci wrażliwszych organów.

— Wariat.

— Wiesz, jacy są ludzie. Oddadzą wszystko za dreszcz wzruszenia.

— Nawet o tym nie mów.

— Okay.

Nadszedł czas, aby wrócić do pracy w radzie. Sax pojechał szukać Ann albo ukryć się przed nią — Art i Nadia nie byli pewni… Sami polecieli z powrotem na północ, do Sheffield, a potem Nadia znowu rzuciła się w wir półgodzinnych spotkań, na których roztrząsała trywialne problemy. Chociaż… niektóre sprawy były ważne. Chińczycy prosili o zgodę na zainstalowanie kolejnej windy kosmicznej w pobliżu Krateru Schiaparellego, toteż przybyło problemów związanych z imigrantami. Opracowana w Bernie umowa między ONZ i Marsem zobowiązywała mieszkańców Czerwonej Planety do corocznego przyjęcia imigrantów w ilości przynajmniej dziesięciu procent własnej populacji (Ziemia wyrażała nadzieję, że Mars przyjmie ich nawet więcej, najlepiej tak wielu, jak to możliwe), póki będą istnieć hipermaltuzjańskie warunki. Tę obietnicę wypowiedział Nirgal, który mówił bardzo entuzjastycznie (Nadia uważała, że także nierealistycznie) o tym, że Mars zamierza pomóc Ziemi rozwiązać problem przeludnienia, ofiarowując jej mieszkańcom dar w postaci pustych gruntów. Jak wielu ludzi mogła ich planeta naprawdę utrzymać, skoro tutejsi naukowcy nie potrafili nawet stworzyć górnej warstwy gleby uprawnej? Jaka w takim razie była „wydajność” Marsa?

Nikt tego nie wiedział i nie istniał żaden dobry naukowy sposób jej obliczenia. Według najbardziej radykalnych naukowców Ziemia byłaby w stanie wyżywić od stu milionów do dwustu bilionów osób; najpoważniejsi potrafili uzasadnić liczbę od dwóch do trzydziestu miliardów. Tak naprawdę „wydajność” planety stanowiła pojęcie abstrakcyjne, uwarunkowane całym układem zależnych wzajemnie zawiłości, takich jak biochemia gleby, ekologia czy ludzka kultura. Z tego też powodu niemal niemożliwe było obliczenie, jak wiele osób może przyjąć Mars. Tymczasem populacja Ziemi wynosiła już ponad piętnaście miliardów, podczas gdy na Marsie, który posiadał równie dużą powierzchnię lądów, mieszkało tysiąc razy mniej ludzi, czyli około piętnastu milionów. Różnica ta rzucała się w oczy i należało ją jakoś zniwelować.

Jeden ze sposobów polegał na masowej przeprowadzce ludności z Ziemi na Marsa, jednak szybkość przemieszczenia się imigrantów ograniczona była wydolnością systemu transportowego; Mars miał także niewielkie możliwości wchłonięcia dużej liczby nowych mieszkańców. Teraz Chińczycy i — ogólnie — ONZ upierali się, że potrafią bardzo solidnie wzmocnić infrastrukturę transportową, a pierwszym krokiem w wielostopniowym procesie intensyfikowania imigracji byłaby druga winda kosmiczna.

Większość Marsjan zareagowała na ten plan negatywnie. „Czerwoni” oczywiście sprzeciwiali się dalszej imigracji i chociaż przyznawali, że trzeba zezwolić na przylot pewnej ograniczonej liczby osób, przeciwstawili się wyraźnemu rozwojowi systemu przenośnego, choćby po to, aby spróbować jak najbardziej spowolnić proces migracyjny. Takie stanowisko pasowało do ich ogólnej filozofii i Nadia je rozumiała. Ważniejszą kwestię stanowiło nastawienie przedstawicieli „Uwolnić Marsa”, lecz nie było ono jasne. To właśnie wywodzący się z owego ugrupowania Nirgal złożył na Ziemi deklaracje stanowiące zaproszenie dla jej mieszkańców, „Uwolnić Marsa” zawsze zresztą upierało się przy zachowaniu mocnych związków z Ziemią i tak zwanej strategii ogona machającego psem. Aktualni przywódcy partii nie byli już tak oddani temu stanowisku (Jackie znajdowała się w samym środku nowej grupy), stawali się coraz większymi izolacjonistami — Nadia przypomniała sobie, że nawet podczas kongresu konstytucyjnego walczyli o większą niezależność od Ziemi. Z drugiej strony, wyraźnie łączyły ich jakieś sekretne interesy z niektórymi ziemskimi państwami… Może nawet działali dwulicowo… Prawdopodobnie chodziło im wyłącznie o ugruntowanie swojej władzy na marsjańskiej scenie politycznej.

Wielu Marsjan z innych ugrupowań również reprezentowało izolacjonizm: anarchiści, niektórzy bogdanowiści, wyznawcy matriarchatu z Dorsa Brevia, przedstawiciele „Naszego Marsa”; wszyscy oni w tej kwestii stawali po stronie „czerwonych”, martwili się bowiem, co stanie się z Marsem, jeśli przylecą tu miliony Ziemian. Nie chodziło im jedynie o powierzchnię, lecz także o marsjańską kulturę, która tworzyła się przez M-lata. Pytali, czy nie przytłoczy jej napływ starych spraw i poglądów, przywiezionych przez nowych ludzi, którzy szybko przewyższą liczebnie tubylczą populację? Na Marsie spadało tempo narodzin, było tu mnóstwo bezdzietnych i jednodzietnych rodzin, trudno więc było oczekiwać znacznego zwielokrotnienia tubylczej populacji… Wkrótce Ziemianie zaleją Marsa.

Tak argumentowała Jackie (przynajmniej publicznie), zgadzali się z nią dorsabrevianie i przedstawiciele wielu rozmaitych środowisk. Nirgal, który właśnie wrócił z Ziemi, najwyraźniej nie miał na nich zbyt dużego wpływu. Nadia potrafiła zrozumieć punkt widzenia swoich przeciwników, równocześnie jednak czuła, że Marsjanie — biorąc pod uwagę sytuację na Ziemi — nie myślą racjonalnie, jeśli sądzą, że uda im się „zamknąć” przed przybyszami własną planetę. Oczywiście Mars nie mógł uratować Ziemi (jak czasami mawiał Nirgal podczas wizyty na Ziemi), ale istniała umowa z ONZ, zgodnie z którą Marsjanie zobowiązywali się pomóc. Aby się wywiązać z procentowego zobowiązania wpisanego w traktat, należało rozszerzyć most między dwoma światami. Nadia obawiała się, że jeśli nie dotrzymają umowy, wszystko może się zdarzyć.

Z tych powodów głosowała za budową drugiego kabla, który zwiększał wydajność systemu transportowego. Dzięki niemu Marsjanie mogli dotrzymać mniej czy bardziej bezpośredniej obietnicy. Druga winda trochę odciążyłaby miasta położone na Tharsis i, ogólnie rzecz biorąc, tę część Marsa; z map populacyjnych wynikało, że Pavonis jest jak środek tarczy — na górze, blisko „gniazda” osiedlało się sporo osób, niemal równie wiele wokół niego, a potem im dalej, tym mniej. Kabel na drugiej stronie planety mógłby stanowić drugi taki centralny punkt.

Niestety, przeciwnicy kabla nie docenili tego faktu, zresztą chcieli tylko, by populacja pozostała nieduża, „nierozwojowa” i zajmowała niewielką ilość lądów. Traktat nie miał dla nich znaczenia, toteż podczas głosowania w radzie jedynie Zeyk stanął po stronie Rosjanki. Ta sprawa okazała się największym, jak dotąd, zwycięstwem Jackie, a w dodatku pchnęła młodą Marsjankę w tymczasowy sojusz z Iriszką i resztą sędziów sądów ekologicznych, którzy ze względów zasadniczych opierali się wszelkim formom szybkiego rozwoju.

Nadia wróciła tego dnia do swego mieszkania zniechęcona i zmartwiona.

— Obiecaliśmy Ziemi, że przyjmiemy wielu imigrantów, a teraz podnosimy most zwodzony. Ściągniemy sobie na głowę kłopoty.

Art przytaknął.

— Będziemy musieli coś ustalić.

Rosjanka parsknęła z odrazą.

— Też coś. Nie należy niczego ustalać. Użyłeś niewłaściwego słowa. Trzeba się kłócić, targować, spierać i gderać. — Westchnęła ciężko. — To będzie trwać i trwać. Sądziłam, że pomoże nam Nirgal, na nic się jednak nie zda, jeśli się nie włączy.

— Nirgal nie ma żadnej pozycji — zauważył Art.

— Gdyby chciał, mógłby mieć.

— Na pewno.

Nadia zastanowiła się. Im dłużej myślała, tym bardziej pogarszał jej się nastrój.

— Wiesz, że minęło dopiero dziesięć miesięcy mojej kadencji. Zostało mi jeszcze ponad dwa i pół roku.

— Wiem.

— Marsjańskie lata są cholernie długie.

— Tak. Miesiące natomiast krótkie.

Prychnęła. Spojrzała przez okno mieszkania, w kalderę Pavonis.

— Kłopot w tym, że praca nie jest już pracą. Rozumiesz, jedziemy, bierzemy udział w jakimś projekcie, ale nasza działalność okazuje się niczym. Chcę powiedzieć… Nigdy nie wyjeżdżałam, aby coś robić. Pamiętani, kiedy byłam młoda, na Syberii, praca naprawdę się liczyła.

— Chyba oceniasz ten okres zbyt romantycznie.

— Tak, pewnie, ale nawet na Marsie było tak kiedyś. Pamiętam, jak montowaliśmy Underbill. Prawdziwa frajda. A pewnego dnia podczas wycieczki na biegun północny instalowałam chodnik zmarzlinowy… — Westchnęła. — Och, co bym oddała za taką pracę jak tamta.

— Ciągle wiele się buduje — zauważył Art.

— Roboty budują.

— Możesz się zająć bardziej ludzkim budowaniem. Zbuduj coś sama. Dom w terenie czy coś w tym rodzaju. Albo jedno z nowych miast portowych. Skonstruuj je własnymi rękoma, wypróbuj różne metody i plany. W ten sposób budowanie będzie się odbywać wolniej, co z pewnością spodoba się GSE.

— Może. Dodaj, że mogę to zrobić, gdy mi się skończy kadencja.

— Nie, nawet wcześniej. Możesz wyjeżdżać podczas przerw w obradach. Twoja tutejsza praca to odpowiednik budowania, choć nie sama budowa. Stworzenie rzeczy aktualnych. Musisz tego spróbować, a potem wykonywać podwójną działalność.

— Konflikt interesów.

— Nie, jeśli podejmiesz się projektu związanego z pracą publiczną. Co myślisz o propozycji zbudowania globalnej stolicy nisko, na poziomie morza?

— Hm — mruknęła Nadia. Wyjęła mapę, nad którą oboje się zamyślili. Na linii długości areograficznej zerowej południowy brzeg północnego morza wyginał się w mały zaokrąglony półwysep, w środku którego znajdowała się kraterowa zatoka. Miejsce leżało mniej więcej w pół drogi między Tharsis i Elysium. — Będziemy musieli tam pojechać i rzucić okiem.

— Tak, tak. No, chodź do łóżka. O tamtej sprawie porozmawiamy trochę później, a teraz mam inny pomysł.

Kiedy kilka miesięcy później wracali z Bradbury Point do Sheffield, Nadia przypomniała sobie tę rozmowę z Artem. Poprosiła pilota, aby wylądował na małej stacji na północ od Krateru Skłodowskiej, na zboczu krateru Zm, zwanego Zoomem. Samolot opadał na pas startowy. Nadia i Art zobaczyli na wschodzie dużą zatokę, obecnie pokrytą lodem. Za nią rozciągała się surowa, górzysta kraina Mamers Vallis i Deuteronilus Mensae. Zatoka wcinała się w Wielką Skarpę, która w tym miejscu wznosiła się niezbyt stromo. Długość areograficzna zero, szerokość północna czterdzieści sześć stopni — naprawdę daleko na północy, lecz północne zimy były łagodne w porównaniu z południowymi. Podróżnicy dostrzegali dużą część lodowego morza i spory fragment długiej linii brzegowej. Zaokrąglony półwysep otaczający Zooma był wysoki i równy. W małej stacji na brzegu mieszkało około pięciuset osób, które pracowały w okolicy, używając buldożera, dźwigów, pogłębiarek i koparek zgarniakowych. Nadia i Art wysiedli, odesłali samolot, a następnie wynajęli pokój w pensjonacie i spędzili na stacji mniej więcej tydzień, rozmawiając z jej mieszkańcami na temat budowy nowej osady. Tutejsi ludzie słyszeli już, że nad ich zatoką ma powstać nowa stolica; niektórym podobał się ten pomysł, innym nie. Swoją stację chcieli nazwać Greenwich ze względu na zerową długość areograficzną, dowiedzieli się jednak, że Brytyjczycy wcale nie wymawiają tego słowa jako green witch, czyli „zielona czarodziejka”, lecz „Grynydż”, a to im niezbyt odpowiadało. Obecnie się zastanawiali, czy nie nazwać osady Londynem. „Coś wymyślimy”, oświadczyli i dodali, że samą zatokę już dawno temu nazwano Zatoką Chalmersa.

— Naprawdę? — krzyknęła Nadia. Roześmiała się. — Idealnie.

Okolica bardzo jej się spodobała: gładkie, stożkowate podnóże Zoomu, wygięcie dużej zatoki, czerwona skała stercząca nad białym lodem i przypuszczalnie — któregoś dnia — ponad błękitnym morzem. Podczas wizyty na niebie stale płynęły chmury, które popychał zachodni wiatr; zarówno na ziemi, jak i na lodzie ciągle przesuwały się ich cienie. Czasami chmury miały postać pękatych, białych, kłębiastych obłoków o wyglądzie galeonów, innymi razy dziwacznych ościstych zakrętasów, które znaczyły ciemną kopułę nieba nad ludźmi i zakrzywioną skalistą powierzchnię pod ich stopami. Nadia sądziła, że zbudowane tu miasto mogłoby być ładną, małą metropolią, położoną nad zatoką, tak jak San Francisco albo Sydney; byłoby równie piękne jak one, choć mniejsze, zbudowane na ludzką skalę (architektura oczywiście bogdanowistyczna) i ludzkimi rękoma.

— No, nie dokładnie samymi rękoma, ale w sposób mechaniczny. — Jego budowę można było potraktować jako swego rodzaju dzieło sztuki.

Idąc z Artem po brzegach lodowej zatoki, Nadia — w masce dwutlenkowo-węglowej — opowiadała o swoich pomysłach, jednocześnie obserwując parady chmur galopujących w niewielkim wietrze.

— Jasne — odrzekł Art. — Powinno się udać. Co ważne, nie byłoby to zbyt duże miasto. Zatoka należy do najlepszych w tej części wybrzeża, warto ją więc wykorzystać jako port. Można stworzyć stolicę, która tkwi w środku pustego terenu, tak jak Canberra, Brazylia czy Waszyngton. Poza tym, będzie morskim portem.

— To prawda. Byłoby wspaniale. — Nadia szła dalej, podekscytowana nowymi ideami. Nie czuła się tak dobrze od miesięcy. Pomysł założenia stolicy w innym miejscu niż Sheffield był bardzo popularny, na północy popierały go prawie wszystkie partie. Tę zatokę zaproponowali wcześniej sabishiiańczycy, wystarczyło wesprzeć już istniejącą ideę. Wielu ugrupowaniom miejsce na pewno się spodoba. A ponieważ budowa miasta będzie projektem publicznym, Nadia może wziąć w nim czynny udział. Przykład ekonomii daru… Rosjance przyszło do głowy, że mogłaby nawet wpłynąć na plany. Im więcej myślała o tej sprawie, tym bardziej rosło jej zadowolenie.

Idąc brzegiem zatoki, Art i Nadia zaszli już daleko, toteż w pewnej chwili odwrócili się i zaczęli iść z powrotem do małej osady. Nad nimi chmury przesuwały się w zimnym wietrze. Krzywizna czerwonego lądu łączyła się z morzem. Tuż pod warstwą chmur przeleciał nierówny klucz gęgających gęsi, kierując się na północ.

Później tego dnia podczas lotu powrotnego do Sheffield Art wziął w rękę dłoń Nadii i oglądał jej nowy palec. Potem powiedział powoli:

— Wiesz, myślę, że rodzinę także powinno się tworzyć w sposób naturalny.

— Co takiego?

— Reprodukcja to wspaniały wymysł.

— Co?

— Chcę powiedzieć, że póki żyjemy, możemy mieć dzieci, w taki czy inny sposób.

— O co ci chodzi?!

— Tak mówią. Gdybyś chciała, mogłabyś mieć dziecko.

— Nie.

— Tak się mówi.

— Nie.

— To dobry pomysł.

— Nie.

— No cóż, rozumiesz… Nawet budowanie… Pewnie, że to wspaniała sprawa, ale hydrauliką możesz się zajmować zawsze. Hydraulika, wbijanie gwoździ, operowanie buldożerem… to oczywiście bardzo interesujące zajęcia, ale mnie się wydają trochę martwe. Żyjemy długo, musimy więc wypełnić dużo czasu. Ciekawe byłoby wychowywanie dzieci. Nie sądzisz?

— Nie!

— Miałaś kiedyś dziecko?

— Nie.

— Więc teraz powinnaś to nadrobić.

— Och, Boże.

Utracony palec Nadii swędział. Ale naprawdę był.

CZĘŚĆ 8

Zieleń i biel

Do miasta Xiazha w Guangzhou przybyli przedstawiciele rządu i oznajmili:

— Musicie dla dobra Chin odtworzyć wioskę na marsjańskim Płaskowyżu Księżycowym. Polecicie tam wszyscy, cala osadą. Będzie wam towarzyszyła rodzina, przyjaciele i sąsiedzi. Dziesięć tysięcy mieszkańców. Jeśli przed upływem dekady zdecydujecie się na powrót, przylecicie na Ziemię, a do nowego Xiazha zostaną wysiani wasi zmiennicy. Mamy jednak nadzieję, że spodoba wam się na Marsie. Miejsce leży kilka kilometrów na północ od miasta portowego Nilokeras, blisko delty rzeki Maumee. Ziemia jest tam żyzna. W regionie znajdują się już inne chińskie wioski, a we wszystkich wielkich miastach — chińskie dzielnice. Na Marsie jest wiele hektarów pustych gruntów. Możecie wyruszyć za miesiąc: pociągiem do Hongkongu, promem do Manili, stamtąd windą kosmiczną na orbitę. Sześć miesięcy lotu, zjazd windą na Pavonis Mons, a następnie specjalnym pociągiem na Płaskowyż Księżycowy. Co powiecie? Zagłosujcie jednomyślnie i zacznijcie przygotowania do wyprawy.

Później jakiś miejski urzędnik zadzwonił do biura Praxis w Hongkongu i powiedział telefoniście, że mieszkańcy zgodzili się lecieć na Marsa. Hongkong przesłał tę informację dalej, do zespołu badań demograficznych przy Praxis w Kostaryce. Jakaś tamtejsza pianistka imieniem Amy dopisała raport do długiej listy jemu podobnych, a potem cały ranek spędziła na rozmyślaniach. Popołudniu zadzwoniła do honorowego przewodniczącego Praxis, Williama Forta, który surfował akurat na nowej rafie w Salwadorze, i opisała mu sytuację.

— Niebieski świat jest pełny — odparł starzec — czerwony natomiast pusty. Wynikną z tego problemy. Porozmawiajmy o nich.

Grupa demograficzna, część politycznego zespołu Praxis, łącznie z wieloma przedstawicielami Osiemnastki Nieśmiertelnych, zebrała się w położonym na stoku surferskim obozie Forta. Demografowie przedstawili sytuację.

— Obecnie wszyscy otrzymują kurację przedłużającą życie — zauważyła Amy. — Jesteśmy w samym środku epoki hipermaltuzjańskiej. W sensie demograficznym sytuacja była niemal tragiczna. Niektórym planistom działającym przy ziemskich rządach emigracja na sąsiednią planetę wydawała się jedynym rozwiązaniem tego problemu. Mimo iż na Marsie powstał nowy ocean, planeta ciągle jeszcze posiadała prawie tak dużą powierzchnię lądów, jak Ziemia, lecz bardzo niewielu mieszkańców. Amy powiedziała grupie, że naprawdę gęsto zaludnione kraje już wysyłały w górę maksymalnie dozwoloną liczbę osób. Często emigranci należeli do mniejszości etnicznych bądź religijnych, które odczuwały niezadowolenie z powodu braku autonomii w rodzimych państwach, toteż możliwość wyjazdu uszczęśliwiła ich. W Indiach wagoniki windy kabla z siedzibą na atolu Suvadiva, położonym na południe od Malediwów, były przez całą dobę pełne emigrantów: Sikhów, Kaszmirczyków, muzułmanów, a także Hindusów, którzy pragnęli wznieść się w przestrzeń i przeprowadzić na Marsa. Byli tam także Zulusi z Republiki Południowej Afryki, Palestyńczycy z Izraela, Kurdowie z Turcji i Indianie ze Stanów Zjednoczonych.

— W tym sensie — stwierdziła Amy — Mars staje się nową Ameryką.

— I tak jak w starej Ameryce — dodała kobieta imieniem Elizabeth — przybysze zamierzają podporządkować sobie tubylczą populację. Skupmy się przez chwilę na liczbach. Jeśli każdego dnia wagoniki wszystkich ziemskich wind kosmicznych są pełne, a na wagonik przypada sto osób, zatem codziennie z każdej windy wysiada dwa tysiące czterysta osób, które przesiadają się do wahadłowców. Jest dziesięć wind, czyli chodzi o dwadzieścia cztery tysiące ludzi dziennie. To oznacza osiem milionów siedemset sześćdziesiąt tysięcy ludzi rocznie!

— Powiedzmy nawet dziesięć milionów rocznie — wtrąciła Amy. — To niby dużo, jednak w tym tempie dla przemieszczenia jednej dziesiątej szesnastomiliardowej populacji Ziemi na Marsie potrzeba stulecia. Przyznacie, że liczby te są niewielkie. Właściwie więc taka migracja nie ma zbyt dużego znaczenia! Przeprowadzka większej liczby osób nie jest możliwa. Nigdy nie zdołamy wysłać na Marsa znaczącej części ziemskiej populacji. Dlatego też musimy tu, na Ziemi, rozwiązać nasze problemy. Mars stanowi jedynie swego rodzaju pomoc psychologiczną, a w istocie, jesteśmy sami.

— To nie musi mieć sensu — wtrącił William Fort.

— Tak — powiedziała Elizabeth. — Jednak wiele ziemskich rządów stara się przemieścić na Marsa jak najwięcej swoich mieszkańców. Chiny, Indie, Indonezja, Brazylia… Takie kraje walczą o miejsca na wahadłowcach i jeśli uda im się utrzymać dotychczasowy poziom emigracji, populacja Marsa podwoi się w ciągu dwóch lat. A wówczas… Na Ziemi wszystko pozostanie bez zmian, natomiast na Marsie będzie więcej przybyszów niż ludności tubylczej.

Jeden z Nieśmiertelnych zauważył, że emigracyjna fala o podobnej skali pomogła wcześniej wywołać pierwszą rewolucję marsjańską.

— Äco z traktatem Ziemia-Mars? — spytał ktoś inny. — Sądziłem, że wyraźnie zakazuje tak straszliwego zalania Marsa przez Ziemian.

— Rzeczywiście — przyznała Elizabeth. — W umowie zapisano, że w ciągu każdego ziemskiego roku na Czerwonej Planecie może przybyć nie więcej niż dziesięć procent marsjańskiej populacji. Jest jednak także punkt, zgodnie z którym Mars w miarę możliwości powinien przyjąć większą liczbę emigrantów.

— Poza tym — dodała Amy — jaki traktat w historii powstrzymał kiedykolwiek jakiś rząd przed zrobieniem tego, na co miał ochotę?

— Musimy zatem wysłać ludzi w inne miejsce — podsumował William Fort.

— Ale dokąd? — spytała Amy.

Nikt nie odpowiedział. Fort zamachał ręką.

— Lepiej znajdźmy takie miejsce — rzuciła ponurym tonem Elizabeth. — Chińczycy i Hindusi są jak dotąd dobrymi sojusznikami Marsjan, lecz nawet oni nie zwracają większej uwagi na traktaty. Otrzymałam kasetę zarejestrowaną podczas politycznego spotkania w Indiach, na którym dyskutowano tę kwestię i wszyscy zgodnie stwierdzali, że przez parę stuleci zamierzają wysyłać maksymalną liczbę ludzi z Ziemi.

Wagonik windy zjeżdżał, a znajdujący się pod stopami podróżników Mars ogromniał. W końcu winda zahamowała tuż nad Sheffield i wszystko wróciło do normalności — znowu panowała marsjańską grawitacja i nie działała odśrodkowa siła Coriolisa. W chwilę później podróżnicy znaleźli się w „gnieździe” i ponownie w domu.

Przyjaciele, reporterzy, delegacje, Mangalavid. Po Sheffield natomiast kręcili się ludzie, zajęci swoimi sprawami. Od czasu do czasu ktoś rozpoznawał Nirgala i machał mu radośnie ręką. Niektórzy nawet się zatrzymywali, aby go uściskać; wypytywali o wycieczkę albo o zdrowie.

— Cieszymy się, że wróciłeś! — mówili.

A jednak, w oczach większości osób… Jego choroba była taka rzadka. Całkiem sporo ludzi odwracało wzrok. Magiczne myślenie: Nirgal nagle zrozumiał, że dla wielu kuracje przedłużające życie równają się nieśmiertelności. Nie chcieli myśleć inaczej, więc odwracali oczy.

Nirgal widział przed laty, jak umierał Simon, mimo iż otrzymał zastrzyk młodego szpiku. A teraz Marsjanin nie czuł się najlepiej, bolały go płuca, bolała każda komórka ciała. Wiedział, że śmierć to coś realnego. Ludzie nie osiągnęli nieśmiertelności i nigdy nie osiągną. Ludzkość uzyskała jedynie coś, co Sax nazywał opóźnieniem starzenia. I tyle, nic więcej. Nirgal świetnie sobie zdawał z tego sprawę. Inni najwyraźniej wyczuwali w nim ową wiedzę i dlatego się od niego odsuwali. Był nieczysty, więc unikali jego spojrzenia. To go gniewało.

Wsiadł w pociąg na południe, do Kairu. Podczas jazdy wypatrywał na ogromną, pochyłą pustynię wschodniego Tharsis, jałową i czerwoną od związków żelaza. Ur — krajobraz czerwonego Marsa; świat Nirgala. Jego oczy wyczuwały tę swojskość, a mózg i ciało cieszyły się z powrotu. Dom.

Ale te twarze w pociągu, ludzie, którzy najpierw na niego patrzyli, a potem odwracali wzrok… Był człowiekiem, którego nie udało się przystosować do klimatu Ziemi. Ojczysta planeta wielu osób prawie go zabiła. Przypominał niezdolny stawić oporu prawdziwemu światu górski kwiat, był egzotyczną rośliną, dla której Ziemia okazała się równie zabójcza jak Wenus. To właśnie mówiły oczy współpasażerów. Miotali spojrzeniami. Wiekuiste wygnanie.

No cóż, Marsjanie nie potrafią żyć na Ziemi. Jeden na pięciuset tubylców, którzy odwiedzili tamtą planetę, umierał. Wyprawa na Ziemię należała do najniebezpieczniejszych wyczynów, była bardziej niebezpieczna niż skakanie z klifów, odwiedziny na zewnętrznych ciałach Układu Słonecznego czy poród i wydawała się czymś w rodzaju rosyjskiej ruletki, zjedna pełną i wieloma pustymi komorami w pistolecie.

Niemniej jednak, Nirgal odważył się tam polecieć. A teraz wrócił, żył, był w domu! Ci ludzie w pociągu, cóż oni mogli wiedzieć? Sądzili, że Ziemia pokonała Nirgala, choć jednocześnie uznawali go za bohatera, którego nikt nigdy wcześniej nie pobił — uważali, że jest tylko historią, ideą. Nie wiedzieli o jego związkach z Simonem, Jackie, Dao czy Hiroko. Nic o nim nie wiedzieli. Nirgal miał teraz dwadzieścia sześć marsjańskich lat, był więc mężczyzną w średnim wieku, któremu przydarzyło się wszystko, co człowiek w tym wieku może przecierpieć: śmierć rodziców, śmierć miłości, zdradził przyjaciół i został przez nich zdradzony. Właściwie takie sprawy mogą dotknąć każdego, tyle że nie takiego Nirgala ludzie chcieli.

Pociąg sunął pierwszą krętą główną ścianą podmytych kanionów Labiryntu Nocy i wkrótce dotarł do starej stacji Kairu. Nirgal wyszedł ze stacji i zaciekawiony rozglądał się po namiotowym mieście. Dawna forteca metanarodowców, w której nigdy przedtem nie był. Małe, stare budowle uznał za interesujące. Elektrownię zniszczyła Armia Czerwona podczas rewolucji; ściany budynku nadal były popękane i poczerniałe. Ludzie machali Nirgalowi, kiedy schodził szeroką centralną aleją do biur zarządu miasta.

Spotkał ją w hali ratusza. Siedziała przy okiennej ścianie, z której roztaczał się widok na Nilus Noctis w kształcie „U”. Nirgal zatrzymał się; oddychał szybko. Jeszcze go nie dostrzegła. Twarz miała okrąglejszą, nadal jednak pozostała wysoką i smukłą dziewczyną. Ubrana była w zieloną, jedwabną bluzę i ciemnozieloną spódniczkę z jakiegoś grubszego materiału; rozsypane na plecach czarne włosy błyszczały. Nirgal nie mógł oderwać od niej wzroku.

Wtedy go zobaczyła i lekko się wzdrygnęła. Być może jego obraz na nadgarstku podczas rozmów wideotelefonicznych był zamazany i nie zdawała sobie sprawy z tego, jak bardzo Nirgala wyniszczyła ziemska choroba. Dziewczyna rozłożyła ręce, a następnie ruszyła ku przyjacielowi, taksując go spojrzeniem. Starannie ukrywała niechęć, zwłaszcza przed kamerami, które zawsze jej towarzyszyły. Ale przytuliła go. Za to ją kochał. Czuł ciepło swojej twarzy — rumienił się, kiedy się pocałowali w policzek, niczym zaprzyjaźnieni dyplomaci. Z bliska ciągle wyglądała na piętnaście M-lat, nieskalany kwiat młodości, i była obecnie jeszcze piękniejsza niż kiedyś. Ludzie mówili, że po raz pierwszy poddała się kuracji przedłużającej życie w wieku dziesięciu lat.

— To prawda więc — powiedziała. — Ziemia prawie cię zabiła.

— Mówiąc dokładnie, jakiś wirus.

Roześmiała się, lecz jej oczy nadal oceniały Nirgala. Wzięła go pod ramię i jak ślepca poprowadziła z powrotem pod okno, gdzie zostawiła swoich towarzyszy. Chociaż znał wielu z nich, Jackie przedstawiła mu wszystkich powtórnie, jak gdyby chciała dać do zrozumienia, że bardzo zmieniło się jej najbliższe otoczenie od czasu wyjazdu Nirgala. Marsjanin udał, iż tego nie widzi, i przez cały czas pozostawał wesoły, aż do chwili, gdy zebranie przerwało głośne kwilenie. Wśród nich znajdowało się dziecko.

— Ach — odezwała się Jackie, sprawdzając nadgarstek. — Jest głodna. Chodź, poznasz moją córkę. — Podeszła do kobiety trzymającej niemówlę. Dziewczynka miała kilka miesięcy, nieco ciemniejszą skórę niż jej matka i pucołowatą twarzyczkę, ożywioną od płaczu. Jackie wzięła małą z rąk kobiety i zaniosła do przyległego pokoju.

Nirgal, który nie ruszył się z miejsca, dostrzegł pod oknem Tiu, Rachel i Frantza. Podszedł do nich, spojrzawszy w kierunku Jackie. Troje Marsjan wymownie popatrzyło i wzruszyło ramionami.

— Jackie nie wyznała, kto jest ojcem dziecka — szepnęła pospiesznie Rachel. Takie zachowanie nie było dziwne; wiele kobiet z Dorsa Brevia postępowało tak samo.

Kobieta, która wcześniej trzymała dziewczynkę, podeszła i powiedziała Nirgalowi, że Jackie chciałaby z nim porozmawiać, podążył więc za piastunką do drugiego pokoju.

Znajdowało się tu wielkie okno, wychodzące na Nilus Noctis. Jackie siedziała na wewnętrznym parapecie. Karmiła dziecko i patrzyła za okno. Dziecko było głodne. Z zamkniętymi oczyma żarłocznie ssało, jednocześnie popiskując. Maleńkie piąstki były zaciśnięte, jak gdyby przyzwyczajone do gałęzi lub futra. W tym jednym geście zawierała się cała historia kultury.

Jackie wydała instrukcje, zarówno otaczającym ją doradcom, jak i — przez nadgarstek — osobom zebranym w drugiej sali.

— Niezależnie od tego, co mówią w Bernie, trzeba się wykazać elastycznością, aby zamrozić ewentualne kontyngenty. Hindusi i Chińczycy muszą się po prostu z tym pogodzić.

Nirgal zaczął rozumieć pewne kwestie. Jackie działała w radzie wykonawczej, jednak rada ta najwyraźniej nie miała silnej władzy. Jackie należała też ciągle do przywódców ugrupowania „Uwolnić Marsa”. Obecnie, w czasach samorządnych namiotów, partia nie była już tak wpływowa na własnej planecie, ale w kontaktach z Ziemią występowała nadal jako przedstawiciel Marsa. Nawet jeśli zajmowała się jedynie koordynacją spraw politycznych, posiadana przez nią — jako koordynatora — władza była i tak znaczniejsza niż wszystko, co kiedykolwiek miał do dyspozycji Nirgal. W wielu sytuacjach ugrupowanie „Uwolnić Marsa” stało się symbolem ziemskiej polityki Czerwonej Planety, jako że w globalnym parlamencie zdecydowanie przeważali przedstawiciele superwiększości Marsjan związanych z tą partią, natomiast wszystkie lokalne rządy zajmowały się głównie własnymi sprawami. Jackie starała się przekonać radę wykonawczą, iż wzajemne stosunki Ziemia-Mars stanowią problem ważniejszy niż wszystkie inne. W ten sposób panna Boone stawała się powoli międzyplanetarną władczynią…

Uwagę Nirgala ponownie przyciągnęło niemowlę u jej piersi. Marsjańska księżniczka.

— Usiądź — powiedziała Jackie, kiwając głową w stronę ławki obok siebie. — Wyglądasz na zmęczonego.

— Nic mi nie jest — odparł, lecz usiadł. Jackie podniosła oczy na jednego z doradców i wykonała nagły ruch głową w bok. W chwilę później zostali w pokoju sami z niemowlęciem.

— Chińczycy i Hindusi myślą o nas jako o pustym, nowym kontynencie — zaczęła Jackie. — Można to dostrzec w każdym ich słowie. I udają nastawionych cholernie przyjaźnie.

— Może nas lubią — zauważył Nirgal. Jackie uśmiechnęła się kpiąco, mimo to kontynuował: — Pomogliśmy im się pozbyć metanarodowców. A przecież nie mogą przypuszczać, że przyślą nam swoją nadwyżkę populacyjną. Jest ich po prostu za dużo, więc emigracja praktycznie niczego nie zmienia.

— Może i tak, tyle że oni tego nie rozumieją. Marzą. A windami kosmicznymi mogą wysłać naprawdę sporo osób. Zaleją nas szybciej, niż zdążysz pomyśleć.

Nirgal potrząsnął głową.

— Nigdy nie będzie tak wielu.

— Skąd wiesz? Nie byłeś w innych miastach.

— Miliard to duża liczba, Jackie. Nawet nie potrafimy jej sobie wyobrazić. Weź pod uwagę, że Ziemię zamieszkuje siedemnaście miliardów osób! Nie można tu przysłać znaczącej ilości tych ludzi. Nie ma tyle wahadłowców.

— Ziemianie i tak będą próbować. Chińczycy zalali Tybet swoimi mieszkańcami, mimo iż takie posunięcie bynajmniej nie rozwiązało ich problemów populacyjnych.

Nirgal wzruszył ramionami.

— Tybet leży na Ziemi. My znajdujemy się w sporej odległości.

— Tak — odrzekła niecierpliwie Jackie — nie będzie nam jednak łatwo, jeśli nie osiągniemy jednomyślności. Gdy Ziemianie pojadą do Margaritifier i dogadają się z tamtejszymi karawanami arabskimi, kto zapobiegnie katastrofie?

— Sądy ekologiczne?

Jackie prychnęła. Dziecko poruszyło się i zakwiliło. Jackie przesunęła je do drugiej piersi, oliwkowej krągłości pokreślonej niebieskimi żyłkami.

— Antar nie sądzi, żeby ekologiczne sądy potrafiły funkcjonować przez długi czas. Podczas twojej nieobecności stoczyliśmy z nimi prawdziwą batalię. Poszliśmy na ugodę tylko na próbę, którą z perspektywy czasu uważam za nieudaną. Hm, cała nasza praca wiąże się ze środowiskiem, więc właściwie sądy musiałyby oceniać wszystko. Tyle że na niższych wysokościach rezygnuje się z namiotów i nawet jeden na sto nie prosi sądu o pozwolenie na swoją działalność, a powinni, skoro ich miasto zaczyna należeć do krajobrazu. Po co mają to robić? Każdy czuje się teraz eko-poetą. Nie, nie. System sądowy się nie sprawdza.

— Nie możesz być tego pewna — rzucił Nirgal. — Więc Antar jest ojcem?

Jackie wzruszyła ramionami.

Mógł nim być każdy: Antar, Dao, Nirgal, nawet cholerny John Boone, jeśli jakaś próbka spermy ciągle jeszcze znajdowała się w magazynie. To by pasowało do Jackie, ale chyba komuś powiedziałaby… Teraz przesunęła ku sobie głowę niemowlęcia.

— Naprawdę sądzisz, że w porządku jest wychowywać dziecko bez ojca?

— Tak samo zostaliśmy wychowani i my, prawda? A ja nie miałam nawet matki. Wszyscy byliśmy dziećmi jednego rodzica.

— Ale czy to było dobre?

— Kto wie?

Nirgal nie potrafił zinterpretować wyrazu twarzy Jackie, która zacisnęła lekko usta ze złości, a może przekory… trudno powiedzieć. Wiedziała, kim byli jej rodzice, ale tylko jedno z nich mieszkało z nią w Zygocie — Kasei, który nie bardzo się nią zajmował. Zresztą już nie żył; zginął w Sheffield, po części z powodu brutalnej napaści „czerwonych”, którą doradziła sarna Jackie.

— Nie wiedziałeś o Kojocie, póki nie skończyłeś sześciu czy siedmiu lat. Czy to było w porządku? — spytała w końcu.

— Nie.

— Co nie?

— Uważam, że to nie było w porządku. — Spojrzał Jackie w oczy, ona jednak odwróciła wzrok i patrzyła na dziecko.

— Lepiej tak, niż gdy patrzysz, jak twoi rodzice ranią się nawzajem.

— Kłóciłabyś się z jej ojcem?

— Kto wie?

— Więc w ten sposób jest bezpieczniej.

— Chyba tak. Wiele kobiet tak postępuje.

— W Dorsa Brevia.

— Wszędzie. Biologiczna rodzina to nie marsjańska instytucja.

— Nie wiem. — Nirgal zastanowił się. — Wiesz, w kanionach widziałem wiele rodzin. My pochodzimy z niezwykłej pod tym względem grupy.

— Pod wieloma względami.

Dziecko odsunęło się i Jackie wsunęła pierś w stanik, opuszczając koszulę.

— Marie? — zawołała i po chwili weszła asystentka. — Chyba trzeba jej zmienić pieluszkę. — Jackie podała dziecko kobiecie, która wyszła bez słowa.

— Masz teraz służących? — spytał Nirgal.

Jackie znowu zacisnęła usta. Wstała i zawołała:

— Mem?

Weszła inna kobieta.

— Mem — powiedziała do niej Jackie — musimy się spotkać z tymi ludźmi z Sądu Ekologicznego w sprawie chińskiej prośby. Może dzięki owej sprawie uda nam się namówić sąd do ponownego rozpatrzenia przydziału wody dla Kairu.

Mem pokiwała głową i opuściła pokój.

— Podejmujesz teraz takie decyzje? — zdziwił się Nirgal.

Jackie zbyła go machnięciem ręki.

— Cieszę się, że wróciłeś, Nirgalu, ale postaraj się nadrobić stracony czas, dobrze?

Nadrobić. „Uwolnić Marsa” stało się teraz jednoznacznie partią polityczną, największą na Marsie. Nie zawsze tak to wyglądało — ugrupowanie powstało jako coś w rodzaju kółka przyjaciół albo podziemnej grupy osób, które żyły w półświecie. Przeważnie należeli do niej byli studenci Uniwersytetu Sabishiiańskiego lub — później — członkowie bardzo luźnego stowarzyszenia wspólnot w pokrytych namiotami kanionach, członków tajnych klubów w miastach i tak dalej. Ugrupowanie łączyło ludzi życzliwych podziemiu, choć nie reprezentujących żadnego szczególnego ruchu politycznego ani filozofii. Chcieli oni po prostu tylko jednego: uwolnić Marsa.

Na swój sposób ugrupowanie to stworzył sam Nirgal. Wielu tubylców interesowała autonomia własnej planety, ale nie przekonywała ich żadna z partii issei, związanych z ideami takiego czy innego osadnika; pragnęli czegoś nowego. Wtedy Nirgal podróżował po planecie, pozostając na jakiś czas z organizatorami zebrań albo dyskusji, podczas których okazywało się, że ludzie pragną działać pod jakąś egidą.

Z tego też powodu powstało ugrupowanie „Uwolnić Marsa”, które podczas rewolucji stało się dla tubylców „zbornym punktem”, wyrosło z ich społeczności i naprawdę było fenomenem. Mnóstwo osób pragnęło w nim działać, wielu deklarowało członkostwo. Miliony. Zdecydowana większość tubylców. Stanowili w gruncie rzeczy prawdziwą definicję rewolucji i główny czynnik jej sukcesu. „Uwolnić Marsa” stało się sentencją i rozkazem. A później wypełnili zadanie i uwolnili planetę.

Wtedy Nirgal odleciał na Ziemię, zdecydowany przedstawić Ziemianom marsjańskie problemy. Podczas jego nieobecności, w trakcie kongresu konstytucyjnego, „Uwolnić Marsa” przekształciło się z luźnego ruchu w organizację. Cóż, normalny bieg rzeczy, konieczny punkt instytucjonalizujący niezależność ugrupowania. Nikt nie mógł z tego powodu narzekać ani wzdychać za dobrymi, starymi czasami, nie ujawniając przesadnej nostalgii za heroiczną epoką, która właściwie nie była heroiczna lub cechowała się nie tylko heroizmem, ale i podległością planety, ograniczeniami, uciążliwością i niebezpieczeństwami. Nie, nie, Nirgal z pewnością nie tęsknił za tamtym okresem — sens życia leżał nie w przeszłości, lecz w teraźniejszości, nie w sprzeciwianiu się, ale w aprobowaniu spraw. Nie, nie… Nirgal nie chciał powrotu przeszłości. Był szczęśliwy, że Marsjanie panują (przynajmniej częściowo) nad własnym losem. Nie w tym tkwił problem. Nirgala nie niepokoił także potężny wzrost liczby stronników „Uwolnić Marsa”. Ugrupowanie potocznie zaczęto powoli nazywać superwiększością; trzech spośród siedmiu członków rady wykonawczej należało do zarządu partii, jej przedstawiciele piastowali także większość innych globalnych stanowisk. Obecnie przyłączał się do niej spory procent nowych emigrantów, starych emigrantów oraz tubylców, którzy wcześniej tolerowali reżym ZT ONZ, teraz natomiast pragnęli podążyć za jakąś nową siłą. Wszyscy razem tworzyli naprawdę dużą grupę. W pierwszych latach nowego porządku socjoekonomicznego zgromadzili władzę polityczną, opinie i przekonania ludzi, co na pewno dawało im ogromną przewagę. Mogli dokonać wielu rzeczy.

Tyle że Nirgal nie był pewien, że chce do nich należeć.

Pewnego dnia, gdy szedł wzdłuż okalającego miasto muru i wypatrywał przez namiot na zewnątrz, zaobserwował grupę osób stojących na płycie wyrzutni znajdującej się na krawędzi urwiska, na zachód od miasta. Dostrzegł tam sporo różnego rodzaju starych jednoosobowych statków powietrznych: szybowców i „ultralekkich”. Wystrzeliwano je niczym rakiety, a następnie unosiły się na powstających rankami prądach termicznych. Wokół stały też mniejsze od tamtych lotnie oraz mnóstwo różnorakich nowych samolotów jednoosobowych, które wyglądały jak małe szybowce przyłączone do spodów małych sterowców. Statki te były niewiele dłuższe niż ich piloci, widoczni pod skrzydłami szybowcowymi. Samoloty te z pewnością zostały wykonane z jakiegoś ultralekkiego materiału. W większości były przezroczyste i prawie niewidoczne, tak że kiedy pojawiały się na niebie, obserwator widział leżącego bądź siedzącego człowieka, który leci bez niczyjej pomocy. Inne maszyny były kolorowe i widoczne w powietrzu z odległości wielu kilometrów jako zielone lub niebieskie kreski. Do ich krótkich, szerokich skrzydeł mocowano ultralekkie silniczki, aby piloci panowali nad kierunkiem i wysokością. Z tego względu statki przypominały samoloty, ale dzięki połączeniu ich z cechami sterowca stawały się bezpieczniejsze i bardziej uniwersalne; piloci mogli wylądować prawie wszędzie i niemal niemożliwe było pikowanie nimi — czyli, innymi słowy, roztrzaskanie się.

Lotnie natomiast wyglądały na równie niebezpieczne jak zwykle. Używający ich ludzie (Nirgal zauważył to, gdy do nich dotarł) należeli do najbardziej hałaśliwych członków latającego tłumku — byli to poszukiwacze sensacji, którzy rzucali się z krawędzi urwiska, krzycząc w adrenalinowym ożywieniu tak głośno, że ich wrzaski powodowały zakłócenia w interkomach. Skakali przecież z urwiska i niezależnie od tego, do jakiego sprzętu przymocowali swe ciała, mogli się zabić — nic zatem dziwnego, że ich krzyki były tak szalone!

Nirgal pojechał metrem na płytę wyrzutni, przyciągnął go bowiem ten szczególny widok. Ludzie, swobodnie unoszący się na niebie… Oczywiście wszędzie go rozpoznawano. Potrząsał rękami, bronił się. Przyjął jednak zaproszenie od grupy lotników, by wzlecieć w powietrze i przekonać się, jakie to uczucie. Lotniarze zaoferowali się nauczyć go latać na swoim sprzęcie, ale Nirgal odparł, że najpierw spróbuje lotu małym szybowcem. W pobliżu stała dwuosobowa maszyna, nieco większa niż inne i z pełnym bakiem. Kobieta imieniem Monica zaprosiła Nirgala do środka i posadziła obok siebie. Wznieśli się po maszcie wyrzutni, skąd wypuszczono ich z szarpnięciem w silny, południowy wiatr. Unieśli się ponad miasto, które z góry prezentowało się jak wypełniony zielenią niewielki namiocik ustawiony na krawędzi najbardziej północno-zachodniego z sieci kanionów żłobiących zbocze Tharsis.

Ach, to latanie nad Noctis Labirynthus! Ponad napiętym przezroczystym materiałem lamentował wiatr, szybowiec skakał na wietrze w sposób niemożliwy do przewidzenia — to w górę, to w dół — a jednocześnie obracał poziomo w ruchu, który wydawał się nie kontrolowanym wirowaniem. W chwilę później jednak Monica zaśmiała się i zaczęła manipulować znajdującymi się przed nią przyrządami do sterowania, po czym maszyna szybko ruszyła w kierunku południowym przez labirynt, ponad kolejnymi kanionami, krzyżującymi się jako nieregularne iksy. Następnie przelecieli nad terenem chaotycznym Compton i poszarpanym pasem Bramy Ilyryjskiej, aż do miejsca, gdzie rozpoczynał się górny kraniec Lodowca Marineris.

— Silniki tych maszyn są o wiele potężniejsze niż trzeba — odezwała się w słuchawkach Monica. — Z wiatrem można osiągnąć prędkość dwustu pięćdziesięciu kilometrów na godzinę, chociaż z pewnością nie chciałbyś tego doświadczyć. Można też łatwo wykorzystać silniki, by wrócić na powierzchnię. No, spróbuj. Tu jest przepustnica lewego silnika, tu przepustnica prawego, a tutaj są stabilizatory. Łatwo wygasić silniki, używając stabilizatora, choć trzeba trochę poćwiczyć, by nabrać wprawy.

Nirgal miał przed sobą pełny drugi zestaw kontrolek. Położył ręce na przepustnicach silników, przycisnął. Szybowiec skręcił w prawo, potem w lewo.

— No, no, no.

— Jak wiele godzin trzeba przelecieć, aby się tego nauczyć?

— Tobie już się udało, prawda? — Monica roześmiała się. — Hm, szczerze mówiąc, mniej więcej sto godzin. Zależy od tego, jak dużej wiedzy się spodziewasz. Między przelataną setką a tysiącem rozciąga się coś w rodzaju płaskowzgórza śmierci — ludzie odprężają się, wydaje im się, że są świetni, i pakują się w kłopoty. Przeważnie jednak i tak lata się tu na lotniach. Jeśli chodzi o takie maszyny, jak ta, symulatory do złudzenia przypominają prawdziwe samoloty, można więc na nich „przelatać” część limitu godzinowego.

— Interesujące!

Podobnie jak widok. Przecinające się, podmyte kaniony Noctis Labirynthus leżały pod nimi jak prawdziwy ogromny labirynt. Wiatr miotał maszyną, która nagle się wznosiła lub opadała. Ponad siedzącymi w częściowo zamkniętej gondoli Nirgalem i Monicą słychać było głośne wycie…

— Jak gdybym zmieniał się w ptaka!

— Dokładnie.

Gdzieś w głębi siebie wiedział, że chciałby nim być. Jego serce byłoby z tego zadowolone.

W następnych dniach Nirgal spędzał wiele czasu w symulatorze lotu w mieście, kilka razy w tygodniu umawiał się z Monicą lub którąś z jej przyjaciółek i wyjeżdżał na krawędź urwiska na kolejną lekcję. Nauka nie sprawiała mu trudności, toteż wkrótce uznał, że może spróbować polecieć sam. Kobiety ostrzegły go wprawdzie, że musi być cierpliwy, ale uparł się. Symulator bardzo przypominał prawdziwy samolot; jeśli Nirgal testował go, wykonując jakiś niemądry manewr, siedzenie przechylało się i odskakiwało w sposób niezwykle przekonujący. Więcej niż raz słyszał historię osoby, która wprowadziła „ultralekki” w tak katastrofalną „spiralę śmierci”, że symulator wyrwał siedzenie, ono zaś przeleciało przez szklaną ścianę, uderzając w kilku gapiów, a lotnikowi łamiąc ramię.

Nirgal unikał tego rodzaju błędu, a także większości innych. Prawie każdego ranka chodził na zebrania „Uwolnić Marsa” w biurach zarządu miasta, a popołudnia spędzał na lataniu. W miarę upływu dni odkrył, że obawia się porannych spotkań; chciał tylko latać. Nie czuł się już założycielem tego ugrupowania. Jakkolwiek nazwać jego działalność w tamtych latach, nie była to polityka, w każdym razie nie taka. Może tkwił w jego poczynaniach jakiś element szeroko rozumianej polityki, przeważnie jednak żył swoim życiem oraz dyskutował z mieszkańcami półświata oraz miast powierzchniowych, jak powinni żyć, aby cieszyć się swobodami i przyjemnościami. Okay, to była polityka, wszystko nią było, ale teraz Nirgal stracił nią zainteresowanie. A może raczej nie interesowało go rządzenie?

Marsjański rząd opanowała obecnie Jackie i jej ekipa. Uprawiali już innego rodzaju politykę. Nirgal wyczuwał, że jego powrót z Ziemi nie zadowolił ludzi z wewnętrznego kręgu Jackie. Nie było go prawie cały marsjański rok i w tym porewolucyjnym okresie wyłoniła się nowa grupa osób, dla których Nirgal stanowił zagrożenie — obawiali się, że odbierze Jackie kontrolę nad partią lub zajmie ich miejsce jako jej wpływowy doradca. Zdecydowanie — nawet jeśli okazywali to w sposób subtelny — byli mu przeciwni. Nie, nie. A przez jakiś czas przewodził tubylcom, uchodził za wodza plemienia urodzonych tu ludzi Marsa, on: syn Hiroko i Kojota, człowiek o bardzo przekonywającym mitycznym pochodzeniu, któremu niezwykle trudno było stawić opór. Niestety, jego czas już minął. Teraz na planecie panowała Jackie, osóbka o równie mitycznym pochodzeniu, wnuczka Johna Boone’a, tak jak Nirgal urodzona w Zygocie; która w dodatku posiadała również częściowe poparcie minojskiego kultu w Dorsa Brevia.

Poza tym zawsze miała nad nim władzę. Jej doradcy nie potrafili tego zrozumieć, może nawet nie byli w pełni świadomi owego faktu. Dla nich Nirgal po prostu stanowił zagrożenie, które bynajmniej nie osłabło z powodu jego ziemskiej choroby. Zawsze już będzie zagrożeniem dla ich tubylczej królowej.

Na porannych zebraniach w biurach zarządu miasta próbował ignorować małe intrygi tych ludzi i skupiać się na sprawach problemowych nadchodzących z całej planety; wiele z nich dotyczyło kwestii gruntowych lub zwykłych awantur. Liczne miasta namiotowe pragnęły się pozbyć namiotów — o ile umożliwiało to ciśnienie powietrza — i niemal żadne nie zamierzało prosić o zgodę sądy ekologiczne. Niektóre tereny były bardzo jałowe, więc potrzebowały dużych ilości wody, zatem masowo napływały prośby ojej przydział; przychodziło ich tyle, iż Nirgal miał wrażenie, że spragnione miasta z południa do cna wyczerpią Morze Północne. Te problemy i tysiące innych stale sprawdzały siłę konstytucyjnych „sieci”, łączących lokalną autonomię z globalnymi instytucjami, których słowem naczelnym była „rozwaga”; a debaty trwały bez końca.

Nirgal, chociaż niezbyt zainteresowany większością sporów, uznawał je za „i tak przyjemniejsze” od partyjnych kłótni politycznych, które obserwował w Kairze. Po powrocie z Ziemi nie otrzymał żadnego oficjalnego stanowiska w nowym rządzie ani w starej partii i ciągle słyszał, jak ludzie wokół niego spierają się o to, jaką funkcję mu przydzielić: czy dać mu jakąś pracę, ograniczając równocześnie władzę, czy też może — jak chcieli jego zwolennicy (albo raczej przeciwnicy Jackie) — mianować go na stanowisko z jakąś rzeczywistą władzą. Niektórzy przyjaciele doradzali mu, aby poczekał i kandydował do senatu w następnych wyborach, inni przebąkiwali o radzie wykonawczej, stanowisku w partii lub posadzie w GSE. Wszystkie te propozycje wydawały się Nirgalowi w taki czy inny sposób przerażające, a kiedy rozmawiał z Nadią przez wideotelefon, dostrzegał także ich brzemię; chociaż Rosjanka najwyraźniej pracowała bez wytchnienia, chyba nie miała po swojej stronie członków rady. Nirgal nie dawał po sobie niczego poznać i słuchał z uwagą, gdy kolejna osoba doradzała mu w kwestii jego przyszłości.

Jackie przewodniczyła swojej własnej radzie. Gdy ktoś na spotkaniu sugerował, żeby Nirgal otrzymał funkcję jakiegoś ministra bez teki, przyglądała mu się z większą niż zazwyczaj obojętnością, z czego młody Marsjanin wnioskował, że taka możliwość podobałaby się jego przyjaciółce najmniej ze wszystkich. Jackie chciała, aby Nirgal zajął stanowisko, które nie zapewni mu silniejszej pozycji niż miała ona. Ach, a gdyby tak pozostał całkowicie poza układem…

Patrzył na nią, jak siedzi, trzymając niemowlę. To mogło być jego dziecko. Antar obserwował ją z podobną miną i najwyraźniej tą samą myślą w głowie. Bez wątpienia podobnie patrzyłby Dao, gdyby żył. Nirgalem nagle wstrząsnął spazm żalu za przyrodnim bratem, który był równocześnie jego dręczycielem i przyjacielem — spierał się z nim od dzieciństwa, odkąd pamiętał… Niemniej jednak byli przecież braćmi.

Jackie najwidoczniej zapomniała już o Dao, podobnie jak o Kaseiu. Zapewne równie szybko wyrzuciłaby z pamięci Nirgala, gdyby to jego zabito. Znajdowała się wówczas w grupie „zielonych”, którzy doradzili „czerwonym” miażdżącą napaść na Sheffield. To ona zaleciła im zawzięty odwet. Może dlatego starała się nie pamiętać o zabitych wtedy ludziach.

Dziecko rozpłakało się. Twarz miało zaokrągloną i Nirgal nie potrafił znaleźć w nim podobieństwa do nikogo ze znanych mu mężczyzn. Usta dziewczynki wyglądały jak usta Jackie. W przeciwnym razie… Przerażająca była ta moc twórcza anonimowego ojca. Mężczyzna mógł oczywiście zrobić to samo, uzyskać kobiece jajeczko, zapłodnić je za pomocą ektogenezy i samotnie wychować dziecko. Bez wątpienia takie sytuacje zaczną się zdarzać, zwłaszcza jeśli wiele kobiet pójdzie w ślady Jackie. A wówczas powstanie świat bez rodziców… No cóż, prawdziwą rodzinę stanowili przecież przyjaciele. Niemniej jednak Nirgal wzdrygnął się na wspomnienie postępku Hiroko i Jackie.

Poszedł polatać, aby wyrzucić z głowy wszystkie te myśli. Pewnej nocy, gdy po wspaniałym locie w chmurach siedział w pubie na płycie wyrzutni, w rozmowie jakaś kobieta wymieniła imię jego matki.

— Słyszałam, że jest na Elysium — powiedziała. — Podobno tworzy tam nową wielką komunę.

— Od kogo to słyszałaś? — spytał Nirgal dziwnie ostrym tonem.

Zaskoczona jego napaścią, odrzekła:

— Znasz lotników, którzy przylecieli w ubiegłym tygodniu? Tych, co latają po całej planecie? Byli w zeszłym miesiącu na Elysium i mówią, że ją widzieli. — Kobieta wzruszyła ramionami. — Tyle wiem. Zdaję sobie sprawę, że nie jest to zbyt pewna informacja…

Nirgal wyprostował się na krześle. Zawsze otrzymywał wiadomości z trzeciej ręki. Niektóre z tych historii, jednakże, wydawały się bardzo pasować do Hiroko, a kilka — nawet za bardzo, tak bardzo, że trudno było uwierzyć, by ktoś mógł je wymyślić. Nie wiedział, jak ma owe informacje traktować. Bardzo niewiele osób sądziło, że jego matka umarła. Osoby w pubie także nie wierzyły w jej śmierć.

— Ach, oni wszyscy po prostu strasznie pragną, żeby tu była — mruknęła Jackie, kiedy Nirgal wspomniał jej o tym następnego dnia.

— Ty nie?

— Oczywiście… (Chyba jednak nie, pomyślał Nirgal)…Ale nie na tyle, aby zmyślać historyjki na jej temat.

— Naprawdę sądzisz, że wszystkie opowieści o niej można wymyślić? A kto miałby to niby robić? I po co? Bez sensu.

— Ludzie nie działają sensownie, Nirgalu. Musisz się tego nauczyć. Dostrzegają jakąś starszawą Japonkę, uważają, że wygląda jak Hiroko. Wieczorem mówią swoim współlokatorom: „Zdaje mi się, że widziałem dzisiaj Hiroko. Kupowała na rynku rodzynki”. Jeden z tamtych idzie na swój plac budowy i mówi, że jego kolega z pokoju widział poprzedniego dnia Hiroko na targowisku!

Nirgal pokiwał głową. Z pewnością większość opowieści rodziła się w ten sposób. Reszta jednak, kilka, które nie pasowały do tego wzoru…

— Na razie musisz się zastanowić nad posadą w sądzie ekologicznym — powiedziała Jackie. Nie chodziło o sąd globalny, ale o jakąś rejonową filię gdzieś na prowincji. — A stanowisko w partii, które jest chyba bardziej obecnie wpływowe, może otrzymać Mem albo ty. Jeśli chcesz, możesz pewnie przyjąć obie posady… Tak czy owak, zdecyduj się. Musimy znać twoje zdanie.

— Tak, tak, wiem.

Do sali weszło kilka osób, które chciały rozmawiać o innych sprawach i Nirgal wycofał się pod okna, do piastunki i niemowlęcia. Działania tych ludzi nie interesowały go, wszystko, co robili, uważał za brzydkie i nonsensowne. Za manipulację innymi nie można było otrzymać żadnych namacalnych nagród; tracili tylko energię. „To polityka”, mówiła Jackie. Ewidentnie znajdowała w tym przyjemność. Nirgal natomiast nie. Dziwne; przez całe życie pracował nad stworzeniem obecnie istniejącej sytuacji, a teraz gdy otaczał go świat, jakiego pragnął, nie podobało mu się.

Bardzo możliwe, że mógłby się nauczyć wykonywać tę pracę. Musiałby przezwyciężyć wrogie nastawienie osób, które nie chciały, by wrócił do partii, musiałby stworzyć swoją własną bazę, czyli zgromadzić grupę ludzi na oficjalnych stanowiskach, którzy pomogliby mu, musiałby oddawać im przysługi, stale nadskakiwać, by nie tracić ich przychylności, podjudzać jednych przeciwko drugim. Wówczas wszyscy wykonywaliby jego rozkazy, a on sam miałby przewagę nad innymi… Pewnie mógłby się postarać zrozumieć wszystkie procesy i metody pracy, które widział w tej sali. Jackie spotykała się tu z kolejnymi doradcami i dyskutowała z nimi każdą sprawę, która zdarzyła się na podległym im obszarze, po czym zlecała im rozmaite prace, aby podkreślić swój status wobec podległych jej ludzi. Gdyby Nirgal zwrócił jej na to uwagę, odparłaby, że nie widzi w swoim postępowaniu niczego zdrożnego. Tak wyglądała polityka — partia Jackie przejęła teraz władzę nad Marsem i, jeśli chciała stworzyć nowy, upragniony świat, musiała wykonać sporo pracy. Nie należało grymasić, ale być realistą, zakasać rękawy i zabrać się do roboty. W gruncie rzeczy, było w tym coś szlachetnego. Niezbędna praca!

Nirgal nie wiedział, czy takie usprawiedliwienia są prawdziwe. Zadawał sobie jednak pytanie, czy naprawdę pozbyli się ziemskiej dominacji nad Marsem tylko po to, by w jej miejsce wprowadzić własną, lokalną wersję? Czy polityka zawsze była taka: praktyczna, cyniczna, związana z kompromisami, paskudna?

Nie potrafił znaleźć odpowiedzi. Siedział na parapecie wielkiego okna i patrzył na twarz śpiącej córeczki Jackie. W drugim końcu pomieszczenia matka małej onieśmielała właśnie delegatów „Uwolnić Marsa” z Elysium. Teraz, kiedy Elysium stało się wyspą otoczoną zewsząd przez północne morze, mieszkańcy masywu bardziej stanowczo niż kiedykolwiek pragnęli sami kontrolować swój los; chcieli decydować w kwestii limitów imigracyjnych, a ściśle rzecz biorąc, nie życzyli sobie żadnych przyjezdnych.

— Wszystko bardzo dobrze — mówiła Jackie — tyle że Elysium jest teraz ogromną wyspą, właściwie kontynentem otoczonym przez wodę. Macie tam wyjątkowo wilgotny klimat i długą na kilka tysięcy kilometrów linię brzegową, na której znajdzie się z pewnością wiele wspaniałych miejsc na porty, zwłaszcza na porty rybackie. Rozumiem, że nie życzycie sobie nieproszonych gości, wszyscy czujemy niechęć… Jednak Chińczycy wyrażają szczególne zainteresowanie rozwojem niektórych miejsc na waszym wybrzeżu… Co mam im powiedzieć? Że mieszkańcy Elysium nie lubią żółtych? Że pragniemy udzielić im pomocy podczas kryzysu, ale nie chcemy, aby zamieszkali w okolicy?

— Nie chodzi o to, że są Chińczykami! — wtrącił jeden z delegatów.

— Rozumiem. Naprawdę rozumiem, l coś panu powiem. Proszę wrócić do Południowej Fossy i wyjaśnić zaistniałe trudności, a ja ze swej strony obiecuję, że zrobię wszystko, co w mojej mocy, aby wam pomóc. Nie mogę zagwarantować rezultatów, ale postaram się.

— Dzięki — rzucił delegat. Przybyli wyszli.

Jackie odwróciła się do swojej asystentki.

— Idiota — powiedziała. — Kto następny? Ach, naturalnie. Chiński ambasador. Dobrze, wprowadź go.

Ambasador okazał się dość wysoką Chinką, która mówiła w dialekcie mandaryńskim; jej AI tłumaczyło na brytyjski angielski. Po wymianie uprzejmości spytała o sprawę założenia kilku chińskich osad, najchętniej gdzieś w okolicach równika.

Nirgal patrzył, zafascynowany. Tak zaczynały się tworzyć osady: przylatywały grupy obywateli jakiegoś ziemskiego państwa i budowały namiotowe miasto, siedzibę w urwisku albo stawiały kopułę nad jakimś kraterem…

Jackie spojrzała uprzejmie i odparła:

— To możliwe. Każdą lokalizację muszą, rzecz jasna, zatwierdzić sądy ekologiczne. Na masywie Elysium jest jednakże wielka ilość pustej ziemi. Moglibyście tam zbudować osadę, zwłaszcza jeśli pani kraj zechce się dostosować do istniejącej infrastruktury i przystanie na pewne ograniczenia.

Dwie kobiety dyskutowały szczegóły. Po chwili ambasador wyszła.

Jackie odwróciła się i spojrzała na Nirgala.

— Nirgalu, mógłbyś sprowadzić Rachel? I postaraj się jak najszybciej podjąć decyzje co do własnej przyszłości, okay?

Nirgal wyszedł z budynku i udał się do swojego pokoju. Spakował ubrania i przybory toaletowe, potem wyszedł, wsiadł w metro, pojechał na płytę wyrzutni i poprosił Monice o wypożyczenie któregoś z jednoosobowych szybowców. Był już gotów do samotnego lotu, spędził wystarczającą ilość godzin w symulatorach i w powietrzu z nauczycielami. Na dole, w Marineris, na Candor Mensa znajdowała się inna szkoła lotnicza. Z płyty wyrzutni Nirgal odbył rozmowę z kierownikiem tej szkoły i otrzymał zgodę na wylądowanie — szybowiec miał w późniejszym terminie zwrócić na Tharsis inny pilot.

W południe wiatr nasilał się, im później, tym był mocniejszy. Nirgal ubrał się w skafander, usiadł na siedzeniu pilota. Mały, przywiązany za dziób szybowiec wjechał na maszt wyrzutni i ruszył w powietrze.

Nirgal przeleciał nad Noctis Labirynthus, potem skręcił na wschód, unosząc się nad labiryntem połączonych kanionów. Cała powierzchnia była popękana. Wyleciał z labiryntu. Lecący zbyt blisko słońca Ikar, który spalił się, przeżył upadek, po czym znowu leciał, tym razem w dół, coraz bardziej w dół.

Marsjanin korzystał z ostrego wiatru w plecy. Unosił się na tym wietrze, strzelał w dół ponad potrzaskanym, brudnym, lodowym polem, które znaczyło Compton Chaos, gdzie w roku 2061 powstał wielki kanał wybuchowy. Ta ogromna powódź popędziła wówczas w dół lus Chasma, Nirgal natomiast posuwał się na północ, oddalając się od cieku lodowca, a później poleciał znowu na wschód, aż do czoła Tithonium Chasma, która leżała równolegle i nieco na północ od lusu.

Rozpadlina Tithonium była jednym z najgłębszych i najwęższych kanionów marineryjskich — cztery kilometry głębokości, dziesięć szerokości. Leciał znacznie poniżej poziomu stożków płaskowyżu, a i tak znajdował się tysiące metrów ponad dnem kanionów. Tithonium była wyższa niż lus, szersza, nie tknięta ludzkimi dłońmi; rzadko też po niej podróżowano, ponieważ była niemal całkowicie zamknięta od strony wschodniej, gdzie się zwężała, a jej dno stawało się tym bardziej nierówne, im płytsze, aż w końcu nagle rozpadlina się kończyła. Z góry Nirgal dostrzegł krętą drogę wiodącą w górę południowej ściany czoła i przypomniał sobie, że podróżował nią kilka razy w młodości, w czasach, gdy cała planeta stanowiła jego dom.

Popołudniowe słońce zachodziło za nim, a cienie na powierzchni wydłużały się. Wiatr nadal dął mocno, uderzając w szybowiec, skowycząc, szumiąc i lamentując. Wichura skierowała maszynę ponownie ponad skalny nadkład płaskowyżu na stożku i leżąca pod Nirgalem kraina Tithonium zmieniła się w rząd owalnych zagłębień, znaczących płaskowyż jedno po drugim: były to Tithonia Catena, których każda spadzistość stanowiła gigantyczne wgłębienie w ziemi; znakomita ich większość miała kształt czary.

Nagle powierzchnia ponownie się przybliżyła i samolot Nirgala wyleciał nad olbrzymi, otwarty kanion Candor Chasma — Lśniący Kanion, którego wschodnia ściana rzeczywiście w tym momencie lśniła w świetle słońca bursztynem i spiżem. Na północy znajdowało się głębokie wejście do Ophir Chasma, na południu — spektakularne, o skarpowych ścianach otwarcie do Melas Chasma, centralnego giganta systemu marineryjskiego. Nirgal pomyślał, że jest to marsjańska wersja Concordiaplatz, jednak o wiele większa i szersza od ziemskiej; była pierwotna, nie do wyobrażenia ogromna i wyglądała na nie tkniętą ludzką stopą. Młody Marsjanin poczuł się tak, jak gdyby cofnął się o dwa stulecia albo nawet dwa eony, do czasu przed antropogenezą. Tu Czerwony Mars nadal trwał!

W środku szerokiego Candoru leżało — równie lśniące — wysokie diamentowe płaskowzgórze, stropowa wysepka, która wystawała prawie dwa kilometry ponad dno kanionu. W mglistym mroku zachodzącego słońca Nirgal wyłowił grupę świateł; było to namiotowe miasto leżące na najbardziej południowym wierzchołku wzgórza. Na ogólnym paśmie interkomu dały się słyszeć powitalne głosy, które skierowały Nirgala ku miejskiemu lądowisku. Słońce mrugało na zachodzie ponad urwiskami. Zatoczył maszyną koło, a potem zaczął powoli opadać na wietrze. Dostrzegł pas do lądowania, na którym namalowano figurę Kokopellego, i tam celował.

Lśniące Płaskowzgórze o wielkim wierzchołku (trzydzieści kilometrów długości i dziesięć szerokości) przypominającym kształtem raczej latawiec niż diament, stało w środku Candor Chasma niczym znacznie powiększone płaskowzgórze w ziemskiej Monument Valley. Namiotowe miasto zajmowało jedynie małe wzniesienie na południowym rogu latawca. Płaskowzgórze było dokładnie tym, czym się wydawało — oddzielnym fragmentem płaskowyżu, który stworzyły kaniony marineryjskie. Z miasta można było wspaniale obserwować ogromne ściany Candoru, a przez głębokie, strome szczeliny rozciągał się widok na północ, do Ophir Chasma i na południe, do Melas Chasma.

Naturalnie, tak spektakularny krajobraz od lat przyciągał tu chętnych osadników, toteż główny namiot otaczały nowe, mniejsze. Miasto leżało na piątym kilometrze powyżej poziomu i z tego powodu nadal znajdowało się pod namiotem, chociaż powszechnie mówiono o usunięciu go. Dno Candor Chasma, położone jedynie trzy kilometry powyżej poziomu, porastały ciemnozielone lasy. Wielu mieszkańców Lśniącego Płaskowzgórza latało każdego ranka na dół, do kanionów, gdzie uprawiali rolę albo sadzili rośliny; do domu, na wierzchołek wracali dopiero późnym popołudniem. Kilka osób spośród tych latających botaników było starymi znajomymi Nirgala z czasów podziemia, z przyjemnością więc zabierali go ze sobą, pokazywali kaniony i efekty swojej w nich pracy.

Dna kanionów marineryjskich zazwyczaj biegną z zachodu na wschód. W Candorze kaniony wyginały się w pobliżu wielkiego, centralnego płaskowzgórza, potem opadały stromo na południe, do Melasu. Na wyższych partiach podłoża leżał śnieg, zwłaszcza pod zachodnimi ścianami, gdzie już popołudniami zalegał cień. Topnina ze śniegu spływała słabymi strumykami nowych wododziałów, na które wybrano sieć dawnych piaszczystych łożysk potoków. Obecnie strumienie zbiegały się w kilka płytkich, błotnistych, czerwonych rzek, które łączyły się w jedno zlewisko położone tuż nad przełęczą Candor, a następnie opadały dzikimi, spienionymi wodospadami na dno Melas Chasma. Tam ściekały na pozostałości lodowca z roku 2061; wpadały — czerwone — na jego północny stok.

Na brzegach wszystkich tych mętnych, czerwonych strumieni powstawały leśne chodniki. W większości miejsc stanowiły je utwardzone przez zimno pnie balsy i innych szybko rosnących drzew tropikalnych, tworzących nowe sklepienia ponad starszym lasem krummholzowym. Obecnie było ciepło na dnie kanionu, który przypominał dużą, odbijającą słońce misę, a dzięki ochronie przed wiatrem, jaką dawały balsowe sklepienia, na dnie bujnie się rozwijała spora ilość gatunków roślinnych i zwierzęcych; znajomi Nirgala chwalili się, że posiadają najbardziej urozmaicony świat flory i fauny na Marsie. Gdy chodzili po powierzchni, musieli nosić przy sobie strzelby z uspokajającymi nabojami — na wypadek spotkania z niedźwiedziem, irbisem i innymi drapieżnikami. Przejście przez niektóre chodniki utrudniały porastające je zarośla śnieżnego bambusa i osiki.

W rozwoju tych wszystkich roślin pomagały ogromne pokłady azotanu sodowego, leżące w kanionach Candor i Ophir — wielkie białe ławowe tarasy stworzone z niezwykle łatwo rozpuszczalnej w wodzie caliche blanco. Te mineralne pokłady topniały obecnie na dnach kanionów i spływały strumieniami, dostarczając nowym glebom dużych ilości azotu. Na nieszczęście, niektóre z największych pokładów azotanu zostały zagrzebane pod osuwiskami — woda, rozpuszczając azotan sodowy, uwadniała także ściany kanionów, powodując radykalne przyspieszenie ruchów zwietrzelinowych, które trwały przez cały czas. Lotnicy mówili, że nikt już się nie zbliża do podnóży ścian kanionowych, jest to bowiem zbyt niebezpieczne. Kiedy wzlatywali szybowcami, Nirgal wszędzie dostrzegał spadziste stoki osuwisk. Wiele wysokich osypiskowych zboczy wraz z porastającą je roślinnością zostało już zasypane, a metody mocowania ścian stanowiły jeden z wielu tematów odbywanych na płaskowyżu wieczornych rozmów, zwłaszcza gdy zaczynała szaleć we krwi zebranych zaaplikowana megaendorfina. Niestety, niewiele można było poradzić. Jeśli fragmenty wysokiej na dziesięć tysięcy stóp skalnej ściany miały się zawalić, nic nie było w stanie ich powstrzymać. Od czasu do czasu więc, mniej więcej raz na tydzień, mieszkańcy Lśniącego Płaskowzgórza czuli, że ziemia drży, po czym obserwowali, jak namiot migocze, i słyszeli niskie dudnienie upadającej ściany. Często dostrzegali toczący się po dnie kanionu obsuw, za którym podążał bałwan pyłu w kolorze sjeny. Lotnicy, znajdujący się w tym czasie w powietrzu, blisko tragicznego miejsca, wracali wstrząśnięci i milczący lub — wręcz przeciwnie — gadatliwi, ze swadą opowiadając o ścianach zapadających się z ogłuszającym łoskotem. Pewnego dnia Nirgal schodził akurat na dno kanionu, gdy usłyszał ryk jednego z obsuwów — był jak bomba dźwiękowa, która nadchodzi przez wiele sekund, powodując, że powietrze drży jak galareta. Potem, równie nagle jak się zaczął, łoskot skończył się.

Nirgal przeważnie latał sam, czasami ze starymi znajomymi. Szybowce były idealne dla kanionów: powolne, solidne i łatwe do sterowania. Można było na nich latać nisko, a moc miały nawet większą niż potrzeba… Maszyną, którą wynajął (pożyczając pieniądze od Kojota), Nirgal latał każdego ranka na dół, gdzie pomagał przy pracach botanicznych w lesie lub wędrował wzdłuż strumieni. Popołudniami leciał z powrotem na górę, do namiotu, i wtedy właśnie naprawdę uświadamiał sobie, jak wysokie jest płaskowzgórze Candor i — jeszcze wyższe — ściany kanionów. Po powrocie jadał długie posiłki, a nocami uczestniczył w przyjęciach. Jego kolejne dni były niemal identyczne, spędzał je na badaniach różnych obszarów leżących poniżej kanionów; wieczorami obserwował bujne nocne życie w namiocie. Miał jednak dziwne wrażenie, że widzi wszystko inaczej, jak gdyby przez niewłaściwy koniec teleskopu; pomniejszone… Stale siebie zapytywał: Czy chcę prowadzić takie życie? Pytanie to ciągle powracało, powodując, że Nirgal dystansował się wobec otoczenia; popędzało go w ciągu dnia, gdy przechylał maszynę w świetle słońca, straszyło w bezsenne godziny nocy między szczeliną czasową i świtem. Co miał zrobić? Od sukcesu rewolucji nie miał nic do roboty. Całe życie wędrował po planecie i rozmawiał z ludźmi o wolnym Marsie, o jego zaludnianiu i miłości do własnej ziemi. Teraz jego misja się wypełniła, planeta należała do jej mieszkańców i mogli na niej żyć, tak jak chcieli. A Nirgal uświadomił sobie, że nie zna swej roli w tej nowej sytuacji. Musiał sobie bardzo dokładnie przemyśleć, jak żyć w nowym świecie, nie uosabiał już bowiem głosu kolektywu, był jednostką żyjącą własnym, prywatnym życiem.

Jeszcze przed przylotem tutaj odkrył, że nie ma już ochoty pracować dla społeczeństwa. Cieszył się, że inni podjęli się tej roli, nie chciał jednak do nich należeć. O Kairze nie potrafił myśleć bez gniewu na Jackie i bez zwykłego, ludzkiego bólu — ponieważ utracił ten publiczny świat i dawny sposób życia. Trudno było porzucić rolę rewolucjonisty. Nic z tego nie wynikało — ani w sensie logicznym, ani emocjonalnym… Coś jednak trzeba było postanowić. Tamto życie należało do przeszłości. Gdy Nirgal powoli przechylał się, pikując szybowcem, nagle zrozumiał Maję i jej obsesyjną rozmowę o wcieleniach. Miał teraz dwadzieścia siedem marsjańskich lat, przewędrował cały Mars, potem odwiedził Ziemię, wreszcie wrócił do wolnego świata. Czas na następną inkarnacje.

Latał ponad bezmiernymi przestrzeniami Candoru, poszukując samego siebie. Miał wrażenie, że popękane, ułożone warstwami, pokiereszowane ściany kanionów to liczne i zdumiewające skalne zwierciadła; patrząc w nie, uświadamiał sobie wyraźnie, że na ich tle jest maleńkim stworzeniem, mniejszym niż komar w katedrze. Latając i studiując różnorodny, wspaniały palimpsest ścian, wyczuł w sobie dwa bardzo silne impulsy: odmienne i wzajemnie się wykluczające, a jednocześnie połączone — jak zieleń i biel. Z jednej strony pragnął zostać wędrowcem, latać, chodzić i żeglować po całym świecie, wiecznym nomadą, nieustannie się przemieszczającym, aż pozna Marsa lepiej niż ktokolwiek inny. Tak, to była swojska euforia, znał ją, przecież w ten sposób działał przez całe swoje życie. Teraz jednak… To byłaby jakaś forma jego poprzedniego życia, tyle że pusta, pozbawiona tamtego sensu. Poznał już samotność takiego życia, pozbawienie się korzeni, brak poczucia związku z czymkolwiek, który powodował tę obsesyjną myśl o obcości i o oglądaniu świata „z niewłaściwego końca teleskopu”. Przychodząc zewsząd, przychodzisz znikąd… Nirgal nie miał domu i teraz pragnął go tak bardzo jak wolności, a może nawet bardziej. Dom. Chciał gdzieś osiąść i żyć „pełnym”, ludzkim życiem, wybrać miejsce i zostać w nim, poznać je na wskroś i we wszystkich porach roku, żywić się uprawianymi przez siebie roślinami, zbudować dom, sporządzić sobie narzędzia i stać się częścią społeczności przyjaciół.

Oba te pragnienia współistniały w nim, silne i złączone ze sobą albo — ściślej rzecz ujmując — w szybkiej, wyrafinowanej oscylacji, która poruszała jego emocjami, powodowała bezsenność i niepokój. Nirgal nie potrafił pogodzić tych dwóch sprzeczności, które wzajemnie się wykluczały. Nikt, z kim rozmawiał, nie umiał mu zasugerować użytecznej propozycji rozwiązania kłopotu. Kojot z powątpiewaniem słuchał o kwestii braku korzeni, zawsze był nomadą i nigdy nie miał tego typu problemów. Art natomiast uważał wędrowne życie za coś niemożliwego; ale Art lubił miejsce, w którym żył.

Pomijając kwestie polityczne, Nirgal kształcił się kiedyś w inżynierii mezokosmosu, jednak myśl o tej dziedzinie obecnie nie stanowiła dla niego otuchy. Wiedział, że w wyżej położonych regionach Marsa zawsze trzeba będzie żyć pod namiotami i mezokosmiczna inżynieria będzie potrzebna, tyle że staje się ona bardziej nauką niż sztuką, a doświadczenie w rozwiązywaniu problematycznych kwestii coraz bardziej się rutynizowało. Poza tym, czy chciałbym — Nirgal zadawał sobie pytanie — wykonywać podnamiotową profesję, podczas gdy spora większość niżej położonych terenów zmienia się w ziemię, po której można swobodnie chodzić?

Nie. Nirgal pragnął żyć na otwartej przestrzeni. Wybrać skrawek ziemi, poznać tamtejszą glebę, rośliny i zwierzęta, pogodę, niebo i wszystko inne… Tego chciał. Chciała tego jakaś część jego osobowości. Na jakiś czas.

Zaczęło się w nim jednakże rodzić przekonanie, że cokolwiek wybierze, Candor Chasma nie jest odpowiednim miejscem, by w nim osiąść. Z powodu rozległych widoków nie potrafił postrzegać tej krainy jako domu — zbyt ogromna, zbyt nieludzka. Dna kanionów były pustynią i każdej wiosny strumienie wypełnione stopionym śniegiem występowały z brzegów, żłobiąc w powierzchni nowe kanały, zagrzebane później pod ogromnymi osuwiskami. Fascynujący świat, tyle że nie nadawał się na dom. Tutejsi ludzie zamierzali mieszkać na Lśniącym Płaskowzgórzu, a dna kanionów odwiedzać tylko w ciągu dnia. Ich prawdziwym domem pozostanie płaskowzgórze. Dobry plan, tyle że płaskowzgórze wydawało się Nirgalowi jakąś podniebną wyspą, wspaniałym celem turystycznym, miejscem na lotnicze wakacje — nocne przyjęcia, drogie hotele, świat dla młodych i zakochanych… Miejsce wspaniałe i piękne, lecz zatłoczone, może nawet „zalane” przyjezdnymi, oczarowanymi pięknymi widokami. Stale (i bezskutecznie) mieszkańcy próbowali się opierać napływowi nowych gości i osób chętnych osiedlić się na state, które — tak jak Nirgal — przybyły tu na krótko w pewnym trudnym momencie swego życia i nigdy nie wyjechały… Starzy mieszkańcy rozglądali się wokół bezradnie i gderali o dawnych, dobrych czasach, kiedy ich świat był nowy i pusty.

Nie, nie. Nie o takim domu myślał Nirgal. Chociaż uwielbiał tutejsze świty, gdy nieśmiałe słońce rumieniło żłobione zachodnie ściany Candoru, migocząc wszystkimi marsjańskimi barwami, gdy niebo stawało się koloru indygo, różowofiołkowe albo wstrząsająco, ziemsko modre… Tak, to było piękne miejsce, tak piękne, że w niektóre dni, latając po okolicy, Nirgal czuł, że warto byłoby zostać na Lśniącym Płaskowzgórzu, trzymać się tego miejsca, starać sieje chronić, latać do kanionów i uprawiać karłowate, pustynne rośliny, a każdego popołudnia lecieć z powrotem na górę, na obiad. Potrafiłby żyć w ten sposób? Jeśli tak, czy poczułby się jak w domu? A skoro pragnął mieszkać na pustyni, czy nie istniały gdzieś inne miejsca, wprawdzie mniej widowiskowe, ale za to bardziej odosobnione i, co za tym idzie, mniej ucywilizowane?

Codziennie Nirgal latał do kanionów i codziennie rozmyślał nad swoją przyszłością. Pewnego dnia, gdy leciał nad spienioną, mętną serią wodospadów i katarakt w Przełęczy Candor, przypomniał sobie, że John Boone samotnie przejechał ten teren roverem tuż po tym, jak zbudowano Autostradę Transmarineryjską. Co mówił on, mistrz dwuznaczności, o tym zadziwiającym regionie?

Nirgal wywołał AI Boone’a, Pauline i zapytał o Candor. Dowiedział się, że John dokonał zapisu głosowego podczas jazdy przez kanion w roku 2046. Nirgal włączył taśmę i oglądając krajobraz, słuchał mówiącego z wesołym amerykańskim akcentem ochrypłego głosu mężczyzny, bynajmniej nie zażenowanego faktem, iż przemawia do maszyny. Słuchając AI, Nirgal żałował, iż nie może porozmawiać z tym człowiekiem. Niektórzy ludzie nazywali go następcą Johna Boone’a i mówili, że wykonał pracę, której na pewno podjąłby się tamten, gdyby żył. Jeśli taka jest prawda, pomyślał młody Marsjanin, co teraz zrobiłby John? Jak by żył?

„To najbardziej nieprawdopodobna kraina, jaką kiedykolwiek widziałem. Tkwi w niej samo sedno Valles Marineris. Kanion Melas jest tak szeroki, że stojąc w środku, wcale nie można dostrzec bocznych ścian, są za horyzontem! Krzywizna tej małej planety tworzy niewyobrażalne efekty. Wszystkie stare symulacje daleko odbiegały od prawdy, piony były wyolbrzymione pięcio-, a nawet dziesięciokrotnie, toteż obserwator miał wrażenie, że znajduje się w jakimś dole. A to wcale nie jest żaden dół! Och, a tam widzę skalną kolumnę, która wygląda dokładnie jak kobieta w todze. Zastanawiam się, czy to sól… Jest biała, ale niewiele mi to mówi. Muszę spytać Ann. Zastanawiam się też, czy nie postawili jej Szwajcarzy podczas budowania drogi. Krajobraz nie wygląda zbyt alpejsko. Powiedziałbym, że jest to coś w rodzaju anty-Alp: w dół zamiast w górę, czerwone zamiast zielonego, bazaltowe zamiast granitowego. No cóż, tak czy owak otoczenie wygląda ziemsko. Oczywiście, ci budowniczowie są anty szwajcarskimi Szwajcarami, widać w tym zatem jakiś sens. Ach, ależ to wyboisty kraj, rover ciągle podskakuje. Mógłbym spróbować wjechać na tę ławę skalną, jej powierzchnia wygląda na gładszą niż tutaj. Hop i jesteśmy. Tak, bardziej przypomina drogę. Cha, cha, cha, to przecież jest droga. Chyba przejadę się trochę, sterując ręcznie, ot, tak, dla samej uciechy. Jakże trudno wypatrywać transponderów, kiedy wokół takie widoki. Transpondery wykonano raczej dla automatycznego pilota niż dla ludzkiego oka. Uff, widzę skalne pęknięcie w Ophir Chasma, ależ przepaść! Ta ściana musi mieć… no, nie wiem — ze dwadzieścia tysięcy stóp wysokości. Mój Boże! Skoro istnieje przełęcz Candor, ta powinna zostać nazywana przełęczą Ophir, prawda? Brama Ophir byłoby ładniej. Sprawdźmy mapę. Hm, wzgórze na zachodnim stoku szczeliny nazywa się Candor Labes. To chyba oznacza usta, no nie? Gardło Candor. Przełęcz. Albo, hm… Nie, nie sądzę. To jest jednak piekielny wylot. Strome urwiska po obu stronach i dwadzieścia tysięcy stóp wysokości. Całość jakieś sześć czy siedem razy wyższa od urwisk w Yosemite. Cholera! Prawdę mówiąc, wcale nie wyglądają na tyleż wyższe. Bez wątpienia, skrót perspektywiczny… Wydają się mniej więcej dwukrotnie wyższe, a zresztą, kto wie. Nie pamiętam już, jak wygląda Yosemite, nie pamiętam rozmiaru. Candor to najbardziej zadziwiający kanion, jaki można sobie wyobrazić. Ach, tam, po mojej lewej stronie, widzę Candor Mensa. Chyba nie jest częścią ściany Candor Labes. Założę się, że z wierzchołka płaskowzgórza rozciąga się diabelski widok. Można by tu postawić hotele dla szybowników. Jasne! Żałuję, że nie mogę dotrzeć na górę i zobaczyć wszystkiego na własne oczy! Zabawne miejsce do latania. Ale i niebezpieczne. Tu i tam dostrzegam kurzawy pyłu, występne małe paskudztwa, mocno zbite i ciemne. Przez pył na płaskowzgórze dociera promień światła słonecznego. Jak długi, cienki słupek masła wiszący w powietrzu. Ach, Boże, co za piękny świat!”

Nirgalowi pozostawało tylko się zgodzić. Zaśmiał się, zaskoczony, że John mówi o lataniu. Uświadomił sobie, że trochę rozumie, dlaczego issei wyrażali się o Boonie w taki, a nie inny sposób i dlaczego nie słabł żal, który odczuwali z powodu jego śmierci. O wiele lepiej byłoby mieć tutaj żywego Johna zamiast tych nagrań w AI. Wspaniale byłoby obserwować, jak Boone prowadzi pertraktacje w sprawach zwariowanej marsjańskiej historii! Jego obecność — między innymi — uratowałaby Nirgala przed brzemieniem, jakie niosła za sobą ta rola. Marsjanom musiał niestety wystarczyć ten przyjazny, radosny głos. Który z pewnością nie rozwiązywał problemu Nirgala.

Wrócił na płaskowzgórze Candor. Nocami lotnicy spotykali się w kręgu pubów i restauracji umiejscowionych na wysokim południowym łuku ściany namiotowej. Tam na tarasach, nie opuszczając namiotu, mogli przesiadywać i oglądać długie widoki, ponad porosłą lasem krainą. Nirgal siedział obok tych ludzi, jadł, pił, słuchał, czasami mówił, a równocześnie myślał o własnych sprawach. Dobrze się wśród nich czuł, ponieważ nie dbali o to, kim jest i co mu się przydarzyło na Ziemi. Siedział więc i rozmyślał, często zapominając o otoczeniu. Wpadał w zadumę i wydawało mu się, że znowu chodzi po mokrych ulicach Port of Spain albo po osiedlu dla uchodźców podczas monsunu. Bardzo często wspominał pobyt na Ziemi, bowiem — porównując — wszystko, co się zdarzyło od dnia powrotu, było po prostu blade.

Pewnej nocy wyrwał go z zamyślenia czyjś głos, który wypowiedział imię Hiroko.

— Co takiego? — spytał.

— Mówię o Hiroko. Spotkaliśmy ją podczas lotu nad Elysium. Na górze, na północnym stoku.

Przyjrzał się mówiącej do niego młodej kobiecie i z jej twarzy wywnioskował, że nie ma pojęcia, kim jest Nirgal.

— Sama ją widziałaś? — zapytał ostrym tonem.

— Tak. Nie ukrywa się. Powiedziała, że podoba jej się moja maszyna.

— No, nie wiem — odezwał się starszy mężczyzna, marsjański „weteran”, imigrant z wczesnego okresu, issei o twarzy tak pomarszczonej od wiatru i promieni kosmicznych, że wyglądała jak skóra. — Słyszałem, że przebywa na terenach chaotycznych, tam, gdzie znajdowała się pierwsza ukryta kolonia. Podobno pracuje przy budowie nowych portów w zatoce południowej — dodał chrapliwym głosem.

Do rozmowy wtrąciły się kolejne osoby: Hiroko widziano tu, Hiroko widziano tam, na pewno nie żyje, poleciała na Ziemię. Nirgal widział ją na Ziemi…

— Ależ to jest Nirgal — przerwał ktoś ostatnią wypowiedź, wskazując na niego i uśmiechając się. — Niech potwierdzi albo zaprzeczy!

Zdumiony Nirgal pokiwał głową.

— Nie widziałem jej na Ziemi — powiedział. — To były tylko plotki.

— Więc podobnie jak tu.

Wzruszył ramionami.

Młoda kobieta twierdząca wcześniej, że sama spotkała Hiroko, teraz, gdy uświadomiła sobie, kim jest jej rozmówca, zaczerwieniła się. Nirgal obserwował ją uważnie. To było coś nowego; nikt nigdy nie upierał się tak stanowczo, że osobiście spotkał jego matkę (z wyjątkiem mężczyzny w Szwajcarii). Kobieta wyglądała na zmartwioną, ale próbowała się bronić i nadal nie zaprzeczała.

— Mówię, że z nią rozmawiałam!

Po co kłamać na taki temat? Czy możliwe, żeby ktoś oszukał tę dziewczynę? Żeby ktoś się podszył pod Hiroko? Ale po co?

Mimo wszystko Nirgalowi przyspieszył puls i młody człowiek dostał rumieńców. Zdał sobie sprawę z tego, że Hiroko była w stanie tak postępować: niby się ukrywać, a równocześnie wcale się nie krępować, zamieszkać gdzieś, nie powiadamiając opuszczonej rodziny. Nie istniał żaden oczywisty powód takiego zachowania, było dziwaczne, niehumanitarne i nieludzkie, ale idealnie pasowało do Hiroko. Nirgal od lat wiedział, że jego matka jest nieco szalona — charyzmatyczna osoba, która z łatwością potrafiła poprowadzić za sobą ludzi, niemniej jednak szalona. Zdolna niemal do wszystkiego.

Jeśli żyła.

Nie chciał znowu nadziei. Nie chciał puszczać się w pogoń za byle wzmianką imienia! Obserwował jednak twarz młodej kobiety, jak gdyby pragnął z niej wyczytać prawdę, jak gdyby chciał się przyjrzeć wizerunkowi Hiroko pozostałemu ciągle jeszcze w źrenicach tamtej! Inni zadawali pytania, które chciał zadać, trwał więc tylko w milczeniu i słuchał, nie onieśmielając młodego świadka. Powoli kobieta opowiedziała całą historię. Wraz z przyjaciółmi oblatywała Elysium, a kiedy się zatrzymali na noc na nowym półwyspie, utworzonym przez Phlegra Monies, zeszli nad lodowaty brzeg Morza Północnego, do nowej osady. Tam, w tłumie pracowników budowlanych stała Hiroko oraz wielu jej współpracowników: Gene, Rya, Iwao i pozostali przedstawiciele pierwszej setki, którzy podążali za Japonką od czasu ukrytej kolonii. Grupa szybowników była zdziwiona, co zdumiało „zaginionych kolonistów”.

„Nikt się już przecież nie ukrywa” — powiedziała podobno młodej kobiecie Hiroko po skomplementowaniu jej maszyny. — „Większość naszego czasu spędzamy w pobliżu Dorsa Brevia, ale tu przebywamy od miesięcy”.

I tyle. Kobieta wydawała się absolutnie szczera, nie było powodu sądzić, że kłamie albo uległa halucynacji.

Nirgal nie chciał o tym myśleć, rozważał jednak już wcześniej, czy nie opuścić Lśniącego Płaskowzgórza i nie rozejrzeć się po okolicy. Mógłby to zrobić. I… no cóż… Zamierzał przynajmniej rzucić okiem. Shikata ga nai!

Następnego dnia rozmowa wydawała się mniej przekonująca. Nie wiedział, co myśleć. Zadzwonił przez nadgarstek do Saxa i powiedział mu, co słyszał.

— Czy to możliwe, Sax? Możliwe?

Sax zrobił dziwną minę.

— Ależ tak — odparł. — Oczywiście, że tak. Mówiłem ci… kiedy byłeś chory i nieprzytomny… że ona… — Russell, jak zwykle, starannie dobierał słowa i był bardzo skupiony. -… Spotkałem ją. Kiedyś, podczas burzy utknąłem w terenie. Hiroko doprowadziła mnie do pojazdu.

Nirgal popatrzył na mały migoczący wizerunek przyjaciela.

— Nie pamiętam, żebyś mi o tym mówił.

— Ach. To mnie nie dziwi.

— Więc… sądzisz, że udało jej się uciec z Sabishii.

— Tak.

— Czy to możliwe?

— Nie znam… prawdopodobieństwa. Trudno osądzać.

— Ale mogli się wówczas wyślizgnąć?

— Moholowa hałda Sabishii to labirynt.

— Uważasz więc, że uciekli.

Sax zawahał się.

— Widziałem ją. Hiroko… ona schwyciła mnie za nadgarstek. Muszę w to wierzyć. — Nagle jego twarz się wykrzywiła. — Tak, ona tam jest! W terenie! Nie mam najmniejszych wątpliwości! Nie mam! Bez wątpienia spodziewa się, że do niej przyjedziemy.

I Nirgal wiedział, że musi wyjechać i sam sprawdzić.

Opuścił płaskowzgórze Candor, nie żegnając się z nikim. Wiedział, że jego tamtejsi znajomi zrozumieją; sami często lecieli gdzieś na jakiś czas, po czym któregoś dnia wracali, aby szybować nad kanionami, a wieczory spędzać razem na Lśniącym Płaskowzgórzu. Nirgal odleciał w ten sam sposób.

Skierował się na południe, w stronę bezmiernej krainy Melas Chasma, potem poleciał na wschód, do Coprates. Przez wiele godzin szybował nad tym światem, nad lodowcem z 2061 roku, mijając jedną zatokę po drugiej, kolejne skarpy, aż znalazł się przed Bramą Dover. Przeleciał przez nią, a następnie ponad rozszerzającymi się przepaściami Capri i Eos. Leciał ponad wypełnionymi lodem terenami chaotycznymi, nad pękającymi lodowymi taflami znacznie bardziej wygładzonymi niż później zalane, niższe powierzchnie, znad których przybył. Minął nierówny rumosz Margaritifer Terra i poleciał na północ, podążając wzdłuż toru magnetycznego do Burroughs. Gdy tor zbliżył się do Stacji Libijskiej, Nirgal przechylił maszynę i skręcił na północny wschód, ku Elysium.

Masyw Elysium był obecnie kontynentem w Morzu Północnym. Rozdzielająca go od południowego lądu wąska cieśnina stanowiła płaski mieszany obszar czarnej wody, białych stołowych gór lodowych oraz szpiczastych wysepek, które wcześniej połączone były w jedną całość o nazwie Aeolis Mensa. Hydrologowie znad Morza Północnego chcieli pozostawić tę cieśninę w stanie płynnym dla prądów z Zatoki Izydy do Amazońskiej. Aby osiągnąć tę płynność, naukowcy umieścili na zachodnim krańcu cieśniny kompleks reaktorów atomowych i skierowali większą część energii do wody, tworząc sztuczną płonę (jej powierzchnia pozostawała płynna przez okrągły rok) oraz umiarkowany mezoklimat na zboczach ze wszystkich stron cieśniny. Nirgal widział pióropusze pary reaktorów już z daleka, znad Wielkiej Skarpy. Lecąc w dół zbocza, mijał gęstniejące lasy jodły i gingko. Przez zachodni wylot cieśniny przebiegał jakiś kabel przymocowany do unoszących się z prądem gór lodowych. Nirgal przeleciał tuż nad górami położonymi na zachód od kabla, patrząc w dół na lodowe fragmenty, które wyglądały jak dryfujące szkło, potem ponad czarną wodą cieśniny — największym obszarem otwartej wody, jaki kiedykolwiek widział na Marsie; leciał nad nią przez dwadzieścia kilometrów i co jakiś czas głośno krzyczał ze zdziwienia. W końcu szybowiec znalazł się przed ogromnym łukiem lekkiego mostu, zbudowanego nad cieśniną. Czarno-fioletowa tafla wody pod mostem upstrzona była żaglówkami, promami, długimi łodziami; wszystkie zostawiały za sobą białe ślady w postaci liter „V”. Nirgal przeleciał nad nimi, dwukrotnie okrążając most, aby podziwiać widok, który nie przypominał żadnego innego na Marsie: woda, morze, przyszły świat.

Kontynuował lot na północ, wznosząc się ponad równinami Cerberusa, obok wulkanu Albor Tholus, spadzistego, szarego stożka położonego na stoku Elysium Mons, który był wprawdzie wyższy, lecz równie stromy. Elysium Mons kształtem przypominał Fuji i posłużył jako wzór dla symbolu licznych rolniczych spółdzielni w tym regionie. Pod wulkanem znajdowało się wiele farm, przeważnie o niestarannych brzegach, często tarasowych i zwykle podzielonych przez pasy lub większe połacie lasu. Wyższe partie równiny pokrywały młode, niedojrzałe sady; drzewa rosły jeszcze w donicach. Bliżej morza można było dostrzec piękne pola pszenicy i kukurydzy, dla których osłonę przed wiatrem stanowiły otaczające drzewka oliwkowe i eukaliptusy. Kraina leżała w odległości zaledwie dziesięciu stopni na północ od równika, dzięki czemu panował tu wyjątkowy klimat — łagodne, deszczowe zimy, a latem bywało wiele gorących, słonecznych dni. Tutejsi ludzie nazywali swój świat Marsjańskim Morzem Śródziemnym.

Nirgal leciał na północ wzdłuż zachodniego wybrzeża, które wznosiło się z linii na wpół zatopionych gór lodowych, znaczących brzeg lodowego morza. Gdy patrzył na leżący poniżej obszar, musiał się zgodzić ze zdaniem ogółu: Elysium naprawdę było piękne. Słyszał wcześniej, że zachodni przybrzeżny pas jest regionem najgęściej zaludnionym na planecie. Wybrzeże przecinały \icznefossy, a w miejscach, gdzie kaniony łączyły się z lodowcem, zbudowano kwadratowe porty — Tyr, Sydon, Pyriphlegethon, Hertzkę, Morris. Częste kamienne falochrony zatrzymywały lód, a za nimi znajdowały się baseny dla jachtów i łodzi wypełnione rzędami małych łódek, które czekały na otwarcie kanału.

Przy Hertzce Nirgal skręcił na wschód. Leciał teraz w głąb lądu, w górę łagodnego zbocza masywu Elysium. Mijał ogrody opasające powierzchnię. Tutaj żyła większość z kilku tysięcy mieszkańców Elysium — w tych intensywnie uprawianych rolniczo-willowych strefach, wznoszących się stokiem do wyższej krainy między Elysium Mons i jego północnym stożkiem w kształcie ostrogi, Hecates Tholus. Między wielkim wulkanem i jego mniejszym towarzyszem uniesiony niczym chmurka na wietrze Nirgal przeleciał nad obnażoną skałą antykliny przełęczy.

Wschodnie zbocze Elysium zupełnie nie przypominało zachodniego; była to naga, surowa, porozdzierana skała, grubo pokryta naniesionym piaskiem, zachowana niemal w pierwotnym stanie dzięki deszczom i cieniom rzucanym przez szczyty masywu. Dopiero w pobliżu wschodniego wybrzeża Nirgal ponownie dostrzegł pod sobą zieleń, bez wątpienia wypieszczoną przez pasaty i zimowe mgły. Miasta na wschodnim stoku przypominały oazy lub korale nanizane na nić okrążającego wyspę toru magnetycznego.

Przy dalszym, północno-wschodnim krańcu wyspy daleko w lód wysuwały się nierówne, stare wzgórza Phlegra Montes, tworząc kolczasty półwysep. Gdzieś tutaj ta młoda kobieta widziała Hiroko. Nirgal poleciał w górę zachodniej bocznej ściany Phlegras, a wówczas nagle uświadomił sobie, to niezwykle dzikie i marsjańskie miejsce bardzo pasowałoby do jego matki. Phlegras, jak mnóstwo wielkich górskich pasm, było jedynym pozostałym łukiem stożka jakiegoś starożytnego basenu pouderzeniowego. Wszelkie inne cechy basenu zniknęły już dawno temu, ale góry Phlegra wciąż trwały niczym świadek tamtej gwałtownej chwili, w której uderzyła stukilometrowa asteroida; duże kawałki litosfery stopiły się i zostały odrzucone na boki, a inne ciśnięte w powietrze, po czym upadły w koncentrycznych kręgach wokół punktu uderzenia. Spora część skały w jednej chwili przeobraziła się w minerały o wiele twardsze od pierwotnych. Po uderzeniu wiatr rozpraszał fragmenty, pozostawiając tylko te twarde wzgórza.

Tak jak wszędzie, i tu znajdowały się wioski — w zapadliskach, dolinach bez wyjścia i na górujących nad morzem przełęczach. Odosobnione farmy, osady liczące dziesięciu, dwudziestu albo stu mieszkańców. Kraina wyglądałajak Islandia. Zawsze istnieli ludzie, którzy lubili odległe tereny. Jedna z wiosek, ulokowana na płaskim pagórku, sto metrów nad morzem, nosiła nazwę Nuannaarpoq, która w języku eskimoskim oznaczała „znajdowanie ogromnej przyjemności w byciu żywym”. Mieszkańcy osady i wszyscy inni w górach Phlegra mogli się dostać na pozostałą część Elysium sterowcami albo zejść na stację toru magnetycznego zbudowanego wokół Elysium i pojechać pociągiem. Na tym wybrzeżu najbliższym miastem był zgrabny port o nazwie Firewater położony na zachodnim stoku Phlegras (zanim stały się półwyspem). Miasto leżało na skalnej ławie przy końcu prawie kwadratowej zatoki. Nirgal dostrzegł je i wylądował na maleńkim pasie startowym przy wyższym końcu miasta. Wprowadził się do pensjonatu stojącego na głównym placu, za dokami znajdującymi się ponad oblodzonym basenem dla jachtów i łodzi.

W następnych dniach latał wzdłuż wybrzeża w obu kierunkach i odwiedzał jedną farmę po drugiej. Spotkał wielu interesujących ludzi, nie było jednak wśród nich Hiroko, nikogo z mieszkańców dawnej Zygoty ani nikogo z ich znajomych. Nirgal był zaskoczony, ponieważ w regionie żyło dość sporo issei, a każda ze spotkanych osób zaprzeczała, jakoby spotkała kiedykolwiek Hiroko albo kogoś z jej grupy. W dodatku wszyscy ze znakomitymi sukcesami uprawiali rolę w tej skalistej pustyni, która nie wyglądała na łatwą do uprawy — stworzyli tu wyborne, niezwykle wydajne małe oazy rolnicze — i żyli jak zwolennicy viriditas… Cóż, twierdzili w każdym razie, że nigdy jej nie spotkali! Podobno ledwie pamiętali, kim jest! Jeden wiekowy starowina, Amerykanin, zaśmiał się Nirgalowi w twarz.

— A ty, co, sądzisz, że mamy jakiegoś guru? I że cię do niego zaprowadzimy?

Po trzech tygodniach Nirgal nie natrafił na jakikolwiek ślad i musiał zrezygnować z poszukiwań na Phlagra Monies. Nie miał innego wyjścia.

Nieustanne wędrowanie. Szukanie jednej osoby w tym ogromnym świecie nie miało sensu. Niemożliwy do zrealizowania projekt. W niektórych wioskach do Nirgala docierały plotki, czasami też wskazywano mu jakieś miejsce. Leciał w wyznaczony punkt, a tam dowiadywał się kolejnych plotek. Hiroko była wszędzie i nigdzie. Wiele opisów, nigdy zdjęcie, wiele opowieści, nigdy wiadomość przez nadgarstek. Sax był przekonany, że Hiroko tu przebywa, Kojot był pewien, że jej nie będzie. To nie miało znaczenia. Skoro tu była, ukrywała się. Albo sama pchała go w tę pogoń za ułudą. Myśląc o niej, czuł gniew. Nigdy jej nie znajdzie.

Mimo to nie potrafił przestać się przemieszczać z miejsca na miejsce. Jeśli został w którymś dłużej niż tydzień, stawał się nerwowy i zaniepokojony. Nigdy w życiu tak się nie czuł. Miał wrażenie, że choruje — napięcie we wszystkich mięśniach, zaciśnięty żołądek, podwyższona temperatura, niezdolność do skupienia się na jednej myśli, impuls, by lecieć dalej. Latał więc: z wioski do miasta, na stację, do karawanseraju. W niektóre dni pozwalał, by wiatr unosił go w dowolnym kierunku. Zawsze był wędrowcem, a teraz nie widział powodu, aby przestać. Zmiana w formie rządu… Dlaczego miałaby zmienić sposób jego życia? Marsjańskie wiatry były niezwykłe. Silne, nieregularne, głośne, nieprzerwane, niczym żywe istoty pogrążone w zabawie.

Czasami wiatr przesuwał szybowiec nad Morze Północne i Nirgal przez cały dzień widział jedynie lód i wodę — nic więcej — jak gdyby Mars był planetą oceaniczną. Tu znajdowało się kiedyś Vastitas Borealis, Północne Pustkowie, teraz skute lodem. W pewnych miejscach lód był płaski, w innych potrzaskany, innymi razy biały, czasami zabarwiony: czerwienią pyłu, czernią śnieżnych glonów, jadeitową zielenią glonów lodowych lub ciepłym błękitem, jeśli był idealnie przezroczysty. W pewnych miejscach duże burze pyłowe „zatrzymywały się” i zrzucały na powierzchnię cały ładunek; następnie wiatr rzeźbił masy pyłu, aż powstawały małe pola wydm i teren wyglądał dokładnie jak kiedyś, jak stare Vastitas. W innych miejscach przyniesione z prądem lodowe kloce uderzały w rafy kraterowych stożków, tworząc koliste grzbiety lodowych zwałów, które wyglądały jak smoki.

Otwarta woda była czarna lub w różnych odcieniach purpurowego nieba. Wszędzie znajdowały się płony, szczeliny, rozpadliny, łachy, zajmując prawie jedną trzecią powierzchni morza. Jeszcze więcej było stopionych jezior, leżących na powierzchni lodu. Ich woda była biała, a równocześnie w kolorze nieba, co niekiedy dawało olśniewający odcień jasnego fioletu albo dwie osobne barwy; tak, to była kolejna wersja zieleni i bieli, świat dwóch kolorów połączonych w jeden. Jak zawsze, Nirgal uznał dwubarwny widok za niepokojący i fascynujący. Sekret tego świata.

Wiele dużych platform wiertniczych w Vastitas przejęli w swoim czasie „czerwoni” i wysadzili je w powietrze: czarne gruzy leżały rozproszone na białym lodzie. Inne platformy zdołali obronić „zieloni” i teraz używane były do topienia lodu: na wschód od nich rozpościerały się wielkie płony, otwarta woda parowała, jak gdyby z podwodnego nieba w górę wznosiły się chmury.

Nirgal leciał w tych chmurach, z wiatrem. Na południowym brzegu Morza Północnego znajdowało się wiele zatok, cypli, wysepek i półwyspów, fiordów i przylądków, wielkich skał i niskich archipelagów. Podążał za nimi dzień po dniu, lądując późnym popołudniem w nowych małych nadbrzeżnych osadach. Widział kraterowe wyspy, których wnętrza były niższe niż lód, a na zewnątrz stożka utrzymywała się woda. Widział miejsca, które wyglądały, jak gdyby lód się w nich cofnął, tak że jego krawędzie były czarnymi pasmami, poprzecinanymi równoległymi liniami biegnącymi w dół, do chropowatych zaspowych warstw nierównej skały i lodu. Czy te odcinki znowu zostaną zalane, a może jeszcze bardziej się rozrosną? Nikt w tych nadbrzeżnych miastach tego nie wiedział. Nikt nie wiedział, w którym miejscu ustabilizuje się linia wybrzeża. Tutejsze osady stawiano w taki sposób, aby można je było przesunąć w inne miejsce. Chronione za pomocą tam poldery wskazywały na fakt, iż niektórzy mieszkańcy najwyraźniej sprawdzają żyzność nowej, dopiero co obnażonej ziemi. Obwódka w postaci białego lodu, w środku rzędy uprawnych roślin w kolorze zieleni.

Na północ od Utopii Nirgal minął niski półwysep, który rozciągał się od Wielkiej Skarpy aż do północnej wyspy polarnej, jedynej „lądowej przerwy” w oceanie otaczającym planetę. Na tym płaskim pasie, zwanym Przesmykiem Boone’a, leżała — na wpół pod namiotem, na wpół pod gołym niebem — duża osada. Jej mieszkańcy pracowali przy kopaniu kanału przez półwysep.

Wiał północny wiatr i Nirgal leciał z nim. Wiatr szumiał, buczał, lamentował, w niektóre dni wręcz jęczał. Niczym żywa istota. W morzu po obu stronach długiego niskiego półwyspu widać było warstwowe rafy lodowe, białe tafle, z których sterczały wysokie góry jadeitowego lodu. Tu, na górze, nikt nie mieszkał, ale Nirgal nie szukał już matki — bliski rozpaczy poddał się i teraz po prostu latał, pozwalając, by wiatr unosił jego maszynę niczym niełupkę mniszka: ponad potrzaskaną bielą lodowego morza, ponad otwartą, purpurową wodą, pokreskowaną jaskrawymi od słońca falami. Potem półwysep rozszerzył się i zmienił w polarną wyspę, białą, nierówną powierzchnię nad lodem morza. Nie było nawet śladu po pierwotnym układzie stopionych dolin. Tamten świat zniknął.

Nirgal minął wyspę i znowu leciał nad Morzem Północnym, ponad Wyspą Mieczników na wschodnim stoku Elysium, na południe, ponownie ponad Cymerią. Leciał jak niełupka. W pewne dni świat przybierał barwy czerni i bieli: wpatrujące się w słońce góry lodowe na morzu, tundrowe łabędzie na czarnych klifach, czarne nurzyki lecące ponad lodem, śnieżne gęsi… Przez cały dzień żadnej innej barwy.

Ciągła wędrówka. Nirgal obleciał północną część planety dwa albo trzy razy, patrząc na ziemię i lód. Obserwował wszystkie zmiany, które dokonały się wszędzie wokół, wszystkie małe osady, które kuliły się w namiotach albo pod gołym niebem zmagały z zimnym wiatrem. Patrzył na ten świat, ale wcale z tego powodu nie opuszczał go smutek.

Pewnego dnia dotarł do nowego miasta portowego położonego przy wlocie do długiego, wąskiego fiordu Marwth Vallis i stwierdził, że mieszka tam dwoje jego przyjaciół z zygotańskiego dziecińca, Rachel i Tiu. Uściskał ich, a potem, w trakcie kolacji i po niej, z wielką przyjemnością patrzył na tak bardzo znajome twarze. Hiroko zniknęła, ale jego bracia i siostry pozostali. To było coś; stanowili dowód realności jego dzieciństwa. I mimo upływu lat, wyglądali tak jak wtedy, gdy byli dziećmi. Rachel i Nirgal byli kiedyś przyjaciółmi, dziewczyna we wczesnych latach paliła się do niego i pamiętał ich pocałunki w łaźniach. Przypomniał sobie (odczuwając przy tym lekki dreszcz) czas, kiedy Rachel całowała go w jedno ucho, a Jackie w drugie. I chociaż prawie o tym zapomniał, właśnie z Rachel stracił dziewictwo pewnego popołudnia w łaźniach, na krótko przed tym dniem, kiedy Jackie zabrała go na wydmy nad jeziorem. Tak, pewnego popołudnia, prawie przypadkowo, kiedy ich pocałunki nagle stały się bardziej namiętne, ich ciała niemal mimowolnie się połączyły.

Teraz Rachel przyglądała mu się z czułością — jego rówieśniczka, której twarz żłobiła mapa zmarszczek od częstych uśmiechów, kobieta odważna i wesoła. Może tak jak on przypominała sobie ich pierwsze spotkania — trudno powiedzieć, co jego rodzeństwo pamiętało z ich wspólnego, dziwacznego dzieciństwa. Rachel patrzyła w taki sposób, jak gdyby pamiętała. Zawsze była osobą towarzyską i teraz również zachowywała się przyjaźnie. Nirgal opowiedział jej, jak latał nad planetą, niesiony przez nieprzerwany wiatr, jak pikował powoli wbrew giętkiemu szybowcowi do kolejnych małych osad i rozpytywał o Hiroko.

Rachel potrząsnęła głową, uśmiechając się ironicznie.

— Gdyby była gdzieś w terenie, znalazłbyś ją. Równie dobrze możesz szukać do końca życia i nigdy jej nie znaleźć.

Nirgal wydał z siebie zakłopotane westchnienie, a Rachel roześmiała się i potargała mu włosy.

— Nie szukaj jej.

Tego wieczoru szedł po paśmie, od poprzerywanej górami lodowymi linii brzegowej Morza Północnego w górę. Czuł, że musi się przejść, a nawet pobiegać. Latanie było zbyt łatwe, lotnik był oddzielony od ziemi, wszystko wydawało się małe i odległe… Znowu „zły koniec teleskopu”. Nirgal potrzebował kontaktu z ziemią.

Później jednak ponownie wsiadł w maszynę, chociaż podczas lotu patrzył już z większą uwagą w dół. Wrzosowiska, torfowiska, łączki nad strumieniami. Z krótkiego uskoku spadała do morza rzeczka, inna przecinała plażę. Słone rzeki wpadały do słodkiej wody oceanu. Tu i ówdzie Marsjanie posadzili lasy, próbując zredukować burze pyłowe, które miały początek w tym terenie. Jak dotąd nie osiągnięto rezultatu i burze ciągle szalały, ale drzewa lasu były jeszcze młode, więc może kiedyś? Nirgal pomyślał, że Hiroko na pewno umiałaby sobie z tym poradzić. Nie trzeba jej szukać — powiedział sobie. — Trzeba patrzeć na ziemię.

Doleciał do Sabishii. Wciąż jeszcze było tam wiele do zrobienia — należało usunąć spalone budynki, zbudować na ich miejscu nowe. Niektóre spółdzielnie budowlane nadal przyjmowały nowych członków. Jedna z nich, poza odbudową miasta, produkowała także sterówce i inne latające maszyny, na przykład eksperymentalne lotnie. Nirgal odbył rozmowę w sprawie pracy.

Zostawiał w spółdzielni szybowiec i wyprawiał się na długie wycieczki poza miasto. Biegał po wysoko położonych wrzosowiskach, tych samych, leżących na wschód od Sabishii wyżynach, które przemierzał podczas lat studiów. Wiele tras na pasmach nadal wyglądało znajomo, choć za nimi leżały zupełnie nowe tereny. Ach, te wysokie ziemie ze swoim „wrzosowym” życiem. Duże głazy narzutowe karni stały tu i ówdzie na tej starmoszonej krainie. Wyglądały jak wartownicy.

Pewnego popołudnia, gdy Nirgal pędził nieznanym sobie pasmem, spojrzał w dół, w mały basen w kształcie płytkiej misy, który w naturalny sposób otwierał się na zachód, na niżej położony rejon. Basen wyglądał jak lodowcowa kotlina, chociaż był raczej uległym erozji kraterem z pęknięciem w stożku, które tworzyło pasmo o wyglądzie podkowy. Basen miał mniej więcej kilometr średnicy i był dość płytki. Ot, jeszcze jedna marsjańska osobliwość wśród wielu innych na masywie Tyrrhena. Z góry, z otaczającego pasma horyzont wydawał się daleki, a teren poniżej — guzowaty i nieregularny.

Miejsce wyglądało znajomo. Nirgal pomyślał, iż może w latach studenckich wędrował tu z plecakiem. Powoli zszedł do basenu, ciągle jednak czuł się jak na szczycie masywu; było coś w ciemnym, czystym indygo nieba, rozległym, długim widoku z zachodniej przepaści. Toczące się w górze chmury przypominały wielkie lodowe góry o zaokrąglonych krawędziach. Z chmur spadał suchy, ziarnisty śnieg; srogi wiatr smagał go w skalne rozpadliny lub całkowicie usuwał z basenu. Na wyższym paśmie, blisko północno-zachodniego punktu „podkowy” stał przypominający chatę z kamieni głaz narzutowy, marsjański dolmen o powierzchniach i kantach wygładzonych przez lata. Niebo miało tu barwę lazurową.

Nirgal wrócił do Sabishii i zbadał sprawę. Według map i akt Rady Areograficznej i Ekopoetycznej Masywu Tyrrhena basenu tego nikt nie zajmował. Tutejszym ludziom dużą przyjemność sprawiło zainteresowanie Nirgala.

— Wysoko położone baseny są trudne — ostrzegli go. — Niewiele na nich wyrasta. Zagospodarowanie ich to projekt na lata.

— To dobrze.

— Większość roślin będziesz musiał uprawiać w cieplarniach. Ziemniaki, jednakże… oczywiście jeśli zdobędziesz wystarczająco dużo gleby…

Nirgal skinął głową.

Poprosili go, aby odwiedził najbliższą basenowi osadę, Dingboche, i upewnił się, że nikt z jej mieszkańców nie ma planów wobec tego miejsca.

Nirgal pojechał więc z powrotem w górę małą przyczepą z Tariki, Rachel, Tiu i kilkoma innymi przyjaciółmi, którzy postanowili mu pomóc. Przejechali niskie pasmo i znaleźli Dingboche, wioskę zbudowaną na małym wadi, które obecnie uprawiano, w większości jako kiepskie pola ziemniaczane. Niedawno przeszła przez tamten teren burza śnieżna, toteż wszystkie pola zmieniły się w białe prostokąty, oddzielone od siebie niewysokimi czarnymi ścianami ze stosów kamieni. Widać było sporo długich, niskich kamiennych domów o dachach z wygładzonego kamienia i grubych kwadratowych kominach — rozproszone między polami, nieco bliżej siebie przy górnym krańcu wioski. Najdłuższy budynek w tej grupie stanowiła dwupiętrowa herbaciarnia, w której dla gości przeznaczono duży pokój z wielkim materacem.

W Dingboche, tak jak w większości południowych wyżyn, ciągle jeszcze panowała ekonomia daru i Nirgal oraz jego towarzysze musieli przyjąć wiele prezentów, jako że zostawali na noc. Tubylcy byli bardzo szczęśliwi, kiedy młody Marsjanin spytał o wysoki basen, który z racji wyglądu nazywali małą podkową albo ramieniem.

— Tak, wymaga opieki — mówili.

Ofiarowali się, że pomogą mu zacząć.

Małą przyczepą dotarli do wysokiej kotliny. Na paśmie, blisko „chaty z kamieni” wypakowali mnóstwo przewiezionych narzędzi i pracowali tak długo, aż oczyścili pierwsze nieduże pole z kamieni, tworząc wokół niego mały murek. Parę osób, doświadczonych w budowaniu, pomogło Nirgalowi wykonać pierwsze nacięcia w głazie na paśmie. W trakcie tego hałaśliwego świdrowania kilku tubylców z Dingboche wyrzeźbiło w sanskrycie napis na zewnętrznej płaszczyźnie skały: Om Mani Padnie Hum. Taki sam widział na niezliczonych kamieniach mani w ziemskich Himalajach i na południowych wyżynach Marsa. Tubylcy odłupali fragmenty skały między grubymi, pochyłymi literami, tak że wyróżniały się one w podniesionym reliefie na bardziej szorstkim, jaśniejszym tle. Jeśli chodzi o sam kamienny dom, w końcu liczył sobie cztery wyrąbane z głazu narzutowego pokoje, z oknami o potrójnych szybach, ogniwami baterii słonecznych, które dostarczały ciepła i energii. Woda pochodziła z topniny wypompowanej do zbiornika umiejscowionego wyżej na paśmie, dzięki niemu na wyposażenie domu składała się jeszcze prosta toaleta i łazienka.

Potem goście wyjechali i Nirgal miał basen tylko dla siebie.

Chodził po nim przez wiele dni; nic nie robił, jedynie patrzył. Jego farma — okolone niskimi kamiennymi ścianami małe pola oraz oranżerie na jarzyny — zajmowała tylko maleńką część basenu. Nirgal nie był pewny, jak ostatecznie ma wyglądać jego dom. Młody Marsjanin z pewnością nie był samowystarczalny, ale znalazł dla siebie miejsce. Zaczął projekt.

Basen… Od wlotu na zachód biegł mały kanał, który pasowałby na wododział. We wklęsłej stronie skały już istniał mikroklimat — była pochylona do słońca, lekko osłonięta od wiatru. Nirgal stał się ekopoetą.

Najpierw jednak musiał poznać ziemię. Zdziwił się, jak bardzo pracowicie spędzał czas od chwili rozpoczęcia projektu. Musiał zrobić nieskończoną ilość rzeczy, nie miał jednak żadnego planu, żadnego harmonogramu. Nigdzie się wprawdzie nie spieszył, lecz nie było też nikogo, z kim mógłby się skonsultować. Każdego dnia w ostatnich godzinach letniego światła chodził po paśmie i patrzył na basen. Dostrzegł już porosty i inne szybko kiełkujące rośliny. W kotlinach pojawiły się pola turniowe, a w miejscach wystawionych na światło słoneczne — małe mozaiki arktycznego poszycia gruntowego. Na czerwonej glebie o grubości niecałego centymetra garbiły się kopce zielonego mchu. Woda powstająca wskutek tajania ściekała licznymi strumyczkami, skapywała z „trawiastych” tarasów — małych okrzemkowych oaz — i spadała do basenu, gdzie łączyła się na żwirowym wadi przy bramie prowadzącej na niższy, płaski teren, przyszłą łąkę za szczątkowym stożkiem. Grzbiety leżące wyżej w basenie były naturalnymi tamami. Nirgal po krótkim zastanowieniu przeniósł w ich pobliże kilka wygładzonych przez wietrzną erozję graniaków, potem położył je — stykając ściankami — na niskich grzbietach, podwyższając niektóre z nich nawet dwukrotnie. Uważał, że topnina zbierze się w łąkowych stawach, ograniczona mchem. Podobnie wyglądały torfowiska na wschód od Sabishii, toteż Nirgal zadzwonił do mieszkających tam ekopoetów i wypytał ich o zgodność gatunkową, tempo wzrostu roślin, meliorację gleby i inne kwestie. W jego umyśle powoli rodziła się coraz dokładniejsza wizja basenu; dużo później, gdy w drugim marcu nadeszła jesień i rok skłaniał się ku aphelium, Nirgal zaczął rozumieć, jak wielkie znaczenie w kształtowaniu krajobrazu miał wiatr i zima. Pozostawało tylko czekać i patrzeć.

Ręcznie zasiał nasiona i zarodniki. Wyrzucając je z przymocowanych do paska toreb albo naczyń, czuł się jak postać z obrazu van Gogha albo Starego Testamentu. Uczucie było szczególne — mieszanina mocy i bezradności, działania i losu. Sięgnął po przywiezione ładunki z warstwą uprawną i zrzucił na niektóre z przygotowanych poletek, a potem ręcznie wyrównał ziemię. Z farmy uniwersyteckiej w Sabishii sprowadził dżdżownice. „Robaki w butelce” — tak Kojot zawsze nazywał ludzi z wielkich miast; obserwując wijącą się masę wilgotnych nagich rureczek, Nirgal wzruszył ramionami. Wypuścił dżdżownice na małe pola. Dalej, robaczki, powiedział, rozwijajcie się pomyślnie na tej ziemi.

Gdy w słoneczne poranki chodził po swoich gruntach, nie czuł się mądrzejszy niż one. Czujące robaki, tym właśnie byli oni wszyscy, zarówno stworzenia w butelkach, jak i te chodzące po ziemi.

Po robakach przyszła pora na krety i nornice, później na myszy, króliki śnieżne, gronostaje i świstaki; może za jakiś czas pojawią się wędrujące po wrzosowiskach irbisy. I lisy. Basen leżał dość wysoko, ale naukowcy mieli nadzieję, że niedługo ciśnienie na tej wysokości będzie wynosiło czterysta milibarów, a w powietrzu znajdzie się czterdzieści procent tlenu; terraformerzy byli już bardzo blisko celu. Na razie warunki przypominały himalajskie. Przypuszczalnie mogłaby tu żyć cała ziemska flora i fauna dużych wysokości, a także wszystkie jej nowe, przekształcone genetycznie odmiany. Wielu ekopoetów gospodarowało już na małych skrawkach wyżyny, trzeba tylko przygotować teren pod uprawę, wprowadzić odpowiedni dla basenów ekosystem, a potem wspomagać jego rozwój i obserwować, co wzeszło — chodząc po polach lub latając nad nimi. Uprawom tym oczywiście towarzyszyły problemy, toteż wiele dyskutowano o inwazji biologicznej i konieczności zintegrowanego zarządu mikroklimatycznego. Cóż, ecopoesis polegała także na identyfikacji związków lokalnych poletek z większymi regionami.

Nirgala jeszcze bardziej zainteresowała sprawa ekopoetycznego rozproszenia roślinnego następnej wiosny, w pierwszym listopadzie, kiedy śnieg stopniał i spod na wpół stajałej brei na płaskich tarasach północnego stoku basenu wystrzeliły gałązki śnieżnej heuchery. Nirgal jej nie posadził, co więcej — nigdy o niej nie słyszał i prawdę mówiąc, nie był nawet pewien, czy dobrze ją zidentyfikował, dopóki pewnego dnia nie odwiedził go sąsiad, Yoshi. To była Heuchera nivalis. Yoshi powiedział, że jej nasiona przyniósł zapewne wiatr. Rosło jej sporo na północy, w Kraterze Escalante’a. Dzięki tej roślinie Nirgal po raz pierwszy zetknął się z ekopoetycznym rozproszeniem wiatrowym.

Uważano, że istnieją trzy sposoby rozproszenia — wiatrowe, przestrzenne i wodne; wszystkie trzy często spotykano na Marsie. Mchy i bakterie rozrastały się przestrzennie, hydrolubna roślinność przez wodę — wzdłuż boków lodowców i nowych linii brzegowych — natomiast porosty i całą masę innych roślin przenosiły silne wiatry. Podczas wędrówki po basenie Yoshi zauważył, że ludzie przenoszą się na wszystkie trzy sposoby — przemierzyli Europę, Azję i Afrykę, popłynęli w dół obu Ameryk i wzdłuż wybrzeży Australii, wyskoczyli na wyspy Pacyfiku (albo na Marsa). Wśród gatunków o dużej zdolności do przystosowania się można by mnożyć przykłady wszystkich trzech metod. Masyw Tyrrhena znajdował się wysoko, zależny więc był od wiatrów — wiały tu stałe wiatry zachodnie, a także letnie pasaty, przynosząc na oba stoki masywu opady atmosferyczne. Nie więcej niż dwadzieścia centymetrów rocznie — na Ziemi taki stan był charakterystyczny dla pustyni, natomiast na południowej półkuli Marsa wydawał się spory. Masyw stał się „deszczową wysepką” oraz wielkim zbiorowiskiem rozproszeniowym.

Wysoko położona kraina była nieurodzajna, skalista, pokryta śniegiem we wszystkich zacienionych miejscach, prawie pozbawiona oznak życia, z wyjątkiem punktów w basenach, gdzie ekopoeci uprawiali rośliny. Chmury napływały zimą z zachodu, latem — ze wschodu. Wszystkie pory roku na południowej półkuli intensyfikował cykl perihelium-aphelium, toteż na Tyrrhenie zimy były naprawdę srogie.

Po każdej burzy Nirgal chodził po basenie, pragnął bowiem zobaczyć, co przywiał wiatr. Zwykle dostrzegał tylko ładunek lodowatego pyłu, chociaż któregoś dnia zauważył wetkniętą w skalną szczelinę kępkę bladoniebieskiego wielosiłu błękitnego. Sprawdził w komputerze, jak nowa roślina może oddziaływać na istniejące już gatunki flory. Z posadzonych roślin przeżywało zaledwie dziesięć procent, a dziesięć procent z tych pozostałych wyrastało na chwasty. Yoshi twierdził, że to normalne, że jest to przykład podstawowej zasady tej dziedziny, zasady „dziesięć-dziesięć”.

— Dziesięć procent oznacza oczywiście od pięciu do dwudziestu — dodał.

Pewnego razu Nirgal usunął przywiane wiosną przez wiatr źdźbła zwykłej przydrożnej trawy, obawiał się bowiem, że zdominuje pozostałe rośliny; podobnie postąpił z tundrowym ostem. Innym razem jesienny wiatr sprowadził ciężką masę pyłu. Obecne burze pyłowe były bez porównania słabsze do dawnych, globalnych, południowych, letnich sztormów, jednak od czasu do czasu srogi wiatr targał jałową ziemią i rozrzucał pył. Atmosfera znacząco gęstniała, przeciętnie piętnaście milibarów rocznie. Z każdym rokiem przybierały na sile wiatry, a zatem coraz bardziej zbite obszary nawierzchni narażone były na oderwanie od podłoża. Opadły pył zazwyczaj stanowił jednakże cienką warstwę i często składał się w dużym stopniu z azotanów; był więc czymś w rodzaju nawozu, który z następnym deszczem przesączał się do gleby.

Nirgal wyrobił sobie pozycję w sabishiiańskiej spółdzielni budowlanej i często pracował w miejscu budowli, a w swoim basenie zajmował się montażem i testowaniem jednoosobowych szybowców. Pracował w małym budynku, który postawił z kamiennych, warstwowych ścian; dach wykonany był z płyt piaskowca. Poza tą działalnością uprawiał rolę w oranżerii i na zagonie ziemniaczanym oraz zajmował się ecopoesis w basenie.

Każdym ukończonym szybowcem leciał do Sabishii, gdzie zatrzymywał się w małym mieszkanku na starym mieście, w odbudowanym domu swego starego nauczyciela, Tarikiego. Przebywał tam wówczas wśród wiekowych issei, wyglądem i sposobem mówienia bardzo przypominających Hiroko. W mieście mieszkali również Art i Nadia, którzy wychowywali swoją córeczkę, Nikki. W Sabishii przebywali także Vijjika, Reul i Annette, starzy przyjaciele Nirgala z czasów studenckich, no i znajdował się uniwersytet, który już się nie nazywał Uniwersytetem Marsjańskim, ale po prostu Kolegium Sabishiiańskim; była to mała szkoła, która ciągle funkcjonowała w niezdecydowanym stylu lat półświata i z tego powodu co ambitniejsi studenci woleli studiować w Elysium, Sheffield albo Kairze; ci, którzy przyjeżdżali tu się uczyć, zwykle byli fascynatami mistyki okresu półświata albo interesowała ich praca któregoś z profesorów issei.

Kontakt z ludźmi i liczne zajęcia powodowały, że Nirgal w mieszkaniu czuł się dziwnie, a nawet nieprzyjemnie. Zatrudniał się więc w swojej spółdzielni i narożnych jej budowach wokół miasta pracował jako tynkarz i robotnik od wszystkiego. Jadał w barach przekąskowych i pubach. Sypiał w garażu Tarikiego i oczekiwał na dni, kiedy wróci do basenu.

Pewnej nocy wracał do domu z pubu, ze zmęczenia padając z nóg, kiedy minął małego mężczyznę śpiącego na parkowej ławce. Kojot!

Nirgal zatrzymał się na chwilę, potem podszedł do ławki. Długą chwilę patrzył. W niektóre noce w basenie słyszał wycie prawdziwych kojotów. Ojciec! Nirgal przypomniał sobie dni, gdy bezładnie i bezskutecznie szukał matki. A tutaj jego ojciec spał na ławce w miejskim parku. Nirgal w każdej chwili mógł go wywołać telefonicznie i zawsze wpatrzyć się w ten pogodny, dziwaczny uśmiech, uosobienie Trynidadu. Łzy stanęły mu w oczach, ale po sekundzie potrząsnął głową i opanował się. Starzec leżący na parkowej ławce. Taki widok bynajmniej nie należał do rzadkości. Wielu issei sporo podróżowało i kiedy przyjeżdżali do jakiegoś dużego miasta, sypiali w parkach.

Nirgal podszedł i usiadł na końcu ławki, tuż za głową ojca. Siwe, nieporządne dredloki. Jak u jakiegoś pijaka. Nirgal siedział bez ruchu, patrząc na otaczające ławkę lipy. Noc była spokojna. Przez liście prześwitywały migoczące gwiazdy.

Kojot obudził się, przekręcił głowę i spojrzał w górę.

— Kto tu? — spytał.

— Witaj! — powiedział Nirgal.

— Witaj! — odparł Kojot i usiadł prosto. Przetarł oczy. — Rany, Nirgalu, ależ mnie przestraszyłeś.

— Przepraszam. Przechodziłem obok i zobaczyłem cię. Co robisz?

— Śpię.

— Cha, cha, cha.

— No cóż, spałem. O ile wiem, nie robiłem nic więcej.

— Kojot, nie masz domu?

— No, nie.

— Czy to cię nie niepokoi?

— Nie. — Kojot uśmiechnął się do niego. — Jestem jak ten straszny program telewizyjny. Świat jest moim domem.

Nirgal tylko potrząsnął głową. Kojot spojrzał na syna z ukosa, widząc, że go nie rozbawił. Patrzył na niego przez długi czas spod na wpół przymkniętych powiek, oddychał głęboko.

— Mój chłopcze — odezwał się w końcu sennie. W mieście panowała cisza. Kojot mamrotał pod nosem, jak gdyby ponownie zasypiał. — Co robi bohater, kiedy opowieść się kończy? Przepływa wodospad. Odpływa na fali.

— Co takiego?

Kojot otworzył oczy i pochylił się ku Nirgalowi.

— Pamiętasz, jak przywieźliśmy Saxa do Tharsis Tholus. Siedziałeś z nim, a później powiedziałeś, że przywróciłeś go do życia. O to mi chodzi… Przemyśl to sobie. — Potrząsnął głową, po czym odchylił się w tył, na ławkę. — To nie jest w porządku. To tylko opowieść. Dlaczego się o nią martwisz, skoro i tak nie jest twoja. To, co robisz właśnie teraz, jest lepsze. Możesz się odsunąć od tego rodzaju historii. Usiądź w nocy w parku, jak zwykły człowiek. Jedź wszędzie, gdzie tylko chcesz.

Nirgal skinął głową. Nie był przekonany.

— Co lubię robić? — kontynuował Kojot sennym tonem. — Iść do ulicznej kafeterii, wypić trochę kavy i obserwować wszystkie te twarze. Spacerować po ulicach i patrzeć na ludzkie oblicza. Zwłaszcza lubię kobiece twarze. Są takie piękne. A niektóre z nich takie… mają w sobie coś. Nie wiem, co. Kocham je. — Znowu zapadał w drzemkę. — Ty też znajdziesz swój sposób na życie.

Sporadycznie w basenie odwiedzali Nirgala goście: Sax, Kojot, Art, Nadia i Nikki, która z każdym rokiem stawała się wyższa; była już wyższa od Nadii i wydawała się traktować swą matkę jak nianię albo babkę — tak samo jak Nirgal traktował ją przed laty, w Zygocie. Nikki odziedziczyła poczucie humoru Arta, a sam Art rozwijał je w niej, zachęcając do śmiechu, spiskując z nią przeciw Nadii i obserwując swą córkę z najbardziej promienną przyjemnością, jaką Nirgal kiedykolwiek widział na twarzy osoby dorosłej. Ilekroć obserwował całą trójkę siedzącą na kamiennym murku przy działce ziemniaczanej i śmiejącą się z jakiegoś żartu Arta, odczuwał ból, nawet gdy śmiał się z nimi; jego starzy przyjaciele byli teraz małżeństwem i mieli dziecko. Stanowili ten najbardziej staroświecki wzorzec. Gdy Nirgal zastanawiał się nad sobą, jego obecne życie na ziemi nie wydawało mu się tak istotne, jak ich. Co jednak miał zrobić? Tylko niewiele osób na świecie miało wystarczająco dużo szczęścia, by spotkać prawdziwego partnera. Potrzebne było niezwykłe szczęście, aby znaleźć kogoś takiego, wrażliwość, aby go rozpoznać, i odwaga, aby z nim być. Niewielu ludzi mogło się spodziewać tak wielu prezentów od losu. Reszta musiała radzić sobie inaczej.

Tak wyglądało życie Nirgala wysoko, w skalnym basenie. Prowadził uprawy na własne potrzeby i pracował nad projektami spółdzielni, aby zarobić na zakup tego, czego wyhodować nie mógł. Raz w miesiącu latał do Sabishii nowym samolotem, przez tydzień czy dwa cieszył się pobytem w mieście, a następnie wracał do domu. Art, Nadia i Sax przyjeżdżali na górę dość często, rzadziej Nirgal gościł Maję i Michela albo Spencera (mieszkali w Odessie) czy też Zeyka i Nazik, przywożących z Kairu i Mangali nowiny, których starał się nie słuchać. Kiedy goście wyjeżdżali, wychodził na łukowate pasmo, siadał na jednym z ulubionych głazów, patrzył na łąki rozciągające się na osypisku i koncentrował się na tym, co posiadał, na tym świecie zmysłów, skał, porostów i kęp mchu.

Basen się rozwijał. Na łąkach mieszkały krety, na osypisku — świstaki. Pod koniec długich zim świstaki budziły się ze snu. Prawie umierały z głodu, bowiem ich wewnętrzne zegary stale jeszcze przystosowane były do długości zimy na Ziemi. Nirgal wykładał dla nich na śniegu jedzenie i obserwował z górnych okien swego domu, jak jedzą. Potrzebowały pomocy, aby przetrwać do wiosny. Traktowały jego dom jako źródło pożywienia i ciepła; ich pary mieszkały na skałach pod domem, gwiżdżąc ostrzegawczo, kiedy ktoś się zbliżał. Któregoś dnia ostrzegły go przed ludźmi z tyrrheńskiej komisji zajmującej się sprawami związanymi z wprowadzaniem do ekosystemu nowych gatunków. Przedstawiciele komisji przybyli poprosić Nirgala o listę gatunków flory i (w miarę możności) fauny żyjących na jego terenie, bowiem komisja zaczynała tworzyć lokalną listę „tubylczych gatunków”, która — raz sformułowana — pozwalałaby im orzekać w sprawach związanych z dalszym wprowadzaniem szybko rozrastających się gatunków. Nirgal cieszył się, że może się przyłączyć do tej akcji, podobnie jak inne osoby zajmujące się na masywie ecopoesis. W ten sposób na „deszczowej wysepce”, położonej setki kilometrów od innych tego typu miejsc, powstała swoista mieszanina wysokościowej fauny i flory. Powoli coraz więcej osób zaczynało traktować tę mieszaninę jako „naturalną” dla Tyrrheny; aby coś zmienić, trzeba było ogólnej zgody.

Ludzie z komisji odeszli, a Nirgal siedział sam, z domowymi świstakami; czuł się osobliwie.

— No cóż — powiedział do siebie — teraz jesteśmy tutejsi.

Był szczęśliwy w swoim basenie, ponad światem i jego sprawami. Wiosną znikąd zjawiły się nowe rośliny, niektóre z nich Nirgal nawoził, inne wyrywał i przeznaczał na kompost. Zielenie tej wiosny nie przypominały żadnych innych odcieni — jasne, intensywne jadeity, limonowe pączki i liście, nowe źdźbła szmaragdowej trawy, a poza tym niebieskie pokrzywy, czerwone liście. Później pojawiły się kwiaty, ten potężny świat roślinnej energii. Nacisk na przetrwanie, ten impuls rozrodczy wszędzie wokół Nirgala… Czasem, kiedy Nadia i Nikki wracały ze spacerów, trzymając w dużych rękach miniaturowe bukiety, Nirgalowi wydawało się, że świat ma sens. Przypatrywał się im, myślał o dzieciach i czuł się dziwnie.

Nie tylko jego dręczyły takie myśli. Na południowej półkuli wiosna trwała sto czterdzieści trzy dni, a następowała po ostrej apheliumowej zimie. W miarę upływu kolejnych wiosennych miesięcy kwitło coraz więcej roślin, najpierw te wczesne, takie jak prymule i śnieżny wątrobnik, potem późniejsze, jak floks i wrzos, wreszcie skalnica i tybetański rabarbar, firletka i inne mchy, słoneczniki i szarotka… W końcu każdy fragment zielonego kobierca skalistego basenu zdobiły olśniewające kropki cyjanowego błękitu, ciemnego różu, żółci czy bieli; każdy kolor znajdował się na innej, charakterystycznej dla danej rośliny wysokości, a wszystkie jarzyły się w ciemnościach niczym wytryskujące znikąd krople światła — neoimpresjonistyczny Mars, zawieszona w powietrzu kolorowa mozaika warstwowego basenu. Nirgal stał na jego dnie, w miseczkowatej skalnej dłoni, do której spływała topnina, zbierająca się na linii życia, i patrzył w bezmierny świat, ogromną zacienioną krainę, która majaczyła na zachodzie pod słońcem, zamglona i płaska. Błyszczały ostatnie promienie dziennego światła.

Pewnego bezchmurnego poranka na ekranie domowego monitora Nirgala pojawiła się Jackie. Oznajmiła, że jedzie torem magnetycznym z Odessy do Stacji Libijskiej i chce go odwiedzić. Nirgal zgodził się na spotkanie, zanim zdołał pomyśleć.

Aby ją powitać, zszedł na ścieżkę przy wylotowym strumieniu. Mały, wysoko położony basen — na południu istniały miliony takich kraterów jak ten… Mały, stary krater pouderzeniowy. Niczym się nie wyróżniał. Nirgal przypomniał sobie Lśniące Płaskowzgórze i zdumiewający żółty widok na świt.

Przyjechali trzema roverami, podskakującymi dziko na nierównym terenie. Zachowywali się jak dzieci. Jackie kierowała pierwszym pojazdem, Antar — drugim. Towarzyszyła im grupka młodych Arabów. Gdy wysiedli, głośno się śmiali. Antar najwyraźniej nie miał nic przeciwko postojowi. On i Jackie wyglądali zadziwiająco młodo; minęło sporo czasu, odkąd Nirgal widział ich ostatnim razem, a wcale się nie zmienili. Kuracje; obecnie poddawano się im od wczesnego wieku i często, co zapewniało wieczną młodość i chroniło przed rzadkimi chorobami, które ciągle jeszcze — od czasu do czasu — zabijały ludzi; może nawet całkowicie chroniły przed śmiercią. Wcześnie i często. Tych dwoje nadal wyglądało na piętnastolatków. Przecież Jackie była rok starsza od Nirgala, który skończył już trzydzieści trzy M-lata, a czuł się jeszcze starzej. Patrząc na ich roześmiane twarze, pomyślał, że któregoś dnia też musi poddać się kuracji.

Grupa chodziła po terenie Nirgala, depcząc trawę i wydając z siebie „achy” i „ochy” na widok kwiatów. Z każdym ich okrzykiem basen wydawał mu się coraz mniejszy. Pod koniec wizyty Jackie wzięła go na stronę i przypatrzyła mu się z powagą.

— Mamy kłopoty z utrzymaniem Ziemian z dala od Marsa, Nirgalu — powiedziała. — Przysyłają prawie milion ludzi rocznie, chociaż mówiłeś, że nigdy do tego nie dojdzie. Nowi przybysze nie przyłączają się do „Dwoinić Marsa”, tak jak bywało kiedyś. Ciągle wspierają rodzime rządy. Mars nie przekształca ich wystarczająco szybko. Jeśli nic się nie zmieni, cała idea wolnego Marsa okaże się jednym wielkim żartem. Czasem się zastanawiam, czy aby nie popełniliśmy błędu, pozostawiając w górze kabel.

Jackie zmarszczyła brwi i w jednej chwili przybyło jej na twarzy dwadzieścia lat. Nirgal powstrzymał się przed wzruszeniem ramionami.

— Pomógłbyś nam, gdybyś przestał się tu ukrywać — krzyknęła, nagle rozgniewana, z pogardą machając ręką. — Potrzebujemy wszystkich, którzy potrafią pomóc. Ludzie nadal cię jeszcze pamiętają, chociaż za kilka lat…

Muszę więc tylko poczekać jeszcze kilka lat, pomyślał Nirgal. Tymczasem obserwował Jackie. Z pewnością była piękna. Jednak piękno to także sprawa duszy, inteligencji, radości życia, empatii. W tym sensie Jackie zbrzydła. Nirgalowi zupełnie nie odpowiadał jej charakter; gdy na nią patrzył, odczuwał ból. Nie miał ochoty już dłużej patrzeć.

— Wcale im nie pomagamy, przyjmując coraz większą liczbę imigrantów — rzuciła. — Obietnica, którą złożyłeś na Ziemi, była niewłaściwa. Ziemianie również zdają sobie z tego sprawę… Może nawet rozumieją to lepiej niż my. Jednak przysyłają tu swoich ludzi. A wiesz dlaczego? Wiesz? Po prostu chcą zniszczyć wolnego Marsa. Zazdrościli nam, że potrafimy idealnie zorganizować nasz świat, więc postanowili go zepsuć. To jest ich jedyny powód.

Teraz Nirgal wzruszył ramionami. Nie wiedział, co odpowiedzieć. Prawdopodobnie w słowach Jackie było trochę prawdy, istniał jednak zapewne milion rozmaitych innych przyczyn, które kazały ludziom przylecieć na Marsa; nie było sensu tak podkreślać jednej.

— Więc nie wracasz — stwierdziła w końcu. — Nic cię to nie obchodzi.

Nirgal potrząsnął głową. Nie potrafił znaleźć słów, by wyjaśnić Jackie, że nie martwi się o Marsa, ale o własną władzę. I tak by mu nie uwierzyła. A może tylko on postrzegał ją w taki sposób?

Nagle Jackie zrezygnowała, już nie próbowała go przekonać. Posłała dumne, królewskie spojrzenie Antarowi, który natychmiast zaczął zaganiać przybyszów do pojazdów. Na koniec spojrzała pytająco na Nirgala, po czym pocałowała go w same usta, bez wątpienia po to, aby dręczyć Antara, Nirgala albo ich obu. Młody Marsjanin odczuł w duszy ten pocałunek niczym elektryczny wstrząs. W chwilę potem Jackie zniknęła.

Spędził popołudnie i następny dzień na wędrówce; siadywał na płaskich skałach i obserwował małe potoki wpływające do większego strumienia. W pewnej chwili przypomniał sobie, jak szybko płynie woda na Ziemi. Nienaturalnie szybko. Ten basen stanowił jego miejsce, swojskie i kochane. Znał tu wszystko, nawet każdą kępkę firletki oraz szybkość, z jaką woda odskakuje od kamienia lub spływa po jego gładkich, srebrzystych kształtach. Znał uczucie dotyku mchu pod opuszkami palców. Jego goście natomiast byli ludźmi, dla których Mars stanowił ideę, rodzące się państwo, sytuację polityczną. Mieszkali w namiotach, mogli żyć w każdym mieście. Ich poświęcenie było prawdziwe, tyle że przywiązali się do jakiejś przyczyny albo idei, do jakiejś wyobrażonej planety. Dobrze, że istnieli tacy ludzie… Tyle że dla Nirgala Mars oznaczał obecnie ziemię, miejsce, po którym właśnie przepłynęła woda, ściekając po liczących sobie ponad miliard lat, a obecnie porosłych świeżym mchem skałach. Uważał, że już wykonał swoje zadanie; teraz politykę trzeba zostawić młodym. Nie chciał mieć z nią już więcej do czynienia. W każdym razie, nie teraz. Władza była dla niego jak Hiroko: stale się wyślizgiwała z rąk. Tak uważał. Tymczasem, ta kotlina przypominała otwartą dłoń.

Jednak potem, pewnego ranka, gdy o świcie wyszedł na spacer, wyczuł, że coś się stało. Niebo było bezchmurne, przyjęło barwę najczystszej porannej purpury, lecz igły jałowca miały żółtawe zabarwienie, podobnie jak mech i liście ziemniaków.

Wyrwał kilka żółtawych igieł, gałązek i liści; zabrał je do oranżerii, gdzie spędził dwie godziny, obserwując próbki za pomocą mikroskopu i AL Niestety, nie znalazł przyczyny problemu. Ponownie wyszedł na zewnątrz i zebrał kilka próbek korzeni. Wiele traw wyglądało na uschnięte, chociaż dzień nie był gorący.

Z łomoczącym sercem i ściśniętym żołądkiem Nirgal pracował cały dzień i część nocy, niczego jednak nie odkrył. Żadnych insektów, żadnych czynników chorobotwórczych. A jednak… Najbardziej żółte były liście ziemniaków. W nocy zadzwonił do Saxa i wyjaśnił sytuację. Przypadkowo Russell odwiedzał właśnie uniwersytet w Sabishii, przyjechał więc do Nirgala następnego ranka małym roverem, najnowszym produktem spółdzielni Spencera.

— Ładnie tu — oznajmił, kiedy wysiadł i rozejrzał się. Sprawdził próbki Nirgala w oranżerii. — Hmm… — mruknął. — Dziwne.

Przywiózł pojazdem trochę sprzętu. We dwóch wtaszczyli go do kamiennego domu, po czym Sax przystąpił do pracy. Pod koniec długiego dnia powiedział:

— Niczego nie mogę znaleźć. Muszę zabrać kilka próbek do Sabishii.

— Nie możesz niczego znaleźć?

— Żadnej choroby, bakterii ani wirusów. — Wzruszył ramionami. — Zbierzmy kilka ziemniaków.

Wyszli i wykopali ziemniaki z pola. Niektóre z nich były guzowate, wydłużone lub popękane.

— Co to jest? — spytał Nirgal.

Sax zmarszczył brwi.

— Wygląda na wrzecionowatość bulw ziemniaczanych. To choroba.

— Co ją powoduje?

— Jakiś wiroid.

— Co to znaczy?

— Goły fragment RNA. Najmniejszy znany czynnik zakaźny. Dziwne.

— Och, Ka! — Nirgal czuł, jak żołądek ściska mu się jeszcze bardziej. — Jak się tu dostał?

— Prawdopodobnie na jakimś pasożycie. Przenosi się chyba przez trawy. Trzeba dokładniej zbadać.

Zebrali próbki i razem pojechali na dół, do Sabishii.

Nirgal usiadł na poduszce, na podłodze salonu Tarikiego. Był zdenerwowany. Tariki i Sax rozmawiali długo po kolacji. Okazało się, że z Tharsis wiatr przywiał także inne wiroidy, które szybko się rozprzestrzeniały. Wiroidy były znacznie mniejsze niż wirusy i o wiele prostsze. „Same odcinki RNA”, jak powiedział Tariki, „długości około pięćdziesięciu nanometrów”. Ciężar cząsteczkowy jednostek wynosił około stu trzydziestu tysięcy, podczas gdy najmniejszych znanych wirusów — ponad milion. Ze względu na wielkość, aby je wydobyć z zawiesiny, musiały być wirowane z prędkością ponad sto tysięcy G.

Tariki — stukając w ekran i wskazując na pojawiające się schematy — oświadczył, że wiroid powodujący wrzecionowatość bulw ziemniaczanych jest dobrze znany. Jego łańcuch miał tylko trzysta pięćdziesiąt dziewięć nukleotydów, pojedynczych odcinków przeplatanych z podwójnymi. Tego typu wiroidy powodowały wiele nieprawidłowości u roślin, łącznie z chorobą „bladego ogórka”, karłowatością chryzantem, blednicowatością, cadang-cadang, exocortis cytrusów. Twierdzono także, że wiroidy wywołują pewne choroby zwierząt, jak scrapie, kum, a u ludzi chorobę Creutzfeldta-Jakoba. Wiroidy używały do reprodukcji enzymów gospodarza i stawały się molekułami w jądrze zainfekowanych komórek, zakłócając zwłaszcza produkcję hormonu wzrostu.

Tariki powiedział Nirgalowi, że wiroid w jego basenie, powodujący pierwotnie wrzecionowatość bulw, zdążył się już zmutować. Po zbadaniu chorej trawy w laboratoriach uniwersyteckich naukowcy doszli do wniosku, że zachorują także inne rośliny.

Nirgal czuł się chory. Mdliły go już same nazwy chorób. Popatrzył na swoje ręce, które dotykały zarażonych roślin, i miał wrażenie, że przez skórę, aż do mózgu, wdziera mu się jakaś gąbczasta, encefalopatyczna, grzybowa choroba mózgu.

— Można to jakoś zwalczyć? — spytał.

Sax i Tariki popatrzyli na niego.

— Najpierw — stwierdził Sax — musimy się dokładnie dowiedzieć, co to jest.

Okazało się, że sprawa nie jest prosta. Po kilku dniach Nirgal wrócił do basenu, tam przynajmniej mógł coś zrobić — Sax zasugerował mu, by usunął z pola wszystkie ziemniaki. Było to długie, brudne zadanie, jakaś odwrotność poszukiwania skarbów. Nirgal oglądał jedną bulwę po drugiej: ziemniaki były chore. Przypuszczalnie wiroid ciągle znajdował się w glebie. Nirgal zdał sobie sprawę z tego, że może zajść konieczność opuszczenia pola albo nawet basenu. W najlepszym razie, trzeba będzie posadzić inne rośliny. Nikt jeszcze nie wiedział, w jaki sposób wiroid się rozmnaża, a po Sabishii krążyła plotka, że wiroid okazał się czymś zupełnie innym, niż naukowcy pierwotnie sądzili.

— Składa się z krótszego niż zwykle odcinka — stwierdził Sax. — Więc albo mamy do czynienia z nowym wiroidem, albo to coś przypomina jedynie wiroid, ale jest jeszcze mniejsze. — W laboratoriach Sabishii nazywali go „wiridem”.

Po tygodniu Sax ponownie przyjechał do basenu Nirgala.

— Możemy spróbować usunąć go w sposób fizyczny — oznajmił po kolacji — a potem posadzić inne gatunki roślin, odporne na wiroidy. To jest najlepsze wyjście.

— Ale czy skuteczne?

— Rośliny wrażliwe na infekcje są dość charakterystyczne. Jeśli więc zmienisz trawy i gatunek ziemniaków, może także glebę na niektórych zagonach ziemniaczanych… — Sax wzruszył ramionami.

Nirgal jadł z większym apetytem niż przez cały ubiegły tydzień. Już sama sugestia, że istnieje możliwe rozwiązanie, stanowiła wielką ulgę. Wypił trochę wina. Czuł się coraz lepiej.

— To wszystko jest dziwne, prawda? — zauważył, pijąc po kolacji brandy. — Jakie przykłady życia tu docierają!

— Jeśli można je nazwać życiem.

— No tak, oczywiście.

— Oglądałem lokalne wiadomości w telewizji — powiedział Nirgal. — Mamy do czynienia z wieloma plagami. Nigdy wcześniej tego nie zauważyłem. Pasożyty, wirusy…

— Tak. Czasami martwię się, że może dojść do globalnej zarazy, której nie będziemy w stanie zatrzymać.

— Och, Ka! To się może zdarzyć?

— Sporo złego dzieje się wokół nas. Fale populacyjne roślin, nagłe obumarcia. Wszędzie. Przykłady związane z brakiem równowagi. Niepokojenie równowagi, o której istnieniu nie mieliśmy pojęcia. Zdarzają się rzeczy, których nie rozumiemy. — Jak zawsze, myśl ta unieszczęśliwiała Saxa.

— Biomy osiągną w końcu równowagę — podsunął Nirgal.

— Nie jestem pewien, czy coś takiego w ogóle istnieje.

— Równowaga?

— Tak. To może być kwestia… — Russell zamachał rękami. — Przerwanie stanu równowagi bez równowagi.

— Przerwanie stanu zmienności?

— Bezustanna zmienność. Przeplatane zmiany… nagły wzrost…

— Jak kaskadowy chaos rekombinacyjny?

— Być może.

— Słyszałem, że jest to matematyczna dziedzina, którą tylko tuzin ludzi naprawdę rozumie.

Sax spojrzał na niego zaskoczony.

— Nigdy tak nie jest. A może stwierdzenie to dotyczy każdej matematycznej poddziedziny. Wszystko zależy od tego, co masz na myśli, gdy używasz słowa „rozumieć”. Jeśli trochę o czymś wiesz, możesz tę wiedzę wykorzystać dla własnych celów. Nie potrafisz jednak przewidzieć niczego nowego i nie wiesz, jak spożytkować wiedzę, aby zaproponować jakieś… pożądane reakcje. Nie jesteś nawet pewien, czy można tak ją spożytkować. — Mówił przez chwilę o zapatrywaniach Włada na holony, jednostki organiczne, które miały w sobie podjednostki, równocześnie będąc podjednostkami większych holonów. Na każdym poziomie jednostki łączyły się, tworząc wyższy poziom; powstawał wspaniały łańcuch. Wład wypracował matematyczne wzory tych przykładów. Okazało się, iż istnieje wiele rodzajów holonów, dokładnie mówiąc: wiele rodzin w ramach wielu rodzajów. Sax mówił, że gdyby udało się otrzymać wystarczająco dużo informacji o zachowaniu się danego poziomu holonów i wyższego poziomu, mogliby spróbować przedstawić te zachowania w postaci formułek matematycznych i sprawdzić, co z tego powstanie, a potem może je obalić. — To najlepszy sposób, w jaki możemy potraktować tak małe rzeczy jak wiroidy.

Następnego dnia zadzwonili do oranżerii w Xanthe, aby poprosić o przesłanie nowej gleby i próbek nowych odmian traw opartych na trawie himalajskiej. Zanim przybyły, Nirgal wyrwał z basenu całą turzycę i większość mchu. Praca ta przyprawiała go o mdłości i nie mógł nic na to poradzić. W pewnej chwili, słysząc, jak zainteresowany samiec świstak wydaje w jego kierunku świsty, usiadł i wybuchnął płaczem. Sax ostatnio znowu stał się bardziej milkliwy, pogarszając całą sprawę, przypominając Nirgalowi o Simonie i w ogóle o śmierci. Młody Marsjanin czuł, że potrzebuje Mai albo jakiejś innej odważnej osoby o wyrazistych poglądach, która z łatwością potrafi mówić na temat problemów ludzkiego wnętrza, boleści i hartu ducha. Zamiast tego miał Saxa, zatraconego w myślach, jak gdyby telepatycznie przemawiał w jakimś obcym języku, prywatnym idiolekcie, którego nie miał ochoty tłumaczyć na angielski.

Po otrzymaniu przesyłki zaczęli sadzić w całym basenie nasiona nowych himalajskich traw, zwłaszcza koncentrowali się na brzegach strumienia i jego odnóg; sadzili pod strugami i pod lodem. Ostry mróz właściwie im pomagał, ponieważ zarażone rośliny zabijał szybciej niż zdrowe. Sax i Nirgal spalili wszystkie chore okazy w suszarni na dole masywu. Z okolicznych basenów przybyli ludzie do pomocy, przywożąc ze sobą nowe odmiany roślin do późniejszego posadzenia.

Minęły dwa miesiące i fala inwazji osłabła. Pozostałe rośliny wydawały się bardziej odporne, a nowo posadzone nie zostały zarażone ani nie zginęły. Basen wyglądał wprawdzie, jak gdyby na dworze panowała jesień (była połowa lata), lecz umieranie powstrzymano. Świstaki wyglądały chudo i wydawały się bardziej niespokojne niż kiedykolwiek; były gatunkiem istot zmartwionych. Nirgal potrafił zrozumieć ich punkt widzenia. Basen wyglądał na spustoszony. Należało się jednak spodziewać, że bioma przetrwa. Wiroid uspokoił się i teraz ledwie mogli znaleźć jego ślady, niezależnie od tego, jak twarde i długie wzory odwirowywali. Mieli nadzieję, że opuścił basen w równie tajemniczy sposób, jak przybył.

Sax potrząsnął głową.

— Gdyby wiroidy, które zarażają zwierzęta, były silniejsze… — Westchnął. — Żałuję, że nie mogę porozmawiać o tym z Hiroko.

— Słyszałem, jak mówili, że przebywa na biegunie północnym — rzucił Nirgal.

— Tak.

— Ale?

— Nie sądzę, żeby tam była. I… nie sądzę, żeby chciała ze mną rozmawiać. Chociaż… ciągle czekam.

— Na telefon od niej? — spytał Nirgal z sarkazmem.

Sax skinął głową.

Z posępnymi minami zapatrzyli się w płomień lampy Nirgala. Hiroko… matka, kochanka — opuściła ich obu.

Basen jednak żył. Kiedy Sax poszedł do swojego rovera, aby odjechać, Nirgal mocno go uściskał i zakręcił nim młynka. — Dzięki.

— Cała przyjemność po mojej stronie — odparł Sax. — To było bardzo interesujące doświadczenie.

— Co teraz zrobisz?

— Chyba porozmawiam z Ann. To znaczy, spróbuję z nią porozmawiać.

— Ach tak! Wobec tego, życzę ci powodzenia.

Sax pokiwał głową, jak gdyby chciał potwierdzić, że będzie tego potrzebował. Pomachał ręką, potem położył obie dłonie na kierownicy i odjechał. Po minucie znajdował się już ponad grzbietem, a w następnej chwili zniknął.

Nirgal zabrał się teraz za trudną pracę odbudowywania basenu. Robił, co mógł, aby jeszcze bardziej uodpornić rośliny. Starał się zwiększyć różnorodność i wprowadzić więcej miejscowych organizmów pasożytniczych: od mieszkańców skał chasmoendolitycznych po insekty i muchy mikrobiologiczne krążące w powietrzu. W ten sposób chciał stworzyć pełniejszą, bardziej wytrzymałą biomę. Rzadko odwiedzał Sabishii. Wymienił całą glebę zagonu ziemniaczanego.

Sax i Spencer przyjechali go odwiedzić, kiedy w regionie Claritas zaczęła się duża burza pyłowa. Claritas leżały blisko Senzeni Na, a zatem na ich szerokości areograficznej. Burza posuwała się szybko. Sax i Spencer usłyszeli o niej w wiadomościach, a potem, przez parę następnych dni śledzili jej ruch na zdjęciach satelity meteorologicznego. Przemieszczała się w kierunku wschodnim i wyglądało na to, że przejdzie na południe od basenu Nirgala, niestety w ostatniej chwili skręciła na północ.

Siedzieli we trzech w salonie kamiennego domu Nirgala i patrzyli na południe. Burza przesuwała się — miała postać ciemnej masy wypełniającej niebo. Strach paraliżował Nirgala, tak jak wyładowania elektryczne, które powodowały, że Spencer krzyczał, ilekroć czegoś dotknął. Przerażenie nie miało sensu, wszak przeżyli już wcześniej dziesiątki pyłowych burz. Był to tylko jakiś szczątkowy lęk, pozostały po nieszczęsnej sprawie związanej z wiroidem. Lecz przecież sobie z nim poradzili.

Światło dzienne zbrązowiało nagle i zamgliło się. Równie dobrze mogłaby panować noc — czekoladowa noc; powietrze wyło ponad kamiennym domem i grzechotało o zewnętrzne szyby.

— Wiatry stają się takie silne — zauważył w zadumie Sax.

Potem wycie osłabło, na dworze jednak nadal panowała ciemność. Im słabiej wiał wiatr, tym bardziej chory czuł się Nirgal — aż powietrze zupełnie znieruchomiało, a Nirgalowi było słabo, ledwie mógł ustać przy oknie. Tak się czasami działo z globalnymi burzami pyłowymi; kończyły się nagle, gdy nawałnica zderzyła się z wiatrem przeciwnym albo z jakąś szczególną formą terenu. Wówczas burza zrzucała na powierzchnię ładunek pyłu i miału. W chwili obecnej także właśnie spadał pył, toteż za oknami domu widać było brudną szarość. Jak gdyby popiół zamierzał zasypać cały świat. Sax mamrotał niespokojnie, że w dawnych czasach nawet po największych burzach pyłowych spadało tylko kilka milimetrów drobin miału. Teraz natomiast, gdy atmosfera była o tyleż gęstsza, a wiatry o tyleż potężniejsze, wysoko, w górę wznosiły się ogromne ilości pyłu i piasku i jeśli cały ładunek spadał w jednym miejscu — jak to się czasami zdarzało — osady mogły być znacznie grubsze.

Ponieważ burza skończyła się tak blisko domu Nirgala, spora część miału spadła na jego teren. Później nastało mgliste i bezwietrzne popołudnie. Powietrze wypełniało coś w rodzaju rzadkiego dymu, przez który można było dostrzec cały basen pokryty ciężkim kobiercem pyłu.

Nirgal wyszedł na zewnątrz z maską na twarzy i z rozpaczą zaczął kopać łopatą, a następnie gołymi rękoma. Za nim, słaniając się w miękkich zaspach pyłu, pojawił się Sax i położył mu rękę na ramieniu.

— Obawiam się, że nie można nic na to poradzić.

Warstwa pyłu miała prawie metr głębokości albo i więcej.

Po jakimś czasie wiatr rozwiał nieco z tego pyłu, resztę przykrył śnieg, a kiedy stopniał, powstałe błoto spłynęło strumykami, wycinając — podobny do starego — nowy fraktalny wzorzec systemu kanalików w postaci unerwionego liścia. Woda poniosła pył oraz miał w dół masywu i dalej po powierzchni planety. Jednak do tego czasu zginęły już wszystkie organizmy roślinne i zwierzęce żyjące wcześniej w basenie Nirgala.

CZĘŚĆ 9

Historia naturalna

Później Nirgal pojechał z Saxem na północ, do Da Vinciego, i zatrzymał się w mieszkaniu starego przyjaciela. Pewnej nocy odwiedził ich Kojot. Było już po szczelinie czasowej, w porze, w której chyba nikomu innemu nie przyszłoby do głowy składać wizyty.

Nirgal powiedział w kilku słowach, co się zdarzyło w wysokim basenie.

— Tak, no i co? — spytał Kojot.

Nirgal odwrócił wzrok.

Kojot poszedł do kuchni i zaczął przetrząsać lodówkę Saxa, krzycząc do salonu z pełnymi ustami:

— Czego się spodziewałeś po takim wietrznym stoku? Ten świat to nie ogród, mój drogi. Sporo terenów co roku zostaje podobnie zasypanych. Za rok lub dziesięć lat nadejdzie inny wiatr i zwieje cały ten pył z twojego wzgórza.

— Do tego czasu cała roślinność umrze.

— Takie jest życie. Teraz czas, żebyś się zajął czymś innym. Co robiłeś, zanim się tam osiedliłeś?

— Szukałem Hiroko.

— Cholera. — Kojot pojawił się w progu, wskazując dużym kuchennym nożem prosto w syna. — No nie, ty też?!

— Tak, ja też.

— Och, daj spokój. Kiedy wreszcie dorośniesz? Hiroko nie żyje. Powinieneś się przyzwyczaić do tej myśli.

Z gabinetu wyszedł Sax, mrugając mocno oczyma.

— Ależ ona żyje — oświadczył.

— No nie, znów to samo! — krzyknął Kojot. — Jesteście jak dzieci!

— Widziałem ją podczas burzy na południowym stoku Arsia Mons.

— Dołącz do towarzystwa głupców, człowieku.

Sax zamrugał, patrząc na niego.

— Co masz na myśli?

— Och, przestań, cholera.

Kojot wrócił do kuchni.

— Słyszałem o różnych miejscach — powiedział Nirgal do Saxa. — Relacje są dość zgodne…

— Wiem, że…

— Codziennie ktoś coś mówi na jej temat! — krzyknął z kuchni Kojot. Po chwili zjawił się w salonie. — Codziennie ktoś ją spotyka! Włączcie nadgarstki. W sieci jest nawet taki plik, z którego można się dowiedzieć, gdzie ją widziano! W zeszłym tygodniu pojawiła się w dwóch różnych miejscach tej samej nocy, w Noachis i na Olympusie! Na zupełnie przeciwstawnych częściach planety!

— Nie sądzę, żeby to cokolwiek znaczyło — powiedział z uporem Sax. — O tobie również mówi się takie rzeczy, a — jak widzę — wciąż żyjesz.

Kojot gwałtownie potrząsnął głową.

— Nie. Ja jestem wyjątkiem potwierdzającym regułę. Wszyscy inni, którzy podobno znajdują się w dwóch różnych miejscach jednocześnie, nie żyją. To pewny znak. — Pragnąc ubiec następne stwierdzenie Saxa, krzyknął: — Hiroko nie żyje! Pogódźcie się ż tym! Zginęła podczas ataku na Sabishii! Szturmowe oddziały z ZT ONZ schwytały ją, Iwao, Gene‘a, Ryę i całą resztę. Żołnierze zabrali ich do pewnego pokoju, gdzie ich wykończyli albo wypompowali powietrze. Takie rzeczy się zdarzały! Nadal się zdarzają! Sądzicie, że tajna policja nie zabijała dysydentów, których ciała znikały tak skutecznie, że nikt ich nigdy nie odnalazł? To się ciągle zdarza! Cholera, tak się dzieje wszędzie, nawet na waszym drogocennym Marsie! Wiecie, że to prawda! Tacy są ludzie. Zabiją innych i w dodatku twierdzą, że to ich obowiązek i praca, że w taki sposób po prostu zarabiają na utrzymanie swoje i dzieci albo że postępują tak dla bezpieczeństwa świata… I tyle. Zabili Hiroko i wszystkich jej przyjaciół.

Nirgal i Sax bez słowa patrzyli na zdenerwowanego Kojota, który drżał na całym ciele.

Po chwili Sax odchrząknął.

— Desmondzie… Skąd masz pewność?

— Ponieważ sam szukałem! Szukałem wszędzie! Nie było jej w żadnej z kryjówek. Mówię wam, że nie opuściła miasta. Przecież od czasu Sabishii nikt naprawdę jej nie widział. Dlatego właśnie nigdy nie otrzymaliście od niej wiadomości. Nie jest przecież potworem, zawiadomiłaby nas jakoś…

— Ależ jaja widziałem — upierał się Sax.

— Powiedziałeś, że to było podczas burzy? Przypuszczam, że miałeś wówczas pewne kłopoty. I widziałeś ją zapewne przez chwilę… Pomogła ci i zniknęła na dobre?

Sax zamrugał oczyma.

Kojot roześmiał się zgrzytliwie.

— Tak właśnie sądziłem. No cóż, w porządku. Możesz sobie dalej roić, co ci się żywnie podoba, ale nie mieszaj tych marzeń z rzeczywistością. Mówię ci, że Hiroko nie żyje.

Nirgal spojrzał na jednego mężczyznę, potem na drugiego. Obaj milczeli.

— Ja również jej szukałem — powiedział. A potem, widząc zwarzoną minę Saxa, dodał: — Wszystko jest możliwe.

Kojot potrząsnął głową, następnie wrócił do kuchni, mamrocząc coś do siebie. Sax spojrzał Nirgalowi w oczy.

— Może jeszcze raz spróbuję ją znaleźć — odezwał się młody Marsjanin.

Sax pokiwał głową.

— To lepsze niż uprawa roli — rzucił Kojot z kuchni.

Ostatnio Harry Whitebook wynalazł metodę zwiększenia zwierzęcej tolerancji na dwutlenek węgla. Dokonał tego, wprowadzając do organizmów ssaków gen, który zawierał w sobie pewne charakterystyczne cechy krokodylej hemoglobiny. Krokodyle potrafiły wstrzymywać pod wodą oddech na bardzo długi czas, a dwutlenek węgla, który docierał do ich krwi, rozpuszczał się w niej w jony dwuwęglanu i wiązał z zawartymi w hemoglobinie aminokwasami; powstała mieszanina powodowała, iż z hemoglobiny uwalniały się cząsteczki tlenu. Wysoka tolerancja na dwutlenek węgla łączyła się zatem ze zwiększoną wydajnością nadtlenienia, wspaniałą adaptacją organizmów do nowych warunków. W dodatku, jak się okazało, istniała naprawdę prosta metoda (odkąd wskazał ją Whitebook) przekazywania tej cechy ssakom — dzięki wykorzystaniu najnowszej technologii kopiowania cech: wyznaczano odpowiednie odcinki „naprawczej”, enzymatycznej fotoliazy DNA, które — podczas kuracji gerontologicznych — wykazywały zdolność łączenia wyznaczników danej cechy z nowym genomem, zmieniając lekko własności hemoglobiny osobnika.

Sax należał do pierwszych osób, którym zezwolono na używanie tej metody. Sam pomysł bardzo mu się spodobał, ponieważ zapewniał w przyszłości rezygnację z masek na twarz pod gołym niebem, a Sax wiele czasu spędzał w terenie. Poziom dwutlenku węgla w atmosferze sięgał ciągle jeszcze około czterdziestu milibarów z całkowitych pięciuset (przy poziomie morza), oprócz dwustu sześćdziesięciu milibarów azotu, stu siedemdziesięciu milibarów tlenu i trzydziestu — rozmaitych gazów szlachetnych. Stężenie dwutlenku węgla wciąż było zatem zbyt wysokie, aby ludzie bez masek filtracyjnych mogli je tolerować. Gdyby jednak Sax zastosował na sobie metodę kopiowania cech, mógłby chodzić swobodnie po dworze i obserwować zwierzęta z tą samą cechą. Mutanty w swoich ekologicznych niszach, umierające z powodu ciepła bądź zimna, inwazji i regresji, daremnie szukające równowagi, która nie była jeszcze możliwa. Innymi słowy, życie na Marsie nie różniło się od życia na Ziemi, tyle że tutaj rozwój dokonywał się w znacznie szybszym tempie, ponieważ naturalnym zmianom pomagał człowiek. Modyfikacje, wprowadzanie cech i ich kopiowanie, translacje, udane i nieudane interwencje, efekty nie zamierzone, nieprzewidziane lub niezauważalne; działalność ta osiągnęła stopień, w którym wielu rozważnych naukowców przestawało udawać, że ma nad nią jakąkolwiek kontrolę.

„Niech się stanie to, co się może stać” — jak mawiał Spencer, gdy bywał podchmielony, obrażając poczucie sensu Michela. Niestety, na obecną sytuację nikt nie miał wpływu, toteż Michelowi pozostawało zacząć myśleć po nowemu. Życie rozwijało się w sposób nieprzewidziany, zachodziła ewolucja. Sax sprawdził, że słowo to pochodzi z łaciny i pierwotnie oznaczało rozwinięcie zwoju bądź otwarcie książki. Istniała też ewolucja bezpośrednia, szybka, na krótką metę. Na tutejszą ludzie mieli częściowy wpływ i potrafili ją przyspieszać — w każdym razie, pewne jej aspekty… Trzeba się było pogodzić z faktem, że Marsjanie nie do końca wiedzą, co robią.

Sax wędrował po Półwyspie Da Vinciego, prostokątnym fragmencie lądu otaczającym koliste stożkowe wzgórze Krateru Da Vinciego i ograniczonym fiordami Simud, Shalbatana i Ravi, które uchodziły do południowego krańca zatoki Chryse. Na zachodzie, przy ujściu fiordów Ares i Tiu, leżały dwie wyspy: Kopernik i Galileusz. Układ morza i żyznej ziemi był idealny dla pączkującego życia — technicy z laboratoriów Da Vinciego wybrali naprawdę znakomite miejsce, choć Sax był absolutnie przekonany, że wtedy, przed laty nie mieli pojęcia o okolicy. Zresztą, kiedyś istniały tu tajne lotniczo-kosmonautyczne laboratoria podziemia, a krater cechował się grubym stożkiem i znajdował w odpowiedniej odległości od Burroughs i Sabishii. O krok do raju. Przez całe życie można było obserwować to miejsce, nie opuszczając domu.

Hydrologia, biologia inwazji, areologia, materiałoznawstwo, fizyka cząstek elementarnych, kosmologia: wszystkie te dziedziny niezwykle interesowały Saxa, jednak jego codzienna praca w ostatnich latach przeważnie wiązała się z meteorologią. Na Półwyspie Da Vinciego klimat był bardzo „gwałtowny”; deszczowe burze przesuwały się na południe zatoki, suche katabatyczne wiatry opadały z południowych wyżyn i fiordowych kanionów, tworząc na morzu duże, północne fale. Ponieważ miejsce leżało tak blisko równika, cykl perihelium-aphelium oddziaływał na nie o wiele bardziej niż zwykłe inklinacyjne pory roku. Aphelium przynosiło zimną pogodę co najmniej dwadzieścia stopni na północ od równika, podczas gdy perihelium prażyło równik tak samo jak regiony południowe. W styczniach i lutych ogrzane słońcem południowe powietrze wznosiło się w stratosferę, skręcało na wschód przy tropopauzie i łączyło się z krążącymi prądami strumieniowymi nad wybrzuszeniem Tharsis. Południowy prąd był wilgotny, niósł znad Zatoki Amazońskiej deszcze, które zrzucał na Daedalię i Ikarię, czasami na zachodnią ścianę gór basenu Argyre, gdzie tworzyły się lodowce. Północny prąd natomiast rozlewał się po górzystych obszarach Tempe-Mareotis, potem uderzał ponad Morzem Północnym, gromadząc wilgoć na kolejną burzę. Na północ od niego, ponad czapą polarną, powietrze chłodziło się i opadało na wirującą planetę, wywołując powierzchniowe wiatry z północnego wschodu. Te zimne, suche wichury mknęły czasami pod cieplejszym i wilgotniejszym powietrzem umiarkowanych stałych wiatrów zachodnich, powodując powstawanie nad Morzem Północnym frontów ogromnych kowadeł burzy, nieraz wysokich na dwadzieścia kilometrów.

Wiejące na południowej półkuli — bardziej jednolitej niż północna — wiatry „zachowywały się” jeszcze bardziej zgodnie z zasadami fizyki powietrza: południowo-wschodnie pasaty wiały od równika do szerokości areograficznej trzydziestej, dominujące stałe wiatry zachodnie od szerokości trzydziestych do sześćdziesiątych, natomiast polarne stałe wiatry wschodnie stamtąd aż do bieguna. Na południu znajdowały się ogromne pustynie, zwłaszcza między szerokością piętnastą i trzydziestą, gdzie wznoszące się przy równiku powietrze ponownie opadało, powodując wysokie ciśnienie i gorącą temperaturę; powietrze nasycone było mnóstwem nie skroplonej pary wodnej. Na tym obszarze (leżały tu między innymi hiperjałowe prowincje: Solis, Noachis i Hesperia) rzadko kiedy padały deszcze, wiatry podnosiły pył z suchej ziemi, a burze pyłowe zdarzały się często i znacznie gęstsze niż wcześniej, czego Sax sam niestety doświadczył podczas pobytu z Nirgalem na Tyrrhenie.

Tak wyglądały główne wzorce marsjańskiej pogody: gwałtowny klimat w okresie aphelium, łagodny — w trakcie helioekwinokcjów. Południe było półkulą ekstremów, północ — półkulą umiarkowaną. Zakładały tak w każdym razie pewne modele. Sax obserwował symulacje tworzące te modele, zdawał sobie jednak sprawę, że harmonizują z rzeczywistością jedynie w przybliżeniu; każdego roku rejestrowano rozmaite wyjątki, w dodatku warunki zmieniały się w każdej fazie terraformowania. Przyszłości klimatu Marsa nie można było przewidzieć, nawet gdyby „zamrozić” zmienne i wbrew faktom udawać, że terraformowanie się ustabilizowało. Sax stale symulował na komputerze pogodę okresu tysiąca najbliższych lat, zmieniając w modelach parametry i za każdym razem jawił mu się zupełnie inny klimat. Fascynujące! Lekka grawitacja i spowodowana nią elementarna wysokość atmosfery, ogromna, pionowa rzeźba powierzchni, obecność Morza Północnego (które mogło pokryć się lodem lub pozostać płynne), gęstniejące powietrze, cykl perihelium-aphelium (który stanowił aberrację i powoli ulegał precesji na rzecz inklinacyjnych pór roku) — skutki każdej z tych osobliwości można było sobie dość łatwo wyobrazić, lecz układ ich wszystkich razem sprawiał, że marsjański klimat stał się niezwykle trudny do przewidzenia. Sax miał wrażenie, że im dłużej obserwuje komputerowe symulacje, tym mniej wie. Samą pracę uważał jednakże za bardzo interesującą, potrafił więc przesiedzieć przed ekranem cały dzień.

Siadywał też czasem na Punkcie Simshal i wpatrywał się w chmury płynące przez hiacyntowe niebiosa. Położony na północnym zachodzie Fiord Kasei stanowił wietrzny tunel, w którym zdarzały się najsilniejsze katabatyczne porywy na planecie; wiatr wiejący w kierunku zatoki Chryse miewał prędkość nawet pięciuset kilometrów na godzinę. Ilekroć zbliżała się tak silna wichura, Sax dostrzegał — sygnalizujące ją — cynamonowe chmury na północnym horyzoncie. W dziesięć lub dwanaście godzin później od północy nadchodziły spore, wznoszące się na pięćdziesiąt metrów fale, które z łomotem uderzały w morskie klify, a następnie rozpryskiwały się o skały; powietrze na całym półwyspie zmieniało się w gęstą białą mgłę. Niebezpiecznie było płynąć po morzu podczas takiej wichury. Sax dobrze o tym wiedział, ponieważ nauczył się obsługiwać mały katamaran i kiedyś, w trakcie żeglugi przybrzeżnymi wodami południowej zatoki, złapał go sztorm.

Znacznie przyjemniej było obserwować burzę z klifu. Tego dnia wiał ledwie dość mocny wiatr, chociaż daleko, na północ od Kopernika, woda ciemniała od szkwału. Sax czuł na skórze gorące promienie słońca. Globalna średnia temperatura zmieniała się co roku, raz rosnąc, raz malejąc, przeważnie jednak rosnąc… Na wykresie czasem pojawiała się pozioma oś, czasem wznoszące się górskie pasmo. Zapomniano już o „roku bez lata”. Zresztą, trwał w rzeczywistości trzy lata (nikt jednak nie miał ochoty nazywać tego okresu „trzema niezwykle chłodnymi latami”), których ludzie woleli nie wspominać. Sax, spędziwszy sporo czasu w Sabishii u Michela i Mai, wiedział, że ludzie myślą symbolicznie i potrzebują doznań pozytywnych. Kochają dramatyzm. Maja chyba bardziej niż większość, mogła wręcz posłużyć za przykład przesadny. Sax martwił się jej wpływem na Michela. Duval najwyraźniej nie cieszył się życiem. Cierpiał z powodu nostalgii. Nostalgia… Od greckich słów nostos — „powrót do domu” i algos — „ból”. Ból spowodowany niemożnością powrotu do domu. Bardzo adekwatny opis; czasami słowa niosły w sobie głębokie prawdy! Wydawało się to paradoksalne, dopiero gdy człowiek uświadomił sobie, w jaki sposób działa mózg, wszystko okazywało się znacznie mniej zaskakujące. Model interakcji mózgu z rzeczywistością fizyczną, zamazany w miejscu połączenia. Nawet nauka musiała to przyznać. Nie trzeba jednakże rezygnować z prób wyjaśnienia problemów świata!

— Wyjedź ze mną — nakłaniał Sax Michela. — Chcę zrobić trochę badań w terenie.

— Tak, tak, wkrótce.

— Skoncentruj się na chwili obecnej — rzucił Sax. — Każda oznacza szczególną rzeczywistość, charakteryzuje się niepowtarzalną aktualnością. Nie potrafisz przepowiadać, ale umiesz wyjaśniać. Koniecznie, powinieneś spróbować. Jeśli jesteś dobrym obserwatorem i masz trochę szczęścia, potrafisz powiedzieć, dlaczego coś się zdarza! Jakie to interesujące!

— Sax. Kiedy stałeś się poetą?

Russell nie wiedział, co na to pytanie odpowiedzieć. Michel był smutny, przepełniała go ogromna nostalgia.

— Znajdź czas na wyjazd w teren — powtórzył na koniec Sax.

W nieostre zimy, kiedy wiatry były umiarkowane, Sax opływał katamaranem południowy kraniec zatoki Chryse, Złotej Zatoki. Przez resztę roku pozostawał na półwyspie. Często rano opuszczał Krater Da Vinciego i pieszo lub w małym pojeździe odbywał wycieczki. Przeważnie robił wówczas pomiary meteorologiczne, chociaż oczywiście bacznie obserwował wszystko wokół. Na wodzie pozwalał się unosić łodzi; czując, jak wiatr dmie w żagiel, posuwał się od jednego małego zakrętu wybrzeża do następnego. Jeśli znajdował się na lądzie, jechał tak długo, aż znalazł odpowiednie miejsce. Wtedy zatrzymywał pojazd i wysiadał.

Spodnie, koszula, skafander, wysokie buty dla wędrowców, stary kapelusz — niczego więcej nie potrzebował każdego dnia sześćdziesiątego piątego roku marsjańskiego. Nadal interesował się pogodą. Zwykle temperatura wynosiła kilka stopni powyżej dwustu osiemdziesięciu kelwinów — był to orzeźwiający chłodek, który Sax lubił. Globalne średnie oscylowały wokół dwustu siedemdziesięciu pięciu stopni Kelvina. Russell uważał tę przeciętną — nieco ponad punktem zamarzania wody — za dobrą. Takie ciepło stopiłoby zmarzlinę mniej więcej w tysiąc lat. Na szczęście, istniały również inne metody…

Wędrował po tundrowym mchu i koprze morskim, turzycy i trawie. Życie na Marsie — dziwna sprawa… Właściwie istniało wszędzie. Przyczyny jego pojawienia się nie były jasne. Ostatnimi czasy Saxa nurtował właśnie ten problem. Dlaczego w jakiejś części kosmosu rozprzestrzeniał się porządek, skoro wszyscy spodziewali się jedynie entropii?, zapytywał siebie. Zaintrygowało go też wypowiedziane na poczekaniu wyjaśnienie Spencera, który pewnej nocy na odeskim gzymsie przy piwie oświadczył, że w rozszerzającym się wszechświecie porządek nie jest naprawdę porządkiem, lecz tylko różnicą między faktycznie istniejącą entropią i maksymalną możliwą entropią; tę różnicę ludzie postrzegali jako porządek. Sax był zaskoczony, słysząc taką interesującą kosmologiczną myśl z ust przyjaciela, ale Spencer był zaskakującym człowiekiem. Tyle że pił zbyt wiele alkoholu…

Leżąc na trawie i patrząc na tundrowe kwiaty, Sax musiał myśleć o życiu. W świetle słońca małe, intensywnie kolorowe kwiaty jarzyły się antracyjänami. Ideogramy porządku. Nie wyglądały jak zwyczajna różnica w poziomie entropii. Jakże piękna jest materia płatka kwiatu; skąpane w świetle, były widoczne w postaci neoimpresjonistycznych kropli: tu biała kropla, tam lawendowa, dalej błękitna. Gdyby poszczególne cząsteczki były widoczne, okazałyby się bardzo małe, może nawet mniejsze, niż potrafi sobie wyobrazić człowiek. Chociaż ostatnio teoretycy z Da Vinciego zaczęli wspominać o postępach w dziedzinach zajmujących się maleńkimi cząsteczkami — teorii superstrun i teorii grawitacji kwantowej; podobno nawet przetestowali tezy, które kiedyś stanowiły wielką słabość teorii strun. Ponieważ Saxa zainteresował powrót do działań eksperymentalnych, postanowił zrozumieć, czym właściwie się zajmują badacze. Porzucił morskie klify i wrócił do sal wykładowych, zasiadał w nich popołudniami podczas deszczowych pór roku, obserwował spotkania grupy, oglądał prezentacje i przysłuchiwał się późniejszym dyskusjom. Patrząc na ekran, studiował równania matematyczne, a poranki spędzał, czytając o powierzchniach Riemanna, algebrach Lie, liczbach Eulera, topologiach gęstych przestrzeni sześciowymiarowych, geometriach różniczkowych, zmiennych Grassmanna, operatorach awaryjnych Włada i wszystkich innych matematycznych kwestiach, których znajomość była niezbędna, by nadążyć za aktualnym pokoleniem naukowców.

Superstrunami Sax zajmował się już nieco wcześniej. Teoria powstała prawie dwieście lat temu, roztrząsano ją jednakże teoretycznie na długo przedtem, zanim w ogóle pojawiła się matematyka czy też odpowiednie możliwości badań eksperymentalnych. Opisywała najmniejsze cząsteczki czasoprzestrzeni nie jako punkty geometryczne, ale jako ultramikroskopowe pętle, drgające w dziesięciu wymiarach, z których sześć zbijało się wokół tych pętli, czyniąc je egzotycznymi obiektami matematycznymi. Przestrzeń, w której wibrowały cząsteczki, została już wcześniej skwantyzowana przez teoretyków dwudziestego pierwszego wieku we wzory pętli zwane sieciami spinowymi, w których linie działania siły w najmniejszym ziarnie pola grawitacyjnego zachowywały się podobnie jak linie działania siły magnetycznej wokół magnesu — pozwalały drgać strunom jedynie w pewnej harmonii. Te supersymetryczne struny, wibrujące harmonijnie w dziesięciowymiarowych sieciach spinowych, obliczono dokładnie i w sposób wiarygodny dla różnych sił i cząsteczek postrzeganych na poziomie subatomowym; obliczono wszystkie bozony i fermiony oraz ich efekty grawitacyjne. W pełni opracowana teoria stanowiła udane połączenie mechaniki kwantowej z teorią grawitacji, będącą problemem fizyki teoretycznej przez dwa stulecia.

Sax uznał tę dziedzinę za ekscytującą, jednak wraz z wieloma innymi sceptykami dostrzegał przeszkodę w postaci bardzo małych rozmiarów występujących w teorii pętli i przestrzeni. Wszystkie one oscylowały wokół rzędu l O”33 centymetra, tak zwanej długości Plancka, znacznie mniejszej od cząsteczek subatomowych; typowe atomowe jądro miało na przykład średnicę około 1013 centymetra, czyli jedną milionową miliardowej części centymetra… Kiedyś Sax intensywnie usiłował przemyśleć tę wielkość. Pomysł był dość rozpaczliwy, uważał jednak, że trzeba spróbować; ktoś powinien choć na chwilę skupić się na tej beznadziejnie niepojętej miniaturowości. Później Sax przypomniał sobie, że w teorii strun mówi się o wielkościach jeszcze dwudziestokrotnie mniejszych — o obiektach rzędu jednej tysięcznej jednej miliardowej części rozmiaru atomowego jądra! Wytężył umysł nad tym współczynnikiem i doszedł do wniosku, że struna byłaby w takim razie rozmiaru atomu, gdyby atom miał wielkość… Układu Słonecznego. Ledwie mógł pojąć ten stosunek.

Co gorsza, struna była zbyt mała, aby badać ją eksperymentalnie. Dla Saxa fakt ten stanowił sedno problemu. Fizycy prowadzili eksperymenty w akceleratorach na poziomach energetycznych rzędu stu gigaelektronowoltów, czyli masowej energii protonu. Z tych eksperymentów, prowadzonych z wielkim wysiłkiem przez wiele lat, wyłonił się tak zwany poprawiony standardowy model fizyki cząsteczkowej. Model ten wyjaśniał wiele, był naprawdę zadziwiającym osiągnięciem i składał się z tez, które można było udowodnić bądź obalić za pomocą laboratoryjnego eksperymentu lub kosmologicznych obserwacji, tez tak urozmaiconych i dobrze sformułowanych, że fizycy mogli dzięki nim z przekonaniem mówić o wielu zdarzeniach, które miały miejsce w historii wszechświata od Wielkiego Wybuchu, a ściśle rzecz biorąc, potrafili „cofnąć się” aż do jednej milionowej sekundy czasu.

Jednakże teoretycy zajmujący się strunami chcieli wykonać fantastyczny skok poza poprawiony model standardowy, do odległości Plancka, czyli najmniejszego możliwego zakresu, minimalnego ruchu kwantu, którego nie można było zmniejszyć, nie popadając w sprzeczność z zasadą wykluczenia Pauliego. Skupianie się na minimalnym rozmiarze cząstek z pewnością miało jakiś sens, jednak faktycznie obserwacja zdarzeń w tak małej skali przybierała eksperymentalne poziomy energetyczne wielkości przynajmniej 10 l9 gigaelektronowoltów; naukowcy nie potrafili ich osiągnąć, żaden akcelerator nigdy się nie zbliżył do takich wartości. Skala pasowała bardziej do serca supernowej. Nie, nie. Wielka odległość — niczym ogromna przepaść bądź pustynia — dzieliła teoretyków od zakresu Plancka. Ten poziom rzeczywistości pozostawał nieznany we wszystkich możliwych sensach fizycznych.

Tak w każdym razie utrzymywali sceptycy. Jednak osobom naprawdę zainteresowanym jakąś teorią nigdy się nie da wyperswadować studiów nad nią. Naukowcy szukali zatem choćby niebezpośredniego potwierdzenia swej teorii na poziomie subatomowym, który z ich perspektywy wydawał się gigantyczny, oraz w kosmologii. Anomalie w zjawiskach, których poprawiony model standardowy nie potrafił wyjaśnić, mogłyby wytłumaczyć tezy postawione przez teorię strun w związku z zakresem Plancka. Tezy te były wszakże nieliczne i dotyczyły trudnych do dostrzeżenia zjawisk. Nie znaleziono żadnych rzeczywistych i rozstrzygających dowodów. Niemniej jednak, w kolejnych dekadach zawsze znalazło się kilku entuzjastów strun, podejmujących się badań nad nowymi układami matematycznymi, które mogłyby ujawnić dodatkowe odgałęzienia teorii i wyznaczyć łatwiejsze do sprawdzenia rezultaty niebezpośrednie. Nie było to wiele, Sax zresztą sądził, że jest to ryzykowna droga dla fizyki, całym sercem bowiem wierzył w eksperymentalne testowanie wszelkich teorii. Jeśli jakiegoś zjawiska nie dawało się potwierdzić eksperymentem, pozostawało ono zdaniem Saxa w krainie matematyki i jego piękno było jedynie abstrakcyjne. W matematyce znajdowało się wiele dziwacznych, atrakcyjnych i egzotycznych obszarów, jeśli jednak nie modelowały one świata zjawisk, nie interesowały Saxa.

Teraz jednak po tylu dziesięcioleciach pracy naukowcy zaczynali osiągać postęp w interesujących Saxa kwestiach. W nowym superkolizerze w stożku Krateru Rutherforda odkryli cząsteczkę wtórną „Z”, której istnienie znacznie wcześniej przewidziała teoria strun. A detektor monopolu magnetycznego, orbitujący wokół słońca poza płaszczyzną ekliptyki, wykrył ślad czegoś, co wyglądało na nie ograniczoną cząstkę frakcyjnie naładowaną o masie równej masie bakterii — było to bardzo rzadkie mignięcie „litej cząsteczki o słabym oddziaływaniu”, czyli LCSO. Teoria strun przewidziała je, jednak poprawiony model standardowy nie potwierdził ich istnienia, chociaż na podstawie kształtów galaktyk twierdzono, że masa grawitacyjna każdej z nich jest dziesięciokrotnie większa, niż można by sądzić po widocznym świetle. Sax pomyślał, że interesująca byłaby teoria, która potrafiłaby w sposób zadowalający wyjaśnić ciemną materię jako „litą cząsteczkę o słabym oddziaływaniu”.

Jedna z najwybitniejszych osób związanych z tą teorią pracowała właśnie w Da Vincim. Należała do grupy, której przyglądał się Sax, i nazywała się Bao Shuyo. Urodziła się i wychowała w Dorsa Brevia, miała pochodzenie japońsko-polinezyjskie. Jak na młodą Marsjankę była niewysoka, chociaż i tak o pół metra przewyższała Saxa. Czarne włosy, ciemna skóra, orientalne, bardzo regularne, a równocześnie osobliwie zwyczajne rysy. Onieśmielał ją zarówno Russell, jak i inni ludzie; czasem się nawet jąkała, co Saxa bardzo wzruszało. Kiedy jednak stawała w sali wykładowej i zaczynała mówić o swojej pracy, potrafiła nad sobą zapanować; na ekranie pisała równania i notatki niezwykle szybko. W owych momentach wszyscy słuchający wykładu niczym zahipnotyzowani całkowicie skupiali się na tym, co mówiła. Bao pracowała w Da Vincim od roku i każda w miarę inteligentna osoba potrafiła w niej rozpoznać jednego z najgenialniejszych współczesnych naukowców, odkrywającego rzeczywistość przed oczyma swoich uczniów.

Inni młodzi zapaleńcy oczywiście stale jej przerywali, zadając pytania. W tej grupie naukowej było wiele tęgich umysłów, wszyscy czuli się równi i razem pracowali nad matematycznym modelowaniem grawitonów i grawitinów, ciemnej materii i materii cienia. Ogólnie rzecz biorąc, sesje były bardzo twórcze w sensie naukowym i pasjonujące, a Bao najwyraźniej stanowiła ich siłę napędową, na której polegali i z którą musieli się liczyć.

Bao nieco niepokoiła Saxa. Spotykał przedtem kobiety na wydziałach matematyki i fizyki, ale Bao była jedynym kobiecym geniuszem matematycznym, o jakim kiedykolwiek słyszał, i to w całej długiej historii tej dziedziny, która — teraz to sobie uświadomił — była absolutnie zmaskulinizowana. Czy istniało w życiu coś równie męskiego jak matematyka? I dlaczego tak się działo?

Z drugiej strony Saxa martwił fakt, że prace Bao opierały się na nie publikowanych tekstach tajskiego matematyka z ubiegłego stulecia, nerwowego młodego człowieka nazwiskiem Samui, który pomieszkiwał w domach publicznych Bangkoku, aż w końcu popełnił samobójstwo w wieku dwudziestu trzech lat. Pozostawił po sobie wiele „ostatecznych rozwiązań” w stylu wielkiego twierdzenia Fermata i przez całe życie upierał się, że wszystkie matematyczne tezy przekazali mu telepatycznie obcy. Bao ignorowała całą tę otoczkę, potem wyjaśniła niektóre z bardziej niejasnych innowacyjnych pomysłów Samuiego, wreszcie użyła ich dla rozszerzenia grupy wyrażeń zwanych udoskonalonymi operatorami Rovellego-Smolina, które z kolei pozwoliły jej wprowadzić pojęcie systemu sieci spinowych, doskonale zazębiających się z superstrunami. Bao doprowadziło to do świetnego połączenia mechaniki kwantowej i teorii grawitacji, czyli do rozwiązania wielkiego problemu… Jeśli rzeczywiście jej się udało. W każdym razie, teoria okazała się potężna i Bao ustaliła wiele wyraźnych tez w poważniejszych dziedzinach związanych z atomem i kosmosem; od tamtego czasu potwierdzono niektóre z tych tez.

Dzięki swoim odkryciom Bao stała się obecnie królową fizyki — pierwszą królową fizyki — a eksperymentatorzy we wszystkich laboratoriach Marsa stale komputerowo łączyli się z Da Vincim i z niepokojem oczekiwali kolejnych sugestii od wielkiej matematyczki. Podczas popołudniowych sesji w sali wykładowej czuło się napięcie i podniecenie. Spotkania rozpoczynał Max Schnell i w pewnym momencie zapraszał Bao, która wstawała i podchodziła do monitora ustawionego przy drzwiach frontowych pomieszczenia; skromna, pełna gracji, poważna, energiczna, młoda kobieta. Pióro biegało po ekranie, gdy Bao przedstawiała sposób dokładnego obliczania masy neutrina, opisywała bardzo szczególne sposoby, w jakie drgają struny, aby tworzyć rozmaite kwarki, lub mówiła, jak kwantyzują przestrzeń, skutkiem czego grawitina dzielą się na trzy rodziny. Koledzy i przyjaciele Bao, około dwudziestu mężczyzn i jedna kobieta, przerywali jej wykład pytaniami, dopisywali równania wyjaśniające kwestie poboczne lub opowiadali pozostałym o najnowszych rezultatach z Genewy, Palo Alto czy Rutherforda. W trakcie tej godziny zebrani w sali Da Vinciego zdawali sobie sprawę, że się znajdują w centrum świata.

Wszędzie, w laboratoriach na Ziemi, Marsie i na pasie asteroidowym, notowano ogromne zainteresowanie pracami matematyczki, naukowcy prowadzili trudne, szczegółowe eksperymenty, tworzono osobliwe wzory geometryczne, odkrywano cząsteczki LCSO ciemnej materii i materii cienia, wyjaśniano różne rodziny leptonów, fermionów i leptokwarków, tymczasowo rozwiązywano problem gazowego zmasowania galaktyki i tak dalej. Fizycy mieli wrażenie, że ich dziedzina jest w końcu bliska Ostatecznej Teorii. Albo przynajmniej w samym środku „następnego dużego kroku”.

Ponieważ Sax zdawał sobie sprawę z wielkości umysłu Bao, sama myśl o rozmowie z nią deprymowała go. Nie chciał marnować czasu matematyczki na sprawy trywialne. Jednak pewnego popołudnia, na przyjęciu kavovym, które odbywało się na jednym z łukowych balkonów wychodzących na kraterowe jezioro Da Vinciego, młoda kobieta sama go zagadnęła; była jeszcze bardziej speszona niż on i jąkała się bardziej niż zwykle, więc Russell poczuł się zmuszony udawać swobodnego i poprowadzić dyskusję. Starał się najlepiej, jak potrafił, i jakoś udało im się odbyć krótką rozmowę, między innymi na temat jego starych wykresów dotyczących grawitinów; Sax uważał, że owe wykresy są obecnie bezużyteczne, ale Bao oznajmiła, że ciągle jeszcze pomagają jej „zobaczyć” mechanizm grawitacji. Później Russell zapytał swoją rozmówczynię o wykład, który wygłosiła tego dnia, a wówczas Bao nieco się odprężyła. Tak najwyraźniej Saxowi udało się ją rozluźnić; powinien był od razu wybrać taki temat. Sam przecież także lubił rozmawiać o sprawach, na których się znał.

Od tej pory nabrali zwyczaju dyskutowania co jakiś czas. Sax zawsze musiał na początku trochę uspokajać Bao, jednak uważał to zadanie za całkiem interesujące. A kiedy od jesiennego ekwinokcjum nadeszła sucha pora roku i Sax zaczął znowu wypływać na żaglówce z małego portu Alfa, spytał nieśmiało dziewczynę, czy nie zechciałaby się do niego przyłączyć. Omawiając całą sprawę, czuli się skrępowani, niemniej jednak następnego ładnego dnia Bao spotkała się z Saxem i pożeglowali razem na jednym z wielu małych katamaranów należących do laboratorium.

Po całym dniu pływania Russell zacumował w małej Zatoce Florenckiej, położonej na południowy wschód od półwyspu, gdzie fiord Ravi rozszerzał się (później przechodził w Zatokę Arsenową). Właśnie tu Sax nauczył się żeglować i nadal był świetnie obznajomiony z wiatrami i prądami. Kiedyś, podczas dłuższych wycieczek zbadał tutejszą deltę fiordów i zatok przy dolnym końcu systemu marineryjskiego, a trzy czy cztery razy pożeglował w górę wschodniej strony zatoki Chryse, aż do fiordu Mawrth i wzdłuż półwyspu Synaj.

Tego szczególnego dnia jednakże poprzestał na Zatoce Florenckiej. Wiatr wiał z południa i Sax halsował, przy każdej zmianie kursu prosząc o pomoc Bao. Żadne z nich nie mówiło zbyt wiele. W końcu, aby przerwać milczenie, Sax zmusił się do rozmowy na tematy dotyczące fizyki. Dyskutowali o sposobach, w jakie struny tworzą prawdziwą strukturę czasoprzestrzeni, zamiast po prostu zastępować punkty w jakiejś całkowicie abstrakcyjnej siatce.

Sax zastanowił się nad tą kwestią i powiedział:

— Czy kiedykolwiek się martwisz, że do tej pory niedostępna dla eksperymentu praca okaże się domkiem z kart, który przewróci jakaś prosta matematyczna sprzeczność albo późniejsza teoria, mogąca pokazać coś lepiej albo w łatwiejszy sposób?

— Nie — odparła Bao. — Tak piękna teoria musi być prawdziwa.

— Hmm… — zamyślił się Sax, patrząc na dziewczynę. — Muszę przyznać, że wolałbym coś solidniejszego. Coś w typie Einsteinowskiej Rtęci — znaną sprzeczność poprzedniej teorii, którą rozwiązuje nowa teoria.

— Niektórzy powiedzieliby, że pasuje tu brakująca materia cienia.

— Być może.

Bao roześmiała się.

— Rozumiem, potrzebujesz czegoś więcej. Może coś da się zrobić.

— Nie trzeba — stwierdził Sax. — Chociaż, oczywiście, byłoby miło. To znaczy, przydałoby się coś przekonującego. Jeśli daną kwestię dokładniej się rozumie, można ją wykorzystać lepiej. Tak jak z plazmą w reaktorach termojądrowych — dodał, nawiązując do nadal nie rozwiązanego problemu, którym zajmowało się inne laboratorium w Da Vincim.

— Plazmę można by lepiej zrozumieć, gdyby ją powiązać z sieciami spinowymi.

— Naprawdę?

— Tak sądzę.

Bao zamknęła oczy, jak gdyby pisała sobie w głowie wzory. Sax poczuł przenikliwe ukłucie zazdrości bądź… żalu. Zawsze pragnął posiadać tego rodzaju wnikliwość, którą miała siedząca obok w łodzi osoba. Dziwnie jest być świadkiem czyjegoś geniuszu.

— Sądzisz, że ta teoria będzie oznaczać koniec fizyki? — spytał.

— Och, nie. Chociaż moglibyśmy opracować podstawy. Wiesz, podstawowe prawa. Tak, to możliwe. Jednak wówczas, wraz z nowym poziomem, pojawiłyby się nowe problemy. Praca Taniejewa zaledwie szkicuje tę kwestię. Fizyka jest jak gra w szachy, możemy się nauczyć wszystkich jej zasad, a i tak nie będziemy grać bardzo dobrze z powodu stale się pojawiających nowych kombinacji. Hm, no wiesz… pionki mogą być silniejsze bądź słabsze. To zależy od ich miejsca na szachownicy. Nie nauczysz się o tym z podręcznika, ponieważ jest to rezultat wszystkich połączonych ze sobą zasad.

— Tak jak z pogodą.

— Zgadza się. Już rozumiemy lepiej atomy niż pogodę. Interakcje elementów są zbyt skomplikowane i nie potrafimy za nimi nadążyć.

— To holonomia. Studiowanie całych systemów.

— Jednak obecnie stanowi tylko garść domysłów. Początek nauki, ot co.

— I tak samo jest z plazmą.

— Plazma jest bardzo jednorodna. Wiąże się z nią niewiele czynników, zatem można ją rozpatrywać na podstawie analizy siatki spinowej.

— Powinnaś o tym porozmawiać z grupą termojądrową.

— Naprawdę? — Spojrzała zaskoczona.

— Tak.

Wtedy uderzył potężny podmuch wiatru, więc Sax i Bao na kilka minut musieli się skupić na obserwacji łodzi. Wiatr uderzał w żagle, powodując rozmaite odgłosy. Wreszcie Sax wyregulował kurs i katamaran płynął ku słońcu w coraz mocniejszej bryzie. Światło igrało w pięknych czarnych włosach Bao zebranych na karku. Za dziewczyną Sax widział morskie klify Da Vinciego. Sieci, drżące pod dotykiem słońca — och, nie. Nie mógł patrzeć, ani otwartymi, ani zamkniętymi oczyma.

Ostrożnie spytał:

— Czy kiedykolwiek myślałaś o tym, że jesteś, no wiesz, jedną z pierwszych wielkich kobiet matematyczek?

Bao spojrzała na niego zaskoczona, potem odwróciła głowę. Wiedział, że wielokrotnie się nad tym zastanawiała.

— Atomy w plazmie poruszają się we wzorcach, które są dużymi fraktalami wzorów sieci spinowych — stwierdziła.

Sax skinął głową, zadał dodatkowe pytania na ten temat. Sądził, że Bao potrafiłaby pomóc grupie termojądrowej z Da Vinciego w rozwiązaniu problemów dotyczących budowy lekkiej aparatury do syntezy jądrowej.

— Zajmowałaś się kiedyś inżynierią? Albo fizyką?

— Ależ jestem fizykiem — odrzekła obrażona.

— No ale… matematycznym fizykiem, a ja myślę o stronie praktycznej.

— Fizyka to fizyka.

— Rzeczywiście.

Jeszcze raz spróbował i tym razem niebezpośrednio.

— Kiedy zaczęłaś się uczyć matematyki?

— Gdy miałam cztery lata, mama dała mi równania kwadratowe i różne gry matematyczne. Zajmowała się statystyką, była bardzo gorliwa.

— A szkoły w Dorsa Brevia…

Bao wzruszyła ramionami.

— W porządku. Ale matematykę poznawałam sama. Czytałam. Korespondowałam też z wydziałem w Sabishii.

— Rozumiem.

Zaczęli rozmawiać o innych sprawach: o środowisku, pogodzie, obsłudze żaglówki. A w następnym tygodniu Bao znowu towarzyszyła Saxowi, tym razem podczas spaceru po klifach półwyspu. Russell z wielką przyjemnością pokazywał dziewczynie fragment tundry. Po jakimś czasie, krok po kroku, Bao zdołała przekonać Saxa, że naukowcy coraz lepiej rozumieją to, co się dzieje na poziomie Plancka. Sax pomyślał, że naprawdę zadziwiająca jest taka kolejność — najpierw wyczuwać coś intuicyjnie, potem spekulować i dedukować, aby ucieleśnić daną teorię i pojąć ją; tak się tworzy bardzo skomplikowana, potężna fizyka, mówiąca o „rzeczach” niezmiernie małych i rozumiana przez nielicznych. Niesamowite! Struktura rzeczywistości. Chociaż oboje zgadzali się, że wiele podstawowych kwestii nadal pozostaje bez odpowiedzi. Było to zresztą nieuniknione. Sax i Bao leżeli obok siebie na trawie w słońcu, wpatrywali się intensywnie w płatki jakiegoś tundrowego kwiatu. Niezależnie od tego, co się działo na poziomie Plancka, tu i teraz płatki jarzyły się błękitnie w świetle, przyciągając absolutnie niezgłębioną siłą ludzkie oko.

Sax, leżąc na trawie, uświadomił sobie, jak bardzo się topi wieczna zmarzlina. Ponieważ topnina leżała na twardym, stale jeszcze zamarzniętym gruncie, warstwa powierzchniowa stawała się coraz bardziej przemoczona i bagnista. Kiedy wstał, wichura przewiała go na wskroś, wyciągnął więc ramiona do słońca. Deszcz fotonowy, drgający w spinowych sieciach.

Podczas drogi powrotnej do rovera Sax powiedział Bao, że w wielu regionach ciepło z elektrowni atomowych jest kierowane w zmarzlinę, w wąskie chodniki i z tego względu powierzchnia wilgotnych stref coraz silniej nasiąka wodą. Ziemia topniała i nagle zaczęły powstawać tereny podmokłe. Tamtejsza bioma była bardzo aktywna; „czerwoni” protestowali. Tyle że większość terenów, na których pojawiała się zmarzlinowa topnina, i tak znajdowała się obecnie na dnie Morza Północnego. Natomiast tę niewielką ilość, pozostałą poza powierzchnią morza, powinno się chronić jako „naturalne” bagna i moczary.

Reszta hydrosfery również podlegała zmianom. Nic nie można było na to poradzić, bowiem woda jest bardzo skutecznym rzeźbiarzem nawet najtwardszych skał. Aby zdać sobie sprawę z tego faktu, wystarczyło obserwować pajęczo lekki wodospad, który sączył się w dół urwiska i — na długo, zanim uderzył w ocean — zmieniał się w białą mgłę lub w ciężkie, gigantyczne fale, tak mocno poniewierające klifami, że trzęsła się cała powierzchnia. Sax pomyślał, że po kilku milionach lat takiej działalności klify zostaną znacząco zerodowane.

— Widziałeś kaniony nadbrzeżne? — spytała Bao.

— Tak, widziałem Nirgal Vallis. Woda na dnie pięknie pasuje. Patrząc na nią, odczuwałem wielką satysfakcję.

— Nie wiedziałam, że tu rośnie tak duża tundra.

Sax wyjaśnił, że tundra stanowi przeważający ekosystem większości południowych wyżyn. Tundra i pustynia. W tundrze cząsteczki miału przylegały bardzo skutecznie do gruntu, żaden wiatr nie mógł bowiem podnieść błota ani grząskich piasków o tak wielkiej powierzchni, że podróż po pewnych regionach była wręcz niebezpieczna. Na pustyniach natomiast potężne wiatry pędziły wielkie ilości pyłu w górę, w niebo, powodując ochłodzenie temperatury, zaciemnienie powietrza w dzień i problemy podczas lądowania. Nagłe skojarzenie kazało Saxowi zapytać Bao:

— Spotkałaś kiedykolwiek Nirgala?

— Nie.

Obecne burze piaskowe nie były już wprawdzie tak silne jak dawno zapomniana Wielka Burza, niemniej jednak ciągle trzeba je było brać pod uwagę. Stworzony przez mikrobakterie pustynny chodnik stanowił jedyne rozwiązanie rokujące nadzieję, chociaż zajmował jedynie szczytowy centymetr pokładów i wiatr często zdzierał jego krawędź. Problem nie był łatwy. Burze zostaną chyba z Marsjanami na wieki.

A jednak, istniała aktywna hydrosfera! I co za tym idzie, życie.

Matka Bao zginęła w katastrofie jakiegoś małego samolotu i Bao jako najmłodsza córka musiała jechać do domu i zająć się takimi sprawami, jak własność domu rodzinnego. Saxowi wyjaśniono, że prawo dziedziczenia przez najmłodszą córkę mieszkanki Dorsa Brevia wzorowały na matriarchacie Indian Hopi. Bao nie była pewna, kiedy wróci; istniało nawet ryzyko, że nie wróci. Podchodziła do całej sytuacji praktycznie, wiedziała, że po prostu musi wypełnić swój obowiązek jak należy. Już była skupiona na własnych myślach, toteż Saxowi pozostało tylko pomachać jej na pożegnanie i, potrząsając głową, wrócić do pokoju. Rozumieć podstawowe prawa rządzące wszechświatem, a nie mieć pojęcia, co oznacza termin „społeczeństwo”… Szczególnie nieczuły przedmiot badań… Sax połączył się z Michelem i pożalił się.

— Dzieje się tak, ponieważ kultura stale się rozwija — odpowiedział mu Francuz.

Sax rozumiał, co jego przyjaciel ma na myśli — gwałtownie zmieniało się nastawienie ludzi do wielu spraw. Werteswandel, jak to nazywał Bela, czyli zmiana wartości. Należeli jednakże do społeczności, która walczyła z wszelkiego rodzaju archaizmami. Przedstawiciele naczelnych łączyli się kiedyś w plemiona, strzegli terytorium, modlili się do jakiegoś boga o wyglądzie kreskówkowego ojca…

— Czasami wydaje mi, że nie dostrzegam żadnego postępu — mruknął. Czuł się dziwnie strapiony.

— Ależ, Saxie — zaprotestował Michel — właśnie tu, na Marsie, mamy do czynienia z zanikiem zarówno patriarchatu, jak i praw własności, co stanowi jedno z największych osiągnięć w ludzkiej historii.

— Jeśli to w ogóle prawda.

— Nie sądzisz, że kobiety dysponują władzą na równi z mężczyznami?

— O ile wiem, nie.

— Gdy dochodzi do reprodukcji, mają chyba nawet więcej praw.

— To co mówisz, rzeczywiście ma sens.

— A gruntami zarządzają wspólnie. Ciągle posiadamy na własność osobiste przedmioty, do nikogo jednak nie należy żaden skrawek ziemi. To nowa społeczna rzeczywistość, zmagamy się z nią codziennie.

Michel miał rację. Sax przypomniał sobie zawzięte konflikty z dawnych czasów, kiedy na porządku dziennym były takie problematyczne kwestie, jak własność czy kapitał. Tak, rzeczywiście: patriarchat i prawa własności powoli znikały. Przynajmniej na Marsie, przynajmniej teraz. A co do teorii strun, może zabrać sporo czasu doprowadzenie jej do przyzwoitego stanu. Mimo wszystko, nawet Sax, który nie żywił żadnych uprzedzeń, dziwił się, widząc kobietę-matematyka. Albo, mówiąc bardziej precyzyjnie, kobietę-geniusza. Która zresztą z miejsca go, hm, zahipnotyzowała — podobnie jak wszystkich innych mężczyzn w swojej grupie naukowej — do tego stopnia, że jej wyjazd zupełnie Saxa rozstroił.

— Zdaje się, że na Ziemi ludzie walczą tak samo jak przedtem — powiedział niepewnie.

Nawet Michel musiał mu przyznać rację.

— Naciski populacyjne — rzucił, z pogardą machając ręką. — Na Ziemi mieszka zbyt wiele osób. Jest ich coraz więcej… Widziałeś, co się działo podczas naszej wizyty. Póki na Ziemi panuje taka sytuacja, Mars jest zagrożony. Z tego powodu, my tutaj również ze sobą walczymy.

Sax pokiwał głową. Fakt ten w pewnym sensie go pocieszył; ludzkie zachowanie nie było może złe czy głupie, ale z pewnością zaledwie na wpół racjonalne w stosunku do danej sytuacji (niebezpiecznej) historycznej. Każdy łapał, co mógł, sądząc, że dla wszystkich nie wystarczy. Za wszelką cenę starali się chronić swoje potomstwo. Takie zachowanie rodziców uczyło dzieci egoizmu; często walczyły między sobą. Ale przynajmniej był to krok naprzód.

— Nie jest tak źle — mówił Michel. — Nawet na Ziemi ludzie mają mniej dzieci. Poza tym, biorąc pod uwagę powódź i wcześniejsze kłopoty, musisz przyznać, że Ziemianie dość dobrze się przystosowują do życia kolektywnego. Zresztą, wiele nowych ziemskich ruchów społecznych zainspirowały nasze działania. I działalność Nirgala. Tamci ciągle go obserwują i słuchają, nawet kiedy nic nie mówi. Nadal owocuje to, co powiedział w trakcie naszej wizyty.

— W to akurat wierzę.

— No cóż, sam widzisz! Przyznasz, że idzie ku lepszemu. A kiedy kuracje przedłużające życie przestaną działać, pojawi się równowaga narodzin i zgonów.

— Wkrótce osiągniemy tę sytuację — przepowiedział Sax ponuro.

— Dlaczego tak mówisz?

— Pojawiły się oznaki. Ludzie umierają z różnych przyczyn. Problem starzenia się nie jest prosty. Pozostajemy przy życiu, mimo że powinniśmy odchodzić — to cud. Z pewnością starzenie się ma w sobie jakiś cel. Choćby, unika się dzięki niemu przeludnienia. Robi się miejsce dla nowego materiału genetycznego.

— Dla nas to kiepska przepowiednia.

— Przekroczyliśmy już przeciętny wiek o dwieście procent.

— Zgoda, a jednak… Nikt nie chce umierać z takiej przyczyny.

— Nie. Ale musimy się skupić na chwili obecnej. Skoro już o tym mowa… dlaczego nie pojedziesz ze mną w teren? Uświadomisz sobie, jak wielkim staję się tam optymistą. Zresztą, na otwartej przestrzeni jest naprawdę bardzo interesująco.

— Spróbuję znaleźć trochę wolnego czasu. Mam wielu pacjentów.

— Masz dużo wolnego czasu. Sam zobaczysz.

Słońce stało wysoko. Krągłe, białe chmury tłoczyły się w powietrzu, tworząc pociemniałe przy spodach wielkie masy o niepowtarzalnych kształtach. Wydawały się solidne jak marmur. Kłębiaste chmury deszczowe. Sax ponownie stał na zachodnim klifie Półwyspu Da Vinciego i patrzył przez fiord Shalbatana na ostre urwisko wschodniego stoku Lunae Planum. Za plecami Russella wznosiło się wzgórze o płaskim wierzchołku — stożek Krateru Da Vinciego. Bliska sercu baza. Mieszkał tu już od dłuższego czasu. Obecnie jego spółdzielnia wysłała na orbitę wiele satelitów i rakiety nośne. Współpracowała z laboratorium Spencera w Odessie oraz z wieloma innymi zakładami. Duża spółdzielnia w stylu Mondragonu — pierścień laboratoriów i domów w stożku, a także pola i jeziora wypełniające dno krateru. Niektórzy ludzie złościli się na ograniczenia, jakie ekosądy narzucały im w związku z planowanymi projektami, na przykład w sprawie elektrowni produkujących rzekomo zbyt wiele ciepła. W ostatnich kilku latach GSE, jak to mówiono, „racjonował stopnie Kelvina”: dana społeczność mogła wprowadzić do globalnego ocieplenia zaledwie ułamek stopnia Kelvina. Różne wspólnoty „czerwonych” bardzo starały się otrzymać przydział „racji kelwinów”, a potem ich nie wykorzystać. Tak w każdym razie twierdzili przedstawiciele innych społeczności. Sądy zresztą bardzo skąpo przydzielały te racje. Sprawa wchodziła na wokandę rejonowego ekosądu, potem jego orzeczenie musiał zatwierdzić GSE. Nie sposób było uniknąć tej procedury, chyba że jakaś grupa posiadała petycję podpisaną przez pięćdziesiąt innych wspólnot, a nawet wtedy prośbę składano na stosie podań, które miał do rozpatrzenia niezdyscyplinowany tłumek Dumy.

Powolny postęp. A niech to! Sax był zadowolony z przeciętnej temperatury globalnej, ponieważ przekraczała punkt zamarzania wody. Zdawał sobie sprawę z tego, że gdyby mieszkańców Marsa nie ograniczał GSE, atmosfera w krótkim czasie ogrzałaby się za bardzo. Nie, nie, Sax już się nie spieszył. Stał się zwolennikiem stabilizacji.

Teraz na dworze w słońcu perihelium panowało orzeźwiające dwieście osiemdziesiąt jeden kelwinów. Sax szedł wzdłuż krawędzi klifu Da Vinciego i przyglądał się górskim kwiatom rosnącym w rozpadlinach rumoszu. Później spojrzał dalej, na odległy kwantowy blask słonecznej powierzchni fiordu i dostrzegł ją — krawędzią klifu szła wysoka kobieta w kombinezonie, dużych butach do wędrówek i masce na twarzy: Ann. Rozpoznał ją natychmiast… Te charakterystyczne duże kroki… Ann Clayborne we własnej osobie.

Zaskoczony przypomniał sobie dwie sytuacje — Hiroko wyłaniająca się ze śniegu, aby poprowadzić go do jego rovera, oraz Ann w Antarktyce… Szła wówczas podobnymi, dużymi krokami po skale, aby się z nim spotkać… Ale po co?

Skonfundowany, próbował się skupić na tej myśli. Podwójny obraz… pojedynczy wizerunek…

Nagle znalazła się przed nim i wspomnienia zniknęły, zapomniane jak sen.

Sax nie widział Ann od chwili, gdy narzucił jej kurację gerontologiczną w Tempe, i teraz był bardzo zaniepokojony. Wydawało mu się mało prawdopodobne, żeby Ann fizycznie go zaatakowała. Chociaż… już to przedtem zrobiła. Jednak Sax nigdy nie martwił się tego rodzaju napaścią. Wtedy w Antarktyce… Na moment zrozumiał sens tego nieuchwytnego wspomnienia, niestety znowu je stracił. Wspomnienia na krawędzi świadomości zawsze znikały, zwłaszcza jeśli ktoś z rozpaczliwym wysiłkiem usiłował je wskrzesić. Tajemnicą pozostawał powód.

Sax nie wiedział, co powiedzieć.

— Uodporniłeś się już na dwutlenek węgla? — spytała przez maskę.

Starannie dobierając słowa (tak jak to robił przed laty, po przeżytym wstrząsie), opowiedział jej o nowej kuracji hemoglobinowej. Gdy był w połowie wyjaśnień, Ann roześmiała się głośno.

— Krokodyla krew, co?

— Tak — potwierdził, odgadując jej myśl. — Krokodyla krew, umysł szczura.

— Setki szczurów.

— Tak. Szczególnych szczurów — dodał. Starał się być dokładny. Jak wykazał Levi-Strauss, w mitach, mimo wszystko, tkwi pewna, surowa logika. Sax chciał powiedzieć Ann, że szczury były geniuszami, setką geniuszy. Musieli to przyznać nawet jego paskudni doktoranci.

— Umysły się zmieniają — stwierdziła Ann, podążając za jego tokiem myślenia.

— Tak.

— A zatem, po twoim uszkodzeniu mózgu, zmieniłeś się dwukrotnie — zauważyła.

— Zgadza się. — Owa myśl wydała się Saxowi przygnębiająca. Szczury były daleko od domu. — Zwiększenie plastyczności mózgu. Czy ty…?

— Nie. Nie poddałam się kuracji.

Ciągle ta sama stara Ann. Sax miał nadzieję, że spróbowała jakichś leków. Zobaczyć światło! Ale nie. Chociaż w gruncie rzeczy kobieta, która stała przed nim, nie zachowywała się jak znana mu Ann. To spojrzenie w jej oczach… Sax przyzwyczaił się już do jej spojrzeń, które kojarzył z niezawodnymi oznakami nienawiści. Od czasu ich kłótni na „Aresie”, może wcześniej… Miał czas, aby się do nich przyzwyczaić. Albo przynajmniej nauczyć się przyzwyczajać.

Teraz, z maską na twarzy i odmiennie niż zwykle mrużąc oczy, Ann wyglądała niemal jak inna osoba. Obserwowała go uważnie, ale nie ściągała skóry wokół oczu. Pomarszczona staruszka, oboje byli straszliwie pomarszczeni, ale układ zmarszczek Ann sugerował obecnie rozluźnienie. Może nawet maska skrywała uśmiech. Sax nie wiedział, jak zareagować.

— Wysłałeś mnie na kurację gerontologiczną — zauważyła Ann.

— To prawda.

Czy powinien powiedzieć, że jest mu przykro, a może lepiej nic? Miał wrażenie, że język mu kołowacieje, czuł szczękościsk. Patrzył na Ann jak ptak unieruchomiony przez węża i czekał na jakiś znak od niej, oznaczający, że wszystko jest w porządku, że zrobił dobrze.

Nagle kobieta wskazała na ich otoczenie.

— Co próbujesz teraz robić?

Usiłował zrozumieć, o co chodzi jego rozmówczyni. Sposób myślenia Ann był tak gnomiczny jak koan.

— Kręcę się po dworze i patrzę — odparł. Nie przychodziło mu do głowy, co powinien powiedzieć. Język angielski… Wszystkie te piękne, cenne słowa nagle rozproszyły się niczym stado przestraszonych ptaków. Wszystkie słowa leżały poza zasięgiem Saxa. Nie rozumiał już ich znaczenia. Jesteśmy parą zwierząt stojących w słońcu, pomyślał. Patrzmy, patrzmy, patrzmy!

Ann już się nie uśmiechała. Nie posyłała mu też morderczych spojrzeń. Raczej go oceniała, jak gdyby był skałą. Skała; jeśli Ann uważała go za skałę, powinien uznać, że to postęp.

Nagle odwróciła się i odeszła, w dół klifu, ku małemu portowi morskiemu o nazwie Zed.

Sax wrócił do Krateru Da Vinciego lekko oszołomiony. Jak co roku, organizowano właśnie spotkanie nazywane „Przyjęciem z rosyjską ruletką”, podczas którego wybierano przedstawicieli do Dumy i Senatu na następny rok oraz przyznawano stanowiska spółdzielcze. Po wylosowaniu przypadkowych nazwisk dziękowano osobom pełniącym stanowiska w ubiegłym roku, pocieszano wybranych na kolejny, a później świętowano.

Tylko dzięki metodzie przypadkowego wyboru do prac administracyjnych w Da Vincim można było skłonić ludzi do działania. O ironio, tak długo walczyli o to, by każdy obywatel jak najpełniej mógł brać udział w samorządzie, po czym okazało się, że technicy z Da Vinciego są po prostu „uczuleni” na tego typu działalność. Chcieli się zajmować jedynie swoimi badaniami.

— Niech administrowaniem zajmą się AI — zaproponował pomiędzy kolejnymi łykami spienionego piwa, zresztą tak jak co roku, Konta Arai.

Aonia, zeszłoroczna reprezentantka w Dumie, tłumaczyła wybranemu na ten rok:

— Jedziesz do Mangali, tam wykłócasz się, a personel wykonuje konieczną pracę. Większość zadań przekazujesz dalej, radzie, sądom albo partii. W sumie, tak naprawdę tą planetą rządzą aparatczycy „Uwolnić Marsa”. Ale miasto jest bardzo ładne, można sobie przyjemnie pożeglować po zatoczce, a w zimie uprawiać bojery.

Sax chodził wśród ludzi. Ktoś skarżył się, że w południowej zatoce, zbyt blisko, powstaje za dużo nowych miast portowych. Polityka w swej najbardziej pospolitej formie: skarga. Nikt nie chciał się zajmować rozwiązywaniem problemów, ale wszyscy lubili narzekać. Tego rodzaju rozmowy potrwają przez około pół godziny, potem znowu podjęty zostanie temat pracy badawczej. Po głosach Sax wywnioskował, że w jednej grupie już rozmawiano o nauce; podszedł i stwierdził, że zebrani mówią o syntezie jądrowej. Zatrzymał się obok i słuchał. Naukowcy byli podekscytowani z powodu ostatnich postępów w laboratorium. Zajmowali się budową silnika o impulsowym napędzie termojądrowym. Ciągłej syntezy dokonano już kilka dziesięcioleci temu, ale wówczas niezbędne były do tego niezwykle ciężkie urządzenia typu tokamak, zbyt duże, masywne i kosztowne, aby używać ich na co dzień. To laboratorium jednakże próbowało szybkiej, wielokrotnej implozji małych grudek opałowych i wykorzystywało rezultaty syntezy dla napędu.

— Czy Bao omawiała z wami ten temat? — spytał Sax.

— No cóż, zanim wyjechała, przyszła z nami porozmawiać o wzorcach plazmowych. Początkowo nam się to nie przydało, ponieważ Bao zajmuje się o wiele mniejszymi cząsteczkami. Tyle że dziewczyna jest cholernie bystra i w pewnej chwili powiedziała coś, dzięki czemu Yananda mógł dokonać implozji, nie rezygnując z późniejszej emisji.

Potrzebowali laserów, aby rozbić grudki opałowe, musiało jednakże istnieć także ujście dla naładowanych cząsteczek. Bao najwidoczniej zainteresowała się tym problemem i teraz grupa naukowców żywo dyskutowała wybrane rozwiązanie, a kiedy ktoś podchodził do kręgu i wspominał o wynikach ostatnich wyborów, machali niecierpliwie rękoma.

— Och, Ka, prosimy, tylko bez polityki.

Sax poszedł dalej, jednym uchem słuchając rozmów w mijanych grupach. Uderzyła go apolityczność większości naukowców i techników. W polityce tkwiło coś, co ich drażniło. Saxa zresztą również. Polityka była dziedziną subiektywną, nieodłącznie kojarzyła się z kompromisem, przeciwstawiając nauce. Czy to prawda?,’zapytał siebie Sax. Jego odczucia i uprzedzenia również były subiektywne. Można traktować politykę i naukę — jako długą serię eksperymentów związanych z życiem społecznym (biorąc pod uwagę wszystkie możliwe dane). Ludzie wybierali jakiś system rządów, podporządkowywali się mu, potem zastanawiali nad własnym stosunkiem do niego, zmieniali go i zaczynali z innym. W ciągu kolejnych „eksperymentatorskich” stuleci ustalali pewne powtarzające się problemy, zasady i wzory, usiłowali bowiem maksymalnie się zbliżyć do szczęśliwego ustroju, który promuje takie wartości, jak dobrobyt, wolność jednostki, równość, zarządzanie gruntami, kontrolowany system rynkowy, odpowiednie zasady prawne, współczucie. Po kolejnych eksperymentach stało się oczywiste (przynajmniej na Marsie), że wszystkie te — czasami sprzeczne ze sobą — cele najlepiej można osiągnąć w poliarchii, skomplikowanym systemie, w którym władzę rozdziela się na wielką liczbę instytucji. W teorii dzięki tej sieci władzy, częściowo scentralizowanej i częściowo zdecentralizowanej, uzyskiwano najwięcej wolności dla jednostki i zbiorowego dobra; poziom ten osiągano przez maksymalizację kontroli, jaką posiada dana jednostka nad swoim życiem.

Czyli politologia. Wspaniała, lecz tylko w teorii. Ludzie wierzyli tej teorii, musieli więc poświęcić sporo czasu na udowadnianie posiadanej władzy. Traktowali kwestię samorządu w sposób tautologiczny: „rządzę sam” i to samodzielne rządzenie zabierało im dużo czasu.

„Ci, którzy cenią wolność, muszą się zdobyć na konieczny wysiłek i stanąć w jej obronie”, powiedział kiedyś Tom Paine. Sax wiedział o tym, ponieważ Bela nabrał złego nawyku pozostawiania w korytarzach tego typu przepełnionych porywem natchnienia sentencji. „Naukę od polityki różnią jedynie środki” — oznajmiał dość tajemniczo inny napis.

Tyle że w Da Vincim większość ludzi nie chciała tracić czasu na politykę. „Socjalizm nigdy nie odniesie sukcesu”, zauważył Oscar Wilde (jak napisano ręcznie na kolejnym znaku), „bowiem potrzeba by na to zbyt wiele wieczorów”. No właśnie! Znajomi Saxa chcieli mieć wieczory dla siebie. Dlatego podjęto decyzję o loteryjnej metodzie wyborczej, choć niosła w sobie ryzyko — wybrana osoba mogła przecież nie podołać wyznaczonemu zadaniu. Zwykle jednak ryzyko się opłacało. Stąd corocznemu przyjęciu za każdym razem towarzyszyła radość. Ludzie rozmawiali z ożywieniem, wchodząc do jadalni bądź wychodząc przez szklane drzwi na otwarte tarasy, z których rozciągał się widok na kraterowe jezioro. Nawet wybrani na nową kadencję zaczynali się ponownie uśmiechać, pocieszeni kavajava, alkoholem i może myślą, że władza daje również pewne możliwości. Pracę wprawdzie im narzucono, ale mogli dokonać pewnych mniej lub bardziej znaczących posunięć — popsuć szyki przeciwnikom, zrobić przysługi ludziom, którym chcieli zaimponować… W tym sensie system jeszcze raz zadziałał: świeże osoby stanęły w poliarchicznym szeregu, w radach rejonowych: rolniczej, wodnej, architektonicznej, rozpatrującej projekty, ekonomicznej, a także kraterowej radzie zajmującej się koordynacją działalności tych mniejszych grup i globalnej radzie doradczej. Na Marsie działały całe sieci małych organizacji kierowniczych, których powołanie od stuleci proponowali w takiej czy innej wersji postępowi politolodzy; nawiązywano do pewnych aspektów prawie zapomnianego socjalizmu gildii w Wielkiej Brytanii, jugosłowiańskich rządów robotniczych, praw ziemskich stanu Kerala i innych. Eksperyment miał polegać na syntezie. Do tej pory system najwyraźniej spełniał swoją funkcję, choćby w tym sensie, że technicy z Da Vinciego wydawali się niemal równie swobodni i szczęśliwi, jak podczas doraźnych podziemnych lat, kiedy każdą decyzję podejmowano instynktownie albo — mówiąc precyzyjniej — przez powszechną zgodę (o wiele mniejszej wówczas) populacji Da Vinciego.

Naprawdę wyglądali na szczęśliwych; na zewnętrznych tarasach ustawiali się przy dużych rondlach z kavajava i kawą po irlandzku lub obok beczek z piwem. Tłoczyli się w rozgadanych grupkach i gwar głosów roznosił się niczym fale, tak jak na każdym innym przyjęciu koktajlowym. Russell uważał wszystkie te złączone razem głosy za dźwięk niezwykły. Chór rozmów — muzyka, której chyba nikt z wyjątkiem Saxa świadomie nie słuchał. A on sam mocno podejrzewał, że właśnie dzięki temu odgłosowi ludzie (nieświadomie go słyszący) stają się na przyjęciach tak szczęśliwi i towarzyscy. Zbierz razem dwieście osób, niech rozmawiają tak głośno, by daną rozmowę słyszeli jedynie ludzie zebrani w małej grupce. Powstanie prawdziwa muzyka!

Zatem mimo iż obywatele Da Vinciego nie wykazywali zainteresowania rządami, można je było uznać za udany eksperyment. Gdyby mogli być mniej szczęśliwi… Może ignorowanie rządu było dobrą strategią. Może dobry rząd to taki, którego istnienie można bezpiecznie zlekceważyć, „aby wreszcie wrócić do swojej pracy!”, jak przed chwilą oświadczył radosnym tonem nieco nietrzeźwy osobnik, były przewodniczący rady wodnej. Samorządu nie uważano za „własną pracę”!

Chociaż niektórzy ludzie naprawdę lubili działalność polityczną. Interesował ich ten związek teorii i praktyki, spory, rozwiązywanie problemów, współpraca z innymi ludźmi, służenie ogółowi jako rodzaj daru, nieskończone dyskusje, a także władza. Takie osoby nadal działały na dwóch albo nawet — jeśli im pozwolono — trzech polach, a potem natychmiast przyjmowali na ochotnika inne zadania. Bela, na przykład, bronił się wcześniej przed funkcją przewodniczącego głównego laboratorium, teraz pragnął działać w ochotniczej grupie doradczej, w której zawsze pozostawało kilka miejsc do obsadzenia. Sax podszedł do niego:

— Zgodziłbyś się z Aonią, że „Uwolnić Marsa” zdominowało globalną politykę?

— Och, bez wątpienia. Z pewnością. Mają tylu członków! Przejęli już sądy i załatwiają wiele spraw po swojemu. Pragną chyba kontrolować wszystkie nowe kolonie na asteroidach. No i podbić Ziemię. Wszyscy młodzi tubylcy z politycznymi ambicjami ciągną do tej partii, niczym pszczoły do kwiatu.

— Próbują opanować inne osady…

— Tak?

— To stanowi problem.

— Zgadzam się.

— Słyszałeś o lekkim silniku termojądrowym?

— Tak, trochę.

— Mógłbyś nieco poprzeć ów projekt. Gdyby statki kosmiczne miały takie silniki…

— To co? Sax?

— Posiadanie szybkich środków transportu przełamałoby panowanie jednego ugrupowania.

— Tak sądzisz?

— Cóż, trudniej byłoby im kontrolować sytuację.

— Przypuszczam, że masz rację. Hm, muszę się nad tym trochę zastanowić.

— Tak. Naukę od polityki różnią jedynie środki. Nie zapominaj.

— Rzeczywiście! — Z tym słowami Bela ruszył do beczek z piwem. Mamrotał coś do siebie, a później witał się z kilkoma osobami, które do niego podeszły.

Spontanicznie, powoli wyłaniała się klasa urzędnicza, czego zawsze obawiali się politolodzy: pojawiali się eksperci kontrolujący sprawy administracji państwowej, którzy przypuszczalnie nigdy nie zamierzali porzucić działalności politycznej. Komu zresztą mieliby przekazać pałeczkę? Kto jeszcze chciałby się zajmować polityką? Nikt, o ile Sax potrafił to ocenić. Jeśli Bela miał ochotę, mógłby na zawsze pozostać członkiem rady doradczej. Ekspert, od łacińskiego experiri, czyli próbować. Tak jak podczas eksperymentu. Mieli więc na Marsie do czynienia z rządami eksperymentatorów, osób, które rządziły za pomocą prób. Były to rządy ludzi zainteresowanych. A może po prostu kolejny rodzaj oligarchii. Czy mieli wybór? Skoro trzeba było losować członków instytucji rządowych, w takim razie paradoksem stawało się samo pojęcie samorządu jako przejawu wolności jednostki.

Zadumę Russella przerwali Hector i Sylvia z seminarium Bao, którzy zaprosili go, by zszedł na dół i posłuchał wyboru pieśni z Maria dos Buenos Aires dokonanego przez ich grupę muzyczną. Sax zgodził się i ruszył za nimi.

Przed małym amfiteatrem, w którym miał się odbyć koncert, zatrzymał się przy stole z napojami i nalał sobie kolejną małą filiżankę kawy. Czuł, że wszędzie wokół niego wzmaga się świąteczny nastrój. Podnieceni oczekiwaniem Hector i Sylvia poszli się przygotować do występu. Obserwując ich, Russell przypomniał sobie ostatnie spotkanie z Ann. Gdyby tylko mógł się przygotować do niego! Zachował się idiotycznie! A mógł się przecież zmienić w Stephena Lindholma, może wówczas skutek byłby lepszy. Gdzie jest teraz Ann, o czym myśli? Co robi? Czy chodzi po marsjańskiej powierzchni, niczym duch, czy przemieszcza się od jednej stacji „czerwonych” do następnej? A „czerwoni”? Co teraz robią, jak żyją? Czy zbombardowaliby Da Vinciego, gdyby mieli okazję? Nie, chyba nie. W terenie ekotażyści nadal niszczyli rozmaite projekty naukowe, jednak odkąd oficjalnie ustalono „limity terraformowania”, większość „czerwonych” zaaklimatyzowała się jakoś w społeczności planety i teraz stanowiła po prostu jedną z głównych sił politycznych. Byli czujni, szybko potrafili kwestionować posunięcia, które im nie odpowiadały (stanowiska polityczne interesowały ich znacznie bardziej niż przedstawicieli innych, mniej ideologicznych grup społecznych), niemniej jednak stopniowo stawali się „normalnymi” obywatelami. Gdzie w takim razie będzie pasowała Ann? Z kim podejmie współpracę?

No cóż, mógłby do niej zadzwonić i zapytać.

Tyle że Sax bał się zadzwonić. Bał się rozmawiać z Ann! Przynajmniej przez nadgarstek. Chociaż, najwyraźniej osobiście także się bał. Nie powiedziała mu, co myśli o kuracji, której została poddana wbrew swojej woli. Nie podziękowała Saxowi, ale też nie obrzuciła przekleństwami. Nic, żadnej reakcji. Co myśli? I co myślała wtedy?

Russell westchnął, sącząc kawę. Na scenie zaczynał się spektakl. Hector deklamował po hiszpańsku recytatyw. Głos młodego mężczyzny był tak melodyjny i wyrazisty, że Sax niemal rozumiał słowa po samej intonacji.

Ann, Ann, Ann. To obsesyjne zainteresowanie myślami innej osoby było bardzo niepokojące. O wiele łatwiej skoncentrować się na planecie, na skale i powietrzu, na biologii. Tego typu skupienie Ann zrozumiałaby. Wszak w ecopoesis było coś szczególnie intrygującego. Narodziny świata. Niezależne od ludzkiej kontroli. A Sax ciągle się zastanawiał, jaki jest stosunek Ann do tej działalności. Może znowu kiedyś spotkają przypadkowo…

Tymczasem musiał się zająć swoim otoczeniem. Wrócił w teren. Zmiętoszona ziemia pod błękitną kopułą nieba. Wiosną każdego dnia niebo na równiku zmieniało barwę, przybierając kolejne, zbliżone do siebie odcienie: było niebieskie, hiacyntowoniebieskie, lazurowe, w kolorze purpurowego indygo bądź żelazawego błękitu, zabarwione żelazawym żelazocyjankiem; interesujące, jak wiele drobinek żelaza znajdowało się w powietrzu. Żelazowy błękit. Marsjańskie niebo było wprawdzie nieco bardziej purpurowe, ale przypominało uwiecznione na fotografiach niebiosa Himalajów, a równocześnie nieco się różniło od ziemskiego nieba widocznego na podobnych do Da Vinciego wysokościach. Z barwy nieba i skalistego krajobrazu można by sądzić, że Da Vinci leży na sporej wysokości. Takie się tu odnosiło wrażenie. Jasne niebo, „zmęczona” skała, zimne, czyste i rzadkie powietrze. Jak w górach. Szedł pod wiatr, z wiatrem wiejącym z boku lub w plecy i za każdym razem czuł się inaczej. Wiatr szalał mu w nozdrzach i przeszkadzał w myśleniu niczym łagodny napój alkoholowy. Sax kroczył po pokrytej porostami skale, od jednej płyty do następnej, jak gdyby szedł po swoim prywatnym chodniku wyłaniającym się w magiczny sposób z rozstępującej się ziemi. W górę, w dół, krok po kroku — wędrował uważnie, skoncentrowany na danej chwili. Od momentu do momentu, a każdy następny oderwany od poprzedniego, jak czasoprzestrzenne pętle Bao, jak kolejne ułożenie główki zięby; małe ptaszki zmieniające jedną kwantową pozycję na inną. Z bliska okazało się, że kolejne momenty nie są jednostkami regularnymi i zmieniają się wraz z upływem czasu — każdy następny zależy od tego, co zdarzyło się w poprzednim.

Nagle wiatr osłabł, w zasięgu wzroku nie było już żadnych ptaków, wszystko znieruchomiało i zapadła cisza; słychać było jedynie brzęczenie owadów. Każdy z tych przysłowiowych momentów mógł trwać wiele sekund. Gdy wróble przekomarzały się w powietrzu z krukiem, momenty mijały niemal niezauważalnie. Intensywne skupienie — czasami ciągły ruch, czasem poszczególne odgłosy.

Wiedzieć. Istniały różne odmiany wiedzy, ale Sax uznał, iż żadna z nich nie jest równie satysfakcjonująca, co bezpośrednie pojmowanie sensów. Tu, w terenie, w olśniewającym wiosennym świetle i zimnym wietrze, dotarł do krawędzi klifu i spojrzał w dół na ultramarynową taflę fiordu Simud, posrebrzonego mnóstwem świetlnych błysków, które odbijały się od wody. Klify po drugiej stronie były uwarstwione, niektóre z warstw miały postać zielonych stopni wyrytych w bazalcie. Nad wodą, w przepastnym powietrzu kołowały mewy, maskonury, rybołówki, nurzyki i rybołowy.

Kiedy poznał inne fiordy, niektóre z nich polubił. Zatoka Florencka, położona bezpośrednio na południowy wschód od Da Vinciego, była ślicznym, malowniczym owalem wody; spacer wzdłuż długich urwisk górujących nad nią był niezwykle przyjemny. Urwiska porastała gęsta trawa, która wyglądała jak mata. Sax myślał, że tak wygląda wybrzeże Irlandii. Brzegi klifów wydawały się łagodne, ponieważ szczeliny wypełniała gleba i roślinność — powstawały hałdy, po których szło się bardzo miękko; omijał ostre krawędzie gołej skały.

Od północy, znad morza napłynęły chmury i po chwili spadł deszcz; powierzchnię zalała potężna ulewa. Następnego dnia po burzy powietrze zwykle parowało, a grząska ziemia — chlupotała pod stopami. Wszędzie wokół gołej skały ciągnęło się błoto. Wrzosowiska, torfowiska, trzęsawiska. Karłowate małe lasy na niskich pagórkach. Widziany kątem oka szybki brązowy lis pędzący za porastającym sierrę jałowcem. Za czym tak biegł? Nie sposób odgadnąć, co dzieje się w głowie zwierzęcia. Fale uderzały w klify, po czym cofały się, dotykając nowych fal i tworząc z nimi interferencyjne obrazy. Piękny widok! Dziwne, że świat tak dobrze pasuje do matematycznej formuły. Niesamowita była skuteczność matematyki; to ona stanowi sedno Wielkiej Niewyjaśnionej.

Każdy zachód słońca wyglądał inaczej — powodem były szczątkowe drobinki miału w wyższych partiach atmosfery. Miał unosił się tak wysoko, że często słońce oświetlało go jeszcze długo, mimo że wszystko inne znalazło się już w wielkim cieniu zmierzchu.

Sax siadał na zachodnim klifie, oczarowany zachodem słońca. Pozostawał przez godzinę w zapadającym mroku, obserwując, jak niebo zmienia kolor, gdy znikają ostatnie promienie słońca. Później, czasami pojawiały się wysokie, nocne chmury: ogromne smugi, które zawisały trzydzieści kilometrów ponad planetą, połyskując jak muszle wielkiego ślimaka z rzędu Haliotis.

Pewnego wieczoru po mglistym dniu niebo było cynowe. Nazajutrz krzykliwy zachód słońca w srogim wietrze. Albo ciepło słońca na skórze Saxa w spokojnym, bezwietrznym, późnym popołudniu. Poniżej wzory fal na morzu. Uczucie dotyku wiatru, jego obraz.

Innego wieczoru indygowy zmierzch; pod iskrzącym się szeregiem zaćmionych, zamglonych gwiazd Sax poczuł się nieswojo. „Śnieżne bieguny bezksiężycowego Marsa”, napisał Tennyson zaledwie na kilka lat przed odkryciem Fobosa. Pozbawiony księżyca Mars… Właśnie o tej godzinie, niczym błysk, Fobos wznosił się przed laty ponad zachodnim horyzontem. Tak wygląda moment areofanii. Fobos i Dejmos, Strach i Przerażenie. Sax sam zakończył kiedyś desatelizację. Mogli wysadzić bazę militarną, zbudowaną na Dejmosie. Co wtedy myślał? Nie mógł sobie przypomnieć. Jakieś pragnienie symetrii; w dół, w górę. Jednak symetria była chyba wartością, którą matematycy cenili wyżej niż inni ludzie. W górę. Dejmos ciągle krążył gdzieś wokół Słońca.

— Hm…

Sax spojrzał na nadgarstek. Dalej od Słońca powstawało wiele nowych kolonii: ludzie wydrążali asteroidy, potem puszczali je w ruch, aby stworzyć efekt grawitacji we wnętrzach, wreszcie wprowadzali się. Nowe światy.

Jakieś słowo przyciągnęło jego oko: „Pseudofobos”. Przyjrzał się dokładniej, przeczytał: „nieformalna nazwa dla asteroidy, która rozmiarem i kształtem nieco przypominała utracony księżyc”.

— Hmm…

Wystukał polecenie na miniaturowej klawiaturze i wydrukował odbitkę. No cóż, podobieństwo było powierzchowne; trójosiowa elipsoida, trochę inna. Kształt ziemniaka, zduszona na jednym końcu, przybliżony rozmiar, w pewnym miejscu dziwny kształt — krater podobny do Stickneya. Stickney: w nim znajdowała się ładna osada… A nazwa? Powiedzmy, że opuścimy „pseudo”. Para automatycznych urządzeń naprowadzających i kilka AI, jakieś silniki boczne… Ach, ten szczególny moment, kiedy Fobos wschodził ponad zachodni horyzont.

— Hmm… — powiedział głośno Sax.

Mijały dni i pory roku. Russella zajmowały badania w terenie i prace meteorologiczne. „Wpływ ciśnienia atmosferycznego na tworzenie się chmur”. Badania oznaczały objazd półwyspu, potem spacer, w końcu wysłanie balonów i latawców. Balony meteo były eleganckie, instrumentarium ważyło mniej niż dziesięć gramów, kosz natomiast mierzył osiem metrów. Taki balon swobodnie mógł się wznieść w egzosferę.

Sax znajdował przyjemność w puszczaniu balonów. Ustawiał kosz na równym pasie piasku lub trawy (czubek balonu z wiatrem) i siadał obok z delikatnym, małym ciężarkiem w palcach. Później uruchamiał mechanizm, który wstrzelał sprężony wodór, i obserwował, jak balon się napełnia, a następnie wznosi w niebo. Sax szybko się przekonał, że jeśli trzymał w ręku linę, szybko musiał wstać, a gdy zapomniał rękawiczek, lina przecinała mu dłoń. Uwalniał więc urządzenie, siadał z powrotem na piasku i wpatrywał się w okrągły czerwony punkt, który chybocząc na wietrze, przesuwał się w górę, aż stawał się tak mały jak czubek szpilki, a potem znikał Saxowi z oczu — na wysokości około (zależnie od gęstości mgły w powietrzu) tysiąca metrów; kiedyś balon zniknął na czterysta siedemdziesiątym dziewiątym metrze, a innym razem (gdy dzień był bardzo jasny) na tysiąc trzysta pięćdziesiątym drugim. Po zniknięciu balonu Russell czytał dane z nadgarstka. Siedząc w blasku słońca, czuł, jak mały fragment jego osobowości unosi się w przestrzeń. Dziwne, myślał, co może uszczęśliwić człowieka.

Latawce także sprawiały mu przyjemność. Były nieco bardziej skomplikowane niż balony, lecz Sax bardzo je lubił wypuszczać, zwłaszcza jesienią, kiedy codziennie wiały silne, stałe pasaty. Wychodził wówczas na jeden z klifów zachodniego morza, brał krótki rozpęd z wiatrem, i wysyłał w powietrze latawiec — duży pomarańczowy przedmiot w kształcie rombu. Latawiec podskakiwał na wietrze do chwili, aż jego lot ustabilizował bardziej stały wiatr, a wtedy Sax popuszczał sznurek, czując, jak latawiec przesuwa się w niebo, łagodnie drżąc. Czasami klinował szpulę w jakiejś rozpadlinie, regulował opór i obserwował, jak romb wznosi się i odlatuje. Lina była prawie niewidoczna. Kiedy szpula rozwijała się, słychać było szum liny, a jeśli Sax trzymał ją między palcami, fluktuacja wiatru powodowała swego rodzaju muzykę. Latawiec pozostawał wówczas tygodniami w górze, jako maleńki, coraz bardziej zanikający punkt na niebie. Przez cały czas przekazywał dane. Czworokątny obiekt był widoczny z większej odległości niż okrągły przedmiot tej samej wielkości. Umysł to zabawne zwierzę.

Michel zadzwonił, ot, tak, by pogadać. Tego rodzaju rozmowy sprawiały Saxowi największą trudność. Widoczny na ekranie przyjaciel spuścił w pewnej chwili wzrok, po czym spojrzał w prawo, a Russell uświadomił sobie, że Francuz myśli o czymś innym, że jest nieszczęśliwy, a więc on musi pokierować pogawędką.

— Przyjedź mnie odwiedzić. Pójdziemy pospacerować po okolicy — zaproponował ponownie Sax. — Naprawdę sądzę, że powinieneś przyjechać. — W jaki sposób uwydatnić prośbę? — Naprawdę tak uważam! — Jak wyrazić myśli słowami? — Da Vinci przypomina zachodnie wybrzeże Irlandii. Koniec Europy, całkowicie zielony klif nad dużą taflą wody.

Michel pokiwał niepewnie głową.

W parę tygodni później rzeczywiście przyleciał. Szedł korytarzem Da Vinciego.

— Nie mam nic przeciwko obejrzeniu końca Europy.

— Drogi przyjacielu!

Wyprawili się na całodzienną wycieczkę. Sax zawiózł Michela na zachód, na klify Shalbatany. Tam wysiedli i ruszyli na północ, ku Punktowi Simshal. Przyjemnie było wędrować ze starym kolegą po takim pięknym miejscu. Kontakt z przedstawicielem pierwszej setki stanowił dla niego miłą odmianę, niecodzienne zdarzenie, co wysoce sobie cenił. Mijały tygodnie spędzane w całkiem dobrym samopoczuciu, a potem nagle pojawiał się jeden z członków jego starej rodziny i Sax miał wrażenie, że wrócił do ojczyzny. Niestety, nie miał prawdziwego domu. Czasem przychodziło mu do głowy, żeby się kiedyś przeprowadzić do Sabishii albo do Odessy — wówczas mógłby doświadczać takiego cudownego uczucia o wiele częściej.

Towarzystwo żadnej innej osoby nie odpowiadało mu tak bardzo jak towarzystwo Michela. Chociaż tego dnia wędrujący obok niego Francuz był dziwnie roztargniony. Wydawał się czymś zmartwiony. Sax patrzył na niego i zastanawiał się, jak mu pomóc. Michel tak bardzo go wspierał podczas długich miesięcy, gdy Sax na nowo uczył się mówić: praktycznie nauczył go ponownie myśleć i widzieć wszystko inaczej niż dotąd. Dobrze byłoby teraz coś zrobić dla niego, aby spłacić dług, choćby częściowo.

No cóż, aby pomóc, trzeba się było odezwać. Zatrzymali się, a Sax wziął latawiec, szpulę wręczył Michelowi.

— Proszę — powiedział. — Potrzymam latawiec, ale ty go puścisz. Ustaw w ten sposób, z wiatrem. — Sax został z latawcem, a Michel odszedł trawiastą hałdą, póki lina się nie napięła, wtedy Sax puścił latawiec, a Michel zaczął biec. Latawiec zaczął się wznosić.

Michel wrócił z uśmiechem.

— Masz, dotknij liny… można wyczuć wiatr.

— Ach — zdziwił się Sax. — Więc też go czujesz. — Prawie niewidoczna lina bębniła o palce Duvala.

Usiedli, otworzyli wiklinowy koszyk i wyjęli zapakowany przez Saxa piknikowy lunch. Michel znowu milczał.

— Czy coś cię martwi? — Sax zaryzykował pytanie, kiedy zaczęli jeść.

Michel zamachał kromką chleba, potem przełknął zjadany kęs.

— Zdaje mi się, że chciałbym wrócić do Prowansji.

— Na stałe? — spytał wstrząśnięty Sax.

Michel zmarszczył brwi.

— Niekoniecznie. Chociaż w odwiedziny. Zanim zdążyłem się nacieszyć ostatnią wizytą, musieliśmy wyjeżdżać.

— Na Ziemi żyje się trudno.

— To prawda. Mnie jednak było zaskakująco łatwo.

— Hmm… — Saxowi nie podobał się sam pomysł powrotu do ziemskiej grawitacji. Wprawdzie w trakcie ewolucji ich ciała przystosowały się do niej i z tego powodu życie w 0,38 G powodowało wiele medycznych problemów, jednak Sax przyzwyczaił się już do marsjańskiego ciążenia, tak że w ogóle go nie zauważał, a jeśli zauważał, czuł się w nim dobrze.

— Bez Mai? — spytał.

— Przypuszczam, że tak. Maja nie chce lecieć. Mówi, że kiedyś poleci, ale stale odsuwa termin. Pracuje teraz dla kredytowego banku spółdzielczego w Sabishii i uważa się za osobę niezastąpioną. No cóż, to nie jest w porządku. Maja po prostu nie chce niczego przegapić.

— Nie możesz stworzyć czegoś w rodzaju Prowansji tu, gdzie mieszkasz? Posadzić gaj oliwkowy?

— To nie będzie to samo.

— Wiem, lecz…

Sax nie miał pojęcia, co powiedzieć. Absolutnie nie tęsknił za Ziemią. A co do życia z Mają, nie potrafił go sobie wyobrazić inaczej niż wieczny pobyt w zniszczonej błędnej wirówce przeciążeniowej. Szaleństwo. Podobnie chyba traktował nostalgię Michela za stałym lądem, za dotykiem Ziemi.

— Więc leć — oświadczył. — Ale na razie się wstrzymaj. Jeśli uda się zastosować silniki o impulsowym napędzie termojądrowym do statków kosmicznych, wtedy dotrzesz tam znacznie szybciej.

— Ale wtedy mogę mieć prawdziwe problemy z ziemską grawitacją. Sądzę, że potrzeba kilkumiesięcznej podróży, aby się przygotować.

Sax pokiwał głową.

— Potrzebujesz czegoś w rodzaju szkieletu skórnego. Dzięki niemu czujesz się, jak gdybyś się znajdował w lżejszej grawitacji. Słyszałem, że te nowe lotnie przypominają skórny szkielet, w przeciwnym razie nikt nie potrafiłby utrzymać skrzydeł w odpowiedniej pozycji.

— Stale zmieniający się pancerz węglowy — powiedział Michel ze śmiechem. — Płynna skorupa.

— Tak. Mógłbyś coś takiego na siebie założyć. Nie byłoby źle.

— Mówisz więc, że najpierw przylecieliśmy na Marsa, gdzie przez sto lat musieliśmy nosić walkery, a później, kiedy zmieniliśmy tutejszy świat do takiego stopnia, że możemy przesiadywać w słońcu, jedynie lekko marznąc, wracamy na Ziemię, gdzie znowu przez następne stulecie mamy nosić walkery.

— Albo na zawsze — pokiwał głową Sax. — Niestety, tak jest.

Michel roześmiał się.

— No cóż, chyba w takim razie polecę, gdy co nieco się zmieni. — Potrząsnął głową. — Któregoś dnia będziemy mogli robić wszystko, co chcemy, prawda?

Słońce prażyło. Wiatr szeleścił w trawie. Każde źdźbło wyglądało jak zielony błysk światła. Michel przez jakiś czas mówił o Mai. Najpierw na nią narzekał, potem ją tłumaczył, wreszcie zaczął wyliczać jej zalety, cechy, które czyniły ją niezbędną; Maja stanowiła źródło całego podniecenia w jego życiu. Sax przez uprzejmość kiwał głową po kolejnych wyznaniach, niezależnie od tego, jak bardzo były one sprzeczne z poprzednimi. Wydawało mu się, że słucha nałogowego narkomana. Wiedział jednak, że w ludziach kryją się sprzeczności, od których i on sam nie jest wolny.

Gdy zapadło milczenie, spytał:

— Jak twoim zdaniem Ann postrzega aktualny krajobraz?

Michel wzruszył ramionami.

— Nie wiem. Nie widziałem jej od lat.

— Nie poddała się kuracji zwiększenia plastyczności mózgu.

— Nie. Jest uparta, prawda? Chce pozostać sobą. Jednak obawiam się, że w tym świecie…

Sax skinął głową. Jeśli człowiek wszelkie oznaki życia na Marsie uważa jedynie za zanieczyszczanie krajobrazu, za straszliwy odlew pokrywający skorupą czyste piękno skalnego świata, wówczas nawet tlenowy błękit nieba wyda mu się czymś okropnym. Myśląc w taki sposób, można się doprowadzić do szaleństwa. Nawet Michel najwyraźniej tak uważał, ponieważ powiedział:

— Obawiam się, że Ann nigdy już całkowicie nie odzyska zdrowych zmysłów.

— Wiem.

Z drugiej strony, kim byli, aby tak mówić? Czy Michela należało uznać za obłąkanego, skoro obsesyjnie myślał o jakimś regionie na innej planecie, albo dlatego, że zakochany był w kobiecie o bardzo trudnym charakterze? Czy Saxa powinno się nazwać wariatem, ponieważ w wyniku wstrząsu i eksperymentalnej kuracji nie potrafił się właściwie wysławiać i miał kłopoty z pamięcią? Russell na oba pytania odpowiadał przecząco. A przy tym — niezależnie od tego, co mówił Desmond — naprawdę i mocno wierzył, że podczas burzy pomogła mu Hiroko. Ktoś mógłby twierdzić, że ma do czynienia, hm, z czysto umysłowymi zdarzeniami, które wyraźnie wykraczają poza zewnętrzną rzeczywistość. Sax przypomniał sobie, że coś takiego często uważano za symptom szaleństwa.

— Tak jak ci ludzie, którym się zdaje, że widzieli Hiroko — mruknął tytułem próby, aby sprawdzić, co odpowie Michel.

— Ach, tak — stwierdził Francuz. — Myślenie magiczne jest bardzo uporczywe. Nigdy nie pozwól sobie na rezygnację z racjonalnego myślenia, nawet jeśli czasem myślisz magicznie. Często zdarzają się takie archetypowe wzorce, jak w przypadku Hiroko. Jej historia przypomina opowieści o Persefonie albo o Chrystusie. Przypuszczam, że kiedy ktoś taki umiera, szok spowodowany stratą jest niemal niemożliwy do zniesienia. Potem wystarczy, że jednemu z zasmuconych przyjaciół lub uczniów przyśni się utracony mistrz. Nieszczęśnik budzi się z krzykiem „Widziałem go” i w przeciągu tygodnia wszyscy są przekonani, że prorok wrócił albo że w ogóle nigdy nie umarł. Tak samo dzieje się z Hiroko, którą wiele osób regularnie spotyka na swojej drodze.

Ależ ja naprawdę ją widziałem, chciał powiedzieć Sax. Chwyciła mnie za nadgarstek.

Był jednak zbyt zakłopotany, aby się odezwać. Wyjaśnienie Michela wydawało się bardzo sensowne i świetnie pasowało do słów Desmonda. Sax wiedział jednakże, że obaj ci mężczyźni bardzo tęsknią za Japonką i podejrzewał, że usiłowali się pogodzić z faktem jej zniknięcia przez najbardziej prawdopodobne wytłumaczenia. Chociaż zdawał sobie równocześnie sprawę z tego, iż podczas stresu, zwłaszcza związanego ze złym samopoczuciem fizycznym, mogą się pojawić niezwykłe zdarzenia psychiczne. Może Saxowi rzeczywiście tylko się zdawało, że widzi Hiroko. Ale nie, to niemożliwe, pomyślał. Przecież każdy szczegół tego spotkania pamiętał tak żywo!

Zauważył jednak, że pamięta spotkanie jak sen tuż po przebudzeniu. Pamiętał zresztą tylko samo spotkanie. Wszystko inne pozostawało poza zasięgiem pamięci niczym coś śliskiego bądź nieuchwytnego. Na przykład nie mógł sobie zupełnie przypomnieć, co się działo na chwilę przed pojawieniem się Hiroko czy też po jej zniknięciu. W każdym razie, nie w szczegółach.

Nerwowo zacisnął zęby. Wszędzie wokół najwidoczniej panoszyły się różne rodzaje szaleństwa. Ann wędrowała po starym świecie, samotna i niezależna, a pozostali przedstawiciele pierwszej setki chwiejnym krokiem krążyli po nowym świecie jak duchy, usiłując jakoś ułożyć sobie życie. Może Michel mówił prawdę, twierdząc, że nie mogą sobie poradzić z własną długowiecznością, że nie wiedzą, co robić z czasem, że nie potrafią tworzyć życia…

No cóż — a jednak. Jednak tu byli, siedzieli na klifach Da Vinciego. Nie trzeba się przesadnie denerwować o te sprawy, naprawdę nie warto. Jak spytałby Nanao, czegóż im teraz brakowało? Zjedli dobry lunch, byli syci, nie spragnieni, przebywali na dworze, w słońcu i wietrze, obserwowali, jak latawiec wznosi się coraz wyżej w ciemnym, aksamitnym błękicie nieba; starzy przyjaciele ucinający sobie pogawędkę na trawie. Czego im brakowało? Spokoju umysłu? Nanao roześmiałby się na taką odpowiedź. Obecności innych starych przyjaciół? No cóż, nadejdą kolejne dni, będą inne okazje. Teraz, w tej chwili, byli dwojgiem starych kolegów, którzy siedzieli obok siebie na klifie. Po wszystkich tych latach walki mogli przesiedzieć tu całe popołudnie — jeśli tylko chcieli — puszczać latawiec i rozmawiać. Rozmawiać o starych przyjaciołach i o pogodzie. Przedtem istniały problemy i później też się jakieś pojawią. Teraz jednak, jak mawiał Boone, po prostu byli tutaj.

— Pomyśl, jak bardzo coś takiego spodobałoby się Johnowi — zauważył z wahaniem Sax. Trudno mówić o takich sprawach. — Zastanawiam się, czy Boone potrafiłby sprawić, żeby Ann zrozumiała. Bardzo za nim tęsknię. I bardzo chcę, aby Ann pojęła ten świat. Nie musi widzieć go w taki sposób, w jaki ja go widzę. Po prostu chcę, by zobaczyła go jako coś… dobrego. Żeby dostrzegła, jaki jest piękny… piękny na swój własny sposób. W jaki cudowny sposób wszystko wokół się tworzy. Twierdzimy, że kierujemy tym światem, lecz nie jest to prawdą. Świat jest zbyt skomplikowany. My tylko przywieźliśmy nasiona, ale ten świat wykiełkował sam. Teraz próbujemy skierować jego rozwój w tę czy w inną stronę, jednak cała biosfera… sama się tworzy. Nie ma w niej niczego nienaturalnego.

— No cóż… — zaczął Michel i zamilkł.

— Naprawdę! Możemy manipulować przy tym wszystkim, lecz w gruncie rzeczy przypominamy tylko terminatorów czarnoksiężnika. To jest samo życie.

— Ależ życie było tu przedtem — zaoponował Michel. — I do niego Ann właśnie przywiązuje najwyższą wagę. Życie skał i lodu.

— Życie?

— Coś w rodzaju spokojnego mineralnego bytu. Nazwij to zresztą, jak chcesz. Areofania skały. A skąd wiesz, czy te skały nie mają jakiejś własnej świadomości?

— Sądzę, że świadomość musi łączyć się z mózgiem — odrzekł z powagą Sax.

— Prawdopodobnie, ale kto to może wiedzieć? Jeśli nie świadomość, tak jak ją definiujemy, w takim razie, przynajmniej jakiś byt. Pewna wewnętrzna wartość, choćby dlatego, że coś istnieje.

— Ta wartość nie zniknęła. Ciągle jest. — Sax podniósł kamyk wielkości piłki baseballowej. Na pierwszy rzut oka fragment zgruzowanych ejektamentów: odprysk. Codzienny jak błoto, a może nawet o wiele pospolitszy. Przyjrzał się dokładnie odłamkowi. Witaj, skało. O czym myślisz? — Chcę powiedzieć, że to wszystko nadal tu jest. Ciągle jest.

— Jednak inne.

— Nic nigdy nie jest takie samo. Z każdą chwilą wszystko się zmienia. A co do świadomości minerałów, jest chyba dla mnie zbyt mistyczna. Nie, żebym się automatycznie sprzeciwiał mistycyzmowi, a jednak…

Michel roześmiał sie. — Bardzo się zmieniłeś, Sax, niemniej jednak ciągle pozostajesz sobą.

— Mam nadzieję. Ann jednak również nie wydaje mi się mistyczką.

— Jak więc wytłumaczysz jej postępowanie?

— Nie wiem! Nie wiem! Może… Jako rasowy naukowiec nie potrafi znieść, że ktoś kala materiał badawczy? To byłoby niemądre. Lęk przed zjawiskiem. Wiesz, co mam na myśli? Szacunek wobec tego, co jest. Żyj z tym i czcij to, ale nie próbuj zmienić, zanieczyścić. Lepiej zniszczyć… Zresztą, nie wiem. Chciałbym się jednak dowiedzieć.

— Ty zawsze chcesz wszystko wiedzieć.

— Rzeczywiście, Ale chcę się dowiedzieć bardziej niż większości innych kwestii. Bardziej niż czegokolwiek innego, co mi przychodzi do głowy! Naprawdę.

— Ach, Sax. Ja pragnę Prowansji, ty pragniesz Ann. — Michel uśmiechnął się. — Obaj jesteśmy stuknięci!

Roześmiali się. Fotony spadały na ich skórę. Czuli ciepło. Byli tutaj, ludzki pyłek.

CZĘŚĆ 10

Werteswandel

Było po północy, w biurach panowała cisza. Główny doradca podszedł do ekspresu i zaczął rozlewać kawę do maleńkich filiżanek. Trzech jego współpracowników stało wokół stołu zastawionego monitorami.

— A zatem uderzacie raz za razem laserem w kule deuteru i helu3 — powiedział główny doradca znad ekspresu. — Zachodzi implozja i synteza jądrowa. Temperatura przy zapłonie wynosi siedemset milionów kelwinów, ale nie może zaszkodzić, ponieważ jest to temperatura lokalna i bardzo krótkotrwała.

— Kwestia nanosekund.

— Świetnie. To mnie pociesza. W takim razie, okay, energia wynikowa uwalnia się całkowicie w postaci naładowanych cząsteczek, których ruch powstrzymują wasze pola elektromagnetyczne — żadne neutrony nie polecą naprzód i nie usmażą waszych pasażerów. Pola służą jako osłona i płyta pchająca, a równocześnie jako układ zbiorczy dla energii użytej do zaopatrzenia laserów. Wszystkie naładowane cząsteczki kieruje się ku tyłowi, gdzie przechodzą przez waszą kątową aparaturę lustrzaną. Stanowi ona wejściowy łuk dla laserów i przejście równoległe dla produktów syntezy.

— Ta część jest w porządku — zauważył inżynier.

— Rzeczywiście. Ile spala paliwa?

— Jeśli chodzi o równowartość przyspieszenia marsjańskiej grawitacji, odpowiedź brzmi 3,73 metra na sekundę do kwadratu. Weźmy statek o wyporności tysiąca ton, trzysta pięćdziesiąt ton na ludzi i statek, sześćset pięćdziesiąt na mechanizmy i paliwo… Wówczas trzeba spalić trzysta siedemdziesiąt trzy gramy na sekundę.

— Och, Ka! Dość sporo!

— Prawie trzysta ton dziennie, ale przyspieszenie jest także spore. Loty są krótkie.

— Jak duże są te kule?

— Zasięg centymetrowy, masa — 0,29 grama — odparł fizyk. — Spalamy więc ich tysiąc dwieście dziewięćdziesiąt na sekundę. Dzięki temu pasażerowie statku powinni zyskać dobre, stale uczucie grawitacji.

— Zapewne. Co do helu3, czyż nie występuje dość rzadko?

— Kolektyw galilejski zaczął go zbierać z górnych partii atmosfery Jowisza — odrzekł inżynier. — Tę samą metodę próbują stosować także na ziemskim Księżycu, jednak na razie nie bardzo im się udaje. Jowisz ma tego pierwiastka więcej, niż kiedykolwiek będziemy potrzebować.

— Zatem statki zabiorą pięciuset pasażerów.

— Takiej liczby używamy na potrzeby naszych obliczeń. Oczywiście, szczegóły trzeba jeszcze ustalić.

— Jak rozumiem, statek przez pól drogi do celu przyspiesza, potem skręca i aż do końca zwalnia.

Fizyk potrząsnął głową.

— Tak się dzieje jedynie w przypadku bardzo krótkich wypraw. Aby lecieć naprawdę szybko, wystarczy przyspieszać tylko przez parę dni. Podczas dłuższych wypraw dla oszczędności paliwa powinniście lecieć ze średnią prędkością.

Główny doradca skinął głową, wręczył pozostałym pełne filiżanki. Pili łykami.

— Czas lotu zmieni się bardzo gruntownie — odezwał się matematyk. — Trzy tygodnie z Marsa na Uran. Dziesięć dni z Marsa na Jowisz. Z Marsa na Ziemię — trzy dni. Trzy dni! — Spojrzał na pozostałych, marszcząc brwi. — Dzięki temu napędowi Układ Słoneczny wyda nam się mniej więcej wielkości dziewiętnastowiecznej Europy. Podróże kolejowe. Pasażerskie liniowce oceaniczne.

Inni pokiwali głowami. Inżynier powiedział:

— Teraz jesteśmy sąsiadami mieszkańców Merkurego, Urana albo Plutona.

Główny doradca wzruszył ramionami.

— Albo nawet Alfy Centauri. Nie martwmy się o to. Kontakt to dobra sprawa. Tylko łączność, jak mówi poeta. Tylko łączność. Teraz będziemy się łączyć ze wszystkimi. — Podniósł filiżankę i dodał: — Na zdrowie.

Nirgal wpadł w rytm i utrzymywał go przez cały dzień. Lung-gom-pa. Religia biegania, bieganie jako medytacja albo modlitwa. Zazen, zeń ka. To część areofanii; należy do niej marsjańska grawitacja. Czegóż potrafi dokonać ludzkie ciało w dwóch piątych G, zwłaszcza jeśli biegaczowi towarzyszy wyzwolona wysiłkiem euforia. Człowiek biegnie jako pielgrzym, półczciciel, półbóg.

Religia ta miała obecnie niemało zwolenników, samotnych biegaczy po Marsie. Czasami organizowano wyścigi o nazwach „Bieg przez labirynt”, „Pełzanie po terenach chaotycznych”, „Przez Marineris”, „Bieg dokoła świata”. Między poszczególnymi biegami — codzienny trening. Bezcelowa działalność; sztuka dla sztuki, choć dla Nirgala raczej oznaka uwielbienia, medytacja albo zapomnienie. Umysł wędrował, skupiał się na jego ciele albo na szlaku; czasem też zupełnie obojętniał. Nirgal biegał ostatnio do muzyki: Bacha, Brucknera, Bonnie Tyndall, elysyjskiej neoklasycystki, której dźwięki przywodziły na myśl budzący się dzień: wysokie akordy przeradzały się w równomierną, wewnętrzną modulację, nieco podobną do muzyki Bacha albo Brucknera, choć wolniejszą, poważniejszą i mocniejszą. Jednym słowem, znakomita, piękna muzyka do biegania, nawet jeśli Nirgal godzinami nie słyszał jej w sposób świadomy… Po prostu biegł.

Zbliżała się pora wyścigu nazywanego „Biegiem dokoła świata”, który zaczynał się przy co drugim perihelium. Zawodnicy startowali z Sheffield i biegli na wschód albo na zachód dokoła planety, bez naręcznych komputerów czy innych pomocy nawigacyjnych; mieli tylko małe plecaki zjedzeniem, piciem i zestawem podstawowych przyborów. Byli odseparowani od wszystkiego, z wyjątkiem informacji przekazywanych im przez własne zmysły. Pozwalano im wybierać dowolną trasę, byleby pozostawała w zasięgu dwudziestu stopni od równika (śledził ich satelita i dyskwalifikował, jeśli opuścili strefę równikową). Dozwolone były wszystkie mosty, łącznie z Wąskim Mostem Gangeskim, dzięki któremu trasy zarówno na północ, jak i na południe od Marineris wybierało najwięcej osób; szlaków było tyle, ilu uczestników biegu.

Nirgal wygrał pięć z dziewięciu poprzednich wyścigów, choć raczej dzięki swoim zdolnościom znajdowania odpowiedniej drogi niż szybkości; wielu pokonanych biegaczy uważało „trasę Nirgala” za osiągnięcie nieco mistyczne, a równocześnie dość przypadkowe, toteż podczas ostatnich konkursów za Marsjaninem podążało kilku biegaczy, którzy mieli nadzieję, że tuż przed metą go wyprzedzą. Jednak Nirgal każdego roku wybierał inną trasę, często taką, która wyglądała na bardzo trudną, więc wielu chętnych rezygnowało z pogoni i ruszało w bardziej obiecujących kierunkach; inni natomiast poddawali się w trakcie biegu, ponieważ ponaddwustudniowy bieg (trzeba było przebyć około dwudziestu jeden tysięcy kilometrów) wymagał prawdziwej wytrzymałości długodystansowca. Aby ukończyć wyścig, należało traktować bieganie jako sposób na życie. Biegać codziennie.

Nirgal uwielbiał bieganie. Chciał wygrać następny „Bieg dokoła świata”, aby być zwycięzcą sześciu z pierwszych dziesięciu konkursów. Zbadał już trasę i sprawdził możliwe szlaki. Co roku budowano wiele nowych dróg, a ostatnio panowała szalona moda na tworzenie tras schodkowych na stokach ścian kanionów, dors i skarp, które licznie przecinały marsjańskie odludzie. Nirgal nie znał szlaku, którym w tej chwili biegł, zbudowano go bowiem już po jego ostatnim pobycie na tych terenach. Trasa opadała urwistą skalną ścianą zapadliska kresowego na Aromatum Chaos; na przeciwległej ścianie zapadliska widać było szlak równoległy. Nirgal zdecydował się na tę drogę świadomie, mimo jej wysokości. Wiedział, że jeśli pobiegnie prosto przez Aromatum, trasa powiedzie go wysoko w górę, wybierając natomiast którąś z bardziej płaskich dróg, musiałby zboczyć daleko na północ bądź na południe.

Nowy szlak wiódł przez dość strome szczeliny w zwalistej ścianie skalnej, które wyglądały jak schody. Świetnie się po nich wchodziło. Były bardzo regularne (Nirgal pomyślał, że pasują do siebie niczym fragmenty układanki), jak gdyby stanowiły klatkę schodową w zrujnowanej ścianie gigantycznego zamku. Uważał budowę tras przez urwiska wręcz za sztukę, za cudowną formę pracy, w której od czasu do czasu brał udział, wynajmując się do pomocy budowniczym przemieszczającym dźwigami skalne kloce odcięte podczas wykonywania schodków — zakładał uprząż asekuracyjną i spędzał kilka godzin na ustawianiu kloców w odpowiedniej do pochwycenia przez dźwig pozycji; w rękawicach ciągnął cienkie zielone liny i kierował duże bazaltowe wieloboki we właściwe miejsce. Pierwszym budowniczym szlaków, jakiego spotkał, była kobieta — konstruktorka trasy prowadzącej wzdłuż grzbietu Geryon Montes, długiego pasma położonego na dnie lus Chasma. Nirgal pomagał jej w pracy przez całe lato, towarzysząc w budowie większej części trasy w dół pasma. Konstruktorka prawdopodobnie przebywała obecnie gdzieś w Marineris, budując drogi przy użyciu narzędzi ręcznych: skalnych pił dużej mocy, systemów bloków wyposażonych w supersilną linę oraz nasączonych klejem sworzni mocniejszych niż sama skała. Zapewne starannie, krok po kroku tworzyła z otaczającej skały chodnik lub schody.

Jedne szlaki wyglądały jak cudownie pomocne naturalne nierówności terenu, drugie przypominały rzymskie drogi, jeszcze inne były solidne niczym drogi staroegipskie bądź inkaskie; zawsze z milimetrową precyzją wpasowywano ogromne bloki w zbocza głazów albo w wielkoziarniste tereny chaotyczne.

Nirgal zbiegł — odliczając — po trzystu stopniach, potem na godzinę przed zachodem słońca przeciął dno zapadliska. Niebo wyglądało jak aksamitny fioletowy pas, który coraz bardziej się rozszerzał nad ciemnymi skalnymi ścianami. Tu, na zacienionym piasku dna zapadliska, nie było żadnej drogi, toteż Nirgal skupił uwagę na rozproszonych skałach i roślinach; biegł między nimi, jego wzrok przyciągały jasnobarwne, jarzące się jak niebo kwiaty na wierzchołkach beczułkowatych kaktusów. Był zmęczony całodziennym biegiem i marzyła mu się kolacja; głód szarpał wnętrzności, osłabiał ciało i umysł, stając się z każdą minutą bardziej dokuczliwy.

Nirgal znalazł schodkową trasę na zachodniej ścianie urwiska, wbiegał po nim, to przyspieszając, to zwalniając, to znów krocząc; przechodził krótkie, płaskie i regularne fragmenty, skręcał gwałtownie, zakosami raz w lewo, raz w prawo. Podziwiał przy tym pierwszorzędną lokalizację szlaku w systemie rozpadlin urwiska, dzięki której niemal przez cały czas podczas biegu towarzyszyła mu od strony zawietrznej wysoka po pas skalna ściana; wyjątkiem był fragment wspinaczki po gołym, prostopadłym płacie skały — tu budowniczowie musieli po prostu postawić solidną, połączoną śrubami magnezową drabinę. Wspinał się po niej i miał wrażenie, że jego mięśnie czwórgłowe zmieniają się w gigantyczne elastyczne gumki; był naprawdę znużony.

Na cokole po lewej stronie schodów znajdował się płaski obszar, z którego rozciągał się wspaniały widok na leżący poniżej długi, wąski kanion. Nirgal zszedł ze szlaku i zatrzymał się, potem usiadł na skale niczym na krześle. Było wietrznie. Rozbił mały przezroczysty namiot w kształcie grzyba; w chwilę później zapadł zmierzch. Szukając jedzenia, Marsjanin pospiesznie wyjął z plecaka materac, lampę, komputer; wszystko wypolerowane latami używania i lekkie jak piórko (jego cały sprzęt ważył niecałe trzy kilogramy). Wreszcie znalazł to, czego szukał. Były na swoim miejscu z tyłu plecaka: zasilany bateryjnie piecyk, torebka jedzenia w proszku i butelka z wodą.

Półmrok powoli zmieniał się w himalajską ciemność. Nirgal zagotował w rondelku zupę z paczki i usiadł po turecku na materacu, opierając plecy o transparentną ścianę namiotu. Zmęczone mięśnie odpoczywały podczas siedzenia. Mijał kolejny piękny dzień.

Marsjanin kiepsko spał tej nocy i wstał przed świtem. Wiał zimny, poranny wiatr. Drżąc na całym ciele, Nirgal szybko się spakował i pobiegł ponownie na zachód. Opuścił nierówności Aromatum i biegł północnym brzegiem Zatoki Gangeskiej; granatowa tafla wody ciągnęła się po jego lewej stronie. Tutejsze długie plaże łączyły się z bezmiernymi piaszczystymi wydmami, pokrytymi krótką trawą, po której łatwo się biegło. Sunął w swoim ulubionym rytmie, obserwując morze lub rosnący po prawej stronie tajgowy las. Wzdłuż wybrzeża posadzono miliony drzew, które miały pomóc w ustabilizowaniu się powierzchni i redukcji burz pyłowych. Wielki las Ophiru należał do najrzadziej zaludnionych regionów na Marsie — w początkowych latach jego istnienia odwiedzano go rzadko, nigdy też nie planowano tu stawiać namiotowego miasta, ponieważ zniechęcały do tego głębokie pokłady pyłu i miału. Teraz dzięki obecności lasu pokłady nieco stwardniały, jednak problemem pozostało sąsiedztwo strumieni, tworzących moczary, jeziora o grząskich dnach oraz niestabilne lessowe cyple, które rozrywały siatkowy dach z gałęzi i liści. Nirgal trzymał się granicy lasu i morza, biegnąc po wydmach lub między szeregami niewysokich drzew. Minął wiele małych mostów zbudowanych nad ujściami rzek. Spędził noc na plaży, ukołysany odgłosem rozbijających się o brzegi fal.

Następnego dnia o świcie ruszył szlakiem pod sklepieniem z zielonych liści. Wybrzeże skończyło się przy zaporze Ganges Chasma. Światło było przyćmione, panował chłód i Nirgalowi zdawało się, że dostrzega jedynie cienie roślin i skał. Ledwie widoczne szlaki rozwidlały się po lewej stronie w górę. Tutejsze lasy były przeważnie szpilkowe: szeregi sekwoi otoczone mniejszymi sosnami i jałowcami. Powierzchnię pokrywały suche igły. W wilgotnych miejscach z tej brunatnej maty wyrastały paprocie, ich archaiczne fraktale stanowiły piękne dopełnienie pstrokatego od słońca dna. Między wąskimi wysepkami trawy przepływał strumień. Nirgal rzadko widział przed sobą szczegóły na odległość większą niż sto metrów. Dominującymi kolorami była zieleń i brąz; czerwień barwiła jedynie grubą korę sekwoi. Po leśnym poszyciu tańczyły promienie słonecznego światła, niczym smukłe, żywe istoty. Między tymi snopami światła Nirgal biegł przed siebie jak zahipnotyzowany. Skakał z jednej skały na następną, przeskoczył płytki strumyk, trafił na polanę porośniętą paprociami. Czuł się, jak gdyby przekraczał pokój, potem korytarze sięgające do innych, podobnych pokojów, w górę strumienia i w dół. Po lewej stronie szumiał niewielki wodospad.

Nirgal przystanął na drugim brzegu strumyka, aby się napić wody. Zobaczył świstaka, który nieco kaczkowatym krokiem szedł po mchu pod wodospadem. Marsjanin poczuł ukłucie w sercu. Zwierzę napiło się, a następnie umyło łapy i pysk. Nie dostrzegło Nirgala.

Później rozległ się szelest i zanim świstak zdołał uciec, otoczyło go ruchliwe, cętkowane futro… Białe zęby… Duży ryś potężnymi szczękami złapał za gardło świstaka i mocno potrząsał małym ciałkiem; w końcu unieruchomił je wielką łapą.

W chwili ataku Nirgal podskoczył i teraz stojący nad swoją ofiarą ryś patrzył w jego kierunku, jak gdyby dopiero zarejestrował ruch człowieka. Oczy kota połyskiwały w nikłym świetle, paszcza ociekała krwią. Nirgal zadrżał i oczyma wyobraźni dostrzegł, jak ryś biegnie w jego kierunku i skacze na niego; obnażone zęby błyskały nawet w tym przyćmionym świetle…

Na szczęście, nic się nie stało. Wielki kot zniknął wraz ze swoją zdobyczą, zostawiwszy za sobą drżące paprocie.

Nirgal biegł dalej. Dzień był ciemniejszy, niż można by sądzić po cieniach chmur; złośliwy półmrok. Musiał się skupić na szlaku. Światło przebijało się przez cienie, biel przeszywała zieleń. Myśliwy i ścigany. Stawy o oblodzonych brzegach jarzyły się w ciemnościach. Mech na korze i widziane kątem oka wzory paproci. Tu szereg karłowatych sosen, tam zagłębienie z lotnymi piaskami. Dzień był chłodny, noc będzie lodowata.

Biegł cały dzień, plecak podskakiwał mu na grzbiecie; prawie pusty, bez jedzenia. Nirgal był zadowolony, że zbliża się do swojej następnej kryjówki. Czasami na wyścig zabierał ze sobą jedynie kilka garści zboża i jadł to, co znalazł w terenie — zbierał sosnowe orzechy, łowił ryby. Połowę każdego dnia musiał spędzać wówczas na poszukiwaniu jedzenia, którego nie było zbyt dużo. Kiedy gdzieś brała ryba, akwen uważano za niewiarygodny wprost róg obfitości i na brzegu natychmiast powstawała osada. Tym razem Nirgal przemieszczał się szybko z miejsca na miejsce. Jego codziennie pożywienie zawierało siedem czy osiem tysięcy kalorii, a jednak każdego wieczoru był strasznie głodny. Kiedy więc dotarł nad mały potok, przy którym mieściła się jego następna kryjówka, i dostrzegł, że boczna ściana nad łożyskiem zawaliła się w osuwisko, krzyknął z przerażenia i gniewu; przez chwilę nawet desperacko kopał stos luźnych kamieni. Obsuw nie był duży, ale i tak trzeba by usunąć parę ton skały. Żadnej nadziei. Wiedział, że musi — głodny — ostro ruszyć przez Ophir do następnej kryjówki. Gdy tylko o tym pomyślał, nie tracąc czasu, wystartował.

Teraz podczas biegu rozglądał się za czymś jadalnym: sosnowymi orzechami, łąkowymi cebulami; szukał czegokolwiek. Bardzo powoli zjadł wszystko, co zostało w plecaku, żując jak najdłużej każdy kęs. Próbował sobie wyobrażać odżywcze wartości jedzenia, wręcz delektował się nim. Głód sprawiał, że czuwał przez część każdej nocy i zasypiał ciężko dopiero na parę godzin przed świtem.

Trzeciego dnia tego „niespodziewanie głodnego” biegu wynurzył się z lasu na południe od Juventa Chasma, na terenie potrzaskanym przez wybuch starej formacji wodonośnej Juventa. Wiele wysiłku kosztowało go przebiegnięcie tej ziemi w linii prostej. Nie pamiętał, żeby kiedykolwiek w życiu odczuwał większy głód, a jego następna kryjówka znajdowała się w odległości jeszcze dwóch dni drogi. Ciało Nirgala spaliło już wszystkie własne rezerwy tłuszczu — takie w każdym razie miał wrażenie — i karmiło się teraz samymi mięśniami. Z powodu tego autokanibalizmu Nirgalowi wydawało się, że krawędzie każdego przedmiotu są ostre i obwiedzione blaskiem — ze wszystkiego promieniała biel, jak gdyby rzeczywistość stawała się przezroczysta. Wkrótce po tej fazie (Nirgal wiedział o tym z podobnych, poprzednich doświadczeń) stan hmg-gom-pa przechodził w halucynacje. Nirgal godzinami widział przed oczyma setki pełzających robaków, czarne kropki, kapelusze małych, niebieskich grzybków, a później zielone, podobne jaszczurkom stworzenia pędzące przed siebie po piasku, tuż przed plamami — własnymi stopami Marsjanina.

By utrzymać kierunek, z całych sił musiał się skupiać na biegu po spękanej powierzchni. Obserwował skały pod nogami i twardy grunt przed sobą. Głowa raz mu podskakiwała, raz opadała i ta huśtawka niewiele miała wspólnego z myśleniem, bowiem myśli Nirgala to się przybliżały, to oddalały w zupełnie innym rytmie. Teren chaotyczny Juventa, położony w dole wzgórza po prawej stronie, zajmował płytkie zagłębienie, ponad którym widać było daleki horyzont. Nirgal miał wrażenie, że wpatruje się w dużą, popękaną misę. Ziemia przed nim wyglądała na zmiętoszoną i nierówną, doły i pagórki pokryte były narzutowymi głazami i osadami piasku, padające cienie wydawały się osobliwie mroczne, natomiast światło słoneczne — bardzo jaskrawe. Wszystko ciemniało, a równocześnie lśniło. Znowu zbliżał się zachód słońca; światło kłuło źrenice Marsjanina.

W górę, w dół, w górę, w dół. Wbiegł na stok starej wydmy, następnie zaczął się powoli zsuwać po piasku i osypisku. W lewo, w prawo, w lewo, po każdym posuwistym kroku lądował parę metrów niżej. Kroki tłumił piasek, a żwir pomagał hamować podczas zsuwania się. Droga była lekka i przyjemna, niestety na płaskim terenie Nirgal znowu musiał wrócić do zwykłego joggingu — co przyszło mu z trudem — po czym wspiąć się na kolejne niskie wzgórze. Zdawał sobie sprawę, że wkrótce będzie musiał znaleźć miejsce na nocleg, może w następnej kotlinie lub piaszczystej płaszczyźnie obok skalnej ławy. Był bardzo głodny, powoli słabł z braku jedzenia, a w plecaku nie zostało już prawie nic — jedynie kilka znalezionych wcześniej łąkowych cebul; na szczęście, czuł tak ogromne zmęczenie, że od razu zasypiał. Wyczerpanie każdego wieczoru pokonywało głód.

Potykając się, przeszedł płytkie zagłębienie, potem przekroczył pagórek położony między dwoma głazami wielkości budynków. W pewnej chwili w błysku bieli stanęła przed nim nieznajoma naga kobieta; machała zieloną szarfą. Nirgal zatrzymał się natychmiast. Zataczał się, zaskoczony jej widokiem; zaniepokojony pomyślał, że to są halucynacje. Kobieta jednak istniała naprawdę, stała przed nim, lśniąc niczym płomień. Z jej piersi i nóg ciekły strużki krwi. W milczeniu machała zieloną szarfą. Obok niej zjawiły się inne ludzkie postaci, minęły kobietę, po czym przebiegły następny pagórek; szły za jej wskazaniem, tak w każdym razie sądził Nirgal. Kobieta popatrzyła na niego, potem wskazała na południe, jak gdyby także jemu chciała wskazać drogę, i pobiegła. Jej chude białe ciało niemal frunęło; wydawało się należeć do większej ilości wymiarów niż trzy. Silne plecy, długie nogi, krągłe pośladki — była już daleko… Zielona szarfa, którą wskazywała przed siebie, przesuwała się to w jedną stronę, to w drugą.

Nagle Nirgal dostrzegł przed sobą trzy antylopy, mknące w kierunku zachodnim po obrysowanym przez niskie słońce wzgórzu. Ach, to myśliwi! Antylopy uciekały przed ludźmi, którzy ustawieni w łuk biegli za nimi, machając szarfami zza skał. Cały rytuał odbywał się w milczeniu, jak gdyby dźwięk zupełnie zniknął ze świata: nie wiał wiatr, nie było też słychać żadnych krzyków. Przez chwilę, kiedy antylopy zatrzymały się na wzgórzu, ludzie i zwierzęta znieruchomieli. Wszyscy byli czujni, jednak nikt się nie poruszał; myśliwi i ścigani „skrzepli” razem w tableau. Nirgal również poczuł się jak sparaliżowany. Ze strachu bał się mrugnąć, aby cała scena nie znikła.

Pierwszy rozproszył żywy obraz kozioł. Ostrożnie ruszył przed siebie, stąpając krok po kroku. Kobieta z zieloną szarfą szła za nim, wyprostowana i dumna. Inni myśliwi zbliżali się bądź oddalali, przesuwając się niczym zięby z jednej „skrzepłej” pozycji w inną. Bosonodzy, mieli na sobie tylko przepaski biodrowe albo podkoszulki. Niektóre twarze i plecy pomalowane były na czerwono, czarno albo brunatno-żółto.

Nirgal podążał za nimi. W pewnej chwili skręcili na zachód, a wówczas znalazł się na ich lewym skrzydle, co stanowiło szczęśliwy zbieg okoliczności, ponieważ kiedy kozioł próbował przebiec obok niego, Nirgal przeciął mu drogę, wymachując szaleńczo rękoma. Wówczas wszystkie pozostałe antylopy skręciły za samcem i znowu pognały na zachód. Gromadka myśliwych ruszyła za nimi. Biegli znacznie szybciej od Nirgala, usiłując utrzymać ustawienie w łuk. Nirgal bardzo się starał nie stracić ich z oczu; byli naprawdę szybcy. Miał trudności z dostrzeżeniem ich w długich cieniach skał i roślin, a przy tym nadal milczeli; na drugim skrzydle łuku ktoś kaszlnął, poza tym słychać było jedynie zgrzytliwe skrzypienie piasku i żwiru pod stopami oraz chrapliwe oddechy myśliwych. Nirgal to ich widział, to znikali mu z oczu. Ciągle biegli. Antylopy zwykle trzymały się w stałej odległości, czasem przyspieszały. Pomyślał, że ludzie nigdy ich nie złapią, a jednak biegł, mocno dysząc; brał udział w polowaniu. Nagle znowu dostrzegł przed sobą ścigane zwierzęta. Ach… Antylopy zatrzymały się, doszły bowiem do krawędzi urwiska. Stożek kanionu… Nirgal zobaczył szczelinę i przeciwległy stożek. W środku znajdowała się płytka fossa. Rosły w niej sosny; z miejsca, gdzie stał, widać było ich wierzchołki. Czy antylopy wiedziały o jej istnieniu? Czy znały ten region? Kanionu nie można było zobaczyć nawet z odległości kilkuset metrów…

Chyba jednak znały to miejsce, ponieważ z wielką, charakterystyczną dla tych zwierząt gracją, na wpół pokłusowały, na wpół rzuciły się w kierunku południowym, wzdłuż krawędzi urwiska do małej wnęki, która po chwili okazała się szczytem stromego parowu opadającego na pokryte rumoszem dno kanionu. Kiedy zniknęły w dole szczeliny, wszyscy myśliwi pospieszyli do stożka, skąd obserwowali, jak zwierzęta schodzą po ścianie parowu, prezentując zdumiewający pokaz siły i równowagi; klekocząc, potężnymi skokami przemieszczały się w dół od skały do skały. Jeden z myśliwych zawył: „Auuu”, a wówczas pozostali przyłączyli się do niego i z podobnym wyciem lub chrząkaniem pospieszyli ku szczytowi parowu. Nirgal poszedł w ich ślady. Przebiegli po stożku, a później szaleńczo rzucili się w dół, stukocząc i skacząc. Chociaż Nirgal miał wrażenie, że jego nogi są dziwnie gumowate po wielodniowym biegu lung-gom, świetnie mu służyły. Zeskakując z głazów i ześlizgując się małymi kamiennymi zboczami, wyprzedził większość myśliwych. Skakał, potem używając rąk, odzyskiwał równowagę, po czym znowu wykonywał wielkie rozpaczliwe skoki. Tak jak pozostali całkowicie się skupił na chwili obecnej, starając się szybko zbiec i nie upaść.

W chwili, gdy udanie wylądował na dnie kanionu, natychmiast zobaczył, że kanion porasta las, który z góry był ledwie widoczny. Drzewa stały wysoko ponad usianym igłami starym śniegiem. W pobliżu Nirgala rosły duże jodły i sosny, dalej, na południu, wyżej w kanionie — łatwe do rozpoznania ogromne pnie gigantycznych sekwoi, naprawdę wielkich drzew, tak ogromnych, że przy nich kanion nagle wydał mu się płytki, chociaż zsunięcie się po ścianie parowu zabrało mu przecież sporo czasu. Wierzchołki drzew sterczały ponad stożek kanionu; gigantyczne, genetycznie przekształcone sekwoje sięgały na Marsie dwustu metrów i wyglądały jak wielkie, milczące, kamienne świątki, rozkładające szeroko ramiona nad mniejszymi drzewami — jodłami i sosnami — oraz cienką warstwą pstrego śniegu i pokładami brązowych igieł.

Antylopy kłusowały po dnie kanionu, kierując się na południe, do tego pierwotnego lasu. Myśliwi, radośnie pohukując, biegli za nimi, mijając ogromne drzewa. Przy zwalistych walcowatych pniach pokrytych czerwoną korą w niknącym wieczornym świetle wszyscy przypominali małe zwierzęta, myszy pędzące po zaśnieżonym poszyciu leśnym. Nirgala świerzbiła skóra na plecach i bokach, ciągle jeszcze czuł podniecenie wyzwolone niedawnym zsuwaniem się po ścianie parowu, sapał i był oszołomiony. Uważał, że myśliwi nie zdołają schwytać antylop i nie rozumiał, po co je ścigają. Niemniej jednak, biegł między olbrzymimi drzewami, podążając za innymi. Wystarczała mu sama gonitwa.

Po pewnym czasie pnie sekwoi przerzedziły się, jak gdyby dzielnica drapaczy chmur przechodziła w przedmieścia. W końcu pozostało jedynie kilka olbrzymich drzew. Nirgal znowu spojrzał w górę i zauważył, że po drugiej stronie wąskiej polany kanion kończy się ścianą wody. Sięgała aż do stożka, wisząc w postaci równej, przezroczystej masy.

Tama i zbiornik wodny! Ostatnio zaczęli je budować z przezroczystych warstw diamentowej siatki, którą zatapiali w betonowych fundamentach. Nirgal widział ją — gruba biała linia biegła w dół obu ścian kanionu i przez j ego dno.

Stojąca masa wody wyglądała jak boczna ściana wielkiego akwarium. Przy dnie była mętna — w ciemnym błocie unosiło się zielsko. W górze, blisko przezroczystej ściany przepłynęła srebrna ryba wielkości antylopy, po czym cofnęła się w ciemne, krystaliczne głębie.

Trzy antylopy nerwowo stąpały przed tą barierą — krok w tył, krok w przód; łania i młody jeleń podążały za szybkim krokiem kozła. Kiedy myśliwi zbliżyli się do zwierząt, kozioł nagle odskoczył i uderzył głową w zaporę, mocno wypinając całe ciało; rozległ się dźwięk grzmotnięcia rogów o kratę. Nirgal zamarł ze strachu, innych również zmroził ten dziki, gwałtowny gest. Później kozioł odskoczył, zatoczył się, a następnie odwrócił i natarł na zebranych ludzi. Bolą — rzemienie z kulami — zawirowały w powietrzu i otoczyły nogi zwierzęcia tuż ponad pęcinami. Kozioł natarł do przodu i w dół. Kilku myśliwych otoczyło go, inni skupili się na łani i młodym jeleniu, zasypując je gradem kamieni i włóczni. Ranne zwierzęta kwiczały, potem nagle zapadła cisza. Nirgal widział, jak ktoś rozciął łani gardło sztyletem o obsydianowym ostrzu; krew zalała piasek obok fundamentu zapory. Duża błyszcząca ryba przepłynęła nad głowami zebranych, patrząc na nich z góry.

Nigdzie nie było widać kobiety z zieloną szarfą. Jakiś myśliwy, nagi mężczyzna z naszyjnikami na piersiach, odchylił głowę w tył i zawył, przerywając osobliwe milczenie, które zapadło, gdy wszyscy zajęli się zarzynaniem antylop. Myśliwy zatańczył w kółko, później przebiegł obok wodnej ściany zapory, wreszcie rzucił w nią włócznią, która odbiła się. Ucieszony tym faktem mężczyzna podbiegł do tamy i uderzył pięścią w przezroczystą, twardą błonę.

Jakaś kobieta z krwią na rękach odwróciła głowę i posłała myśliwemu pogardliwe spojrzenie.

— Przestań błaznować — powiedziała.

Właściciel włóczni roześmiał się.

— Nie martw się. Te zapory są stokrotnie mocniejsze niż trzeba.

Kobieta z oburzeniem pokręciła głową.

— Głupotą jest kusić los.

— Zadziwiające, jakie przesądy przetrwały w bojaźliwych umysłach.

— Jesteś niemądry — stwierdziła kobieta. — Szczęście jest równie realne jak wszystko inne.

— Szczęście! Los! Och, Ka! — Mężczyzna podniósł włócznię, podbiegł i znowu rzucił ją w zaporę. Włócznia odskoczyła i prawie go uderzyła, a on się szaleńczo roześmiał. — Ależ mam szczęście! — krzyknął. — Fortuna faworyzuje odważnych, prawda?

— Dupek! Okaż choć trochę szacunku.

— Z całym szacunkiem dla tego kozła, uderzyłem tylko w ścianę tak jak on. — Myśliwy roześmiał się ochryple.

Pozostali, zajęci obcinaniem zabitym zwierzętom głów, ignorowali kłócącą się parę.

— Wielkie dzięki, bracie. Dziękujemy, siostro.

Ręce trzęsły się Nirgalowi, gdy patrzył na pracę ludzi. Czuł zapach krwi i ślinił się. Stosy jelit parowały w zimnym powietrzu. Myśliwi wyjęli z torebek u pasków składane magnezowe żerdzie, rozłożyli je i przywiązali do nich za nogi pozbawione już głów ciała antylop. Kilku mężczyzn chwyciło za końce żerdzi i podnieśli je.

Kobieta o zakrwawionych rękach nadal krzyczała na włócznika.

— Jeśli zamierzasz uczestniczyć w kolacji, lepiej pomóż nieść.

— Pieprzę cię — odparł, niemniej jednak chwycił za przedni koniec kozła.

— Chodź — rzuciła kobieta w stronę Nirgala i wszyscy pospiesznie ruszyli po dnie kanionu na zachód, między wielką ścianą wody i ostatnią z ogromnych sekwoi. Nirgal szedł za nimi. Burczało mu w żołądku.

Zachodnią ścianę kanionu zdobiły petroglify: zwierzęta, męskie i żeńskie zewnętrzne narządy płciowe, odciski dłoni, komety i statki kosmiczne, rysunki geometryczne, garbaty flecista Kokopelli; były ledwie widoczne w mroku. W urwisku zbudowano schodkowy szlak; kolejne stopnie miały kształt niemal idealnej litery „Z”. Myśliwi ruszyli w górę, Nirgal podążył za nimi. Jeszcze raz narzucił sobie rytm marszu, chociaż miał wrażenie, że żołądek zjada go od środka i kręciło mu się w głowie. Widział, jak obok niego, po skałach przebiega czarna antylopa.

W górze, na stożku kanionu rosło kilka samotnych gigantycznych sekwoi. Kiedy grupa ludzi dotarła tam, Nirgal w ostatnich promieniach zachodzącego słońca dostrzegł, że drzewa rosną w kole: dziewięć sekwoi tworzyło nierówny krąg, w którego środku znajdowały się pozostałości po ognisku.

Grupa myśliwych weszła w krąg i zajęła się rozpalaniem ognia, obciąganiem antylop ze skóry i wycinaniem z udźców dużych płatów mięsa. Nirgal stał i obserwował, nogi mu drżały, z ust — niczym woda z fontanny — tryskała ślina; wdychając unoszący się w powietrzu zapach zwierzęcych soków, stale ją przełykał. W ciemnościach zapadającego zmierzchu światło ognia wyglądało jak wrząca bańka, zmieniając powierzchnię wewnątrz kręgu drzew w migoczące pomieszczenie bez dachu. Patrząc w blask drżących igieł, miał wrażenie, że ogląda własne włoskowate naczynia krwionośne. Wokół pni niektórych drzew aż do korony spiralnie wznosiły się drewniane schody. Wysoko ponad nimi paliły się lampy i słychać było osobliwe ptasie głosy, jak gdyby wśród gwiazd fruwały skowronki.

Trzech czy czterech myśliwych podeszło do Nirgala. Zaproponowali mu ciastka, które smakowały jęczmieniem, a potem jakiś ognisty trunek w glinianym słoju. Wyjaśnili, że ten sekwojowy krąg znaleźli kilka lat temu.

— Co się przydarzyło tej… łowczyni? — spytał Nirgal, rozglądając się wokół.

— Och, diana nie może spać dziś z nami.

— Poza tym, jest stuknięta i nie chce.

— Ależ tak, chce. Znasz Zo, zawsze ma swoje powody.

Roześmiali się i podeszli do ognia. Jakaś kobieta trzymała w ręce patyk z przypalonym mięsnym płatem; machała nim, by ostygł.

— Zjem cię całą, mała siostro — oświadczyła, po czym wgryzła się w stek.

Nirgal jadł z myśliwymi, zatracony w smaku wilgotnego, gorącego mięsiwa. Żuł mocno, lecz i tak przełykał niedokładnie pogryzione kęsy. Jego całe ciało nadal drżało z głodu. Jeść! Jeść!

Drugi stek jadł wolniej, przypatrując się swoim towarzyszom. Żołądek szybko mu się zapełniał. Przypomniał sobie, jak się zsuwał po ścianie parowu. Zadziwiające, do czego w pewnych sytuacjach zdolne jest ludzkie ciało; podejrzewał, że za swoje wówczas nie odpowiadał — wszystko odbyło się podświadomie, głęboko w móżdżku. Coś w rodzaju stanu łaski.

Nasączona żywicą gałąź jarzyła się płomieniem i skwierczała. Nirgal miał jeszcze kłopoty ze wzrokiem — obrazy skakały mu przed oczyma i rozmazywały się. Nagle podszedł do niego włócznik z jeszcze jednym mężczyzną.

— Masz, wypij to — powiedział, podsuwając mu do ust oprawiony w skórę baniak i roześmiał się. Nirgal poczuł gorzki smak jakiegoś mlecznego napoju. — Wypij trochę swego białego brata, bracie. — Kilku przedstawicieli grupy podniosło po dwa kamienie i zaczęło nimi rytmicznie stukać o siebie. Rozległy się rozmaite dźwięki od najniższych po najwyższe. Pozostali myśliwi tańczyli wokół ogniska, pogwizdując, zawodząc lub śpiewając.

— Auqakuh, Qahira, Harmakhis, Kasei. Auqakuh, Mangala, Ma’adim, Bahram.

Nirgal tańczył z nimi. Zmęczenie opuściło go. Noc była zimna. Tańczący zbliżali się bądź oddalali od ciepłego ognia — ci, którzy poczuli jego promieniowanie na zimnej, gołej skórze, wracali w chłód. Kiedy wszyscy się rozgrzali, a ich ciała lśniły od potu, zataczając się ruszyli w noc, z powrotem ku kanionowi, wzdłuż stożka, w kierunku południowym. Ktoś kurczowo chwycił ramię Nirgala, a on miał wrażenie, że diana — niczym światełko w mroku — znowu stoi koło niego, jednak w ciemności niewiele mógł zobaczyć. W chwilę później wszyscy zaczęli wskakiwać do zbiornika z wodą, która okazała się szokująco lodowata. Nurkowali pod wodę, w głęboki po pas muł i piasek, czuli przenikliwy chłód, więc szybko wstawali i uciekali na brzeg z szaleńczo pulsującymi zmysłami; z trudem chwytali powietrze, śmiali się. Nirgal poczuł czyjąś rękę na kostce i upadł twarzą do przodu pod wodę na płyciźnie. Zaśmiał się. W mroku i zimnie, zmarznięci, tupiąc po powierzchni wrócili do kręgu, do gorącego ognia. Ociekając wodą, znowu tańczyli, cisnęli się do ogniska, wyciągali ramiona; pragnęli ciepła i blasku. W świetle ognia wszystkie ciała wydawały się różowe, igły sekwoi migały na tle jaskrawych gwiazd, skacząc w rytmie wybijanym przez „kamienną perkusję”.

Kiedy członkowie grupy ponownie się rozgrzali, a ogień zgasł, poprowadzili Nirgala w górę po jednej z sekwojowych klatek schodowych. Na solidnych górnych konarach drzewa znajdowały się małe, płaskie podesty sypialne o niskich ścianach i bez dachów. Podłoga uginała się bardzo lekko pod stopami. Wiał zimny wietrzyk; poruszał gałęziami drzewa, wyzwalając głęboką, niską, chóralną muzykę. Nirgala pozostawiono samemu sobie; stał na czymś, co wydawało mu się najwyższym tarasem, rozpakował więc pościel i położył się. Do wtóru chóralnej muzyki wiatru w sekwojowych igłach szybko zapadł w sen.

Obudził się nagle wczesnym świtem. Usiadł pod ścianą tarasu, zaskoczony, że cały wieczór nie okazał się snem. Spojrzał przez krawędź pomieszczenia; ziemia znajdowała się bardzo daleko pod nim. Miał wrażenie, że przebywa w bocianim gnieździe, znajdującym się na ogromnym statku. Przypomniał mu się umieszczony wysoko dziecięcy bambusowy pokoik w Zygocie; tyle że tutaj wszystko było o wiele większe: gwieździsta kopuła nieba, odległa, postrzępiona czarna linia horyzontu. Cała powierzchnia wyglądała jak zmięty, czarny koc ze srebrnym wzorkiem na środku — zakrętasem płynącej ze zbiornika wody.

Nirgal zszedł po schodach; było ich czterysta. Drzewo miało mniej więcej sto pięćdziesiąt metrów wysokości i stało nad stupięćdziesięciometrowym uskokiem skalnej ściany kanionu. W świetle przedświtu dojrzał ścianę — tam usiłowali zapędzić antylopy, dostrzegł też parów, po którym się zsuwali, oraz przezroczystą zaporę, a za nią masę wody.

Wrócił do kręgu. Kilku myśliwych było już na nogach. Drżąc w chłodzie świtu, rozniecali zagasły ogień. Nirgal spytał ich, czy dziś wyruszają. Potwierdzili. Wybierali się na północ, przez Juventa Chaos, potem dalej ku południowo-zachodniemu brzegowi zatoki Chryse. Dalszej drogi jeszcze nie znali.

Spytał, czy może się do nich na jakiś czas przyłączyć. Wyglądali na zaskoczonych. Przyjrzeli mu się, a później zaczęli rozmawiać między sobą w języku, którego nie rozpoznał. Podczas ich rozmowy Nirgal dziwił się, że w ogóle ich zapytał. Wiedział, że ponownie pragnie zobaczyć dianę, jednak nie tylko o to mu chodziło. Przez cały bieg lung-gom-pa nie przeżył wrażeń, których doświadczył w trakcie ostatniej półgodziny polowania. Oczywiście podczas wyścigów przytrafiały mu się niezwykłe przeżycia — głód, znużenie — tym razem jednak zdarzyło się coś zupełnie nowego. Zaśnieżone leśne poszycie, pogoń wśród prastarych drzew, skok w dół parowu, scena pod zaporą…

Myśliwi pokiwali głowami. Mógł z nimi iść.

Cały dzień wędrowali na północ, krętą ścieżką. Przekroczyli Juventa Chaos, a wieczorem dotarli do małego płaskowzgórza, którego szczyt porastał jabłoniowy sad. Prowadziła do niego pochyła droga. Drzewa poprzycinano do kształtu kieliszków koktajlowych, a teraz nowe gałęzie wyrastały w górę ze starszych, sękatych konarów. Popołudniem następnego dnia myśliwi przesuwali drabiny od drzewa do drzewa, skracając cienkie gałązki wraz z cierpkimi, niedojrzałymi, małymi jabłkami.

W środku sadu znajdowała się budowla o półkolistym dachu i otwartych, zewnętrznych ścianach. Myśliwi nazywali ją talerzowym domem. Nirgal wszedł pod dach i podziwiał budowlę. Jej fundamenty stanowiła kolista betonowa płyta, tak wypolerowana, że przypominała marmur. Dach także był okrągły, w górze utrzymywała go konstrukcja wewnętrznych ścian w kształcie prostego „T”; średnica i promień. W otwartym półkręgu mieściła się kuchnia i pokój mieszkalny, a po drugiej stronie — sypialnie i łazienka. Zewnętrzny obwód, który obecnie był otwarty na przestrzał, podczas brzydkiej pogody można było zamykać, zaciągając po kole — niczym kotary — przezroczyste ścianki z brezentu.

Rzeźniczka, która wcześniej oporządzała jedną z antylop, powiedziała Nirgalowi, że na Lunae Planum znajduje się wiele takich talerzowych domów. Używano ich podczas pracy w sadach. Nirgal dowiedział się też, że myśliwi należą do pewnej „luźnej” spółdzielni. Prowadzili koczownicze życie, zajmując się rolnictwem, myślistwem i zbieractwem. Teraz część grupy gotowała małe jabłka, robiąc z nich sos, który zaprawiano; inni piekli nad ogniskiem steki bądź pracowali w wędzarni.

Obok talerzowego domu stały dwie okrągłe balie z parującą wodą. Niektórzy członkowie grupy zrzucali ubrania i wskakiwali do mniejszej balii, aby się umyć przed kolacją. Byli bardzo brudni, gdyż od dawna przebywali w terenie. Nirgal poszedł za przykładem swojej rozmówczyni (ręce ciągle jeszcze miała pobrudzone zaschłą krwią) i wszedł do balii. W gorącej wodzie poczuł się jak w innym świecie — ciepło ognia przeobrażone w płyn, którego mógł dotknąć i w którym mógł zanurzyć całe ciało.

Obudzili się o świcie i usiedli wokół ognia. Parzyli kawę i have, rozmawiali, cerowali ubrania; kilka osób pracowało przy talerzowym domu. Później zebrali nieliczny dobytek podróżny, zgasili ogień i odeszli. Każdy coś dźwigał — plecaki albo torby przy pasie — większość jednak podróżowała z tak małym obciążeniem jak Nirgal lub jeszcze lżejszym: nieśli karimaty, niewielkie ilości jedzenia, włócznie bądź przewieszone przez ramiona łuki i strzały. Szli szybko przez cały poranek, a następnie podzielili się na mniejsze grupy, które zbierały sosnowe orzeszki, żołędzie, łąkowe cebule, dzikie zboże, polowały na świstaki, króliki, żaby albo większą zwierzynę. Wszyscy byli chudzi; sterczały im żebra, twarze mieli bardzo szczupłe.

— Lubimy sobie trochę pogłodować — wyjaśniła Nirgalowi rzeźniczka. — Dzięki temu jedzenie ma lepszy smak.

I rzeczywiście, dopiero w nocy po dniu wędrówki Nirgal pochłaniał wielkie kęsy jedzenia, tak jak podczas wyścigów; drżąc, jadł żarłocznie i wszystko smakowało mu jak ambrozja. Codziennie przechodzili długi dystans, a w trakcie dużych polowań często docierali w teren, po którym nie sposób było biegać — tak mało znany, że mijały cztery czy pięć dni, zanim wszyscy zdołali się znowu odnaleźć, najczęściej przy następnym talerzowym domu w jakimś sadzie. Ponieważ Nirgal nie wiedział, gdzie się znajdują, musiał trzymać się blisko kogoś z grupy. Pewnego razu szedł łatwiejszą trasą po zbombardowanym meteorytami terenie Lunae Planum wraz z czwórką dzieci i na każdych rozstajach dróg to one mówiły Nirgalowi, jaki należy obrać kierunek; dzięki temu zawsze pierwsi docierali do następnego wyznaczonego punktu. Dzieci strasznie się z tego cieszyły. Często starsi przedstawiciele grupy radzili się ich, kiedy należy wyruszyć w dalszą drogę.

— Hej, dzieci, czy już czas odejść?

One w kilka sekund potwierdzały bądź zaprzeczały bardzo pewnie i jednomyślnie. Kiedyś dwoje dorosłych pokłóciło się o kierunek, przedstawiono dzieciom problem, a one musiały zdecydować przeciwko jednemu ze starszych.

— Uczymy je, a one nas osądzają — wyjaśniła rzeźniczka. — Oceniają nas surowo, ale zawsze właściwie.

Przedstawiciele grupy zbierali w sadach plony: brzoskwinie, gruszki, morele, jabłka. Jeśli owoce za bardzo dojrzewały, zbierali je, gotowali, przerabiali na sosy lub ostre chutneye, butelkowali i zostawiali w dużych spiżarniach pod talerzowymi domami dla innych grup albo dla siebie do późniejszego wykorzystania. Potem znowu ruszali w drogę. Szli na północ, po Lunae, aż dotarli do Wielkiej Skarpy, która w tym miejscu opadała bardzo stromo — z wysoko położonego płaskowyżu Lunae pięć tysięcy metrów w dół do zatoki Chryse, na nieco ponad sto poziomych kilometrów.

Droga przez tę spadzistą krainę, rozdartą i pofałdowaną milionem małych zniekształceń, należała do trudnych. Nie budowano tu szlaków, nie było też żadnych dobrych dróg przełajowych; szło się to w górę, to w dół. Niewiele można było upolować, nie stawiano też nigdzie w pobliżu talerzowych domów, stąd mało znajdowano jedzenia. W pewnym momencie, podczas przekraczania linii koralowych kaktusów, które wyglądały jak żywopłot z drutu kolczastego, jedno z czworga dzieci — chłopiec — poślizgnęło się i upadło kolanem w samo gniazdo kolców. Członkowie grupy wykorzystali magnezowe żerdzie do budowy prowizorycznych noszy, po czym ruszyli dalej na północ, niosąc plączącego malca. Najlepsi myśliwi z łukami i strzałami szli po bokach grupy, rozglądając się za zwierzyną. Nirgal widział, jak kilku łuczników chybiło, a potem któryś z nich trafił biegnącego dość daleko dużego amerykańskiego królika. Zwierzątko zatoczyło się i z głuchym odgłosem upadło, a wówczas myśliwi dobili je — rozległ się tak potężny strzał, że wszyscy wokół podskoczyli z krzykiem. Świętując ten strzał, wędrowcy spalili więcej kalorii, niż zyskali, jedząc maleńkie porcje króliczego mięsa. Rzeźniczka rozglądała się z pogardą.

— Rytualny kanibalizm naszego brata, gryzonia — zadrwiła, jedząc przynależny jej strzęp mięsa. — Nawet mi nie mówcie, że nie istnieje coś takiego jak szczęście.

Zapalczywy włócznik tym razem tylko się zaśmiał, a pozostali w milczeniu delektowali się jedzeniem.

Później tego samego dnia spotkali młodego byka karibu. Był sam i wyglądał na zdezorientowanego. Gdyby go upolowali, ich problemy związane zjedzeniem zostałyby rozwiązane, jednak zwierzę — mimo konsternacji — zachowywało ostrożność i trzymało się poza zasięgiem strzału, patrząc ze zbocza na grupę myśliwych schodzących po Wielkiej Skarpie.

Wszyscy myśliwi, aby okrążyć karibu, zaczęli się przesuwać na czworakach po rozgrzanej południowym słońcem skalnej powierzchni. Niestety wiatr wiał od ich strony. Byczek ruszył płochliwie w dół zbocza, a potem popędził na północ, oglądając się za siebie; z coraz większą ciekawością patrzył na prześladowców, jak gdyby się zastanawiał, dlaczego zachowują się w sposób tak zagadkowy. Nirgal też się zaczął nad tym zastanawiać, zresztą nie on jeden; najwyraźniej sceptycyzm młodego karibu okazał się zaraźliwy. Powietrze wypełniło mnóstwo różnej tonacji gwizdów — wyraźnie rozgorzał spór na temat sposobu schwytania zwierzęcia. Nirgal uświadomił sobie, że polowanie nie jest sprawą prostą i zapewne w przeszłości grupie rzadko się udawało. Może nawet wcale nie byli dobrymi myśliwymi. Wszystkim dokuczało zmęczenie i od paru dni nie jedli należycie. Nirgal wiedział, że ci ludzie żyją w ten sposób na co dzień, ale dziś byli wyjątkowo niezadowoleni.

Podczas dalszej drogi odniósł wrażenie, że wschodni horyzont staje się podwójny: zatoka Chryse, płaska i połyskująca błękitem, znajdowała się o wiele niżej. W miarę, jak grupa szła po śladach karibu w dół zbocza, morze wyglądało coraz bardziej sztucznie — niczym wyrysowane na globusie; Wielka Skarpa opadała tu tak spadziście, że nawet sztywna krzywizna Marsa nie „zginała się” wystarczająco szybko, toteż widoki były rozległe i wzrok idących sięgał wiele kilometrów za zatoką Chryse. Morze, błękitne morze!

Myśliwi chcieli schwytać karibu na brzegu, jednak zwierzę kierowało się na północ i zdążyło już przeciąć zbocze skarpy. Ludzie przeczołgali się za nim przez małe pasmo i nagle rozciągnął się przed nimi widok w dół, aż do linii wybrzeża: widzieli obrzeże zielonego lasu otaczającego wodę i małe pobielone budynki pod drzewami. Na cyplu dostrzegli białą latarnię morską.

Szli dalej na północ. Wybrzeże skręciło w stronę horyzontu, a tuż za zakrętem leżało przybrzeżne miasto, zbudowane wokół półksiężycowej zatoki na południowym brzegu cieśniny czy też raczej fiordu, ponieważ po drugiej stronie wąskiego wodnego korytarza wyrastała ściana jeszcze bardziej urwista niż zbocze, na którym stali: z morza sterczało trzy tysiące metrów czerwonej skały, gigantyczny klif o wyglądzie brzegu kontynentu, głęboko zerodowanego przez wiejące od miliarda lat wiatry. Nirgal uprzytomnił sobie, gdzie się znajduje — ten ogromny klif stanowił skierowaną ku morzu skarpę Półwyspu Szaranowa, fiord zatem nosił nazwę Kasei, a miasto portowe — Nilokeras. Przeszli długą drogę.

Gwizdy myśliwych stały się teraz hałaśliwe i wyraziste. Mniej więcej połowa członków grupy siedziała wyprostowana. Rząd ich głów górował nad polem kamieni; jedni patrzyli na drugich, jak gdyby wszystkich nagle poraziła jakaś myśl. Później równocześnie wstali i zaczęli schodzić zboczem ku miastu, porzucając polowanie i pasącego się spokojnie karibu. Potem ruszyli pędem, pohukując i śmiejąc się, zeskakiwali ze zbocza. Daleko w tyle pozostawili dźwigających na noszach rannego chłopca.

Czekali jednakże na dole, pod wysokimi sosnami z Hokkaido posadzonymi na peryferiach miasta. Kiedy dogoniła ich grupa z noszami, wszyscy ruszyli między rosnącymi dalej drzewkami owocowymi ku ulicom miasta. Rozciągnięci w długi szereg, mijali ładne domy, ustawione frontem do zatłoczonego portu. Pewnie, jak gdyby świetnie znali drogę, skierowali się prosto do kliniki medycznej. Zostawili tam rannego chłopca, potem poszli do publicznych łaźni, a po szybkiej kąpieli ruszyli do części handlowej obok doków, gdzie zajęli trzy lub cztery przyległe restauracje, przed którymi stały stoliki pod parasolami i wisiały rzędy gołych jarzeniówek. Nirgal usiadł przy stoliku z dziećmi przed restauracją, w której podawano owoce morza; po chwili dołączył do nich ranny chłopiec z obandażowanym kolanem i łydką. Dużo zjedli i wypili — krewetki, mięczaki, małże, pstrągi, świeży chleb, sery, wiejską sałatkę, litry wody, wino, ouzo — w tak ogromnych ilościach, że kiedy skończyli, wszyscy dorośli zataczali się pijani, a ich brzuchy wyglądały jak bębny.

Niektórzy poszli natychmiast położyć się w budynku, który rzeźniczka określiła jako ich zwykły dom noclegowy, reszta powlokła się dalej, do pobliskiego parku, gdzie po przedstawieniu opery Tyndalla Phyllis Boyle miały się odbyć tańce.

Nirgal wybrał park. Położył się tam wraz z innymi na trawie, na tyłach widowni. Podobnie jak pozostałych, zaszokowały go świetne warunki śpiewaków oraz wspaniała obfitość dźwięku orkiestrowego stworzonego przez Tyndalla. Po zakończeniu opery, osoby, które nie czuły się ociężałe, ruszyły w tany. Nirgal tańczył z nimi, a w godzinę później — jak wielu innych widzów — przyłączył się także do zespołu muzycznego; grał na perkusji, póki całe ciało nie zaczęło mu drżeć z wysiłku.

Później, gdy kilku przedstawicieli wracało do domu noclegowego, postanowił pójść z nimi, ponieważ nadal czuł w żołądku obfitą kolację. Po drodze słyszał, jak niektórzy przechodnie mówią: „Patrz, to dzicy”. W odpowiedzi na tego typu stwierdzenia włócznik wył, a w pewnym momencie wraz z młodymi myśliwymi przyparł do ściany kilku przechodniów, szturchając ich i wykrzykując obraźliwe słowa.

— Uważajcie na to, co mówicie, albo wam dokopiemy — wrzeszczał włócznik — wy, szczury żyjące w klatkach, narkomani, lunatycy, pieprzone glisty… Sądzicie, że możecie się narkotyzować i dzięki temu doświadczycie tego, co my czujemy. Skopiemy wam tyłki, a wtedy zrozumiecie, co to są prawdziwe doznania…

Nirgal zaczął odciągać włócznika, mówiąc:

— Chodź, no chodź, po co nam kłopoty?

Przechodnie rzucili się na nich z krzykiem, pięściami i kopniakami. Mocni, bezwzględni mężczyźni, którzy nie byli pijani ani rozbawieni, toteż młodzi myśliwi musieli się wycofać. Przechodnie cieszyli się, że przepędzili natrętów, którzy ciągle złorzeczyli mieszkańcom miasta. Szli chwiejnym krokiem w górę ulicy, dotykali siniaków, śmiali się i warczeli, całkowicie skupieni na sobie.

— Pieprzeni lunatycy, nieruchawi mieszkańcy podarowanych kartonów, skopiemy wam tyłki! Wykopiemy was z waszych domków dla lalek! Głupie barany, oto czym jesteście!

Nirgal powstrzymywał towarzyszy, wbrew woli chichocząc. Myśliwi byli bardzo pijani, a on sam niewiele od nich trzeźwiejszy. Kiedy dochodzili do domu noclegowego, zajrzał do baru po drugiej stronie ulicy, zobaczył, że siedzi tam rzeźniczka, więc wszedł wraz z resztą rozkrzyczanej grupy. Usiadł przy stoliku i sącząc gryzący koniak, obserwował pozostałych. Przechodnie nazwali ich dzikimi. Rzeźniczka przypatrywała się Nirgalowi i zastanawiała, o czym myślał.

Po długim czasie wszyscy zaczęli się z trudem podnosić. Opuścili bar i chwiejnym krokiem ruszyli przez ulicę wyłożoną kocimi łbami. Młodzi myśliwi zaintonowali donośnymi głosami piosenkę Kołysz się lekko, słodka Chariot, Nirgal im wtórował. Po wodach Fiordu Kasei o barwie obsydianu w górę i w dół żeglowały gwiazdy. Umysł i ciało Nirgala przepełniały błogie uczucia. Słodkie zmęczenie stanu łaski.

Następnego ranka obudzili się późno, ze strasznym kacem spowodowanym przedawkowaniem kavy i alkoholu. Przez jakiś czas leżeli w sypialni, popijając kavajave, potem zeszli na parter i mimo że ciągle mieli pełne żołądki, zjedli w hotelu ogromne śniadanie. Podczas posiłku zdecydowali, że pójdą polatać. Wiatry wiejące nad Fiordem Kasei były bardziej gwałtowne niż w jakimkolwiek innym miejscu na planecie, toteż do Nilokeras przybywali chętni z nich skorzystać lotniarze, lotnicy i szybownicy. Czasami zdarzały się naprawdę potężne wichury i wówczas mogli się zabawić jedynie posiadacze naprawdę wytrzymałego sprzętu, na co dzień jednak wiatr był w sam raz dla wszystkich.

Baza operacyjna szybowników znajdowała się na dawnym stożku krateru, który obecnie zmienił się w wyspę o nazwie Santorini. Po śniadaniu grupa Nirgala zeszła do doków, wsiadła na prom, a w pół godziny później wysiadła na małej półkolistej wyspie i w towarzystwie innych pasażerów ruszyła pod górę do portu szybowcowego.

Nirgal nie latał od lat, toteż z wielką radością przypiął się pasami w gondoli szybowca, wjechał na maszt, pozwolił, by wystrzelono go w powietrze, po czym wzbił się wraz z silnym prądem wstępującym, który wiał od stromego wewnętrznego stożka. Kiedy maszyna wzniosła się w powietrze, zobaczył, że większość osób lata na różnego rodzaju lotniach, miał więc wrażenie, że znalazł się w stadzie szerokoskrzydłych istot, które przypominały nie ptaki, lecz raczej latające lisy albo jakieś mityczne hybrydy, jak gryfy czy Pegazy. Ludzie-ptaki. Każda z rozmaitych lotni przypominała kształtem jakiś gatunek ptaka: albatrosa, orła, jerzyka, orłosępa. Skafandry lotniarzy były giętkimi „szkieletami skórnymi”, które reagowały na wewnętrzny nacisk ciała lotnika. Pomagały mu przyjąć, a następnie utrzymać wybraną pozycję lub wykonać pewne ruchy rękoma — dzięki nim mięśnie ludzkie mogły poruszać dużymi skrzydłami albo unieruchamiać je wbrew zaciekłym porywom wiatru; trzymały również w odpowiedniej pozycji aerodynamiczne hełmy i „pióra na ogonie”. Lotniarzom, którzy potrzebowali pomocy, służyły AI skafandrów; mogły one nawet funkcjonować jako pilot automatyczny, chociaż większość osób wolała myśleć samodzielnie i kontrolować skafander, jak gdyby był jedynie obsługiwanym przez nich wielkim automatem, przewyższającym wielokrotnie siłę ich własnych mięśni.

Siedząc w szybowcu, Nirgal przeżywał silne emocje, obserwował z przyjemnością, jak ludzie-ptaki przerażająco szybko pikują obok niego ku morzu. W pewnej chwili rozkładali skrzydła, wyrównywali lot, a następnie zaczynali wirować z powrotem w górę na prądzie wstępującym wewnętrznej ściany. Uważał, że latanie w skafandrach wymaga dużych umiejętności, znacznie większych niż obsługa szybowców, które wznosiły się i opadały o wiele spokojniej. Obserwował przez chwilę inne szybowce, wyglądające jak ruchliwe balony.

Nagle dostrzegł, że obok niego na lotni wznosi się w spirali diana, kobieta, która prowadziła polowanie „dzikich”. Łowczyni również go rozpoznała, podniosła podbródek, obnażyła zęby w szybkim uśmiechu, a potem złożyła skrzydła, przechyliła się do przodu i zaczęła opadać ku wodzie; jej manewrom towarzyszył rozdzierający dźwięk. Nirgal obserwował ją z góry ogromnie podekscytowany. W pewnym momencie poczuł paniczny strach, gdy lotniarka omal nie uderzyła w krawędź urwistego klifu Santorini, wydawało mu się, że kobieta chce się rozbić o ziemię. Tak to w każdym razie wyglądało z miejsca, w którym się znajdował; na szczęście, w chwilę później łowczyni znowu była w górze, wzbijając się na prądzie wstępującym w zwartych spiralach. Wykonała całą akcję z takim wdziękiem, że Nirgal natychmiast zapragnął także nauczyć się latać na lotni, mimo iż jeszcze przed sekundą serce łomotało mu ze strachu. Opadać i wznosić się, opadać i wznosić się! Szybowiec nie nadawał się do wykonywania takiej operacji. Ptaki były wspaniałymi lotnikami, a diana latała jak ptak. No cóż, ludzie posiedli obecnie również tę umiejętność.

Łowczyni leciała z nim, obok niego, wokół niego, jak gdyby odprawiała jakiś godowy rytuał plemienny. Po mniej więcej godzinie uśmiechnęła się do niego po raz ostatni, a następnie odwróciła i podryfowała w leniwym obrocie w dół, do portu szybowcowego w Phirze. Nirgal podążył za nią. Wylądował w pół godziny później, tuż po dianie, która czekała na niego z rozłożonymi na ziemi skrzydłami.

Obeszła Nirgala, jak gdyby nadal wykonywała rytualny taniec, potem podeszła do niego i odrzuciła kaptur; czarne włosy rozsypały się w świetle jak skrzydła kruka. Diana… Wspięła się na palce i pocałowała Nirgala w same usta, następnie cofnęła się i z oddali poważnie go obserwowała. Przypomniał sobie, jak biegła naga przed myśliwymi z fruwającą zieloną szarfą w ręku.

— Śniadanie? — spytała.

Był środek popołudnia i Nirgal odczuwał głód.

— Jasne.

Posiłek zjedli w restauracji w porcie szybowcowym, patrząc przez okno na łuk małej zatoczki wyspy i ogromny klif Szaranowa; lotniarze-akrobaci ciągle unosili się w powietrzu. Rozmawiali o lataniu i bieganiu, o polowaniu na trzy antylopy, o wyspach Morza Północnego i wielkim Fiordzie Kasei, od którego wiał wiatr. Flirtowali. Nirgal czuł się przyjemnie, oczekując na to, co powinno się zdarzyć; delektował się myślą o rozkoszach. Od ostatnich minęło już trochę czasu. Rozmowa z diana była dla niego także powrotem do miasta, do cywilizacji. Flirt, kuszenie — własne zainteresowanie drugą osobą wydało mu się czymś wspaniałym, podobała mu się również wzajemność kobiety! Osądził, że jego rozmówczyni jest dość młoda, chociaż cerę miała mocno opaloną, a skórę wokół oczu pooraną zmarszczkami; wyrosła już jednakże z wieku dziewczęcego — powiedziała mu, że odwiedziła księżyce Jowisza, przez jakiś czas nauczała na nowym uniwersytecie w Nilokeras, a teraz biegała z „dzikimi”. Oceniał ją na jakieś dwadzieścia lat marsjańskich, może kilka lat więcej; obecnie trudno było określić czyjś wiek. Na przykład, kwestia dorosłości… W ciągu pierwszych dwudziestu M-lat ludzie doświadczali większości możliwych doznań, potem wszystko już tylko się powtarzało. A Nirgal spotkał w życiu równie wielu starych głupców i młodych mędrców, jak mądrych starców i głupich młokosów. Oboje więc byli dorośli, niemal w tym samym wieku. Łączyły ich teraźniejsze doświadczenia.

Nirgal obserwował twarz kobiety, gdy mówiła. Nonszalancka, bystra, pewna siebie. Minojka: ciemna cera, ciemne oczy, orli nos, a przy tym osobliwy kształt dolnej wargi, który mógł oznaczać pochodzenie śródziemnomorskie: greckie, arabskie, może hinduskie… Podobnie jak w przypadku większości yonsei, niemożliwe było wskazanie jej przodków. Po prostu Marsjanka, anglojęzyczna z akcentem z Dorsa Brevia, choć spojrzenie diany zastanowiło go… Ach, ileż razy tak się zdarzało podczas jego wędrówek: w pewnym momencie rozmowa z kobietą osiągała szczyt, a potem pozostawały już tylko zaloty prowadzące do łóżka lub do jakiejś osłoniętej skalnej szczeliny na wzgórzach…

— Hej, Zo — odezwała się przechodząca rzeźniczka. — Jedziesz z nami do rodowego przesmyku?

— Nie — odparła towarzyszka Nirgala.

— Co to za rodowy przesmyk? — spytał.

— Przesmyk Boone’a — odrzekła Zo. — Miasto na półwyspie polarnym.

— Dlaczego rodowy?

— Zo jest prawnuczką Boone’a — wyjaśniła rzeźniczka.

— Po kim? — spytał Nirgal, patrząc na młodą kobietę.

— Po Jackie Boone — powiedziała. — To moja matka.

— Ach — bąknął tylko Nirgal.

Usiadł prosto na krześle. Dziecko, które widział w ramionach Jackie w Kairze. Podobieństwo do matki było oczywiste, teraz je dostrzegał. Poczuł gęsią skórkę, podniosły mu się włosy na rękach. Objął się ramionami i zadrżał.

— Chyba się starzeję — oświadczył.

Zo uśmiechnęła się i nagle Nirgal zdał sobie sprawę z faktu, że od początku znała jego tożsamość. Bawiła się nim tylko, zastawiała na niego pułapkę — eksperymentowała albo chciała zirytować własną matkę, a może powód był zupełnie inny i Nirgal nigdy go nie pozna. Tak, na pewno zrobiła to dla zabawy.

Teraz spojrzała na niego z ukosa. Próbowała być poważna.

— To nie ma znaczenia — stwierdziła.

— Nie ma — przyznał. Na dworze czekali „dzicy”.

CZĘŚĆ 11

Viriditas

Z powodu nacisków populacyjnych czasy byty trudne. Ogólny plan zakończenia okresu hipermaltuzjańskiego wydawał się wyrazisty i przynosił rezultaty: w każdym pokoleniu rodziło się mniej dzieci. Ziemię zamieszkiwało obecnie osiemnaście miliardów ludzi, a Marsa — osiemnaście milionów. Ludzi stale przybywało i przez cały czas odbywały się przeprowadzki z większej planety na mniejszą. Mieszkańcy obu krzyczeli: „Wystarczy! Już wystarczy!”

Kiedy Ziemianie usłyszeli krzyk Marsjan, wielu ogarnął gniew. Pojęcie „pojemności” oznaczało dla nich jedynie liczby i obrazki na ekranach. Zaniepokojony globalny rząd marsjański bardzo się starał ułagodzić sąsiadów. Wyjaśnił, że Mars posiada rzadką biosferę, a zatem nie może pomieścić tylu osób, co wielka, stara Ziemia. Skłonił też swoje fabryki związane z przemysłem rakietowym do budowy wahadłowców i szybko rozszerzył program przemiany asteroid w latające miasta. Program ten niespodziewanie wykorzystywał zdobycze systemu więzienniczego. Przez wiele lat bowiem za poważniejsze przestępstwa zasądzano karę trwałego wygnania z planety na kolonię asteroidową. W momencie wyroku rząd marsjański przestawał się interesować zesłańcami — o ile nie zamierzali wracać na rodzimą planetę — toteż ci, po pewnym czasie, często przeprowadzali się w inne miejsce. Jedną z tego typu kolonii była Hebe, na którą wysyłano spore grupy ludzi i z której mnóstwo osób już odleciało. Trafiali na ciągle jeszcze rzadko zaludnione księżyce zewnętrzne, wewnętrzne lub jedną z wielu kolonii założonych na wydrążonych asteroidach. Da Vinci i wiele innych spółdzielni produkowały i rozdzielały sprzęt potrzebny przy zaludnianiu kolonii; zresztą mnóstwo organizacji pomagało w tym programie, który — szczerze mówiąc — nie był trudny. Zespoły miernicze znalazły już tysiące odpowiednich ciał na pasie asteroidowym, a na najlepszych zostawili wyposażenie niezbędne do przekształcenia tego świata w kolonię. Potem na jednym końcu asteroidy pracę zaczynał zespół samoodtwarzających się automatycznych koparek — wierciły w skalistym podłożu, wyrzucając większość gruzu w przestrzeń, a resztę zużywając na wytworzenie paliwa dla siebie. Kiedy skalę wydrążono, otwarty koniec przykrywano i sztucznie puszczano asteroidę w ruch, aby siła odśrodkowa dostarczyła wewnątrz odpowiedniej grawitacji. W środku wydrążonych walców zapalano potężne lampy nazywane słonecznymi liniami bądź kropkami słońca; dostarczyły one tyle światła, że osada wyglądała jak podczas marsjańskiego albo ziemskiego dnia. Do światła dopasowywano grawitację, skutkiem czego powstawały małe miasta „ziemskie”, „marsjańskie „i pośrednie — leżące między tamtymi lub gdzieś z boku. Na wielu małych światach eksperymentowano też z bardzo niską grawitacją.

Nowe miasteczka-państwa zawierały sojusze między sobą oraz z założycielską organizacją istniejącą na rodzimej planecie. Panowała równość. W początkowym okresie kolonie niezależne, szczególnie zamieszkane przez marsjańskich zesłańców, żywiły wrogość wobec nowych osadników; pojawiały się nawet próby narzucania statkom kosmicznym opłat przelotowych, tak wysokich, że można je było jedynie określić jako piractwo. Teraz jednak przelatujące przez asteroidowy pas wahadłowce poruszały się z ogromną prędkością i nieco powyżej bądź poniżej płaszczyzny ekliptyki, próbowały bowiem uniknąć pyłu i gruzu, których przybywało, im więcej wydrążono skalnych asteroid. Trudno było żądać od statków zatrzymania się w celu wniesienia opłaty, zwłaszcza że pył mógł je całkowicie zniszczyć, a wówczas winni z pewnością ponieśliby srogie kary. W ten sposób zaniechano pobierania opłat.

Teraz, gdy zarówno Ziemia, jak i Mars odczuwały coraz dotkliwiej problemy populacyjne, marsjańskie spółdzielnie starały się ze wszystkich sił popierać szybki rozwój nowych miast asteroidowych. Budowano również nowe osady namiotowe na księżycach Jowisza i Saturna, a ostatnio także Urana; planowano też satelity Neptuna, a może nawet Plutona. Największe księżyce wewnętrznych gigantów gazowych były ciałami naprawdę dużymi, wręcz małymi planetami i na wszystkich mieszkali teraz ludzie, chętni do wdrażania własnych projektów terraformowania, których długość i intensywność zależała od lokalnej sytuacji. Żadnego z satelitów nie sposób było sterraformować w jednej chwili, ale wszędzie przekształcanie okazało się możliwe, przynajmniej do pewnego stopnia, a w niektórych miejscach odkryto nawet nowe, wspaniałe możliwości. Tytan, na przykład, zaczął tracić swą azotową mgiełkę, kiedy osadnicy mieszkający w namiotach na mniejszych, pobliskich księżycach ogrzali i wypompowali w atmosferę jego powierzchniowy tlen. Poza tym na Tytanie znajdowały się korzystne dla terraformowania substancje lotne i chociaż księżyc znajdował się w wielkiej odległości od Słońca (docierał do niego zaledwie jeden procent nasłonecznienia Ziemi), oświetlał go coraz dłuższy rząd luster, a mieszkańcy zastanawiali się nad możliwością dodatkowego zainstalowania na orbicie swobodnie wiszących deuterowych latarni termojądrowych. Było to wyjście alternatywne wobec zastosowania urządzenia — któremu Saturnianie sprzeciwiali się do tej pory — nazywanego latarnią gazową. Tego typu latarnie krążyły obecnie w górnych partiach atmosfery Jowisza i Urana, gdzie gromadziły, a następnie spalały hel} i inne gazy, tworząc światło odbijane później na zewnątrz przez elektromagnetyczne płytki. Mieszkańcy Saturna nie godzili się na zainstalowanie latarni gazowych, ponieważ nie chcieli ingerować w kształt planety i jej pierścieni.

Marsjańskie spółdzielnie były zatem niezwykle zajęte, pomagając Marsjanom i Ziemianom wyemigrować na jeden z nowych małych światów. W miarę upływu czasu ludzie skolonizowali sto, a później tysiąc asteroidów i maleńkich księżyców; jedni nazywali eksperyment wybuchową diasporą, inni — accelerando. Wiele osób było zainteresowanych emigracją i projekt stale nabierał rozpędu. Wszędzie wokół odczuwało się wzrost poczucia własnych możliwości twórczych ludzkości, jej żywotności i różnorodności. Accelerando — co zrozumiałe — było odpowiedzią ludzi na głęboki kryzys przeludnieniowy, który tak bardzo się ostatnio zaostrzył, że ziemski potop z 2129 roku wydawał się przy nim jak niegroźna powódź spowodowana wylewem rzeki. Taki kryzys mógł stanowić pierwszy krok do ostatecznej katastrofy, po której świat stałby się barbarzyński, pogrążony w chaosie; natomiast idea zaludniania nowych światów niosła w sobie nadzieję na największy w historii ludzkości rozkwit cywilizacji, na nowy renesans.

Wielu historyków, socjologów i innych zawodowych obserwatorów społeczności próbowało wyjaśnić „drżącą „naturę tego najbardziej kłopotliwego ze stuleci. Pewna szkolą historyków, zwana Grupą Potopową, ponownie skupiła się na kwestii wielkiej ziemskiej powodzi, po czym ogłosiła wszem i wobec, że właśnie w owej klęsce żywiołowej sprzed lat tkwi przyczyna nowego renesansu; mówili o wymuszonym skoku na wyższy poziom. Inna szkoła myślicieli opublikowała tak zwane wyjaśnienie techniczne. Ich zdaniem ludzkość przeszła na nowy poziom kompetencji technologicznej; naukowcy twierdzili, że od pierwszej rewolucji przemysłowej ludzie wykonywali taki krok mniej więcej co pięćdziesiąt lat. Grupa Potopowa preferowała termin „diaspora”, Technicy — „accelerando”.

Później, w latach siedemdziesiątych dwudziestego drugiego wieku, marsjańska historyczka nazwiskiem Charlotte Dorsa Brevia napisała i opublikowała dokładną wielotomową metahistorię analityczną (tak w każdym razie nazwała swoje dzieło), w której utrzymywała, że wprawdzie wielka powódź rzeczywiście posłużyła jako coś w rodzaju zapalnika, a postęp techniczny umożliwił podróże po Układzie Słonecznym, jednak ten specyficzny charakter nowego renesansu spowodowała bardziej znacząca zmiana, a mianowicie przejście od jednego rodzaju globalnego systemu społeczno-ekonomicznego do następnego. Badaczka opisała coś, co nazwała „szczątkowym wyłaniającym się kompleksem zachodzących na siebie wzorców”, w którym każda wielka era społeczno-ekonomiczna składała się z niemal równych dwóch części systemu osadzonego jeszcze w przeszłości i tego przyszłego, chociaż oczywiście na nowy system miał wpływ nie tylko okres bezpośrednio go poprzedzający oraz okres po nim następujący; kształtowały one podstawy danego ustroju i z nich brały swój początek jego najbardziej sprzeczne komponenty, jednak dodatkowe ważne cechy pochodziły z wyjątkowo trwałych aspektów starszych ustrojów, a także na razie słabych i niezdecydowanych poglądów, które miały się przyjąć dopiero wiele wieków później.

Typowy przykład — feudalizm. Zdaniem Charlotte, składały się nań cechy szczątkowego systemu absolutnej monarchii religijnej, późniejszego ustroju kapitalistycznego oraz — nie mniej ważne — echa bardziej archaicznego systemu kast plemiennych i słabe zapowiedzi późniejszych humanizmów indywidualistycznych. Konfrontacja tych wszystkich sil nastąpiła dopiero wówczas, gdy szesnastowieczny renesans wszedł w epokę kapitalizmu, na który — jak utrzymywała Charlotte — złożyły się pozostałości kapitalizmu oraz elementy przyszłego porządku społecznego, znacznie później odpowiednio zdefiniowanego, nazywanego przez badaczkę demokracją (Charlotte twierdziła, że obecnie ludzkość — przynajmniej na Marsie — tkwi w samym środku tejże ery demokratycznej). Zatem kapitalizm, tak jak wszystkie epoki, stanowił kombinację dwóch systemów, które bardzo ostro się sobie przeciwstawiały. Tę sprzeczność składowych części ustroju uwydatniły jeszcze bardziej niefortunne do świadczenia j ego „krytycznego cienia”, socjalizmu, który podszywał się pod demokrację, a równocześnie używał metod aktualnie dostępnych, czyli tych samych metod feudalnych, które były tak bardzo rozpowszechnione w samym kapitalizmie; z tegoż powodu oba ustroje skończyły się mniej więcej w ten sam destrukcyjny i niesprawiedliwy sposób, jak ich wspólny poprzednik. Lustrzanym odbiciem feudalnych hierarchii w kapitalizmie były socjalistyczne eksperymenty socjalne, a cala epoka stała się symbolem popisu różnych wersji dynamicznej walki między feudalizmem i demokracją.

Na szczęście z tej kapitalistycznej ery w końcu (na Marsie) wyłoniła się epoka demokracji, która również — idąc za myślowym wzorcem Charlotte — była konglomeratem cech ustroju pozostałego i późniejszego: związanych z systemem kapitalistycznym resztkowych sporów i współzawodnictwa oraz pewnych przyszłych aspektów porządku postdemokratycznego, którego nie sposób było jeszcze scharakteryzować, jako że nigdy nie istniał; Charlotte nazywała go wstępnie Harmonią bądź Powszechną Życzliwością. Tego spekulatywnego skoku udało jej się dokonać częściowo dzięki dokładnym studiom nad związkami różnych spółdzielni ekonomicznych z kapitalizmem, a częściowo przez przyjęcie jeszcze szerszej perspektywy metahistorycznej i rozpoznanie ogólnego ruchu historii (nazywanego przez komentatorów Wielkim Wahadłem Charlotte), który sięgał od dominacyjnych hierarchii u naszych przodków z rzędu naczelnych zamieszkujących sawanny aż po bardzo powolne, niepewne, trudne, niezdecydowane, swobodne powstanie czystej harmonii i równości, które charakteryzują najprawdziwszą demokrację. Charlotte twierdziła, że oba te długoterminowe, kolidujące ze sobą elementy istniały zawsze, tworząc duże wahadło, a równowaga między nimi powoli i nieregularnie zmieniała się przez całą historię ludzkości: hierarchie dominacyjne leżały u podstaw wszystkich istniejących do tej pory ustrojów, jednak równocześnie wartości demokratyczne zawsze stanowiły nadzieję i cel, wyrażając się w poczuciu własnego ja każdego człowieka, a także w jego oburzeniu na układ hierarchiczny, który trzeba było utrzymywać, używając siły. Przez stulecia, im większą moc zyskiwały siły demokratyczne — choć przez długi czas próby wprowadzenia demokracji wydawały się ewidentnie niedoskonałe — tym bliższe osiągnięcia stanu równowagi było wahadło metahistorii. Tym samym, w społeczeństwach niewolniczych, takich jak starożytna Grecja albo Stany Zjednoczone okresu rewolucji, istniało bardzo niewielu ludzi o równych prawach, a było ich znacznie więcej w późniejszych „demokracjach kapitalistycznych „jednym słowem z każdym następnym ustrojem krąg obywateli równych sobie zwiększał się o mniejszy bądź większy procent, aż do chwili obecnej, kiedy równe prawa przyznano nie tylko wszystkim ludzkim istotom (w teorii, w każdym razie), lecz także zwierzętom, a nawet roślinom, czyli ekosystemom i ich elementom. Ten ostatni fakt, nazywany „rozszerzeniem obywatelstwa”, Charlotte uważała za jedną z zapowiedzi nowego układu społecznego, który ma nadejść po aktualnej demokracji, czyli postulowanego przez badaczkę okresu utopijnej „harmonii”. Myśl ta spotkała się z dość nikłym odzewem wśród innych historyków, toteż odległy „upragniony” system Charlotte pozostawał jedynie nieuchwytną hipotezą.

Kiedy Sax Russell czytał ostatnie tomy pracy Charlotte, z wielkim zainteresowaniem ślęcząc nad nie kończącymi się przykładami i tezami (jej praca była naprawdę obszerna), z wypiekami na twarzy odkrywał ogólny wzorzec, dzięki któremu wreszcie zaczynał rozumieć historię, a jednocześnie zastanawiał się, czy ten domniemany wiek powszechnej harmonii i życzliwości kiedykolwiek rzeczywiście nadejdzie; wydawało mu się możliwe, a może nawet prawdopodobne, że w ludzkiej historii istnieje coś w rodzaju asymptotycznej krzywej — jakiegoś „dala balastowego” — która kazałaby ludzkości nawet w epoce demokracji walczyć o lepszy świat, nigdy się nie cofać, ale też nigdy nie posuwać zbyt daleko naprzód. Jednocześnie Sax przypuszczał, że sam ten stan wystarczał dla stworzenia udanej cywilizacji. Wystarczał, by nieść zadowolenie.

Metahistoryczna teoria Charlotte wpłynęła na wiele osób, dostarczając rozwijającej się gwałtownie diasporze swego rodzaju teoretycznych podstaw. Badaczka załączyła małą listę nazwisk historyków, których analizy wpłynęły na bieg historii ich własnej epoki; znaleźli się na niej tacy badacze jak; Platon, Plutarch, Bacon, Gibbon, Chamfort, Carlyle, Emerson, Marks, Spengler i — na Marsie przed Charlotte — Michel Duval. Większość czytelników dzielą historyczki zgadzała się, że kapitalizm stanowił mieszaninę feudalizmu i demokracji, a obecnie panuje era demokratyczna, czyli mieszanina kapitalizmu i harmonii. Ludzie przyznawali też, że ich własna epoka może się jeszcze przekształcić w inną, Charlotte twierdziła bowiem z uporem, że nie ma czegoś takiego jak historyczny determinizm, istnieje natomiast odwieczna ludzka dążność do spełnienia pragnień i nadziei; w takim razie późniejsze rozpoznanie owych nadziei przez analityka stworzyło iluzję determinizmu. Wszystko mogło się zdarzyć: świat mógł popaść w ogólną anarchię albo zmienić się na czas kryzysu w państwo policyjne. Na szczęście zrodziła się demokracja, ponieważ wielkie ziemskie konsorcja metanarodowe poszły w siad Praxis i przekształciły się w spółdzielnie, stanowiące własność pracowników, ludzi, którzy kontrolowali własną pracę. W ten sposób zrealizowano marzenia.

Społeczeństwu demokratycznemu udało się osiągnąć coś, czego poprzedni ustrój nigdy nie zdołał dokonać, czyli przeżyć okres hipermaltuzjański. Teraz, w dwudziestym drugim wieku, ludzie zaczęli pojmować tę fundamentalną przemianę z jednego systemu społecznego w następny; osiągnęli równowagę, ażeby zaadaptować się do nowych warunków. Wszyscy wiedzieli, że w demokratycznej gospodarce spółdzielczej stawki są wysokie, wszyscy czuli się odpowiedzialni za los zbiorowości i wszyscy korzystali z szalonego wybuchu skoordynowanej budowy nowych światów, co miało miejsce w całym Układzie Słonecznym.

Kwitnąca cywilizacja rozwijała się nie tylko na zewnątrz Układu Słonecznego, ale również na wewnętrznych planetach. Czując przypływ energii i śmiałości, ludzkość pracowała także nad strefami, które dotąd uważano za nie nadające się do zamieszkania. Obecnie Wenus przyciągała nowych terraformerów, którzy pod wodzą Saxa Russella kontynuowali pracę nad przemieszczeniem wielkich zwierciadeł marsjańskich i opracowali wspaniałą wizję ostatecznego zaludnienia tej planety, w wielu kwestiach uznawanej za siostrę Ziemi.

Nawet na Merkurym powstało miasto, chociaż sporo osób zdawało sobie sprawę z tego, że terraformowanie owej planety było znacznie ograniczone ze względu na zbyt bliską odległość od Słońca. Okres obrotu Merkurego wokół osi trwa pięćdziesiąt dziewięć ziemskich dni, a jego rok — osiemdziesiąt osiem, toteż trzy jego dni równały się dwóm latom i wzorzec ten nie był zbiegiem okoliczności, ale wiązał się z pływami, tak jak wpływ Księżyca na Ziemię. Kombinacja tych dwóch ruchów wirowych spowodowała, że pierwsza planeta od Słońca bardzo powoli przemierzała swoją dobę słoneczną, podczas której dzienna półkula nagrzewała się o wiele za bardzo, a na nocnej panował niezwykły chłód. Samotne miasto miało zatem kształt ogromnego pociągu, pędzącego wokół planety po torze ułożonym na pięćdziesiątej piątej szerokości północnej. Szyny wykonano ze stopu metalowo-ceramicznego, stanowiącego pierwszą z wielu alchemicznych sztuczek dokonanych przez merkuriańskich fizyków; stop wytrzymywał osiemset stopni Kelvina, najwyższą ciepłotę, jaka panowała w środku słonecznej półkuli. Samo miasto, o nazwie Terminator, przemieszczało się po torach z prędkością około trzystu kilometrów na godzinę, dzięki czemu nie istniał dla niego terminator planety, strefa cienia przedświtu, która niemal na całym terenie miała około dwudziestu kilometrów szerokości. Lekka rozszerzalność torów wystawionych na poranne słońce dalej na wschodzie kierowała miasto ku zachodowi, gdzie „odpoczywało „w szczelnie dopasowanych osłonach izolujących, ukształtowanych w taki sposób, aby mogło się bez problemów przesuwać dalej, z dala od miejsca rozszerzenia. Ten ruch był tak potężny, że opór wobec niego w innej części osłony wyzwalał równie duże ilości energii elektrycznej, co kolektory słoneczne, które ciągnęły miasto, stojąc na samym szczycie wysokiej Ściany Świtu i chwytając tam pierwsze promienie słońca. Nawet dla społeczeństwa, w którym energia była tania, Merkury stanowił planetę wyjątkową, dołączył więc do światów mieszkalnych i stał się jednym z najjaśniejszych.

Każdego roku zaludniano sto następnych ciał; były rozmaite — latające miasta, male miasta-państwa — i każde z nich miało własny statut, osadniczą mieszaninę, charakterystyczny krajobraz i styl.

Mimo dynamicznie rozwijającej się cywilizacji i przekonania o wspaniałości accelerando, w powietrzu czuło się napięcie, innymi słowy: grożące niebezpieczeństwo. Powstały wprawdzie nowe budowle, kwitła emigracja, kolonizacja i zaludnianie, a jednak na Ziemi ciągle żyło osiemnaście miliardów ludzi, natomiast na Marsie — osiemnaście milionów; używając przenośni, półprzepuszczalna membrana między tymi dwiema planetami była maksymalnie naprężona od jednostronnego, osmotycznego nacisku demograficznego braku równowagi. Stosunki Ziemi z Marsem pozostawały napięte i wiele osób obawiało się, że maleńkie przekłucie tej wybrzuszonej w jedną stronę błony może spowodować jej rozerwanie. W obecnej nerwowej sytuacji historia nie dawała zbyt wiele pociechy. Wprawdzie do tej pory jeszcze jakoś sobie radzili, ale wiadomo było, że na żaden tego typu kryzys ludzkość nigdy nie reagowała długoterminowym, logicznym, konsekwentnym i rozsądnym planem; zawsze wcześniej wybuchało masowe szaleństwo. Ludzie niewiele się przecież zmienili, byli właściwie tymi samymi istotami, które w poprzednich stuleciach w obliczu konieczności utrzymania się przy życiu i przetrwania, bez zastanowienia nawzajem się mordowały. Istniało niebezpieczeństwo, że ponownie może dojść do tragedii.

Zatem ludzie budowali, kłócili się, coraz bardziej denerwowali, niespokojnie czekali, aż najstarsi ze starców umrą, a każdemu napotkanemu dziecku rzucali twarde spojrzenia. Renesansowi nie towarzyszyła więc radość. Wszyscy żyli szybko i o krok od wybuchu; tę epokę, Accelerando, nazywano czasem obłędnym złotym wiekiem. I nikt nie potrafił przewidzieć, co się zdarzy.

Zo siedziała na tyłach sali pełnej dyplomatów i wypatrywała przez okno na Terminator, owalne miasto, które majestatycznie toczyło się po przeklętych nieużytkach Merkurego. Półelipsoidalna przestrzeń pod wysoką, przezroczystą miejską kopułą była idealna dla lotniarzy, lokalne władze zakazały jednak tego sportu, uważając, że jest zbyt niebezpieczny — był to jeden z wielu panujących tu faszystowskich zakazów… Państwo jako opiekun, a człowiek w nim… Typ, który Nietzsche tak trafnie nazywał „mentalnością niewolnika”, ciągle istniał i miał się dobrze pod koniec dwudziestego drugiego stulecia; w dodatku niemal wszędzie, bowiem system hierarchiczny powstawał we wszystkich nowych prowincjonalnych koloniach: na Merkurym, na asteroidach, na najdalszych ciałach Układu Słonecznego — wszędzie z wyjątkiem wspaniałego Marsa.

Tu, na Merkurym, sytuacja była wyjątkowo nieprzyjemna. Spotkania mieszkańców planety z marsjańską delegacją odbywały się w Terminatorze od tygodni i Zo była już zmęczona zarówno samymi zebraniami, jak i merkuriańskimi negocjatorami, kastową grupą zarozumiałych oligarchicznych mułłów, hardych, a równocześnie fałszywie przymilnych, którzy jeszcze nie zrozumieli nowego układu na świecie. Zo chciała zapomnieć o nich, wrócić do domu i oddać się lataniu.

Z drugiej strony, ponieważ do tej pory udawała niższą asystentkę, była osobą nic nie znaczącą w obradach. Teraz, gdy negocjacje nieuchronnie zmierzały do nieudanego końca i zapowiadało się, że z powodu uporu i tępoty tych szczęśliwych niewolników, strony odejdą z niczym, nadeszła wreszcie kolej Zo. Kiedy po zebraniu wszyscy zaczęli się rozchodzić, poprosiła o spotkanie na osobności asystenta głównego przywódcy Terminatora, nazywanego dość obrazowo Lwem Merkurego. Młody mężczyzna, były Ziemianin, zgodził się — Zo znacznie wcześniej nabrała pewności, że jest nią zainteresowany — i wycofali się na jeden z zewnętrznych tarasów biur zarządu miasta.

Zo położyła rękę na ramieniu mężczyzny i powiedziała uprzejmie:

— Bardzo się niepokoimy, że jeśli Merkury i Mars nie zawrą trwałego porozumienia, Ziemia wejdzie między nas klinem i obróci przeciwko sobie. Stanowimy dwa największe skupiska metali ciężkich, jakie pozostały w Układzie Słonecznym, i im bardziej rośnie obszar zamieszkany przez ludzi, tym cenniejsze stają się obie nasze planety. Proszę zauważyć, jak intensywnie rozwija się cywilizacja. Epoka, w której żyjemy, to Accelerando. Metale są coraz bardziej wartościowe.

Merkurego określano obecnie mianem naturalnego zapasu metali. Istniały naprawdę pokaźne pokłady, chociaż miano spore trudności z eksploatacją. Planeta była zaledwie nieco większa od ziemskiego księżyca, jednak jej grawitacja prawie dorównywała marsjańskiej, co wyraźnie świadczyło o ciężkim, żelaznym jądrze i istnieniu — tuż pod pokiereszowaną meteorytami powierzchnią — mnóstwa niezwykle cennych metali.

— No i…? — ponaglił ją młody mężczyzna.

— Czujemy, że istnieje potrzeba stworzenia bardziej formalnego…

— Kartelu?

— Spółki.

Młody Merkurianin uśmiechnął się.

— Nie martwimy się o to, że ktoś nas może podjudzić przeciwko wam.

— No cóż, my się martwimy.

Po raz pierwszy od początku kolonizacji Merkurego, pozycja planety wydawała się równa marsjańskiej. Koloniści nie tylko posiadali metale, ale — ponieważ Merkury leżał tak blisko Słońca — mieli możliwość korzystania z wielkiej ilości energii słonecznej. Już sam opór istniejący między osłonami izolującymi miasto i budowanymi przez mieszkańców rozległymi torami tworzył tak ogromne jej ilości, że planeta zużywała jedynie niewielki procent słonecznego potencjału; kolektory umieszczone na merkuriańskiej orbicie przesyłały pewną jego ilość nowym koloniom położonym na zewnętrzu Układu Słonecznego. Od pierwszego szeregu szynowych wagoników w 2142 roku, poprzez budowę Terminatora trwającą przez lata pięćdziesiąte, sześćdziesiąte i siedemdziesiąte dwudziestego drugiego wieku mieszkańcy pierwszej planety od Słońca uważali się za bogaczy.

Teraz był jednakże rok 2181 i wynaleziono różne rodzaje energii termojądrowej, toteż moc znacznie potaniała. Nikogo też nie trapiły problemy z oświetleniem, odkąd zbudowano tak zwane satelity lampowe oraz latarnie gazowe, które spalały się w górnych partiach atmosfery gazowych gigantów. Skutkiem tego, bogate słoneczne zasoby Merkurego pozostawały nie wykorzystane. Planeta posiadała teraz jedynie cenne metale, lecz była uważana za okropne „gorąco-zimne” miejsce, nieprzyjemny przydział. No i była w zasadzie niemożliwa do sterraformowania.

Zo bez zbytniej subtelności przypomniała swemu młodemu rozmówcy te kwestie, mówiąc o „upadku ich fortuny” i sugerując, że Merkury musi podjąć współpracę z najbliższymi sojusznikami w Układzie.

— W przeciwnym razie, ryzyko ponownej dominacji Ziemi jest całkiem realne — dodała.

— Ziemia za bardzo się zaplątała we własne problemy, aby narażać innych — oświadczył młodzieniec.

Zo pokręciła głową.

— Im w gorszych tarapatach jest Ziemia, tym większe niebezpieczeństwo grozi koloniom. Dlatego właśnie się martwimy. Żywimy też obawy, że jeśli nie zechcecie zawrzeć z nami stosownych umów… może będziemy musieli zbudować własne krążące miasto i tory na waszej planecie, na przykład na południowej półkuli. Tam, gdzie znajdują się jedne z najlepszych pokładów metali.

Słowa Zo zaszokowały młodego mężczyznę.

— Musicie zwrócić się do nas o pozwolenie.

— Czyżby?

— Bez naszej zgody nie może powstać żadne miasto na Merkurym.

— Tak, a co nam zrobicie?

Młodzieniec milczał.

— Każdy może robić, co chce, nieprawdaż? — rzuciła Zo. — Taka jest rzeczywistość.

Jej rozmówca zastanowił się.

— Nie wystarczy wam wody.

Istotnie. Na zapasy wody Merkurego składały się jedynie małe lodowe pola, leżące we wnętrzach kraterów na obu biegunach, które stale pozostawały w cieniu. Te kraterowe lodowce zawierały wystarczająco dużo wody dla potrzeb Terminatora, jednak nie więcej.

— Kilka komet skierowanych na bieguny znacznie zwiększy jej ilość.

— Chyba żeby ich upadek spowodował wyparowanie całej wody z biegunów! Nie, to się wam nie uda! Lód w polarnych kraterach stanowi tylko maleńki ułamek wody z komet, które przez miliardy lat bombardowały całą planetę. Większość wody wyparowała w przestrzeń albo spaliła się tuż po uderzeniu. To samo się stanie, jeśli komety uderzą tam teraz. Czysta strata.

— Programiści AI biorą pod uwagę wszystkie rodzaje możliwości. Zawsze można spróbować i zobaczyć, co się zdarzy.

Młody Merkurianin cofnął się o krok. Czuł się znieważony. I miał rację, bowiem chyba nie istniała możliwość dosadniejszego wyrażenia groźby. Tyle że w etyce niewolnika dobro i głupota oznaczały mniej więcej to samo, toteż gdy się chciało kogoś takiego zastraszyć, trzeba mu było mówić wprost. Z twarzy Zo nie znikało zdecydowanie, chociaż w oburzeniu młodzieńca było coś zabawnego; wyglądał niczym postać z commedii dęli’arte. Zo zbliżyła się do niego, podkreślając różnicę wzrostu; była od niego pół metra wyższa.

— Przekażę Lwu pani informację — mruknął przez zaciśnięte zęby.

— Dzięki — odparła Zo, po czym pochyliła się i pocałowała mężczyznę w policzek.

Ci niewolnicy stworzyli sobie zamkniętą rządzącą kastę fizyków-księży, którzy izolowali się od pozostałych mieszkańców, lecz — jak w każdej dobrej oligarchii — ich zachowanie (a zwłaszcza politykę zagraniczną) stosunkowo łatwo było przewidzieć. Asystenci rządzących, będący równocześnie „przedstawicielami na zewnątrz”, świetnie rozumieli polecenia swoich potężnych szefów, a nawet potrafili bezbłędnie działać bez ich wskazówek.

Zo była już pewna, że przymierze zostanie zawarte, opuściła więc biura i zadowolona ruszyła schodkowymi uliczkami przy Ścianie Świtu. Osiągnęła swój cel, istniało więc spore prawdopodobieństwo, że jej delegacja wkrótce wróci na Marsa.

Weszła do marsjańskiego konsulatu, który znajdował się w połowie ciągnącej się wzdłuż Ściany drogi, i wysłała wiadomość do Jackie, że wykonała następny krok. Potem wyszła na balkon, by zapalić.

Pod wpływem papierosa nasączonego kwasem chromotropowym przed oczyma Zo zafalowała kolorowa wizja i małe, leżące w dole miasto zmieniło się nagle w dość oszałamiającą, fowistyczną fantazję. Przy Ścianie Świtu wyrastała uliczka tarasowa zbudowana z coraz węższych pasów, aż do najwyższych budynków (czyli, naturalnie, biur władców miasta) stanowiących aktualnie jedynie linię okien pod Wielkimi Wrotami i przezroczystą kopułą nad nimi. W dole, pod zielonymi koronami drzew kuliły się dachy i balkony; wielobarwne podłogi i ściany balkonów wyglądały jak mozaiki. Dachy domów ustawionych na owalnej płaszczyźnie — na niej znajdowała się większa część miasta — były większe i bliżej siebie. Zieleń roślin uprawnych jarzyła się w świetle odbitym od filtrowa nych zwierciadeł w kopule. Całość wyglądała jak duże jajko Faberge’a: kolorowe i, jak wszystkie miasta, na swój sposób ładne. Ale być uwięzionym wewnątrz czegoś takiego… obruszyła się Zo. Cóż, nie pozostawało jej nic innego, jak tylko spędzić te kilka godzin możliwie najprzyjemniej. Później otrzyma wiadomość, że może wrócić do domu. W końcu człowiek musi mieć przecież jakieś obowiązki…

Zeszła schodkową uliczką przy Ścianie do kafeterii „Le Dome”, gdzie odbywało się przyjęcie. Poza Miguelem, Arlene i Xerxesem miała w nim wziąć udział grupa kompozytorów, muzyków, pisarzy i innych artystów oraz estetów. Zwariowana gromadka! Wszystkie kratery Merkurego nazwano kilka wieków temu na cześć najsłynniejszych ziemskich artystów, toteż gdy Terminator toczył się po powierzchni, mijał Dürera, Mozarta, Fidiasza, Purcella, Turgieniewa i Van Dycke’a, a w innych miejscach planety znajdowały się też kratery: Beethovena, Imhotepa, Mahlera, Matisse’a, Murasakiego, Miltona i Marka Twaina; Homer i Holbein stykali się stożkami. Podczas nadawania nazw umniejszono znaczenie wielu twórców, Owidiusz kulił się pod stożkiem o wiele większego Puszkina, Goya „przyduszał” Sofoklesa, Van Gogh znajdował się wewnątrz Cervantesa, a środek Chao Mengfu wypełniał lód. I tak dalej, kapryśnie i przypadkowo, jak gdyby przedstawiciele komitetu Międzynarodowego Związku Astronomicznego którejś nocy upili się na wesoło i rzucali strzałki z nazwami na mapę planety; istniał nawet „ślad” tego przyjęcia — ogromna, stroma pochyłość o nazwie Pourquoi Pas.

Zo całkowicie pochwalała tę metodę, jednak artyści, którzy aktualnie mieszkali na Merkurym, uważali ją za katastrofalną. Stale konfrontowali wielkość kraterów z ziemskim, praktycznie niemożliwym do porównania kanonem i wszystko ich niepokoiło. Na przyjęciach jednak czuło się atmosferę wielkości, w której Zo całkiem dobrze się czuła.

Tego wieczoru, po wypiciu znaczącej ilości alkoholu w „Dóme” (w tym czasie Terminator toczył się między Strawińskim i Vyasa), grupa artystów wyruszyła na pijacki obchód miasta po wąskich, bocznych uliczkach. Kilka przecznic od kafeterii natknęli się na ceremonię mitraistów albo zoroastrian, w każdym razie jakichś czcicieli słońca, którzy mieli spore wpływy w lokalnym rządzie. Gwizdy przeszkadzających w zebraniu artystów szybko doprowadziły do starcia, a w chwilę później przedstawiciele grupy z „Dome” musieli uciekać, aby uniknąć aresztowania przez lokalną policję, którą nazywali spasspolizei.

Pojechali do „Odeonu”, skąd wyrzucono ich za nieodpowiednie zachowanie, więc krążyli po bocznych pasażach dzielnicy rozrywek i tańczyli przed barem, z którego dochodziły kiepskie i zbyt głośne dźwięki muzyki industrialnej. Zo jednak coś nie pasowało, a wymuszona wesołość widniejąca na spoconych twarzach artystów wydała jej się zbyt patetyczna.

— Pojedźmy za miasto — zasugerowała. — Wyjdźmy na powierzchnię i obejrzyjmy świt.

Jedynie Miguel okazał zainteresowanie jej propozycją. Pozostali od tak dawna mieszkali pod kopułą, że niemal już zapomnieli o istnieniu terenu wokół miasta. Miguel jednak wiele razy przyrzekał Zo, że zabierze ją na powierzchnię i teraz, gdy jej pobyt zbliżał się do końca, postanowił wreszcie — może z nudów — spełnić swoją obietnicę.

Tory Terminatora — gładkie, szare walce — ciągnęły się w nieskończoność. Nad podłożem utrzymywały je ustawione co kilka metrów grube słupy. Miasto sunęło majestatycznie na zachód, mijając małe stacjonarne perony, z których można było zejść do podziemnych pomieszczeń przerzutowych. Tam znajdowały się drogi startowe kosmolotów i przejścia do kraterowych stożków. Oczywiście, nie każdy mógł opuścić miasto, na szczęście Miguel miał przepustkę, toteż jemu i Zo szybko udało się przekroczyć południową bramę, przejść śluzę powietrzną i dotrzeć do podziemnej stacji o nazwie Hammersmith. Założyli wielkie, choć giętkie skafandry kosmiczne i przez zewnętrzną śluzę wyszli do tunelu, który prowadził na zapyloną powierzchnię Merkurego.

Otoczenie Zo zmieniło się nagle w jednolitą, skromną pustynię w barwach czerni i szarości. Na tym tle pijany chichot Miguela drażnił młodą Marsjankę bardziej niż zwykle, ściszyła więc niemal do zera interkom w hełmie i teraz słyszała zaledwie cichy szum.

Spacer na wschód od miasta był niebezpieczny (nawet stanie w miejscu wydawało się ryzykowne), oni jednak pragnęli spojrzeć w słońce. Ruszyli na południowy zachód z zamiarem obejścia miasta; Zo kopała kamienie, żałując, że nie może polatać nad tym czarnym światem; prawdopodobnie można by wykorzystać specjalne, lekkie rakiety, ale z tego, co wiedziała, nikt nie okazywał zainteresowania. Posuwali się więc z mozołem, nie przestając z uwagą spoglądać na wschód. Słońce bardzo szybko wzeszło ponad horyzont i teraz znajdowało się nad nimi. W ultrarzadkiej neonowo-argonowej atmosferze wzniecone bombardowaniem elektronowym drobne cząsteczki pyłu zmieniły się pod wpływem słońca w nikłą, białą mgiełkę. Widoczny za wędrowcami wierzchołek Ściany Świtu wyglądał jak płomień czystej bieli, na który nie można było patrzeć nawet przez ciężkie, częściowo przyciemnione maski na twarz.

Nagle skalisty, płaski horyzont w pobliżu Krateru Strawińskiego, który rozciągał się na wschodzie przed idącymi, przybrał barwę srebrną. Zachwycona Zo wpatrzyła się w fosforyzującą, tańczącą linię: korona słońca wyglądała jak pożar dziwnego srebrnego lasu tuż ponad horyzontem. Marsjankę ogarnął równie wspaniały humor i gdyby tylko mogła, chętnie niczym Ikar wzleciałaby w słońce. Czuła się jak ćma, która pragnie płomienia — był to jakiś rodzaj erotycznego w sensie duchowym głodu i Zo mimowolnie krzyczała niczym podczas orgazmu: „taki ogień, taki ogień, takie piękno!”. W Terminatorze nazywano podobne zachowanie słoneczną ekstazą i nazwa ta była absolutnie adekwatna. Miguel czuł się podobnie i z szeroko rozpostartymi ramionami zeskakiwał ze szczytów głazów w kierunku wschodnim. Ikar, który samodzielnie próbuje wystartować…

Wreszcie jakoś niezgrabnie opadł na powierzchnię, w pył, a wówczas Zo usłyszała jego wrzask, chociaż niemal wyłączyła głos w interkomie. Pobiegła do swego towarzysza i zauważyła, że jego noga zgięta jest w kolanie pod nienormalnym kątem. Zo krzyknęła przerażona, po czym uklęknęła u boku mężczyzny. Mimo skafandra czuła, jak lodowate jest podłoże. Pomogła Miguelowi wstać, a następnie skłoniła go, by otoczył ją ramieniem, wreszcie włączyła głos w interkomie i usłyszała głośne jęki.

— Zamknij się — rzuciła. — Skoncentruj się na drodze.

Wpadli we wspólny rytm i skacząc posuwali się na zachód za cofającą się Ścianą Świtu; szczyt jej wysokiej stożkowatej krzywizny ciągle jeszcze się żarzył, ale odsuwała się od wędrowców, nie mieli czasu do stracenia. Stale upadali. Gdy po raz trzeci dotknęli zapylonej powierzchni, a krajobraz stał się oślepiającą mieszaniną nie zmąconych innymi barwami bieli i czerni, Miguel krzyknął z bólu, a następnie wykrztusił przerywanym głosem:

— Idź, Zo, ocal siebie! Nie ma powodu, żebyśmy tu umarli oboje!

— Och, pieprzyć to — mruknęła Marsjanka, podnosząc się.

— Idź!!!

— Nie! Zaniknij się, spróbuję cię ponieść.

Zo oszacowała, że Miguel waży mniej więcej tyle, ile ważyłby na Marsie — około siedemdziesięciu kilogramów wraz ze skafandrem — i że niesienie go było bardziej kwestią równowagi niż siły. Mimo iż nadal bełkotał histerycznie („Pozwól mi odejść, Zo, prawda to piękno, piękna prawda, to wszystko, co wiesz i wszystko, co musisz wiedzieć”), pochyliła się nad nim, wsuwając ręce pod jego plecy i kolana. Ruch ten spowodował jego krzyk.

— Zamknij się! — wrzasnęła. — Oto prawda i dlatego jest piękna. — Później Zo roześmiała się, biegnąc z mężczyzną w ramionach.

Ponieważ trzymała go przed sobą, zasłaniał jej widok powierzchni tuż przed nimi, patrzyła więc w górę, w połyskującą czerń. Oczy zalewał jej pot. Droga była trudna i Zo dwukrotnie upadła, posuwała się jednak dalej, z dobrą prędkością zbliżając się z powrotem do miasta.

Nagle poczuła promienie słońca na plecach. Były jak ukłucia igiełek, przebijały się nawet przez izolowany skafander. Zalała ją solidna fala adrenaliny i oślepiło światło. Na wschodzie przez chwilę pojawiła się jakaś dolina, ale wkrótce nastąpił powrót pstrokatej mozaiki ogromnej jasności i mroku; szalony światłocień. Potem, z wolna, świat wrócił do właściwego terminatora, wszystko stało się zacienione i przyćmione z wyjątkiem gorejącej ściany miasta, płonącej daleko w górze. Zo z trudem łapała powietrze, pociła się potężnie, rozgrzana bardziej biegiem niż słońcem. Pomyślała, że widok tego rozżarzonego łuku na szczycie miasta wystarczy, by zostać mitraistą.

Rzecz jasna, nawet kiedy miasto znalazło się tuż nad nią, nie istniała możliwość natychmiastowego wejścia do niego. Zo musiała biec obok, ku najbliższej stacji podziemnej. Całkowicie skoncentrowała się na biegu. Czas płynął, od wysiłku zaczęły ją boleć zmęczone mięśnie. W górze, przed sobą, na horyzoncie dostrzegła drzwi we wzgórzu obok torów i przyspieszyła, biegnąc po wygładzonym regolicie. Gwałtownie zastukała w drzwi, po czym ktoś wpuścił ich do komory powietrznej, a później do wnętrza. Tam próbowano ich zatrzymać, ale Zo tylko się roześmiała na spasspolizei, zdjęła swój hełm, potem Miguelowi i wielokrotnie ucałowała łkającego z powodu własnej niezdarności mężczyznę, który tak był skupiony na własnym bólu, że nawet nie zauważył, iż nadal trzyma się Zo niczym tonący człowiek ratownika. Marsjanka zdołała się uwolnić z rozpaczliwego uścisku dopiero wówczas, gdy lekko klepnęła Miguela w bolące kolano. Aż zaskowyczał, a ona roześmiała się głośno. Wiedziała, że w jej ciele szaleje adrenalina, czuła się wspaniale, lepiej niż podczas orgazmu. Zdawała sobie sprawę, że chwila jest cenna i całowała Miguela raz za razem, chociaż w ogóle tego nie zauważał. Wreszcie zwróciła się do spasspolizei, krzykiem powiadamiając ich o swoim statusie dyplomatycznym i potrzebie pośpiechu.

— Dajcie mu jakieś leki, głupcy — rzuciła. — Wahadłowiec na Marsa odlatuje dziś wieczorem, muszę na niego zdążyć.

— Dziękuję ci, Zo! — krzyknął Miguel. — Dziękuję! Uratowałaś mi życie!

— Uratowałam swoją drogę do domu — odparła i roześmiała się na widok jego miny. Wróciła i jeszcze raz go pocałowała. — Raczej ja powinnam tobie podziękować! Taka przyjemność! Dziękuję ci, dziękuję.

— Nie, to ja tobie dziękuję.

— Nie, ja tobie.

Mimo bólu uśmiechnął się.

— Kocham cię, Zo.

— I ja ciebie kocham.

Musiała się jednak spieszyć, aby nie przegapić wahadłowca.

Wahadłowiec był impulsową rakietą termojądrową, toteż dotarł na Ziemię już w dwa dni później. Jego pasażerowie niemal cały czas (z wyjątkiem momentów koziołkowania) spędzili w całkiem przyzwoitej grawitacji.

Teraz, gdy Układ Słoneczny z pozoru nagle się „skurczył”, wszystko się zmieniło. Między innymi dzięki nowemu napędowi do podróży rakietowych Wenus przestała być potrzebna jako dźwignia grawitacyjna, toteż wahadłowiec Zo o nazwie „Nike z Samotraki” jedynie przypadkowo przeleciał bardzo blisko zacienionej strony planety. Podczas przelotu Marsjanka wraz z innymi pasażerami stała w sali balowej z dużym sufitowym iluminatorem i patrzyła w górę. Chmury w rozgrzanej atmosferze planety były ciemne, a sama Wenus pojawiła się w postaci szarego kręgu na tle czarnej przestrzeni. Terraformowanie planety postępowało szybko; Wenus znajdowała się w cieniu parasola powstałego ze starej marsjańskiej soletty, która po obróceniu zwierciadeł pełniła odmienną funkcję niż poprzednio — zamiast przekazywać światło na planetę, odbijała je i Wenus toczyła się teraz w ciemnościach.

Był to pierwszy etap projektu terraformowania, który wiele osób uważało za naprawdę szalony. Na Wenus nie było wody, miała natomiast niesłychanie gęstą, przegrzaną atmosferę dwutlenkowo-węglową, okres obrotu wokół osi dłuższy niż jej rok oraz temperatury powierzchniowe, które topiły ołów i cynk. Z pewnością nie była to zbyt obiecująca konfiguracja wstępnych warunków, jednak ludzie i tak postanowili spróbować, ponieważ zawsze usiłowali realizować własne pomysły, nawet jeśli ich wykonanie zakrawało na cud; Zo uważała ten fakt za wspaniały. Naukowcy, którzy zainicjowali projekt, twierdzili wręcz, że Wenus można sterrafbrmować nawet szybciej niż Marsa. Prognoza ta stanowiła wynik obserwacji niezwykłych efektów, które spowodowała całkowita rezygnacja ze światła słonecznego: temperatura w gęstej dwutlenkowo-węglowej atmosferze (dziewięćdziesiąt pięć barów przy powierzchni!) obniżała się przez ostatnie pół wieku o pięć stopni Kelvina rocznie. Spodziewano się, że wkrótce zacznie padać tak zwany wielki deszcz i w zaledwie dwieście lat wszystkie niższe partie powierzchni planety pokryje dwutlenek węgla w postaci lodowców z suchego lodu. Wówczas tenże lód terraformerzy pokryją izolującą warstwą diamentowej powłoki albo styropianu i po odpowiednim zabezpieczeniu można będzie stworzyć oceany. Wodę należało dostarczyć z zewnątrz, ponieważ naturalne zapasy Wenus pokryłyby centymetr lub mniej. Wenusjańscy terraformerzy, mistycy nowego rodzaju viriditas, negocjowali aktualnie z Ligą Saturniańską kwestię praw do lodowego księżyca Enceladusa, który mieli nadzieję sprowadzić na orbitę wenusjańską i rozbić podczas kolejnych przejść przez atmosferę. Woda tego księżyca po opadnięciu na planetę powinna stworzyć płytkie oceany na około siedemdziesięciu procentach powierzchni, całkowicie pokrywając zakryte lodowce dwutlenkowo-węglowe. Pozostałaby atmosfera tlenowo-wodorowa, później przez parasol wpuszczono by trochę światła i na dwóch wypukłych kontynentach: Isztar i Afrodycie można by założyć kolonie. Wówczas wenusjańskich naukowców czekałoby „jedynie” rozwiązanie tych wszystkich problemów terraformowania, z którymi zmagał się Mars, a także — dodatkowo — długoterminowy, specyficznie wenusjański problem usunięcia w jakiś sposób z planety lodowych warstw dwutlenkowo-węglowych oraz zwiększenie prędkości ruchu wirowego planety, aby uzyskać rozsądny cykl dzienny; przez jakiś czas dnie i noce można by ustalać, używając parasolajako gigantycznej kulistej żaluzji, jednak na dłuższą metę naukowcy nie chcieli się opierać na czymś tak kruchym. Wyobrażając to sobie, Zo zadrżała: za kilka stuleci na Wenus będzie istniała zarówno biosfera, jak i cywilizacja, zaludnione zostaną oba kontynenty, piękna Rozpadlina Diany stanie się prawdziwą doliną, pojawią się miliardy ludzi i zwierząt… Aż tu nagle, pewnego dnia parasol przekrzywi się i z krótkim syknięciem cały świat się spali. Niezbyt przyjemna perspektywa. Dlatego już teraz, na długo zanim „wielki deszcz” solidnie zaleje i oczyści tę planetę, terraformerzy starali się instalować na równoleżnikach Wenus metaliczne zwoje, które w danym momencie — gdy flota zasilanych słonecznie generatorów zostanie umiejscowiona na zmiennych orbitach wokół planety — przekształcą Wenus w twornik gigantycznego silnika elektrycznego. Magnetyczne siły silnika stworzą moment obrotowy, który zwiększy prędkość wirowania planety. Projektanci systemu twierdzili, że niemal w tym samym czasie, jaki zabierze schłodzenie atmosfery i strącenie wody do oceanów, rozpęd tego „silnika Dysona” zdoła przyspieszyć rotację Wenus wystarczająco, aby dzień na planecie trwał tydzień. A więc za jakieś trzysta lat świat ten będzie wyglądał zupełnie inaczej. Oczywiście powierzchnia zostanie intensywnie zerodowana i stanie się bardzo wulkaniczna, z dwutlenkiem węgla uwięzionym pod morzami w każdej chwili gotowymi wybuchnąć i zatruć mieszkańców, a dni długości tygodnia — ugotować ich bądź zamrozić… Niemniej jednak na Wenus zamieszkają ludzie, a wszystko będzie obnażone, surowe i nowe.

Plan był szalony. Ale i piękny. Zo patrzyła w górę przez sufit sali balowej na szary glob w fazie między kwadrą a pełnią i z podniecenia, przerażenia i podziwu przeskakiwała z jednej stopy na drugą, mając nadzieję, że dostrzeże miganie małych kropek — księżyców nowej asteroidy, stanowiących siedzibę mistyki terraformującej, albo koronę łuku odbitego od pierścieniowego zwierciadła, które kiedyś należało do Marsa. Niestety nie miała szczęścia; widziała tylko szary dysk zacienionej gwiazdy wieczornej. Był on jednakże znakiem naukowców, którzy podjęli się zadania przekształcenia ludzkości w coś w rodzaju boskich bakterii, którzy myśleli o nowych światach i z całych sił starali się przygotować teren dla następnych pokoleń, a równocześnie tym prawie kalwińskim masoheroizmem pomniejszali najwspanialszy układ we wszechświecie i poddawali marsjański projekt parodystycznej trawestacji, tworząc nowy, równie wspaniały plan. Jesteśmy drobinkami w kosmosie, pomyślała Zo, drobinkami! Może i tak, ale jakież wspaniałe idee mieli ludzie! A człowiek zrobi w imię własnych idei wszystko!

Nawet odwiedzi Ziemię. Parujące, skwaśniałe, zapowietrzone ludzkie mrowisko, które po uszy tkwiło w kłopotach. W przeraźliwej historycznej brei nieprzerwanie odbywało się paniczne rozmnażanie; szczyt hipermaltuzjańskiego koszmaru. Ziemia była gorąca, wilgotna i ciężka, a jednak (a może właśnie z tego powodu) stanowiła wspaniałe miejsce na wizytę. Zresztą Jackie chciała, aby Zo spotkała się z kilkoma osobami w Indiach, młoda Marsjanka wsiadła więc na „Nike”, a później przesiadła się na marsjański wahadłowiec na Ziemię.

Zanim jednak udała się do Indii, odbyła pielgrzymkę na Kretę, pragnęła bowiem zobaczyć ruiny, które tutaj ciągle jeszcze nazywano minojskimi (Zo nauczono w Dorsa Brevia, że powinna je określać mianem ariadyjskich). W końcu to właśnie Minos zniszczył starożytny matriarchat, toteż jedną z wielu parodii ziemskiej historii był fakt, że zniszczoną cywilizację nazywano na cześć niszczyciela. Na szczęście, nazwy można zmieniać…

Założyła wypożyczony skafander nazywany „skórnym szkieletem”, stworzony dla gości spoza planety, którym nie odpowiadała wysoka ziemska grawitacja. Jak mawiano, ciążenie to przeznaczenie; Ziemianie wiele mogli na ten temat powiedzieć. Skafander przypominał lotnię bez skrzydeł, był dokładnie przylegającym do ciała kostiumem, którym poruszały ludzkie mięśnie; cielesne body. „Szkielety skórne” najwyraźniej nie niwelowały całkowicie efektu przyciągania planety, ponieważ Zo nadal oddychała z wysiłkiem, a nieprzyjemnie przyciśnięte do materiału kończyny ciążyły jej. Podczas poprzednich wypraw przyzwyczaiła się do noszenia skafandra i uważała doświadczenie z nim związane za dość interesujące, jak podnoszenie ciężarów, tyle że nie przepadała za żadnym z tych zajęć. Wolała jednak skafander niż nic. Wcześniej spróbowała wyjść bez niego, ale czuła się strasznie i nie mogła skupić uwagi.

Teraz spacerowała po starożytnym miejscu o nazwie Gurnia i z powodu skafandra miała wrażenie, że przebywa pod wodą. Tę ariadyjską ruinę lubiła najbardziej, ponieważ była jedyną zwyczajną wioską tamtej cywilizacji; wszystkie pozostałe miejsca to pałace. Gurnia prawdopodobnie stanowiła przedpole pałacu w Malii, obecnie pozostał jedynie układ wysokich po pas ścian, wykonanych z ustawionych w stosy kamieni. Ściany pokrywały wierzchołek wzgórza, z którego rozciągał się widok na Morze Egejskie. Wszystkie pomieszczenia były bardzo małe, często metr na dwa; między podzielonymi ścianami biegły alejki (małe labirynty!), a całość bardzo przypominała pobielone wioski, które ciągle pstrzyły krajobraz wyspy. Ludzie mawiali, że Kretę srogo dotknęła wielka powódź, tak jak niegdyś tutejszych Ariadyjczyków wybuch Thiry. Rzeczywiście, wszystkie ładne małe porty rybackie były częściowo zatopione, a ariadyjskie ruiny w Zakros i Malii całkowicie zalane. Jednakże Zo dostrzegła na Krecie również przykłady wiecznie trwałej żywotności. Nie widziała żadnego innego miejsca na Ziemi, które tak dobrze radziłoby sobie z falą populacyjną. Wszędzie na wyspie dostrzegała małe, pobielone wioski — niczym ule trzymały się kurczowo ziemi, pokrywały szczyty wzgórz, wypełniały doliny — otoczone polami uprawnymi i sadami. Z tej rolniczej ziemi sterczały jałowe, guzowate wzgórki, ciągnąc się pasmami ku centralnemu grzbietowi wyspy. Zo słyszała, że populacja Krety osiągnęła już czterdzieści milionów, a mimo to wyspa ciągle wyglądała tak jak kiedyś; było tu po prostu więcej wiosek, zbudowanych w taki sposób, by pasowały do wzorca istniejących już osad. Nie zburzono także ruin starożytnych wiosek, takich jak Gurnia czy Itanos — miasta, które liczyło sobie pięć tysięcy lat i było jednym z pierwszych architektonicznych osiągnięć starożytnej cywilizacji (a może jednym z ostatnich okresu prehistorycznego), miasta tak strzelistego, że można je było zauważyć nawet za późniejszymi o tysiąc lat budowlami z czasów Grecji klasycznej. To właśnie do Krety odnosił się mit Atlantydy, który co jakiś czas odżywał nie tylko na Ziemi, ale także na Marsie. Ponieważ w Dorsa Brevia wykorzystywano nazwy ariadyjskich miejsc i wzorowano się na tutejszej kulturze przy tworzeniu matriarchatu, ziemska wysepka i marsjańskie miasto były sobie bardzo bliskie; ponieważ wielu Marsjan przyjeżdżało na Kretę, zbudowano w pobliżu starożytnych miejsc wiele nowych hoteli, dostosowując pomieszczenia dla wysokich, młodych pielgrzymów, odwiedzających święte punkty stacja po stacji — Fajstos, Gurnię, Itanos, Malię i Knossos. Marsjanie obserwowali wszystko z uwagą i uświadamiali sobie, w jaki sposób powstawała kultura, wówczas, u zarania świata. Podobnie Zo: gdy stała w olśniewającym niebieskim egejskim świetle, gdy odwiedzała liczące sobie pięć tysięcy lat kamienne boczne pasaże, czuła, jak wypełniają ją echa wielkości tego wspaniałego świata — z dołu, poprzez porowate czerwone kamienie uliczek docierały do serca młodej Marsjanki. Czuła nie kończącą się szlachetność.

Reszta Ziemi przypominała jedną wielką Kalkutę. No cóż, może to porównanie było nieco przesadne. Jednak Kalkuta z pewnością symbolizowała obecnie całe Indie. Cuchnący przedstawiciele ludzkości maksymalnie zagęszczeni; ilekroć Zo wychodziła z pokoju, widziała wokół siebie co najmniej pięćset osób, a często i kilka tysięcy. Wszyscy oni — całe to rojące się życie na ulicach, cały ten świat karłów, karzełków i innych małych ludzi — patrzyli na Zo z przerażeniem i jednocześnie z radością. Otoczyli ją tłumnie niczym ptaszęta rodzica, który miał je nakarmić. Chociaż musiała przyznać, że tłum zachowywał się o wiele przyjaźniej niż ptasie pisklęta i że zebranych przepełniała raczej ciekawość niż głód, w gruncie rzeczy, wydawali się bardziej zainteresowani jej „skórnym szkieletem” niż nią samą. Odnosiła także wrażenie, że są dość szczęśliwi (byli szczupli, lecz nie wycieńczeni), mimo iż praktycznie mieszkali na ulicy. Ulice przekształciły się teraz w swego rodzaju spółdzielnie, które należały do mieszkańców. Dbali o nie, zamiatali je, kierowali milionami małych targowisk, na każdym placu uprawiali rośliny i spali wśród nich. Tak wyglądało na Ziemi życie w późnym holocenie.

Po wizycie na Krecie młoda Marsjanka czuła się tu tak, jak gdyby spadła o kilka poziomów w dół.

Wyjechała do Prahapore, enklawy we wzgórzach położonych na północ od miasta. Mieszkał tu jeden z ziemskich szpiegów Jackie, tłocząc się w sali sypialnej z byłymi urzędnikami państwowymi. Wszyscy niemal mieszkali przy swoich monitorach i sypiali pod biurkami. Szpieg Jackie okazał się krępą, tęgawą kobietą, programatorką translacji, znającą dialekt mandaryński, język urdu, drawidyjski i wietnamski, a poza tym własny hinduski oraz angielski; tłumaczka zajmowała się również podsłuchem prowadzonych w sieci rozmów i stale informowała Jackie o przebiegu hindusko-chińskich rozmów na temat Marsa.

— Oczywiście jedni i drudzy zamierzają zwiększyć kontyngenty swoich obywateli na Marsa — oświadczyła, gdy wraz z Zo wyszły do małego osiedlowego ogródka ziołowego. — To pewne. Wygląda jednak, że jeśli chodzi o problemy populacyjne, w gruncie rzeczy oba rządy zainteresowane są rozwiązaniami długoterminowymi. Nikt tam nie spodziewa się, że kiedykolwiek będzie mógł mieć więcej niż jedno dziecko. Nie chodzi tylko o prawo, to tradycja.

— Prawo maciczne — rzuciła Zo.

Kobieta wzruszyła ramionami.

— W każdym razie, jest to mocno zakorzeniona tradycja. Ludzie rozglądają się wokół siebie i dostrzegają problem. Pragną otrzymać kurację przedłużającą życie i sądzą, że tego samego dnia zostanie im wszczepiony implant bezpłodności. Hindus jest szczęśliwy, jeśli dostanie pozwolenie na usunięcie implantu. Uważa, że po spłodzeniu jednego dziecka zostanie wysterylizowany na dobre. Nawet hinduscy fundamentaliści zmienili zdanie w tej kwestii, ponieważ naciski społeczne na nich były tak silne. Chińczycy postępują w ten sposób od stuleci. Kuracja przedłużająca życie tylko ostatecznie usankcjonowała sprawę.

— Więc Mars powinien mniej się ich obawiać, niż sądzi Jackie?

— Cóż, ciągle chcą wysyłać na Marsa emigrantów, to część ogólnej strategii. A sprzeciw wobec zasady posiadania jednego dziecka jest silniejszy w niektórych krajach katolickich i muzułmańskich oraz wielu tych nacji, które pragną kolonizować Marsa, jak gdyby był pustą planetą. Punkt ciężkości zagrożenia przenosi się obecnie z Indii i Chin na Filipiny, Brazylię i Pakistan.

— Hmm… — mruknęła Zo. Rozmowa o imigracji zawsze ją przytłaczała. Zagrożeni przez lemingi… — A co z dawnymi metanarodowcami?

— Stara Grupa Jedenastu nadal współdziała z najsilniejszymi ze starych metanarodowców. Będą szukać miejsc do eksploatacji. Są oczywiście znacznie słabsi niż przed powodzią, jednak ciągle mają spore wpływy w Stanach, Rosji, Europie i Ameryce Południowej. Przekaż Jackie, aby w kilku następnych miesiącach obserwowała poczynania Japonii… Wtedy zrozumie, co mam na myśli. — Dwie kobiety połączyły naręczne komputery i Hinduska bezpiecznie przegrała szczegółowe informacje dla Jackie.

— Okay — zakończyła rozmowę Zo. Nagle poczuła się wyczerpana, jak gdyby do jej „szkieletu skórnego” wczołgał się jakiś ogromny mężczyzna i ciągnął ją do dołu. Ach ta Ziemia, cóż za opór. Niektórzy ludzie mawiali, że ten ciężar im odpowiada; być może potrzebowali go, aby mieć pewność, że istnieją naprawdę. Zo jednak była zmęczona. Uważała Ziemię za uosobienie barbarzyńskości. Przez jakiś czas interesował ją ten egzotyczny świat, lecz teraz zatęskniła za domem. Odłączyła naręczny notes od komputera tłumaczki. Pomyślała, że chyba zdała ten test woli i wytrzymałości ciała; teraz marzyła już tylko o rozkosznej marsjańskiej grawitacji.

Jechała windą kosmiczną z Clarke’a. Podróż trwała obecnie dłużej niż lot z Ziemi, ale w końcu Zo znalazła się z powrotem na swojej planecie, w jedynym realnym dla niej świecie, na wspaniałym Marsie.

— Nie ma to jak dom — oświadczyła tłumkowi, który zebrał się na stacji kolejowej w Sheffield, a następnie zadowolona przesiedziała w dwóch pociągach na torze magnetycznym prowadzącym w dół Tharsis. Potem pojechała na północ, do Echus Overlook.

Od wczesnego okresu, gdy stanowiło centrum terraformowania, to małe miasto rozrosło się tylko nieznacznie, leżało bowiem z dala od głównych dróg. Zresztą, wbudowano je w stromą wschodnią ścianę Echus Chasma, toteż nie rozciągały się z niego zbyt rozległe widoki. Overlook częściowo zajmował płaskowyż na szczycie urwiska, częściowo jego dno, jednak dwie części miasta rozdzielały trzy kilometry pionu, toteż z jednej części nie było widać drugiej; przypominało raczej dwie oddzielne osady połączone windą.

Gdyby nie lotnicy, Echus Overlook prawdopodobnie podupadłby, zmieniając się — tak jak Underbill, Senzeni Na albo zlodowaciałe kryjówki na południu — w senną miejscowość o statusie historyczno-pomnikowym. Na szczęście wschodnia ściana Echus Chasma znajdowała się na drodze dominujących stałych wiatrów zachodnich, które wiały znad wypiętrzenia Tharsis; dzięki nim lotniarze mogli się wznosić na zadziwiająco potężnych prądach wstępujących. Ot, ptasi raj.

Zo miała się spotkać z Jackie i jej pracownikami z „Uwolnić Marsa”, jednak najpierw chciała polatać. Odebrała więc z magazynu w porcie szybowcowym swoją starą lotnię ze skafandrem w kształcie jastrzębia, poszła do przebieralni i wślizgnęła się w kostium, z przyjemnością dotykając gładkiego materiału giętkiego „szkieletu skórnego”. W chwilę później znalazła się na równej ścieżce, ciągnąc za sobą pierzasty ogon skafandra, a w kolejnym momencie już stała na Skoczni, naturalnym nawisie skalnym, który sztucznie przedłużono betonową płytą. Zo doszła do krawędzi płyty i spojrzała trzy tysiące metrów w dół, na dno Echus Chasma w kolorze umbry. Jak zwykle w takich sytuacjach, poczuła, że w jej ciele szaleje adrenalina, a potem przechyliła się do przodu i rzuciła z urwiska. Leciała głową w dół, wiatr szaleńczo szumiał nad jej hełmem, aż osiągnęła prędkość graniczną; rozpoznała ją po wysokości szumu. Wówczas rozłożyła ramiona i poczuła, jak skafander sztywnieje, pomagając jej mięśniom utrzymać te piękne skrzydła w szerokim rozstawieniu. Z głośnym szumem wiatru wyciągnęła się w górę do słońca, odwróciła głowę, wygięła plecy w łuk, wyprostowała palce u nóg i zaczęła poruszać pierzastym ogonem to w prawo, to w lewo. Wtedy wiatr pociągnął ją w górę. Zo zsunęła stopy i ramiona, usztywniając ciało zawirowała, dostrzegła urwisko, a następnie dno przepaści. Leciała. Zo — jastrząb, dziki i swobodny. Lot ją uszczęśliwiał. Łzy zalały jej okulary i miała wrażenie, że wyzwoliła się spod wpływu siły grawitacji.

Powietrze ponad Echusem było tego ranka bardzo mocno rozrzedzone. Większość lotniarzy unosiła się na prądach wstępujących, a później odbijała na północ, wznosząc się bądź opadając na jedną ze szczelin w ścianie urwiska, gdzie prąd wstępujący był słaby, więc lotniarz mógł się przechylić i zanurkować z wielką prędkością. Podobnie postąpiła Zo. Kiedy znalazła się mniej więcej na wysokości pięciu tysięcy metrów nad Overlook i oddychała czystym tlenem z zamkniętego systemu powietrznego hełmu, odwróciła głowę w prawo, opuściła prawe skrzydło i wygięła się, przepełniona radością, którą wyzwolił lot na wietrze. Czuła, jak lamentujący wicher głaszcze jej ciało. Nie słyszała żadnego dźwięku, z wyjątkiem głośnego szumu w skrzydłach skafandra. Somatyczny nacisk wiatru na całe ciało odczuwała jak delikatny masaż i czuła go przez napięty skafander, jak gdyby była naga i wiatr dotykał bezpośrednio jej skóry; żałowała zresztą, że tak nie jest. Jednak intensyfikacja tego wrażenia była właśnie zasługą dobrego „szkieletu skórnego”, toteż Zo zaczęła używać go już na trzy marsjańskie lata przed wyprawą na Merkurego; pasował idealnie i czuła się wspaniale, że znowu ma go na sobie.

Przybrała pozycję „latawca”, a następnie rzuciła się do przodu w manewrze zwanym „Jezus upada”. Tysiąc metrów niżej złożyła skrzydła i rozpoczęła „kopnięcie delfina”, aby przyspieszyć opadanie. Wiatr lamentował nad nią naprawdę głośno i niemal dotknęła skrzydłami krawędzi wielkiej ściany; sporo już przekroczyła prędkość graniczną. Minięcie stożka oznaczało, że należy rozpocząć manewr szarpnięcia, ponieważ mimo iż urwisko było wysokie, przy pełnym pionowym locie w dół, dno rozpadliny zbliżało się niezwykle szybko, a wyciągnięcie w górę zajmowało dobrą chwilę (nawet biorąc pod uwagę siłę Zo, jej umiejętności, zimną krew i „wsparcie” skafandra). Wygięła więc plecy w łuk i poderwała skrzydła; poczuła napięcie w mięśniach nóg i rąk oraz bardzo silne parcie, mimo iż skafander pomagał znieść zwiększający się arytmicznie ciężar. Pierzasty ogon w dół, szczupak, cztery mocne uderzenia ogonem i Zo uniknęła uderzenia o dno rozpadliny. Udało się.

Wykonała obrót i wróciła na prąd wstępujący, na którym wzleciała z powrotem w świat wysokich chmur. Tego dnia wiatr był kapryśny i Zo odczuwała wielką przyjemność, rzucając się w dół i igrając z nim. Na tym polegał dla niej sens życia i cel wszechświata: czysta radość; znikało poczucie własnego ja, umysł stał się jedynie zwierciadłem wiatru. Bogactwo natury. Zo leciała — jak mawiali ludzie — niczym anioł. Można było się poruszać jak bezzałogowy, zdalnie sterowany samolot albo jak ptak i tylko, czasami, bardzo rzadko, jak anioł. Zo dawno tak dobrze się nie czuła podczas latania.

Wyrównała lot i opadała wzdłuż ściany ku Overlook. W ramionach odczuwała zmęczenie. Nagle dostrzegła jastrzębia. Tak jak wielu innych lotników, zawsze śledziła lot każdego dostrzeżonego ptaka; z taką uwagą nie obserwowali tych stworzeń nawet ornitolodzy. Lotniarze patrzyli na ptaki i naśladowali ich ruchy i trzepot, próbując zgłębić geniusz lotu. Czasami nad urwiskami spokojnie kołowały jastrzębie, szukające jedzenia, a za nimi leciał cały szwadron lotników, starając się imitować ich manewry. To była wielka uciecha.

Teraz Zo śledziła jastrzębia, skręcając, gdy on skręcał, i naśladując ułożenie skrzydeł i ogona ptaka. Jego opanowanie powietrza było umiejętnością, którą pragnęła posiąść. Zdawała sobie wprawdzie sprawę z nierealności tego marzenia, ale nikt nie zabraniał jej próbować: jaskrawe słońce wśród pędzących chmur, niebo koloru indygo, wiatr na ciele, krótkie, wyzwolone nieważkością orgazmy, kiedy rzucała się w dół… Odwieczne momenty „niemyślenia”. Najlepsze, najczystsze korzystanie z czasu.

Jednak słońce zbliżało się ku zachodowi, a Zo powoli odczuwała pragnienie, toteż opuściła jastrzębia i leniwie się obracając, zaczęła opadać do Overlook. Wylądowała dokładnie na zielonym Kokopellim, jak gdyby w ogóle nie odrywała się od ziemi.

Okolicę za startowym kompleksem nazywano Wierzchem. Składał się na niego szereg tanich sypialni i restauracji zajętych niemal całkowicie przez lotników i turystów, który przybywali tu obserwować loty. Wieczorami ludzie jedli, pili, spacerowali, rozmawiali, tańczyli i szukali partnera na noc. Zo nie zaskoczyło, że spotkała tu przyjaciół-lotniarzy: Rosę, Imhotepa, Ellę i Estavana. Spotkali się wysoko, w „Adler Hofbrauhaus”. Widok Zo bardzo ich ucieszył, toteż wypili trochę w „Adlerze”, świętując spotkanie, a następnie przeszli do „Overlook Overlook”, gdzie usiedli na tarasie i nad dużym spliffem wzmocnionym pandorfmą wymieniali się plotkami, przerzucali sprośnymi komentarzami na temat osób przechodzących promenadą pod tarasem i nawoływali dostrzeżonych w tłumie przyjaciół.

W końcu wyszli z lokalu i przyłączyli się do osób spacerujących uliczkami Wierzchu. Odwiedziwszy kilka barów, powoli zmierzali do łaźni. W przebieralni zostawili ubrania i nadzy wędrowali przez ciemne, ciepłe, wilgotne pomieszczenia; w jednym z nich weszli do wody głębokiej po pas, w innych — po kostki albo do piersi. Woda była gorąca, zimna, letnia… Później rozdzielali się, odnajdowali i uprawiali miłość z nieznajomymi. Zo miała kilku partnerów, aż wreszcie osiągnęła orgazm. Kiedy wszystko w jej ciele drżało i przestała myśleć, poczuła się szczęśliwa. Seks, seks! Nie istniało nic lepszego — z wyjątkiem latania, które bardzo przypominało fizyczną rozkosz: upojenie ciała, kolejne echo Wielkiego Wybuchu, tego pierwszego orgazmu. Radość na widok gwiazd w iluminatorze nad głową, ciepło wody; jakiś chłopiec, który wszedł w nią i został, a w trzy minuty później znowu maksymalnie napięty zaczął się w niej poruszać, śmiechem obwieszczając zbliżający się orgazm. Później Zo wróciła do baru, gdzie znalazła przyjaciół. Estavan mówił właśnie, że trzeci nocny orgazm jest zwykle nąjobfitszy i najlepszy, ponieważ rozkosznie długo dochodzi się do punktu kulminacyjnego.

— Potem nadal jest wspaniale, ale trzeba się bardzo starać, a i tak efekt nie jest tak cudowny jak przy trzecim.

Zo, Rose i reszta przedstawicielek płci pięknej zgodziły się, że w tym — podobnie jak w wielu innych przypadkach — lepiej być kobietą; każda z nich miała tej nocy, jak zwykle, wiele cudownych orgazmów, chociaż i tak nie mogły się równać ze status orgasmus, rodzajem stałego orgazmu, który mógł trwać nawet pół godziny, jeśli któraś z nich miała szczęście i zręcznych partnerów. Wielu mężczyzn pilnie pracowało nad opanowaniem tej umiejętności, jednak wszyscy zgodnie przyznawali, że jest ona bliższa sztuce niż nauce: każdy mężczyzna musiał być wysoki, ale nie za wysoki, i w zabawie powinna brać udział spora grupa, lecz nie tłum… Przyjaciele Zo zaczęli się przechwalać, że ostatnio nieźle się poduczyli i dziewczyna z radością kazała im to udowodnić.

— Chodźcie, połóżcie mnie na stół.

Estavan gwizdnął, a następnie poprowadził ją i resztę grupy do pomieszczenia z dużym stołem. Imhotep położył się na nim na plecach, miał być „materacowym mężczyzną” na całą sesję. Pozostali podnieśli Zo, położyli ją na nim na plecach, a w chwilę później wszyscy znaleźli się na niej; ręce, usta, narządy płciowe, język w każdym uchu, w ustach, wszędzie dotyk. Nagle czuła już tylko niewyobrażalną obfitość erotycznych doznań, wszystko zmieniło się w seks. Zo głośno mruczała. Potem, kiedy zaczęła dochodzić, gwałtownie wygięła się w łuk. Wszyscy nadal starali się ją podniecać, choć teraz znacznie subtelniej, drażniąc ją, nie dając spokoju; przeżywała wrażenia jak podczas oszałamiających manewrów lotu. Wreszcie krzyknęła:

— Nie, już nie mogę.

Wówczas jej przyjaciele roześmiali się i powiedzieli:

— Ależ możesz.

I dalej ją pieścili, aż poczuła ucisk mięśni brzusznych i natychmiast stoczyła się z ciała Imhotepa. Rose i Estavan schwycili ją, ale nie mogła się utrzymać na nogach. Ktoś powiedział, że straciła przytomność na dwadzieścia minut; Zo nie miała pewności, czy były to tylko dwie minuty, czy cała wieczność. Bolały ją mięśnie brzucha, uda i pośladki.

— Zimna kąpiel — mruknęła i słaniając się, ruszyła do chłodnej wody w sąsiednim pomieszczeniu.

Jednak po zejściu ze stołu czuła się w łaźni niezbyt dobrze. Nadmiar orgazmu sprawiał ból. Po powrocie pomogła się ułożyć na stole Estavanowi i Xerxesowi, potem nie znanej sobie szczupłej kobiecie; wszyscy pragnęli rozkoszy, ale Zo była już znudzona. Wszędzie ciało i ciało. Czasami po grupowej miłości na stole pragnęła dodatkowej porcji rozkoszy, niekiedy widziała już tylko skórę, włosy i ciało, narządy płciowe… Dość.

Poszła do przebieralni, ubrała się, po czym wyszła na zewnątrz. Był poranek, jaskrawe słońce świeciło ponad gołymi równinami Lunae. Ruszyła pustymi ulicami do hotelu; czuła się odprężona, czysta i śpiąca. Miała ochotę zjeść duże śniadanie i położyć się do łóżka; pragnęła rozkosznego snu.

Jednak w hotelowej restauracji czekała Jackie.

— Czyż to nie nasza Zoya?

Jackie zawsze nienawidziła zdrobnienia, które wybrała dla siebie jej córka.

— Śledziłaś mnie? — spytała zaskoczona Zo.

Jackie popatrzyła na nią z oburzeniem.

— Przypomnij sobie, że zajmujesz się także moimi sprawami. Dlaczego nie skontaktowałaś się po powrocie?

— Chciałam polatać.

— To cię usprawiedliwia.

— Nie zamierzam się usprawiedliwiać.

Zo podeszła do bufetu, wzięła talerz z jajecznicą i bułki, potem wróciła do stolika i pocałowała matkę w czubek głowy.

— Dobrze wyglądasz.

Prawdę mówiąc, Jackie wyglądała młodziej niż Zo — która często się opalała, miała więc trochę zmarszczek — wydawała się młodsza, ale też osobliwie „zachowana”, jak gdyby była bliźniaczą siostrą Zo, którą zakonserwowano na jakiś czas i dopiero niedawno pozwolono wrócić do czynnego życia. Matka nigdy nie przyznała się Zo, jak często poddaje się kuracjom gerontologicznym, ale Rachel powiedziała jej w zaufaniu, że Jackie zawsze wypróbowuje nowe leki, które pojawiają się mniej więcej dwa, trzy razy do roku, a przynajmniej co trzy lata przyjmuje podstawowy pakiet. Chociaż więc liczyła już sobie ponad pięćdziesiąt marsjańskich lat, wyglądała prawie jak rówieśniczka własnej córki. Ojej wieku świadczyć mogła tylko jedna osobliwa cecha: jakaś sztuczna odporność, sztywność, ostrożność, a może znużenie. Zo zdawała sobie sprawę z faktu, że nie jest łatwo być rok po roku pierwszą damą Marsa, że jej matka musiała toczyć heroiczną walkę, która pozostawiała widoczne ślady w jej osobowości, niezależnie od niemowlęco gładkiej skóry i nie przemijającej urody. Jackie z pewnością była piękna, co do tego nikt nie miał wątpliwości, lecz starzała się i wkrótce młodzi mężczyźni, których obecnie jeszcze owijała sobie wokół małego palca, znikną z jej życia.

Nie sposób było jednak odmówić Jackie wspaniałej prezencji, a ponieważ w tej chwili była rozgniewana, ludzie odwracali od niej oczy, bowiem wydawało się, że wzrokiem potrafi zabić. Zo nie przestawała się śmiać, choć wiedziała, że nie jest to chyba najbardziej uprzejmy sposób powitania ukochanej matki; niestety nie potrafiła nad sobą zapanować. Była zbyt odprężona, aby się denerwować.

Jednak śmiech z Jackie stanowił błąd, ponieważ ta patrzyła na córkę zimno, póki Zo się nie uspokoiła.

— Opowiedz mi, co się zdarzyło na Merkurym.

Zo wzruszyła ramionami.

— Mówiłam ci. Wciąż uważają, że posiadają Słońce i że ich energii nadal potrzebuje zewnętrzny Układ Słoneczny. Dawne bogactwo uderzyło im do głów.

— Przypuszczam, że światło słoneczne nadal przydaje się na zewnętrznych ciałach niebieskich.

— Zawsze się przydaje, ale zewnętrzne księżyce muszą sobie same wytworzyć to, czego potrzebują.

— Co oznacza, że Merkurianie mają teraz do sprzedania już tylko metale.

— Tak.

— A czego za nie żądają?

— Wszyscy pragną swobody. Żaden z tych nowych małych światów nie jest wystarczająco duży, aby mógł się stać samowystarczalny. Jeśli ktoś chce pozostać wolny, musi posiadać coś do zaoferowania. Merkury ma Słońce i metale, asteroidy — metale, zewnętrzne księżyce — powiedzmy, substancje lotne. Wszyscy handlują tym, co mają, i próbują zawierać przymierza, aby uniknąć dominacji Ziemi czy Marsa.

— To nie jest dominacja.

— Oczywiście, że nie. — Zo patrzyła z powagą. — Ale duże światy, no wiesz…

— Są duże. — Jackie pokiwała głową. — Lecz zsumuj wszystkie małe, a również powstanie ci coś dużego.

— Kto zamierza je sumować? — spytała Zo.

Jackie zignorowała jej pytanie. Odpowiedź była oczywista: Jackie zamierzała to zrobić. Matka Zo od dawna walczyła z różnymi ziemskimi siłami, które starały się przejąć kontrolę nad jej planetą, próbowała ratować Marsa, zanim „zaleje” go ogromny sąsiedni świat. A skoro ludzka cywilizacja rozprzestrzeniała się coraz dalej po całym Układzie Słonecznym, Jackie zastanawiała się, jakie małe kolonie mogłaby wykorzystać w swej walce. Było ich rzeczywiście sporo i razem stanowiłyby sporą siłę.

— Nie ma zbytniego powodu, by się martwić o Merkurego — uspokoiła ją Zo. — To ślepa uliczka, prowincjonalny świat, którym rządzą wyznawcy staroświeckiego kultu. Nie można tam osiedlić znaczącej liczby osób. Nikomu się to nie uda. Nawet więc jeśli zdołamy przeciągnąć ich na swoją stronę, niewiele zyskamy.

Na twarzy Jackie pojawiła się charakterystyczna mina, sugerująca irytację dorosłej osoby, która słucha wywodów dziecka dokonującego sytuacyjnej analizy… Jak gdyby na Merkurym znajdowały się ukryte pokłady władzy politycznej, akurat tam! Zo poczuła rozdrażnienie podejściem matki, ale zapanowała nad sobą i nie okazała wściekłości.

W tym momencie wszedł Antar. Szukał ich. Gdy je dostrzegł, uśmiechnął się, podszedł i krótko pocałował Jackie, dłużej Zo; przez chwilę naradzał się z Jackie szeptem, potem ta kazała mu odejść.

Zo po raz kolejny uświadomiła sobie, że Jackie ciągle pragnie powiększać zakres swojej władzy. A przecież rozkazywanie Antarowi naprawdę nie było niczym uzasadnione; stanowiło ostentacyjny pokaz siły, jaki często dostrzegano w zachowaniu wielu kobiet z pokolenia nisei, które dorastały w społeczeństwach patriarchalnych i ich stosunek do mężczyzn można by nazwać jadowitym. Kobiety te nie w pełni rozumiały, że patriarchat nie ma już znaczenia, a może nigdy go nie miał, zawsze bowiem trwał w uścisku „macicznego” prawa, działającego poza patriarchatem z biologiczną siłą, której nie mogła kontrolować żadna zwyczajna polityka. Kobieta kontrolowała męską rozkosz seksualną, samo życie… Z tymi realiami zawsze musieli się liczyć mężczyźni o poglądach patriarchalnych, mimo iż bronili się przed kobietami i na wiele sposobów wyrażali swój strach przed nimi: czarczaf, usunięcie łechtaczki, wiązanie stóp i tak dalej… Sprawy paskudne, a równocześnie rozpaczliwa, bezwzględna i zagorzała obrona, która przez jakiś czas wyraźnie przynosiła rezultaty i z pewnością nie zniknęła bez śladu. Obecnie mężczyźni również musieli jakoś dawać sobie radę, co nie było łatwe. Takie kobiety jak Jackie skłaniały ich do walki. Zwłaszcza że lubiły ich do niej zmuszać.

— Chcę, żebyś poleciała do systemu Urana — mówiła Jackie. — Właśnie tam osiedlają się i dobrze byłoby od razu zyskać ich życzliwość. Możesz też przekazać mieszkańcom galileuszowych księżyców, żeby się nie wyłamywali.

— Powinnam ograniczyć działalność spółdzielczą — odezwała się Zo — w przeciwnym razie, wszyscy się domyśla, jaką funkcję pełnię.

Po wielu latach współpracy ze spółdzielnią „dzikich”, która miała siedzibę na Lunae, Zo przyłączyła się do jednej ze spółdzielni funkcjonujących po części jako przedstawicielstwo „Uwolnić Marsa”, dzięki czemu wraz z innymi pracownikami mogła wykonywać pracę partyjną i nikt nie podejrzewał, że jest to ich główna działalność. Spółdzielnia Zo budowała i instalowała kraterowe ekrany, Zo jednak od ponad roku nie wykonała dla niej żadnej rzeczywistej pracy.

Jackie pokiwała głową.

— Odpuść trochę, potem polecisz na następną wyprawę. Mniej więcej za miesiąc.

— Okay.

Zo bardzo chciała zobaczyć zewnętrzne księżyce, więc bez problemów się zgodziła. Jackie tylko pokiwała głową, bowiem w ogóle nie brała pod uwagę, że córka mogłaby jej odmówić. Matka Zo nie miała zbyt bogatej wyobraźni. Bez wątpienia, własną Zo musiała odziedziczyć po ojcu, niech mu Ka błogosławi. Nie chciała wiedzieć, kim jest i nie zamierzała nastawać na jego swobodę, poczuła jednak falę wdzięczności dla niego za geny, dzięki którym jej charakter tak bardzo różnił się od charakteru matki.

Wstała, zbyt wyczerpana, aby znosić dłużej obecność Jackie.

— Wyglądasz na zmęczoną, a ja jestem kompletnie wykończona — powiedziała. Pocałowała matkę w policzek, po czym ruszyła do swojego pokoju. — Kocham cię. Może powinnaś pomyśleć, czy znowu nie poddać się kuracji — dodała.

Spółdzielnia Zo mieściła się w Kraterze Moreuxa na Protonilus Mensae, między Mangalą i Bradbury Point. Krater był duży i przecinał długie zbocze Wielkiej Skarpy opadające ku półwyspowi z Przesmykiem Boone’a. Spółdzielnia ciągle produkowała nowe odmiany siatki molekularnej, by zastąpić wcześniejszą sieć i stare typy materiału namiotowego. Siatka, którą zainstalowali nad Moreuxem, stanowiła najnowsze osiągnięcie — polihydroksymaślanowy plastik z włókien będących pochodnymi soi, przekształconej do produkcji PHM w chloroplastach roślin. Siatka stanowiła odpowiednik codziennej warstwy inwersyjnej, która czyniła powietrze wewnątrz krateru o około trzydziestu procent gęstsze i znacząco cieplejsze niż na zewnątrz. Tego typu sieci ułatwiały biomom brutalne przejście z namiotu na otwarte powietrze, a jeśli stale je instalowano, tworzono łagodne mezoklimaty na wyższych wysokościach i szerokościach areograficznych. Moreux ciągnął się aż do czterdziestego trzeciego stopnia północnego i zimy na zewnątrz krateru zawsze będą bardzo surowe. Dzięki siatce można było sadzić ciepłe, wysokościowe lasy, rodzące egzotyczne rośliny — genetycznie przekształcone gatunki przywiezione ze wschodnioafrykańskich wulkanów, Nowej Gwinei i Himalajów. Latem na dnie krateru dni były naprawdę gorące; rosły tam przedziwne kwitnące kolczaste drzewa, pachnące niczym perfumy.

W kraterze mieszkano w przestronnych apartamentach wybudowanych w północnym łuku stożka, z czterema cofającymi się poziomami balkonów i szerokimi okiennymi ścianami; z mieszkań rozciągał się widok na zielone liście leśnego zbocza w typie Kilimandżaro. Zimą balkony prażyły się w słońcu, latem ukrywały się pod obrośniętymi winoroślą szpalerami. Kiedy temperatura w dzień sięgała trzystu pięciu kelwinów, ludzie szeptali między sobą, by zmienić siatkę na zwykłą; przez taką gorące powietrze mogłoby uciec; padały też propozycje zbudowania takiej siatki, którą można by zwijać w upalne dni.

Prawie każdego dnia większość czasu Zo spędzała na zewnętrznym podnóżu albo pod nim, gdzie pracowała przed odlotem na zewnętrzne księżyce. Tym razem praca ją interesowała — Zo odbywała długie wycieczki podziemnymi tunelami górniczymi; podążała za żyłami i warstwami w starym podnóżu krateru rozbryzgowego. Pouderzeniowe zgruzowanie stworzyło wszelkiego rodzaju użyteczne skały metamorficzne, toteż minerały niezbędne do produkcji gazów oranżeriowych stanowiły powszechny, choć nie jedyny, cel poszukiwań na podnóżu. Spółdzielnia pracowała nad nowymi metodami wydobywczymi i eksploatowała pewne materiały niezbędne dla krosien siatki. Konstruktorzy mieli nadzieję, że uda im się wymyślić wspaniałe, możliwe do zbycia górnicze metody udoskonalające, dzięki którym powierzchnia pozostałaby nienaruszona, mimo iż głęboko eksploatowano by leżący pod nią regolit. Większość podziemnych prac wykonywano oczywiście przy użyciu robotów, niemniej jednak — jak zawsze w górnictwie — nadal istniały zadania, które musiał wykonać człowiek. Poszukiwania w przyćmionym podziemnym świecie Zo uznała za niezwykle satysfakcjonującą pracę. Z ochotą spędzała cały dzień we wnętrznościach planety między wielkimi skalnymi płytami, w jaskiniach o zwartych, chropowatych, czarnych ścianach połyskujących kryształami i odbijających mocne światło. Sprawdzała tam próbki i zwiedzała nowo wycięte chodniki w krainie matowych, magnezowych stojaków wciśniętych przez automatyczne koparki. Lubiła pracować jak troglodyta, szukający pod ziemią rzadkich skarbów, wpatrywać się w światło późnego popołudnia, w spiżowe, łososiowe lub bursztynowe powietrze, gdy słońce — niczym stary przyjaciel — płonęło na pąsowiejącym niebie, ogrzewając ludzi wędrujących w górę zbocza podnóża do bramy przy stożku, skąd widać było leżące w dole półkole lasu Moreux: zaginionego świata, domu jaguarów i szakali. Wewnątrz siatki czekał zwykle wagonik kolejki kablowej, którą można było zjechać z powrotem do kolonii, Zo wolała się jednak kierować do bramy i skorzystać z lotni — odbijała się z lotniczego podwyższenia, rozkładała skrzydła i leniwymi śpiralami opadała na północ do stożkowego miasta; tam jadła kolację na którymś z restauracyjnych tarasów, obserwowała papugi, kakadu i papużki polinezyjskie, które kręciły się w pobliżu, usiłując uszczknąć coś z ludzkiego posiłku. Praca była zatem dość przyjemna i Zo żadne problemy nie spędzały snu z powiek.

Pewnego dnia przybyła ekipa inżynierów, specjalistów od spraw atmosfery. Chcieli sprawdzić, ile powietrza ucieka latem przez siatkę Moreux w południowy upał. W grupie znajdowało się wiele starszych osób, ludzi ze zmarszczkami wokół oczu i roztargnionym sposobem bycia charakterystycznym dla polowych areologów przebywających przez długi czas w terenie. Jednym z tych issei był sam Sax Russell, mały łysy człowieczek z haczykowatym nosem i skórą pomarszczoną jak skorupy mieszkających na dnie krateru żółwi. Zo nie mogła się napatrzeć na tego starca, który był jedną z najsłynniejszych postaci w historii Marsa. Czuła się dziwacznie, witając się z nim, z osobą, o której czytała w książkach; miała wrażenie, że następny może być George Washington albo Archimedes — martwy osobnik z przeszłości nadal żyjący wśród nich, wiecznie otępiały z powodu wszystkich następujących po sobie ewolucji.

Russell rzeczywiście wydawał się otępiały, a w każdym razie całkowicie zaskoczony spotkaniem informacyjnym. Wyszedł z niego, nie czekając na pytania, które zebrani zadawali jego współpracownikom; cały czas wpatrzony w leżący pod miastem las. Kiedy podczas kolacji ktoś przedstawił mu Zo, powoli, niczym żółw, zamrugał oczyma i odrzekł w zamyśleniu:

— Uczyłem kiedyś twoją matkę.

— Wiem — odparła Zo.

— Pokażesz mi dno krateru? — spytał.

— Zwykle nad nim latam — odparła zdziwiona.

— Miałem nadzieję na spacer — stwierdził i patrzył na nią, nadal mrugając.

Prośba była dla Zo tak niezwykła, że zgodziła się pójść.

Wyruszyli chłodnym porankiem, podążając w cieniu wschodniego stożka. Korony bals i saalów przeplatały się nad głowami, tworząc wysokie sklepienie, w którym widać było wyjące i skaczące lemury. Starzec parł powoli naprzód, przyglądając się rozmaitym leśnym stworzeniom. Rzadko się odzywał, przeważnie pytał, czy Zo zna nazwę którejś z paproci bądź drzewa. Niestety dziewczyna potrafiła nazwać jedynie ptaki.

— Obawiam się, że nazwy roślin wchodzą mi jednym uchem, a drugim wychodzą — przyznała się wesoło.

Słysząc te słowa, Russell zmarszczył czoło.

— Sądzę, że dzięki temu żywiej je dostrzegam — dodała.

— Doprawdy? — Sax ponownie rozejrzał się wokół, jak gdyby wypróbowującjej metodę.

— Czy to znaczy, że ptaki postrzegasz gorzej niż rośliny?

— Ptaki to co innego. Są moimi braćmi i siostrami, muszą mieć imiona. Nazwy przynależą do nich. Ale reszta… — wskazała na otaczające ich zielone liście, gigantyczne paprocie pod kolczastymi, kwitnącymi drzewami -…to w gruncie rzeczy istoty bezimienne. Nadajemy im imiona, lecz w rzeczywistości wcale ich nie mają.

Sax rozmyślał nad tym, co powiedziała.

— Gdzie latasz? — spytał, gdy zeszli kilometr po zarośniętym szlaku.

— Wszędzie.

— Masz ulubione miejsca?

— Lubię Echus Overlook.

— Dobre prądy wstępujące?

— Bardzo dobre. Byłam tam, ale przyleciała Jackie i zagoniła mnie do pracy.

— To nie jest twoja praca?

— No, tak. Jednak w spółdzielni najlepiej być w porze wiązania.

— Ach. Zatem zostaniesz tu przez jakiś czas?

— Tylko do czasu odlotu wahadłowca na księżyce galileuszowe.

— Więc emigrujesz?

— Nie, nie. To wyprawa… Dla Jackie. Misja dyplomatyczna.

— Ach. Odwiedzisz Urana?

— Tak.

— Chciałbym zobaczyć Mirandę.

— Ja też. To jeden z powodów, dla których lecę.

— Och.

Stąpając po wystających, płaskich kamieniach, przeszli płytki strumyk. Ptaki krzyczały, owady szumiały. Światło słoneczne wypełniało teraz całą czarę krateru, lecz pod leśnym firmamentem ciągle panowało zimno, powietrze docierało tu z równoległych kolumn i pasów ukośnego żółtego światła. Russell przykucnął, wpatrując się w wodę strumyka.

— Jakim dzieckiem była moja matka? — spytała Zo.

— Jackie?

Zastanowił się. Minęło sporo czasu. Wreszcie, w tej samej chwili, gdy Zo pomyślała z rozdrażnieniem, że zapomniał ojej pytaniu, rzucił:

— Szybko biegała. Zadawała sporo pytań. „Dlaczego?” „Dlaczego?” „Dlaczego?”. Podobało mi się to. Zdaje mi się, że była najstarsza ze swojego ektogenicznego pokolenia. W każdym razie, od początku była przywódczynią.

— Była zakochana w Nirgalu?

— Nie wiem. Spotkałaś Nirgala?

— Chyba tak. Kiedyś, z „dzikimi”. A co z Peterem Clayborne’em? Była w nim zakochana?

— Zakochana? Później, może. Kiedy byli starsi. Co do czasów Zygoty, nie wiem.

— Nie jesteś zbyt pomocny.

— Hm.

— Zapomniałeś to wszystko?

— Nie wszystko. Ale to, co pamiętam, jest… trudne do przekazania. Pamiętam, że Jackie pewnego dnia spytała o Johna Boone’a, dokładnie tak samo, jak teraz pytasz o nią. Często o niego pytała… Cieszyła się, że jest jego wnuczką. Była z niego dumna.

— Nadal jest. A ja jestem dumna z niej.

— I… Pamiętam, jak kiedyś płakała.

— Dlaczego? I nie mów, że nie zrozumiem!

Sax zawahał się, skonfundowany. W końcu popatrzył na Zo, z niemal sympatycznym uśmiechem.

— Była smutna.

— Och, coś takiego!

— Była smutna, ponieważ odeszła jej matka. Miała, zdaje się, na imię Esther?

— Tak.

— Kasei i Esther rozstali się i Esther wyjechała… Nie wiem dokąd. Kasei został z córką w Zygocie. Pewnego dnia Jackie przyszła do szkoły bardzo rano. Tego dnia uczyłem. Wcześniej wiele razy zadawała pytanie „dlaczego?”. Wtedy również je zadała, tyle że tym razem pytała o Kaseia i Esther. A potem płakała.

— Co jej powiedziałeś?

— No… Przypuszczam, że nic, co by ją pocieszyło. Nie wiedziałem, co mówić. Hmm… Zresztą chyba uważałem, że powinna wyjechać z Esther. Więź z matką jest najważniejsza.

— Daj spokój.

— Nie zgadzasz się? Sądziłem, że wszyscy młodzi tubylcy są socjobiologami.

— Co takiego?

— Eee… Że wierzycie, iż większość cech kulturowych można wyjaśnić biologicznie.

— Och, nie. Oczywiście, że tak nie uważamy. Jesteśmy na to zbyt swobodni. Kontakt z matką nie jest ważny. Zresztą, czasem matka to inkubator.

— No… może…

— Wierz mi.

— … Jednak Jackie płakała.

Dalej wędrowali w milczeniu. Podobnie jak wiele innych dużych kraterów, Moreux był pocięty strumieniami zbiegającymi się w centralnym bagnie i jeziorze. Tutejsze jezioro było małe, miało kształt nerki zakręcającej wokół nierównych, niewysokich pagórków środkowego kompleksu wierzchołków. Zo i Russell wyszli spod leśnego sklepienia na niewyraźnie widoczny szlak, od pewnego momentu zarosły trawą, toteż szybko straciliby orientację, gdyby nie strumyk, który łukowato biegł ku łące, a potem wpadał do błotnistego jeziora. Większą część łąki porastała ta sama trawa — włośnica czerwona; wszędzie było widać jej wielkie krągłe kępy, źdźbła sięgały dobrze ponad głowy idących, którzy często nie widzieli niczego z wyjątkiem tych gigantycznych traw i nieba. Długie źdźbła połyskiwały pod liliowym zenitem w południe. Russell potykał się, usiłując nadążyć za Zo, jego okrągłe okulary przeciwsłoneczne wyglądały na twarzy jak lustra odbijające — ilekroć patrzył w którąś stronę — pęki traw. Wydawał się bardzo zaskoczony otoczeniem i stale mamrotał w stary naręczny komputer, który wisiał mu na nadgarstku niczym kajdanki.

Ostatni łuk rzeki przed jeziorem tworzył jasną piaszczysto-kamienną plażę. Zo wbiła w nadwodny piasek patyk, aby sprawdzić grząskość, i stwierdziwszy, że dno jest wystarczająco twarde, zdjęła spocony strój i weszła do wody, która okazała się przyjemna i zimna. Zanurkowała, popływała trochę, dotknęła głową dna. Ponad wodę wystawał wielki głaz, więc wspięła się na niego i trzy czy cztery razy skoczyła z niego, rzucając się do przodu, w wodę; te koziołki, wykonane z trudem i bez wdzięku — a raczej związana z nimi nieważka przyjemność wywołała w dołku Zo szybkie, ostre szarpnięcie, wrażenie tak bliskie orgazmowi jak nic innego, co kiedykolwiek czuła. Nurkowała więc raz za razem, aż doznanie osłabło, a jej ciało stało się zupełnie chłodne. Wtedy wyszła z jeziora i położyła się na piasku, czując jego gorąco i grzejące boki promienie słońca. Pomyślała, że idealny byłby prawdziwy orgazm, jednak mimo iż obnażyła przed Saxem wszystkie swoje wdzięki, ten — nagi, z wyjątkiem okularów przeciwsłonecznych i naręcznego komputera — siedział na płyciźnie ze skrzyżowanymi nogami, najwyraźniej zaabsorbowany jedynie błotem. Opalony jak wieśniak, mały, łysy, pomarszczony przedstawiciel rzędu naczelnych — niczym wizerunek Gandhiego albo Homo habilis. Ze względu na swoją inność wyglądał nawet trochę seksy, taki starożytny i mały, jak samiec jakiegoś gatunku pozbawionych skorup żółwi. Zo przesunęła kolano na bok i przekręciła się na plecy, przyjmując niedwuznaczną pozycję; światło słoneczne grzało jej obnażoną płeć.

— Jakie niezwykłe błoto — oświadczył, patrząc na grudę, którą trzymał w ręku. — Nigdy nie widziałem niczego podobnego do tej biomy.

— Naprawdę?

— Podoba ci się?

— Ta bioma? Tak, chyba tak. Jest dość gorąca i przesadnie żyzna, lecz interesująca. Wiele zmienia.

— Więc nie masz nic przeciwko niej. Nie jesteś „czerwoną”.

— „Czerwoną”? — Roześmiała się. — Nie, jestem raczej wigiem.

Sax zastanowił się nad tym określeniem.

— Chcesz przez to powiedzieć, że „zieloni” i „czerwoni” nie stanowią już jedynych sił politycznych?

Wskazała na włośnicę czerwoną i saale porastające łąkę.

— Masz inne zdanie?

— Hm, to bardzo ciekawe. — Odchrząknął. — Kiedy polecisz na Urana, zabierzesz ze sobą pewną moją przyjaciółkę?

— Być może — odparła Zo i lekko poruszyła biodrami.

Sax zrozumiał jej ruch, pochylił się do przodu i zaczął gładzić jej udo. Zo miała wrażenie, że jej skóry dotykają małpie łapki, zręczne i wprawne. Sax zatopił całą dłoń w jej włosach łonowych, co prawdopodobnie bardzo mu się spodobało, ponieważ wkładał ją tam jeszcze kilkakrotnie, aż dostał erekcji; Zo mocno trzymała jego członek, póki nie doszła. Oczywiście, nie czuła się tak, jak wtedy na stole, ale każdy orgazm był dobry, zwłaszcza gdy człowiek przebywał na dworze w gorącym słonecznym deszczu. I chociaż Sax tylko lekko dotykał Zo, nie okazywał też — jak to czyniło wielu starych ludzi — tęsknoty za wzajemnym uczuciem, nie zaprzątał go sentymentalizm, który stawał na przeszkodzie prawdziwemu doświadczaniu rozkoszy. Kiedy więc Zo osiągnęła orgazm, przetoczyła się na bok i wzięła w usta jego napęczniałą męskość (niczym mały palec, który całkowicie mogła owinąć językiem), pozwalając Saxowi obserwować swoją nagość. Sama przerwała w pewnej chwili i popatrzyła na siebie: duże, obfite, zadbane krągłości; dostrzegła, że jej biodro znajduje się niemal na wysokości jego ramion. Potem powrót, vagina Jentoto, jakże absurdalne są te przerażające patriarchalne mity, zęby są przecież całkowicie zbyteczne, czy na przykład pyton potrzebuje zębów? Po prostu schwytać biedne stworzenie za członka i ścisnąć tak, aż zapiszczy; co wówczas zrobi? Może spróbuje się wywinąć, choć równocześnie każdy mężczyzna właśnie tego przecież pragnął, odczuwał wręcz zarówno patetyczne zażenowanie, jak i strach — zwłaszcza przed kobiecymi zębami; zwykle jednak ryzykowali… Zo uszczypnęła Saxa, aby przypomnieć mu, gdzie się znajduje, a potem pozwoliła mu dojść, myśląc, iż mężczyźni mają naprawdę dużo szczęścia, że nie są telepatami.

Później oboje po raz drugi zanurzyli się w jeziorze i znowu położyli na piasku. Sax wyjął z plecaka bochenek chleba. Przełamali bochen na pól i zaczęli jeść.

— Mruczysz więc? — spytał Sax między jednym a drugim kęsem.

— Uhm.

— To twoja nowa cecha?

Zo pokiwała głową, przełknęła i odparła:

— Ostatnim razem, jak poddawałam się kuracji.

— Geny pochodzą od kotów?

— Od tygrysów.

— Aha.

— To tylko nieznaczna zmiana w krtani i wiązadłach głosowych. Powinieneś sam spróbować, człowiek naprawdę czuje się świetnie.

Sax zamrugał oczami i nic nie odpowiedział.

— A kim jest ta twoja przyjaciółka, którą mam zabrać na Urana?

— Ann Clayborne.

— Ach! Twoja wieczna oponentka.

— Coś w tym rodzaju.

— Skąd wiesz, że poleci ze mną?

— Nie wiem. Ale może się zgodzić. Michel mówi, że Ann wypróbowuje nowości. A Miranda powinna ją zainteresować. Księżyc rozbity podczas uderzenia, potem ponownie zespolony w jedność. Całość stanowią cząstki księżyca zmieszane z cząstkami meteorytu. Obraz, który… no wiesz, chciałbym, żeby taki zobaczyła. Cała ta skała, no rozumiesz. Ann lubi skały.

— Słyszałam coś o tym.

Russell i Clayborne, „zielony” i „czerwona”, dwoje najsłynniejszych antagonistów w całej melodramatycznej sadze o pierwszych latach kolonizacji. Wczesne lata wydały się Zo czymś tak klaustrofobicznym, że zadrżała na myśl o nich. Nic dziwnego, że przeżycie to zgruzowało umysły wszystkich, którzy musieli mu się poddać. Zo przypomniała sobie, że później Russell przeżył spory wstrząs, choć nie pamiętała dokładnie, czym spowodowany. Wszystkie opowieści o przedstawicielach pierwszej setki zlewały jej się w jedno: Wielka Burza, zaginiona kolonia, zdrady Mai, wszystkie kłótnie, romanse, morderstwa, bunty i tym podobne kwestie — takie wstrętne sprawy, wśród których rzadko pojawiał się jakiś moment radości, o ile Zo mogła coś na ten temat powiedzieć. Jak gdyby starzy byli beztlenowymi bakteriami, żyjącymi w trującej mieszance i dopiero tworzyli warunki konieczne dla powstania w pełni nasyconego tlenem życia.

Wyjątkiem była chyba właśnie Ann Clayborne. Z opowieści o niej Zo wywnioskowała, że Ann rozumiała, iż aby czuć radość w skalnym świecie, trzeba kochać skały. Zo podobał się ten pogląd, powiedziała więc:

— Jasne, zapytam ją. Chociaż chyba ty powinieneś to zrobić, nie sądzisz? Zadzwoń do niej i powiedz, że mogę ją zabrać. Znajdziemy miejsce w grupie dyplomatycznej.

— Czy to jest grupa z „Uwolnić Marsa”?

— Tak.

— Hmm…

Sax wypytał Zo o polityczne ambicje Jackie i młoda Marsjanka odpowiadała, kiedy potrafiła, patrząc na własne krągłości, twarde muskuły złagodzone podskórnym tłuszczykiem — kości biodrowe sterczące po obu stronach brzucha, pępek, sztywne, czarne włosy łonowe (strząsnęła z nich okruszki chleba), długie mocne uda. Kobiece ciała były o wiele ładniejsze i bardziej proporcjonalne niż męskie, Michał Anioł mylił się, chociaż jego David jest rzeczywiście piękny.

— Szkoda, że nie możesz polecieć na stożek — odezwała się Zo.

— Nie umiem latać na lotni.

— Mogłabym ponieść cię na swoim grzbiecie.

— Naprawdę?

Zo spojrzała na Saxa. Dodatkowe trzydzieści czy trzydzieści pięć kilo…

— Jasne. To zależy od skafandra.

— Zadziwiające są możliwości tych skafandrów.

— Sam skafander nie wystarczy.

— Tak. Ludzie zawsze chcieli latać, ale znali swoje ograniczenia. Ciężkie kości i tak dalej. Wiesz…

— Tak. Skafandry z pewnością są niezbędne. Tyle że nie wystarczą.

— Rozumiem. — Popatrzył na jej ciało. — Interesujące, jak duzi stają się ludzie.

— Zwłaszcza ich zewnętrzne organy płciowe.

— Tak sądzisz?

Zo roześmiała się.

— Tylko tak się z tobą przekomarzam.

— Ach…

— Chociaż można by pomyśleć, że organy często używane rosną, prawda?

— Tak. Czytałem, że rozrastają się klatki piersiowe.

Zo znowu się roześmiała.

— Rzadkie powietrze, co?

— Przypuszczalnie. W każdym razie, sprawdza się to w Andach. U andyjskich tubylców odległość od kręgosłupa do mostka jest prawie dwukrotnie większa niż u mieszkańców krain położonych na poziomie morza.

— Naprawdę! Jak u ptaków, co?

— Tak mi się zdaje.

— Dodajmy do tego duże piersi…

Sax nie odpowiedział.

— Więc ewoluujemy w coś w rodzaju ptaków.

Russell potrząsnął głową.

— To kwestia fenotypu. Jeśli wychowasz swoje dzieci na Ziemi, ich piersi będą małe.

— Wątpię, czy będę miała dzieci.

— Ach. Z powodu problemów populacyjnych?

— Tak. Musimy poczekać, aż wy, issei, zaczniecie umierać. Nie wystarczają już nawet wszystkie te nowe, małe światy. Ziemia i Mars zmieniają się w ludzkie mrowiska. Zabieracie nam nasz świat, naprawdę. Jesteście kleptopasożytami.

— To brzmi przesadnie.

— Nie, ten termin istnieje naprawdę i określa się nim zwierzęta, które kradną jedzenie własnemu potomstwu podczas wyjątkowo mroźnych zim.

— Bardzo trafne.

— Powinniśmy chyba was zabijać, gdy kończycie setkę.

— Albo gdy spłodzimy dzieci.

Zo uśmiechnęła się. Sax był taki spokojny!

— Zależnie od tego, co z tego zaistnieje najpierw.

Pokiwał głową, jak gdyby rozważał sensowną propozycję. Zo roześmiała się, chociaż jednocześnie poczuła niepokój.

— Oczywiście to się nigdy nie zdarzy.

— Ma się rozumieć. Jednak nie będzie takiej potrzeby.

— Nie? Zamierzacie postępować jak lemingi i rzucać się z urwisk?

— Nie. Pojawiają się choroby odporne na kurację. Starsi ludzie umierają i będą umierać coraz częściej.

— Doprawdy?

— Tak sądzę.

— Nie wydaje ci się, że wymyślą sposoby wyleczenia tych nowych chorób i pociągną całą sprawę dalej?

— Niektóre schorzenia uda się wyleczyć, lecz generalnie starzenie jest sprawą skomplikowaną i prędzej czy później… — Sax wzruszył ramionami.

— Nieprzyjemna myśl — zauważyła Zo.

Wstała i ubrała się, Sax poszedł w jej ślady.

— Spotkałaś kiedyś Bao Shuyo? — spytał.

— Nie, kto to?

— Matematyczka, która mieszkała w Da Vincim.

— Nie znam jej. Dlaczego pytasz?

— Przez ciekawość.

Poszli w górę wzgórza przez las, od czasu do czasu zatrzymując się, by popatrzeć na jakieś szybko przed nimi umykające zwierzę. W pewnej chwili dostrzegli dużą kurę bankiwa, która przypatrywała im się z miną samotnej hieny… Zo była z siebie zadowolona. Ten issei okazał się inteligentny, odporny na jej ironię i niemożliwy do zaszokowania; jego opinie nie dawały się przewidzieć, co stanowiło niezwykłą cechę u starca, a właściwie u każdego człowieka. Miała wrażenie, że większość starych, których dotąd spotkała, tkwiła sztywno w zakrzywionej czasoprzestrzeni własnych wartości; a ponieważ te wartości pozostawały niestety odwrotnie proporcjonalne do tego, jak mocno ludzie się do nich przywiązywali, starcy przypominali zwykle kogoś w rodzaju Tartuffe’a — tak w każdym razie sądziła Zo; a dla hipokrytów zupełnie nie miała cierpliwości. Dlatego pogardzała przedstawicielami pokolenia issei i ich drogocennymi wartościami. Sax wydawał się inny i dlatego chciała go bliżej poznać.

Kiedy wrócili do wioski, poklepała go po głowie.

— Bardzo dobrze się bawiłam. Porozmawiam z twoją przyjaciółką.

— Dzięki.

W kilka dni później zadzwoniła do Ann Clayborne. Twarz, która pojawiła się na ekranie, przypominała czaszkę.

— Cześć, jestem Zoya Boone.

— Tak?

— Tak się nazywam — powiedziała Zo. — Tak się przedstawiam nieznajomym.

— Boone?

— Córka Jackie.

— Ach tak.

Najwyraźniej Ann nie lubiła Jackie. Typowa reakcja; Jackie była tak wspaniałą osobą, że wiele osób jej nienawidziło.

— Jestem również przyjaciółką Saxa Russella.

— Och.

Zo nie potrafiła odczytać, co myśli jej rozmówczyni.

— Mówiłam mu, że lecę do systemu Urana i Sax zasugerował, że może się do mnie przyłączysz.

— Naprawdę tak powiedział?

— Tak. Dlatego zadzwoniłam. Lecę na Jowisza, a potem na Urana. Dwa tygodnie spędzę na Mirandzie.

— Miranda! — krzyknęła Ann. — Kim jesteś, powtórz?

— Zo Boone! Co z tobą, kobieto?

— Powiedziałaś: Miranda?

— Tak. Dwa tygodnie, może więcej, jeśli mi się spodoba.

— Jeśli ci się spodoba?

— Tak. Nie lubię zostawać w miejscach, które mi się nie podobają.

Clayborne pokiwała głową, jak gdyby była to jedyna sensowna odpowiedź, Zo dodała więc kpiącym, poważnym tonem, jak do dziecka:

— Tam jest dużo skał.

— Tak, tak.

Długa pauza. Zo obserwowała twarz na ekranie. Wymizerowana i pomarszczona, przypominała Russella, tyle że prawie wszystkie jej zmarszczki były pionowe. Oblicze wyciosane z drewna. W końcu Ann odezwała się:

— Pomyślę o tym.

— Podobno powinnaś wypróbowywać nowości — przypomniała jej Zo.

— Co takiego?

— Nie słyszałaś, co powiedziałam?

— Wiesz to od Saxa?

— Nie… Pytałam o ciebie Jackie.

— Pomyślę o tym — powtórzyła Ann i przerwała połączenie.

Dość tego, pomyślała Zo. Bardzo się starała, a jednak czuła się dziwnie. Ci issei w jakiś sposób potrafili wciągać innych w swój świat; wszyscy oni byli szaleni.

I w dodatku najwyraźniej nie sposób było przewidzieć ich zachowania, bowiem następnego dnia Clayborne oddzwoniła i powiedziała, że poleci.

Gdy się spotkały, Ann Clayborne okazała się rzeczywiście tak pomarszczona i wysuszona jak Russell, lecz jeszcze bardziej milcząca i obca — drażliwa, lakoniczna, skłonna do wybuchów złości. Pojawiła się w ostatniej chwili jedynie z plecaczkiem i wąskim, czarnym komputerem naręcznym, jednym z najnowszych modeli. Jej skóra była orzechowobrązowa i upstrzona naroślami, brodawkami i bliznami po usuniętych znamionach, powstałych w długim życiu spędzonym na dworze, zwłaszcza pierwszego okresu pobytu na Marsie, kiedy promieniowanie ultrafioletowe było naprawdę intensywne; krótko mówiąc, przysmażyła się czy też — jak mawiano w Echusie — przypiekła sobie główkę. Ann miała szare oczy, jej usta wyglądały jak pysk jaszczurki, linie od kącików ust do nozdrzy przypominały głębokie cięcia siekierą. Zo nigdy nie widziała bardziej zaciętej twarzy.

W trakcie tygodnia lotu na Jowisza Ann spędzała czas w małym parku statku, chodząc wśród drzew. Zo wolała przebywać w jadalni albo w dużym widokowym „baniaczku”, gdzie wieczorami zbierała się mała grupa podróżników — połykali tabletki pandorfiny i bawili się lub palili opium, a potem patrzyli w gwiazdy. Z powodu tej różnicy w zainteresowaniach Zo rzadko widywała Ann.

Przelecieli nad pasem asteroid, lekko zboczyli z płaszczyzny ekliptyki, mijając — zapewne, choć trudno było mieć pewność — wiele wydrążonych, małych światów. Wewnątrz skalnych ciał w kształcie kartofla, które pojawiały się na ekranach statku, mogły być zarówno szkielety prymitywnych budowli, jak i zamknięte kopalnie albo położone w pięknym otoczeniu miasta; mieszkały tam anarchistyczne, niebezpieczne społeczności, religijne grupy bądź przedstawiciele utopijnych, boleśnie spokojnych ludzkich kolektywów. Zdając sobie sprawę z faktu współegzystencji tak wielu rozmaitych ustrojów, często półanarchistycznych, Zo wątpiła, czy plany jej matki dotyczące zorganizowania zewnętrznych księżyców pod marsjańską egidą kiedykolwiek się powiodą. Obawiała się, że pas asteroidowy może posłużyć jako model politycznej organizacji dla całego Układu Słonecznego. Jackie nie zgadzała się z córką, twierdząc, że ze względu na swą szczególną naturę szeroki pas rozproszonych wokół Słońca ciał niebieskich nie może stanowić typowego przykładu dla całości. Jackie mówiła, że zewnętrzne księżyce tłoczą się dokoła gazowych gigantów i z tego powodu mogą zawierać między sobą przymierza, a poza tym w porównaniu z asteroidami były wielkie i zapewne mieszkańcy większości z nich chętnie by się sprzymierzyli z kimś w wewnętrznym układzie.

Zo nie była o tym przekonana. Jednak teraz statek zwalniał, docierając do systemu Jowisza, gdzie miała szansę sprawdzić w praktyce teorie Jackie. Hamując, pasażerowie dostrzegli z bliska cztery księżyce galileuszowe. Wszystkie miały ambitne plany terraformowania i zaczęły je właśnie realizować. Na trzech zewnętrznych, Kallisto, Ganimedesie i Europie, panowały podobne wstępne warunki — księżyce pokrywały warstwy wodnego lodu, Kallisto i Ganimedes w głąb na tysiąc kilometrów, Europę na sto kilometrów. Istnienie wody nie stanowiło niczego niezwykłego w zewnętrznym Układzie Słonecznym, ale z pewnością jej występowanie nie było czymś pospolitym, toteż wodne światy stały się znacznie cenniejsze niż te, które były jej pozbawione. Na lodowatych powierzchniach wszystkich trzech księżyców znajdowały się ogromne ilości rozproszonych skał, będących przeważnie pozostałościami po uderzeniach meteorytów; ten rumosz węglowego chondrytu okazał się bardzo użytecznym materiałem budowlanym. Osadnicy mieszkający na którymś z trzech księżyców, przybyli jakieś trzydzieści M-lat wcześniej, przetopili chondryty i zbudowali szkielety namiotów z węglowego nanoprzewodu przypominającego ten, którego użyto do konstrukcji marsjańskiej windy kosmicznej. Pokryli obszary o średnicy dwudziestu lub pięćdziesięciu kilometrów wielowarstwowymi materiałami namiotowymi, a pod namiotami rozsypali pokruszone kamienie, tworząc cienką warstwę ziemi — najwyższą warstwę wiecznej zmarzliny; w niektórych miejscach powstały jeziora, które stopili w lodowcu.

Zbudowane według tego planu namiotowe miasto na Kallisto otrzymało nazwę Jeziora Genewskiego; tam właśnie miała się spotkać marsjańską delegacja z kilkoma przywódcami i przedstawicielami grup politycznych Ligi Jowiszowej. Zo towarzyszyła delegacji jako z pozoru nic nie znacząca urzędniczka i obserwatorka, szukała jednak sposobności, by przekazać polecenia Jackie ludziom, którzy potrafiliby je roztropnie wypełnić.

Podobne spotkania odbywały się tu dwa razy do roku. Mieszkańcy Jowisza organizowali je, by dyskutować o terraformowaniu galileuszowych księżyców i Zo uznała je za dobre tło dla spraw matki. Siedziała z tyłu sali obok Ann, która zdecydowała się wziąć udział w zebraniu. Techniczne problemy przekształcania księżyców mimo ogromnej skali wydawały się proste i — przynajmniej na początkowym etapie — były identyczne dla Kallisto, Ganimedesa i Europy: ruchome reaktory termojądrowe przemierzały powierzchnię, ogrzewając lód i pompując gazy do wczesnej atmosfery wodorowo-tlenowej. Naukowcy mieli nadzieję stworzyć pasy równikowe, gdzie zebrana skała zostanie roztarta na proch i spełni funkcję warstwy gruntu ponad lodem. Wówczas będzie można utrzymywać temperaturę atmosfery w okolicach zera Celsjusza, co pozwoli na stworzenie — wokół pasa równikowych jezior — tundrowych ekosystemów; atmosfera będzie możliwa do oddychania, tlenowo-wodorowa.

Najbardziej wewnętrzny z księżyców galileuszowych, lo, był trudniejszy, ale intrygujący. Wyrzutnie na pozostałych trzech księżycach wystrzeliwały na jego powierzchnię wielkie pociski lodu i kamienia. Ponieważ lo leżał tak blisko Jowisza, znajdowało się na nim bardzo mało wody; jego powierzchnię stanowiła zlana warstwa bazaltu i siarki — siarka opadała w postaci spektakularnych pióropuszy wulkanicznych, wyzwalana pływami Jowisza i innych „galilejczyków”. W planie terraformowania zaznaczono, że lo potrzebuje więcej czasu niż pozostałe księżyce; projekt miał się opierać częściowo na infuzji żywiących się siarką bakterii w gorące źródła siarkowe wokół wulkanów.

Wykonanie wszystkich tych czterech planów spowalniał brak światła, toteż budowano potężnych rozmiarów kosmiczne lustra w punktach Lagrange’a Jowisza, gdzie istniały mniejsze komplikacje pola grawitacyjnego systemu planety; światło słoneczne miało być kierowane z tych luster na równiki „galilejczyków”. Wszystkie cztery księżyce były związane pływowo z Jowiszem, więc ich dni słoneczne zależały od długości orbity wokół planety, sięgających od czterdziestu dwóch godzin dla lo do piętnastu dni dla Kallisto. Niezależnie od długości ich dni, na każdy z księżyców docierało jedynie cztery procent tej ilości światła słonecznego, którą otrzymywała Ziemia. Prawda była jednak taka, że Ziemię oświetlała wręcz nadmierna ilość promieni słonecznych i te cztery procent stanowiły właściwie całkiem wystarczające światło — widoczność była siedemnaście tysięcy razy lepsza niż widok z Ziemi Księżyca w pełni. Niestety jednak Słońce nie dawało księżycom Jowisza odpowiedniej dla terraformowania ilości ciepła.

Terraformerzy „żebrali” o każde możliwe światło. Jezioro Genewskie i wszystkie kolonie na pozostałych księżycach zwrócono ku Jowiszowi, dzięki czemu mogły wykorzystywać promienie słoneczne odbite od tego gigantycznego globu. W wyższe partie atmosfery Jowisza spuszczano ruchome latarnie gazowe, które rozżarzały pewną ilość helu3 planety w punkty świetlne, zbyt jaskrawe, by można było dłużej niż przez sekundę patrzeć w nie bezpośrednio. Soczewki termojądrowe zawieszono przed elektromagnetycznymi talerzami zwierciadlanymi, które odbijały całe światło w płaszczyznę ekliptyki planety. Jowisz stanowił obecnie jeszcze bardziej spektakularny widok, upstrzony był bowiem boleśnie jasnymi diamentowymi kropkami wędrujących ponad powierzchnią planety około dwudziestu gazowych latarni.

Razem kosmiczne zwierciadła i latarnie gazowe ciągle dawały koloniom mniej niż połowę światła słonecznego, jakie otrzymywał Mars, tyle tylko można było zrobić. Tak wyglądało życie w zewnętrznym Układzie Słonecznym i Zo nazwała je nieco „przytłumionym”. Zgromadzenie nawet tej ilości światła wymagało stworzenia potężnej infrastruktury i pomoc w owej sprawie zamierzała zaproponować Jackie, a w jej imieniu delegacja marsjańska. Mieli do zaoferowania ogromne reaktory termojądrowe, dodatkowe latarnie gazowe, a także doświadczenie związane z kosmicznymi zwierciadłami i innymi technikami terraformowania. Teraz, gdy sytuacja w marsjańskiej przestrzeni ustabilizowała się, stowarzyszeniu spółdzielni aerokosmicznych potrzebne były nowe projekty. Pragnęli wnieść kapitał i wiedzę w zamian za preferencyjne umowy handlowe, zapasy heIu3 zebranego w górnych partiach atmosfery Jowisza i możliwości eksplorowania powierzchni czterech „galilejczyków”, wydobywania pewnych kopalin oraz ewentualnego wspólnego (wraz z naukowcami z Jowisza) terraformowania mniejszych księżyców, wszystkich osiemnastu.

Zainwestowany kapitał, doświadczenie, handel — była to kusząca, a nawet bardzo kusząca propozycja. Marchewka. Oczywiście, gdyby Galilejczycy zaakceptowali ofertę, zawarliby swoistą handlowo-naukową unię z Marsem, a wówczas Jackie mogłaby podpisać różnego rodzaju umowy polityczne i tym samym wciągnąć jowiszowe księżyce w swoją sieć. Ewentualność ta była dla Jowiszan równie jasna, jak dla wszystkich innych, starali się więc ze wszystkich sił otrzymać to, czego chcą, nie dając w zamian zbyt wiele. Bez wątpienia mieli też nadzieję na podobne oferty od ziemskich eksmetanarodowców i innych organizacji.

Od tego momentu zaczynała się rola Zo; jeśli propozycje marsjańskie stanowiły marchewkę, Zo była kijem. Oficjalnie marchewka, a za plecami kij — typowa metoda Jackie dotycząca wszystkich spraw.

Zo przekazywała groźby swej matki pozornie subtelnymi, niebezpośrednimi aluzjami, dzięki czemu wydawały się jeszcze ostrzejsze. Na przykład podczas krótkiego spotkania z urzędnikami z lo Zo niedbale stwierdziła, że ich plan ecopoesis jest zbyt powolny; powiedziała, że miną tysiące lat, zanim bakterie przeżują siarkę, zmieniając ją w użyteczne gazy, a tymczasem spore problemy stwarza ogromne pole radiowe Jowisza, które otacza ich księżyc, powodując na razie niezauważalną mutację bakterii. Oznajmiła również, że mieszkańcy lo potrzebują j onosfery i wody, po czym dodała, że może nawet powinni się zastanowić nad przesunieciem księżyca na wyższą orbitę wokół ich, jak to ujęła, wspaniałego gazowego boga. Oczywiście, Mars, centrum wiedzy z zakresu terraformowania oraz najzdrowszej i najbogatszej cywilizacji w Układzie Słonecznym, mógł ich w tym wszystkim wesprzeć, udzielając specjalnej pomocy, albo też przedyskutować z innymi „galilejczykami” kwestię przejęcia projektu terraformowania i w ten sposób go przyspieszyć.

Później Zo odbywała luźne rozmowy z różnymi przedstawicielami władz lodowych księżyców galileuszowych: na przyjęciach koktajlowych po warsztatach dyskusyjnych, podczas grupowych spacerów po nadbrzeżnej promenadzie nad Jeziorem Genewskim, pod sonoluminescencyjnymi światłami ulicznymi zwisającymi z sufitu namiotu. Mówiła swoim rozmówcom, że delegaci z lo zamierzają samodzielnie zawierać umowy. Wyjaśniała, że posiadają największy potencjał, ciepło, metale ciężkie i szansę na wspaniały rozwój turystyki, dodając, że sami pragną o sobie decydować, odrywając się od Ligi Jowiszowej.

Ann chodziła wraz z Zo oraz innymi osobami na niektóre z tych spacerów i Zo pozwoliła jej się przysłuchiwać paru rozmowom, była bowiem ciekawa jej reakcji. Stara areolożka uczestniczyła między innymi w przechadzce po nadbrzeżnej promenadzie, usytuowanej na niskim stożku krateru meteorytowego, na dnie którego znajdowało się jezioro. Tutejsze kratery rozbryzgowe były znacznie ciekawsze od marsjańskich; lodowaty stożek tego krateru wystawał tylko kilka metrów ponad ogólną powierzchnię księżyca, tworząc okrągłą groblę, z której można było patrzeć na wodę jeziora, na obsadzone trawą ulice miasta lub dalej, poza namiot, na pokrytą lodowym rumoszem dolinę, wyginającą się ku pobliskiemu horyzontowi. Niezwykła płaskość krajobrazu wokół namiotu sugerowała naturę tego świata — cały pokryty był przez głęboki na tysiąc kilometrów lodowiec, który niczym gąbka wchłaniał uderzenie każdego meteorytu i pływowe pęknięcia, a następnie ponownie i szybko przybierał tę samą płaską formę.

Małe czarne fale tworzyły interferencyjne obrazy na powierzchni jeziora — płaskiej tafli wody, białej jak lodowe dno jeziora, lecz nieco zabarwionej ciemną żółcią dzięki bliskości wielkiej kuli (aktualnie w fazie między kwadrą a pełnią) Jowisza, wokół którego wirowały kremowożółte oraz pomarańczowe pasy i tańczyły jaskrawe kropeczki gazowych latarni.

Idący minęli linię drewnianych budynków; drewno pochodziło z zalesionych wysp, unoszących się w dalszej części jeziora niczym tratwy. Trawniki połyskiwały zielenią, „ogrody” rosły za budynkami w dużych skrzyniach, oświetlonych długimi, jasnymi lampami. Zo ostrym tonem przemawiała do swoich rozmówców, zakłopotanych wysokiego szczebla urzędników, którzy reprezentowali Ganimedesa; przypomniała im o militarnej potędze Marsa i ponownie zdradziła, jakoby przedstawiciele lo rozważali odejście z Ligi.

Po tej rozmowie Ganimedianie odeszli na kolację naprawdę przerażeni.

— Jakaś ty subtelna — mruknęła Ann, kiedy upewniła się, że tamci jej nie usłyszą.

— No, no, teraz jesteśmy sarkastyczni — odparła Zo.

— Jesteś potworem. Zastanów się kiedyś nad sobą.

— Będę chyba musiała zapisać się do szkoły, w której „czerwoni” uczą dyplomatycznej delikatności. Może powinnam kazać swoim asystentom, aby wraz ze mną wysadzili w powietrze parę miejsc na tutejszych księżycach.

Ann zazgrzytała zębami. Szybkim krokiem wędrowała dalej po promenadzie, a Zo szła za nią.

— Dziwne, że zniknął Wielki Czerwony Punkt — odezwała się Zo, kiedy przechodziły przez most nad kanałem. — To chyba jakiś znak. Ciągle spodziewam się, że wróci.

Powietrze było chłodne i wilgotne. Ludzie, których mijały, pochodzili przeważnie z Ziemi i należeli do diaspory. Kilku lotniarzy kręciło leniwe spirale pod sufitem przezroczystego namiotu. Zo obserwowała ich na tle wielkiej planety. Ann zatrzymywała się często, zbierając próbki skał; ignorowała lodowe miasto i jego mieszkańców, kroczących z wdziękiem w wielobarwnych, jaskrawych ubraniach. Obok dwóch kobiet przebiegła nagle grupa ścigających się młodych tubylców.

— Bardziej interesują cię skały niż ludzie — zauważyła Zo, na wpół z podziwem, na wpół z irytacją.

Ann rzuciła jej piorunujące, bazyliszkowe spojrzenie, ale Zo wzruszyła ramionami, wzięła ją pod ramię i pociągnęła naprzód.

— Tutejsi młodzi tubylcy mają najwyżej piętnaście lat marsjańskich, mieszkają przez całe życie w jednej dziesiątej grawitacji i nie dbają o Ziemię ani o Marsa. Wierzą w jowiszowe księżyce, w wodę, w pływanie i latanie. Większość z nich poddała się operacji oczu, by lepiej widzieć w słabym świetle. Niektórzy wykształcili sobie skrzela. Ich plany terraformowania potrwają pięć tysięcy lat. Ci ludzie stanowią następny krok w ewolucji, och, Ka, a ty oglądasz skały, które są identyczne jak skały we wszystkich innych miejscach naszej galaktyki. Jesteś naprawdę tak szalona, jak mi mówiono.

Ann odskoczyła jak rzucony kamień i powiedziała:

— Podobnie mówiłam, gdy próbowałam skłonić Nadię do wyjazdu z Underbill.

Zo wzruszyła ramionami.

— Chodź — mruknęła. — Mam następne spotkanie.

— Prawda, praca w mafii nigdy się nie kończy — powiedziała Ann, niemniej jednak poszła za Zo, rozglądając się wokół; przypominała królewskiego błazna, mała, pomarszczona i ubrana w dziwaczny staroświecki kombinezon.

Przy dokach spotkały się z członkami rady miejskiej Jeziora Genewskiego, którzy wyglądali na zdenerwowanych. Wsiedli na mały prom i popłynęli wśród floty niewielkich łodzi żaglowych. Na jeziorze wiał silny wiatr. Przemieszczali się ku jednej z zalesionych wysepek. Jej bagnistą powierzchnię — ruchliwą, podgrzaną glebę — porastały ogromne okazy balsy i teku; na brzegu wyspy, w otwartych drzwiach małego tartaku pracowali drwale. Tartak był dźwiękoszczelny, lecz mimo to rozmowie towarzyszyły stłumione jęki tnącej drzewo piły. Zo uświadomiła sobie, że płynie po jeziorze na księżycu Jowisza, wpatrzyła się w barwy poszarzałe z powodu odległości od Słońca i poczuła w swoim sercu lotniarki nieznaczne radosne ukłucia.

— Jak tu pięknie — powiedziała. — Rozumiem, dlaczego mieszkańcy Europy pragną przekształcić cały swój księżyc w wodny świat i żeglować po nim. Mogliby potem wysyłać nadwyżki wody na Wenus i stworzyć kilka niewielkich wyspiarskich lądów. Nie wiem, czy wam wspominali o tym pomyśle. Może to tylko takie marzenie, podobne propozycjom stworzenia małej czarnej dziury i wprowadzenia jej w górną część atmosfery Jowisza. Zmienić Jowisza w gwiazdę, to dopiero pomysł! Wówczas mielibyście tyle światła, ile chcecie…

— Czy Jowisz nie zostałby w ten sposób zniszczony? — spytał jeden z tubylców.

— Och, tak, ale potrwałoby to bardzo długo, podobno miliony lat.

— A potem supernowa — wtrąciła Ann.

— Oczywiście. Wszystko zniszczone, pozostałby jedynie Pluton. Tyle że do tego czasu będziemy już daleko stąd, w taki czy inny sposób. A jeśli nie, naukowcy coś wymyślą.

Ann roześmiała się zgrzytliwie. Tubylcy, którzy intensywnie rozmyślali, najwyraźniej nie zwrócili na to uwagi.

Po zakończeniu rozmowy Ann i Zo wracały promenadą nad brzegiem jeziora.

— Jesteś okrutna — zauważyła Ann.

— Przeciwnie. Postępuję bardzo subtelnie. Tamci nie wiedzą, czy mówię tylko za siebie, za Jackie czy może za całego Marsa. Może, ot tak, po prostu sobie gadam. Moich rozmówców skłaniam jednakże do myślenia w szerszym kontekście. Zbyt łatwo wczuwają się w sytuację Jowisza i zapominają o reszcie. A cały Układ Słoneczny powinien stanowić jedno polityczne ciało, z czego ludzie nie zdają sobie sprawy i trzeba im pomóc to zrozumieć.

— Sama potrzebujesz pomocy. Nie żyjemy w renesansowej Italii.

— Machiavelli zawsze się przydaje, jeśli to masz na myśli.

— Przypominasz mi Franka.

— Kogo?

— Franka Chalmersa.

— Jedyny issei, którego podziwiam — przyznała Zo. — Przynajmniej z tego, co o nim czytałam. Tylko on wśród całej waszej setki nie był hipokrytą. Tylko on próbował coś zmienić.

— Nie możesz nic o tym wiedzieć — warknęła Ann.

Zo wzruszyła ramionami.

— Przeszłość jest dla nas wszystkich taka sama. Wiem tyle, co ty.

Minęła je grupa Jowiszan. Byli bladzi, wielkoocy i całkowicie zaabsorbowani rozmową. Zo wskazała na nich i powiedziała:

— Popatrz na nich! Są tacy skupieni. Ich także podziwiam, naprawdę. Z całą energią rzucają się w projekt, który nie zostanie ukończony jeszcze długo po ich śmierci… Absurdalny gest, gest przekory wolności, boże szaleństwo, jak gdyby byli plemnikami pędzącymi wariacko ku nieznanemu celowi.

— Tak jak my wszyscy — odburknęła Ann. — To się nazywa ewolucja. Kiedy lecimy na Mirandę?

Leciały wokół Urana, który znajdował się czterokrotnie dalej od Słońca niż Jowisz. W porównaniu z Ziemią docierała tu tylko jedna czwarta światła słonecznego, co znacznie utrudniało poważniejsze projekty terraformiczne, chociaż — jak Zo stwierdziła po wejściu do systemu planety — widoczność była absolutnie wystarczająca; światło słoneczne miało tysiąc trzysta razy jaśniejszą moc niż widok z Ziemi Księżyca w pełni, a Słońce nadal przypominało oślepiający mały żeton w czarnym szeregu gwiazd; chociaż obiekty wydawały się nieco przyćmione i pozbawione koloru, były idealnie widoczne. Symbol wielkiej mocy ludzkiego oka i ducha, świetnie funkcjonujący tak daleko od domu.

Jednak wokół Urana nie było tak dużych księżyców, żeby przyciągnęły poważniejszych terraformerów. Rodzina planety składała się z piętnastu małych księżyców; największe z nich — Tytania i Oberen — liczyły sobie sześćset kilometrów średnicy. Większość pozostałych była znacznie mniejsza; w gruncie rzeczy, stanowiły zbiór małych asteroid, przeważnie nazwanych na cześć szekspirowskich bohaterek. Okrążały najłaskawszego z gazowych gigantów, niebiesko-zielonego Urana; w jego płaszczyźnie ekliptyki znajdowały się bieguny, a jedenaście wąskich grafitowych pierścieni przypominało ledwie widoczne pętle. Ogólnie rzecz biorąc, nie był to obiecujący system dla ludzi.

Niemniej jednak przybyli oni i osiedlili się. Zo nie była zaskoczona, ponieważ ludzie badali powierzchnię i budowali na Trytonie, Plutonie i Charonie, a gdyby odkryto dziesiątą planetę i wysłano na nią ekspedycję, bez wątpienia znaleziono by tam namiotowe miasto, którego obywatele już kłóciliby się między sobą i przeklinali każdego, kto pochodząc z zewnątrz, próbowałby się mieszać w ich sprawy. Tak wyglądało życie w diasporze.

Główne miasto namiotowe w systemie Urana leżało na Oberonie, największym i najdalszym z piętnastu księżyców. Statek wiozący Zo, Ann i resztę Marsjan zadekował na orbicie planety tuż w pobliżu księżyca, potem podróżnicy wsiedli na prom i polecieli złożyć krótką wizytę w głównej kolonii Oberona.

Miasto nazywało się Hippolyta. Wybudowano je w jednej z długich, wąskich dolin, które znajdowały się na każdym z większych księżyców Urana. Ponieważ grawitacja była tu jeszcze skromniejsza niż światło, miasto zaprojektowano jako miejsce w pełni trójwymiarowe, z balustradami, ślizgowymi sznurami, latającymi wyciągami kuchennymi, balkonami na urwiskach, ruchomymi schodami, pochylniami i drabinami, trampolinami i deskami, z których skakano do wody, wiszącymi restauracjami i pawilonami na cokołach; wszystko było oświetlone jaskrawobiałymi lampami w kształcie kuł. Zo natychmiast pomyślała, iż tak wiele sprzętów w powietrzu uniemożliwia lotniarstwo; jednak w tej grawitacji codzienne życie przypominało latanie i kiedy odbiła się i podskoczyła wysoko w powietrze, zdecydowała się przyłączyć do posuwających się tanecznym krokiem mieszkańców. Właściwie, bardzo niewiele osób próbowało chodzić na sposób ziemski; tutaj ludzie poruszali się w powietrzu nierównymi, krętymi, pełnymi skokami tyczkarzy, wirowali, nurkowali lub wykonywali pętle w stylu Tarzana. Na najniższym poziomie miasta wisiała siatka.

Tutejsi mieszkańcy przylecieli ze wszystkich możliwych miejsc w Układzie, chociaż przeważnie z Marsa albo Ziemi. Nie istnieli jeszcze tubylczy Uranianie, z wyjątkiem jednego dziecińca dla małych dzieci, które urodziły kobiety budujące kolonię. Zaludniono już sześć księżyców, a ostatnio wypuszczono w górną partię atmosfery planety sporą liczbę gazowych latarni; unosiły się w pierścieniach nad jej równikiem, a obecnie płonęły na tle niebiesko-zielonego Urana jak igiełki słonecznego światła, tworząc coś na kształt diamentowego naszyjnika wokół środka giganta. Latarnie powiększyły ilość światła w systemie planety aż tak, że każdy, kogo Marsjanie spotkali na Oberonie, mówił o nagłej intensywności barw, chociaż na Zo otoczenie nie zrobiło pod tym względem wrażenia.

— Nie potrafię sobie wyobrazić tego świata przedtem — powiedziała jednemu z lokalnych entuzjastów. — Nadal jest niemal całkowicie monochromatyczny.

Obecnie wszystkie budynki miasta pomalowano na rozmaite, bardzo jaskrawe kolory, chociaż Zo nie do końca je rozróżniała. Potrzebowałaby urządzenia rozszerzającego źrenice.

Tutejsi mieszkańcy jednak byli najwyraźniej zadowoleni ze swojego świata. Oczywiście, niektórzy przebąkiwali o przeprowadzce, gdy zostaną ukończone urańskie miasta — na Trytona („następny wielki problem”), na Plutona albo Charona; byli w końcu budowniczymi. Inni natomiast osiedlili się tu na dobre i brali lekarstwa lub poddawali się transkrypcji genetycznej zwiększającej między innymi wrażliwość wzrokową. Ci ludzie wspominali o przyciągnięciu komet z chmury Oorta w celu zaopatrzenia księżyca w wodę i może także o wywołaniu zderzenia dwóch albo trzech mniejszych, nie zamieszkanych księżyców, co stworzyłoby większe i cieplejsze — jak nazwała je jedna z osób — „sztuczne Mirandy”, które łatwiej będzie terraformować.

Ann wyszła z tego zebrania czy też może raczej przeciągnęła się wzdłuż balustrady, nie potrafiła bowiem poradzić sobie w minigrawitacji. Po chwili Zo ruszyła za nią, po ulicach pokrytych bujną, zieloną trawą. Podniosła oczy i zobaczyła akwamarynowego giganta oraz smukłe, przyćmione pierścienie; zimny, niezwykły widok, który wedle żadnych wcześniejszych ludzkich standardów nie był atrakcyjny i z powodu niewielkiej grawitacji małego księżyca być może nie do utrzymania na dłuższą metę. Ale w zebraniu uczestniczyli Uranianie, zachwalający misterne piękno planety, a nawet tworzący nową estetykę, według której ją oceniali, mimo iż planowali wszystko zmodyfikować. Podkreślali subtelne odcienie kolorów, chłodną ciepłotę powietrza pod namiotem, poruszanie się w powietrzu przypominające lot lub taniec we śnie… Niektórzy z nich stali się nawet takimi patriotami, że byli przeciwni radykalnemu przekształceniu ich świata; reprezentowali swego rodzaju lokalnych „czerwonych” w stopniu, na jaki pozwalało owo niegościnne miejsce.

I teraz niektórzy z nich odnaleźli Ann. Podeszli do niej całą grupą, otoczyli ją kręgiem. Każdy chciał chwycić ją za rękę, uściskać lub pocałować w czubek głowy; jeden ukląkł, aby ucałować jej stopy. Zo dostrzegła spojrzenie Ann i roześmiała się.

— Dajcie spokój — powiedziała grupie, której najwyraźniej wyznaczono coś w rodzaju statusu obrońcy księżyca Miranda.

Grupa lokalnych „pseudoczerwonych” powstała w miejscu, gdzie jej istnienie było zupełnie pozbawione sensu i w czasach, gdy — nawet na Marsie — dawno już zrezygnowano z tego typu działalności. Teraz jednak tutejsi „czerwoni” przylecieli lub dotarli, chwytając się balustrady. Zajęli miejsca wokół stołu ustawionego w środku namiotu na wysokiej smukłej kolumnie i jedli posiłek, dyskutując o różnych sprawach Układu. Stół wyglądał jak oaza w przyćmionym powietrzu namiotu z diamentowym naszyjnikiem w okrągłej, jadeitowej oprawie lśniącej z góry; Zo miała początkowo wrażenie, że stanowi on środek miasta, ale gdy zawisła w powietrzu, zauważyła kilka innych tego typu oaz, z których każda zapewne wyglądała podobnie. Hippolyta była małym miastem, ale na Oberonie mogły się znajdować dziesiątki takich osad, podobnie jak na Tytanu, Arielu czy Mirandzie; księżyce były małe, niemniej jednak ich powierzchnia sięgała setek kilometrów kwadratowych. Na tym polegała siła przyciągania owych opuszczonych przez Słońce satelitów: ziemia, która nie należała do nikogo, otwarta przestrzeń — kolejny świat, kolejna frontiera, gdzie istniały widoki na rozpoczęcie nowego życia i stworzenie od podstaw nowego społeczeństwa. Dla Uranian wolność była warta o wiele więcej niż światło czy grawitacja. Przygotowali więc odpowiednie programy, zaprogramowali automatyczne maszyny i przylecieli tu, by zbudować namioty i zamieszkać w nich, by stać się tutejszą „pierwszą setką”.

Bez wątpienia ludzie ci nie mieli ochoty słuchać o planach Jackie związanych z politycznymi sojuszami. A poza tym lokalne różnice bardzo ich już podzieliły; Zo spostrzegła, że wiele osób siedzących przy stole jest nastawionych zdecydowanie wrogo wobec innych. Z uwagą obserwowała ich twarze, podczas gdy szefowa marsjańskiej delegacji, Marie, ogólnie przedstawiała warunki propozycji, mówiąc o stworzeniu przymierza, dzięki któremu Uranianie łatwiej mogliby sobie poradzić z własnymi problemami i uniezależnić się od historycznie, ekonomicznie i liczebnie potężnej Ziemi, ogromnej, przeludnionej, zalanej, ubłoconej z powodu swojej przeszłości niczym świnia w chlewie, i niestety nadal stanowiącej dominującą siłę w diasporze. Marie podkreśliła, że sojusz z Marsem leży w najlepszym interesie każdej kolonii, że powinien powstać zjednoczony front kontrolujący imigrację, handel i rozwój — czyli, jednym słowem, własną przyszłość.

Mimo iż przedstawiciele urańskich księżyców spierali się między sobą, obecnie byli jednomyślnie przeciwni wszelkim umowom z Marsem. Delegacji odpowiedziała starszawa kobieta, burmistrz Hippolyty, i gdy mówiła, nawet mirandyjscy „czerwoni” kiwali głowami; zamierzali samodzielnie uporać się z Ziemią i uważali, że obie planety stanowią równie wielkie zagrożenie dla ich wolności. Zaplanowali sobie, że będą unikać zarówno sojuszy, jak i konfrontacji, zawierając jedynie krótkoterminowe porozumienia bądź — zależnie od okoliczności — stawiając opór. Pragnęli, aby wszyscy traktowali ich jak równych sobie. Po prostu nie istniała według nich potrzeba żadnych bardziej formalnych układów.

— Całe to przymierze pachnie mi jakąś odgórną kontrolą — podsumowała mówczyni. — Nie stosujecie czegoś takiego na Marsie, dlaczego próbujecie z nami?

— Ależ stosujemy ją na Marsie — odparła Marie. — Poziom kontroli wyłania się sam, powstaje z kompleksu mniejszych systemów i jest użyteczny, by rozwiązywać globalne problemy. Skoro się sprawdza, sądzimy, że można go rozszerzyć na kontakty międzyplanetarne. Mylicie totalizację z totalitaryzmem, a to bardzo poważny błąd.

Uranianie nie wydawali się przekonani. Zo pomyślała, że powód leży zapewne w ich przesadnej pewności siebie, z którą w odpowiedni sposób będzie musiała sobie poradzić. Nie uważała zadania za trudne, to była tylko kwestia argumentów.

Podczas kolacji Ann milczała. Dopiero gdy ogólna dyskusja dobiegła końca i Mirandyjczycy zaczęli jej zadawać pytania, osobliwie ożyła, jak gdyby podłączono ją do prądu. Odpowiadała i sama pytała o aktualne kwestie związane z lokalną planetologią: między innymi o klasyfikację różnych regionów Mirandy jako części dwóch zderzających się planetazymali oraz o nową teorię, która zakładała, że maleńkie księżyce — Ofelia, Desdemona, Bianka i Puck, stanowią fragmenty, które odpadły po zderzeniu Mirandy. Zadawała szczegółowe i mądre pytania, toteż rozmówcy wydawali się zdumieni jej wiedzą; oczy rozszerzyły im się do rozmiaru okrągłych oczu lemurów. Reszta Uranian była również zadowolona z zainteresowania starej Marsjanki. Ann naprawdę była „Czerwoną” przez duże „C” — teraz Zo dokładnie rozumiała, co to oznacza — a także jedną z najsłynniejszych osób w historii. Istniała możliwość, że wszyscy Uranianie mieli w sobie trochę „czerwieni”, traktowali bowiem swój świat inaczej niż osadnicy systemów Jowisza i Saturna: nie dysponowali żadnymi planami terraformowania na wielką skalę, chcieli mieszkać w namiotach i przez resztę życia chodzić po pierwotnych skałach, l czuli — przynajmniej przedstawiciele grupy „obrońców” — że Miranda jest światem tak niezwykłym, że należy ją zostawić w absolutnym spokoju. To był, rzecz jasna, „czerwony” pomysł. Jeden z urańskich „czerwonych” oświadczył wprost, że ludzie nie potrafiliby zrobić dla niej niczego pożytecznego, lecz jedynie zredukowaliby to, co najbardziej wartościowe. Powiedział też, że dla nich Miranda ma nie tylko wartość okazu planetologicznego, jest czymś znacznie ważniejszym, czymś, co posiada własną, wewnętrzną godność. Ann obserwowała uważnie każdego z mówiących i Zo dostrzegła w jej oczach sprzeciw — Ann nie zgadzała się z nimi, a może nawet zupełnie ich nie rozumiała. Dla niej wszechświat był sprawą naukową, natomiast dla tych ludzi — kwestią ducha. Zo uświadomiła sobie, że bliższe jest jej stanowisko Uranian niż punkt widzenia Ann, jej stały nacisk na traktowanie wszystkiego jako przedmiotu badań. Niemniej jednak rezultat był taki sam — zarówno lokalni, jak i Ann reprezentowali etykę „czerwonych” w czystej formie: żadnego terraformowania Mirandy (ma się rozumieć), a także żadnych kopuł, namiotów ani zwierciadeł, tylko jedna stacja dla odwiedzających i kilka wyrzutni rakietowych (chociaż punkt ten wydawał się kontrowersyjny dla grupy „obrońców”), zakaz wszelkiego poruszania się z wyjątkiem podróży pieszej i lotów rakietą tak wysoko nad powierzchnią, by nie wzniecać pyłu. Grupa „obrońców” wyobrażała sobie Mirandę jako pierwotny świat, który można przejść, ale na którym nigdy nikt nie zamieszka, świat, który nigdy nie zostanie zmieniony. Księżyc dla amatorów wspinaczek albo nawet — dla lotników. Wolno na niego patrzeć i nic więcej. Naturalne dzieło sztuki.

Ann kiwała na te wszystkie stwierdzenia głową. Rozumiała, to była namiętna miłość do skał, do skalnego świata. Fetysze można znaleźć wszędzie, a wszystkich tych ludzi najwyraźniej łączył jeden fetysz. Zo uznała nagle swoją obecność wśród nich za dziwną, dziwną i intrygującą, choć coraz wyraźniej dostrzegała, w jaki sposób powinna z nimi rozmawiać, aby wykonać swoje zadanie. Grupa „obrońców” zamówiła specjalny prom na Mirandę, chcąc ją pokazać Ann. Nikogo innego miało tam nie być. Prywatna podróż po najdziwniejszym ze wszystkich księżycu dla najdziwniejszej ze wszystkich „czerwonych”. Zo roześmiała się.

— Chciałabym również polecieć — dodała poważnie.

W ten sposób „Wielkie Nie” powiedziało „tak”. Ann na Mirandzie.

Był to najmniejszy z pięciu dużych księżyców Urana — tylko czterysta siedemdziesiąt kilometrów średnicy. We wczesnym okresie, jakieś trzy i pół miliarda lat temu, mniejsza poprzedniczka Mirandy uderzyła w inny księżyc o podobnej wielkości; dwa ciała roztrzaskały się, potem ponownie zbiły w jedną masę, pod wpływem ciepła wyzwolonego przez zderzenie, tworząc kulę. Zanim nastąpiło pełne połączenie, nowy księżyc schłodził się.

W rezultacie powstał krajobraz jak ze snu, straszliwie rozproszony i chaotyczny. Niektóre regiony były gładkie jak skóra, inne surowo porozcierane; jedne stanowiły przeobrażone powierzchnie dwóch protoksiężyców, drugie obnażyły wewnętrzny materiał skalny. Później pojawiły się strefy głębokich, wąskich rozpadlin, ukazujące miejsca nie dokończonego zetknięcia się obcych sobie fragmentów. Na tych terenach rozległe systemy równoległych wąskich szczelin wyginały się pod ostrym kątem, tworząc frapujące formacje w kształcie litery „V”, co wyraźnie oznaczało, że w zderzeniu brały udział dwie siły. Rozpadliny na szarym globie były tak wielkie, że stały się widoczne z przestrzeni w postaci wyrytych na głębokości dziesiątek kilometrów liter.

Wylądowali na płaskowyżu obok największej z tych wyciętych szczelin, zwanej Rozpadliną Prospera. Założyli skafandry, po czym opuścili statek kosmiczny i wyszli na krawędź szczeliny. Przyćmiona przepaść, tak głęboka, że Zo wydawało się, iż dno leży w innym świecie. W połączeniu z lekką mikrograwitacją, gdy patrzyła w dół, przeżywała osobliwe wrażenie: odległe uczucie lotu, który czasem odbywała w snach; wszystkie marsjańskie warunki znikały i świat zmieniał się w jakieś duchowe niebo.

Uran unosił się nad głowami podróżników, pełny i zielony glob, którego obecność powodowała, że cała Miranda pobłyskiwała barwą jadeitu. Zo zatańczyła na brzegu: wspinała się na palce, podskakiwała, płynęła w powietrzu, a następnie opadała, wirując; jej serce wypełniało piękno. Myślała o niezwykłych, diamentowych iskierkach gazowych latarni surfujących po stratosferze Urana, o niesamowitym jadeicie. Światła wokół okrągłej, zielonej, papierowej latarni. Ledwie widoczne przepastne głębiny. Wszystko lśniło własną, wewnętrzną zielenią, z każdej rzeczy wybuchała viriditos, a równocześnie cały świat był martwy i zupełnie nieruchomy; poruszali się jedynie oni, intruzi, obserwatorzy. Zo tańczyła.

Ann była w znacznie lepszym nastroju niż w Hippolycie. Szła naprzód z nieświadomą gracją kogoś, kto spędził wiele czasu, chodząc po skale; kamienny balet. W ręce odzianej w grubą rękawicę niosła długi, kanciasty młotek, kieszenie na udach wybrzuszały się od zebranych próbek. Ann nie odpowiadała na okrzyki Zo ani przedstawicieli grupy „obrońców”, wszyscy oni zupełnie dla niej nie istnieli. Zachowywała się jak aktorka grająca rolę Ann Clayborne. Zo roześmiała się na tę myśl.

— Gdyby postawić kopułę nad tą ciemną przepaścią, całkiem ładnie by się tu mieszkało — odezwała się. — Wystarczy wyjątkowo mało materiału namiotowego, a zyska się sporą ilość lądu, nie? A jaki widok. Cudowny.

Nikt oczywiście nie zareagował na tę jawną prowokację, jednak słowa młodej Marsjanki z pewnością dały im do myślenia. Zo podążała za grupą „obrońców” niczym albatros. Zaczęli schodzić po spękanych skałach w kształcie schodków, które rzędami pokrywały krawędź wąskiej skarpy, ciągnącej się od ściany przepaści w dal jak fałda draperii marmurowego posągu. Schodki kończyły się płaskim zakrętem w odległości wielu kilometrów od ściany, około kilometra lub więcej poniżej brzegu. Dalej płaska skarpa opadała nagle w kształcie pionowego uskoku na dno rozpadliny; mniej więcej dwadzieścia kilometrów prosto w dół. Dwadzieścia kilometrów! Dwadzieścia tysięcy metrów, jakieś siedemdziesiąt tysięcy stóp… Nawet wspaniały Mars nie mógł się pochwalić taką ścianą.

Na Mirandzie znajdowała się cała masa skarp i innych skalnych deformacji na podobnych do tej ścianach: bruzd i „draperii”, które wyglądały jak w wapiennej grocie, tyle tylko, że było ich bardzo wiele; kiedyś ściana stopiła się i w postaci ciekłej spłynęła w otchłań, a później zamarzła na zawsze w panującym na księżycu zimnie. Podczas zejścia podróżnicy widzieli wszystko świetnie z każdego punktu. Poręcz przytrzymywały przybite do krawędzi skarpy bolce i wszyscy idący przymocowali do pasków na kosmicznych skafandrach liny łączące ich z poręczą; wspaniały pomysł, ponieważ krawędź skarpy była wąska i najlżejsze ześlizgnięcie się na bok mogło się zakończyć runięciem w przepaść. Pajęczy, mały statek kosmiczny, którym przylecieli, miał się opuścić na dno schodów i zabrać ich z płaskiego punktu na końcu skarpowego wzgórka. Mogli więc schodzić, nie martwiąc się o powrót; opuszczali się zatem minuta po minucie w milczeniu, które wcale nie było przyjazne. Zo nie potrafiła się powstrzymać od uśmiechu, ponieważ niemal słyszała czarne myśli swoich towarzyszy i starcie wisiało w powietrzu. Ann zachowywała się inaczej — przystawała co kilka metrów, badając szczeliny między nierównymi schodami.

— Ta obsesja związana ze skałami jest taka patetyczna — odezwała się do niej Zo na prywatnym kanale. — Być tak starą, a jednocześnie tak krótkowzroczną. Ograniczać się do świata obojętnej materii, świata, który nigdy cię nie zaskoczy, nigdy niczego nie zrobi. Nigdy cię nie zrani. Areologia jako rodzaj tchórzostwa. Doprawdy, smutne.

W interkomie rozległo się prychnięcie. Ann była oburzona.

Zo roześmiała się.

— Jesteś bezczelną dziewuchą — warknęła Ann.

— Jestem.

— A w dodatku głupią.

— O nie! — Zo zaskoczył własny wybuch. W chwilę później dostrzegła, jak twarz za szybką hełmu Ann wykrzywia się gniewem; pomiędzy sapnięciami wydawała w interkom syknięcia.

— Nie psuj spaceru — powiedziała oschle.

— Nie lubię być ignorowana — odburknęła Zo. — Jestem tym już zmęczona.

— Kto się teraz boi?

— Boję się nudy.

Do uszu Zo dotarł kolejny syk oburzenia.

— Jesteś bardzo kiepsko wychowana.

— Czyja to wina?

— Och, twoja. Twoja. A my musimy znosić tego skutki.

— Cierpcie zatem dalej. Pamiętaj, że jesteś tu dzięki mnie.

— Raczej dzięki Saxowi, niech Bóg błogosławi jego małe serce.

— Dla ciebie wszyscy są mali.

— W porównaniu z tym… — Po ruchu hełmu Zo domyśliła się, że Ann spojrzała w rozpadlinę.

— Mówisz o niemym bezruchu, w którym czujesz się taka bezpieczna.

— To szczątki po zderzeniu bardzo podobnym do innych zderzeń planetazymali w początkach istnienia Układu Słonecznego. Przydarzyły się też Marsowi i Ziemi. Forma, z której wyłoniło się życie. Okno do tamtego czasu, rozumiesz?

— Rozumiem, ale nic mnie to nie obchodzi.

— Uważasz, że nie ma znaczenia.

— W sensie, który masz na myśli, nic nie ma znaczenia. Nic się nie liczy. To po prostu uboczny skutek Wielkiego Wybuchu.

— Och, proszę cię — mruknęła Ann. — Nihilizm jest absurdalny.

— I kto to mówi! Sama jesteś nihilistką! Nie przywiązujesz wagi ani wartości do życia i do własnych zmysłów… To nihilizm słabych, nihilizm tchórzy, jeśli umiesz sobie coś takiego wyobrazić.

— Moja dzielna mała nihilistką.

— Tak, stawiam mu czoło. A potem cieszę się tym, czym można.

— O czym mówisz?

— O rozkoszy. O zmysłach i energii. Wyobraź sobie, że jestem sensualistką. Sądzę, że to wymaga trochę odwagi. Trzeba być dzielnym, by dla zmysłowej przyjemności stanąć wobec bólu, ryzykować śmierć…

— Sądzisz, że potrafisz znosić ból?

Zo przypomniała sobie długie, trudne lądowanie w Overlook i ogromny ból złamanych nóg i żeber.

— Tak.

W interkomie zapadła cisza. Słychać było jedynie zakłócenia magnetycznego pola Urana. Może Ann postanowiła jej przyznać prawo do doświadczania bólu… Biorąc pod uwagę jego wszędobylskość, nie była to zbyt wielka hojność. W gruncie rzeczy, fakt ten rozwścieczył Zo.

— Naprawdę sądzisz, że trzeba stuleci, aby stać się człowiekiem, że nikt nie był człowiekiem, zanim nie pojawiliście się wy, starzy? Keats umarł w wieku dwudziestu dziewięciu lat. Czytałaś jego Hyperional Sądzisz, że ta dziura w skale jest równie podniosła jak choćby jedna fraza z Hyperional Wy, issei, jesteście naprawdę okropni. A ty w szczególności. Jak możesz mnie oceniać, skoro sama nie zmieniłaś się od chwili, gdy pierwszy raz dotknęłaś powierzchni Marsa…

— Niezłe osiągnięcie, co?

— Osiągnięcie w wiecznym umieraniu. Ann Clayborne, największa martwa osoba, jaka kiedykolwiek żyła.

— A ze mną zuchwałe dziewuszysko. Lecz spójrz tylko na fragment tej skały, wykręconej niczym precel.

— Pieprz skały.

— Pieprzenie pozostawiam sensualistce. Popatrz jednak. Ta skała niby się nie zmieniła od trzech i pół miliarda lat. A jeśli się zmieniła, mój Boże, cóż to była za zmiana.

Zo wpatrzyła się w jadeitową skałę pod butami. Była dziwnie szklista, a poza tym absolutnie nijaka.

— Cierpisz na obsesję — oznajmiła.

— Tak. Ale lubię moje obsesje.

Pozostałą część drogi w dół, po grzbiecie skarpy odbyły w milczeniu. Po pewnym czasie podróżnicy dotarli do miejsca zwanego Ładowniczym Dnem. Teraz znajdowali się kilometr pod brzegami przepaści. Niebo stanowiło rozgwieżdżony pas nad głowami, duży Uran tkwił w samym jego środku; Słońce — z boku — wyglądało jak błyszczący klejnot. Pod tym przepięknym pasem głębia rozpadliny wyglądała wspaniale i zadziwiająco; Zo znowu poczuła się, jak gdyby leciała.

— Umieszczacie rzeczywistą wartość w złym miejscu — oświadczyła swoim towarzyszom na kanale ogólnym. — Ten świat jest jak tęcza. Jeśli nie ma obserwatora, który stoi pod kątem dwudziestu trzech stopni do światła odbijającego się od chmury kulistych kropelek, nikt nie widzi tęczy. Moje stwierdzenie dotyczy całego wszechświata. Nasze umysły stoją pod dwudziestotrzystopniowym kątem wobec wszechświata. Nowe rzeczy tworzą się pod wpływem kontaktu fotonu i siatkówki, między skałą i umysłem powstają miejsca. Bez umysłu nie istnieją rzeczywiste wartości.

— To, o czym mówisz, niewiele ma wspólnego z tego typu wartością — odrzekł jej jeden z „obrońców”. — Popadasz w utylitaryzm. Nie ma potrzeby mieszać w to wszystko ludzi. Takie miejsca istnieją bez nas, były bowiem przed nami i wierz mi, naprawdę się łączą z pojęciem wartości. Kiedy gdzieś przybywamy, powinniśmy szanować niepowtarzalność danego świata, w przeciwnym razie nasza postawa wobec kosmosu nie będzie odpowiednia i nigdy go nie zrozumiemy.

— Ja to jednak rozumiem — odparła radośnie Zo. — Albo prawie rozumiem. Wy natomiast musicie sobie chyba uwrażliwić oczy podczas następnych kuracji genetycznych. Tymczasem, no cóż, to rzeczywiście piękny świat, tyle że jego piękno tkwi w waszych głowach.

Nikt jej nie odpowiedział, więc Zo po chwili podjęła:

— Wszystkie te kwestie dyskutowano już wcześniej na Marsie. Dzięki marsjańskim doświadczeniom cała sprawa etyki środowiskowej znalazła się na nowym poziomie, w samym środku naszych działań. Teraz chcecie chronić to miejsce jako nietkniętą pustynię i potrafię zrozumieć wasz punkt widzenia. Jednak pojmuję go jedynie dlatego, że jestem Marsjanką. Wielu z was to Marsjanie… Albo są nimi wasi rodzice. Zaczynacie od tego stanowiska etycznego, a w końcu nietknięta pustynia staje się takim stanowiskiem. Ziemianie nie zrozumieją was tak dobrze jak ja. Przylecą tu, zbudują sobie na wzgórzu duże kasyno, a tę rozpadlinę od brzegu do brzegu pokryją namiotem i zaczną terraformować, tak jak we wszystkich innych miejscach. Chińczycy stale się tłoczą w swoim państwie niczym sardynki w puszce i nic ich nie obchodzi rzeczywista wartość samych Chin, a co dopiero jakiegoś maleńkiego, jałowego księżyca na końcu Układu Słonecznego. Potrzebują miejsca, dostrzegają je tutaj, przylecą więc, zabudują je, a na was popatrzą z komicznym uśmiechem, kiedy będziecie im się sprzeciwiać. Co wówczas zrobicie? Możecie spróbować uprawiać sabotaż, tak jak postępowali „czerwoni” na Marsie, tamci jednak mogą sobie z wami poradzić równie łatwo jak wy z nimi, tyle że na każde zwalniające się miejsce w kolejce czeka u nich milion potencjalnych kolonistów. Trzeba o tym pamiętać, gdy się mówi o Ziemi. Jesteśmy jak Liliputy wobec Guliwera. Musimy się zjednoczyć i przywiązać Ziemian mnóstwem małych lin, aby się nie ruszyli.

Nikt z pozostałych nie odpowiedział.

Zo westchnęła.

— No cóż — stwierdziła — może tak będzie najlepiej. Niech Ziemianie przylecą tutaj, przynajmniej odczepią się od Marsa. Niech sobie Chińczycy zaludniają wasze księżyce, dzięki czemu my na Marsie będziemy mogli zredukować imigrację niemal do zera. To może nam tylko wyjść na dobre.

Znowu nikt się nie odezwał.

W końcu Ann powiedziała:

— Zamknij się. Skoncentrujmy się na tutejszej powierzchni.

— Och, oczywiście.

Potem, kiedy zbliżali się do końca skarpy, do wzgórza, które znajdowało się w powietrznej szczelinie, pod ozdobionym „klejnotami” jadeitowym dyskiem i — za nim — błyszczącym diamentowym żetonem, nagle za sprawą tych niebiańskich obiektów ukazał się cały Układ Słoneczny, w swej prawdziwej wielkości. Podróżnicy zobaczyli nad głowami poruszające się gwiazdy, które były w rzeczywistości rakietowymi dyszami ich statku kosmicznego.

— Widzicie? — spytała Zo. — Chińczycy przylecieli się rozejrzeć.

Ledwie skończyła zdanie, gdy jeden z „obrońców” wściekł się na nią i trzasnął ją dłonią prosto w szybkę hełmu. Zo roześmiała się, jednak zapomniała już o ultralekkiej grawitacji Mirandy i zaskoczyło ją, że po tym niezbyt silnym ciosie znalazła się na ziemi, potem rąbnęła w poręcz wewnętrzną stroną kolan, wywinęła koziołka i przekręciła się, aby nie stracić równowagi, a wtedy uderzyła się w głowę. Na szczęście ochronił ją hełm i pozostała przytomna, lecz obsunęła się po pochyłej skarpie aż na brzeg wzgórka… Dalej była pustka… Strach wstrząsnął nią niczym porażenie prądem, Zo usiłowała odzyskać równowagę, niemniej jednak spadała i traciła kontrolę nad swoim ciałem… Nagle poczuła szarpnięcie… Ach, tak, była przecież przymocowana liną! Nie! Targnęło nią okropne, ściskające serce doznanie — niestety nadal się ześlizgiwała! Zapewne puścił zacisk przy skafandrze. Natychmiast zawładnęła nią druga fala nadnerczowego strachu… Zo przekręciła się i złapała skałę, którą mijała. Jakie są ludzkie możliwości w 0,005 G? Dzięki tej samej grawitacji, która spowodowała jej obsunięcie się, Zo udało się teraz zahaczyć jednym palcem o skałę i zatrzymać cały ciężar upadającego ciała. Miała wrażenie, że zdarzył się cud.

Znajdowała się na krawędzi długiego uskoku. W oczach migotało jej światło, odczuwała mdłości, a przed nią była tylko ciemność; nie widziała dna rozpadliny, przepaść wyglądała jak bezdenny dół, obraz z koszmarnego snu, upadek w tę czerń…

— Nie ruszaj się — usłyszała przy uchu głos Ann. — Trzymaj się. Nie ruszaj. — Ponad Zo pojawiły się stopy, potem całe nogi. Bardzo powoli Zo odwróciła głowę w górę, aby popatrzeć na swą wybawicielkę. Ręka Ann bardzo mocno chwyciła prawy nadgarstek Zo. — Okay. Jakieś pół metra wyżej znajdziesz uchwyt dla lewej ręki. Wyżej. O, tu. W porządku, podciągnij się. Hej, tam w górze, wciągnijcie nas.

Dwie kobiety przetransportowano w górę niczym rybę na wędce.

Zo usiadła na ziemi. Mały prom kosmiczny lądował właśnie bezgłośnie na wyrzutni po drugiej stronie płaskiego punktu. Krótki błysk światła z silników. Skonsternowane spojrzenia stojących nad nią „obrońców”.

— Niezbyt zabawny dowcip — rzuciła Ann.

— Nie — odparła Zo, zastanawiając się, jak może wykorzystać własny wypadek. — Dzięki za pomoc, Ann. — Imponująca była szybkość, z jaką stara kobieta rzuciła jej się na pomoc. Zo nie zaskoczył sam jej czyn, wiedziała bowiem, że tamta postąpiła po prostu zgodnie z moralnym kodeksem, wedle którego każdy człowiek powinien udzielić pomocy drugiemu, a wrogowie byli dokładnie tak sarno ważni, jak przyjaciele, stanowiąc kontrast dla prawdziwej przyjaźni. Jednak w sensie technicznym, manewr Ann uznała za niezwykły. — Byłaś bardzo szybka — powiedziała Zo z podziwem.

Podczas powrotnego lotu na Oberona wszyscy milczeli, aż w pewnej chwili jeden z przedstawicieli obsługi promu odwrócił się do Ann i wspomniał, że Hiroko i kilku jej uczniów widziano ostatnio tu, w systemie Urana, na Puku.

— Och, cóż za bzdura — obruszyła się Ann.

— Skąd wiesz? — spytała Zo. — Może zdecydowała się wynieść jak najdalej od Ziemi i Marsa. Nie winiłabym jej za taką decyzję.

— To nie jest miejsce w jej stylu.

— Może jeszcze się nie zorientowała. Może nie słyszała, że to twój prywatny ogródek skalny.

Ann nie odpowiedziała, po prostu zbyła ją machnięciem ręki.

Wreszcie wrócili na Marsa, na Czerwoną Planetę, do najpiękniejszego miejsca w Układzie Słonecznym. Do jedynego rzeczywistego świata.

Wahadłowiec przyspieszył, wykonał skręt, leciał przez kilka dni, potem zaczął zwalniać. Po dwóch tygodniach znaleźli się na Clarke’u, a potem w windzie. W dół, w dół, w dół. To końcowe opadanie było takie powolne! Zo wypatrywała w stronę Echusa, na północny wschód, między czerwonym wybrzuszeniem Tharsis i niebieskim Morzem Północnym. Jak wspaniale znowu widzieć to wszystko! Połknęła wiele tabletek pandorfiny, podczas gdy wagonik windy zbliżał się do Sheffield, toteż kiedy wysiadła w „gnieździe”, a potem ruszyła ulicami wśród lśniących, kamiennych budynków do gigantycznej stacji kolejowej na stożku, była w stanie upojenia areofanią — kochała każdą twarz, którą widziała, kochała wszystkich swoich wysokich braci i siostry, ich porażające piękno i zjawiskową grację, kochała nawet niskich Ziemian kręcących się wokół. Pociąg do Echusa odjeżdżał dopiero za parę godzin, więc Zo wybrała się na spacer po parku na stożku; niespokojnie patrzyła w dół, w wielką kalderę Pavonis Mons, tak spektakularną jak żaden widok na Mirandzie, mimo iż kaldera nie dorównywała głębokością Rozpadlinie Prospera: bezkres horyzontalnych pasów, wszystkie odcienie czerwieni, brązu, karmazynu, rdzy, umbry, kasztanu, miedzi, cegły, sjeny, papryki, krwi, cynamonu, cynobru, świat pod ciemnym, usianym gwiazdami popołudniowym niebem. Jej świat. Tyle że Sheffield znajdowało się pod namiotem i zawsze pod nim będzie, a Zo pragnęła wrócić na zewnątrz i znowu poczuć na ciele wiatr.

Poszła zatem z powrotem na stację i wsiadła w wagonik do Echusa. Czuła, jak pociąg pędzi po torze magnetycznym, oddalając się od wielkiego stożka Pavonis, w dół czystej, jałowej krainy wschodniego Tharsis, do Kairu. Tam nastąpiła szybka przesiadka do pociągu na północ, do Echus Overlook, dokąd Zo dotarła tuż przed szczeliną czasową. Zostawiła rzeczy w spółdzielczym hotelu, a następnie poszła do „Adlera”, czując, jak pandorfma powoli przestaje działać, szalejąc jeszcze w jej ciele jak pióro w czapce szczęścia. W lokalu siedziała cała ekipa znajomych, jak gdyby od poprzedniego spotkania nie upłynęła nawet minuta. Wszyscy ucieszyli się na widok Zo, jeden po drugim ściskali ją, całowali, podsuwali drinki, zadawali pytania dotyczące podróży, opowiadali o ostatnich warunkach pogodowych i wietrze, rozpieszczali Zo, aż na godzinę przed świtem gromadnie zeszli na krawędź, ubrali się w skafandry i wystartowali w powietrze, w ciemne niebo. Zo poczuła radosną siłę wiatru i w jednej chwili przypomniała sobie konieczne manewry; latanie było jak oddychanie albo jak seks. Czarna masa skarpy Echusa tkwiła na wschodzie niczym brzeg kontynentu, blade dno Echus Chasma było już bardzo nisko… Krajobraz serca Zo — ta przytłumiona nizina i wysoki płaskowyż; między nimi przyprawiające o zawrót głowy urwisko, a ponad wszystkim żywe purpury nieba, na wschodzie — odcienie lawendy i barwy różowo-fiołkowej, na zachodzie — czarne indygo. Cały łuk jaśniał i z każdą sekundą nabierał koloru, nagle pojawiały się gwiazdy… Wysokie chmury na zachodzie — krzykliwy róż… A kiedy Zo opadła już poniżej poziomu Overlook i przybliżała się do urwiska, złapała nagle prąd wstępujący mocnego, stałego wiatru zachodniego i wzleciała na nim, kilka cali nad Underlook, a później dalej, w górę; jej ciało wirowało, choć sama pozostawała w bezruchu, a następnie rzuciła się gwałtownie w górę w wiatr, aż oderwała się od cienia urwiska, trafiając w ostrą, żółtą barwę nowego dnia. To była niewiarygodnie przyjemna kombinacja kinetyki i wizualności, zrozumienia i świata, a kiedy Zo znalazła się w chmurach, pomyślała: Do diabła z tobą, Ann Clayborne. Ty i reszta twojego gatunku możecie sobie pozostać przy waszych moralnych imperatywach, przy swojej etyce issei, przy wartościach, zamiarach, zakazach, odpowiedzialności, cnotach, wspaniałych życiowych celach, możecie sobie do końca świata przelewać słowa, pozostając zastrachanymi hipokrytami, ale i tak nigdy nie doznacie takiego uczucia jak to, kiedy umysł, ciało i świat pozostają w idealnej harmonii. Możecie sobie aż do utraty tchu wygłaszać kalwińskie tyrady, możecie mówić, co waszym zdaniem ludzie powinni robić ze swoimi krótkimi żywotami, jak gdyby istniał sposób odgadnięcia tego, jak gdybyście w ostatecznym rozrachunku nie okazywali się paczką okrutnych drani. Ann Clayborne, wyjdź tutaj i leć, surfuj, wspinaj się, skacz, zaryzykuj kontakt z przestrzenią, w czystej cielesnej gracji. Póki tego nie zrobisz, niczego nie wiesz i nie masz prawa o niczym dyskutować. Wszyscy jesteście niewolnikami waszych idei i waszych hierarchii, a zatem nie potraficie zrozumieć, iż nie istnieje żaden cel wyższy niż ten, ostateczny cel bytu, cel samego kosmosu: swoboda lotu.

Północną wiosną nad Echusem wiały pasaty, spychając stałe wiatry zachodnie i osłabiając prądy wstępujące. Jackie przebywała na Wielkim Kanale; musiała się oderwać od międzyplanetarnych machinacji i zająć nudną polityką lokalną. Matka Zo była poirytowana i spięta, dlatego że musiała tracić na coś takiego czas i wyraźnie nie życzyła sobie towarzystwa córki. Zo podjęła więc na jakiś czas pracę w kopalniach Moreux, a następnie dołączyła do grupy przyjaciół latających nad wybrzeżem Morza Północnego, na południe od Przesmyku Boone’a, w pobliżu Blochs Hoffnung, gdzie ponad niesamowitymi falami wznosiły się na wysokość kilometra klify, w które uderzał późnopopołudniowy wiatr od morza. Latała tu mała grupka lotniarzy, kołujących w wirach, podnoszących się z arrasów falującej piany, czystobiałej na ciemnowinnym morzu.

Lotniarzy prowadziła bardzo młoda dziewczyna, której Zo nigdy wcześniej nie spotkała. Liczyła sobie zaledwie dziewięć lat marsjańskich, na imię miała Melka i była najlepszą lotniarką, jaką Zo kiedykolwiek widziała. Kiedy Melka znajdowała się w powietrzu, dowodziła pozostałymi niczym anioł, który zstąpił w środek grupy; rzucała się na nich jak ptak drapieżny na gołębie lub — innymi razy — skłaniała ich do wykonywania zwartych manewrów, dzięki którym tłok w powietrzu stanowił taką uciechę. Zo pracowała w tym czasie w lokalnej filii swojej spółdzielni i codziennie po pracy latała. Podczas lotu za każdym razem miała wrażenie, że jej serce wznosi się, zadowolone z wykonywanych przez ciało ruchów. Któregoś dnia zadzwoniła do Ann Clayborne, aby spróbować jej opowiedzieć o lataniu i jego prawdziwym znaczeniu, jednak stara Ziemianka prawie zapomniała, kim jest Zo, a kiedy ta przypomniała jej o wspólnej podróży, nie okazała zainteresowania rozmową z dziewczyną.

Po południu, po tej rozmowie Zo latała z bólem w sercu. Przeszłość jest martwa, a ludzie potrafią prześladować jak duchy…

Na takie nieprzyjemne myśli nie było innego lekarstwa, tylko słońce, słone powietrze, zawsze odmienne bałwany morskiej piany, podnoszące się i opadające na klify… Melka pikowała, Zo ścigała ją, czując nagły napływ uczucia do tej utalentowanej dziewczyny. Wtedy jednak Melka zauważyła Zo, przechyliła się, przypadkiem dotknęła końcem skrzydła najwyższej skały i zaczęła spadać jak zestrzelony ptak. Wstrząśnięta tym widokiem Zo złożyła skrzydła lotni i ruszyła, machając ogonem niczym delfin w dół, obok skał. Nurkując z potężną prędkością, zdołała złapać spadającą lotniarkę. Chwyciwszy ją w ramiona, trzepnęła skrzydłem tuż ponad błękitnymi falami. Melka szamotała się pod nią, a Zo uświadomiła sobie nagle, że będą musiały płynąć.

CZĘŚĆ 12

Życie toczy się szybko

Zeszli na niskie urwiska górujące nad Florencką. Panowała noc, powietrze było nieruchome i chłodne, tysiące gwiazd wisiało nad głowami. Ruszyli obok siebie szlakiem po urwisku, patrząc w dół, na plażę. Czarna woda była gładka, upstrzona wszędzie odbitym światłem gwiazd; długa zamazana linia, która odbijała zachodzący na wschodzie Pseudofobos i przyciągała wzrok do matowej czarnej masy ziemi po drugiej stronie zatoki.

— Jestem zmartwiony, tak, bardzo zmartwiony. A ściśle rzecz biorąc, przerażony.

— Dlaczego?

— Chodzi o Maję. Ojej umyśl. I problemy emocjonalne. Narastają.

— Jakie są symptomy?

— Stale te same, tylko coraz bardziej się pogłębiają. Nie może spać w nocy, czasami nienawidzi swojego wyglądu, no i ciągle trwa w tym swoim maniakalno-depresyjnym cyklu, tyle że on się jakoś zmienia, nie wiem, jak to opisać. Jak gdyby Maja nie pamiętała, w którym momencie cyklu się w danej chwili znajduje. Jak gdyby skakała to tu, to tam. Zapomina też różne sprawy, wiele spraw.

— Wszyscy zapominamy.

— Wiem. Ale Maja zapomina rzeczy, które nazwałbym najbardziej dla niej typowymi. Przywiązuje wagę do coraz mniejszej ilości spraw. To jest najgorsze, ta kwestia, powiedziałbym, „braku dbałości”!

— Przyznam, że trudno mi to sobie wyobrazić.

— Mnie też. Może po prostu teraz dominuje w niej przygnębiająca faza jej cyklu nastrojów. Bywają jednakże dni, kiedy przestaje dbać o cokolwiek.

— Nazywasz to jamais vu?

— Nie, nie o to mi chodzi, ale nie przeczę, że jamais vu również jej się przydarza. Zachowanie Mai przypomina mi raczej coś w rodzaju stanu przed szokiem. Tak, tak — mówiłem ci, że jestem przerażony. Nie wiem, co to jest, tak naprawdę nie mam pojęcia. Ona doświadcza jamais vu, które wyglądaj ą jak symptom stanu przedwstrząsowego. Albo presque vu, gdy Maja czuje się o krok od objawienia, ale ono nigdy nie nadchodzi. Tego typu odczucia miewają często ludzie w stanie przedepileptycznym.

— Sam miewam takie doznania.

— Tak, przypuszczam, że wszystkim nam się zdarzają. Czasami mamy wrażenie, że dane przeczucie później się wyklaruje, a ono po prostu znika. Tak… Jednak w przypadku Mai przeczucia są bardzo intensywne.

— Lepsze to niż utrata odczuwania emocji.

— Och, tak, zgadzam się. Presque vu nie jest takie źle. Najgorsze jest chyba deja vu. Maja miewa okresy stałego, trwającego aż do tygodnia dejä vu, które zupełnie ją wyczerpują. Okradają jej świat z czegoś, bez czego Maja nie potrafi żyć.

— Przypadek. Wolna wola.

— Być może. Tyle że rezultatem tych wszystkich odczuć jest stan apatii. Prawie katatonia. W ten sposób Maja próbuje zapewne unikać nieprawidłowych stanów uczuciowych — nie czując zbyt mocno! Albo w ogóle niczego nie odczuwając!

— Podobno jednym z najczęściej spotykanych dolegliwości issei jest popadanie w długotrwałe stany lękowe.

— Tak, czytałem o tym. Utrata funkcji czuciowych, anomia, apatia. Leczy się to, tak jak katatonię albo schizofrenię — podaje się kompleks serotoninowo-dopaminowy, pobudza układ limbiczny… Niezła mieszanka, wyobrażasz to sobie… Chemia mózgu… Leczyłem Maję wszelkimi sposobami, jakie mi przyszły do głowy, prowadziłem dziennik, poddawałem ją testom, czasami przy jej współpracy, czasami bez jej wiedzy. Przysięgam, że robiłem, co mogę.

— Jestem tego pewien.

— I nic nie pomaga. Maja gaśnie w oczach. Och, Sax…

Michel przerwał i chwycił przyjaciela za ramię.

— Nie zniosę, jeśli ona odejdzie. Zawsze tak lekko wszystko traktowała. W każdym z nas są cechy związane z ziemią, wodą, ogniem i powietrzem. Maja stale była w locie. Lekkoduch unoszący się ponad nami ze swoim własnym wiatrem. Serce mi się kraje, gdy patrzę, jak coraz bardziej popada w chorobę.

— Ach, no cóż…

Szli dalej.

— Przyjemnie znowu widzieć Fobosa.

— Tak. Dobrze pomyślałeś!

— W gruncie rzeczy, to był twój pomysł. Podsunąłeś mi go.

— Ja? Nie pamiętam.

— Ależ tak.

Fale morza pod nimi cicho uderzały w skały.

— Te cztery żywioły. Ziemia, woda, ogień i powietrze. Jeden z twoich semantycznych prostokątów?

— Ten pochodzi od Greków.

— Jak cztery rodzaje temperamentów?

— Tak. Hipoteza Talesa. Pierwszego naukowca.

— Mówiłeś mi, że zawsze istnieli naukowcy. Od samego zarania naszych dziejów.

— Tak, to prawda.

— A Grecy… Z całym szacunkiem, mieli oczywiście znakomite umysły, lecz stanowili jedynie część naukowego continuum, sam wiesz. Od tamtej pory wykonano sporo pracy.

— Tak, wiem.

— No. I nieco z tej późniejszej pracy może się wiązać z tobą i tymi pojęciowymi schematami. Z opowiedzeniem o naszym świecie. Może więc uda ci się znaleźć nowy sposób zrozumienia wielu spraw, nawet takich problemów jak Mai. Chcę powiedzieć, że istnieją więcej niż cztery żywioły. O ile się nie mylę, jest ich około stu dwudziestu. Może zatem jest również więcej typów temperamentów. Może także sto dwadzieścia, co? Natura żywiołów… no cóż… Od czasu Greków zdarzyło się sporo naprawdę niezwykłych rzeczy. Wiesz, że cząsteczki subatomowe mają pewną właściwość zwaną momentem spinowym, która dotyczy tylko wielokrotności połowy? Nie? Na pewno jednak wiesz, że w naszym widocznym świecie, gdy dany obiekt obróci się o trzysta sześćdziesiąt stopni, wróci do swojej pierwotnej pozycji? A zatem… Cząsteczka z momentem spinowym wyznaczonym dla polowy, jak proton czy neutron, musi się obracać o siedemset dwadzieścia stopni i dopiero wtedy powraca do swej pierwotnej konfiguracji.

— Nie rozumiem.

— Cząsteczka musi ulec podwójnej rotacji w stosunku do zwykłych obiektów, aby wrócić do swojego początkowego stanu.

— Żartujesz.

— Nie. Naukowcy wiedzieli o tym od stuleci. Po prostu spinowe pól-cząsteczki, które żyją w innym świecie, wymagają innej geometrii przestrzeni…

— No i…

— No cóż, nie wiem. Mnie to przekonuje. Chcę powiedzieć, że jeśli używasz modeli fizycznych jako odpowiedników dla stanów naszych umysłów, jeśli układasz jakieś równania, być może powinieneś wziąć pod uwagę nieco nowsze modele. Pomyśl o Mai jako o protonie albo o spinowej półcząsteczce, która żyje w świecie dwa razy większym niż nasz.

— Ach.

— Wszystko wokół nas staje się coraz bardziej niezwykle. W tym świecie istnieje dziesięć wymiarów, Michelu. Dziesięć. Trzy związane są z makroprzestrzenią, którą potrafimy dostrzec, czwarty to czas, a pozostałe sześć to mikrowymiary skupione dokoła cząstek elementarnych — możemy je opisać w sposób matematyczny, ale nie możemy ich sobie wyobrazić. Sploty i topologie. Geometrie różniczkowe, niewidoczne, lecz rzeczywiste, badające najdalszy poziom czasoprzestrzeni. Pomyśl o tym. Może staną dla ciebie otworem całkowicie nowe systemy myślowe, rozszerzysz sobie umysł…

— Nie obchodzi mnie mój własny umysł. Martwię się tylko o Maję.

— Tak. Wiem.

Dwaj mężczyźni stali nad rozgwieżdżoną wodą i patrzyli w dół. Ponad nimi wisiała sklepiona kopuła gwiazd, wokół panowała cisza, wiał lekki wietrzyk, morze szumiało. Świat wydawał się wielki, dziki, swobodny, mroczny i tajemniczy.

Po pewnym czasie zawrócili ze szlaku.

— Kiedyś wsiadłem w pociąg z Da Vinciego do Sheffield. Były jakieś problemy z torem magnetycznym i zatrzymaliśmy się na chwilę w Underhill. Wysiadłem i ruszyłem na spacer po starym parkingu przyczep. Tam zacząłem sobie przypominać rozmaite rzeczy. Po prostu się rozglądałem i nie starałem się myśleć o niczym szczególnym, jednak różne sprawy same przychodziły mi na myśl.

— Zwykłe zjawisko.

— Tak, zrozumiałem to. Zastanawiam się jednak, czy taka wycieczka nie pomogłaby Mai. Nie chodzi mi w szczególności o Underhill, lecz o wszystkie miejsca, gdzie czuła się szczęśliwa. Gdzie byliście szczęśliwi we dwoje. Mieszkacie teraz w Sabishii, dlaczego nie przeprowadzicie się z powrotem do takiego miasta jak Odessa?

— Maja nie chciała.

— Może się myliła. Spróbujcie pomieszkać w Odessie i od czasu do czasu odwiedzać Underhill albo Sheffield. Może Kair. Albo nawet Nikozja. Miasta na południowym biegunie, Dorsa Brevia. Ponurkujcie w zalanym Burroughs. Objedźcie pociągiem basen Hellas. Może tego rodzaju powroty pomogą się Mai odnaleźć. Niech znowu zobaczy miejsca, które ukształtowały nas wszystkich. Sądzę, że Maja tego potrzebuje, chociaż może sama o tym nie wie.

— Hmm…

Szli obok siebie w stronę krateru, podążając słabo widoczną ścieżką wśród ciemnych paproci.

— Niech cię Mars błogosławi, Sax. Niech cię błogosławi.

Tafla Zatoki Izydy była sina lub w kolorze płatków powojnika i iskrzyła się światłem słonecznym, które odbijało się od wody tuż na krawędzi pasa grzywiastych fal przybrzeżnych. Od północy nadeszła martwa fala i kabinowy statek wycieczkowy zakiwał się i zaczął myszkować. Płynęli z północnego zachodu, z portu DuMartheraya. Był pogodny wiosenny dzień, Ls równało się pięćdziesiąt jeden, M-roku siedemdziesiątego dziewiątego, Anno Domini 2181.

Maja siedziała na górnym pokładzie, w morskim powietrzu i powodzi błękitnego światła słonecznego. Pobyt na otwartej przestrzeni, na wodzie, z dala od mgły i żelastwa na brzegu sprawiał jej przyjemność. Cudowny fakt, że morza nie sposób było oswoić ani zmienić, cudowne doznanie, kiedy znikał z oczu ląd i statek niezależnie od wszystkiego kołysał się na błękitnej pustyni. Maja miała ochotę żeglować dalej, całymi dniami; gdy statek przesuwał się po falach, czuła, że jej dusza odbywa małą przejażdżkę kolejką górską.

Płynęli jednak w określonym celu. Przed nimi grzywiaste fale przybrzeżne rozbijały się szerokim pasem. Kapitan obrócił ster o stopień czy dwa, statek zwolnił o kilka obrotów na minutę. Biała woda okazała się wierzchołkiem zalanego Pagórka Dwa Tarasy, czyli obecnie podwodnej skały oznaczonej czarną boją dźwiękową, z której wydobywał się cichy odgłos brzęczenia.

Pławy cumownicze przymocowano wokół dużego żeglarskiego dzwonu. Kapitan sterował ku najbliższej. Nie kotwiczyły tu łodzie, nie było też widać żadnych w pobliżu; płynącym zdawało się, że są zupełnie sami na świecie. Michel wszedł z dołu i stanął obok Mai, kładąc jej rękę na ramieniu, kiedy kapitan ostro zahamował. Na dziobie jakiś marynarz wyciągnął rękę z hakiem, natrafił na pławę i zaczepił na niej hak z liną cumowniczą. Kapitan wyłączył silnik i statek oddryfował z powrotem ku martwej fali na długość liny. Nagle poczuli krótkie szarpnięcie, usłyszeli głośny brzęk i dostrzegli kropelki białego pyłu wodnego. Statek stał na kotwicy ponad dawnym Burroughs.

Na dole, w kabinie Maja zdjęła ubranie i włożyła elastyczny, nieprzemakalny, pomarańczowy kostium: skafander i kaptur, buty, zbiornik z tlenem, hełm, w końcu rękawice. Nauczyła się nurkować specjalnie na tę wyprawę i każdy etap zejścia ciągle jeszcze stanowił dla niej nowość, znajome było jedynie samo pływanie pod wodą, które przypominało przebywanie w nieważkości. Kiedy więc stanęła na krawędzi burty i skoczyła do wody, doświadczyła znajomego odczucia: opadała prosto w dół, utrzymywana przez pas obciążający; zdawała sobie sprawę z tego, że woda dokoła niej jest zimna, ale nie odczuwała chłodu. A oddychanie pod wodą… Było dziwne, ale udawało się. W dół, w ciemność. Maja nie stawiała oporu i płynęła w dół, oddalając się od igiełek słonecznego światła.

Opadała coraz niżej. Minęła górną krawędź Pagórka Dwa Tarasy, potem jego srebrzone bądź miedziane okna, trwające w rzędach niczym ekstruzje minerałów albo jednostronne lustra dla obserwatorów z innego wymiaru. Później szybko otoczył ją mrok. Sennie posuwała się w dół. Zapewne Michel i parę innych osób podążało za nią, panowała jednak taka ciemność, że Maja nie mogła ich dostrzec. Nagle opadł obok niej automatyczny włok w kształcie grubej ramy łóżka i zapaliły się potężne reflektory, z których wystrzeliły długie stożki krystalicznej płynności, tak długie, że stały się jednym zamazanym i rozproszonym walcem, falującym to w górę, to w dół, gdy włok zanurzał się lub podskakiwał. Światło poraziło metaliczne okna jakiegoś odległego płaskowzgórza i czarne błoto na szczytach dachów starego Niederdorfu. Gdzieś tam w dole biegł kanał Niederdorf… A ten błysk wysokich, białych prostokątów to kolumny Bareissa, niezniszczalnie białe pod diamentową warstwą, niemal w połowie zakopane w czarnym piasku i mule. Maja podciągnęła się, a potem kilka razy machnęła płetwami w tył i w przód, aby przerwać opadanie, wreszcie nacisnęła guzik, który spowodował przesunięcie się części sprężonego powietrza do odpowiedniego fragmentu pasa obciążającego, dzięki czemu zachowała równowagę. Płynęła nad kanałem jak duch, jak we śnie Scrooge’a, włok natomiast był swego rodzaju automatycznym duchem „Poprzednich Wigilii” i oświetlał zatopiony świat utraconego czasu, miasto, które Maja tak bardzo kiedyś kochała. Nagłe żądła bólu przeszyły jej żebra, ostatnio bowiem niemal całkowicie zobojętniała na wszelkie uczucia. Widok był jednak zbyt niezwykły i Mai trudno było pojąć czy też uwierzyć, że ta Atlantyda na dnie marsjańskiego morza to Burroughs, jej Burroughs.

Zmartwiona tym, jak niewiele poczuła, mocno uderzyła płetwami i popłynęła w dół parku nad kanałem, ponad solnymi kolumnami i dalej na zachód. Po lewej stronie zamajaczyło Płaskowzgórze Hunta, gdzie wraz z Michelem ukrywali się nad studiem tanecznym. Później pojawiło się szerokie czarne zbocze Bulwaru Wielkiej Skarpy. Przed Mają leżał Park Księżnej wraz z miejscem, gdzie podczas drugiej rewolucji wygłaszała z podestu mowę do tłumu; ludzie stali wówczas tuż pod miejscem, które teraz przepływała. A tu… Tu rozmawiała z Nirgalem. Nagle wyłoniło się czarne dno zatoki. Wszystkie wydarzenia były tak odległe… Jej życie… Rozcięli namiot i wyszli z miasta, potem je zalali i nigdy nie wracali do niego pamięcią. Tak, bez wątpienia Michel miał rację, to nurkowanie rzeczywiście idealnie odzwierciedlało mroczne procesy pamięci. Może pomogłoby jej zrozumieć… A jednak… Maja zastanowiła się nad własnym odrętwieniem i uświadomiła sobie, że wątpi w powodzenie wycieczki. Miasto zostało zatopione i koniec. Ciągle jednak tu było. Co jakiś czas mówiło się o odbudowaniu dajki i wypompowaniu wody z tej odnogi zatoki, a wówczas Burroughs wróciłoby, mokre i parujące w świetle słonecznym, bezpiecznie ogrodzone polderem niczym miasto w Holandii. Zmyć błoto z ulic, posadzić trawę i drzewa, oczyścić wnętrza płaskowzgórzy, domy i sklepy na dole, w Niederdorfie i na szerokich bulwarach… Wypolerować okna… I wszystko byłoby jak kiedyś — Burroughs na Marsie, na powierzchni, lśniące miasto. Można by tego dokonać; to nawet miało sens… Prawie miało, biorąc pod uwagę skalę prac wykopaliskowych w dziewięciu płaskowzgórzach, i to, że na Zatoce Izydy nie było żadnego dobrego portu. Ech, nikt się nigdy do tego nie zabierze. Ale istniała taka możliwość. Chociaż przecież nie ma powrotu do przeszłości.

Maja czuła odrętwienie i coraz większy chłód, toteż ponownie wcisnęła guzik regulujący ilość powietrza w pasie obciążeniowym, po czym odwróciła się i popłynęła z powrotem w górę, przez park nad kanałem, ku światłu włoka. Znowu dostrzegła szereg kolumn solnych i coś w nich przyciągnęło jej spojrzenie. Machnęła płetwami i ruszyła w dół, ku nim, potem płynęła tuż nad czarnym piaskiem, wstrząsając płetwami falującą wodę. Szeregi kolumn Bareissa stały na obu brzegach starego kanału i wyglądały na bardziej zniszczone — teraz, gdy ich symetrię zakłócał sięgający niemal do połowy mokry piasek. Maja przypomniała sobie popołudniowe spacery po parku, ku zachodowi, w słońce, a później powroty, kiedy patrzyła, jak oblewa je światło. To było piękne miejsce. W dole, między wielkimi płaskowzgórzami czuła się jak w gigantycznym mieście z wieloma katedrami.

Za kolumnami stał rząd budynków porośniętych wodorostami; ich długie łodygi wznosiły się z dachów domów w ciemność, szerokie liście chwiały się delikatnie w spokojnym nurcie. Przed ostatnim budynkiem znajdowała się uliczna kafeteria, częściowo zasłonięta kratą obrośniętą wistaria. Końcowa kolumna solna służyła jako marker i Maja dokładnie wiedziała, gdzie się znajduje.

Pracowicie machała rękami i nogami, aż znalazła się w pozycji stojącej i wówczas powróciły wspomnienia. Frank nakrzyczał na nią, a potem sobie poszedł, jak zwykle bez powodu i sensu. Ubrała się wtedy, poszła za nim i odnalazła go tutaj zgarbionego nad filiżanką kawy. Tak… Stanęła przed nim i kłócili się, właśnie tutaj… Zwymyślała go, że nie spieszy się z wyjazdem do Sheffield… Strąciła filiżankę ze stolika, uszko stłukło się, filiżanka wirując spadła na ziemię. Frank wstał, odeszli, spierając się, a później pojechali z powrotem do Sheffield. A może nie. Może nie tak się to odbyło. Tak, na pewno się kłócili, jednak chyba doszli do porozumienia. Frank wyciągnął rękę przez stół i chwycił dłoń Mai, a wtedy wielki czarny kamień spadł jej z serca, udzielając jej na krótki moment łaski; była zakochana i kochana.

Albo jedno, albo drugie. Jak to się odbyło?

Nie potrafiła sobie przypomnieć. Nie miała pewności. Tak wiele było tych kłótni z Frankiem i tak wiele pojednań; mogło być tak albo inaczej. Wszystko zlewało się w umyśle Mai w jedno, w jedną niewyraźną impresję, w mieszaninę nie pasujących do siebie momentów. Przeszłość znikała całkowicie. Ciche dźwięki, jak zwierzę w bólu… Ach… Pochodziły z jej własnego gardła. Popłakiwała, łkała. Zobojętniała, a jednak płacze — to przecież absurd. Cokolwiek się wtedy zdarzyło, Maja po prostu chciała, żeby wróciło.

— Uff.

Nie miała siły wypowiedzieć jego imienia. Czuła ból, jak gdyby ktoś wbił jej w serce szpilkę. Och… To było uczucie, Maja naprawdę czuła! Nie mogła temu zaprzeczyć; traciła dech, ponieważ tak bardzo bolało. Nie, nie mogła temu zaprzeczyć.

Powoli zamachała płetwami i uniosła się z piasku, płynąc w górę, oddalając się od szczytów dachów i porastających je wodorostów. Co pomyśleliby wówczas, kiedy siedzieli przy tym stoliku w kafeterii z nieszczęśliwymi minami, gdyby zdawali sobie sprawę z faktu, że sto dwadzieścia lat później Maja przepłynie nad tym miejscem, a Frank będzie od tak dawna martwy?

Marzenie minęło. Poczuła dezorientację spowodowaną myślowym przeskokiem z jednej rzeczywistości do drugiej. Płynęła w ciemnej wodzie i „otrząsała się” trochę z uczuciowego odrętwienia. Ach, ten wewnętrzny ból przypominający ukłucie szpilką otorbił się… był uporczywy. Trzymać się tego już zawsze, trzymać się każdego uczucia, jakie się nadarzy, każdego, jakie uda ci się wyłowić z całego tego gnoju. Każdego! Wszystko jest lepsze od odrętwienia; łkanie w bólu stanowi w porównaniu z tym ekstazę.

A zatem znowu okazało się, że Michel ma rację, stary alchemik! Maja rozejrzała się wokół, szukając go; prawdopodobnie odbywał swoje własne podróże. Upłynęło już całkiem sporo czasu, pozostali członkowie grupy zbierali się w stożku światła przed włokiem; wyglądali jak tropikalne ryby w ciemnym, chłodnym zbiorniku, które ciągnęły do światła w nadziei na ciepło. Senna, powolna nieważkość. Oczyma wyobraźni Maja zobaczyła nagle Johna unoszącego się nago na tle czarnej przestrzeni i kryształowych gwiazd. Ach! Zbyt wiele uczuć. W danej chwili można znieść tylko jeden skrawek przeszłości. Zatopione miasto… Kochała się tu jednak także z Johnem, w pierwszych latach, w jakiejś sali sypialnej… Kochała Johna, Franka, tamtego inżyniera, którego imienia nie pamiętała, bez wątpienia także innych mężczyzn; wszystkich już zapomniała albo prawie zapomniała; musiałaby się nad tym zastanowić. Otorbić ich wszystkich, te wszystkie drogocenne ukłucia uczuć, tkwiące w niej na zawsze, aż do śmierci jej i ich.

W górę, w górę, między kolorowe tropikalne ryby, które zamiast płetw mają ręce, a zamiast ogona płetwy, z powrotem w światło dnia, otoczone błękitem światło słońca. Ach, Boże, tak, ciśnienie rozrywa uszy, zawrót głowy — być może spowodowany „azotową narkozą”, zachwyt otchłanią. Albo upojenie ludzką głębią, tym, w jaki sposób żyli od tak dawna, oni, giganci, którzy zanurzyli się i trwali pod wodą. Michel podpłynął z dołu, podążając za Mają; machnęła płetwami, potem odczekała chwilę, wreszcie uściskała go, mocno przyciskając do siebie, ach, jak uwielbiała tę bliskość drugiej osoby w swoich ramionach, dowód realności istnienia; tuliła go do siebie, myśląc: Dziękuję ci, Michelu, czarnoksiężniku mojej duszy, dziękuję ci, Marsie, za wspomnienia, które w nas przetrwały, choć czasem nieco zatopione lub otorbione. W górę, ku przepięknemu słońcu, w wiatr, rozpiąć skafander zimnymi, niezgrabnymi palcami, zdjąć go i wyjść z niego niczym poczwarka, nieświadoma siły, z jaką kobiecy akt działa na wzrok mężczyzny, potem nagle zdając sobie z tego sprawę, prezentując im wszystkim w świetle słońca swą wstrząsającą nagość, widok kobiecej płci w popołudniowej jasności; oddychać głęboko na wietrze, gęsia skórka na całym ciele, uczucie bycia żywym.

— Ciągle jestem tą samą Mają — powiedziała z naciskiem i szczękając zębami do Michela. Otuliła się ręcznikiem i wytarła, przyjemność kontaktu mokrej skóry z aksamitnym materiałem. Ubrała się, krzycząc w chłodnym wietrze. Twarz Michela była uosobieniem szczęścia, ubóstwienia, maską radości, obrazem starego Dionizosa, śmiejącego się głośno z sukcesu, który odniósł jego plan, z ekstazy przyjaciółki i towarzyszki życia.

— Co widziałaś?

— Kafeterię, park, kanał… A ty?

— Płaskowzgórze Hunta, studio taneczne, Bulwar Tota, Górę Stołową…

W kabinie czekał kubełek z szampanem w lodzie. Michel otworzył go, korek wystrzelił w powietrze i lekko wylądował na wodzie, po czym odpłynął, unosząc się na błękitnych falach.

Maja nie chciała powiedzieć więcej o swoich doznaniach. Nie opowiedziała o nurkowaniu. Inni mówili, a gdy nadeszła jej kolej, ludzie na statku patrzyli na nią jak sępy pragnące pochłonąć jej przeżycia. Maja wypiła szampana i usiadła na górnym pokładzie, obserwując w milczeniu szerokie, spadziste fale. Posłała Michelowi spojrzenie, dając mu do zrozumienia, że wszystko w porządku, że dobrze zrobił, nakłaniając ją do podwodnej wyprawy. Milczała. Niech tamci karmią się własnymi doświadczeniami, sępy.

Statek wrócił do portu DuMartheraya, na który składał się basen dla jachtów i łodzi w kształcie małego półksiężyca pod fragmentem podnóża Krateru DuMartheraya. Zbocze podnóża aż do stożka pokryte było budynkami i porosłe zielenią.

Wysiedli ze statku i poszli przez miasto w górę. Zjedli kolację w restauracji na stożku, obserwując migotliwe światło słońca zachodzącego ponad wodami Zatoki Izydy. Wieczorny wiatr gwizdał od lądu, ze skarpy, dzięki czemu utrzymywały się wysokie fale, a z ich czubków pryskała woda, tworząc białe pióropusze przecinane krótkimi łukami tęczy. Maja siedziała obok Michela i trzymała rękę na jego udzie lub ramieniu.

— Zadziwiający jest ten widok — zauważył ktoś. — W dole ciągle połyskuje rząd kolumn solnych.

— I szeregi okien w płaskowzgórzach! Dostrzegliście tamto wybite? Chciałem wpłynąć do środka i się rozejrzeć, ale stchórzyłem.

Maja z grymasem na twarzy skoncentrowała się na tym, co działo się wokół niej. Ludzie po drugiej stronie stołu omawiali z Michelem swój plan powołania nowego instytutu związanego z działalnością pierwszej setki i innych kolonistów z początkowego okresu — miało to być coś w rodzaju muzeum, przechowalni ustnych opowieści oraz grupa komitetów zajmujących się ochroną przed zniszczeniem najwcześniejszych budynków; z planem wiązał się także program pomocy najstarszym z wczesnych osadników. Naturalnie tych bardzo poważnych młodych ludzi (a młodzi ludzie potrafią naprawdę poważnie podchodzić do rzeczy) szczególnie interesowała pomoc ze strony Michela oraz odszukanie i zwerbowanie wszystkich pozostałych przy życiu przedstawicieli pierwszej setki, których było — jak twierdzili — dwudziestu trzech. Michel zachowywał się oczywiście w sposób idealnie uprzejmy i wydawał się rzeczywiście zainteresowany ich planem.

Maja natomiast od razu znienawidziła ową koncepcję. Zgodziła się na pomysł nurkowania w szczątkach własnej przeszłości — miała wrażenie, że wdycha sole trzeźwiące, odrażające, lecz równocześnie orzeźwiające. Potrafiła to zaakceptować, to było do przyjęcia, a nawet zdrowe. Ale koncentrować się na przeszłości, skupiać się na niej… O nie, to oburzające. Najchętniej poprzerzucałaby wszystkich żarliwych młodych ludzi przez balustradę. Tymczasem Michel zgadzał się pomóc w inauguracji projektu i porozmawiać ze wszystkimi członkami pierwszej setki. Maja wstała, podeszła do barierki i przechyliła się. Poniżej, na ciemniejącej wodzie, z wierzchołka każdej fali nadal rozkwitały jasne pióropusze pyłu wodnego.

Obok Mai stanęła nieznajoma młoda kobieta i również przechyliła się przez balustradę.

— Mam na imię Vendana — powiedziała, patrząc na fale. — Jestem tegoroczną lokalną przedstawicielką polityczną partii „zielonych”.

Miała piękny profil, regularny i ostry, klasycznie hinduski; oliwkowa cera, czarne brwi, długi nos, małe usta, inteligentne, bystre brązowe oczy. Dziwne, jak wiele można odczytać z samej twarzy — Maja często czuła, że od pierwszego wejrzenia wie o danej osobie wszystko, co istotne. Była to użyteczna umiejętność, biorąc pod uwagę, jak wiele zdań wypowiadanych obecnie przez młodych tubylców koń fundowało ją. Potrzebowała tego pierwszego wrażenia.

„Zielonych” uważała za archaiczne ugrupowanie w sensie politycznym, ponieważ jej zdaniem Mars był teraz całkowicie zielony, a także błękitny.

— Czego chcesz?

— Jackie Boone i grupa kandydatów „Uwolnić Marsa” z tego regionu — odparła Vendana — podróżują po okolicy, prowadząc kampanię przed najbliższymi wyborami. Jeśli Jackie ponownie zostanie wybrana na przewodniczącą partii i członka rady wykonawczej, będzie kontynuowała pracę nad planem całkowitego zakazu nowej imigracji z Ziemi. To jest jej projekt i twardo przy nim obstaje. Twierdzi, że Ziemianie powinni się osiedlać w innych miejscach Układu Słonecznego. Jackie ma bardzo duże poparcie w pewnych kręgach, ale Ziemianom to stanowisko oczywiście się nie podoba. Sądzimy, że jeśli „Uwolnić Marsa” uda się przepchnąć program izolacjonizmu, Ziemia zareaguje bardzo ostro. Już niemal sobie nie radzą ze swoimi problemami i boją się stracić naszą pomoc. Poza tym, uznają taką decyzję za złamanie traktatu, który negocjowaliście. Fakt ów może się nawet okazać powodem do wojny.

Maja pokiwała głową. Przez ostatnie lata czuła, jak rośnie napięcie między Ziemią i Marsem, mimo iż Michel ją wyśmiewał. Wiedziała, że może dojść do konfliktu.

— Jackie ma poparcie wielu osób, a „Uwolnić Marsa” od lat posiada ogromną większość w globalnym rządzie, ma też swoich ludzi w sądach ekologicznych, które z pewnością poprą Jackie w sprawie zakazu imigracji. My, „zieloni”, chcemy utrzymać kierunek polityczny zgodny z traktatem albo nawet nieco zwiększyć normy imigracyjne, aby maksymalnie dopomóc Ziemi. Niestety, Jackie nie zamierza ustąpić. Prawdę mówiąc, nie mamy pojęcia, jak ją powstrzymać, pomyślałam więc, że spytam o to ciebie.

Maja była zaskoczona.

— Jak powstrzymać Jackie?

— Tak. Mówiąc wprost, chciałam cię prosić o pomoc. Sądziłam, że chętnie się tym zajmiesz osobiście.

Vendana odwróciła głowę i spojrzała na Maję z chytrym uśmieszkiem.

Było coś nieuchwytnie znajomego w tym ironicznym uśmiechu, który pojawił się na twarzy kobiety. Mimo iż był zaczepny, bardziej podobał się Mai niż rozszerzone entuzjazmem oczy młodych historyków dręczących Michela. Zresztą, im dłużej zastanawiała się nad propozycją, tym bardziej ją pociągała — podniecał ją pomysł zaangażowania się w aktualną politykę. Trywialność obecnej sceny politycznej zwykle ją odrzucała, teraz jednak przyszło jej do głowy, że z bliska polityka zapewne zawsze wygląda banalnie i niemądrze i można ją właściwie ocenić dopiero po latach, dopiero z niezmiennej perspektywy historycznej nabiera ona szacownego wyglądu. Kwestia, o której mówiła młoda Marsjanka, rzeczywiście wyglądała poważnie, a sama Maja mogłaby dzięki niej znowu się znaleźć w centrum wydarzeń. I oczywiście (choć nie pomyślała o tym świadomie) wszystko, co przeszkodzi Jackie, sprawi jej, Mai Tojtownej, ogromne zadowolenie.

— Opowiedz mi więcej o tej sprawie — poprosiła, odsuwając się w róg balkonu, aby znaleźć się poza zasięgiem słuchu grupy otaczającej Michela. Wysoka, poważna dziewczyna podążyła za Mają.

Michel od dawna pragnął odbyć wycieczkę nad Wielki Kanał, a ostatnio zaczął namawiać Maję, by opuścili Sabishii i przeprowadzili się z powrotem do Odessy. Twierdził, że będzie to remedium na różne psychiczne problemy Mai; mogli nawet wynająć mieszkanie w tym samym kompleksie Praxis, w którym mieszkali przed drugą rewolucją. Odessa była chyba jedynym miastem, które — poza Underhill (ale nawet nie chciała go odwiedzić) — Maja nazywała kiedyś domem, Michel natomiast czuł, że powrót do domu może jej pomóc, stąd propozycja przeprowadzki. Maja wstępnie zgodziła się, ponieważ miejsca, w których przebywała, nie miały już dla niej znaczenia, a równocześnie pragnienie Michela związane z podróżą przez Wielki Kanał wydało jej się czymś bardzo pięknym. Ją samą ostatnio nic nie obchodziło, nie była też niczego pewna, miała niewiele własnych opinii i prawie żadnych preferencji. Trochę się tym wszystkim martwiła.

Vendana powiedziała, że Jackie i jej towarzysze w ramach kampanii wyborczej zamierzają przepłynąć Wielki Kanał z północy na południe dużym statkiem kanałowym, stanowiącym ich siedzibę wyborczą. W chwili obecnej znajdowali się na północnym krańcu kanału, w cieśninie, gotowi do rozpoczęcia rejsu.

Maja wróciła więc do Michela na taras, a kiedy historycy odeszli, powiedziała:

— Popłyńmy do Odessy przez Wielki Kanał, tak jak mówiłeś.

Michel był zachwycony. Propozycja ta najwyraźniej pomogła mu się otrząsnąć z przygnębienia, które poczuł po wyprawie do zatopionego Burroughs. Cieszył się, że udało mu się przekonać Maję do nurkowania, niestety na niego samego nie podziałało najlepiej. Po wyprawie stał się powściągliwy i mało mówił o swoich odczuciach; wyglądał na dziwnie zdeprymowanego, jak gdyby przygniotła go masa własnych „zatopionych” doświadczeń. Maja nie do końca go zresztą rozumiała. W każdym razie, gdy zobaczył, że jego towarzyszka jest w dobrym nastroju, i gdy pomyślał o perspektywie obejrzenia Wielkiego Kanału — który Rosjance wydawał się czymś w rodzaju gigantycznego dowcipu — roześmiał się. Maja lubiła patrzeć, jak się śmiał. Najwyraźniej mu się wydawało, że potrzebuje obecnie pomocy z jego strony, ona jednak świetnie wiedziała, że to raczej jej partner boryka się z problemami.

Kilka dni później weszli po trapie na pokład długiego, wąskiego żaglowca, na którego jedynym maszcie wisiał żagiel — płat brzydkiego białego materiału w kształcie ptasiego skrzydła. Statek był rodzajem promu pasażerskiego, pływającego po Morzu Północnym w kierunku wschodnim. Kiedy wszyscy znaleźli się na pokładzie, kapitan żaglowca włączył silnik i wypłynął z małego portu DuMartheraya, po czym skręcił na wschód; ląd przez cały czas pozostawał w polu widzenia. Żagiel statku był giętki i poruszał się w rozmaitych kierunkach; falował jak skrzydło ptaka, stale wyginając się w inną stronę, ponieważ AI statku natychmiast reagowało na najmniejsze zmiany kapryśnego wiatru.

Następnego dnia po południu dotarli do cieśniny i na horyzoncie przed statkiem pojawił się masyw Elysium — czerwonawy róż na tle liliowoniebieskiego nieba — natomiast z południa wyłoniło się wybrzeże głównego lądu, które wyglądało, jak gdyby usiłowało wyciągnąć się w górę i przez całą zatokę spojrzeć na wielki masyw. Urwiska występowały na przemian z bagnami, a później zamiast długiego brązowego brzegu pojawił się znacznie wyższy klif, którego wszystkie horyzontalne, czerwone warstwy przecinały pasy czerni i kości słoniowej; na skalnych krawędziach dostrzec można było kępy morskiego kopru, traw oraz białe guano. Fale uderzały w strome skały pod klifami i odbijały się, łuki wiru wody za statkiem żłobiły szczeliny w najbliższych falach, rozpraszając wodę. Żeglowało się wspaniale: długie ześlizgi w dół fal, wiatr wiejący z lądu, od strony elektrowni; zwłaszcza popołudnia były przyjemne — pył wodny, posmak soli w powietrzu (ponieważ Północne powoli stawało się słonym morzem), podmuchy wiatru, błyszczące ponad indygowym morzem białe „V” kilwatera statku; to były wspaniałe dni. Podróż wyzwalała w Rosjance pragnienie pozostania na pokładzie i żeglowania dokoła świata, a potem jeszcze raz: nigdy nie lądować i niczego nie zmieniać… Słyszała, że wiele osób na Marsie właśnie tak żyło, pływali gigantycznymi statkami oranżeriowymi, które były całkowicie samowystarczalne, żeglowali po wielkim oceanie we własnej talassokracji…

Jednakże wpłynęli już do coraz bardziej zwężającej się cieśniny. Rejs z DuMartheraya dobiegał końca. Dlaczego przyjemne dni są zawsze takie krótkie? Umykają chwile, umykają dni — każdy tak bardzo wypełniony i och, taki cudowny — a później odchodzą na zawsze, znikają, zanim człowiek zdąży sobie dokładnie uświadomić, co właściwie przeżył. Żeglować przez życie, patrzeć za rufę na ślad statku, cudowne morze, wiatr…

Teraz słońce znajdowało się nisko, światło padało ukośnie na klify, uwydatniając wszystkie ich dzikie nieregularności: nawisy, jaskinie, strome, gładkie ściany, które opadały wprost do morza — czerwona skała, przechodząca w niebieską wodę, świat nie tknięty dłońmi człowieka (chociaż samo morze stworzyli ludzie). Niespodziewane skorupy świetności. Słońce niestety zachodziło, a szczelina w klifach przed statkiem oznaczała pierwszy duży port cieśniny, Rodos, gdzie mieli zadokować i spędzić wieczór. Jedli w portowej kafeterii nad wodą w długim zmierzchu i wspaniałość przejażdżki powoli zacierała się w pamięci. Maję opanowała niezwykła nostalgia za tym dniem, który się kończył i który nigdy już nie wróci.

— Ach, znowu żyję — powiedziała do siebie i zdumiał ją fakt, że coś takiego się zdarzyło.

Tak, Michel i jego sztuczki — można by pomyśleć, że do tej pory Maja powinna się uodpornić na ten jego psychiatryczno-alchemiczny fetyszyzm. Przecież serce ludzkie nie jest w stanie tyle znieść! A jednak… no cóż, z pewnością nostalgia lepsza jest niż odrętwienie. Przy tym, to dotkliwe doznanie miało w sobie jakąś bolesną wspaniałość — Maja potrafiła ją wytrzymać, umiała nawet znajdować w niej przyjemność, jakoś, czasami… I ta podniosła intensywność późnopopołudniowych barw, którymi zalany był cały świat; pod powodzią nostalgicznego światła port Rodos wyglądał przepięknie: duża latarnia na zachodnim przylądku, para brzęczących boi (czerwona i zielona), lewa i prawa burta. Dalej rozciągała się spokojna, ciemna woda kotwicowiska, w dole stały słabo widoczne z powodu niedostatecznej ilości światła łodzie wiosłowe, a po drugiej stronie czarnej zatoki falował na kotwicy szereg egzotycznych statków, z których żadne dwa nie wyglądały tak samo — powodem były ciągłe innowacje konstrukcyjne, testowanie nowych materiałów, stałe zmiany w projektach — tu kliper, tam szkuner, a obok coś, co wyglądało jak saling… Na samym końcu znajdował się ruchliwy, drewniany dok, dalej rozciągała się już tylko ciemność.

W mroku wszystkie miasta portowe wyglądały podobnie. Gzyms, wygięty, wąski park, rzędy drzew, łuk podupadających hoteli i restauracji na nabrzeżach… Michel i Maja zameldowali się w jednym z takich hoteli, a potem przeszli dok i zjedli kolację w lokalu pod markizą, dokładnie tak jak Maja się spodziewała. Odprężyła się w przyziemnej stabilności krzesła, obserwowała płynny, jasny łuk rzeki ponad zdradliwą, czarną wodą portu, słuchała, jak Michel rozmawia z osobami zajmującymi sąsiedni stolik, kosztowała oliwy z oliwek, chleba, serów i greckiego ouzo. Rozmyślała o tym, że piękno czasami potrafi boleć, a innymi razy dawać szczęście. Żałowała też, że leniwa sjesta na twardych krzesłach nie może trwać wiecznie.

Niestety, nie trwała. Ręka w rękę poszli do łóżka, Maja z całych sił przytulała się do Michela, a następnego dnia zabrali bagaże i przeszli przez miasto do wewnętrznego portu kanałowego, na północ od pierwszej śluzy. Wsiedli do dużej łodzi kanałowej, która była długa i luksusowa, przypominała barkę przekształconą w statek wycieczkowy. Wraz z nimi na pokład weszło około stu pasażerów, a wśród nich Vendana i jej przyjaciele. Na prywatnej łodzi kanałowej kilka śluz przed nimi Jackie w otoczeniu grupki popleczników właśnie wyruszała na północ. W niektóre noce będą zapewne dokować w tych samych miastach nad kanałem…

— Interesujące — wycedziła Maja, a Michel spojrzał na nią. Wyglądał jednocześnie na zadowolonego i zmartwionego.

Koryto Wielkiego Kanału wyryła soczewka napowietrzna, wysyłając odbite od soletty skoncentrowane światło słoneczne. Soczewka odleciała już bardzo wysoko w atmosferę, unosząc się na cieplnej chmurze gazów wyrzuconych w górę przez stopioną i parującą skałę, wcześniej jednak przesuwała się w prostych liniach, wypalając na ziemi szlak bez najlżejszych względów dla szczegółów topograficznych. Maja niewyraźnie przypomniała sobie, że swego czasu oglądała w telewizji przebieg eksperymentu, jednak zdjęcia — z konieczności — wykonano z oddali i bynajmniej nie przygotowały one Rosjanki na widok tej stromizny i ogromnego rozmiaru kanału.

Długa niska łódź kanałowa podpłynęła na silniku do pierwszej śluzy, nieco się podniosła na wodzie, potem wypłynęła z otwartej bramy i wreszcie znalazła się na pomarszczonej od wiatru tafli szerokiego na dwa kilometry jeziora, rozciągającego się w linii prostej bezpośrednio na południowy zachód, ku odległemu o dwa tysiące kilometrów morzu Hellas. W obu kierunkach pojezierze sunęło mnóstwo dużych i małych łodzi, które trzymały się prawej strony (powolniejsze łodzie pływały najbliżej brzegów), zgodnie ze standardowymi zasadami kodeksu drogowego. Prawie wszystkie jednostki miały silniki, chociaż nad wieloma szkunerami sterczały rzędy masztów, a kilka najmniejszych łódek było wyposażonych jedynie w duże trójkątne żagle. „Ou”, jak powiedział Michel, wskazując na jedną z tych żaglówek, która wyglądała na projekt arabski.

Gdzieś przed nimi z pewnością płynął wyborczy statek Jackie. Maja ignorowała tę myśl i koncentrowała się na kanale, spoglądając to na jeden brzeg, to na drugi. Po tych brzegach można się było domyślić, że skalny kanał nie został wydrążony, ale odparowany; temperatura pod skoncentrowanym światłem soczewki napowietrznej osiągała pięć tysięcy stopni Kelvina, skała po prostu rozdzieliła się na składowe atomy i wystrzeliła w powietrze. Po ochłodzeniu część materiału skalnego spadła z powrotem na któryś z brzegów, część — do rowu, ściekając niczym lawa. W ten sposób powstał kanał o płaskim dnie oraz stumetrowej wysokości brzegach, z których każdy rozciągał się na szerokość ponad kilometra: zaokrąglone, czarne, żużlowe groble, na których bardzo niewiele mogło urosnąć, toteż były teraz prawie tak samo gołe i czarne, jak wówczas, tuż po schłodzeniu się czterdzieści marsjańskich lat temu; tylko sporadycznie pojawiały się wypełnione piaskiem rozpadliny obrośnięte zielenią. Przy brzegu woda kanału miała barwę czarną, na środku — w kolorze nieba czy też raczej w odcieniu nieco ciemniejszym niż niebo (z pewnością z powodu mrocznego dna); wszędzie widać było zygzaki zieleni.

Obsydianowe wzniesienia dwóch brzegów, prosty ciek ciemnej wody pomiędzy nimi, łodzie wszelkich rozmiarów, w większości długie i wąskie, aby maksymalnie wykorzystać obszar śluz; co kilka godzin nad kanałem pojawiało się miasto, wbite w brzeg i rozrastające się w górę, na szczycie grobli. Niemal wszystkie miasta nazwano na cześć któregoś z wielu kanałów wykreślonych na klasycznych mapach Lowella i Antoniadiego; nazwy te pochodziły od nazwisk ogłupionych ideą kanałów astronomów bądź też odnosiły się do rzek klasycznej starożytności. Pierwsze miasta, które mijali, leżały bardzo blisko równika, porastały je więc gaje palmowe; dalej znajdowały się drewniane doki, za nimi ruchliwe małe dzielnice przybrzeżne, wyżej przyjemne dzielnice tarasowe, wreszcie, na nizinach grobli, pozostała część miasta. Soczewka, tnąc linię prostą, wyrzeźbiła kanałowe koryto, które wznosiło się aż do Wielkiej Skarpy na wysoko położoną równinę Hesperii, cztery kilometry nad poziomem; z tego też względu co parę kilometrów kanał blokowały śluzowe zapory, które — jak wszystkie obecne zapory — zbudowano w postaci przezroczystych ścian, wyglądały więc na równie cienkie jak celofan, a jednak okazywały się nawet mocniejsze niż potrzeba dla powstrzymania wody; tak w każdym razie mawiali ludzie. Maja uznała tę przezroczystość za wymysł trochę niezdrowy, trochę cudaczny i sądziła, że zapory na pewno któregoś dnia zawiodą — wówczas jedna z tych cienkich ścian pęknie jak balon, powodując ogromne spustoszenie; po tym zdarzeniu nastąpi powrót do dobrego, starego betonu i włókna węglowego.

Teraz jednak podpływanie do śluzy przypominało żeglowanie ku ścianie wody, jak gdyby Morze Czerwone ponownie rozstępowało się dla Izraelitów. Ryby skakały nad głowami niczym prymitywne ptaki, widok był nierealny, przypominał reprodukcje Eschera. Nagle wpłynęli do śluzy, czując się jak w otoczonym ścianami wody grobie, otoczeni przez ryby-ptaki. W następnej chwili płynęli coraz wyżej, ku kolejnemu poziomowi wielkiej rzeki o prostych brzegach, przecinającej czarną ziemię.

— Dziwaczne — mruczała Maja po minięciu pierwszej śluzy, jak i po drugiej, i trzeciej. Michel tylko się uśmiechał, kiwając głową.

Na czwartą noc podróży zadekowali w małym mieście nad kanałem o nazwie Naarsares. Po drugiej stronie kanału znajdowało się jeszcze mniejsze miasto — Naarmalcha. Prawdopodobnie nawiązywały do Mezopotamii… Z tarasowej restauracji na szczycie grobli rozciągał się widok daleko w górę i w dół kanału, a także za kanał, na otaczające go jałowe góry. Przed sobą Michel i Maja widzieli miejsce, w którym kanał przecinał ścianę Krateru Gale’a; dno krateru zalane było obecnie wodą i stało się kanałowym zbiornikiem, który łączył strefę pasażerską i towarową.

Po kolacji Maja stanęła na tarasie i patrzyła przez szczelinę na Krater Gale’a. Z atramentowo-talkowego zmierzchu wyłoniła się nagle Vendana wraz z kilkoma towarzyszami; podeszli do Mai.

— Jak ci się podoba kanał? — zapytali.

— Bardzo interesujący — odparła uprzejmie. Nie miała ochoty odpowiadać na ich pytania, nie chciała też stać w grupie osób; czuła się jak eksponat w muzeum. Na szczęście przybyli nie zamierzali jej wypytywać. Przyjrzała się im. Jeden z młodych mężczyzn odwrócił się i zaczął rozmawiać ze stojącą obok niego kobietą. Miał nadzwyczajnie piękną twarz, spojrzenie przyciągały regularne, rzeźbione rysy pod kudłatą czarną czupryną; słodki uśmiech, wesoły, nieświadomy swego uroku. Jednym słowem — uroczy mężczyzna. Młody, choć już w pełni ukształtowany. Wyglądał chyba na Hindusa: taka ciemna cera, białe, równe zęby, muskularny, szczupły jak chart wyścigowy, sporo wyższy od Mai, lecz nie jeden z tych nowych gigantów — mieścił się w „normalnych, ludzkich standardach”; pociągający, silny, wdzięczny. I seksowny.

Podeszła do niego powoli, kiedy grupa zaczęła się rozluźniać — ludzie chodzili, rozmawiali, patrzyli w dół na kanał i doki. W końcu Mai trafiła się sposobność rozmowy z młodym mężczyzną, który na jej widok w ogóle nie zareagował, jak gdyby zbliżyła się do niego Helena Trojańska. Rosjanka pomyślała, że cudownie byłoby pocałować takie usta. Na pewno, chociaż w gruncie rzeczy wcale tego nie pragnęła. Lubiła jednak myśleć o takich sprawach, a myśli podsuwały jej różne pomysły. Niektóre twarze mają w sobie wielką siłę.

Na imię miał Athos. Pochodził z Licus Vallis, na zachód od Rodos. Sansei z żeglarskiej rodziny, dziadkami byli Grek i Hindus. Należał do założycieli odnowionej partii „zielonych”, którzy uważali, iż jedynym sposobem uniknięcia tragedii jest wspomożenie Ziemi w jej problemach populacyjnych: było to kontrowersyjne podejście zwane „ogon poruszający psem”, jak Athos przyznał z pięknym, beztroskim uśmiechem. Teraz kandydował na stanowisko reprezentanta z miast zatoki Nepentes oraz pomagał w koordynacji kampanii „zielonych”.

— Dogonimy w kilka dni kampanię „Uwolnić Marsa”? — spytała później Maja Vendane.

— Tak. Planujemy odbycie z nimi debaty podczas spotkania w Gale’u.

Kiedy wchodzili po trapie na łódź, młodzi odwrócili się od Mai i skierowali razem na pokład dziobowy, gdzie kontynuując zabawę, zapomnieli o kobiecie, która nie należała do ich grona. Chwilę patrzyła za nimi, a potem poszła za Michelem do ich małej kabiny obok rufy. Zapomniana! Nie mogła nic na to poradzić. Za każdym razem czuła taką samą wściekłość i przeżywała szok; czasami nienawidziła młodych.

— Nienawidzę ich — pożaliła się Michelowi.

Nienawidziła ich także dlatego, że — po prostu — byli młodzi. Mogła udawać, że nie cierpi ich bezmyślności, głupoty, braku doświadczenia, straszliwego prowincjonalizmu — wszystko to było prawdą, jednak poza tym, nienawidziła również ich młodości, nie tylko fizycznej doskonałości, lecz po prostu wieku: zazdrościła im, że przeżyli tak niewiele lat i że mieli wszystko przed sobą. Pięknie byłoby mieć najlepsze doświadczenia przed sobą, a nie za sobą. Czasami śniła, że patrzy z „Aresa” w dół, na Czerwoną Planetę; wyhamowali już w sposób aerodynamiczny i ustabilizowali orbitę, przygotowywali się do lądowania… Ilekroć Maja nagle budziła się z takiego snu i wracała do teraźniejszości, była wstrząśnięta. Zdała sobie sprawę, że tamten moment był dla niej najprzyjemniejszy ze wszystkich w życiu, to podniecające oczekiwanie na to, co się zdarzy. Cały świat leżał u jej stóp, wszystko wydawało się możliwe. To właśnie była młodość.

— Pomyśl o nich jako o towarzyszach podróży — poradził jej Michel, jak zwykle, kiedy zwierzała mu się z podobnych uczuć. — Będą młodzi tylko tak długo, jak my byliśmy… Strzel palcami. Widzisz, jak świat się szybko toczy? Później zestarzeją się, wreszcie odejdą. Każdy musi przez to przejść. Nawet różnica stu lat nie ma teraz najmniejszego znaczenia. Tylko oni są tu z nami, tylko oni ze wszystkich na świecie żyją w tym samym czasie i miejscu, co my. Jesteśmy sobie współcześni. A jedynie nasi współcześni potrafią nas naprawdę zrozumieć, nikt inny.

— Tak, tak — mruknęła Maja. — Ale i tak ich nienawidzę.

Kanał wypalony przez soczewkę napowietrzną miał niemal wszędzie równą głębokość, kiedy zatem soczewka płonęła nad Kraterem Gale’a, wycięła szeroki pas przez stożek na stoku północno-wschodnim i południowo-zachodnim. Cięcia te jednakże pozostały wyższe niż koryto kanału, trzeba więc było je pogłębić i zainstalować w nich śluzy, a wnętrze krateru przekształcić w wysoko położone jezioro, zbiornik w nieskończonym „termometrze” kanału. Z jakiegoś powodu zrezygnowano w tej okolicy z systemu starożytnego nazewnictwa Lowella, toteż północno-wschodnie śluzy otaczało małe, przedzielone miasto o nazwie Brzozowe Rowy, natomiast większe miasto wokół południowo-zachodnich śluz nosiło miano Brzegów. Brzegi zajmowały strefę topniny pospaleniowej, a następnie wznosiły się na rozległych, zakręcających tarasach na nie stopionym stożku Krateru Gale’a, skąd rozciągał się widok na wewnętrzne jezioro. W mieście panowało istne szaleństwo — zarówno przedstawiciele załogi zawijających do portu statków, jak i ich pasażerowie natychmiast zbiegali po trapach i przyłączali się do niemal nieprzerwanego świętowania. Tej nocy przyjęcie skupiło się wokół przybyłych przedstawicieli „Uwolnić Marsa”. Duży trawiasty plac, ulokowany na obszernej ławie skalnej ponad śluzą jeziora, był zatłoczony ludźmi; niektórzy przysłuchiwali się przemówieniom, wygłaszanym z podium na płaskim dachu wychodzącym na plac, inni ignorowali zgiełk i robili zakupy, spacerowali po promenadzie, pili, siedzieli nad śluzami, jedząc posiłki zakupione na małych, zadymionych straganach, tańczyli albo oddalali się, aby obejrzeć wyższe partie miasta.

Podczas wszystkich mów wyborczych Maja stała na tarasie nad podium, skąd widziała „strefę zakulisową” — kręciła się tam Jackie i reszta przedstawicieli kierownictwa „Uwolnić Marsa”; czekając, aż nadejdzie ich kolej do wyjścia, rozmawiali lub słuchali. Był tam Antar, Ariadnę, kilka innych osób, które znała z ostatnich wiadomości telewizyjnych. Obserwacja z oddali była taka odkrywcza — Maja widziała w dole całą dynamikę dominacji naczelnych, która nieodmiennie kojarzyła jej się z Frankiem. Dwóch czy trzech mężczyzn skupiało się na Jackie, podobnie, choć w innym sensie, parę kobiet. Jeden z mężczyzn, imieniem Mikka, działał obecnie w globalnej radzie wykonawczej. Był też przywódcą partii „Nasz Mars”, jednego z najstarszych ugrupowań politycznych na planecie, stworzonym, gdy trzeba było przedyskutować warunki odnowienia pierwszego traktatu marsjańskiego. Maja przypomniała sobie teraz, że należała do założycieli tej partii. W obecnych czasach marsjańska polityka zaczęła przypominać wzorzec charakterystyczny dla europejskich krajów parlamentarnych, w których działa wiele małych ugrupowań politycznych skupionych wokół kilku centrowych koalicji — na Marsie wokół „Uwolnić Marsa”, „czerwonych”, matriarchatu dorsabrevianskiego. Inne ugrupowania stopniowo przyłączały się do tamtych, jednoczyły w większe grupy lub pozostawały na uboczu. Dla doraźnych celów partie zawierały od czasu do czasu tymczasowe przymierza. „Nasz Mars” stał się w pewnym momencie czymś w rodzaju politycznego skrzydła nadal działających w terenie „czerwonych” ekotażystów, niebezpiecznej i pozbawionej skrupułów organizacji, utrzymywanej przez superwiększość „Uwolnić Marsa”, mimo iż nie istniały żadne odpowiednie ku temu ideologiczne powody; najwyraźniej te dwa ugrupowania zawarły jakąś umowę, a może chodziło o bardziej osobisty układ, Mikka bowiem nie odstępował Jackie na krok i stale na nią patrzył w szczególny sposób — Maja mogła się założyć, że jest jej aktualnym albo niedawno porzuconym kochankiem. Poza tym, krążyły różne plotki…

Wszystkie przemówienia poświęcone były „pięknemu, cudownemu Marsowi, który zostanie zrujnowany z powodu przeludnienia”, chyba że uda się wprowadzić zakaz dalszej imigracji z Ziemi. W gruncie rzeczy, stanowisko to miało spore poparcie, o czym świadczyły choćby wiwaty i oklaski ze strony tłumu. Postawa większości oklaskujących świadczyła zresztą o ich obłudzie, ponieważ wielu z nich zarabiało na życie dzięki ziemskim turystom, a wszyscy byli imigrantami bądź dziećmi imigrantów; niemniej jednak wiwatowali. Temat stanowił świetną kwestię wyborczą. Zwłaszcza jeśli pominąć zagrożenie wojną, zignorować ogromny rozmiar i potęgę Ziemi oraz jej prymat (w końcu właśnie tam powstała ludzka cywilizacja). Przedstawiając sprawę w ten sposób… No cóż, fakt ów nie miał znaczenia, ponieważ tych ludzi zupełnie nie obchodziła Ziemia i wcale nie rozumieli jej problemów. W dodatku, wskutek prowokacji, Jackie uważano za jeszcze odważniej szego polityka, piękną kobietę, która walczy o utrzymanie niepodległości własnej planety. Owacje na cześć Jackie były głośne i długie, a ona sama wiele się nauczyła od czasu swej niezdarnej mowy w trakcie drugiej rewolucji i radziła sobie całkiem dobrze. Może nawet bardzo dobrze.

Następnie nadeszła kolej na wystąpienia „zielonych”, którzy próbowali mówić o konieczności otwarcia się Marsa oraz o niebezpieczeństwie, jakie może zrodzić polityczna izolacja. Tłum, ma się rozumieć, reagował mniej entuzjastycznie — prawdę mówiąc, posądzono mówców o tchórzostwo, a zalety otwartego Marsa uznano za naiwne. Przed przybyciem do Brzegów Vendana zaproponowała, by Maja zabrała głos, ale Rosjanka odmówiła i teraz nabrała pewności, że postąpiła właściwie, chociaż było jej żal mówców, na których wystąpienia tłum reagował gwizdami.

Później „zieloni” zorganizowali małe przyjęcie dyskusyjne. Podczas debaty Maja surowo skrytykowała ich wystąpienia.

— Nigdy nie widziałam aż takiej niekompetencji. Próbujecie wszystkich przestraszyć i siejecie panikę. Zgadzam się, że kij jest niezbędny, jednak trzeba również dać trochę marchewki. Możliwość wojny to kij, musicie jednak bez idiotycznych stwierdzeń wytłumaczyć zebranym, dlaczego Ziemianie powinni nadal tu przylatywać. Należy przypomnieć słuchaczom, że wszyscy pochodzimy z tamtej wielkiej planety, że jesteśmy tylko imigrantami. I że nigdy nam się nie uda zapomnieć o Ziemi.

Zebrani przytakiwali, Athos wyglądał na zamyślonego. Maja odciągnęła Vendane na bok i wypytała ją o ostatnie romanse Jackie. Mikka rzeczywiście okazał się ostatnim partnerem, prawdopodobnie nadal byli razem. Przedstawiciele „Naszego Marsa” byli nastawieni jeszcze bardziej „antyimigracyjnie” niż partia Jackie. Maja pokiwała głową; zaczęła dostrzegać zarys planu.

Kiedy skończyła się dyskusja, poszła z Vendana, Athosem i resztą do śródmieścia. Po drodze minęli wielką uliczną orkiestrę grającą w rytmie, który nazywano „brzmieniem Sheffield”. Maja odbierała tę muzykę jako jeden wielki hałas: dwadzieścia różnych perkusyjnych dźwięków, wystukiwanych jednocześnie na instrumentach, których raczej nie można by nazwać muzycznymi. Muzyka pasowała jednak do celów Mai, bowiem wśród łoskotów i łomotania mogła dyskretnie doprowadzić grupę młodych „zielonych” do Antara, którego dostrzegła po drugiej stronie parkietu tanecznego. Kiedy zbliżyli się, rzuciła niewinnie:

— Och, tam jest Antar… Witaj, Antarze! To moi towarzysze z rejsu. Płyniemy, zdaje się, tuż za wami. Kierujemy się do Piekielnych Wrót, a potem do Odessy. Jak przebiega kampania?

Antar jak zwykle zachował się przyjaźnie, choć po królewsku. Tego mężczyzny trudno było nie lubić, nawet jeśli się wiedziało, jak silnie reakcyjne ma poglądy i jak bardzo był kiedyś finansowo uzależniony od arabskich narodów Ziemi. Teraz musiał zapomnieć o tych starych sojuszach i strategia antyimigracyjna stawała się dla niego niebezpieczna. Ciekawe było, że przywódcy „Uwolnić Marsa” postanowili się przeciwstawić ziemskim siłom, a równocześnie próbowali zdominować wszystkie nowe kolonie w zewnętrznej części Układu Słonecznego. Cóż za arogancja! A może po prostu czuli się zagrożeni… „Uwolnić Marsa” zawsze było partią młodych tubylców i gdyby nieograniczona imigracja spowodowała napływ milionów nowych issei, wówczas pozycja ugrupowania zostałaby narażona na szwank; straciliby nie tylko status superwiększości, nie mieliby nawet zwykłej przewagi. Te ziemskie hordy reprezentowały wszelkie rodzaje zastygłych, staroświeckich fanatyzmów: kościoły i meczety, flagi, ukryta broń, otwarta wendeta… Podczas intensywnej imigracji ostatniej dekady nowi przybysze wyraźnie usiłowali zbudować drugą Ziemię, zresztą równie głupią jak pierwsza. John oszalałby na tę wieść, Frank by się roześmiał, a Arkady stwierdził: „A nie mówiłem?” i zasugerował kolejną rewolucję.

Z Ziemią jednak trzeba było sobie jakoś poradzić, chociaż nie wystarczyło oczywiście zakazać przylotów i żądać, by wielka planeta temu się podporządkowała. Maja zauważyła, że Antar jest dla niej wyjątkowo miły, jak gdyby uważał, że Rosjanka może mu się do czegoś przydać. Ponieważ zawsze kręcił się koło Jackie, Maja nie była zaskoczona, gdy nagle u jego boku pojawiła się piękna Marsjanka i kilka innych osób. Wymieniono słowa powitania, Maja skinęła głową Jackie, która w odpowiedzi uprzejmie się uśmiechnęła. Rosjanka wskazała na nowych towarzyszy i zaczęła wymieniać ich imiona. Kiedy dotarła do Athosa, dostrzegła, że Jackie uważnie go obserwuje, a Athos, gdy został przedstawiony, posłał jej przyjazne spojrzenie. Szybko, choć niby od niechcenia, Maja poczęła wypytywać Antara o Zeyka i Nazik, którzy — jak się okazało — mieszkali na wybrzeżu zatoki Acheron. Wszyscy zebrani powoli przemieszczali się ku parkietowi tanecznemu i wyglądało na to, że niebawem zupełnie się wymieszają i zrobi się zbyt głośno, aby rozmawiać.

— Podoba mi się to „brzmienie Sheffield” — powiedziała Maja do Antara. — Pomożesz mi się przepchnąć na parkiet?

Była to jawna wymówka, ponieważ Maja nigdy nie potrzebowała pomocy, by przejść przez tłum. Antar jednak wziął ją pod ramię i nawet nie zauważył, że Jackie rozmawia z Athosem; może zresztą udał, że tego nie widzi. Ich romans i tak od dawna należał do historii. Teraz w życiu Jackie był Mikka, który właśnie się zbliżał z kwaśną miną. Był bardzo wysoki i prawdopodobnie silny; być może miał skandynawskie pochodzenie. Wyglądał trochę na raptusa. Maja wykrzywiła usta, zadowolona, że udało jej się rozpocząć gambit. Jeśli poglądy „Naszego Marsa” były jeszcze bardziej izolacjonistyczne niż stanowisko „Uwolnić Marsa”, konflikt między nimi mógłby się okazać całkiem użyteczny.

Tańczyła więc z wielkim entuzjazmem, którego nie czuła od lat. Kiedy skoncentrowała się wyłącznie na dźwięku basowej perkusji i trzymała się tego rytmu, przyszło jej na myśl, że przypomina on bicie podekscytowanego serca; obok głębokiego dźwięku basowego słyszała wprawdzie odgłosy uderzania w różne drewniane kostki, przybory kuchenne i wygładzone kamienie, wydawały jej się jednak nie głośniejsze niż burczenie w żołądku czy też przelatujące przez głowę myśli. Był w tej muzyce jakiś sens, choć może nie sens muzyczny (tak jak Maja pojmowała muzykę), ale z pewnością osobliwy rytm. Taniec, pot, obserwacja poruszającego się wdzięcznie Antara. Pewnie był głupcem, choć nie pokazał tego po sobie. Jackie i Athos zniknęli, podobnie Mikka. Może dostał szału i zamordował tamtych dwoje. Maja uśmiechnęła się na tę myśl i zawirowała w tańcu.

Podszedł do niej Michel. Uśmiechnęła się i objęła go. Lubił spocone uściski i wyglądał na zadowolonego, choć równocześnie był zaciekawiony.

— Sądziłem, że nie podoba ci się ten rodzaj muzyki?

— Czasami mi się podoba.

Na południowy zachód od Krateru Gale’a kanał podnosił się śluza po śluzie ku górom Hesperii, potem przecinał je i biegł dalej, na wschód od masywu Tyrrhena, nie opuszczał więc wysokości około czterech kilometrów, którą teraz częściej nazywano pięcioma kilometrami ponad poziomem morza; tu już niemal nie potrzeba było śluz. Przez kolejne dni płynęli kanałem na silniku albo żeglowali dzięki sile małych żagli statku. Zatrzymywali się w niektórych miastach nabrzeżnych, inne omijali. Zacumowali w Oksusie, Jaksarcie, Skamandrze, Simois, Ksantosie, Steropes i Polihemusie, podążając krok w krok za wyborczą kampanią „Uwolnić Marsa” i większością innych związanych z Hellas barek i jachtów. Wygląd obu horyzontów nie zmieniał się, chociaż od czasu do czasu w tym regionie ciepło soczewki natrafiało na inną powierzchnię niż zwykły bazaltowy regolit, toteż różne groble powstałe z wyparowanego i opadłego materiału skalnego nieco się od siebie różniły — zdarzały się przestrzenie obsydianu czy żelazomelanu, fragmenty wspaniałych, lśniących barw, takich jak marmurowe zielenie porfirowe, wściekłe, siarkowe żółcie, dziwne, bryłowate zlepki, a nawet jeden długi przezroczysty, wręcz szklisty pas po obu stronach kanału, który zniekształcał widok leżących dalej gór i odbijał niebo. Obszar ten nazywano Szklanymi Brzegami i intensywnie eksploatowano. Między kanałowymi miastami biegły mozaikowe ścieżki, ocienione palmami rosnącymi w gigantycznych glinianych donicach, wyżej znajdowały się wille otoczone klombami trawy i żywopłotami. Miasta Szklanych Brzegów były pobielone, jasne od pastelowych zasłon, skrzynek na kwiaty, drzwi, emaliowanych na niebiesko dachówek i długich, kolorowych znaków neonowych ponad błękitnymi markizami nadbrzeżnych restauracji. Był to fragment Marsa z marzeń, wspomnienie starych snów o istnieniu marsjańskich kanałów, choć fakt ten wcale nie odzierał planety z rzeczywistego, rozkosznego piękna. Gdy statek Mai przepływał przez ten region, dni były ciepłe i bezwietrzne, tafla kanału równie gładka jak brzegi i tak samo klarowna: szklany świat. Maja siedziała na przednim pokładzie pod zielonym parasolem, obserwując barki towarowe i turystyczne łodzie wiosłowe płynące w obu kierunkach; wszyscy pasażerowie wychodzili na pokład, aby cieszyć się widokiem szklanych brzegów, na których zbudowano kolorowe miasta. Tu mieściło się serce marsjańskiego przemysłu turystycznego, ulubiony cel podróży wszystkich przyjezdnych: świat może nieco pretensjonalny, ale prawdziwy i — co zgodnie wszyscy przyznawali — piękny. Gdy tak patrzyła, przyszło jej do głowy, że niezależnie od wyniku następnych wyborów generalnych i niezależnie od kierunku polityki imigracyjnej, dla tej krainy, połyskującej niczym zabawka w słońcu, trzeba jeszcze wiele zrobić. Rosjanka myślała o swoim gambicie. Miała nadzieję, że się uda.

Płynęli dalej na południe. Rozpoczęła się południowa jesień i w powietrzu wyczuwało się chłód. Statek ponownie otoczyły bazaltowe brzegi, na których pojawiało się coraz więcej drzew charakteryzujących się twardym drewnem; ich liście płonęły czerwienią i żółcią. Pewnego ranka Maja dostrzegła na gładkiej, przybrzeżnej wodzie cienką warstewkę lodu. Kiedy pasażerowie wysiedli na zachodni brzeg, na horyzoncie zamajaczyły wulkany Tyrrhena Patera i Hadriaca Patera; wyglądały jak spłaszczone Fuji. Na czarnej skale Hadriaki widać było pasy spływających białych lodowców. Maja po raz pierwszy widziała ten wulkan przed laty, zresztą od drugiej strony, kiedy wspinała się z Dao Vallis. Podróżowała wówczas po zalanym basenie Hellas. Dawno temu, z tą młodą dziewczyną… Jak miała na imię? W każdym razie, była krewną kogoś, kogo Maja znała.

Kanał przeciął kopce w kształcie smoczego grzbietu; nazywały się Hesperia Dorsa. W nadwodnych miastach nie panował już klimat równikowy, tereny były bardziej surowe i górzyste. Nazwy również się zmieniły — nadawano je na cześć rzeki Wołgi i rybackich wiosek Nowej Anglii; bywały też dziwne: Astapus, Aeria, Uchronią, Apis, Eunostos, Agathadaemon, Kaiko…

Płynęli dalej, szeroki pas wody prowadził ich na południowy zachód, precyzyjnie niczym kompas, dzień po dniu, aż trudno było sobie wyobrazić, że jest to jedyny taki kanał na Marsie — pasażerowie zaczęli mieć bowiem wrażenie, że cała planeta jest poprzecinana podobnymi kanałami, że są wszędzie, tak jak na mapach staroświeckich marzycieli. Właściwie istniał jeszcze jeden większy kanał przy Przesmyku Boone’a, był jednak krótki i bardzo szeroki, a w dodatku z każdym rokiem poszerzał się jeszcze bardziej, ponieważ jego brzegami szarpały wschodnie prądy i zgarniakowe koparki; w gruncie rzeczy, nie był to już kanał, lecz raczej sztuczna cieśnina. Nie, nie, marzenie o kanałach spełniało się tylko tutaj, w tym jednym miejscu. Tylko tu ludzie pływali cicho po spokojnej wodzie, widząc jedynie wysokie brzegi, a powietrze miało w sobie coś romantycznego.

Tak przynajmniej czuła Maja, spacerując podczas zimnych wieczorów pod pastelowymi neonami kanałowych miast. W jednym z nich — nazywało się Anteus — szła promenadą nad kanałem i patrzyła z góry na różnej wielkości łodzie, na ludzi dużych, pięknych i młodych, którzy pili, gawędząc leniwie, piekli mięso na grillach ustawionych pod balustradą bądź patrzyli w wodę. Część ciągnącego się do kanału szerokiego doku zajmowała kafeteria na otwartym powietrzu, z której dotarły do uszu Mai płaczliwe dźwięki cygańskich skrzypek; instynktownie skierowała się w stronę lokalu, dostrzegła jednak Jackie i Athosa, którzy samotnie zajmowali stolik nad kanałem; pochylali się ku sobie, ich czoła niemal się dotykały. Rosjanka z całą pewnością nie chciała przerywać tak obiecującej dla jej celów sceny, niestety zatrzymała się zbyt gwałtownie, czym przyciągnęła wzrok Jackie, która dostrzegłszy ją, wstała. Maja odwróciła się z zamiarem wycofania, ale Jackie najwyraźniej zamierzała do niej podejść.

Kolejna scena, pomyślała Maja. Jackie jednak uśmiechała się. Athos szedł obok niej, obserwując ich spotkanie z niewinnym zainteresowaniem; albo nie miał pojęcia o historii ich kontaktów, albo potrafił doskonale panować nad wyrazem twarzy. Maja uznała, że mężczyzna udaje, ponieważ jego spojrzenie uznała za zbyt niewinne, aby mogło być prawdziwe. Aktorzyna!

— Piękny jest ten kanał, nie sądzisz? — spytała Jackie.

— Turystyczna pułapka — odparła Maja. — Niemniej jednak, rzeczywiście ładna. I pozwala utrzymać turystów w jednym miejscu.

— Och, daj spokój. — Jackie roześmiała się. Trzymała rękę na ramieniu Athosa. — Gdzie twoje poczucie romantyzmu?

— A co to takiego? — spytała Maja, radośnie reagując na ten publiczny popis uczuciowości. Dawna Jackie nie powiedziałaby czegoś takiego. Tak, prawdziwym szokiem było uświadomienie sobie faktu, że piękna Marsjanka nie jest już taka młoda. Może Maja postępowała niemądrze, nie pamiętając o tym, że świat stale się toczy, ale jej poczucie czasu stanowiło taką mieszaninę, że własna twarz w lustrze bezustannie ją szokowała. Każdego ranka Maja budziła się w niewłaściwym stuleciu, więc na widok mamuśkowatej Jackie otaczającej ramieniem Athosa zareagowała tak samo. To było niemożliwe! To jest owa świeża, niebezpieczna dziewczyna z Zygoty, ta młoda dorsabrevianska bogini?!

— Wszyscy je mają — oświadczyła Jackie.

Była starsza, lecz bynajmniej nie zmądrzała. Najwyraźniej ona także zapomniała o upływie czasu. Być może tak często poddając się kuracji przedłużającej życie, zatkała sobie mózg. Maja pomyślała, że przy tej częstotliwości chyba w ogóle nie powinno być oznak starzenia. Skoro nie istniały błędy podziału komórkowego, dlaczego ciało się starzało? Jackie nie miała wprawdzie na twarzy zmarszczek i ktoś mógłby jej dać dwadzieścia pięć lat, a poza tym jak zawsze biła z niej typowa dla Boone’ow pewność siebie (właściwie tylko z tego spojrzenia przypominała Johna) — jarząca się jak neonowy napis nad kafeterią — jednak mimo wszystko w jakiś nieuchwytny sposób wyglądała na swoje lata.

Nagle do Jackie podeszła jedna z jej licznych asystentek. Dysząc i sapiąc, odciągnęła Jackie od Athosa i krzyknęła:

— Jackie, tak mi przykro, tak mi przykro, ona została zabita…

Kobieta drżała.

— Kto? — spytała ostrym jak klaps tonem Jackie.

— Zo — odparła nieszczęśliwym głosem młoda (przynajmniej z pozoru) kobieta.

— Zo?

— Miała wypadek na lotni. Wpadła do morza.

To powinno ją trochę przystopować, pomyślała złośliwie Maja.

— Tak — powiedziała głucho Jackie.

— Ale skafander — zaprotestował Athos. Również wyglądał teraz starzej. — Czy nie powinien jej…

— Nie znam się na tym.

— To nie ma znaczenia — oznajmiła Jackie, zamykając tym stwierdzeniem obojgu usta. (Później Maja usłyszała relację naocznego świadka wypadku i ten obraz wyrył się w jej umyśle na zawsze — dwie lotniarki zmagające się z falami jak mokre ważki. Prawdopodobnie przeżyłyby, gdyby nie porwała ich wielka fala od Morza Północnego, rzucając na wysokie nadbrzeżne skały. Potem ciała obu dziewcząt dryfowały w pianie.)

Jackie natychmiast zmieniła się: zamilkła, spoważniała i mocno się zamyśliła. Kiedyś Maja słyszała, że nie były ze sobą blisko, a niektórzy mówili nawet, że się nienawidziły. Ale Zo była przecież dzieckiem Jackie. Nie powinno się żyć dłużej niż własne dzieci, nawet bezdzietna Maja czuła to instynktownie. Wprawdzie mieszkańcy Marsa znieśli już wszystkie prawa i biologia z pozoru nic dla nich nie znaczyła… Gdyby jednak Ann utraciła wtedy na spadającym kablu Petera albo gdyby Nadia i Art kiedykolwiek stracili Nikki… Nawet Jackie, choć tak głupia, musiała odczuwać ten związek z drugą osobą.

I czuła. Intensywnie się starała wymyślić sposób wybrnięcia z tej sytuacji. Ale nie wymyśliła i w tym momencie stała się inną osobą. Starzenie się nie miało z tym nic wspólnego, zupełnie nic.

— Och, Jackie — powiedziała Maja i wyciągnęła przed siebie rękę. Jackie wzdrygnęła się i Maja cofnęła dłoń. — Tak mi przykro.

Prawda jest taka, że gdy człowiek najbardziej potrzebuje pomocy innych, wówczas instynktownie się od nich odsuwa. Maja nauczyła się tego w noc zniknięcia Hiroko, gdy próbowała pocieszyć Michela. Nic nie mogła zrobić ani wtedy, ani teraz.

Szarpnęła siąkającą nosem młodą asystentkę i spokojnie stwierdziła:

— Może zabierzesz panią Boone z powrotem na statek. I niech ludzie przez jakiś czas dadzą jej spokój.

Jackie nadal trwała zatopiona w myślach. Maja wiedziała, że uchyliła się przed jej ręką mimo woli, była po prostu oszołomiona — nie wierzyła w tragedię i ten brak wiary całkowicie ją pochłonął. Zachowywała się dokładnie tak, jak zachowałaby się każda inna osoba. Jeśli człowiek nie radzi sobie z własnym dzieckiem, może sytuacja jest jeszcze gorsza, niż jeśli sieje kocha, ach, Boże…

— No idź — powiedziała Maja do asystentki. Athosowi poleciła spojrzeniem, by pomógł. Mężczyzna wyraźnie zrobił na Jackie wrażenie. We dwoje odprowadzili ją na statek. Nadal miała najpiękniejsze plecy na świecie i trzymała się jak królowa. Chociaż, kiedy wiadomość naprawdę do niej dotrze, jej postawa może się zmienić.

Później Maja zeszła na południową krawędź miasta. Nie było tam już świateł, jedynie rozgwieżdżony blask kanału zalewał żużlowe, czarne wały brzegowe. Widok skojarzył się Mai z krzywą ludzkiego życia, z linią czyjegoś świata: jaskrawoneonowe zakrętasy, przesuwające się przez krajobraz aż do czarnego horyzontu. Gwiazdy nad głową i pod stopami; czarny tor magnetyczny, ponad którym bezdźwięcznie szybowały.

Rosjanka wróciła do swojej łodzi i zeszła po kładce. Pomyślała, że nie jest miło żywić takie uczucia w stosunku do wroga, stracić wroga w wyniku tego rodzaju katastrofy.

— Kogo teraz będę nienawidziła? — krzyknęła do Michela.

— No cóż… — odparł, wstrząśnięty. Potem dodał pocieszającym tonem: — Jestem pewien, że kogoś znajdziesz.

Maja roześmiała się krótko, a na twarzy jej towarzysza na chwilę zagościł uśmiech. Później Michel wzruszył ramionami i spojrzał z powagą. Chyba najmniej z nich wszystkich dał się ogłupić kuracjami, a przy tym zawsze powtarzał: „nieśmiertelne historie w śmiertelnym ciele”. Cierpiał niemal obsesyjnie na punkcie ludzkiej śmiertelności. Teraz potwierdzał ten punkt widzenia.

— Więc w końcu przydarzyło jej się najgorsze, co się może przydarzyć człowiekowi — mruknął.

— Zo była idiotką, ciągle ryzykowała, sama się prosiła o śmierć.

— Nie wierzyła w śmierć.

Maja skinęła głową. Tak, to była prawda. Niewiele osób wierzyło w istnienie śmierci, zwłaszcza spośród młodych, którzy nigdy nie mieli z nią do czynienia, nawet przed okresem kuracji. Teraz jeszcze mniej ludzi się nią przejmowało. Jednak, ostatnio umierało sporo osób, zwłaszcza „superstarzy”, i nie miało to wiele wspólnego z wiarą czy niewiarą. Pojawiały się nowe choroby, wracały stare bądź następował zgon bez żadnej konkretnej przyczyny, czy też może raczej z powodu wyczerpania całego organizmu — tak umarli w ostatnich latach Helmut Bronski i Derek Hastings, dwaj mężczyźni, których Maja kiedyś spotkała, choć nie poznała dobrze. A teraz w wypadku zginęła kobieta o tyle lat młodsza od nich… Ta śmierć nie miała sensu, nie pasowała do żadnego wzorca. Przyczyną była po prostu młodzieńcza brawura. Wypadek. Przypadkowy traf.

— Nadal chcesz namówić Petera do przyjazdu? — spytał Michel, przeskakując na zupełnie inny temat. Co to miało być, psychologiczna sztuczka? Ach, chyba tylko próbował odrywać Maję od przykrych myśli. Znowu się roześmiała.

— Pozostaniemy z nim w kontakcie — odrzekła. — Sprawdź, czy może się zjawić — dodała, chcąc jedynie uspokoić Michela, myślała bowiem o czymś innym.

Sprawa Zo rozpoczęła korowód śmierci.

Wtedy jednak Maja o tym nie wiedziała. Kończył się tylko ich rejs przez kanał.

Spalony przez soczewkę napowietrzną pas zatrzymał się na wschodnim brzegu działu wodnego basenu Hellas, między dolinami Dao i Harmakhis. Końcowy fragment kanału został wykopany konwencjonalnymi metodami i opadał tak stromo w dół spadzistego wschodniego zbocza basenu, że konieczne było zastosowanie wielu śluz, które tutaj funkcjonowały jako zapory, pozbawiając kanał klasycznego stylu, jaki miał w górach; kanał stał się raczej serią jeziorowych zbiorników wodnych połączonych krótkimi, szerokimi, czerwonawymi rzekami, wypływającymi spod każdej przezroczystej tamy. Łódź sunęła ciągle w dół, w powolnej paradzie barek, żaglówek, kabinowych statków wycieczkowych i parowców, a kiedy docierała do którejś ze śluz, pasażerowie patrzyli przez przezroczyste ściany na rząd jezior, które wyglądały jak gigantyczna klatka schodowa złożona z błękitnych stopni opadających ku dalekiej, brązowej tafli morza Hellas. Gdzieś na dotkniętych silną erozją terenach po prawej i po lewej stronie wielkie zbocza kanionów Dao i Harmakhis sięgały głęboko na czerwony, skalny płaskowyż. Odkąd jednak usunięto namioty, kaniony stawały się widoczne dopiero, gdy obserwator znalazł się na którymś ze stożków; z kanału nie było ich widać.

Na pokładzie łodzi, którą płynęła Maja, życie toczyło się dalej, jak i na barce „Uwolnić Marsa”. Podobno Jackie czuła się dobrze. Ciągle spotykała się z Athosem, ilekroć obie łodzie dokowały w tym samym mieście. W kontaktach z ludźmi uprzejmie dziękowała za okazywane współczucie, następnie zaczynała mówić o czymś innym, zazwyczaj na tematy związane z kampanią, która nadal trwała. Pod czujnym okiem Mai „zieloni” prowadzili swoją kampanię lepiej niż przedtem, jednak tendencje antyimigracyjne były wśród marsjańskiej społeczności bardzo silne. Wszędzie, gdzie przybywali „zieloni”, przemawiali już członkowie partii i kierownictwa „Uwolnić Marsa”; Jackie sporadycznie występowała z krótką, patetyczną mową. Obecnie stała się znacznie lepszą i inteligentniejszą mówczynią niż kiedyś. Patrząc na przemawiających, Maja świetnie odgadywała, kto z nich zajmuje wysokie stanowisko w organizacji; zauważyła też, że wiele z tych osób wygląda na bardzo szczęśliwych, że udało im się znaleźć w światłach reflektorów. Zwłaszcza wyróżniał się pewien młody mężczyzna z otoczenia Jackie (na imię miał Nanedi), ona zaś sprawiała wrażenie bardzo niezadowolonej z tego powodu. Stała się dla niego chłodna i znacznie częściej zwracała się do Athosa, Mikki, a nawet Antara; Maja świetnie jednak pamiętała zachowanie Jackie z Anteusa, toteż teraz z odległości stu metrów potrafiła ocenić sytuację.

Kiedy oddzwonił Peter, poprosiła go o spotkanie, mówiąc, że chce porozmawiać o zbliżających się wyborach. Gdy przybył, Maja rozglądała się dokoła i bacznie obserwowała. Czuła, że coś się zdarzy.

Peter był spokojny i cichy. Mieszkał ostatnio w Charitum Montes, gdzie zajmował się projektem pustyni Argyre oraz współpracował ze spółdzielnią produkującą samoloty typu ziemia-przestrzeń kosmiczna dla osób, które pragnęły dostać się na Clarke’a z pominięciem wjazdu windą. Wydawał się zrelaksowany, opanowany, trochę nawet zamknięty w sobie. Przypominał Simona.

Antar gniewał się na Jackie, ponieważ żenował go jej ostentacyjny romans z Athosem. Mikka wściekał się jeszcze bardziej niż Antar. Teraz, na widok Petera, Jackie początkowo się zmieszała, potem zdenerwowała również na Athosa, odsunęła go od siebie i całą uwagę poświęciła Peterowi. Była pewna swych uczuć do Athosa, ale ciągnęło ją do Petera, który jak zwykle okazywał jej obojętność. On był jak żelazo, ona jak magnes. Maja pomyślała: To przygnębiające, że tak łatwo ich podejść i przewidzieć ich postępowanie. Owa umiejętność bardzo jej się jednak przydała: kampania „Uwolnić Marsa” powoli traciła rozmach. Antar nie miał już takiej śmiałości jak przedtem i nie odważał się zasugerować qahirskim Mahjarytom, aby zapomnieli o Arabii. Mikka oraz „Nasz Mars” coraz ostrzej krytykowali różne nie związane z imigracją wypowiedzi członków „Uwolnić Marsa”, przeciągając niektórych członków rady wykonawczej na swoją stronę. Tak — Peter osłabiał zainteresowanie Jackie polityką, przez niego zaczynała działać niekonsekwentnie i nieskutecznie. Sytuacja rozwijała się dokładnie po myśli Mai. Wystarczyło jedynie skłonić mężczyzn, by zaatakowali Jackie lub się od niej odsunęli. Niestety, Maja wcale nie doświadczała poczucia triumfu.

Wypłynęli z końcowej śluzy do lejkowatego wcięcia w morze Hellas — Zatoki Malachitowej, której płytką, poruszaną wiatrem wodę rozjaśniały promienie słońca. Później łódź łagodnie przedostała się na ciemniejsze morze, gdzie wiele barek i mniejszych statków skręcało na północ, kierując się ku Piekielnym Wrotom, największemu dalekomorskiemu portowi wschodniego wybrzeża Hellas. Łódź Mai podążyła za nimi. Po pewnym czasie na horyzoncie pojawił się wspaniały most nad Dao Vallis, potem zabudowane domami ściany przy wejściu do kanionu, wreszcie maszty, długie nabrzeża, portowe pochylnie okrętowe.

Maja i Michel zeszli na brzeg i ruszyli w górę brukowanymi, schodkowymi ulicami do starych kwater sypialnych Praxis pod mostem. W następnym tygodniu miały się odbyć jesienne dożynki, w których Michel chciał uczestniczyć; później zamierzali popłynąć na wyspę Minus Jeden i do Odessy. Gdy się zameldowali w pensjonacie i zostawili torby, Maja poszła na spacer ulicami Piekielnych Wrót. Cieszyła się, że nie jest już uwięziona w kanałowej łodzi i rozkoszowała się samotnością. Słońce zachodziło i kończył się dzień, rozpoczęty jeszcze na Wielkim Kanale. Podróż dobiegła końca.

Rosjanka po raz ostatni odwiedziła Piekielne Wrota w roku 2121 podczas swej pierwszej wycieczki po basenowym torze magnetycznym. Pracowała wówczas dla „Głębokich Wód” i podróżowała z… Ach, tak, z Dianą! Tak brzmiało jej imię! Była wnuczką Esther i bratanicą Jackie. Ta duża, wesoła dziewczyna okazała się wtedy dla Mai łączniczką z młodymi tubylcami nie tylko dzięki kontaktom w nowych koloniach otaczających basen, ale także przez siebie samą, przez swoje nastawienie i poglądy — Ziemia nic dla niej nie oznaczała, była jedynie słowem; Diana świetnie rozumiała przedstawicieli swego pokolenia, a oni podzielali jej zainteresowania i byli pochłonięci tymi samymi sprawami. Podczas tamtego okresu Maja po raz pierwszy zaczęła czuć, że pasuje bardziej do przeszłości niż do chwili obecnej, że powoli traci kontakt z teraźniejszością. Tylko dzięki niezwykle wytężonemu wysiłkowi nadal potrafiła angażować się w aktualne sprawy i mieć wpływ na rzeczywistość. Była więc osobą wpływową, ponieważ bardzo się starała. Tamte czasy mogła nazwać jednym z wielkich okresów swego życia, chociaż być może ostatnim takim okresem. Późniejszy etap, trwający aż do dnia dzisiejszego, przyrównywała już tylko do strumienia w południowych górach, który płynie przez rozpadliny i pagórki, aby potem zatonąć w jakimś bezdennym dole.

Przed sześćdziesięciu laty Maja stała właśnie w tym miejscu, na dnie gardzieli kanionu Dao, pod torem magnetycznym, który biegł po wielkim moście łączącym urwiska — słynnym moście Piekielnych Wrót. Zwrócone ku morzu miasto opadało rozświetlonymi słońcem stromymi zboczami po obu stronach rzeki. W tamtych czasach niemal wszędzie wokół leżał piasek — poza widocznym na horyzoncie pasem lodu. Miasto było mniejsze i bardziej prymitywne, kamienne stopnie schodkowych ulic — krzywe i pokryte pyłem. Teraz wypucowały je stopy wspinających się, a pył został zmyty przez lata deszczów; wszystko lśniło czystością, pokryte ciemną patyną. Miasto zmieniło się w piękny śródziemnomorski port na stoku, umiejscowiony w cieniu mostu, dzięki czemu wyglądało jak miniatura z pieczątki albo pocztówki z Portugalii. Prawdziwie piękne w jesiennym wczesnowieczornym słońcu: na zachodzie ocieniony, krzykliwy świat w kolorze sepii, moment uwięziony w bursztynie. Maja pamiętała — była tu z ową energiczną młodą Amazonką właśnie wtedy, gdy powstawał cały nowy, tubylczy Mars. Pomogła w jego powstaniu, stanowiła jego część.

Wspomnienia rozmyły się wraz z zachodzącym słońcem. Wróciła do budynku Praxis, który ciągle znajdował się pod mostem; ostatni fragment prowadzącej do niego klatki schodowej był urwiście rozciągnięty i wyglądał jak drabina. Gdy wspinała się, napierając udami, nagle doświadczyła druzgoczącego uczucia deja vu. Była pewna, że już jej się to przydarzyło, że już kiedyś wspinała się na te schody, wspominając jeszcze wcześniejszą wizytę; przypomniała też sobie dokładnie, że miała wówczas wrażenie, iż jest fragmentem otaczającego ją świata.

Nic dziwnego, należała wszakże do pierwszych badaczy basenu Hellas, w latach, które nastąpiły tuż po Underhill. Później o tym wszystkim zapomniała. A przecież pomagała założyć Lowpoint, a potem jeździła po okolicy, badając basen przed innymi badaczami, nawet przed Ann. Dlatego właśnie później, gdy pracowała dla „Głębokich Wód” i oglądała nowe kolonie tubylcze, wydawało jej się, że już tu kiedyś była.

— Mój Boże! — krzyknęła przerażona.

Warstwa na warstwie, życie po życiu — wszak żyli tak długo! Takie życie dziwnie przypominało reinkarnację albo wieczny powrót.

Maja dostrzegła w tym doznaniu maleńkie ziarnko nadziei. Wtedy po raz pierwszy na własnej skórze poczuła, co oznacza przemijanie, i rozpoczęła nowe życie. Tak było — przeprowadziła się do Odessy, przyczyniła się do wybuchu rewolucji i do jej pomyślnego zakończenia. Wiele się wówczas zastanawiała nad powodami, dla których ludzie popierają zmiany. Jak je przeprowadzać spokojnie, bez zawziętego odwetu, który następował po zwycięstwie każdej rewolucji, niszcząc to, co było w niej piękne. Tym razem rewolucjonistom chyba rzeczywiście udało się uniknąć owego przykrego etapu.

Przynajmniej jak dotąd. Być może tak należało spojrzeć na te wybory: nieuchronny odwet. Może Maja nie odniosła wcale tak wielkiego sukcesu, jak jej się wcześniej zdawało, może tylko poniosła mniej widoczną klęskę niż Arkady, John czy Frank. Kto to mógł wiedzieć? Teraz trudno było wyjaśnić, co się naprawdę zdarzyło w tamtym momencie historii. Musi upłynąć jeszcze trochę czasu, a poza tym trzeba by znać cały kontekst… Wszędzie wokół działo się tak wiele: spółdzielnie, republiki, feudalne monarchie… Z pewnością gdzieś w terenie, na przykład w jakichś samotnych karawanach, działali lokalni despoci… Cóż, każdy ustrój, jak i kiedykolwiek istniał, mógł mieć swój współczesny odpowiednik gdzieś na Marsie. Na przykład żądające wody młode, tubylcze kolonie, które nie chciały egzystować w sieci i pod kontrolą ZT ONZ… Nie, nie, z pewnością nie ten przypadek. Chodziło o coś innego…

Stojąc przed wejściem do budynku Praxis, Maja nie mogła sobie tego przypomnieć. Chyba mają jutro rano wsiąść wraz z Dianą w pociąg i pojechać torem magnetycznym na południe wokół południowo-wschodniego obwodu Hellas. Obejrzą Zea Dorsa i stok magmowy, a w nim tunel, który zamierzają wykorzystać jako akwedukt. Nie, nie. Jestem tutaj, ponieważ…

Nie potrafiła sobie odpowiedzieć, po co przyjechała do Piekielnych Wrót. Miała na końcu języka… „Głębokie Wody”, Diana — właśnie zakończyły jazdę po Dao Vallis, gdzie na dnie kanionu tubylcy i imigranci rozpoczynali rolnicze życie w dolinie, tworząc kompleksową biosferę pod ogromnym namiotem. Niektórzy z nich mówili po rosyjsku; słyszącej to Mai łza zakręciła się w oku! Głos jej matki, ostry i sarkastyczny, robocze ubrania we wnęce kuchennej ich małego mieszkanka… Ostry zapach kapusty…

Nie, to nie to. Spojrzała na zachód, na morze migoczące w mroku. Woda zalała kiedyś piaszczyste wydmy wschodniego Hellas. Minęło już chyba stulecie od tego czasu, przynajmniej stulecie. Była teraz tutaj z jakiegoś innego powodu… Dziesiątki łodzi, małe kropki w dole, za falochronem, w porcie, który wyglądał jak na znaczku pocztowym. Nie, nie przypomnę sobie. Straszliwe doznanie, które nazywała „mieć na końcu języka”, oszołomiło ją, potem spowodowało nudności, jak gdyby przypomnienie mogły spowodować wymioty. Usiadła na stopniu. Na końcu języka — jej całe życie! Całe życie! Jęknęła głośno. Dzieci, które rzucały kamieniami w mewy, popatrzyły na nią. Diana. Pamiętała, że przypadkowo spotkała Nirgala, zjedli razem kolację… Ale Nirgal zachorował. Na Ziemi!

Wspomnienia wróciły z fizyczną żywością niczym uderzenia w splot słoneczny. Ciałem Mai wstrząsnął dreszcz. Oczywiście! Rejs po kanale, podwodna wyprawa do zatopionego Burroughs, Jackie, biedna Zo, szalona, głupia dziewczyna. Oczywiście, oczywiście! Tak naprawdę, wcale nie zapomniała. Teraz, gdy pamięć wróciła, była tego pewna. W gruncie rzeczy, teraźniejszość wcale nie zniknęła; to tylko chwilowy błąd w toku myślenia, gdy jej uwaga skupiła się na innych sprawach. Na innym życiu. Dobra pamięć jest czymś integralnym, lecz zagrażało jej równie wiele niebezpieczeństw, co słabej pamięci. Dla człowieka myślącego przeszłość często okazuje się bardziej interesująca od teraźniejszości. To się zdarza. A jednak…

Maja stwierdziła, że jeszcze nie może się ruszyć, co jakiś czas bowiem ogarniały ją mdłości. Coś uciskało jej głowę, jak gdyby chwilowy zanik pamięci na dłużej zainfekował mózg; tak, to był zły moment. Trudno zaprzeczyć, skoro ciągle prześladowały ją nawroty tego „wrażenia na końcu języka”.

Obserwowała, jak miasto przybiera barwę głębokiego, ciemnego oranżu, potem zaczyna się jarzyć niczym światło przeświecające przez brązową butelkę. Prawdziwe Piekielne Wrota. Wstała drżąc i chwiejnie zaczęła schodzić po stopniach. Kierowała się ku dzielnicy portowej, gdzie na nabrzeżach znajdowały się — oświetlone przyciągającymi ćmy kulami tawernianego światła — restauracje. Nad jej głową zamajaczył most; wyglądał jak negatyw Drogi Mlecznej. Maja szła za doki, ku basenowi dla jachtów i łodzi.

Nagle zobaczyła idącą w jej stronę Jackie. Otaczali ją doradcy. W pewnej chwili dostrzegła Maję, ale nie zboczyła z drogi, jedynie zacisnęła usta. Widząc ten odruch, Rosjanka zadała sobie pytanie, ile Jackie ma lat. Dziewięćdziesiąt? Sto? Była piękna i władcza, lecz już nie młoda. Zdarzenia wkrótce wyryją piętno na jej twarzy, tak jak na wszystkich ludzkich obliczach; historia stanowiła falę, która przesuwała się przez czas nieco szybciej niż życie jednostki, toteż nawet wtedy, gdy ludzie żyli tylko siedemdziesiąt czy osiemdziesiąt lat, nie nadążali za tą falą, a cóż dopiero teraz. W owej gonitwie nie pomoże żadna żaglowa łódź, żadna lotnia, na której niczym pelikany latała Zo. Tak, z twarzy Jackie wyczytać można było śmierć Zo, ją właśnie Maja zobaczyła. Jackie starała się zignorować tragedię, chciała, by spłynęła z niej niczym woda po kaczce, jednak nie udało jej się i teraz, gdy stała w Piekielnych Wrotach nad upstrzoną odbitymi gwiazdami wodą, była starą kobietą.

Maja, wstrząśnięta intensywnością tej wizji, zatrzymała się. Jackie również stanęła. Z oddali dochodził brzęk naczyń i gwar restauracyjnych konwersacji. Kobiety spojrzały na siebie. Maja nie pamiętała, by kiedyś tak na siebie spoglądały, a był to przecież fundamentalny akt wiedzy. Patrząc w oczy drugiej osobie, można było stwierdzić: „Tak, jesteś prawdziwa, a i ja istnieję naprawdę; jesteśmy”. Miała wrażenie, że w jej wnętrzu pękają duże tafle szkła. Poczuła się dziwnie swobodnie, po czym odwróciła się i odeszła.

Michel znalazł szkuner pasażerski, który płynął do Odessy, zatrzymując się po drodze na wyspie Minus Jeden. Przedstawiciele załogi żaglowca zdradzili Mai i Michelowi, że w związku z organizowanymi zawodami na wyspie spodziewany jest Nirgal i nowina ta bardzo Maję ucieszyła. Zawsze lubiła się spotykać z Nirgalem, w dodatku teraz potrzebowała również jego pomocy. Chciała też zobaczyć Minus Jeden; podczas ostatniego tam pobytu owo miejsce nie było jeszcze wyspą, ale „guzem” na dnie basenu, gdzie znajdowała się stacja meteorologiczna i lądowisko.

Szkuner był długi, niski, z pięcioma żaglami o wyglądzie ptasich skrzydeł. Tuż za końcem nabrzeża żagle napięły się w trójkąty. Ponieważ wiatr wiał w rufę, załoga postawiła również z przodu duży błękitny spinaker. Statek skoczył w przezroczyście niebieskie fale, uderzając w nie i za każdym razem rozpryskując pióropusze wodnego pyłu. Po rejsie między czarnymi brzegami wąskiego Wielkiego Kanału cudownie było płynąć po otwartym morzu w otoczeniu fal i z wiatrem uderzającym w twarz. Mai wyleciały z głowy wszystkie nieprzyjemne doznania z Piekielnych Wrót, zapomniała także o Jackie… Zrozumiała teraz zdarzenia z ubiegłego miesiąca, uznając je za coś w rodzaju okresu złośliwego karnawału, w którym nie będzie musiała uczestniczyć już nigdy więcej — nigdy tam nie wróci! Prawdziwe życie dla niej to pełne morze i wiatr!

— Och, Michelu, teraz czuję, że żyję.

— Jest pięknie, prawda?

Podróż mieli zakończyć w Odessie, która była obecnie nadbrzeżnym miastem, tak jak Piekielne Wrota. Mieszkając tam, mogą żeglować codziennie, kiedy tylko zechcą, jeśli dopisze pogoda. Będzie dokładnie tak samo cudownie jak teraz — wietrznie i słonecznie. Jasne chwile życia, żywa teraźniejszość, stanowiąca jedyną rzeczywistość, o jakiej kiedykolwiek słyszeli. Przyszłość — wizja, przeszłość — koszmar. Albo vice versa; tak czy owak, tylko tutaj, w tym momencie można czuć wiatr i cudowne fale, tak duże i rozbrykane! Maja wskazała na błękitny stok, który przesuwał się w długiej nieregularnej, wahliwej linii, i Michel głośno się roześmiał. Przyjrzeli się z większą uwagą i wybuchnęli śmiechem. Od lat Maja nie czuła tak mocno, że znajduje się na obcej planecie — fale po prostu nie uderzały we właściwy sposób, poruszały się to tu, to tam, dziwnie opadały, a ich powierzchnie nadymały się i kurczyły o wiele silniej niż pod wpływem wiejącego wiatru. Jednym słowem, wyglądały osobliwie. Obcy świat. Ach, Mars, Mars!

Załoga wyjaśniła Mai i Michelowi, że morze Hellas stale jest wzburzone i nie ma dla niego znaczenia nieobecność przypływów i odpływów — liczyła się jedynie grawitacja i siła wiatru. Słuchając tego wywodu, Maja wpatrywała się akurat w falującą niebieską równinę i nagle nastrój Rosjanki również podskoczył w ten sam dziki sposób. Jej własna grawitacja była mała, a wiatry wiały w niej silnie. Była Marsjanką, jedną z pierwszych, i obserwowała basen od początku, pomagała go napełnić wodą i budowała porty. Właśnie dzięki niej żeglarze mogli wypłynąć na to morze, a teraz sama po nim płynęła i wydawało jej się, że gdyby przez całe życie była tylko żeglarką, czułaby się szczęśliwa.

Płynęli dalej. Maja stała na dziobie, blisko bukszprytu z ręką na poręczy dla utrzymania równowagi. Czuła wiatr i pył wodny. Michel podszedł i stanął obok.

— Przyjemnie płynąć po morzu, a nie po kanale — zauważyła.

— Rzeczywiście.

Zaczęli rozmawiać o kampanii i Michel potrząsnął głową.

— Te tendencje antyimigracyjne są bardzo popularne.

— Jak sądzisz, czy yonsei są rasistami?

— To byłoby dziwne, biorąc pod uwagę mieszankę ras, jaką reprezentują. Mam wrażenie, że są zazwyczaj ksenofobami. Pogardzają ziemskimi problemami i boją się, że Ziemianie nas przytłoczą. Jackie wykorzystuje po prostu prawdziwy strach, który każdy ma w sobie. Nie nazwałbym tego rasizmem.

— Ależ ty jesteś dobrym człowiekiem.

Michel sapnął.

— No cóż, jak większość ludzi.

— Daj spokój — mruknęła Maja. Czasami optymizm Michela wydawał jej się przesadny. — Rasizm czy nie, i tak cuchnie. Ziemianie patrzą z oddali na nasze puste tereny. Jeśli teraz zamkniemy przed nimi drzwi, prawdopodobnie spróbują je wyważyć. Marsjanie sądzą, że nigdy do tego nie dojdzie, jednak jeśli ludzie na Ziemi poczują się wystarczająco zdesperowani, wtedy po prostu przyślą imigrantów. Spróbujemy ich powstrzymać, a wówczas będą się bronić i wybuchnie wojna. I to tutaj, na Marsie, a nie na Ziemi albo gdzieś w kosmosie. To się może zdarzyć. ONZ próbuje nas ostrzec, w głosach jej urzędników pobrzmiewają groźby. Jackie jednakże nie słucha albo nic ją to nie obchodzi. Wykorzystuje ksenofobię dla swych własnych celów.

Michel spojrzał na Maję. Och, tak; miała przecież przestać nienawidzić Jackie! Trudno było przełamać jej niechęć. Zamachała ręką, jak gdyby wymazując wypowiedziane właśnie słowa, a wraz z nimi całe to wrogie, koszmarne politykierstwo Wielkiego Kanału.

— Może działa w dobrej wierze — powiedziała niepewnie, sama usiłując siebie przekonać. — Może chce znaleźć najlepsze wyjście dla Marsa. Tyle że nie ma racji.

— Nie ona jedna.

— Wiem, wiem. Trzeba się będzie zastanowić, jak pomóc. Ale nie mówmy już o tym. Spróbujmy dostrzec wyspę wcześniej niż załoga.

Dwa dni później rzeczywiście zauważyli wyspę. A kiedy podpływali do niej, Maja cieszyła się, że Minus Jeden wcale nie przypomina osad w stylu Wielkiego Kanału. Nad wodą leżały wprawdzie małe, pobielone wioski rybackie, były jednak proste i wyglądały na dzieło rąk ludzkich. Ponad nimi, na urwiskach stały aleje domów na drzewach, małe „powietrzne” osady. Żeglarze powiedzieli Mai i Michelowi, że wyspę zamieszkują „dzicy” oraz rybacy. Na przylądkach ziemia była naga, w morskich kotlinach — zielona od uprawnych roślin. Piaskowcowe wzgórza w kolorze umbry opadały prosto do morza, jedynie w zatokach znajdowały się małe, puste plaże; na wietrze kołysała się trawa wydmowa.

— Tu jest tak pusto — zauważyła Maja, kiedy opłynęli północny punkt i pożeglowali wzdłuż zachodniego brzegu. — Takie tereny oglądają Ziemianie w telewizji i właśnie dlatego nie pozwolą nam zamknąć drzwi.

— Zgadza się — odparł Michel. — Spójrz jednak, jak ludzie tutaj żyją. Dorsabrevianie przenieśli swój wzorzec z Krety. Mieszkają w wioskach i wychodzą w pole pracować. Czasem tereny, które wyglądają na puste, są już wykorzystywane i wspierają te małe wioski.

Na wyspie nie było przyzwoitego portu. Statek wpłynął do płytkiej zatoki przed małą, pobieloną wioską rybacką i zrzucił kotwicę, która pozostała wyraźnie widoczna na piaszczystym dnie, dziesięć metrów niżej. Maja i Michel dopłynęli na brzeg szalupą szkunera. Po drodze minęli kilka dużych statków jednożaglowych i szereg rybackich łodzi zakotwiczonych bliżej plaży.

Za wioską, która była niemal bezludna, w górę wzgórza poprowadził ich wijący się potok. Kiedy skończył bieg w pudełkowym kanionie, krętym szlakiem weszli na leżący powyżej płaskowyż. Na dzikim torfowisku, ze wszystkich stron otoczonym przez morze, dawno temu posadzono niewielki las dużych dębów. Teraz na niektórych drzewach znajdowały się kładki i schody, a wysoko w gałęziach małe drewniane pomieszczenia. Trzy domy przypominały Mai Zygotę i nie była wcale zaskoczona, gdy się dowiedziała, że wśród znaczniejszych obywateli wyspy znajduje się wielu zygotańskich ektogenów: Rachel, Tiu, Simud, Emily — przybyli tu na krótko, a potem zostali, pomagając tworzyć sposób życia, z którego przypuszczalnie byłaby dumna Hiroko. Niektórzy mieszkańcy Marsa twierdzili, że tutejsi wyspiarze ukrywają Hiroko i zaginionych kolonistów w jednym z odleglejszych dębowych gajów, gdzie tamci mogli żyć, nie narażeni na kontakty z obcymi. Rozejrzawszy się wokół, Maja uznała taką sytuację za całkiem możliwą; ta plotka miała tyle samo sensu, co wiele innych i była znacznie bardziej prawdopodobna niż większość. Rosjanka nie mogła jednak dowiedzieć się prawdy. Zresztą, cała sprawa i tak nie miała dla niej znaczenia: jeśli Hiroko chciała się ukrywać, żyła i nie należało się o nią martwić. Dlaczego Maja miałaby się nią przejmować? Postępowanie Japonki zawsze ją zbijało z tropu.

Powierzchnia północnego krańca wyspy Minus Jeden była mniej pagórkowata. Gdy Maja i Michel zeszli na równinę, spostrzegli osadę złożoną z bardziej konwencjonalnych budynków. Wyspa przeznaczała je dla celów olimpijskich i miały świadomie grecki wygląd: stadion, amfiteatr, święty gaj wznoszących się sekwoi, a na zewnętrznym punkcie nad morzem — mała świątynia z kolumnami, wykonana z jakiegoś białego kamienia, który nie był marmurem, chociaż wyglądał jak marmur: alabaster albo pokryta diamentem sól. Na wzgórzu powyżej rozbito tymczasowe obozy w stylu mongolskim. Wszędzie wokół kręciło się kilka tysięcy osób — wielu przedstawicieli populacji wyspy oraz spora liczba gości z okolic basenu Hellas (igrzyska nadal jeszcze pozostawały sprawą lokalną). Maję zaskoczył widok Saxa na stadionie. Russell pomagał dokonywać pomiarów dla miotaczy. Uściskał dwoje starych przyjaciół, kiwając głową z charakterystycznym dla siebie roztargnieniem.

— Annarita rzuca dzisiaj dyskiem — oświadczył. — Powinno być niezłe widowisko.

Tego ładnego popołudnia zostali z Saxem na stadionie i wkrótce zapomnieli o wszystkim poza zawodami. Stali na wewnętrznym polu, bardzo blisko sportowców. Maja obserwowała skok o tyczce, swoją ulubioną konkurencję. Na Marsie osiągano w tej dyscyplinie zadziwiające wyniki i bardziej niż jakakolwiek inna ilustrowała ona możliwości tutejszej grawitacji. Oczywiście trzeba też było mieć dobrą technikę, aby wykorzystać to udogodnienie: kontrolować bieg, odpowiednio się wybić, utrzymać się na niezwykle długiej tyczce, która szybko przesuwała się do przodu, a w pewnym momencie puścić tyczkę i skoczyć, wskazując stopami na niebo. Wtedy rozpoczynał się gwałtowny lot naprzód, ciało obracało do góry nogami, kiedy skoczek wystrzeliwał ponad giętką żerdzią i leciał w górę; potem następował czysty skręt nad poprzeczką (albo nie) i długi lot w dół na aerożelową poduszkę. Rekord marsjański wynosił czternaście metrów i stale rósł. Młody mężczyzna, który wygrał w dzisiejszym konkursie, próbował przeskoczyć piętnaście metrów, niestety mu się nie udało. Kiedy spadł na poduszkę, Maja zauważyła, że jest wysoki, ma potężne ramiona i ręce, a resztę ciała chudą, wręcz wymizerowaną. Miotaczki czekające na rozpoczęcie swojej konkurencji wyglądały podobnie.

Wszyscy sportowcy byli zresztą duzi, chudzi i muskularni. Patrząc na nich, poczuła się mała, słaba i stara. Tamci reprezentowali nowy gatunek, Homo martial. Na szczęście Maja miała dobre kości i ciągle jeszcze była sprawna, w przeciwnym razie czułaby się jeszcze bardziej zawstydzona, chodząc wśród takich stworzeń. Stała zatem, nieświadoma swego wyzywającego wdzięku, i obserwowała, jak wskazana im przez Saxa dyskobolka zakręciła się wokół własnej osi, a potem cisnęła przed siebie dyskiem, który śmignął niczym wystrzelony z procy. Annarita była bardzo wysoka, miała długi tułów, szerokie, barczyste ramiona, ładne piersi, zgniecione przez jednoczęściowy kostium, wąskie biodra, lecz krągłe, silne pośladki, mocne, długie uda — tak, prawdziwa piękność wśród sportsmenek. I wielka siłaczka, chociaż dysk popychała głównie prędkość jej momentu spinowego.

— Sto osiemdziesiąt metrów! — wykrzyknął Michel. — Jaka to dla niej radość.

Kobieta rzeczywiście była zadowolona. Wszyscy sportowcy intensywnie się koncentrowali w chwili wysiłku, a po rzucie relaksowali albo starali się zrelaksować: rozciągali mięśnie, żartowali między sobą. Nie było tu oficjalnych sędziów ani tablicy wyników, tylko pomocnicy, tacy jak Sax. Ludzie zmieniali się, prowadząc inne niż własna konkurencje. Początek wyścigów zapowiadał głośny huk. Czas mierzono ręcznie, następnie wykrzykiwano wynik i zapisywano go na ekranie. Pchnięcie kulą nadal wyglądało ciężkawo i niezgrabnie. Oszczepy płynęły bez końca. Skoczkowie wzwyż potrafili osiągnąć jedynie wysokość czterech metrów, ku zaskoczeniu Mai i Michela, skoczkowie w dal natomiast — aż dwadzieścia metrów. Skoki w dal stanowiły zresztą zadziwiający widok, jako że podczas susów, które trwały cztery albo pięć sekund, sportowcy machając nogami przelatywali nad sporą częścią boiska.

Późnym popołudniem odbywały się biegi sprinterskie. Tak jak we wszystkich innych dyscyplinach, mężczyźni i kobiety startowali razem, wszyscy w takich samych jednoczęściowych kostiumach.

— Zastanawiam się nad dymorfizmem płciowym — odezwał się Michel, obserwując rozgrzewkę jakiejś grupy. — Wszystko jest u tych ludzi znacznie mniej, że tak powiem, urodzajowione: wykonują tę samą pracę, kobiety zachodzą w ciążę tylko raz w życiu albo nigdy, uprawiają te same sporty, rozwijają te same mięśnie…

Maja wprawdzie absolutnie wierzyła w odmienność tego nowego gatunku, jednak na stwierdzenie Michela zareagowała drwiną.

— Dlaczego zatem zawsze obserwujesz kobiety? — spytała złośliwie.

Francuz wyszczerzył zęby.

— Och, ja potrafię dostrzec różnicę, ale przecież pochodzę ze starego gatunku. Po prostu się zastanawiam, czy oni ją zauważają.

Maja roześmiała się głośno.

— Daj spokój. To znaczy… Spójrz tu i tu. — Wskazała. — Kształty, rysy twarzy…

— Tak, tak. Ale nie są to już, no wiesz, Brigitte Bardot i Atlas, jeśli wiesz, co mam na myśli.

— Wiem. Ci ludzie są ładniejsi.

Michel skinął głową. Maja wiedziała, że tak twierdził od początku. Ludzie na Marsie uświadomili sobie w sposób ostateczny, że są małymi bogami i boginiami i że powinni prowadzić żywot oparty na świętej radości… Zdaniem Mai płeć danej osoby była jednak widoczna na pierwszy rzut oka. Chociaż może tak świetnie ją dostrzegała, ponieważ tak jak Michel była przedstawicielką starego gatunku. Ale na przykład ta biegaczka, o tam… ach. Kobieta, ale o krótkich, potężnych nogach, wąskich biodrach, płaskiej klatce piersiowej. A osoba stojąca obok niej? Znowu kobieta… Nie, nie, to mężczyzna! Skoczek wzwyż, wdzięczny jak tancerz, chociaż z pewnością borykał się z problemami charakterystycznymi dla wszystkich uprawiających tę dyscyplinę: Sax powiedział, że mają kłopoty z równowagą. No cóż, a jednak… Nawet jeśli niektóre kobiety były trochę androgeniczne, przeważnie płeć udawało się rozpoznać natychmiast.

— Ale rozumiesz, co mam na myśli? — spytał Michel, obserwując Maję w milczeniu.

— W pewnym sensie. Zastanawiam się, czy ci młodzi myślą w inny sposób. Skoro skończyli z patriarchatem, koniecznie muszą stworzyć nową społeczną równowagę płci…

— Tego się właśnie domagają mieszkańcy Dorsa Brevia.

— Hm, może stąd wynikają problemy ziemskich imigrantów. Może tu nie chodzi o same liczby, ale o fakt, że tak wielu nowych reprezentuje starsze kultury. Przybywają, jak gdyby ze średniowiecza, dzięki machinie czasu… i widzą tych wszystkich ogromnych minojczyków, kobiety i mężczyźni niemal identycznie wyglądają…

— Nowa nieświadoma zbiorowość.

— Tak, tak przypuszczam. Nowo przybyli nie potrafią się tu zaaklimatyzować. Zamieszkują w gettach imigracyjnych albo zakładają nowe miasta, gdzie podtrzymują własne tradycje i więzi z domem. Nienawidzą tutejszego świata, wybucha wśród nich ksenofobia i mizoginia skierowana zarówno przeciw tutejszym kobietom, jak i przeciwko własnym. — Maja słyszała, że z takimi problemami borykają się mieszkańcy Sheffield i innych miast na wschodnim Tharsis. Czasami młode tubylki musiały się bronić przed napaściami imigrantów; często zresztą dawały im bolesną nauczkę. — Młodym Marsjanom to się nie podoba i mówią, że wpuszczają do świata potwory.

Michel skrzywił się.

— Wszystkie ziemskie kultury są strasznie neurotyczne. Podczas konfrontacji neurotyka z człowiekiem całkowicie zdrowym na umyśle zwykle wytwarza się bardzo nerwowa atmosfera, bowiem człowiek zdrowy nie wie, jak się zachować.

— Więc nalegają, by wstrzymać imigracje i w ten sposób pchają nas w kolejną wojnę.

Michel nie odpowiedział, ponieważ jego spojrzenie przyciągnął właśnie rozpoczęty bieg. Wyścigi były szybkie, ale mimo różnicy grawitacyjnej nie wszystkie wyniki przewyższały dwa i pół razy rekordy ziemskie. Biegacze mieli te same problemy, co skoczkowie wzwyż — startowali z ogromnym przyspieszeniem, toteż musieli się bardzo mocno pochylać, aby się nie wznieść zbyt wysoko ponad tor. W sprintach praktycznie przez cały bieg pozostawali mocno nachyleni do przodu, jednocześnie rozpaczliwie starając się nie upaść na twarz; od startu do mety nie przestawali wściekle machać nogami. Podczas dłuższych dystansów w końcu prostowali się do pozycji pionowej, lecz ich kroki stawały się coraz dłuższe, aż zaczynali skakać niczym kangury. Obserwując bieg, Maja przypomniała sobie Petera i Jackie sprzed lat; biegali najszybciej ze wszystkich mieszkańców Zygoty, trenując na plaży pod polarną kopułą; bez niczyjej pomocy wypracowali bardzo podobny styl.

Stosując tę technikę, zwycięzca biegu na pięćdziesiąt metrów osiągnął wynik 4,4 sekundy, zwycięzca setki — 8,3, zwycięzca dwustu metrów — 17, l, a czterystu — 37,9 sekundy. Każdego z nich od maksymalnej prędkości z pewnością powstrzymywały problemy z równowagą.

W wyścigach na dłuższy dystans styl biegania wyglądał jak wdzięczne podskakiwanie i przypominał krok, który jeszcze w Underhill koloniści nazywali marsjańskim susem; wówczas próbowali, zresztą bez sukcesów, biegać w sztywnych walkerach, teraz biegacze wydawali się lecieć. Przez większą część wyścigu na dziesięć tysięcy metrów prowadziła jakaś młoda kobieta, a na finiszu pozostało jej tak dużo sił, że przyspieszała przez całe ostatnie okrążenie. Biegła coraz szybciej, aż w końcu pędziła niczym gazela po torze, dotykając ziemi zaledwie co kilka metrów. Zdystansowała o całe okrążenie kilku innych biegaczy, którzy na jej tle wyglądali jak zmęczone żółwie. Widok był cudowny, Maja chrapliwym krzykiem zachęcała sportsmenkę do biegu, trzymała się ramienia Michela, czuła zawroty głowy i łzy kręciły jej się w oczach, nawet kiedy się śmiała. Obserwację tych nowych stworzeń uznała za przeżycie dziwne, zupełnie nowe, ale wspaniałe.

Lubiła patrzeć, jak kobiety pokonują mężczyzn, chociaż sami sportowcy najwyraźniej wcale tego nie dostrzegali. Na dłuższe dystanse i przez płotki częściej zwyciężały kobiety, mężczyźni — w sprintach. Sax wyjaśnił, że testosteron pomaga wzmocnić siłę, ale szybko powoduje kurcze, które przeszkadzają w dłuższych biegach. W takim razie, w większości dyscyplin najważniejsza była technika. Maja stwierdziła, że każdy i tak widzi to, co chce. Tak jak na Ziemi… Ach, gdyby od takiej myśli rozpoczęła zdanie, ci młodzi ludzie śmialiby się z niej. „Tak jak na Ziemi…” „Co ci tu przypomina Ziemię?”, pytaliby. Wszędzie na świecie ludzie zachowują się dziwacznie i brzydko… A zresztą, po co się martwić takimi sprawami, skoro kolejny biegacz zbliża się do płotka?

— Leć! Leć! — krzyczała chrapliwie Maja.

Późnym popołudniem powoli kończyły się zawody lekkoatletyczne na płycie i sportowcy usunęli się z torów, a wówczas na stadion wbiegł jeden człowiek, wywołując natychmiastowy aplauz i szaleńcze wiwaty. Nirgal! Maja niemal już zachrypła. Jej krzyk był nierówny, prawie bolesny.

Biegi przełajowe rozpoczęły się już rano tego dnia przy południowym krańcu Minus Jeden. Uczestnicy biegli boso i nago. Przebiegli już ponad sto kilometrów po bardzo pofałdowanych torfowiskach w centrum wyspy, po diabelskiej sieci parowów, pagórków, pingowych otworów, alasów, skarp i skalnych pochyłości. Teren nigdzie nie był szczególnie głęboki ani wysoki, sportowcy mieli więc sporo różnych tras do wyboru, a konkurencję można by nazwać zarówno biegiem na orientację, jak i przełajowym. Niemniej jednak, droga była dość trudna, zatem osiągnięcie Nirgala, który zdołał ją przebyć do godziny szesnastej, uznano za fenomenalne. Ludzie twierdzili, że następny uczestnik biegu nie przybędzie przed zachodem słońca. Nirgal obiegł boisko. Był zakurzony i wyglądał na wyczerpanego albo jak człowiek, który wyszedł cało z katastrofy. Założył spodnie, schylił głowę po wieniec laurowy i przyjął setki uścisków.

Maja była ostatnią z gratulujących i Marsjanin roześmiał się szczęśliwy, że ją widzi. Skórę miał białą od obeschłego potu, usta spierzchnięte i popękane, włosy w kolorze pyłu, oczy nabiegłe krwią. Jego ciało było twarde i żylaste, niemal wychudłe. Łyknął wody z butelki, potem całkowicie ją osuszył, odmówił drugiej.

— Dzięki, nie jestem odwodniony, wokół Jiri Ki znalazłem zbiornik.

— Którą drogę wybrałeś? — ktoś spytał.

— Nawet nie pytajcie! — odrzekł ze śmiechem, jak gdyby historia biegu była zbyt paskudna, aby ją opowiadać. Później Maja dowiedziała się, że nikt nie obserwował ani nie opisywał tras biegaczy, stanowiły one coś w rodzaju sekretu. Biegi przełajowe cieszyły się sporą popularnością w niektórych grupach, a Nirgal był prawdziwym mistrzem (Maja wiedziała o tym), szczególnie na dłuższe dystanse. Przebiegał swoją drogę tak szybko, jak gdyby korzystał z teleportera. Najwyraźniej właśnie ukończony wyścig okazał się dla niego łatwy i krótki, toteż Nirgala rozpierała radość.

Teraz podszedł do ławki i usiadł.

— Pozwólcie mi trochę odsapnąć — powiedział i z roztargnioną, zadowoloną miną oglądał ostatnie biegi. Maja przysiadła obok. Nie mogła się na niego napatrzeć. Od dłuższego czasu mieszkał w terenie wśród „dzikich” i pracował dla ich spółdzielni, która zajmowała się uprawą roli i zbieractwem… Rosjanka ledwie potrafiła sobie wyobrazić taki styl życia i od niedawna zaczęła zapominać o Nirgalu; myślała o nim jak o wygnańcu, skazanym na pobyt w odległej osadzie, w piekle, gdzie żył jak szczur albo roślina. Teraz jednak miała go przed sobą — wyczerpanego, lecz zachęcającego do szybszego biegu finiszujących czterystumetrowców — właściwie tego samego, żywego i wesołego przyjaciela, jakiego pamiętała z wycieczki do Piekielnych Wrót, odbywanej tak dawno temu. Ów okres był dla niego równie wspaniały, jak dla niej. Teraz wydawało jej się, że Nirgal z pewnością nie myśli o przeszłości w taki sposób jak ona. Maja czuła się więźniem swojej przeszłości, natomiast jego zaprzątało teraz coś zupełnie innego niż historia — odsunął ją na bok, jak niepotrzebną książkę; po prostu był, siedział w słońcu, śmiał się, pokonawszy właśnie przed chwilą całą grupę dzikich młodych stworzeń w ich grze. Dokonał tego jedynie dzięki własnej inteligencji, miłości do Marsa, swojej technice lung-gom-pa i mocnym nogom. Od dziecka znakomicie biegał. Maja pamiętała — jak gdyby to było wczoraj — gdy z Jackie pędzili po plaży za Peterem; tamta dwójka biegała szybciej, ale Nirgal potrafił czasem bez konkretnego powodu, dla samej przyjemności biegać przez cały dzień, wielokrotnie okrążając małe jezioro.

— Och, Nirgalu.

Pochyliła się i pocałowała jego pokryte pyłem włosy, a wtedy poczuła, jak mężczyzna przytula się do niej. Roześmiała się i popatrzyła wokół, na pięknych gigantów otaczających boisko — ciała sportowców wydawały się różowe w zachodzącym słońcu — i poczuła, że znowu wstępuje w nią życie. Dzięki Nirgalowi.

Tej nocy, gdy skończyła się uroczystość i ochłodziło powietrze, Maja wzięła Nirgala na bok i opowiedziała mu o wszystkich swoich lękach związanych z ostatnim konfliktem między Ziemią i Marsem. Michel odszedł i rozmawiał z ludźmi, a Sax siedział na ławce naprzeciwko nich, słuchając w milczeniu.

— Jackie i kierownictwo „Uwolnić Marsa” namawiają do oporu, to się jednak na nic nie zda. Ziemian nie powstrzymamy. Mówię ci, coś takiego może doprowadzić do wojny, naprawdę.

Nirgal popatrzył na nią. Nadal traktował Maję poważnie, niech Bóg błogosławi jego piękną duszę, a ona otaczała go ramieniem niczym własnego syna i ściskała mocno, bardzo mocno.

— Co twoim zdaniem powinniśmy zrobić? — spytał.

— Trzeba utrzymać otwarty status Marsa. Musimy o to walczyć i być tego częścią. Ciebie potrzebujemy bardziej niż kogokolwiek innego. Przecież właśnie ciebie najbardziej słuchali podczas naszej wizyty na Ziemi. Właściwie, dzięki tej wizycie, jesteś dla Ziemian najważniejszym Marsjaninem w historii. Ciągle piszą o tobie książki i artykuły. Wiedziałeś o tym? W Ameryce Północnej i Australii działa bardzo silny ruch „dzikich”, w innych miejscach także powstają małe grupy. Ludzie z Wyspy Żółwiej prawie całkowicie zreformowali po swojemu amerykański zachód, są tam teraz dziesiątki spółdzielni „dzikich”. Wszyscy słuchają ciebie. Tak samo jest tutaj. Robię, co mogę… Przez cały rejs po Wielkim Kanale walczyliśmy z Jackie w kampanii wyborczej. Próbowałam jej nieco pokrzyżować szyki. Sądzę, że trochę mi się udało, tyle że cała sprawa żyje już własnym życiem. Popierają Iriszka. Nie dziwi mnie, że „czerwoni” przeciwstawiają się imigracji, zdaje im się chyba, że uchronią swoje drogocenne skały. W ten sposób „Uwolnić Marsa” i „czerwoni” po raz pierwszy znajdą się w jednym obozie. Będzie nam bardzo trudno ich pokonać. A gdyby ich poróżnić…

Nirgal pokiwał głową. Podzielał jej punkt widzenia. Miała ochotę go uściskać. Chwyciła go za ramiona, przechyliła się i pocałowała w policzek, chowając twarz w zagłębienie przy jego szyi.

— Kocham cię, Nirgalu.

— I ja ciebie kocham — odparł z beztroskim uśmiechem, choć trochę zaskoczony. — Ale wiesz, nie wciągaj mnie w kampanię polityczną. Nie, posłuchaj… Zgadzam się, że to ważne, że Mars powinien pozostać światem otwartym i że trzeba pomóc Ziemi rozwiązać problem fali populacyjnej. Zawsze tak uważałem, to samo mówiłem podczas naszego pobytu na Ziemi. Nie dam się jednak wciągnąć w działalność polityczną. Nie mogę. Będę współpracował w taki sposób, jak wcześniej, rozumiesz? Mogę działać w terenie, spotykać się z ludźmi. Porozmawiać z nimi. Wygłaszać odczyty na spotkaniach… Zrobię w tej sprawie, co będę mógł.

Maja skinęła głową.

— Byłoby wspaniale, Nirgalu. Potrzebujemy kogoś takiego.

Sax odchrząknął, po czym spytał:

— Nirgalu, spotkałeś kiedyś matematyczkę Bao?

— Nie, nie sądzę.

— Ach.

Russell znowu pogrążył się w zadumie. Maja mówiła przez jakiś czas o problemach, które wcześniej omawiali z Michelem: o imigracji jako machinie czasu, przywożącej w teraźniejszość małe wyspy przeszłości.

— Tym samym martwił się John.

Nirgal pokiwał głową.

— Musimy wierzyć w areofanię. I w konstytucję. A tamci powinni żyć według naszych zasad, rząd musi na to nalegać.

— Tak. Ale ludzie, to znaczy tubylcy…

— Potrzebna jest etyka asymilacjonistyczna. Trzeba całą społeczność zachęcić do działania.

— Tak.

— Okay, Maju. Zobaczę, co da się zrobić. — Nirgal uśmiechnął się do niej, a potem nagle, na oczach wszystkich, zaczął zapadać w drzemkę. — Może jeszcze raz uda nam się zapobiec tragedii, co?

— Może.

— Teraz muszę się przespać. Dobranoc. Kocham cię.

Z Minus Jeden pożeglowali na północny zachód. Wyspa zniknęła za horyzontem niczym sen o starożytnej Grecji i znowu znaleźli się na otwartym morzu, na jego wysokim, szerokim i dziwnym dennym rozkołysie. Przez całą drogę wiały z północnego zachodu ostre pasaty, które rozrywały grzywiaste fale przybrzeżne, sprawiając, że ciemnopurpurowa woda stawała się jeszcze ciemniejsza. Słychać było nieustanny ryk wiatru i wody; w tym hałasie wszelkie rozmowy okazały się trudne, trzeba było krzyczeć. Przedstawiciele załogi w ogóle przestali się odzywać i całkowicie skupili na postawieniu wszystkich żagli, zmuszając w ten sposób AI statku, by podzieliło ich entuzjazm. Z każdym podmuchem żagle rozwijały się bądź napinały niczym skrzydła ptaka, co nadało wiatrowi cechę wizualną harmonizującą z niewidocznymi szarpnięciami, które Maja odczuwała na swojej skórze. Stała na dziobie, patrząc przed siebie i za siebie. Starała się dostrzec i zapamiętać wszystko.

Trzeciego dnia wichura była jeszcze silniejsza i łódź osiągnęła prędkość hydroplanu. Kadłub gwałtownie się podnosił i opadał na fale, wzniecając tak wielkie masy pyłu wodnego, że przebywanie na pokładzie stało się nieprzyjemne. Maja wycofała się więc do pierwszej kabiny, skąd przez dziobowe okienka oglądała morskie widowisko. Ależ szybkość! Co jakiś czas do pomieszczenia wchodzili członkowie załogi. Prychając, łapali oddech, a potem wdychali troszeczkę javy. Jeden z nich powiedział Mai, że regulują kurs, biorąc pod uwagę prąd Hellas:

— …To morze stanowi największy przykład wpływu siły Coriolisa na zbiornik wodny. Na szerokościach areograflcznych, gdzie pasaty są równie potężne, jak siła Coriolisa, następuje wirowanie w kierunku zgodnym z ruchem wskazówek zegara dokoła Minus Jeden. Wspaniały, wielki odmęt. Musimy brać ten fakt pod uwagę, w przeciwnym razie przybilibyśmy do brzegu gdzieś w połowie drogi między wyspą a Piekielnymi Wrotami.

Wiatr nie słabł i statek przez większą część dnia poruszał się z całą swoją mocą, dzięki czemu podróż przez morze Hellas zabrała żeglarzom jedynie cztery dni. Czwartego popołudnia żagle zatrzepotały i kadłub opadł z powrotem na wodę, tocząc się przez grzywiaste fale. W pewnej chwili na północnym horyzoncie pojawił się ląd: obrzeże wielkiego basenu o wyglądzie górskiego pasma pozbawionego szczytów. Gigantyczny wał zbocza okazał się wewnętrzną ścianą krateru, lecz o wiele większego niż inne, które z takiej odległości byłyby widoczne jedynie w postaci niewielkiego półkola; ten natomiast był ogromny, a Mai wydał się również uderzająco piękny. Kiedy żaglowiec zbliżył się do lądu, a potem popłynął na zachód, ku Odessie (mimo dokładnych obliczeń, mieli przybić do brzegu na wschód od miasta), Maja wspięła się na fały, skąd udało jej się dostrzec stworzoną przez morze, naturalną plażę — szeroki, poprzecinany ujściami rzecznych dopływów, odcinek, za którym znajdowały się porosłe trawą wydmy. To ładne wybrzeże leżało w pobliżu peryferiów Odessy i stanowiło jedno z bardziej urokliwych miejsc miasta.

Dalej na zachodzie pojawiły się ponad falami nieregularne szczyty Hellespontus Monies. Były odległe i małe, inne niż równe wzniesienie na północy. Rejs dobiegał końca. Maja wspięła się wyżej na fały i teraz dostrzegła miasto — na wzniesieniu północnego zbocza stały szczytowe rzędy parków i budynków; wszystko było zielone, białe, turkusowe i w kolorze ceglastobrązowym. Po chwili wyłoniło się łukowate centrum Odessy, niczym ogromny amfiteatr spoglądający z góry na port, który zjawiał się na horyzoncie stopniowo — najpierw w postaci białej latarni morskiej, potem pomnika Arkadego, następnie falochronu, wreszcie jako tysiąc masztów w basenie dla jachtów i łodzi. Na końcu Rosjanka dostrzegła mieszaninę najdalszych dachów i drzew odgrodzonych od portu poplamionym betonem gzymsowej tamy. Odessa!

Maja opuściła się z fału prawie tak szybko jak marynarze, po czym uściskała kilku członków załogi i Michela. Wiedziała, że się uśmiecha, i czuła wiatr. Statek wpłynął do portu, żagle zwinęły się na masztach jak dotknięte palcem ślimaki. Maja i Michel zeszli pochylnią, przeszli pomost i ruszyli wzdłuż doku, przez basen dla jachtów i łodzi. Dotarli do gzymsowego parku i wtedy poczuli, że są na miejscu. Niebieski tramwaj jak dawniej jeździł ulicą za parkiem, powodując hałas.

Szli obok siebie gzymsem, patrzyli na stragany zjedzeniem i na małe kafeterie, których stoliki stały na chodniku po przeciwnej stronie ulicy. Wszystkie nazwy były nowe, nie pozostawiono ani jednej z dawnych czasów, ale miasto wyglądało niemal identycznie jak przed laty, wznosząc się tarasowo za plażą. Tak jak je zapamiętali.

— Tam jest Odeon — wspominał Michel — a tam Nawar…

— Tam pracowałam dla „Głębokich Wód”… Zastanawiam się, co oni wszyscy teraz robią?

— Utrzymywanie poziomu morza zajmuje pewnie sporo czasu. Dla wodniaków zawsze się znajdzie dość pracy.

— To prawda.

Skierowali się do starego budynku mieszkalnego Praxis. Jego ściany pokrywał gęsto bluszcz, białe stiuki wyblakły, niebieskie okiennice wypłowiały. Michel powiedział, że trzeba trochę nad tym wszystkim popracować, ale Maja kochała to miejsce takim, jakie było, czyli stare. Na trzecim piętrze zauważyła ich stare okno kuchenne i balkon, a obok — okno mieszkania Spencera. Sam Spencer miał być w środku.

Weszli w bramę, przywitali się z nową konsjerżką i dowiedzieli od niej, że Spencer rzeczywiście znajduje się wewnątrz… A raczej jego ciało, ponieważ umarł właśnie tego popołudnia.

Fakt ten nie powinien Mai szczególnie poruszyć. Nie widziała przecież Spencera Jacksona od lat, nigdy zresztą zbyt często go nie widywała, nawet kiedy mieszkał po sąsiedzku; właściwie nie znała go zbyt dobrze. Chyba nikt go nie znał. Spencer należał do najdziwaczniejszych przedstawicieli pierwszej setki, a przecież wszyscy oni byli dziwni. Milczący człowiek, który żył po swojemu. Gdy inni się ukrywali, mieszkał w świecie powierzchniowym, zmieniwszy tożsamość. Szpieg, który przepracował dwadzieścia lat dla sił bezpieczeństwa w Kasei Vallis, aż do tej nocy, kiedy grupa Mai wysadziła w powietrze miasto i odbiła Saxa, ocalając przy okazji Spencera. Być dwadzieścia lat kimś innym, żyć z fałszywą przeszłością i nie mieć nikogo, z kim można by porozmawiać… Jak zmienia człowieka takie życie? Spencer od początku był zamknięty w sobie, cichy i zachowywał się z rezerwą. Może więc odpowiadał mu taki tryb życia. Przez lata, kiedy mieszkali w Odessie, wydawał się Mai przeciętnym mężczyzną, choć pamiętała, że stale poddawał się terapii Michela, a czasami bardzo ostro pił; był jednak miłym, niekłopotliwym sąsiadem, na swój sposób dobrym przyjacielem, spokojnym, rzetelnym i godnym zaufania. Z pewnością kontynuował wówczas pracę związaną z bogdanowistycznymi projektami, nigdy jej bowiem nie przerwał — ani podczas swego podwójnego życia, ani później. Wielki projektant. Jego wykonane ołówkiem szkice były naprawdę piękne. Kto może jednak wiedzieć, jak zmienia człowieka dwadzieścia lat życia w ukryciu? Może nawet własna tożsamość wydawała mu się przybrana. Maja nigdy nie rozpatrywała takiego problemu i nie potrafiła sobie wyobrazić życia Spencera, a teraz, gdy pakowała jego rzeczy w pustym mieszkaniu, zdziwiła się, że nigdy wcześniej nawet nie próbowała zastanowić się nad tą sprawą. Spencer jakoś dawał sobie radę w życiu i nikt o nim nie myślał. Bardzo dziwne.

Płacząc, powiedziała do Michela:

— O każdym trzeba myśleć!

Duval bez słowa pokiwał głową. Spencer był jednym z jego najlepszych przyjaciół.

W następnych kilku dniach na pogrzeb zjechało zadziwiająco dużo osób. Sax, Nadia, Michaił, Zeyk i Nazik, Roald, Kojot, Mary, Ursula, Marina i Wład, Jürgen i Sibilla, Steve i Marion, George i Edvard, Samantha. Odessa wyglądała jak miejsce zebrania pozostałych członków pierwszej setki i zaprzyjaźnionych z nimi issei. Maja przypatrywała się wszystkim starym, znajomym twarzom. Uświadomiła sobie z żalem, że trzeba było aż tak smutnej okazji, by zebrali się po niezwykle długim czasie. Pomyślała też, że na każdym następnym spotkaniu będzie o jedną osobę mniej, jak gdyby bawili się w ostateczną grę w siadanego, aż w końcu pewnego dnia któreś z nich zacznie wydzwaniać do przyjaciół i zda sobie sprawę, że zostało samo, jedyne, ostatnie. Straszliwy los. Maja nie sądziła, żeby jej się przytrafił, była pewna, że umrze znacznie wcześniej. Na atak serca albo z innego powodu, jeśli będzie trzeba, rzuci się pod tramwaj… Zrobi wszystko, byle tylko uniknąć samotnego losu. Och, nie, nie wszystko. Rzucenie się pod tramwaj było równocześnie tchórzliwe i zbyt odważne. Miała nadzieję, że umrze, zanim będzie musiała podjąć taką decyzję. Ach, nigdy nie poczuć strachu; trzeba wierzyć, że śmierć przyjdzie sama. Maja była przekonana, że umrze nawet wcześniej, niż zechce. A może wcale nie tak źle byłoby przeżyć wszystkich przedstawicieli pierwszej setki. Nowi przyjaciele, nowe życie… Czyż nie tego szukała teraz? A zatem, czyżby owe smutne, stare twarze stanowiły dla niej tylko przeszkodę w osiągnięciu celu?

Po krótkiej mszy nastąpiły przemowy. Wszyscy mówcy wyglądali na zakłopotanych, jak gdyby nie wiedzieli, co powiedzieć. Z Da Vinciego przyjechała spora grupa inżynierów, kolegów Spencera z okresu, gdy pracował jako projektant. Jednak wiele osób go lubiło, co zaskoczyło Maję, mimo iż sama czuła do zmarłego sympatię. Ciekawe, że ów człowiek budził takie uczucia. Może każdy tłumaczył sobie zachowanie Spencera po swojemu i kochał go jako część samego siebie. Tak postępuje wielu ludzi; tak wygląda życie.

Ceremonia zakończyła się w porcie, gdzie inżynierowie uwolnili helowy balon, z którego na wysokości stu metrów zaczęły się powolną strugą wysypywać prochy zmarłego. Wtopiły się w mgliste powietrze, w błękit nieba, w miedź zachodu słońca.

Podczas następnych dni tłum się rozpierzchł. Maja wędrowała po mieście, zwiedzając sklepy z używanymi meblami i siadając na ławkach gzymsu, skąd obserwowała przesuwające się nad wodą słońce. Powrót do Odessy był cudowny, lecz bardziej niż się spodziewała, czuła pogrzebowy chłód śmierci Spencera. Jego odejście rzucało cień nawet na urok tego najpiękniejszego z miast i przypomniało Mai, że wracając tu i wprowadzając się do znanego, starego budynku, próbowali dokonać niemożliwego: cofnąć się w przeszłość i zaprzeczyć upływowi czasu. Próba ta oczywiście była skazana na niepowodzenie, ponieważ wszystko przemija i niczego nie da się powtórzyć. Przyzwyczajenia to wielkie kłamstwa, które uciszają w człowieku tęsknoty, sugerując mu, że coś nadal istnieje, podczas gdy tak naprawdę nic nie trwało wiecznie. Maja uświadomiła sobie, że po raz ostatni w życiu siedzi dokładnie w taki sposób na tej ławce. Jeśli przyjdzie na gzyms jutro i usiądzie tu, wszystko wokół będzie inne — znowu przypadek jednostkowy, ostatni i niepowtarzalny raz. Następujące po sobie ostatnie momenty — tak się toczyło życie: zawsze ostatni raz po ostatnim razie, finalność za finalnością w nieskończonym, nieodwracalnym szeregu. Maja stwierdziła, że w gruncie rzeczy nic nie rozumie. Słowami nie sposób wyrazić życia, żadne pojęcia nie mogły tego wyrazić. Ale doznawała uczucia skończoności, niczym na widok brzegu czoła fali na morzu albo z powodu stałego wiatru wiejącego w jej umyśle, gnającego naprzód tak szybko, że trudno było myśleć, a jeszcze trudniej czuć. W nocy, w łóżku pomyślała o niepowtarzalności tego momentu i mocno uściskała Michela, jak gdyby od siły uścisku zależało, czy uda jej się zatrzymać daną chwilę. Nawet Michel, nawet ten mały dwuosobowy świat, jaki zbudowali…

— Och, Michelu — szepnęła, przerażona. — Życie zbyt szybko ucieka.

Francuz skinął głową, zaciskając usta. Nie próbował jej już poddawać terapii ani pocieszać niezależnie od sytuacji. Traktował teraz swą przyjaciółkę jak równą sobie, a jej nastroje — jak jedyną liczącą się prawdę. Czasami jednak Maja potrzebowała jego optymizmu.

W tej chwili nie zaprzeczył jej, ale też nie powiedział nic pocieszającego. Spencer był jego przyjacielem. Przedtem, w odeskim okresie, kiedy Michel pokłócił się z Mają, szedł czasami do niego spać i z pewnością rozmawiali do późna nad szklaneczką whisky. Jedynie on potrafiłby uratować Spencera. Teraz siedział na łóżku i wypatrywał przez okno; zmęczony, stary człowiek. Jemu i Mai od dawna nie zdarzały się już kłótnie, choć ona miała wrażenie, że po ostrym sporze poczułaby się lepiej: uprzątnąć pajęczyny, naładować wewnętrzne akumulatory. Niestety, Michel nie reagował na jej prowokacje. Kłótnie w ogóle go nie interesowały, a ponieważ zrezygnował już z leczenia Mai, nie zamierzał się również kłócić dla jej dobra. Nie. Siedzieli obok siebie na łóżku. Maja pomyślała, że gdyby w tej chwili ktoś wszedł, dostrzegłby mężczyznę i kobietę tak starych i zmęczonych życiem, że nawet nie chce im się już ze sobą rozmawiać. Po prostu para siedzących razem osób, zatopionych we własnych myślach.

— No cóż — sapnął Michel po bardzo długim czasie. — A więc wreszcie przybyliśmy.

Maja uśmiechnęła się. Pogodne stwierdzenie wypowiedziane z wielkim wysiłkiem. Michel był odważnym człowiekiem. Zacytował niemal dokładnie pierwsze słowa Boone’a, gdy znaleźli się na Marsie. John miał talent do czynienia zabawnych uwag. „A więc wreszcie przylecieliśmy” — naprawdę brzmiało głupio. Może jednak fraza ta była czymś więcej niż tylko oczywistym stwierdzeniem, czymś więcej niż bezmyślnym okrzykiem. Co jeszcze mógł mieć na myśli?

— A więc wreszcie przybyliśmy — powtórzyła Maja. Mars. Najpierw symbol, potem miejsce. Teraz ona i Michel siedzieli w sypialni prawie pustego apartamentu, nie tego, w którym mieszkali przedtem, lecz narożnego mieszkania o dużych oknach wychodzących na południe i na zachód. Wielka krzywizna morza i gór charakterystyczna dla Odessy. Nie istniało drugie takie miejsce. Stare gipsowe ściany poplamione, drewniane podłogi — pociemniałe i wyślizgane; trzeba było wielu lat, aby pokryła je taka patyna. Za jednymi drzwiami znajdował się salon, za drugimi korytarz prowadzący do kuchni. Mieli materac ułożony na drewnianej konstrukcji, tapczan, kilka krzeseł, jakieś nie otwarte pudła — rzeczy, które tu pozostawili, a teraz odebrali z magazynu. Zastanawiające, jak kilka mebli może zmienić wygląd pomieszczenia. Gdy Maja na nie patrzyła, czuła się lepiej. Rozpakują się, dobiorą meble, stworzą coś swojego. Jeszcze raz odzieję nagą rzeczywistość świata. I dzięki Bogu za to.

Wkrótce odbyły się globalne wybory i „Uwolnić Marsa” wraz z grupką małych, zaprzyjaźnionych partii uzyskały sporą większość w globalnym parlamencie. Ich zwycięstwo nie było jednakże tak znaczące, jak się spodziewano, toteż niektórzy z sojuszników narzekali na wynik i rozglądali się za lepszymi układami. Mangala stała się ostatnio siedliskiem plotek, można było spędzać przy ekranie całe dni, czytając wypowiedzi felietonistów, analityków i prowokatorów omawiających możliwe kierunki rozwoju sytuacji. Ze względu na nie rozwiązaną dotychczas kwestię imigracyjną, stawki były wyższe niż podczas wyborów ubiegłych lat; świadczył o tym tłok w Mangali. Rezultat wyborów do kolejnej rady wykonawczej pozostawiał sporo do życzenia, pojawiły się też plotki, że Jackie musi ostro walczyć, by utrzymać pozycję przywódczyni partii.

Maja wyłączyła monitor i głęboko się zamyśliła. Później zadzwoniła do Athosa, który wydawał się zaskoczony jej widokiem. Był bardzo uprzejmy. Wybrano go na reprezentanta miast z zatoki Nepentes i ciężko pracował w Mangali dla „zielonych”, którzy stworzyli całkiem mocną, solidną grupę przedstawicieli i zawarli wiele interesujących nowych sojuszy.

— Powinieneś kandydować do rady wykonawczej — zasugerowała mu Maja.

Teraz był jeszcze bardziej zaskoczony.

— Ja?

— Ty. — Maja chciała dodać, aby spojrzał w lustro i przemyślał jej słowa, ale ugryzła się w język. — Podczas kampanii wywarłeś najlepsze wrażenie. Sporo osób chce utrzymać politykę proziemską, tyle że nie wiedzą, kogo mają popierać. Jesteś najlepszym kandydatem. Mógłbyś nawet porozmawiać z przedstawicielami „Naszego Marsa”. Może uda ci się ich namówić, by wycofali się z sojuszu z partią Jackie. Obiecaj im kilka stanowisk, głos członka rady i sympatię ze strony wszystkich „czerwonawych”.

Athos był zmartwiony. Powiązania z Jackie wykluczały kandydowanie do rady — mógłby napytać sobie biedy. Zwłaszcza gdyby przyniosły skutek jego negocjacje z „Naszym Marsem”. Jednak po wizycie Petera z pewnością nie był już tak zaangażowany w ten związek, jak podczas przyjemnych nocy na kanale. Rozmowa z Mają dała mu sporo do myślenia. Ach, do iluż rzeczy można skłonić ludzi!

Chociaż nie zamierzała powielać wcześniejszego trybu życia w Odessie, pragnęła podjąć pracę. Hydrologia po raz kolejny zwyciężyła pierwotną strefę zainteresowań Rosjanki — ergonomikę (i, oczywiście, politykę). Maję ciekawił cykl wodny Hellas i bardzo się chciała dowiedzieć, jak wygląda praca przy pełnym basenie. Michel nadal prowadził praktykę, a poza tym zamierzał się zająć projektem, o którym wspomnieli mu młodzi tubylcy w Rodos. Maja też pragnęła działać, więc gdy się rozpakowali i umeblowali nowe mieszkanie, wyszła poszukać aktualnej siedziby „Głębokich Wód”.

Okazało się, że stare biura przeniesiono do bardzo eleganckich pomieszczeń na plaży. Nazwy nie było wprawdzie w księdze adresowej, ale znalazła w niej adres Diany. Mieszkała w jednym z dużych domów szeregowych w górnej części miasta i ucieszyła się, gdy przyszła Maja. Była zadowolona, że może pójść z nią na obiad i opowiedzieć o aktualnej sytuacji w lokalnym świecie wodnym, którym ciągle się zajmowała.

— Większość ludzi z „Głębokich Wód” przeniosła się wprost do Instytutu Morza Hellas. — Była to grupa złożona ze specjalistów różnych dyscyplin naukowych, którzy reprezentowali spółdzielnie rolnicze, stacje wodne położone wokół basenu, tereny połowu ryb, Uniwersytet Odeski oraz wszystkie nadbrzeżne miasta i kolonie leżące wyżej, na rozległym stożkowym obszarze działów wodnych basenu. Miasta na wybrzeżu były szczególnie zainteresowane ustabilizowaniem poziomu morza tuż nad starym minusjednokilometrowym konturem, czyli zaledwie kilkadziesiąt metrów ponad aktualny poziom Morza Północnego. — Nie chcą, żeby poziom morza zmienił się choćby o metr — ciągnęła Diana. — Wielki Kanał jest bezużyteczny jako spływowy ciek prowadzący do Morza Północnego, ponieważ śluzy wymagają wody płynącej w obu kierunkach. Chodzi więc o równoważenie strat wskutek parowania z napływem wody z warstw wodonośnych i deszczów. Do tej pory się udawało. Strata wskutek parowania wprawdzie nieco przewyższa ilość deszczówki w wododziałach, toteż co roku o kilka metrów pogłębia się formacje wodonośne. Problem pojawi się, jednak dopiero za jakiś czas, ponieważ pozostała dobra rezerwa wodonośna, którą w przyszłości prawdopodobnie będzie można uzupełniać. Zresztą, nie wiem… Tak czy owak, to jest nasze główne zmartwienie: atmosfera zabiera więcej wody, niż mogą dostarczyć formacje wodonośne.

— Czy atmosfera w końcu całkowicie się nawodni?

— Może. Nikt właściwie nie potrafi określić, na ile stanie się wilgotna. Badania klimatologiczne to żart, jeśli chcesz znać moje zdanie. Stworzenie globalnych modeli po prostu jest zbyt skomplikowane, za wiele tu nieznanych zmiennych… Wiemy jedynie, że powietrze ciągle jest dość suche i że istnieje możliwość nawilgotnienia go. Każdy więc wierzy w to, w co chce, i próbuje korzystać z wody, a sądy ekologiczne tropią ten proceder najlepiej, jak potrafią.

— Czy nie zakazują wszelkich działań?

— Cóż, tylko dużych pomp cieplnych. Nie zajmują się drobiazgami, a przynajmniej dotąd się nie zajmowały, ponieważ ostatnio stały się bardziej nieustępliwe i przeciwstawiają się nawet mniejszym projektom.

— Wydaje mi się, że właśnie mniejsze projekty są najbardziej wymierne.

— Chyba tak. Większość z nich wzajemnie się znosi. Wiesz, istnieje sporo projektów „czerwonych”, które chronią wyżej położone tereny i jak najwięcej miejsc na południu. „Czerwoni” dostali ten konstytucyjny limit wysokościowy, toteż zawsze wnoszą skargi wprost do sądu globalnego. Wygrywają tam i robią swoje, a później trzeba w jakiś sposób skompensować braki. W sensie prawnym to koszmar.

— Starają się utrzymać stabilizację.

— Ja uważam, że na dużych wysokościach samorzutnie powstaje atmosfera i więcej wody, niż przypuszczali. Trzeba wejść naprawdę wysoko, żeby znaleźć nietknięte obszary.

— Ale mówiłaś, że wygrywają w sądzie?

— W sądach, tak. W atmosferze, nie. Zbyt dużo się dzieje.

— Może będą próbowali zaskarżyć fabryki gazów oranżeriowych.

— Zaskarżają je, ale przegrywają, ponieważ wszyscy popierają produkcję gazów. Bez nich znajdziemy się w epoce lodowcowej i zostaniemy w niej na zawsze.

— A redukcja poziomów emisji…

— Tak, tak, wiem. Ciągle walczą. Nigdy nie dadzą za wygraną.

— Masz rację.

Tymczasem uzgodniono poziom morza Hellas. Wydano ustawę i wysiłki wszystkich skupiły się na walce o to, by morze było zgodne z prawem. W praktyce cała sprawa okazywała się niezwykle skomplikowana, chociaż w sensie teoretycznym wydawała się prosta: dokonywano pomiarów cyklu hydrologicznego: burz, odchyleń w ilości opadów (deszczu i śniegu), topnienia i przesączania się wody w grunt, spływu strumieni i rzek do jezior, a potem do morza Hellas; brano pod uwagę zamarzanie w zimie i letnie parowanie… Dla cyklu niezbędna była stabilizacja poziomu morza, który miał prawie rozmiar Morza Karaibskiego. Gdyby okazało się, że wody jest zbyt wiele, można by część wypompować do opustoszałych formacji wodonośnych w Górach Amphitrites na południu. Takie działania ograniczał skład skały ponad warstwami wodonośnymi — była porowata i po usunięciu wody kruszała, utrudniając lub uniemożliwiając ponowne napełnienie. Na tym polegał jeden z głównych problemów, jakie napotykał projekt. Utrzymanie równowagi…

Podobne działania organizowano wszędzie na Marsie. Zadanie było szalone, ale bardzo przez wszystkich pożądane. Diana mówiła Mai, że podejmowane są wysiłki, by utrzymać basen Argyre w stanie suchym. Projekt ten był na swój sposób równie ogromny jak plan wypełnienia Hellas. Zbudowano gigantyczne rurociągi, którymi można by odprowadzić wodę z Argyre do Hellas (gdyby Hellas potrzebowało wody) albo do rzecznych dopływów, płynących do Morza Północnego.

— A Morze Północne? — spytała Maja.

Diana potrząsnęła głową. Najwyraźniej wszyscy zgadzali się, że Morze Północne musi pozostać w stanie „naturalnym”. Obserwowano je, czekając, co się zdarzy, a miasta na wybrzeżu ryzykowały zatopienie. Wielu sądziło, że poziom morza nieco opadnie — gdy woda zmieni się w zmarzlinę albo zostanie uwięziona w którymś z tysięcy kraterowych górskich jezior na południu. Potem znowu na Marsie spadną deszcze i woda spłynie do Morza Północnego. Diana powiedziała Mai, że należy podjąć decyzje związane właśnie z obszarami górskimi, leżącymi na południu. Wywołała na nadgarstkowy ekran mapę i wyjaśniła, że przedstawiciele spółdzielni zajmujących się wododziałami ciągle wędrują po okolicy i instalują drenaże, kierują wodę do strumieni górskich, wzmacniają koryta rzek, drążą lotne piaski, gdzie czasami odkrywają pod warstwami miału ukryte łożyska dopływów starych działów wodnych, chociaż przeważnie nowe strumienie trzeba opierać na lawowych nierównościach, kanionach przełamowych albo — sporadycznie — krótkich kanałach. Wynik tych działań nie przypominał przejrzystego, żyłkowatego układu ziemskich wododziałów: powstawał bezład małych, kolistych jezior, zmrożonych bagien, potoków w kanionach i długich, prostych rzek nagle skręcających w bok, znikających w zapadliskach lub rurociągach. Tylko ponownie wypełnione stare koryta rzek wyglądały „normalnie”, we wszystkich innych miejscach teren przypominał raczej obszar po bombardowaniu i ulewie — leje wypełnione deszczówką.

Wielu dawnych pracowników „Głębokich Wód”, którzy w swoim czasie nie przyłączyli się do Instytutu Morza Hellas, założyło własną spółdzielnię, prowadzącą działalność usługową. Jej członkowie zaznaczali między innymi na mapach baseny wody gruntowej wokół Hellas, mierzyli ilość wody powracającej do formacji wodonośnych i podziemnych rzek, obliczali, ile wody można by zmagazynować i odzyskać. Diana należała do tej spółdzielni, podobnie jak kilka innych osób ze starego biura Mai. Po obiedzie Diana poszła do pracy i poinformowała resztę grupy o powrocie Rosjanki; kiedy usłyszeli, że Maja chciałaby się do nich przyłączyć, zaproponowali jej stanowisko w spółdzielni ze zmniejszoną opłatą składkową. Zadowolona z takiego komplementu, Maja zdecydowała się przyjąć ich ofertę.

I tak zaczęła pracować dla „Poziomu Egejskich Wód Gruntowych”. Wstawała rano, parzyła kawę, jadła grzankę, biszkopty, croissanta, bułkę albo placek. Gdy była ładna pogoda, spożywała śniadanie na balkonie, częściej jednak w pokoju. Siadała przy okrągłym obiadowym stole, mając widok na zatokę, i czytała na ekranie „Kuriera Odessy”, notując w pamięci każdy mały wypadek, sugerujący pogarszanie się sytuacji między Marsem i Ziemią. Ciało ustawodawcze w Mangali wybrało nową radę wykonawczą i Jackie nie było wśród siódemki — zastąpił ją Nanedi. Maja aż prychnęła z zaskoczenia, a następnie przeczytała wszystkie artykuły na ten temat i obejrzała wywiady. Jackie twierdziła, że jest zmęczona po tak wielu M-latach, że chce trochę zwolnić tempo, robiąc sobie przerwę: po pewnym czasie oczywiście zamierza wrócić (przy ostatnim stwierdzeniu w jej oczach pojawiał się błysk). Nanedi dyskretnie milczał na ten temat, rzucał jednakże zadowolone, lekko zdziwione spojrzenie herosa, który zabił smoka, l chociaż Jackie ogłosiła, że będzie kontynuowała pracę dla partyjnego aparatu „Uwolnić Marsa”, jej wpływ zapewne osłabł, bowiem w przeciwnym razie z pewnością znalazłaby się w radzie.

Najwyraźniej więc Mai udało się usunąć Jackie z globalnego placu zabaw. Niestety, siły antyimigracyjne ciągle były u władzy — ludzie z „Uwolnić Marsa” wraz z zaprzyjaźnionymi partiami stale utrzymywali superwiększość w parlamencie. Nie doszło do żadnej znaczącej zmiany, życie toczyło się dalej, z coraz bardziej przeludnionej Ziemi nadal docierały złowieszcze wiadomości. Maja była pewna, że wielu Ziemian postanowiło przylecieć któregoś dnia na Marsa. Dotrą tu, rozejrzą się, zrobią pewne plany, skoordynują wysiłki. Naprawdę, lepiej jeść śniadanie, nie włączając ekranu, inaczej można stracić apetyt.

Postanowiła chodzić do śródmieścia, na gzyms i jadać większe śniadania w towarzystwie Diany, a później Nadii i Arta albo gości odwiedzających Odessę. Po posiłku szła do biura „PEWG”, położonego blisko wschodniego końca plaży — był to przyjemny spacerek na powietrzu, które z każdym rokiem stawało się coraz bardziej słone. Maja objęła stanowisko podobne temu w „Głębokich Wodach”: służyła jako łącznik między „PEWG” i Instytutem Morza Hellas oraz dowodziła zmiennym zespołem areologów, hydrologów i inżynierów, kierując ich poszukiwawcze wysiłki przeważnie w góry Hellespontus i Amphitrites, gdzie znajdowała się większość formacji wodonośnych. Sama wyprawiała się na wycieczki po wybrzeżu, by sprawdzać obozowiska i urządzenia badawcze. Wchodziła też na wzgórza i często zatrzymywała się w małym mieście portowym Montepulciano, na południowo-zachodnim brzegu morza. Gdy nie opuszczała Odessy, przeważnie wychodziła wcześniej z pracy i wędrowała po mieście, kupując używane meble albo ubrania. Zaczęła się interesować nową modą na każdą porę roku. Odessa była eleganckim miastem, ludzie dobrze się tu ubierali, a najnowsze trendy podobały się Mai, wyglądała więc jak bardzo mała, podstarzała tuby łka; przy tym trzymała się po królewsku, chodziła prosto, z podniesioną głową… Często miała ochotę dotrzeć na gzyms późnym popołudniem, szła wówczas do mieszkania lub siadała w parku pod gzymsem. Latem czasami jadała wczesne kolacje w którejś z restauracji na wybrzeżu. Jesienią przy nabrzeżu dokowała flotylla statków. Załoga przerzucała kładki między statkami i kazała sobie płacić za wejście z okazji święta wina; po zmroku nad jeziorem strzelały fajerwerki. Zimą nad morzem wcześnie zapadał zmrok, wodę przy brzegu czasami pokrywał lód, połyskujący gamą wszystkich czystych, pastelowych barw, jakie pojawiły się na niebie tego wieczoru. Po lodzie sunęli łyżwiarze i szybkie, niskie bojery.

Pewnego razu, gdy Maja samotnie jadła kolację w ostatniej godzinie przed zmierzchem, usłyszała, że w sąsiedniej alei jakaś trupa teatralna wystawia Kaukaskie Kredowe Koło. Między ciemnym obszarem a miejscami na deskach tymczasowej sceny światło było tak jaskrawe, że przyciągnęło spojrzenie Mai niczym ćmę. Obserwowała więc, ledwie nadążając za treścią sztuki; pewne elementy niezwykle ją zafrapowały, zwłaszcza ściemnienia, gdy wszelki ruch na scenie ustawał, a aktorzy zastygali oświetleni zachodzącym słońcem. Maja oceniła, że gdyby jeszcze dodać do obrazu trochę błękitnego koloru, całość byłaby doskonała.

Następnie trupa teatralna przyszła do restauracji na kolację i Maja zagadnęła reżyserkę, tubylkę w średnim wieku imieniem Latrobe, która chętnie podjęła dyskusję na temat sztuki i Brechtowskiej teorii teatru politycznego. Okazało się, że Latrobe jest nastawiona proziemsko i proimigracyjnie. Chciała wystawiać sztuki będące odzwierciedleniem kwestii związanych z otwarciem Marsa i asymilacją nowych imigrantów. Reżyserki nie zadowalała ilość istniejących sztuk z repertuaru klasycznego, które wspierałyby tego typu problemy. Istniało zapotrzebowanie na nowe sztuki. Maja opowiedziała jej o wieczornych zebraniach politycznych, organizowanych przez Dianę w czasach władzy ZT ONZ, o spotkaniach w parkach, o własnym pomyśle wprowadzenia koloru błękitnego do oświetlenia sceny. Latrobe zaprosiła Maję, by przyszła na próbę i porozmawiała z członkami grupy na tematy polityczne, a także — jeśli chce — pomogła przy oświetleniu, które można było nazwać słabym punktem trupy, wywodzącej się zresztą z tych samych zebrań parkowych. Może mogliby się znowu tam spotykać i wystawić kilka kolejnych sztuk Brechta.

Maja zgodziła się przychodzić i rozmawiać z trupą, a po pewnym czasie — niemal bezwiednie — znalazła się w ekipie oświetleniowej; pomagała również przy wyborze stylowych kostiumów. Długo w noc przedstawiała aktorom koncepcje teatru politycznego i pomogła im znaleźć nowe sztuki. Powoli stała się kimś w rodzaju konsultanta estetyczno-politycznego i uparcie nie zgadzała się zagrać żadnej roli na scenie — odmawiała zarówno członkom trupy, jak i Michelowi oraz Nadii.

— Nie — powtarzała. — Nie chcę grać. Gdybym się zgodziła na jakikolwiek epizod, natychmiast poprosiliby, żebym zagrała Maję Tojtowną w sztuce o Johnie.

— To jest opera — zauważył Michel. — Musiałabyś śpiewać sopranem.

— I tak by mnie prosili.

Nie chciała grać. Wystarczało jej codzienne życie. Niemniej jednak obcowanie ze światem teatru sprawiało jej prawdziwą przyjemność. Uważała teatr za nowy sposób przemawiania do ludzi i zmieniania ich opinii, w dodatku nie tak męczący jak bezpośredni kontakt na niwie polityki, a także znacznie zabawniejszy i być może w jakiś sposób nawet skuteczniejszy. W Odessie teatr stanowił potęgę. Kino było sztuką martwą, niezmiennym i nieprzerwanym przepływem ekranowych obrazów; mieszkańcom miasta wszystkie wydawały się równie nudne. Obywatele Odessy najwyraźniej lubili bezpośredniość i ryzyko, jakie niósł ze sobą spontaniczny występ, a także niepowtarzalność danego momentu, który nigdy nie wróci, nigdy nie będzie taki sam. Teatr stał się tu najważniejszą sztuką, podobnie zresztą jak w wielu innych marsjańskich miastach.

W następnych M-latach odeski zespół wystawiał kolejne sztuki polityczne wraz z kompletnym przeglądem dzieł twórców należących do „Południowoafrykańskiego Atolu Fugard”, ostrych, namiętnych dramatów, które analizowały uprzedzenia, ksenofobię ludzkiej duszy. Maja uważała te utwory za najlepsze anglojęzyczne sztuki, jakie napisano od czasów Szekspira. Następnie zespół przyczynił się do odkrycia i rozsławienia ekipy nazwanej później „Grupą Odeską” — stworzyło ją sześciu młodych, lokalnych dramaturgów obu płci o równie ciętych piórach, co twórcy z „Fugarda”. W swoich sztukach omawiali problemy dręczące nowych issei i nisei oraz kwestię ich bolesnej asymilacji z areofanią; napisali setki krótkich dramatów w stylu Romea i Julii i udało im się w nich przybliżyć mnóstwo problemów. Zdaniem Rosjanki utwory „Grupy” stanowiły najlepsze okno na współczesny świat, mówiąc o nim i kształtując go w sposób, który bardzo Mai odpowiadał; ich teksty przynosiły jej wielką satysfakcję, zwłaszcza że wiele z nich skłaniało do dyskusji, a czasem nawet budziło gniew, ponieważ atakowały nastawiony antyimigracyjnie gabinet, ciągle jeszcze rządzący w Mangali. To była polityka podawana w nowy sposób, dająca Mai większe zadowolenie niż wszystkie inne rodzaje, z którymi zetknęła się wcześniej. Pożałowała, że nie może opowiedzieć o tym teatrze Frankowi; chciałaby mu pokazać, jak teatr działa na ludzi.

W tamtych latach, podczas mijających miesięcy Latrobe wystawiła także wiele sztuk należących do klasyki. Kiedy Maja oglądała spektakle, coraz mocniej czuła siłę tragedii. Lubiła pomagać w przygotowywaniu nowych sztuk politycznych, w których gniew bądź optymizm łączył się z utopijnością i poparciem dla postępu, najgłębiej jednak poruszały ją utwory uważane przez nią za najprawdziwsze — stare ziemskie tragedie. Im „bardziej” tragiczny był dramat, tym większe robił na Rosjance wrażenie. Mocno na nią działało opisane przez Arystotelesa katharsis. Po obejrzeniu dobrych przedstawień Maja reagowała wewnętrznym rozchwianiem, lecz także czuła się oczyszczona i szczęśliwsza, a pewnej nocy zdała sobie sprawę, że zastępują jej one kłótnie z Michelem (Francuz stwierdziłby, że są swego rodzaju sublimacją i miałby rację), a przy tym stanowią sposób łatwiejszy, godniejszy i szlachetniejszy. Dostrzegała również związek z kulturą starożytnych Greków (wszędzie wokół basenu Hellas — w miastach i wśród „dzikich” — używano słowa „neoklasycyzm”), który był w jej opinii niezwykle cenny dla Marsjan, zwłaszcza jeśli wzięło się pod uwagę wielką uczciwość Greków, a także ich stoicyzm w podejściu do rzeczywistości. Dramaty Oresteja, Antygona, Elektra, Medea, Agamemnon, który powinien nosić tytuł „Klitajmestra”… Te zadziwiające kobiety, reagujące ostro i zdecydowanie na wszelkie przeciwności losu, zwłaszcza w kontekście ich związków z mężczyznami. Na przykład Klitajmestra zamordowała Agamemnona i Kasandrę, wcześniej mówiąc widowni, w jaki sposób tego dokona, a już po fakcie znowu wpatrzyła się w widownię, prosto na Maję i wyrecytowała:

Starczy już gorzkiego żniwa,
które ten nam przyniósł dzień.
Starczy cierpień… Aż po brzegi
pełna czara… Dosyć krwi!
Czas już rozejść się po domach,
zacni starce, nim za błąd
cierpieć przyjdzie. Trzeba było,
by się stało tak, jak jest.

„Trzeba było, by się stało tak, jak jest”. Jakież to prawdziwe! Maja kochała prawdę. Smutne sztuki, smutną muzykę — pieśni żałobne, cygańskie tanga, Prometeusza w okowach, nawet jakobińskie „mściwe” sztuki; im mroczniej, tym lepiej, tym były prawdziwsze. Wykonała oświetlenie do Tytusa Andronikusa i ludzie zareagowali oburzeniem i przerażeniem, mówiąc, że zmieniła teatr w miejsce masakry i że — „na Boga!” — użyła zbyt dużo czerwonej farby. Jednak ten moment, kiedy pozbawiona obu rąk i języka Lawinia próbuje wskazać, kto ją okaleczył, gdy klęka i podnosi zębami odciętą rękę Tytusa, jak pies… Widzowie wówczas zamarli. Nikt nie zaprzeczy, że Szekspir od początku potrafił wyczuwać technikę teatralną, niezależnie od tego, czyjego dramat był krwawy czy nie. Później, z każdą kolejną sztuką stawał się coraz lepszy, coraz bardziej wstrząsająco mroczny i prawdziwy; pozostał taki aż do ostatnich swoich dzieł.

Maja wyszła z długiego, męczącego, ale i inspirującego przedstawienia Króla Leara podniecona, zarumieniona na twarzy i roześmiana. Chwyciła za ramię młodego chłopca z ekipy oświetleniowej i potrząsnęła nim, krzycząc:

— Czyż to nie było cudowne i wspaniałe?

— Ka, Maju, nie wiem, wolałbym wersję późniejszą, tę, w której Kordelia zostaje uratowana i poślubia Edgara. Znasz?

— Ba! Głupie dziecko! Dziś wieczorem opowiedzieliśmy prawdę! Tylko to się liczy! A rano możesz wrócić do swoich kłamstw! — Zaśmiała się zgrzytliwie i puściła ramię młodzieńca, pozwalając, by dołączył do przyjaciół. — Niemądra młodość!

— To jest Maja — wyjaśnił swoim towarzyszom Marsjanin.

— Tojtowna? Ta z opery?

— Tak, ale prawdziwa.

— Prawdziwa — zadrwiła Maja, machając pogardliwie ręką. — Nawet nie wiesz, co jest prawdziwe. — Uważała, że ona sama bardzo dobrze zdaje sobie z tego sprawę.

Do Odessy na tydzień czy dwa przyjeżdżali przyjaciele. Później, kiedy lata stawały się coraz cieplejsze, spędzali jeden z grudniów w plażowej wiosce na zachód od miasta, w chacie za wydmami. Pływali wówczas, żeglowali, pływali na deskach surfingowych lub leżeli na piasku pod parasolami, czytając i przesypiając perihelium. Potem, w drugim grudniu albo styczniu wracali do Odessy, do swojskich wygód mieszkania, do miasta, w połyskliwe światło południowej jesieni, najdłuższej pory marsjańskiego roku. Powoli zbliżało się aphelium, każdy następny dzień stawał się coraz mroczniejszy i bledszy, aż w końcu nadchodziło Ls siedemdziesiąt. Między tym dniem a zimowym przesileniem dnia z nocą przy Ls dziewięćdziesiąt odbywało się Lodowe Święto i wtedy jeździli na łyżwach po białym lodzie morza pod samym gzymsem, patrząc w górę na plażową część miasta zasypaną śniegiem, białą pod czarnymi chmurami; uprawiali też bojery, sunąc po lodowym morzu tak daleko, że miasto stawało się maleńką przerwą w białej krzywiźnie dużego brzegu. Czasami Maja jadała samotnie w zaparowanych, hałaśliwych restauracjach i czekała, aż zacznie grać muzyka; przez okno widziała, jak mokry śnieg zasypuje ulicę. Wchodziła do małego, starego teatru i czuła w powietrzu radość. Gdy po raz pierwszy po zimie jadła na balkonie, mając na sobie sweter z powodu chłodu, oglądała nowe pączki na koniuszkach trzech gałązek; ich zieleń nie przypominała niczego innego — maleńkie łzy viriditas. I tak żyła swoim życiem, stałym rytmem, przywiązana do swoich nawyków, szczęśliwa w tworzonym dla siebie deja vu.

Któregoś ranka włączyła monitor, przejrzała wiadomości i dowiedziała się, że w Huo Hsing Vallis odkryto wielką, założoną nielegalnie chińską osadę (jak gdyby nazwa usprawiedliwiała wtargnięcie). Zaskoczeni przedstawiciele globalnej policji kazali kolonistom opuścić osadę, tamci jednak zdecydowanie przeciwstawili się poleceniu. Chiński rząd ostrzegł Marsa, że wszelki atak na kolonię zostanie odczytany jako napaść na obywateli tego kraju i spotka się z odpowiednim odzewem.

— Co takiego!? — krzyknęła Maja. — No nie!

Zadzwoniła do Mangali i skontaktowała się z wszystkimi osobami, które znała; obecnie niewielu jej znajomych pełniło ważne funkcje. Spytała, co wiedzą i dlaczego osadników nie odprowadzono pod eskortą do windy i nie wysłano do domu.

— Ich postępowanie jest niemożliwe do przyjęcia! Musicie to powstrzymać!

Niestety, od pewnego czasu zdarzały się tego typu „najazdy”, choć nieco mniej rażące. Maja dowiadywała się o nich ze sporadycznych relacji w wiadomościach. Imigranci lądowali w tanich pojazdach ładowniczych, omijając windę i władze w Sheffield. Rakietowo-spadochronowe ładowniki — jak za dawnych czasów… Niewiele można było zrobić w tej sytuacji, nie prowokując międzyplanetarnego konfliktu. Nieoficjalnie kilka osób bardzo ciężko pracowało nad rozwiązaniem tej kwestii. ONZ popierała Chiny, co dodatkowo utrudniało sytuację. Następował postęp, bardzo powolny, lecz pewny. Mai powiedziano, aby się nie martwiła.

Wyłączyła ekran. Kiedyś wydawało jej się, że jeśli dostatecznie mocno się postara, zmieni cały świat. Teraz wiedziała, że jest to iluzja, teraz wiedziała lepiej!

Chociaż trudno było jej się przyznać do własnej niemocy.

— Ten fakt wystarczy, aby człowiek stał się „czerwonym” — powiedziała do Michela, wychodząc do pracy. — Wystarczająco, aby się pchać do Mangali — ostrzegła go.

Na szczęście, w ciągu tygodnia kryzys minął. Osiągnięto porozumienie — kolonia została, a w zamian za to Chińczycy obiecali przysłać na Marsa w następnym roku odpowiednio mniejszą liczbę legalnych imigrantów. Rozwiązanie niewielu zadowalało, lecz trzeba się było z tym pogodzić. Mimo nowych problemów, życie toczyło się dalej.

Pewnego późnowiosennego popołudnia Maja wracała z pracy do domu i jej uwagę przyciągnął rząd krzewów różanych na tyłach gzymsu. Podeszła, by się przyjrzeć dokładniej. Za krzakami znajdowała się aleja Harmakhisa, ludzie chodzili po niej, mijając kafeterie, większość się spieszyła. Na krzewach wyrosło wiele młodych listków, których brąz stanowił mieszaninę zieleni i czerwieni. Młode róże miały barwę klarownej ciemnej czerwieni, ich lśniące, aksamitne płatki świeciły w popołudniowym świetle. „Lincoln” — głosił napis. Gatunek róży. A także największy Amerykanin wszech czasów, człowiek, który wydawał się Mai połączeniem Johna i Franka. Jeden z „Grupy” napisał o tym przywódcy wspaniałą sztukę, mroczną i „kłopotliwą” — bohater zostaje bezsensownie zamordowany; prawdziwy wyciskacz łez. Marsjanie potrzebowali teraz nowego Lincolna. Czerwień róż pięknie się jarzyła. Nagle Maja musiała odwrócić wzrok, ponieważ na chwilę poczuła się oślepiona, jak gdyby spojrzała w słońce.

Następnie dostrzegła wiele rzeczy naraz.

Kształty, kolory… Była ich bardzo świadoma, ale nie wiedziała, czym są i kim jest ona sama… Oniemiała, usiłowała się rozpoznać…

Nagle natarło na nią mnóstwo wspomnień jednocześnie. Róża, Odessa, przypomniała sobie wszystko i miała wrażenie, że nigdy tego nie zapomniała. Zatoczyła się i próbowała skupić myśli, aby odzyskać równowagę.

— Ach, nie — szepnęła. — Mój Boże.

Przełknęła ślinę. Miała suche gardło, bardzo suche. Fizjologiczny objaw. Trwał krótko. Syknęła, zdławiła krzyk. Stała na żwirowej ścieżce, przed nią widniała brązowa zieleń żywopłotu, którą dostrzegała poprzez wściekłą czerwień. Pomyślała, że musi sobie zapamiętać ten kolorystyczny efekt do przygotowywanej następnej jakobińskiej sztuki.

Zawsze wiedziała, że do tego dojdzie. Zawsze. Nawyk to taki kłamca; Maja wiedziała. Wewnątrz niej tykała bomba, w dawnych czasach z częstotliwością około trzech miliardów tyknięć, teraz dziesięciu; a może więcej albo mniej. Tyknięcia ciągle jednak trwały. Słyszała, że kiedyś ktoś o mało nie kupił zegara, który zwalniał przez pewną ustaloną liczbę godzin, przypuszczalnie taką, jaka pozostałaby, gdyby człowiek miał żyć pięćset lat albo tyle, ile sobie wybierze. Wybierz milion i odpręż się. Wybierz coś i skup się bardziej na aktualnej chwili. Albo zatop się w swoich przyzwyczajeniach i nigdy nie myśl o życiu — tak postępowali wszyscy, których Maja znała.

Działając w ten sposób, byłaby idealnie szczęśliwa. Żyła już tak przedtem i właściwie znowu mogłaby tak żyć. Tyle że obecnie coś się zdarzyło i znalazła się w jakiejś szczelinie, w pustym czasie, pomiędzy kolejnymi zestawami nawyków; czekała na jakąś zmianę… Nie, nie! A dlaczego nie? Nie chciała takich okresów, były zbyt trudne… Podczas nich pojawiało się poczucie upływającego czasu, uczucie, którego niemal nie potrafiła znieść. Myśl, że wszystko zdarza się po raz ostatni. Nienawidziła tego doznania, naprawdę go nienawidziła. Tym razem wcale nie zmieniła swoich przyzwyczajeń! Nic się nie zmieniło; to, co nowe, pojawiło się samo. Może minęło zbyt wiele czasu od ostatniej zmiany, a może teraz, kiedy wybrała, coś się zacznie zdarzać przypadkowo albo często…

Maja poszła do domu (myśląc: Wiem, gdzie jest mój dom) i próbowała opowiedzieć Michelowi, co jej się przydarzyło. Opisywała, łkała, znowu opisywała, wreszcie zrezygnowała.

— Tylko raz robimy w życiu daną rzecz! Rozumiesz?

Michel bardzo się zaniepokoił, chociaż starał się tego nie okazywać. Maja jednak, niezależnie od własnego, świetnie potrafiła rozpoznać nastrój Monsieura Duvala. Michel powiedział, że jej małejomais vu to prawdopodobnie nieznaczny atak epilepsji albo maleńki wstrząs, jednak nie był pewien i nawet testy nie pomogły mu postawić diagnozy. Literatura na temat jamais vu była kiepska. Uważano, że jest to pewne odchylenie deja vu, a dokładnie mówiąc, przeciwieństwo tego ostatniego.

— Jest chyba czymś w rodzaju tymczasowej interferencji we wzorcach fal mózgowych. Przy przejściu od fal alfa do fal delta następuje niewielkie załamanie. Jeśli zgodzisz się nosić mały przyrząd kontrolny, dowiemy się więcej następnym razem, gdy to się zdarzy, jeśli się zdarzy. Twój przypadek przypomina sen na jawie, podczas którego niedostępna jest pewna część percepcji.

— Czy można pozostać w tym stanie na stałe?

— Nie. Nie znam takiego przypadku. Tego typu pamięciowe zaćmienia zdarzają się rzadko i zawsze krótko.

— Albo tak było dotychczas.

Michel usiłował się zachować tak, jak gdyby strach Mai był zupełnie bezpodstawny.

Rosjanka wiedziała jednak lepiej. Poszła do kuchni przygotować posiłek. Trzask garnków, otwarcie lodówki, wyjęcie warzyw, posiekanie ich i wrzucenie na patelnię. Ciach, ciach, ciach. Przestać płakać, przestać płakać; nawet coś takiego zdarzało się wcześniej tysiąc razy. Katastrofa, której nie można uniknąć, a tu nagle nawyk zwany głodem. W kuchni, próbując ignorować wszystko i przyrządzać posiłek; ileż razy działo się podobnie. No cóż, a więc wreszcie przybyliśmy. Jesteśmy.

W następnych dniach Maja omijała rząd krzewów różanych, obawiając się kolejnego zaćmienia. Niestety, krzewy widać było wszędzie na tym fragmencie gzymsu, który ciągnął się aż do tamy. Prawie ciągle kwitły, zadziwiając mieszkańców i przyjezdnych. I pewnego razu, w tym samym popołudniowym świetle, które zalewało Hellespontus i sprawiało, że wszystko na zachód od Odessy wydawało się dziwnie wypłukane, zaćmione i pogrążone w pastelowych nieprzezroczystościach, a zatem w tym świetle oko Mai nagle zakłuły kropeczki czerwonych róż w żywopłocie, mimo iż szła po tamie… Rosjanka, widząc z jednej strony gobelin piany na czarnej wodzie, a z drugiej róże i wznoszące się miasto, natychmiast się zatrzymała, uspokojona czymś w tej podwójnej wizji, uprzytomnieniem sobie czegoś albo prawie uprzytomnieniem — krawędzią epifanii. Maja czuła, jak naciska na nią jakaś ogromna prawda, tuż za nią… choć może raczej wewnątrz jej ciała, a może nawet wewnątrz czaszki, ale poza obszarem myśli, napiera na oponę mózgową… Wszystko się wyjaśniło, wszystko stało się jasne, w końcu, nareszcie…

Niestety objawienia nigdy nie przechodzą przez taką barierę. Potrafią ją pokonać jedynie uczucia, niejasne i ogromne… Później napór na umysł Mai minął i popołudnie przybrało swoją zwykłą cynową jasność. Maja poszła do domu. Czuła się pełna, jej pierś przepełniały oceany chmur i miała wrażenie, że zaraz wybuchnie, rozsiewając wokół frustrację albo jakąś udręczoną radość. Znowu opowiedziała Michelowi, co się stało, a on pokiwał głową. Taki przypadek również umiał nazwać.

— Presque vu. — Niemal zrozumiałe. — Mnie się często zdarza — dodał, rzucając jej charakterystyczne, sekretne, smutne spojrzenie.

Niestety Mai wszystkie jego teorie dotyczące symptomów chorobowych wydały się nagle jedynie próbą zamaskowania jej rzeczywistych problemów. Czasami czuła się bardzo zmieszana, czasami myślała, że rozumie nie istniejące sprawy, czasami zapominała różne rzeczy, na zawsze; a czasem ogarniało ją ogromne przerażenie. Te właśnie kwestie Michel próbował zawrzeć w swoich teoriach i logicznych prostokątach.

Niemal zrozumiałe. Prawie. A potem powrót do krainy światła i czasu. Nie można było nic zrobić, trzeba po prostu żyć dalej. Minęło sporo dni i Mai udało się zapomnieć tamto nieprzyjemne uczucie, zapomnieć, jak bardzo była przerażona, a równocześnie — jak bliska radości. Doznanie było czymś tak dziwnym, że aż łatwo było je zapomnieć. Żyć dalej w la vie quotidienne, zwracać uwagę na codzienne życie i pracę, na przyjaciół i przyjezdnych.

Wśród gości pojawiły się Charlotte i Ariadnę, które przyjechały z Mangali, aby naradzić się z Mają w sprawie pogarszających się stosunków z Ziemią. Poszły na gzyms zjeść śniadanie i rozmawiały o niepokojach dorsabrevian. Minojczycy opuścili wprawdzie koalicję „Uwolnić Marsa”, ponieważ nie podobała im się między innymi próba opanowania kolonii na zewnętrznych księżycach, doszli jednak do przekonania, że Jackie ma rację — przynajmniej do pewnego stopnia — w kwestiach związanych z imigracją.

— Nie jest prawdą, że na Marsie mieszka zbyt wiele osób — zauważyła Charlotte. — Mylą się ci, którzy tak sądzą. Moglibyśmy zacisnąć pasa i zagęścić miasta. W nowych „osadach”, które pływają po Morzu Północnym, mogłoby zamieszkać naprawdę wielu ludzi, podobnie jak w innych miejscach na naszej planecie. Osady są niemal samowystarczalne, kontaktują się jedynie z miastami portowymi, których zresztą również można założyć znacznie więcej.

— Tak, to prawda — zgodziła się Maja. Mimo ziemskich „najazdów”, nie popierała poglądów antyimigracyjnych. Jednak Charlotte działała ponownie w radzie wykonawczej, a od lat wspierała bliskie kontakty z Ziemią.

— Nie chodzi o liczby — powiedziała ze smutkiem. — Chodzi o ludzi, o to, w co wierzą. Problemy z asymilacją są naprawdę coraz gorsze.

Maja pokiwała głową.

— Czytałam o tym.

— Tak. Wszelkimi sposobami staramy się zintegrować nowo przybyłych, a nie można po prostu kazać im się rozproszyć.

— Z pewnością.

— Rodzi się wszakże sporo problemów: przypadki sharii, przemocy w rodzinie, walki gangów etnicznych, imigranci atakujący tubylców — zwykle mężczyźni atakują kobiety, choć nie zawsze — gangi młodych tubylców odwzajemniają się tamtym, dręcząc nowe kolonie i tak dalej. Kłopoty… A przecież obecnie imigracja jest mocno zredukowana, przynajmniej oficjalnie. ONZ oburza się na nas i chce nam przysłać jeszcze więcej Ziemian. Jeśli nadal będą tak postępować, staniemy się czymś w rodzaju ludzkiego śmietniska i cała nasza praca pójdzie na marne.

— Hmm… — Maja potrząsnęła głową. Oczywiście, znała ten problem, ale przygnębiła ją myśl, że dotychczasowi sojusznicy mogą przejść na stronę przeciwną jedynie z powodu intensyfikacji problemu. — Jakąkolwiek podejmiecie decyzję, musicie brać pod uwagę opinię ONZ. Jeśli zakażecie imigracji, a oni i tak będą tu przylatywać, wówczas nasza praca jeszcze szybciej zostanie zaprzepaszczona. Stąd ta kwestia chińska, prawda? Lepiej pozwólmy na imigrację, utrzymując ją na jak najniższym, lecz satysfakcjonującym ONZ poziomie. Kiedy przybędą Ziemianie, jakoś sobie z nimi poradzimy.

Dwie kobiety ze smutkiem pokiwały głowami. Wszystkie trzy jadły przez chwilę w milczeniu, wypatrując na świeży błękit porannego morza.

— Eksmetanarodowcy także stanowią problem — odezwała się wreszcie Ariadnę. — Chcą tu przylecieć jeszcze bardziej niż ci z ONZ.

— Jasne.

Mai nie zaskoczył fakt, że stare konsorcja metanarodowe ciągle jeszcze posiadają na Ziemi taką władzę. Rzecz jasna, aby przetrwać, skopiowały model Praxis i po tej fundamentalnej zmianie w swej naturze, nie przypominały już totalitarnych feudałów, pragnących zawojować świat. Ciągle jednak były wielkie i silne, zatrudniały mnóstwo osób i dysponowały sporą ilością zgromadzonego kapitału. Stale też prowadziły interesy, ponieważ ich członkowie musieli z czegoś żyć. Strategie zarobkowania były czasami godne podziwu, czasem — wręcz przeciwnie: można było w jakiś nowy i lepszy sposób wykonać coś, czego ludzie naprawdę potrzebowali, można też było oszukiwać, próbować wykorzystać własną przewagę lub tworzyć fałszywe potrzeby. Większość eksmetanarodowców stosowała strategię mieszaną, usiłując osiągnąć stabilizację poprzez — tak jak w dawnych czasach — inwestowanie w różnych gałęziach produkcji i na różnych terenach. Niestety, w ten sposób walka ze złymi strategiami stawała się jeszcze trudniejsza, ponieważ wszyscy, w jakimś stopniu, je stosowali. Obecnie wielu eksmetanarodowców zaczęło się bardzo aktywnie interesować programem marsjańskim: pracowali dla ziemskich rządów, wysyłali statkami ludzi z Ziemi, zakładali miasta i farmy, budowali kopalnie, zajmowali się produkcją i handlem. Czasami Marsjanom wydawało się, że emigracja z Ziemi nie skończy się, póki nie powstanie tam należyta równowaga; co, biorąc pod uwagę sytuację hipermaltuzjańską na Ziemi, oznaczało dla Marsa katastrofę.

— Tak, tak — mruknęła niecierpliwie Maja. — Niemniej jednak musimy spróbować pomóc, postępując w sposób, który Ziemianie zaakceptują. W przeciwnym razie, wybuchnie wojna.

Gdy Charlotte i Ariadnę odjeżdżały, były tak samo zmartwione jak Maja. I nagle Rosjance przyszła do głowy bardzo ponura myśl: skoro zwróciły się do niej o pomoc, sytuacja musi naprawdę wyglądać kiepsko.

W taki właśnie sposób Maja znowu zajęła się bezpośrednią pracą polityczną, chociaż usiłowała zachować odpowiedni dystans. Rzadko opuszczała Odessę, wyjeżdżała jedynie sporadycznie w sprawach „PEWG”, nie zarzuciła współpracy z trupą teatralną, której działalność ściśle się łączyła z polityką. Zaczęła jednak znowu chodzić na zebrania i wiece, czasem wchodziła na podium i przemawiała. Werteswandel przybierała wiele form. Pewnej nocy Maja przyjęła nawet propozycję reprezentowania Odessy (jako członek Towarzystwa Przyjaciół Ziemi) w wyborach do globalnego senatu, gdyby nie zdołali znaleźć lepszego kandydata. Później, po przemyśleniu sprawy, błagała swoich towarzyszy, aby poszukali jednak kogoś innego i w końcu zdecydowali się poprzeć pewnego młodego dramaturga z „Grupy”, który pracował również w zarządzie miasta. Był to bardzo dobry kandydat. Mai udało się więc uciec przed tą funkcją, lecz nadal starała się robić, co w jej mocy, by (mniej aktywnie) pomóc Ziemskim Kwakrom. Doświadczała osobliwych odczuć, ponieważ wiedziała, że nie można przekroczyć pojemności planety, nie powodując katastrofy; udowadniała to historia Ziemi od dziewiętnastego stulecia. Trzeba było działać ostrożnie i nie pozwolić na przylot zbyt dużej liczby osób. Taki wyczyn wprawdzie niemal graniczył z cudem, jednak przetrwanie ograniczonego okresu przeludnienia było lepsze niż borykanie się z otwartą inwazją, i kwestię tę Maja ciągle podkreślała w swoich wystąpieniach.

Przez cały ten czas Nirgal przebywał w terenie, prowadząc normalny koczowniczy tryb życia i odbywając rozmowy z „dzikimi” oraz z farmerami. Maja miała nadzieję, że wykorzystywał swój wpływ na to, co Michel nazywał zbiorową nieświadomością. Liczyła na swego młodszego przyjaciela. Starała się też, jak umiała, poradzić sobie z innym odcinkiem swego życia, czyli stawić czoło historii, w jakimś sensie najmroczniejszej części ze wszystkich. Niestety stale wracały do niej odczucia charakterystyczne dla jej poprzedniego życia w Odessie.

Niektóre doznania nazywała złośliwym deja vu. Potem wróciły również prawdziwe deja vus, które — jak zawsze — wysysały piękno z otoczenia Rosjanki. Och, każdy wybuch uczucia był jak wstrząs; straszliwe przypomnienie. Później znikały, niemniej jednak dzień takich doznań był torturą, a tydzień piekłem. Michel twierdził, że w aktualnej literaturze przedmiotu stan ten nazywano stereotemporalnym. Potocznie mówiło się o nim: „wrażenie zawsze-już”. Problem ten dotyczył pewnego procentu spośród najstarszych mieszkańców Marsa. W sensie emocjonalnym, nic nie mogło być dla Mai gorsze. W takie dni budziła się i aż do wieczora każdy moment stawał się dokładną powtórką identycznej chwili, która zdarzyła się we wcześniejszym dniu… Tak się czuła… Jak gdyby poprzez własne doświadczenia zrozumiała wreszcie Nietzscheańskie pojecie wiecznego powrotu, nie kończącego się powtórzenia wszystkich możliwych kontinuów czasoprzestrzennych. Straszne! A w dodatku nic nie mogła na to poradzić, mogła jedynie przemykać się przez „zawsze-już” przewidziane dni, słaniając się i czując jak zombie, aż wreszcie przekleństwo rozwiewało się — czasami powoli w mgłę, czasem z szybkim trzaskiem następował powrót do stanu niestereotemporalnego: niczym powrót do normalnego widzenia po podwójnej wizji, gdy wszystko wokół odzyskiwało głębię. Z powrotem w realność z jej błogosławionym poczuciem świeżości każdej chwili, w ślepe stawanie się, podczas którego Maja mogła doświadczać każdego momentu z zaskoczeniem i czuć zwykłe wznoszenia się i spadki swojej emocjonalnej sinusoidy, kolejki górskiej, która, chociaż nieprzyjemna, oznaczała przynajmniej ruch.

— Ach, jak to dobrze — oświadczył Michel, kiedy Maja niczym odczarowana otrząsnęła się z takiego wrażenia (Francuz się zastanawiał, który z podanych przez niego leków jej pomógł).

— Może gdybym mogła po prostu przejść na drugą stronę presque vu — szepnęła Maja słabiutkim głosem. — Nie deja vu, niepresque ani jamais, lecz tylko vu.

— Chodzi ci o coś w rodzaju oświecenia — domyślił się Michel — satori albo epifanii. O mistyczną jedność z wszechświatem. Mówiono mi, że jest to zwykle bardzo krótkotrwałe zjawisko. Szczytowe doznanie.

— Są jednak skutki uboczne?

— Tak. Po fakcie lepiej pojmujesz różne sprawy, ale, no cóż, mówią, że to się zwykle zdarza, tylko jeśli człowiek osiągnie pewien…

— Spokój?

— Nie, no cóż… tak. Nazwałbym to bezruchem umysłu.

— Chcesz powiedzieć, że coś takiego do mnie nie pasuje.

Michel uśmiechnął się szeroko.

— Każdy człowiek może się doskonalić. To znaczy… Trzeba się przygotować. Jeżeli zrozumiałem wszystko właściwie, należy postępować tak jak praktykujący zeń.

Maja przeczytała więc kilka tekstów na ten temat. Wszystkie były zgodne — zeń to nie informacja, ale zachowanie. Jeśli twoje zachowanie jest odpowiednie, wówczas pojawia się mistyczna jasność; lub nie. A nawet jeśli się pojawia, jest zwykle tylko krótkim momentem, wizją.

Rosjanka za bardzo się trzymała własnych nawyków, by umieć w ten sposób kontrolować swe myśli, choć mogłyby ją przygotować do szczytowego doznania. Żyła swoim życiem i niepokoiły ją załamania pamięci. Sądziła, że wywołuje je sama, myśląc o przeszłości, jak najbardziej więc skupiała się na chwili obecnej. To był jakiś rodzaj zeń, który zresztą przychodził jej z łatwością — instynktowna strategia przetrwania, którą stosowała od lat. Ale szczytowe doznanie… Czasami Maja tęskniła za nim, ponieważ „prawie rozumiała”, że może w końcu zrozumieć w pełni… Spadało na nią presque vu, świat przyjmował aurę jakiegoś nieuchwytnego, lecz potężnego sensu tuż poza obszarem jej myśli i Maja zatrzymywała się i napierała, odprężała albo po prostu starała się podążyć za nim i zrozumieć go; ciekawy, przeraźliwy, pełen nadziei. Po pewnym czasie doznanie słabło, a potem mijało. Ale któregoś dnia… Gdyby tylko zrozumiała! Zrozumienie mogłoby jej pomóc, w każdym razie później. Czasami była tak bardzo ciekawa! Jak by ono wyglądało? Jakie byłoby to pojęcie, które unosiło się tuż poza jej umysłem? Z pewnością nazbyt realne, by mogło być tylko złudzeniem…

Choć początkowo Mai nie przyszło do głowy, że szuka czegoś takiego, w końcu przyjęła zaproszenie Nirgala i pojechała z nim, by wziąć udział w święcie na Olympus Mons. Michel uważał ten pomysł za bardzo dobry. Co roku, podczas północnej wiosny ludzie spotykali się na wierzchołku Olympus Mons blisko Krateru Zp. Tam, wewnątrz kaskady półkolistych namiotów, ponad skałami i dachówkami organizowali festyn na cześć pierwszego festiwalu, gdy celebrowano koniec Wielkiej Burzy, gdy spłonęła na niebie lodowa asteroida, a John mówił o powstaniu marsjańskiego społeczeństwa.

Kiedy wjeżdżała wagonikiem na wielki wulkan, pomyślała, że w pewnym sensie to społeczeństwo rzeczywiście się pojawiało, przynajmniej o pewnych porach i w pewnych miejscach. Teraz, tutaj; a więc wreszcie przybyliśmy. Każdego roku, przy Ls dziewięćdziesiąt na Olympusie przypominano sobie obietnicę Johna i świętowano jej spełnienie. Do tej pory największy procent wśród uczestników stanowili młodzi tubylcy, lecz przyjechało również wielu nowych imigrantów, którzy pragnęli zobaczyć, jak wygląda ten słynny festiwal; przez tydzień wszyscy oddawali się zabawie, przeważnie grając na jakimś instrumencie, tańcząc albo jedno i drugie. Maja wolała tańczyć, zresztą potrafiła grać tylko na tamburynie. Gdzieś zgubiła Michela i innych przyjaciół: Nadię i Arta, Saxa, Marinę, Ursulę, Mary, Nirgala, Dianę i całą resztę; tańczyła z nieznajomymi i nie musiała o niczym pamiętać. Wystarczyło się jedynie skupić na twarzach, które się przed nią pojawiały. Każda wyglądała jak pulsar świadomości i każda wydawała się krzyczeć: „Żyję, żyję, żyję!”

Taniec był wspaniały i trwał całą noc; sugerował, że asymilacja jest możliwa i że areofania rzuca w niewidzialny sposób zaklęcie na każdą osobę, która przybywa na Marsa. Najpierw coraz bardziej blednie, aż w końcu zostaje całkowicie zapomniana toksyczna ziemska przeszłość i powstaje prawdziwa marsjańska kultura, powołana do życia w zbiorowym akcie stworzenia. To dobrze… Jednak nie można mówić o szczytowym doznaniu… Nie było tu dla niego miejsca, a zatem nie było tu miejsca dla Mai. Być może martwa ręka przeszłości była zbyt silna, szczególnie że wierzchołek Olympus Mons wyglądał tak samo jak wtedy, niebo ciągle było czarne i gwiaździste z wyjątkiem purpurowego pasa wzdłuż horyzontu… Marina mówiła, że wokół rozległego stożka zbudowano zajazdy dla pielgrzymów, którzy zatrzymywali się w nich podczas wędrówek po szczycie; na dole, w kalderze znajdowały się również domy noclegowe, ponieważ „czerwoni” amatorzy wspinaczek niemal przez cały czas mieszkali w tym świecie zachodzących na siebie wypukłych skalnych ścian. Maja uważała taki tryb życia za dziwaczny, zwłaszcza w obecnych czasach na Marsie.

Z pewnością nie było to miejsce dla niej. Zbyt wysoki Olympus Mons, zbyt głęboko tkwił w przeszłości. Maja wiedziała, że nie może tu liczyć na przeżycie, którego poszukiwała.

Podczas drogi powrotnej, w pociągu do Odessy nadarzyła jej się okazja do długiej rozmowy z Nirgalem. Wspomniała mu o troskach Charlotte i Ariadnę, a on pokiwał głową i opowiedział jej nieco o swoich przygodach w terenie; wynikało z nich, że wielu przyjezdnych łatwo się przystosowuje do życia na Marsie.

— W końcu wygramy — oświadczył z przekonaniem. — Nasza planeta stanowi obecnie pole bitwy między przeszłością i przyszłością. Przeszłość trzyma się mocno, jednak wszyscy pragniemy zwycięstwa przyszłości, którą cechuje nieugięta siła pchająca nas wszystkich naprzód. Ostatnio niemal ją czuję.

Wyglądał na szczęśliwego.

Potem zdjął ich torby z wieszaków nad głową i pocałował Maję w policzek. Był szczupły i silny.

Odsunął się od niej i powiedział:

— Popracujemy nad tym, dobrze? Przyjadę odwiedzić ciebie i Michela w Odessie. Kocham cię.

Po tych słowach Maja oczywiście poczuła się lepiej. Nie było to wprawdzie szczytowe doznanie, ale przejażdżka i rozmowa z tym najbardziej nieuchwytnym tubylcem, którego traktowała jak najukochańszego syna, wiele jej dała.

Jednak gdy wróciła do miasta, nadal zdarzały jej się — jak to określał Michel — „załamania pamięci”. Za każdym razem, gdy ich doświadczała, Francuz był bardziej zmartwiony. Najwyraźniej zaczynały go przerażać. Zauważyła, iż z całych sił starał się ów fakt ukryć. Zresztą, nic dziwnego, że budziły jego niepokój. Z tymi „załamaniami” oraz podobnymi problemami zmagało się wielu jego sędziwych pacjentów. Kuracje gerontologiczne nie pomagały ludziom zachować wszystkich wspomnień ich coraz dłuższej historii. Ponieważ przeszłość oddalała się z każdym rokiem i wspomnienia słabły, „załamania” obejmowały coraz szerszy ich zakres, aż w końcu niektórzy ludzie zatracali umiejętność samodzielnego życia i trafiali do domów opieki.

Albo umierali. Akta Instytutu Pierwszych Osadników, z którym Michel nadal współpracował, co roku stawały się cieńsze. Umarł Wład, a wtedy Marina i Ursula przeprowadziły się z Acheronu do Odessy. Nadia i Art już wcześniej zamieszkali w zachodniej części miasta wraz z dorosłą już córką Nikki. Także Sax Russell wynajął tu mieszkanie, chociaż nadal spędzał większość roku w Da Vincim.

Dla Mai przeprowadzki przyjaciół były równocześnie dobre i złe. Dobre, ponieważ kochała wszystkich tych ludzi i miała wrażenie, że zbierają się wokół niej, co przyjemnie łechtało jej próżność. Lubiła, gdy byli blisko i mogła na nich patrzeć. Wraz z Mariną pomagały Ursuli pogodzić się ze stratą Włada. Mai nagle zaczęło się zdawać, że Ursula i Wład stanowili prawdziwą parę, chociaż przecież Marina i Ursula… Trudno powiedzieć, jak rzeczywiście wyglądał ten układ trojga, to menage ä trois. Tak czy owak, obecnie pozostały Marina i Ursula i były sobie bliskie w cierpieniu. Zupełnie nie przypominały młodych tubylczych par tej samej płci, które można było spotkać w Odessie na każdym kroku: idący obok siebie mężczyźni (ładny widok), trzymające się za ręce kobiety.

Maja była zatem szczęśliwa, widząc je, Nadię lub inne osoby ze starej paczki. Nie zawsze jednak potrafiła sobie przypomnieć zdarzenia, o których rozmawiali, i fakt ten niezwykle ją irytował. Inny rodzaj jamais vu — jej własne życie. Nie, nie, lepiej było skupiać się na chwili obecnej i pracować nad problematyką wodną lub oświetleniem dla aktualnej sztuki. Albo siadywać w barach i gawędzić z nowymi kolegami z pracy czy też z nieznajomymi osobami. Czekać na to oświecenie, które nadejdzie pewnego dnia…

Umarła Samantha. Potem Borys. Och, jedno zdarzenie od drugiego dzieliły wprawdzie jakieś dwa czy trzy lata, jednak po długich dziesięcioleciach, w trakcie których nikt z nich nie umierał, kolejne śmierci wydawały się następować po sobie bardzo szybko. Na pogrzebach wszyscy starali się trzymać fason, a tymczasem świat wokół nich mroczniał — tak jak na gzymsie, kiedy znad Hellespontus Montes zbliżał się ciemny szkwał — ziemskie państwa ciągle przysyłały na Marsa nie uzgodnione grupy osób, które lądowały w nieznanych punktach na planecie, ONZ stale się odgrażała, Chiny i Indonezja nagle skoczyły sobie do gardeł, ekotażyści „czerwonych” wysadzali w powietrze różne miejsca, wybierając je coraz bardziej na oślep; z powodu ich lekkomyślności ginęli ludzie.

Pewnego dnia Michel wszedł ciężko po schodach, przepełniał go smutek.

— Umarł Jęli.

— Co? Nie, och, nie.

— Jakiś rodzaj arytmii serca.

— Och, mój Boże.

Maja nie widziała Jeliego od dziesięcioleci, lecz utrata kolejnego przedstawiciela pierwszej setki… O, nie! Nigdy już nie zobaczy nieśmiałego uśmiechu Jeliego… Nie! Rosjance umknęły pozostałe zdania wypowiedziane przez Michela, nie tyle z powodu żalu, ile z roztargnienia. A może z ogarniającego ją żalu nad sobą.

— To się będzie zdarzać coraz częściej, prawda? — spytała w końcu, gdy zauważyła, że Michel na nią patrzy.

Westchnął.

— Być może.

Znowu na pogrzeb do Odessy przyjechała większość pozostałych członków pierwszej setki. Obrządek zorganizował Michel. Podczas rozmów z przyjaciółmi Maja dowiedziała się wiele na temat życia Jeliego, zwłaszcza od Nadii. Rosjanin wcześnie opuścił Underhill i przeprowadził się do Lasswitz. Pomagał zbudować miasto pod kopułą, a później został ekspertem hydrologii formacji wodonośnych. W 2061 roku wędrował z Nadią, próbując naprawiać zniszczone budowle i trzymać się z dala od kłopotów, ale w Kairze, gdzie Maja widziała go przez chwilę, zgubił pozostałych członków swojej grupy, którzy uciekali w dół Marineris. Wówczas sądzili, że — tak jak jego ukochana Sasza — został zabity, jednak przeżył wraz z większością mieszkańców Kairu, a po rewolcie przeprowadził się do Sabishii i znowu pracował przy formacjach wodonośnych. Związał się wtedy z podziemiem i pomagał przekształcić Sabishii w stolicę półświata. Przez jakiś czas mieszkał z Mary Dunkel, a kiedy oddziały ZT ONZ spacyfikowały miasto, przeprowadził się wraz z nią do Odessy. Maja pamiętała, że ostatni raz widziała Jeliego podczas obchodów M-roku pięćdziesiątego; wówczas wszyscy Rosjanie z grupy wznosili stare, pijackie toasty. Mary mówiła, że tuż po święcie rozstali się. Jęli przeprowadził się do Senzeni Na i stał się jednym z tamtejszych przywódców drugiej rewolucji. Kiedy Senzeni Na wraz z Nikozją, Sheffield i Kairem przyłączyło się do sojuszu wschodniego Tharsis, Jęli pojechał pomóc do Sheffield, a potem wrócił do Senzeni Na i podjął pracę w pierwszej niezależnej radzie miasta; stopniowo został jednym z ojców tamtejszej społeczności, podobnie jak wielu innych przedstawicieli pierwszej setki w różnych miejscach na Marsie. Ożenił się z nigeryjską nisei i miał z nią syna. Dwukrotnie odwiedził Moskwę i stał się popularnym komentatorem dla rosyjskiej telewizji. Tuż przed śmiercią pracował wraz z Peterem nad projektem basenu Argyre, polegającym na odsysaniu pewnych dużych formacji wodonośnych pod Charitum Montes bez naruszania powierzchni. Jego prawnuczka, która mieszkała na Kallisto, była ciężarna. Później, pewnego dnia podczas jakiegoś pikniku na hałdzie moholu Senzeni Na Jęli doznał ostrej niewydolności; reanimacja nie przyniosła rezultatów.

W ten sposób pierwsza setka zmalała do „pierwszej osiemnastki”. Chociaż Sax twierdził, że należy dodać jeszcze siedem osób — grupę Hiroko, która gdzieś żyje. Maja uważała, że to tylko pobożne życzenie, z drugiej jednak strony Sax nie był typem marzyciela, może zatem miał jakieś podstawy do snucia takich przypuszczeń. W każdym razie było ich przynajmniej osiemnaścioro. Najmłodsza z nich, Mary (chyba że nadal żyła Hiroko), miała teraz dwieście dwanaście lat, najstarsza, Ann — dwieście dwadzieścia sześć. Maja liczyła sobie dwieście dwadzieścia jeden, oczywisty absurd, taka była jednak prawda, gdyż według wiadomości z Ziemi mieli rok 2206…

— Nadal żyją ludzie ponaddwustupięćdziesięcioletni — zauważył Michel — a kuracje pomogą jeszcze przez bardzo długi czas… Może to tylko nieszczęśliwy zbieg okoliczności.

— Może.

Maja miała wrażenie, że wraz z każdą śmiercią również w Michelu coś umiera. Stawał się coraz bardziej ponury, irytując ją swym zachowaniem. Bez wątpienia, ciągle uważał, że powinien był w swoim czasie pozostać w Prowansji, choć zdaniem Mai była to mrzonka, tęsknota za urojonym domem, sprzeczna z oczywistym faktem, że prawdziwym domem Michela był Mars — od momentu wylądowania lub przynajmniej od czasów, kiedy przyłączył się do Hiroko, choć może nawet już od chwili, gdy jako chłopiec po raz pierwszy zobaczył na niebie Czerwoną Planetę! Nikt nie potrafił powiedzieć, od kiedy to się zaczęło, jednak Mars z pewnością był teraz jego domem i fakt ten wydawał się oczywisty dla wszystkich z wyjątkiem samego Francuza, który stale marzył o Prowansji, a Maję uważał zarówno za przyczynę swego wygnania, jak i za uosobienie swojej emigracji; jej ciało miało mu zastępować Prowansję, piersi — prowansalskie wzgórza, brzuch — dolinę, a jej płeć — plażę i ocean. Jedna osoba oczywiście nie może dla kogoś oznaczać zarówno domu, jak i partnera, lecz do takich myśli skłoniła Duvala nostalgia, a poza tym jako romantyk wierzył w niemożliwe projekty. Między innymi na tej wierze opierał się związek jego i Mai, chociaż czasami Rosjanka odczuwała ten fakt w postaci strasznego brzemienia; a nigdy bardziej niż wtedy, gdy śmierć kogoś z pierwszej setki pchała Michela w jej ramiona, a zatem w myśli o domu.

Sax nie lubił pogrzebów ani mszy. Śmierć każdego przyjaciela uważał najwyraźniej za złośliwość losu i ohydny przykład machającej mu czerwoną flagą w twarz Wielkiej Niewyjaśnionej. Nie mógł jednak obstawać przy takich poglądach, ponieważ śmierć stanowiła czekający na rozwiązanie problem naukowy. Jednak nawet Russella zbijały z tropu przyczyny śmierci — różne rodzaje ostrej niewydolności, których objawy stale się zmieniały; jedyną wspólną cechą była szybkość, z jaką następowały, oraz brak jednego oczywistego medycznego powodu ich pojawienia się. Szukano go na przykład w fazowych załamaniach, takich jak jamais vu Mai, rodzaj jamais vivre — zresztą ilość teorii była nieskończona, bowiem problem stał się podstawową kwestią interesującą zarówno wszystkich starych, jak i wszystkich młodszych, którzy obawiali się starości — jednym słowem, starali się go rozwiązać niemal wszyscy. Prowadzono intensywne badania, jednakże do tej pory nikt nie wiedział na pewno, co charakteryzuje zdarzające się ostre niewydolności i czy są one jednym i tym samym; ludzie umierali nadal.

Podczas pogrzebu Jeliego sporą część jego prochów rozsypano z szybko wznoszącego się balonu, wystrzelonego z tego samego punktu falochronu, z którego przed laty wysłano balon z prochami Spencera. Zebrani stanęli w takim miejscu, by po odwróceniu się widzieli całą Odessę. Po obrządku wrócili do mieszkania Mai i Michela. Zaczęli wspominać okres związany z działalnością w Praxis, przejrzeli notatki i wycinki Michela, rozmawiali o Olympus Mons, o roku 2061, o Underbill. O przeszłości. Maja ignorowała wszelkie dyskusje. Podała gościom herbatę i ciastka. Wreszcie w mieszkaniu pozostali już tylko Michel, Sax i Nadia. Czuwanie skończyło się; Maja mogła odpocząć. Zatrzymała się przy stole kuchennym, położyła dłoń na ramieniu Michela i spojrzała ponad głową Francuza na ziarniste czarno-białe zdjęcie, poplamione czymś, co wyglądało jak plamy od sosu do spaghetti i kawy. Wyblakłe zdjęcie młodego mężczyzny uśmiechającego się wprost do aparatu pewnym siebie uśmiechem.

— Cóż za interesująca twarz — oświadczyła.

Poczuła, jak ciało Michela sztywnieje pod jej dłonią. W oczach Nadii pojawił się strach. Maja uświadomiła sobie, że powiedziała coś niewłaściwego, nawet Sax wyglądał na porażonego. Wpatrzyła się w twarz młodego mężczyzny na zdjęciu, patrzyła i patrzyła, lecz nic jej nie przychodziło do głowy.

Uciekła z mieszkania. Ruszyła w górę spadzistymi ulicami Odessy, mijając pobielone domy, turkusowe drzwi i okiennice, koty i terakotowe donice, aż znalazła się wysoko w górnej części miasta, skąd ponad indygowej barwy taflą morza Hellas rozciągał się widok na wiele kilometrów. Podczas wędrówki Maja płakała, choć nie wiedziała z jakiego powodu, po prostu czuła dziwny smutek. A w dodatku, gdzieś w głębi siebie podejrzewała, że coś takiego przydarzyło jej się już wcześniej.

Po pewnym czasie znalazła się w zachodnim fragmencie górnej części miasta. Tu był Paradeplatz Park, gdzie niedawno wystawili jakiś dramat, chyba Opowieść zimową. Tak, to była Opowieść zimowa. Teraz wszystko wydawało się martwe.

Ach, no cóż. A więc tu jestem. Maja powoli schodziła długimi, schodkowymi bocznymi uliczkami, kierując się ku budynkowi, w którym mieszkała. Myślała o sztukach, a wraz z każdym krokiem w dół, jej nastrój poprawiał się. Przy bramie dostrzegła ambulans i poczuła chłód, jak gdyby wylano na nią kubeł lodowatej wody. Obeszła budynek i poszła w dół gzymsu.

Chodziła po gzymsie, aż zmęczenie kazało jej się zatrzymać. Wtedy usiadła na ławce. Naprzeciwko niej w ulicznej kafeterii jakiś mężczyzna grał na dychawicznym bandoneonie — był łysy, miał białe wąsy, worki pod oczyma, pucołowate policzki i czerwony nos. Smutek muzyki odzwierciedlał mu się na twarzy. Słońce zachodziło, morze niemal zupełnie znieruchomiało, szeroka tafla połyskiwała lepkim, szklistym blaskiem; płynna powierzchnia jarzyła się oranżem, ilekroć słońce mrugało ponad górami na zachodzie. Maja odpoczywała na ławce, czując na skórze morską bryzę. Mewy szybowały nad głową. Nagle kolor morza wydał jej się znajomy i przypomniała sobie, jak spoglądała z pokładu „Aresa” w dół, na cętkowaną, pomarańczową kulę — Marsa, nietkniętą planetę toczącą się pod nimi, gdy weszli na orbitę, symbol wszelkiego potencjalnego szczęścia. Maja nigdy potem nie była szczęśliwsza niż w tamtym momencie, mimo iż tak wiele zdarzyło się podczas pobytu tutaj.

A potem znowu zawładnęło nią to doznanie — przedepileptyczna emanacjapresque vu. Morze lśniło i wydawało się ogromnie znaczące, jakiś sens tkwił we wszystkim dokoła, nacierał, tyle że Maja nie potrafiła go odgadnąć, znajdował się poza jej zasięgiem. Zrozumiała jednak, że już sama istota zjawiska jest czymś niezwykle ważnym, a prawdziwe znaczenie i tak zawsze pozostaje nieuchwytne i gdzieś w przyszłości, ciągnąc naprzód człowieka, który w pewnych szczególnych momentach odczuwa to osobliwe szarpnięcie jako rosnące uczucie mocnego, przepełnionego szczęściem oczekiwania, jak to, którego Maja doznawała, patrząc na Marsa z „Aresa”; nieświadomy umysł wypełniony szczątkami martwej przeszłości, nie umiejący przewidzieć możliwości żywej przyszłości. Tak, tak — wszystko się może zdarzyć, wszystko.

Gdy presque vu spływało z niej powoli, znowu niewidoczne, choć teraz nieco bardziej zrozumiałe, Maja siedziała na ławce, pełna i promieniejąca zrozumieniem; była tu, mimo wszystko była i wiedziała, że potencjalne szczęście pozostanie w niej na zawsze.

CZĘŚĆ 13

Eksperymenty

Nirgal przybył do Sheffield w ostatniej chwili. Na stacji kolejowej wsiadł w metro i pojechał do „gniazda”. Ogromnymi korytarzami poszedł do sali odlotów. I tam była.

Gdy go zobaczyła, ucieszyła się, lecz równocześnie zirytował ją fakt, że Nirgal przyszedł tak późno. Właściwie musiała już iść. A potem… w górę kablem, do wahadłowca i dalej na jedną z nowych wydrążonych asteroid, wyjątkowo dużą i żyzną, a później jeszcze dalej (ponieważ asteroida jest statkiem międzygwiezdnym) — przez kilka miesięcy będzie leciała z grawitacją równą marsjańskiej, przyspieszając aż do ogromnej prędkości. W końcu dotrze w pobliże gwiazdy Aldebaran, gdzie na podobnej do ziemskiej orbicie wokół podobnej do Słońca gwiazdy toczy się podobna do Marsa planeta. Nowy świat, nowe życie. Tam właśnie zamieszka Jackie.

Nirgal ciągle nie mógł uwierzyć w jej odlot. Otrzymał wiadomość zaledwie dwa dni wcześniej i od tej chwili nie spal, próbując zdecydować, czy to zdarzenie ma dla niego jakieś znaczenie, a jeśli tak, to jakie; zastanawiał się też, czy powinien odprowadzić Jackie i omówić z nią całą sprawę.

Widząc ją teraz, doszedł do wniosku, że nie ma o czym dyskutować. Jackie była zdecydowana. W informacji, którą mu zostawiła — głosowym nagraniu bez obrazu — powiedziała: „Chcę spróbować czegoś nowego”. Z nadgarstka Nirgala dochodził jej głos:” Tu nie mam już czego szukać, ter aż już nie. Wykonałam swoją część roboty. Chcę spróbować czegoś nowego”.

Grupa w asteroidzie-statku składała się w większości z dorsabrevian. Nirgal zadzwonił wcześniej do Charlotte, usiłował bowiem poznać przyczyny ich decyzji.

„To skomplikowana sprawa, odparła minojka. Istnieje wiele powodów. Planeta, na którą lecą, znajduje się stosunkowo blisko i jest idealna do sterraformowania. Kolonizacja jej będzie dużym krokiem w historii ludzkości. Pierwszym krokiem ku gwiazdom”.

Wiem, odrzekł Nirgal. Ale całkiem sporo międzygwiezdnych statków już odleciało na podobne planety. Uczyniono zatem ten krok”.

„Jednak ta planeta jest najlepsza ze znanych. W Dorsa Brevia ludzie zaczynają się zastanawiać, czy nie powinniśmy się oddalić od Ziemi i zacząć na nowo. Najtrudniejszym kr okiem jest pozostawienie za sobą Ziemi. Teraz sytuacja na Marsie znowu wygląda kiepsko. Te z nikim nie uzgodnione lądowania mogą stanowić początek inwazji! A jeśli ktoś uważa, że Mars to młode, demokratyczne społeczeństwo, a Ziemia uosabia stary feudalizm, wówczas przyloty tamtych można uznać za próbę zmiażdżenia nowego przez stare, zanim to nowe odpowiednio się rozrośnie… Pamiętaj, że Ziemianie przewyższają nas liczebnie. Dwadzieścia miliardów do dwóch… Część starego feudalizmu to oczywiście patriarchat, dlatego mieszkańcy Dorsa Brevia pragną się oddalić, zwiększyć dystans… Na Aldebaran leci się jedynie dwadzieścia lat, a ludzie zamierzają żyć długo, więc zebrała się ekipa chętnych. Rodziny, grupy rodzin, pary bezdzietne, osoby samotne. Są jak pierwsza setka lecąca na Marsa w czasach Boone‘a i Chalmersa”.

W tej chwili Jackie siedziała obok Nirgala na wyłożonej dywanem podłodze sali odlotów, patrzyła w dół i gładziła dłonią dywan, a potem kreśliła na włosiu niewidzialne wzorki i litery. W pewnej chwili napisała jego imię.

Nirgal cierpliwie jej towarzyszył. W sali odlotów panował tłok i szum. Ludzie byli poważni, bladzi, zaniepokojeni, zamyśleni lub rozpromienieni. Jedni kręcili się bez celu, inni wyszukiwali znajomych. Przez szerokie okno wpatrywali się we wnętrze „gniazda”, gdzie na tle ścian cicho unosiły się wagoniki windy. Dolny koniec liczącego sobie trzydzieści siedem tysięcy kilometrów kabla wisiał w powietrzu na wysokości dziesięciu metrów ponad betonową podłogą.

— Więc jedziesz — powiedział Nirgal.

— Tak — odparła Jackie. — Chcę zacząć wszystko od początku.

Nirgal nie odpowiedział.

— To będzie przygoda — oceniła Jackie.

— Tak, na pewno. — Nie wiedział, co powiedzieć.

Napisała na dywanie: „Jackie Boone dotarła na Księżyc”.

— Kiedy się zastanowić nad tą sprawą, wydaje się niezwykła — stwierdziła. — Ludzkość rozprzestrzenia się po Galaktyce. Gwiazda po gwieździe, coraz dalej. Takie jest nasze przeznaczenie. To właśnie powinniśmy robić. Wiesz, słyszałam, jak ludzie mówili, że tam mieszka Hiroko, że wraz z towarzyszami wsiadła na jeden z pierwszych statków międzygwiezdnych, który leciał na gwiazdę Barnarda. Chcieli stworzyć nowy świat. Rozprzestrzenić viriditas.

— Owa historia przypomina mi mnóstwo innych — zauważył Nirgal. Taka była prawda, nie potrafił sobie wyobrazić Hiroko w tej roli, Hiroko, która odlatuje i przyłącza się do nowej diaspory, do ludzi lecących ku gwiazdom? Hiroko, która osiedla się na pobliskiej planecie, a potem na następnej. Wyjście z kołyski. Koniec prehistorii.

Patrzył na profil rysującej wzorki na dywanie Jackie. Widział ją po raz ostatni. Oboje będą się czuli tak, jak gdyby druga osoba umarła. Zapewne wiele milczących par skulonych i szepczących w tej sali myślało podobnie. Ci ludzie zostawiali wszystkich, których znali.

Tak samo było z pierwszą setką. Dlatego wszyscy oni byli tacy dziwni — potrafili opuścić ludzi, których znali, i odlecieć na zawsze z dziewięćdziesięcioma dziewięcioma nieznajomymi. Niektórzy z nich byli słynnymi naukowcami, wszyscy prawdopodobnie mieli rodziców. Jednak żadne z nich nie miało dzieci. Ani małżonków, z wyjątkiem sześciu małżeńskich par, które stanowiły część setki. Samotni, bezdzietni ludzie w średnim wieku, gotowi zacząć wszystko od nowa. Tacy byli. l taka teraz była Jackie: bezdzietna, samotna.

Nirgal odwrócił wzrok, potem znowu spojrzał na przyjaciółkę. Siedziała w blasku światła. Drobnoziarnisty połysk czarnych włosów. Podniosła na niego oczy, potem znowu je spuściła. „Gdziekolwiek pojedziesz, tam będziesz „napisała.

Spojrzała na niego.

— Co twoim zdaniem nam się przydarzyło? — spytała.

— Nie wiem.

Siedzieli, patrząc w dywan. Przez okno widać było komorę; winda unosiła się nad podłogą od toru magnetycznego do kabla. Przy zewnętrznej ścianie wił się tunel lotniczy.

Nie leć, pragnął powiedzieć Nirgal. Nie leć. Nie opuszczaj na zawsze tego świata. Nie zostawiaj mnie. Pamiętasz, jak sufici udzielili nam ślubu? Pamiętasz, jak kochaliśmy się w cieple wulkanu? Pamiętasz Zygotę?

Nic nie powiedział. Wiedział, że pamiętała.

Sięgnął w dół i potarł włos dywanu, zmieniając palcem wskazującym ostatnie słowo z „będziesz „na „będziemy”.

Jackie uśmiechnęła się tęsknie. Na tle wszystkich tych lat, czym było jedno słowo?

Oznajmiono przez megafony, że winda jest gotowa do odjazdu. Ludzie stali i rozmawiali ze wzruszeniem. On stał oko w oko z Jackie. Uściskał ją. Poczuł w ramionach jej ciało — było równie rzeczywiste jak skała. Jej włosy w jego nozdrzach. Zaczerpnął powietrza, wstrzymał oddech. Trzeba pozwolić jej odejść. Odeszła bez słowa. Przy wejściu do tunelu lotniczego raz się odwróciła; jej twarz. A potem zniknęła.

Później otrzymał przez radio wiadomość z odległego miejsca w przestrzeni kosmicznej. „Gdziekolwiek pójdziesz, tam będziemy”. To nie była prawda, ale poczuł się lepiej. Słowa mogły zdziałać wiele.

— Okay — powiedział sobie, wędrując po planecie. — Teraz i ja lecę na A Idę baran.

Północna wyspa polarna należała do najbardziej zdeformowanych terenów na Marsie. Sax słyszał o tym od kogoś, lecz dopiero teraz, gdy szedł po urwisku nad rzeką Chasma Borealis, zrozumiał, co jego rozmówca miał na myśli. Czapa polarna stopniała mniej więcej w połowie. Zniknęła większość niegdyś solidnych ścian lodowych Chasma Borealis. Tajanie ich nie przypominało żadnego innego zjawiska na Marsie od czasów środkowej Ery Hesperyjskiej. Każdej wiosny i jesieni woda z ogromną siłą spływała po warstwowym piasku i lessie, wycinając głębokie kanały. Spadziste partie krajobrazu zmieniły się w wielkie kaniony o piaszczystych ścianach, ciągnące się aż do Morza Północnego w postaci bardzo niestabilnych działów wodnych. Roztopy wiosenne żłobiły kanały, które — gdy załamywały się podmyte zbocza — skręcały nagle w różne strony. Osuwiska tworzyły krótkotrwałe jeziora, później zapory rozpadały się i porywał je nurt pędzącej wody; pozostawały jedynie plażowe tarasy oraz ruchome bramy.

Sax stał na jednej z nich, patrzył w dół i obliczał, ile wody musi się zebrać w jeziorze, aby spowodować przerwanie zapory. Nie mógł się za bardzo zbliżać do krawędzi, ponieważ nowy brzeg kanionu nie był zbyt trwały. Dostrzegł rośliny, tu i tam pastelowe porosty, które przyjemnie kontrastowały z odcieniami skał. Rzeka Borealis — szeroki, płytki, mulisty ciek lodowcowego mleka — płynęła jakieś sto osiemdziesiąt metrów pod Saxem. Dopływy przecinały znacznie płytsze, wiszące doliny. Spadająca w mętnych kaskadach woda przypominała rozrzedzoną farbę.

Ponad kanionami, na dawnym dnie Chasma Borealis płaskowyż cięły setki strumyczków; całość wyglądała jak pokryty żyłkami liść. Kiedyś teren był tak intensywnie uwarstwowiony, że wydawał się sztucznie wyryty ręką człowieka, teraz woda znacznie pogłębiła nierówności; niektóre kanały sięgały na wiele metrów w dół.

Była już prawie połowa lata i słońce całymi dniami wędrowało po niebie. Chmury nadciągały od strony północnego lodowca. Kiedy słońce znajdowało się w najniższym punkcie, dryfowały na południe, ku morzu w postaci gęstych mgieł, zabarwionych brązem, purpurą, barwą lilii bądź jakimś innym wibrującym, subtelnym odcieniem. Łupkowy płaskowyż rzadko porastały kwiaty pól turniowych, przypominając Saxowi o Lodowcu Arena, pierwszym regionie, którym się zachwycił, jeszcze przed wypadkiem. Początkowo wspomnienia związane z Lodowcem były nieco mgliste, jednak widocznie mocno wryły mu się w pamięć; pamiętał go tak dobrze, jak kaczątka pierwszego opiekuna. Na obszarach o umiarkowanym klimacie rosły wielkie lasy; rzędy gigantycznych sekwoi ocieniały niższe sosny. Były tam spektakularne klify, które stanowiły dom dla chmar wrzaskliwych ptaków, były naturalne kraterowe terraria dżunglowe, a zimą — nieskończone równiny sastrugowego śniegu, były ogromne pionowe skarpy, rozległe pustynie lotnych, czerwonych piasków, wulkaniczne zbocza czarnego rumoszu, jednym słowem wszelkie rodzaje biomy — wielkie i małe. Saxowi najbardziej podobał się skromny skalny krajobraz.

Szedł naprzód po kamieniach. Jego mały automatyczny pojazd podążał za nim powoli, przekraczając dopływy rzeki Borealis na pierwszym brodzie. Lato kwitło. Wprawdzie z odległości ponad dziesięciu metrów nie mógł wiele dostrzec, ale z bliska świat okazywał się bardzo kolorowy i na swój sposób niemal tak widowiskowy jak las tropikalny. Gleba tworzona przez kolejne pokolenia roślin była niezwykle cienka i gęstniała bardzo powoli. Pomnożenie jej okazywało się trudne, ponieważ cała warstwa, która powinna zalegać w kanionach, spływała do Morza Północnego, a na łupkowym terenie zimy były ostre i ziemia szybko przekształcała się w zmarzlinę. Naukowcy opuścili więc pola turniowe, które tak opornie zmieniały się w tundrę, i zajęli się glebą bardziej obiecujących regionów położonych na południu. Sax świetnie rozumiał tę decyzję. Trzeba jednak czekać wiele stuleci, by w sposób naturalny powstała pierwsza — skromna i nieziemska — areobioma.

Posuwał się mozolnie po rumoszu i uważał, by nie nadepnąć żadnego z przejawów roślinnego życia. Kierował się na prawo, ku niewidocznemu w tej chwili pojazdowi. Słońce nadal znajdowało się bardzo wysoko, oddalając się od nowej głębokiej i wąskiej Chasma Borealis płynącej środkiem szerokiego dna starego kanionu. Orientacja była nieco utrudniona; kierunek północny znajdował się gdzieś pomiędzy stopniem zerowym a sto osiemdziesiątym, w każdym razie, „za” Saxem.

Russell nie zamierzał się zbliżać do brzegu Morza Północnego, ponieważ żyły tam polarne niedźwiedzie, które napadały na foki i dziesiątkowały kolonie pingwinów. Zatrzymał się zatem na chwilę i sprawdził mapę na naręcznym komputerze, usiłując ustalić położenie swoje i pojazdu. Posiadał obecnie bardzo dobry program, toteż stwierdził, że stoi na 31,63844 stopniu długości areograficznej, 84,89926 stopniu szerokości północnej, a j ego pojazdna stopniach 31,64114 i 84,86857. Gdyby Sax wspiął się po równych, naturalnych schodkach na szczyt tego małego, leżącego na północnym zachodzie pagórka w kształcie bochna, powinien dostrzec rover. I rzeczywiście. Pojazd toczył się powoli. W szczelinach boć linowego (świetne określenie!) pagórka, pod osłoną rozbitej ściany rosła mała odporna skalnica, Saxifraga, imienniczka Russella.

Rozglądał się z zadowoleniem po okolicy — łupkowy teren, oświetlona słońcem skalnica, mały pojazd zbliżający się do swego właściciela — i czuł przyjemne zmęczenie nóg spowodowane spacerem. Nie potrafił wytłumaczyć przyczyny swego dobrego nastroju, nie wyjaśniało go nic, co przeżył. Najwyraźniej był to jakiś rodzaj euforii. Sax przypuszczał, że wyzwoliła ją miłość do tej ziemi. Poczucie miejsca, miłość do miejsca — areofania, nie tylko ta, którą opisywała Hiroko, ale również ta, którą odczuwała. Ach, Hiroko… Czy naprawdę przez cały czas czuła się tak wspaniale? Błogosławiona istota! Nic dziwnego, że swoją aurą przyciągała do siebie tak wiele osób. Każdy chciał się znaleźć blisko tego błogiego szczęścia i samemu nauczyć się tak odczuwać… Miłość do planety. Miłość do tutejszego życia; z pewnością najważniejszy był składnik biologiczny. Nawet Ann, gdyby stanęła tu obok Saxa, musiałaby przyznać mu rację. Hm, interesująca hipoteza. Trzeba by ją sprawdzić. Spójrz, Ann, na tę purpurową skalnicę, powiedziałby. Zobacz, jak przyciąga wzrok. Skupienie i szacunek dla pagórkowatej krainy. I taka miłość, rodząca się spontanicznie!

Ten wspaniały ląd wydawał mu się miniaturą wszechświata, a przynajmniej jego części pozbawionej życia. Sax zainteresował się kiedyś biogenetycznymi teoriami Deleuze’a, które stanowiły matematyczną próbę wytłumaczenia kwestii viriditas Hiroko, lecz na skalę kosmologiczną. Deleuze utrzymywał (jeśli Sax dobrze go zrozumiał), że viriditas stanowi liniową siłę Wielkiego Wybuchu, skomplikowane zjawisko graniczne funkcjonujące między siłami i cząsteczkami, które rozchodziło się falami w postaci czystej potencjalności od czasu Wielkiego Wybuchu, aż do chwili, gdy systemy planetarne zgromadziły pełny szereg cięższych elementów, dzięki którym na końcu każdej nici viriditas powstało — w „małych wybuchach” — życie. A ponieważ nie istniało zbyt wiele nici i wszystkie były równomiernie rozmieszczone we wszechświecie (wiązały się ze skupiskami galaktycznymi i częściowo je kształtowały), do każdego „małego wybuchu” na końcu nici dochodziło w maksymalnym oddaleniu od innych; czyli że wszystkie wysepki życia znajdowały się bardzo daleko od siebie w czasoprzestrzeni, co niemal uniemożliwiało im kontakt. Można wręcz powiedzieć, że z powodu ogromnej odległości nie miały nań czasu. Ta hipoteza, jeśli prawdziwa, wyjaśniała według Saxa przyczynę klęski programu SETI — milczenia gwiazd, które trwało nieprzerwanie od prawie czterech stuleci. Czterysta lat stanowiło bowiem mgnienie oka w porównaniu z miliardem lat świetlnych, które zdaniem Deleuze’a dzieliły od siebie kolejne wysepki życia.

W każdym razie viriditas istniało we wszechświecie tak, jak ta skalnica na wielkich piaszczystych wypukłościach polarnej wyspy: małe, odosobnione, cudowne. Sax patrzył na zakrzywiony wszechświat. Deleuze twierdził jednak, że ludzie żyją w płaskim wszechświecie, na wierzchołku, w subtelnej równowadze pomiędzy ciągłą ekspansją a modelem rozszerzania-kurczenia; utrzymywał też, że ludzkość zbliża się do punktu zwrotnego, w którym wszechświat zacznie się kurczyć, w przeciwnym bowiem razie rozszerzy się ponad miarę. Stwierdzenie to wzbudziło podejrzenia Saxa, ponieważ sugerowało, że w taki czy inny sposób ludzie mogą wpływać na sprawy kosmosu: tupną w ziemię i nakażą wszechświatowi ruch na zewnątrz, ku rozpadowi i termicznej śmierci albo zaczerpną oddechu i skłonią, by skierował swe siły do środka, do niewyobrażalnego eskatonicznego punktu omega. Nie! Tę halucynację kosmologiczną, ten egzystencjalizm małego boga, stworzyło — wraz z wieloma innymi — pierwsze prawo termodynamiki. Może był to efekt psychologiczny nagle ogromnie powiększonych fizycznych sił ludzkości. Albo własnych skłonności do megalomanii Deleuze’a, który sądził, że potrafi wszystko wyjaśnić.

Sax nie ufał całej aktualnej kosmologii, lokowała bowiem ludzkość w samym środku zdarzeń. Uważał takie sformułowania jedynie za artefakty ludzkiego postrzegania; silna zasada antropologiczna zarażała wszystko. Chociaż musiał przyznać, że niektóre obserwacje wyglądają na bardzo solidne i niełatwo byłoby udowodnić, iż są wynikiem ludzkiej interwencji lub stanowią zbieg okoliczności. Trudno na przykład uwierzyć, że patrząc z Ziemi, Słońce i Księżyc wydają się dokładnie tego samego rozmiaru. Zbiegi okoliczności zdarzały się. Większości z tych antropocentrycznych osobliwości Sax po prostu nie rozumiał. Podejrzewał, że mogą istnieć „cząstki” większe niż wszechświat oraz mniejsze niż struna — jakaś jeszcze większa przestrzeń wypełniona jeszcze mniejszymi składnikami… Takie kwestie pozostawały poza ludzką percepcją, nawet w sensie matematycznym. W oparciu o tę tezę można by wyjaśnić kilka niekonsekwentnych kwestii w równaniach Bao. Jeśli ktoś zgodził się, że cztery makrowymiary czasoprzestrzeni łączą się z pewnymi większymi wymiarami, tak jak sześć mikrowymiarów łączyło się ze zwykłymi czterema, wówczas równania zaczynały wyglądać całkiem logicznie… Saxowi przyszło do głowy pewne możliwe sformułowanie…

Potknął się, ale zaraz odzyskał równowagę. Kolejna mała piaskowa ława, mniej więcej trzy razy większa niż normalna. W porządku, dotrzeć do pojazdu i wsiąść. O czyni to ja myślałem?

Nie pamiętał, choć wiedział, że zastanawiał się nad czymś interesującym. Coś wymyślił, niestety mimo wysiłków nie potrafił sobie przypomnieć, co to było. Jednak myśl — uwierając niczym kamień w bucie — tkwiła gdzieś na obrzeżach umysłu, miał ją na końcu języka, lecz nie umiał przywołać. Nie lubił tego doznania, wręcz go irytowało. Zdarzało mu się wcześniej, a ostatnio chyba nawet dość często. Nie był pewny, ale tak mu się zdawało. Tracił wtedy wątek myślowy i niezależnie od siły swych starań nie mógł wrócić do roztrząsanej kwestii.

Prawie przypadkowo dotarł do pojazdu. Miłość do miejsca, tak, tak, tyle że, aby kochać jakąś rzecz, człowiek musi ją pamiętać! Trzeba pamiętać, o czym się myśli! Zmieszany i zdenerwowany wsiadł do pojazdu, przyrządził kolację i szybko zjadł, niemal bez zastanowienia.

Nie podobały mu się własne kłopoty z pamięcią.

Faktycznie, gdy Sax skoncentrował się, uświadomił sobie, że ostatnio naprawdę często tracił wątek. Dotąd nie pamiętał o tym — zresztą, bardzo osobliwym — problemie. Zdawał sobie sprawę, że zapomina o wielu rzeczach. Próbował nawet nagrywać własne rozmyślania, mówiąc do mikrofonu naręcznego komputera, zwłaszcza kiedy czuł natłok myśli lub kiedy zdawało mu się, że dochodzi do nowych, ciekawych wniosków. Czynność mówienia nie zahamowała jednak procesu zapominania. Sax nie uważał się za werbalnego myśliciela, potrzebował obrazów psychicznych, czasami języków matematycznych, czasem jakiegoś niezwykłego strumienia myślowego, którego nie potrafił nazwać ani scharakteryzować. Mówienie przerywało ten strumień, a utracone myśli okazywały się na taśmie znacznie mniej interesujące, niż sądził, zanim je zwerbalizował; w nagraniu pojawiało się zaledwie kilka zdań, niezdecydowanych, oderwanych od siebie i przeważnie wypowiadanych bardzo powoli; w tym sensie zupełnie nie przypominały myśli, które pragnął utrwalić, myśli całkowicie odmiennych: szybkich, logicznie powiązanych, nie wymagających wysiłku, jednym słowem — stanowiących swobodną grę umysłu. Tego procesu nie można było ujarzmić. Sax uświadomił sobie, jak niewiele myśli można upamiętnić, zarejestrować lub przekazać innym… Niezależnie od tego, czy się jest najpłodniejszym matematykiem czy też najpilniejszym pamiętnikarzem, nigdy nie dzieli się tego strumienia świadomości z nikim poza garstką najbliższych.

Domyślał się, że nękające go problemy są związane z jego nienaturalnie przedłużoną starością. Były bardzo uciążliwe i denerwujące. Bez wątpienia, należało je zbadać, z drugiej jednak strony panowała powszechna opinia, że pamięć i kłopoty z nią związane nie należą do najmocniejszych punktów nauki; zaniki pamięci przypominały cieknący dach. Jednak, gdy Sax tracił wątek, gdy nie potrafił sobie przypomnieć, o czym przed chwilą myślał, emocjonalnie pobudzony niemal szalał z gniewu. A kiedy naprawdę i całkowicie zapomniał daną myśl, mniej więcej pół godziny później cała sprawa wydawała mu się niewiele bardziej znacząca niż sen, który umknął po przebudzeniu. Miał na głowie wiele ważniejszych spraw.

Na przykład śmierć przyjaciół. Tym razem umarł Jęli Zudow, członek pierwszej setki, którego Sax dobrze nie znał; mimo to, pojechał do Odessy i po ponurym obrządku (w trakcie którego stale rozpraszały go myśli o Władzie, Spencerze, Phyllis, a potem o Ann) ku czci zmarłego poszedł wraz z innymi do budynku Praxis. Usiedli w mieszkaniu Michela i Mai. Przed drugą rewolucją para ta zajmowała inny apartament, lecz dzięki staraniom Michela obecne mieszkanie wyglądało prawie tak samo jak tamto — o ile oczywiście Sax dobrze wszystko pamiętał. Rozmawiali o terapii Mai, która miała coraz więcej problemów z pamięcią. Sax nie był pewny, na czym polegał najnowszy, zresztą od początku nie potrafił się ustosunkować do szczególnie melodramatycznych aspektów zachowania Rosjanki, toteż nigdy nie zwracał zbytniej uwagi na kolejne opowieści Michela, które niby się od siebie różniły, lecz w gruncie rzeczy stale sprowadzały do tego samego.

Teraz jednak Sax wziął z ręki Mai filiżankę herbaty i obserwował, jak Rosjanka wraca do kuchni, przechodząc obok stołu, na którym leżały otwarte książki z wycinkami Michela. Twarz na zdjęciu w górnym rogu należała do Franka. Do tej fotografii Maja przywiązywała niegdyś najwyższą wagę, w starym mieszkaniu powiesiła ją nawet na szafce kuchennej obok zlewu. Sax niezwykle wyraźnie pamiętał ten fakt i uważał go za symbol tamtych emocjonujących lat. Ich walce z losem stale towarzyszył uśmiech wiecznie młodego Franka.

Tego wieczora Maja spojrzała na zdjęcie i zatrzymała na nim wzrok. Sax sądził, że wspomina zmarłych przyjaciół, tych wszystkich, którzy odeszli tak bardzo dawno temu, lecz ona powiedziała:

— Cóż za interesująca twarz.

Poczuł ucisk w dołku. Jakiż okropny fizjologiczny symptom choroby. Ucieczka w metafizykę po utracie teoretycznego wątku myślowego to jedna sprawa, ale zapomnieć własną przeszłość, ich przeszłość — coś takiego było nie do zniesienia. Nie do wytrzymania. On by tego nie wytrzymał.

Maja dostrzegła, że jej stwierdzenie zaszokowało zebranych, nie wiedziała jednak dlaczego. Nadia miała łzy w oczach, co stanowiło niecodzienny widok; Michel był wstrząśnięty. Maja zdała sobie sprawę, że sytuacja jest poważna i uciekła z mieszkania. Nikt jej nie zatrzymał.

Przyjaciele podnieśli się z miejsc. Nadia podeszła do Michela.

— Robi się coraz gorzej — mruknął Michel z szaleństwem na twarzy. — Coraz gorzej. Sam to odczuwam. Jednak Maja…

Potrząsnął głową. Wydawał się strasznie zniechęcony. Nawet on nie potrafił rozwiązać problemów Mai, mimo iż kiedyś powołał do życia alchemię optymizmu, i dzięki niej wszystkie poprzednie porażki stały się po prostu fragmentami wspaniałej historii, marsjańskim mitem, który stworzył z codziennego grzęzawiska. Teraz jednak historia umarła. W dodatku trudno ją było mitologizować. Nie! Nie sposób żyć dalej po śmierci pamięci, to zwykła farsa, banalna i okropna.

Coś musiało się zdarzyć.

Sax nie przestawał myśleć o tej sprawie. Siedział w rogu i przeglądał w naręcznym komputerze artykuły poświęcone najnowszym doświadczalnym badaniom nad pamięcią, gdy nagle usłyszał z kuchni głuche uderzenie i krzyk Nadii. Natychmiast rzucił się na pomoc. Nadia i Art kucali nad leżącym na podłodze Michelem; miał białą twarz. Sax zadzwonił do konsjerżki i szybciej niż się spodziewał do mieszkania wtargnęła ekipa pogotowia ratunkowego wraz ze sprzętem. Duzi, młodzi tubylcy odsunęli Russella na bok i wprawnie podłączyli Michela do gęstej sieci maszynerii medycznej. Pozostali starcy obserwowali, jak ich przyjaciel walczy o życie.

Sax usiadł wśród medycznego personelu i przyłożył rękę do szyi i ramienia Francuza. Michel nie oddychał, nie było też słychać jego pulsu. Nadal miał zupełnie białą twarz. Sanitariusze ostro go reanimowali, zmieniając moc wstrząsów elektrycznych; później sprawnie podłączyli go do aparatury sercowo-płucnej. Pracowali niemal w milczeniu, wymieniając jedynie konieczne uwagi, pozornie nieświadomi obecności siedzących przy ścianie starych ludzi. Robili, co mogli, jednak Michel pozostawał uparcie, tajemniczo martwy.

Sax wiedział, że jego przyjaciela wytrąciła z równowagi luka w pamięci Mai, tyle że takie wyjaśnienie przyczyny śmierci mu nie wystarczało. Przecież Michel świetnie (najlepiej z nich wszystkich) zdawał sobie sprawę z problemów Mai i od dawna je roztrząsał, toteż nie powinien go szokować kolejny przykład. Zbieg okoliczności. Paskudny przypadek. W końcu — bardzo późno wieczorem, gdy lekarze ostatecznie zrezygnowali, zabrali Michela na dół i uprzątnęli sprzęt — Maja wróciła i musieli jej powiedzieć, co się stało.

Wiadomość oczywiście nią wstrząsnęła. Jednego z młodych medyków przeraził jej szok i udręka, więc próbował ją pocieszyć (Sax chciał powiedzieć: „To się nie uda, już próbowałem”) i za swoje starania otrzymał policzek. Mężczyzna rozgniewał się, wyszedł na korytarz i ciężko usiadł.

Sax poszedł za nim. Przysiadł się. Młody człowiek płakał.

— Nie potrafię już tego znieść — odezwał się po chwili. Potrząsnął głową, niemal skruszony. — To bezcelowe. Jeździmy z miejsca na miejsce, robimy, co w naszej mocy, i żadnych rezultatów. Nic nie powstrzyma ostrej niewydolności.

— Co ją powoduje? — spytał Sax.

Młody Marsjanin wzruszył masywnymi ramionami i siąknął nosem.

— W tym problem. Nikt tego nie wie.

— Na pewno istnieją jakieś teorie? Co wykazują sekcje zwłok?

— Arytmię sercową — wtrącił uprzejmie inny medyk, który przechodził obok ze sprzętem.

— To tylko symptom — burknął siedzący mężczyzna i znowu pociągnął nosem. — Ale skąd ta arytmia? I dlaczego nie skutkuje reanimacja?

Nikt mu nie odpowiedział.

Kolejna tajemnica, którą trzeba rozwiązać. Przez uchylone drzwi Sax widział płaczącą na tapczanie Maję. Obok niej siedziała Nadia, znieruchomiała jak pomnik. Russell pomyślał, że nawet jeśli znajdzie wyjaśnienie, nie ożywi Michela.

Art rozmawiał z medykami. Sax wcisnął komputer na nadgarstku i przejrzał listę tytułów artykułów na temat ostrej niewydolności. W indeksie znajdowało się 8361 tytułów: tekstów i nagrań skompletowanych przez AI; żaden jednak nie wyglądał na poważną wypowiedź specjalisty. Choroba nadal pozostawała w fazie obserwacji i wstępnych hipotez… Jednym słowem, szukano po omacku, podobnie jak w badaniach nad pamięcią, o których Sax wcześniej czytał. Śmierć i umysł — od tak dawna studiowano te kwestie i bez rezultatu! Michel wypowiedział się kiedyś na ten temat, próbując rozstrzygnąć jedną z „wielkich nie wyjaśnionych”… Michel, który wydobył Saxa z afazji, który nauczył go rozumieć różne fragmenty własnej osobowości (o ich istnieniu Sax wcześniej nawet nie wiedział), ten Michel odszedł! Nigdy już nie wróci. Zabrano z mieszkania „ostatnią wersję” jego ciała. Był mniej więcej w wieku Saxa, miał około dwustu dwudziestu lat. Według wszelkich wcześniejszych standardów osiągnął wiek bardzo zaawansowany. Czyżby stąd właśnie ów ból w piersi Saxa, gorąca plama łez? To nie miało sensu. Niemniej jednak, Michel zrozumiałby. Powiedziałby: „Lepsze to niż śmierć umysłu”. Tyle że Sax nie był już tego taki pewny; własne problemy z pamięcią, podobnie jak kłopoty Mai, wydawały mu się teraz o wiele mniej ważne. Mimo wszystko, Rosjanka pamiętała wystarczająco dużo. Sax również. Wszystko, co ważne.

Nagle zawładnęła nim dziwna myśl, uświadomił sobie, że był świadkiem śmierci wszystkich trzech towarzyszy życia Rosjanki: Johna, Franka, a teraz Michela. Każda z tych była dla Mai trudniejsza. Podobnie jak dla niego.

Prochy Michela wzleciały w balonie ponad morze Hellas. Maleńką ich cząstkę przyjaciele pozostawili; zamierzali je wysłać na Ziemię, do Prowansji.

Literatura poświęcona długowieczności i starzeniu była tak ogromna i specjalistyczna, że Sax nie mógł gruntownie i metodycznie przestudiować problemu, jak to zazwyczaj czynił. Ostatnia praca na temat ostrej niewydolności nie wnosiła niczego nowego, jednak niektóre, co rozsądniejsze artykuły odwoływały się do poprzednich przykładów i próbowały lepiej zrozumieć zasady działania kuracji przedłużających życie. Sax pojmował te kwestie powierzchownie, nigdy się nad nimi nie zastanawiał, a nawet instynktownie je od siebie odsuwał z powodu ich biologicznie niewytłumaczalnej, na wpół cudownej natury. Uważał, że problem kuracji stanowił jedną z „wielkich nie wyjaśnionych”, pozostawiał go zatem Hiroko i genialnemu Władimirowi Taniejewowi, który wraz z Ursula i Mariną wymyślił i nadzorował pierwsze kuracje, a później wiele głównych modyfikacji.

Teraz jednak Wład nie żył, a Saxa zainteresowała sprawa własnej starości. Nadszedł czas, by się zagłębić w viriditas, w królestwo zawiłości.

Istniało zachowanie uporządkowane i zachowanie chaotyczne; na granicy tych dwóch, zależna od nich obu, leżała bardzo duża, skomplikowana strefa — królestwo zawiłości. Tu pojawiało się viriditas, tu mogło zaistnieć nowe życie. W najbardziej ogólnym sensie filozoficznym zadaniem kuracji gerontologicznych było utrzymanie życia w środku tej strefy — powstrzymanie ataków chaosu (takich jak arytmia) oraz ataków porządku (takich jak rozrost chorych komórek), które potrafiły całkowicie wyniszczyć organizm.

Teraz jednak, z jakiejś przyczyny poddawane kuracji jednostki, zamiast bardzo powoli, zaczynały się starzeć w niesamowitym tempie albo — co było jeszcze bardziej niepokojące — pomijały etap starzenia i zmierzały z krainy zdrowia wprost w krainę śmierci. W graniczną strefę zawiłości wdzierały się nieznane dotychczas przykłady chaosu bądź porządku. Do takich w każdym razie wniosków doszedł Sax pod koniec jednej z niezwykle długich sesji czytania najbardziej ogólnych opisów zjawiska, jakie udało mu się wyszukać. Wniosek ten otwierał przed naukowcami różne drogi badawcze, zarówno dla matematycznych opisów granicy zawiłości z chaosem, jak i z porządkiem. Niestety, Sax zatracił to holistyczne objawienie podczas jednego z zaćmień pamięci i wątek myślowy związany z kwestią matematyczną zniknął na zawsze z jego umysłu. Później pocieszał się, że zapewne wizja i tak była zbyt teoretyczna. Z pewnością wyjaśnienie nastręczało trudności, w przeciwnym razie do tej pory znalazłby je któryś z mnóstwa poszukujących naukowców. Prawdopodobnie było bardzo subtelne i łączyło się z biochemią mózgu, dziedziną, która od pięciuset lat skutecznie (walcząc jak hydra) opierała się naukowej interpretacji; każde nowe odkrycie pociągało za sobą kolejne tajemnice…

Jednak Sax dalej studiował problem i po kilku tygodniach ciągłego czytania miał coraz lepszą orientację. Przedtem sądził, że kuracja przedłużająca życie polega na dość prostym zastrzyku jakiejś części własnego DNA danej osoby, sztucznie wyprodukowanych odcinków wzmacniających fragmenty już istniejące w komórkach, dzięki czemu zostają skorygowane przerwy i błędy komórkowe powstałe w ciągu życia jednostki, a całość ogólnie wzmocniona. W pewnym sensie miał rację, jednak kuracja przedłużająca życie była czymś więcej, tak samo jak starzenie było czymś więcej niż tylko błędem podziału komórkowego, było znacznie bardziej skomplikowane od zwykłej przerwy chromosomowej. Na kurację składał się wielki kompleks procesów; niektóre z nich łatwo było zrozumieć, inne trudniej.

Człowiek starzał się na każdym poziomie: cząsteczek, komórek, narządów i całego organizmu. Czasem starzenie się wynikało z działalności hormonów, która pozytywnie wpływała na młody organizm w fazie rozrodczej, natomiast negatywnie — w fazie postreproduktywnej, kiedy w kategoriach ewolucyjnych organizm nie był już potrzebny. Nieliczne linie komórkowe były naprawdę nieśmiertelne — komórki szpiku kostnego i śluzu jelitowego replikowały się, póki żyły otaczające je komórki; zmiany związane z upływem czasu praktycznie nie istniały. Inne komórki, takie jak niezastępowalne białka w soczewce oka, ulegały zmianie pod wpływem naświetlenia lub poprzez kontakt z ciepłem; komórki działały tak regularnie, że wręcz można je było nazwać biologicznym chronometrem.

Każdy rodzaj linii komórkowej starzał się w innym tempie albo nie starzał się wcale, toteż starzenie nie było jedynie „kwestią czasu” rozumianego w absolutnym, Newtonowskim sensie; nie było czasu, działającego na organizm w sposób entropowy, istniały raczej wielkie ciągi specyficznych zdarzeń fizycznych i chemicznych, które zachodziły z różną prędkością i ze zmiennym skutkiem. Człowiek rodził się z fantastycznie wielką ilością mechanizmów regeneracji komórkowej oraz wyposażony we wspaniały system immunologiczny o sporej mocy. Terapie przedłużające życie często wspomagały tę naturalną działalność organizmu lub ją zastępowały. W ramach terapii uzupełniano obecnie enzym fotoliazę, przeciwdziałającą uszkodzeniom DNA, powstający w szyszynce hormon melatoninę oraz dehydroepiandrosterynę, steroidowy hormon produkowany przez gruczoły nadnerczy… Na kurację przedłużającą życie składało się obecnie około dwustu tego typu komponentów. Była naprawdę skomplikowana.

Czasami Sax odrywał się od lektury i schodził na odeską plażę. Siadał na gzymsie z Mają, jadł burrito, zastanawiał się nad własnym żołądkiem, nad wszystkim, co trzymało ich przy życiu, skupiał się na oddychaniu, którego nigdy przedtem nawet nie zauważał… Nagle czuł, że brakuje mu tchu, tracił apetyt i wiarę, że taki złożony system, jak ludzki organizm potrafi istnieć dłużej niż przez moment, że musi się załamać w pierwotny chaos i astrofizyczną prostotę. Człowiek był niczym smagany wiatrem wysoki na sto pięter domek z kart. Wystarczyło go trącić i… Na szczęście, Maja nie potrzebowała bardziej aktywnego towarzystwa, toteż Sax często pogrążał się w milczeniu i jak zaczarowany kontemplował własną jawną niemoc.

Nie zarzucił jednakże studiów nad problemem. Tak postępowali naukowcy, którzy stawali wobec zagadki. W pewnym sensie nie prowadził samotnych poszukiwań, miał bowiem wielu poprzedników, a także wielu towarzyszy, badaczy pokrewnych dziedzin, począwszy od wirologów, którzy zajmowali się najdrobniejszymi przejawami życia — jak priony i wiroidy — odkrywając przy okazji jeszcze mniejsze formy, niemal zbyt „niepełne”, aby nazwać je żywymi: wiridy, wirie, wiry… Każda z tych cząstek mogła mieć znaczenie dla większych problemów aż po wielkie kwestie organiczne, takie jak rytm fal mózgowych i ich związek z sercem oraz innymi narządami czy też stałe zmniejszanie się w szyszynce produkcji melatoniny, hormonu, który prawdopodobnie reguluje wiele aspektów starzenia. Sax śledził wszystkie te tematy, próbując sobie przyswoić wiadomości, dzięki którym spojrzy na interesujące go problemy z szerszej perspektywy. Intuicyjnie wyszukiwał ważne kwestie i badał je.

Niestety, przeszkodą były powtarzające się zaćmienia pamięci, które często mu się przytrafiały, gdy dochodził do cennych wniosków. Musiał szybko nagrywać myśli, zanim znikną! Zaczął mówić do siebie na głos, nierzadko także publicznie, miał bowiem nadzieję, że w ten sposób uprzedzi lukę w pamięci. Nic jednak nie pomagało. Po prostu nie potrafił wyrazić swoich przemyśleń słowami.

Spotkania z Mają sprawiały mu prawdziwą przyjemność. Każdego wieczoru — jeśli tylko zauważył, że zapadł zmierzch — przestawał czytać i szedł schodkowymi ulicami miasta na gzyms, gdzie często widywał siedzącą na jednej z czterech ławek Maję; wpatrywała się w leżące za portem morze. Sax szedł do budki zjedzeniem w parku, kupował burrito, gyros, sałatkę albo kukurydziane hot dogi, podchodził do Rosjanki i przysiadał się. Maja kiwała głową i jedli, nie mówiąc wiele. Później obserwowali morze.

— Jaki miałeś dzień?

— Niezły, a ty?

Sax nie próbował opowiadać, co przeczytał, a Maja nie mówiła o swoich zajęciach hydrologicznych ani o produkcjach teatralnych, którymi zajmowała się po zmroku. W gruncie rzeczy, mało mieli sobie do powiedzenia. Ale lubili siedzieć obok siebie.

Pewnego wieczoru słońce zachodziło z niezwykłym lawendowym blaskiem i Maja zapytała:

— Zastanawiam się, jaki to kolor?

Sax zaryzykował odpowiedź:

— Lawendowy?

— Hm, lawenda jest zwykle bardziej pastelowa, prawda?

Wywołał na ekranie wielką mapę barw, którą znalazł w komputerze dawno temu, gdy szukał nazw dla odcieni nieba. Maja zżymała się na te metody, jednak Russell przytrzymał nadgarstek w górze i porównywał z niebem kolejne kolorowe kwadraciki.

— Potrzebujemy większego ekranu.

Znaleźli jedną adekwatną nazwę: jasny fiolet. Albo coś pomiędzy fioletem jasnym i pastelowym.

Od tej pory każdego wieczoru sprawdzali barwę nieba. Zachody słońca w Odessie bywały rozmaite, na ich zmienność wpływała bliskość morza, nieba, pobielonych ścian miasta; istniała naprawdę nieskończona ilość wariacji, było ich znacznie więcej niż nazw. Niedostatek języka w tej sferze ciągle zaskakiwał Saxa. Nawet ubóstwo mapy kolorów. Czytał kiedyś, że oko zdolne jest rozróżnić około dziesięciu milionów różnych odcieni, natomiast w wykresie barw znajdowało się 1266 próbek i jedynie mały ich ułamek miał nazwy. Z tego też względu niemal co wieczór Sax i Maja podnosili ręce i porównywali kolejne odcienie palety z niebem, aż znaleźli zakres, który mniej więcej pasował; niestety nie było dla niego nazwy, toteż dwoje starych ludzi wymyślało własne określenia, takie jak pomarańcza 11 drugiego października, purpura aphelium, cytrynowy liść, prawie zielony, broda Arkadego. Maja bez końca potrafiła kontynuować tę zabawę i stale błyskała pomysłami. Z rzadka znajdowali nazwany odcień, pasujący do nieba w danym dniu (przynajmniej przez jakiś czas) i poznawali nazwę, która satysfakcjonowała ich oboje, jednak ogólnie rzecz biorąc, w zakresie pomiędzy czerwienią i błękitem, język angielski miał do zaoferowania zaskakująco niewiele; był po prostu dla Marsa zbyt ubogi. Pewnego wieczoru o zmierzchu, po fiołkoworóżowym zachodzie słońca, niebo stawało się kolejno liliowe, amarantowe, bakłażanowe, różowofiołkowe, ametystowe, śliwkowe, fiołkowe, fioletowe, heliotropowe, powojnikowe, lawendowe, indygowe, hiacyntowe, ultramarynowe. Na określenie następnych odcieni niebieskości nie starczyło słów. Na Czerwonej Planecie panował teraz błękit i wielu jego wariantom, a zwłaszcza rozpiętości między nim i czerwienią, nie oferowano wiele — poza szkarłatnym fioletem, lawendową szarością i tym podobnymi mieszaninami.

Pewnego wieczoru niebo było klarowne, a potem słońce zaszło za góry Hellespontus, ciągle jeszcze oświetlając morze na horyzoncie. Niebo przybrało barwę świetnie znanego rdzawobrązowego oranżu. Maja mocno chwyciła Saxa za ramię.

— Zobacz, marsjański pomarańcz, tak wyglądała planeta, którą obserwowaliśmy z pokładu „Aresa”! Patrz! Szybko, jaki to kolor, jaki?

Podnieśli nadgarstki i przejrzeli mapę barw.

— Paprykowa czerwień.

— Pomidorowy czerwony.

— Tlenkowy czerwony, tak, to ten. Kolor ten powstaje dzięki zetknięciu się tlenu z żelazem.

— Nie, jest nieco zbyt ciemny. Spójrz.

— Tak, to prawda.

— Brązowawa czerwień.

— Czerwonawy brąz.

Cynamon, zimna sjena, perski pomarańcz, opalony, wielbłądzi, rdzawobrązowy, odcień Sahary, chromowy oranż… Sax i Maja zaczęli się śmiać. Żaden z tych kolorów nie był odpowiedni.

— Nazwiemy go marsjańskim oranżem — zdecydowała Maja.

— W porządku. Ale zobacz, tyle odcieni brązu, a tak mało dla purpury. Dlaczego tak jest?

Maja wzruszyła ramionami. Aby znaleźć odpowiedź na własne pytanie, Sax zaczął czytać tekst towarzyszący mapie.

— Ach. Istnieją trzy kolory podstawowe, które łączą się, tworząc kolejne trzy, z którymi znowu się mieszają.

Później, w czerwieniejącym mroku natrafił na zdanie, i był tak zaskoczony, że przeczytał je na głos: „Czerwień i zieleń tworzą kolejną parę, której nie można postrzegać jednocześnie jako składników tego samego koloru”.

— To nieprawda — wtrąciła szybko Maja. — Te dwie barwy znajdują się na przeciwnych stronach palety barw.

— Co chcesz przez to powiedzieć? Że istnieje więcej kolorów?

— Oczywiście. Barwy artystów, kolory teatru. Obdarz kogoś czerwienią i zielenią, a dostaniesz barwę, która nie będzie ani taka, ani taka.

— A jaka? Czy ma nazwę?

— Nie wiem. Spójrz na paletę.

Oboje spojrzeli. Maja znalazła pierwsza.

— O tu! Umbra palona, czerwień indiańska, ciemna alizaryna… To zielono-czerwone mieszanki.

— Interesujące! Czerwono-zielone mieszanki! Coś mi się nasuwa…

Maja posłała mu karcące spojrzenie.

— Rozmawiamy tu o kolorach, Sax, nie o polityce.

— Wiem, wiem. A jednak…

— Ach. Nie bądź głupi.

— Ale powiedz, nie sądzisz, że potrzebujemy czerwono-zielonej mieszanki?

— W sensie politycznym? Istnieje już taka mieszanka, Sax, i jest dość kłopotliwa. Ugrupowanie „Uwolnić Marsa” skłoniło „czerwonych” z rady do przerwania imigracji i dlatego odnoszą takie sukcesy. Wspólnymi siłami zamkną przed Ziemianami granice Marsa i wkrótce ponownie znajdziemy się w stanie wojny. Powiem ci, jak to wygląda. Znowu popadamy w chaos.

— Hm — mruknął w zadumie jej towarzysz. Obecnie nie zwracał uwagi na politykę Układu Słonecznego, ale dostrzegał rosnący niepokój Mai, która zawsze umiała intuicyjnie wyczuć nadchodzący kryzys. Wprawdzie sądził, że sytuacja nie może być aż tak zła, jak twierdziła Rosjanka, postanowił sobie jednak co jakiś czas słuchać wiadomości. Lecz tymczasem…

— Popatrz, tam nad górami kolor zmienia się w indygo. — Poniżej widniała czarna kreska, powyżej purpurowy błękit…

— To nie indygo, ale szkarłatny błękit.

— Nie powinno się go nazywać błękitem, jest w nim zbyt wiele czerwieni.

— Nie powinno. Spójrz: morski błękit, błękit żelazawy, królewski błękit — wszystkie one mają w sobie nieco czerwieni.

— Tyle że kolor na horyzoncie nie jest żadnym z tych.

— Rzeczywiście, masz rację. Jest nieokreślony.

Zaznaczyli go na mapie barw i nadali mu nazwę Ls równe dwadzieścia cztery, M-roku dziewięćdziesiątego pierwszego, wrzesień 2206; nowy kolor.

Tak minął kolejny dzień.

Pewnego zimowego wieczoru siedzieli na ławce najbardziej wysuniętej na zachód. Do zachodu słońca pozostała godzina, powietrze znieruchomiało, morze Hellas wyglądało jak tafla szkła, niebo było bezchmurne, wyraźne, klarowne, wręcz przezroczyste. Im niżej słońce wędrowało w dół, tym bardziej błękitny stawał się cały świat, aż w pewnej chwili Maja podniosła oczy znad sałatki nicejskiej i kurczowo chwyciła Saxa za ramię.

— Och, mój Boże, spójrz.

Odstawiła papierowy talerzyk. Oboje instynktownie wstali, niczym starzy weterani słyszący hymn narodowy w wykonaniu żołnierzy na paradzie. Sax bez gryzienia połknął wielki kęs hamburgera.

— Ach — powiedział i patrzył.

Wszystko było niebieskie, niebiańsko niebieskie, niebieskie jak ziemskie niebo. Przez większą część godziny błękit rozlewał się wokół, zalewał siatkówki i mózgowe szlaki nerwowe Saxa i Mai, bez wątpienia bardzo stęsknione za tą barwą, za domem, który przedstawiciele pierwszej setki tak dawno temu opuścili na zawsze.

To były przyjemne wieczory. Za dnia jednakże sytuacja komplikowała się coraz bardziej. Sax zrezygnował ze studiowania całego problemu i skupił się na szczegółach. Miał wprawdzie wrażenie, że usiłuje rozpołowić nieskończoność, niemniej jednak ograniczył ilość tekstów i skupił się na kwestii według niego najważniejszej: na mózgu. W hiperstarym mózgu istniały zmiany, widoczne zarówno podczas autopsji, jak i podczas różnych badań — upływu krwi, elektroaktywności, zużycia białka i cukru, ciepłoty oraz wszystkich innych niebezpośrednich testów, które prowadzono od stuleci na żywym mózgu, podczas wszelkiego typu pracy umysłowej. Zaobserwowane zmiany w hiperstarym mózgu obejmowały zwapnienie szyszynki, które redukowało ilość produkowanej melatoniny (dodatek syntetycznej melatoniny stanowił element kuracji przedłużającej życie, jednak oczywiście lepiej byłoby powstrzymać zwapnienie, ponieważ prawdopodobnie powodowało ono także inne negatywne skutki), wyraźny wzrost ilości splotów neurofibrylów — zespołów włókienek białkowych, które znajdowały się między neuronami i wywierały na nie fizyczny nacisk, być może analogiczny do tego, który Maja odczuwała podczas presque vus (nikt nie wiedział tego na pewno), gromadzenie się szkodliwego białka beta-amyloidowego w naczyniach krwionośnych mózgu i w przestrzeni pozakomórkowej wokół zakończeń nerwów. Piramidowe neurony w czołowej korze mózgowej i hipokampusie były podatne na niszczące działanie wapna. Stanowiły niepodzielne komórki podstawowe, których wiek równał się wiekowi całego organizmu; uszkodzenie ich było trwałe, tak jak podczas wstrząsu Saxa. Wtedy, podczas wypadku — czego nie lubił wspominać — stracił bezpowrotnie sporo komórek mózgowych. Niektóre cząsteczki neuronów mózgowych posiadały zdolność zastępowania innych, jednak ta umiejętność także ulegała zniszczeniu; po pewnym czasie strata okazywała się równie tragiczna w skutkach co uszkodzenie bezpośrednie. Sekcje zwłok osób, które umarły na ostrą niewydolność, przeżywszy dwieście lat, regularnie wykazywały poważne zwapnienie szyszynki, połączone z przyrostem poziomu wapna w hipokampusie. Hipokampus i poziom wapna generalnie łączyły się z działaniem pamięci. Interesujący związek.

Istniało zresztą wiele różnych hipotez, niestety niczego nie dawało się rozstrzygnąć poprzez rozważania teoretyczne, natomiast eksperymenty, mogące wyjaśnić pewne kwestie, były praktycznie niemożliwe ze względu na niedostępność badań na żywym mózgu. Można by zabić kilka piskląt, myszy, szczurów, psów, świń, lemurów i szympansów, a także płody i embriony kilku okazów z każdego gatunku zwierząt, otworzyć i poddać drobiazgowej analizie mózgi ich wszystkich, a i tak nigdy nie znaleźć odpowiedzi na zadane pytanie; sama autopsja nie wystarczała, podobnie zresztą jak badania na żywym mózgu, ponieważ proces albo był subtelniej szy, aby mogło go wykryć badanie, albo bardziej holistyczny, bardziej kombinatoryczny, lub — co najbardziej prawdopodobne — wszystko naraz.

A jednak niektóre z eksperymentów i ich wyniki wydawały się bardzo sugestywne, na przykład opinia, iż nagromadzenie wapna zmienia funkcjonowanie fal mózgowych. Tego typu stwierdzenia stanowiły dla Saxa podstawę do dalszych badań. Ostatnio zaczął sporo czytać o poziomach białka wiążącego wapno, o kortykosterydach, stężeniu wapna w hipokampicznych neuronach piramidowych i o zwapnieniu szyszynki. Okazało się, że istnieją efekty synergiczne, które mogą wstrząsnąć zarówno pamięcią, jak i ogólnym funkcjonowaniem fal mózgowych, a w gruncie rzeczy wszystkimi rytmami cielesnymi, łącznie z rytmami serca.

— Czy Michel doświadczał problemów z pamięcią? — spytał Sax Maję. — Może miał wrażenie, że traci całe wątki myślowe… nawet bardzo użyteczne?

Maja wzruszyła ramionami. Michel nie żył już prawie od roku.

— Nie pamiętam.

Sax poczuł gniew. Umysł Mai przeżywał prawdziwy regres, jej pamięć z każdym dniem się pogarszała. Nawet Nadia nie potrafiła pomóc przyjaciółce. Sax coraz częściej spotykał się z Mają na gzymsie, spotkania stały się nawykiem, w którym oboje wyraźnie znajdowali przyjemność, chociaż nigdy o tym nie rozmawiali. Po prostu siedzieli, jedli kupione w budce przekąski, obserwowali zachód słońca i przyglądali się wykresom kolorów, sprawdzając, czy udało im się uchwycić nowy odcień. Gdyby nie sukcesywnie nanoszone na mapę notatki, żadne z nich nie byłoby pewne, czy widziany danego dnia kolor jest rzeczywiście nowy. Sax zdawał sobie sprawę, że coraz częściej doświadcza zaćmień pamięci, było ich chyba od czterech do ośmiu dziennie, chociaż nie miał pewności. Nagrywał niemal wszystkie swoje wypowiedzi, rejestracja włączała się samoczynnie uruchamiana jego głosem. Nie próbował opisywać wątku myślowego, wypowiadał jedynie kilka słów i miał nadzieję, że dzięki nim później przypomni sobie całą przemyśliwaną właśnie kwestię. Wieczorem, tuż przed snem siadał z lękiem bądź w pogodnym nastroju i słuchał tego, co uwieczniło AI: przeważnie przypominał sobie wszystko, o czym myślał, od czasu do czasu jednak zupełnie nie pamiętał, co ma oznaczać stwierdzenie typu: „Syntetyczne melatoniny mogą być lepszym antyutleniaczem niż naturalne, tyle że nie istnieje wystarczająca ilość (!) wolnych rodników”. Albo: „Viriditas to zasadnicza tajemnica, nigdy nie powstanie wokół niej żadna dobra, jednolita teoria”.

Na szczęście, własne wyrażenia były tak sugestywne, że często uruchamiały zawodzącą pamięć.

Sax nie przestawał czytać. W trakcie pracy inaczej dostrzegł wiele problemów i doszedł do wniosku, że struktura nauki jest piękna. Stanowiła z pewnością jedno z najwspanialszych dokonań ludzkiego umysłu, jego szczyt i najbardziej zdumiewającą, nigdy nie kończącą się pracę, niczym symfoniczny poemat złożony z tysięcy strof, skomponowany przez wszystkich ludzi podczas stałej, gigantycznej współpracy. Język poematu był matematyczny, ponieważ taki był język samej natury (nie istniał inny sposób wyjaśnienia zaskakującej siły, z jaką naturalne zjawiska lgnęły do wyrażeń matematycznych wielkiej trudności i subtelności). W cudownej rodzinie języków na różnych polach nauki wybuchały pieśni sławiące rozmaite dowody rzeczywistości; każda nauka tworzyła swój standardowy model dla wyjaśnienia świata, wszystkie krążyły w pewnej odległości — zależnej od tego, jaki poziom czy skalę badano — wokół fizyki cząstek elementarnych, tak że wszystkie standardowe modele trwały pogodnie splecione w większym, zgodnym układzie. Te standardowe modele przypominały nieco paradygmaty Kuhna, choć w rzeczywistości były (paradygmaty jako wzorzec modelowania) bardziej giętkie, urozmaicone i stanowiły dialog, w którym partycypowały przez ostatnie setki lat tysiące umysłów; takie postaci, jak Newton, Einstein czy Wład nie były odosobnionymi gigantami percepcji publicznej, lecz najwyższymi wierzchołkami wielkiego górskiego pasma (jak skomentował sam Newton podczas próby wyjaśnienia własnej uwagi na temat stawania na ramionach gigantów). Po prawdzie, pracę nauki należało nazwać wspólnym dorobkiem, sięgał bowiem aż do początków nowoczesnej wiedzy bądź — jak twierdził Michel — aż do prehistorii; równała się stałej walce o zrozumienie problemów. Teraz, rzecz jasna, stanowiła swego rodzaju konstrukcję, wyartykułowaną w taki sposób, że żaden pojedynczy osobnik nie mógł objąć jej umysłem. Działo się tak głównie z powodu ogromnej pojemności i tematycznej rozpiętości wiedzy, gdyż spektakularny rozkwit jej struktury w zasadzie nie przekraczał ludzkich zdolności rozumienia — każdy człowiek mógł swobodnie krążyć po piętrach tej konstrukcji, ogarniał przynajmniej kształt całości i z łatwością dokonywał wyborów co do dziedziny i jej miejsca w całym świecie wiedzy. Najpierw trzeba się było nauczyć dialektu niezbędnego dla przedmiotu badań (co w przypadku takich dziedzin jak teoria superstrun czy kaskadowy chaos rekombinacyjny wydawało się niezwykle trudne), potem należało przejrzeć dotychczasowy stan badań (czyli literaturę przedmiotu), mając nadzieję na szybkie znalezienie synkretycznej pracy, napisanej przez kogoś, kto długo zajmował się problemem i potrafił w odpowiedniej dla laika formie przekazać ostatnie wnioski swoje i innych. Choć dla osób z zewnątrz dzieło mogło mieć sporą wartość, większość działających na danym polu naukowców dyskredytowała je, nazywała „szarą literaturą” i uważała, że jest w znacznym stopniu bądź całkowicie pozbawione cech syntetycznych. Taka praca stanowiła ogólny przegląd (chociaż niektórzy twierdzili, że lepiej byłoby użyć słowa „podgląd”, ponieważ prawdziwi twórcy tkwili wysoko w strukturze nauki, a reszta spoglądała na nich z dołu) i po jej przeczytaniu laik wchodził na następny stopień wtajemniczenia i zaczynał przeglądać czasopisma z danej dziedziny oraz artykuły krytyczne, czyli tak zwaną białą literaturę, omawiającą najnowsze osiągnięcia; dostępne były również rozmaite streszczenia, dzięki którym czytelnik miał wrażenie, że przyswoił sobie sporą część wiedzy związanej z daną kwestią. Ogólnie i otwarcie… Z kaźdym naukowym problemem związana była grupa ludzi rzeczywiście odpowiedzialnych za postęp; grupa liczyła sobie w najlepszym razie kilkaset osób, często łącznie z główną kadrą syntetyków i innowatorów, których było nie więcej niż tuzin w całym Układzie Słonecznym. Przedstawiciele grupy tworzyli w ramach dialektu nowy żargon, za pomocą którego przekazywali sobie własne odkrycia, spierali się nad rezultatami, sugerowali nowe ścieżki badań, przydzielali sobie zadania laboratoryjne, dyskutowali na konferencjach specjalnie poświęconych danemu tematowi i rozmawiali ze sobą we wszystkich możliwych mediach. W laboratoriach i barach konferencyjnych praca także posuwała się naprzód — przybierając postać dialogu osób, które rozumiały pewne kwestie, eksperymentowały i teoretyzowały.

Cała ta ogromna złożona struktura wiedzy była dostępna dla wszystkich chętnych, dla każdego, kto pragnął się przyłączyć do badaczy i potrafił wykonywać wyznaczoną mu pracę. Nie istniały sekrety, nie było zamkniętych plików, a każde laboratorium i przedstawiciele każdej specjalizacji uprawiali swoją własną politykę. Jednak polityka nie mogła oddać w sposób materialny matematycznej struktury ich rozumienia świata zjawisk. Sax zawsze w to wierzył i żadne analizy wykonywane przez socjologów ani nawet kłopotliwe marsjańskie doświadczenia związane z procesem terraformowania nie osłabiały w nim tej wiary. Nauka była układem społecznym, co najważniejsze stanowiła jednak również swoją własną przestrzeń, dostosowaną jedynie do rzeczywistości; w tym tkwiło jej piękno. Jak mówił poeta, myśląc o nauce, prawda jest piękna; miał rację (poeci nigdy się nie mylą).

Sax spacerował po tej wielkiej budowli, zadowolony, otwarty na sugestie i w pewnym sensie zaspokojony.

Zaczął jednakże zdawać sobie sprawę z faktu, że niezależnie od piękna i potęgi nauki, biologiczne starzenie jest problemem niezwykle skomplikowanym. Ogólnie, nie był wprawdzie zbyt trudny do rozwiązania — zdaniem Saxa nie istniały takie kwestie — lecz za trudny, by rozwikłano go za życia Russella. Właściwie, stopień komplikacji danego problemu pozostawał wciąż sprawą otwartą. Ludzie nadal nie w pełni rozumieli takie pojęcia, jak materia, przestrzeń i czas, a w swoich rozważaniach — związanych na przykład z wyglądem kosmosu sprzed Wielkiego Wybuchu albo z cząstkami mniejszymi niż struny — często posiłkowali się metafizyką. Świat dopiero czekał na nowoczesne wyjaśnienia swej istoty. Sax wierzył, że pewnego dnia wszystkie problemy (przynajmniej od struny do kosmosu) wejdą w skład wielkiego królestwa uznanej wiedzy. Wprawdzie zadanie wydawało się zakrojone na następne tysiąc lat, jednak trzeba było mieć nadzieję.

Tymczasem Sax doświadczał wielu zaćmień pamięci dziennie, czasami też brakowało mu oddechu i nieraz czuł, że serce bije zbyt szybko. Źle sypiał w nocy. Michel nie żył, nie miał więc z kim o tym porozmawiać, chociaż bardzo potrzebował pomocy. Jeśli w ogóle był w stanie myśleć na poziomie znaczeniowym, czuł się, jak gdyby brał udział w wyścigu. On i wszyscy inni — ale zwłaszcza naukowcy zajmujący się problemem życia — ścigali się ze śmiercią i aby z nią wygrać, musieli wyjaśnić jedną z największych spośród „wielkich nie wyjaśnionych”.

Pewnego dnia Sax siedział na ławce z Mają, po dniu spędzonym przed ekranem, myślał o ogromie problemu i nagle uświadomił sobie, że nie zdoła wygrać tego wyścigu. Rozumianej ogólnie ludzkości może się to któregoś dnia udać, jednak droga była długa. Saxa w gruncie rzeczy nie zaskoczyła owa myśl; wiedział już wcześniej, zawsze zdawał sobie z tego sprawę. Chociaż najnowszy problem mianowano „ostrą niewydolnością”, słowa były tylko słowami — nieścisłymi i upraszczającymi — nie nauką właściwie, lecz raczej próbą (jak nazwa „Wielki Wybuch”) pomniejszenia i objęcia nazwą nie rozumianej dotąd rzeczywistości. Prawdziwy problem nazywał się po prostu „śmierć”. Ostra niewydolność, też coś! Biorąc pod uwagę naturę życia i czasu, śmierć stanowiła kwestię, której żadnemu żywemu organizmowi tak naprawdę nigdy nie uda się rozwiązać. Odroczyć — tak, rozwiązać — nie.

— Rzeczywistość jest śmiertelna — oznajmił.

— Oczywiście, że tak — odparła Maja, pochłonięta widokiem zachodu słońca.

Sax musiał sobie postawić do rozwiązania prostszy problem. Na przykład właśnie odroczenie jako krok ku trudniejszym kwestiom; w każdym razie, jakieś zadanie, z którym potrafiłby sobie poradzić. Może: kłopoty z pamięcią. Walka z zaćmieniami, tak, ta sprawa była w zasięgu ręki, gotowa do zbadania. Pamięć Saxa bardzo potrzebowała jakiejś terapii, a poza tym pomyślał, iż studia poświęcone pamięci mogą rzucić światło na problem ostrej niewydolności. Może okazać się, że te dwie kwestie nie mają związku, ale trzeba było spróbować, niezależnie od wszelkich trudności. Skoro bowiem ludzie mają nadal umierać, niech przynajmniej umrą z nie tkniętymi wspomnieniami.

W ten sposób Sax porzucił badania nad ostrą niewydolnością oraz innymi kwestiami związanymi ze starzeniem i całkowicie się skupił na problemie pamięci. Był w końcu tylko śmiertelnikiem.

Ostatnie badania dotyczące pamięci były naprawdę imponujące i dość blisko — w pewnym aspektach — łączyły się z nauką, która przed laty umożliwiła (częściowo) Saxowi odzyskanie sił po wstrząsie. Russella fakt ten nie zdziwił, ponieważ wiedział, że pamięć stanowi zachowanie wiedzy w umyśle. Cała nauka o mózgu starała się przede wszystkim zrozumieć pojęcie świadomości, niestety dwóch głównych kwestii tego procesu — zachowywania wiadomości i ich przywoływania — naukowcy nie potrafili w pełni zrozumieć.

Mieli na szczęście coraz więcej klinicznych wskazówek — wielu starych ludzi doświadczało różnego rodzaju problemów z pamięcią, a następne pokolenie — wysokich nisei — obserwowało kłopoty starszych i miało nadzieję ich uniknąć. Pamięcią zajmowali się niemal wszyscy. Setki, a może nawet tysiące laboratoriów pracowało nad kwestiami jakoś z nią związanymi, dzięki czemu udawało się wyjaśnić wiele spraw spornych. Sax na swój zwykły sposób pogrążył się w literaturze, przez wiele miesięcy intensywnie czytał, by po tym okresie stwierdzić, że — chociaż dość ogólnie — wie, jak działa pamięć. Niestety, podobnie jak cała reszta naukowców pracujących nad tym problemem, niecałkowicie pojmował zasadnicze pojęcia: świadomość, materię i czas; nie znalazł też żadnych naukowych metod na usprawnienie czy też udoskonalenie pamięci. Potrzeba było więcej badań.

Nikt jeszcze nie podważył pierwotnej hipotezy Hebba, zaproponowanej przez Donalda Hebba w 1949 roku, ponieważ stanowiła zasadę ogólną: „uczenie się zmienia pewną fizyczną cechę w mózgu, kodując w niej na dłuższy czas fakty”. W czasach Hebba wyobrażano sobie, że ta fizyczna cecha (nazywana śladem pamięciowym albo engramem) pojawia się gdzieś na poziomie synaptycznym, na którym mogą się znajdować setki tysięcy synaps dla każdego z dziesięciu miliardów neuronów mózgu, a zatem badacze mieli wówczas wrażenie, że mózg człowieka jest zdolny zatrzymać jakieś 10’4 danych. Niestety, w tamtym okresie nie udało się wyjaśnić problemu ludzkiej świadomości. Później nastąpiła era komputerów, krótkotrwała moda na tworzenie solidnej sztucznej inteligencji (czyli AI) oraz epoka „błędu maszyny”, rozumianego jako przeciwieństwo „prawdziwego błędu” mózgu (mózg uważano za najpotężniejszą maszynę czasu). Badania prowadzone w dwudziestym pierwszym i dwudziestym drugim wieku ujawniły, że engramy nie istnieją — nie udało się ich zlokalizować żadnemu z ogromnej liczby eksperymentów, nawet temu, podczas którego usuwano rozmaite partie szczurzych mózgów po wyuczeniu zwierzęcia zadania; żadna część mózgu nie okazała się w tym względzie szczególnie istotna. Zawiedzeni eksperymentatorzy wywnioskowali, że pamięć znajduje się „wszędzie i nigdzie”, co doprowadziło do — jeszcze głupszej niż wszystkie analogie maszynowe — analogii mózgu z hologramem; naukowcy niestety szukali na oślep. Późniejsze eksperymenty nieco wyjaśniły pewne kwestie, stało się bowiem oczywiste, że wszystkie działania świadomości odbywają się na poziomie znacznie mniejszym nawet niż poziom neuronów. Gdy Sax o tym czytał, skojarzyła mu się ogólna miniaturyzacja metody naukowej, która miała miejsce w całym dwudziestym drugim stuleciu. Badano wówczas cytoszkielety komórek neuronowych, które — jak się okazało — składały się z wewnętrznych szeregów mikrotubul połączonych mostami białkowymi. Struktura mikrotubul stanowiła układ pustych rurek w postaci trzynastu kolumn dimerów tubulowych — kulistych proteinowych par w kształcie orzecha ziemnego (wielkości 8x4x4 nanometry), które pojawiały się w dwóch różnych konfiguracjach, zależnych od ich polaryzacji elektrycznej. Dimery reprezentowały możliwy dwupołożeniowy przełącznik potencjalnego engramu, były jednak tak małe, że — z powodu interakcji van der Waalsa — na elektryczny stan każdego z nich wpływały otaczające je dimery. Z tego też względu wszelkiego rodzaju informacje mogły się rozprzestrzeniać po każdej z mikrotubulowych kolumn i wzdłuż łączących je białkowych mostów. Niedawno naukowcy posunęli się jeszcze dalej w miniaturyzacji i ustalili, że każdy dimer zawiera około czterystu pięćdziesięciu aminokwasów i może zachowywać informacje dzięki zmianom w ich sekwencjach. Wewnątrz kolumn dimerów znajdowały się maleńkie, uporządkowane strumyczki wody w postaci zwanej „wodą sąsiadującą”, która w obrębie tubuli zdolna była przeprowadzać koherentne kwantowo drgania. Podczas setek eksperymentów prowadzonych na żywych mózgach małp przy użyciu różnego rodzaju zminiaturyzowanych przyrządów ustalono, że podczas gdy istota myśli w sposób świadomy, sekwencje aminokwasów przesuwają się, a dimery tubulowe w wielu różnych miejscach mózgu zmieniają konfiguracje w drgających fazach; mikrotubule poruszały się, czasami rozrastały, a — na większą skalę — rosły dendrytowe wyrostki, tworząc nowe połączenia; czasem zmieniały synapsy, czasami nie.

Z ostatniego modelu pojęciowego wynikało, że wspomnienia są kodowane (w jakiś nieznany sposób) jako nienaruszalne wzorce kwantowo koherentnych drgań wytworzonych przez zmiany w mikrotubulach i ich składowych częściach; wszystko to odbywało się we wzorcach wewnątrz neuronów. Niektórzy badacze spekulowali istnienie znacznego ruchu nawet na najsubtelniejszych, ultramikroskopowych poziomach, czyli trwale pozostających poza ludzką zdolnością rozumienia (znajomy refren); inni naukowcy twierdzili, że drgania zbudowane są ze śladów znaków w rodzaju wzorców spinowo-sieciowych (które opisywała w swej pracy Bao): punktach węzłowych i sieciach, co zdaniem Saxa niezwykle przypominało plan pałacu pamięci — z pokojami i korytarzami — jak gdyby starożytni Grecy jedynie za pomocą introspekcji przeczuli geometrię czasoprzestrzeni.

W każdym razie, pewne było, że te ultramikroskopijne ruchy mają związek z plastycznością mózgu; między innymi dzięki nim mózg się uczył, a potem pamiętał. Pamięć istniała więc na daleko mniejszym poziomie, niż sobie wcześniej wyobrażano. Ten fakt stanowił podstawę do obliczeń, że mózg posiada o wiele większe możliwości obliczeniowe i wykonuje mniej więcej l O24 operacji na sekundę, a czasem nawet l O43, co z kolei doprowadziło badaczy do stwierdzenia, że umysł każdego człowieka jest w pewnym sensie bardziej skomplikowany niż cała reszta wszechświata (oczywiście z wyjątkiem innych istot świadomych). Siłę antropologicznych złudzeń charakterystycznych dla teorii kosmologicznej Sax uważał za podejrzaną, musiał jednak przyznać, że warto było rozważyć tę interesującą myśl.

Pamięć okazała się zatem problemem jeszcze bardziej skomplikowanym, niż podejrzewano; mało tego, działała na tak mikroskopijnych poziomach, że z pewnością musiała mieć związek z efektami kwantowymi. W eksperymentach prowadzonych w dużej skali jawnie wynikało, że w każdym mózgu zdarzały się zbiorowe zjawiska kwantowe, istniała zarówno ogólna koherencja kwantowa, jak i kwantowa plątanina między różnymi elektrycznymi stanami mikrotubul. Oznaczało to, że wszystkie nieintucyjne zjawiska i zwykły paradoks rzeczywistości kwantowej są integralnymi częściami świadomości. Rzeczywiście, ostatnio zespół francuskich badaczy rozważał łącznie efekty kwantowe i kwestię cytoszkieletów, dzięki czemu zdołał w końcu stworzyć wiarygodną teorię odpowiadającą na pytanie, dlaczego po tych wszystkich stuleciach bezmyślnego używania, środki ogólnie znieczulające nadal działają.

W ten sposób naukowcy stanęli w obliczu jeszcze jednego dziwacznego świata kwantów, w którym działało się z pewnej odległości, nie podjęte postanowienia wpływały na realnie zaistniałe zdarzenia, a do innych dochodziło w sposób niemal teleologiczny, czyli poprzez zdarzenia późniejsze… Sax nie był zbytnio zaskoczony ewolucją tej dziedziny. Potwierdzało się jedynie wrażenie, które nosił w sobie przez całe życie — że umysł ludzki jest czymś niezwykle tajemniczym, czarną skrzynką, niemal niemożliwą do zbadania przez naukę; takie badanie prowadziło jedynie w świat „wielkich nie wyjaśnionych”.

A jednak, można było zachować wierność swojej nauce i przyznać, że rzeczywistość na poziomie kwantowym zachowuje się w sposób — z perspektywy ludzkich zmysłów i zwykłego doświadczenia — po prostu oburzający. Ludzie mieli za sobą trzysta lat, zatem powinni byli się do tego przyzwyczaić i w końcu musieli jakoś wcielić tę wiedzę we własne światopoglądy i żyć dalej. Sax oczywiście powiedziałby, że jest świetnie obznajomiony z paradoksami kwantowymi; cząsteczki w mikroskali były dziwaczne, ale dawało sieje wytłumaczyć, określić w sensie ilościowym albo przynajmniej opisać przy wykorzystaniu liczb zespolonych, geometrii Riemanna i całej reszty narzędzi odpowiednich działów matematyki. Odnalezienie takich cząsteczek w funkcjonującym mózgu nie powinno zaskakiwać. Nauka o mózgu to z pewnością nauka ścisła, zupełnie przeciwna takim dziedzinom, jak historia ludzkości, psychologia czy kultura. Łączyła się raczej z mechaniką kwantową, charakteryzowały ją wzory matematyczne. Fakt ten był niezwykle znaczący.

Zatem, rozpatrując na mikroskopijnym poziomie strukturalnym: w mózgu znajdował się spory fragment przeszłości jednostki, zakodowany w unikalnej i skomplikowanej sieci synaps, mikrotubul, dimerów, sąsiadującej wody i łańcuchów aminokwasów. Wszystkie te składniki były wystarczająco małe i położone blisko siebie, aby wzajemnie oddziaływać poprzez efekt kwantowy. Świadomość stanowiły rozchodzące się i kurczące wzorce fluktuacji kwantowej, które zawierały się bądź były generowane w określonych częściach mózgu; stanowiły rezultat fizycznej struktury wyrażonej na wielu poziomach. Niezwykle ważny był na przykład hipokampus, zwłaszcza jego ząbkowany region splotów nerwowych i prowadzące do nich nerwy. Hipokampus okazał się niezwykle wrażliwy na ruch w układzie limbicznym, który leżał w mózgu bezpośrednio pod nim i był siedliskiem uczuć, tym, co starożytni nazywali sercem. Z tego związku wynikało, że łączący się z danym wydarzeniem ładunek emocji miał dużo wspólnego z rozkładem informacji w pamięci. Człowiekowi przydarzały się różne sprawy, świadomość była ich świadkiem albo ich doświadczała i przeżycia te zmieniały mózg, stając się na zawsze jego częścią; szczególnie zdarzenia, które zwiększały stopień emocjonalny. Sax uważał, że ten opis jest prosty i zrozumiały. Zgadzał się z nim — to, co najbardziej czuł, pamiętał najlepiej, zapominał natomiast nawet najlepiej uwiecznione kwestie, jeśli nie łączyły się z emocjami; nie było to właściwie zapominanie, ale zahamowanie pamięci, represja wspomnień.

Jednakże po tej wstępnej zmianie w mózgu rozpoczynał się powolny proces degradacji. Faza przypominania różniła się u każdego człowieka, lecz nigdy nie dorównywała siłą magazynowaniu pamięci i bardzo trudno było nad nią panować. Informacje trafiały do mózgu w postaci wzorca, ale nie zawsze udawało sieje przywołać, a jeśli ktoś nie pamiętał wzorca, nigdy ich sobie nie przypominał. Warto też było ćwiczyć pamięć. Z przeprowadzonych eksperymentów wynikało, że po około stu pięćdziesięciu latach magazynowania wzorzec zaczynał coraz bardziej słabnąć, zapewne z powodu nagromadzenia się efektów kwantowych wolnych rodników, które przypadkowo zebrały się w mózgu. Najwyraźniej to właśnie się obecnie przydarzało najstarszym ludziom; proces rozpadu, rozpoczynający się niemal tuż po odwzorowaniu się informacji w mózgu (natychmiast po jakimś zdarzeniu), w końcu osiągał poziom skumulowania, którego skutki były katastrofalne dla wzorców drgań, a więc także dla pamięci. Sax myślał ponuro, że nie można uniknąć tych negatywnych zmian, były pewne niczym termodynamiczne zmatowienie soczewki oka.

Gdyby jednak ktoś potrafił szczegółowo wyliczyć wszystkie swoje wspomnienia albo, jak mówili niektórzy specjaliści przedmiotu, ekforyzować je — słowo to z greckiego oznaczało coś w rodzaju „przekazu odbitego” — wówczas wzorce zostałyby wzmocnione, odnowione, a ich degradacja całkowicie powstrzymana. W rezultacie było to coś w rodzaju kuracji przedłużającej życie dla wzorców dimerowych, nazywane anamnezą albo utratą zapominania. Po takiej „kuracji” przypominanie zdarzeń było znacznie łatwiejsze lub przynajmniej równie łatwe jak tuż po zdarzeniu. W tym ogólnym kierunku szły prace nad wzmocnieniem pamięci. Niektórzy naukowcy nazywali leki i urządzenia elektryczne wykorzystywane w tym procesie „nootropikami”; Russellowi to słowo kojarzyło się z działaniem na umyśle. W aktualnej literaturze przedmiotu istniało wiele określeń dla tego procesu — w poszukiwaniu nazwy korzystano z greckich i łacińskich słowników: toteż Sax widział mnemonikę, mnemotechnikę i mnemozynikę (od bogini pamięci) oraz mimenskesthains (od greckiego słowa „pamiętać”), sam jednak preferował termin „wzmocnienie pamięci”; podobała mu się też anamneza, wydawała się bowiem najdokładniejszym określeniem dla poczynań badaczy.

Mimo praktycznych trudności ekforyzacja — pamiętanie całej własnej przeszłości czy też choćby pewnej jej znaczącej części — była czymś wspaniałym. Niestety, chodziło nawet nie o samo odkrycie anamnezy, która mogłaby stymulować taki proces, lecz także o znalezienie potrzebnego na nią czasu. Skoro ktoś przeżył już dwa stulecia, sądził, że znajdzie te kilka lat niezbędnych do zekforyzowania wszystkich znaczących zdarzeń ze swego życia.

Ciągłe ćwiczenia pamięciowe były jednakże niepraktyczne, zwłaszcza przywoływanie kolejnych wspomnień. Przyjemniej byłoby ćwiczyć pamięć w sposób ogólniejszy, wzmacniać całą sieć bez świadomego przywoływania jednego składnika po drugim. Nikt niestety nie wiedział, czy taka czynność jest w ogóle możliwa. Sax nie potrafił jej sobie wyobrazić. Gdyby jednak za pomocą, na przykład, prądu elektrycznego pobudzić nerwowy szlak do hipokampusa i „przepchnąć” sporą część adenozynotrójfosforanu przez barierę krwi mózgowej, można by w ten sposób stymulować potencjał wspomagający uczenie się; potem należałoby pobudzić wzorzec fal mózgowych oraz drgania kwantowe mikrotubul, po czym skłonić świadomość danej osoby do przypomnienia sobie i wybrania najważniejszych dla niej wspomnień; wtedy pozostałe również zostałyby — nieświadomie — wzmocnione…

Russell szybko przemyślał całą kwestię, a gdy kończył… wątek myślowy po prostu zniknął. Sax siedział w salonie mieszkania z pustką w głowie i przeklinał samego siebie za to, że nie nagrał na AI nawet kilku słów. Zdaje się, że myślał o ADP, a może to był inny trójfosforan? No cóż. Jeśli myśl była naprawdę użyteczna, wróci. Musiał w to uwierzyć! Istniała przecież taka możliwość.

Im dłużej Sax badał problemy związane z pamięcią, tym bardziej był przekonany, że przyczyną ostrej niewydolności Michela był szok wywołany amnezją Mai. Nie potrafił swego stwierdzenia udowodnić, zresztą w gruncie rzeczy fakt ten nie miał właściwie znaczenia. Było jednak prawdą, że Michel nie chciałby żyć dłużej niż pamięć Mai czy jego własna. Kochał towarzyszkę swego życia także jako swoją pacjentkę, jako swoją „pracę naukową” i wstrząsnęło nim, że Maja zapomniała o czymś tak bardzo podstawowym i istotnym (była to ostatnia kropla, która przepełniła kielich)… Związek umysłu z ciałem wydawał się tak silny, że samo oddzielenie ich od siebie było prawdopodobnie fałszywe, stanowiło pozostałość metafizyki Kartezjusza albo jeszcze wcześniejszych religijnych poglądów na duszę. Umysł stanowił życie ciała jednostki, a pamięć była jej umysłem. A zatem — poprzez proste równanie przechodnie — pamięć równała się życiu i jeśli umierała pamięć, zanikało życie. Michel zapewne uświadomił to sobie w swojej ostatniej traumatycznej półgodzinie, kiedy — z żalu za umierającym umysłem ukochanej kobiety — jego jaźń zapadła się w śmiertelną arytmię.

Aby żyć naprawdę, człowiek musi pamiętać, pozostawała więc ekforyzacja — jedyna odpowiednia metoda anamnestyczna. Nie istniało inne wyjście: trzeba było jej spróbować.

Oczywiście istniało niebezpieczeństwo. Jeśli Saxowi uda się rozwinąć „wzmacniacz pamięci”, mógłby on uderzyć od razu w cały układ człowieka; nikt nie jest w stanie przewidzieć, jak się będzie czuła dana osoba. Należało po prostu spróbować. Przeprowadzić eksperyment. Eksperyment na sobie. No cóż, Sax nie byłby pierwszy. Wład najpierw sam się poddał kuracji gerontologicznej, chociaż mogła go zabić, Jennings wstrzyknął sobie szczepionkę przeciwko ospie, a przodek Arkadego, Aleksandr Bogdanów, „wymienił” swoją krew z krwią młodego mężczyzny chorego na malarię oraz gruźlicę i zmarł niedługo później, podczas gdy tamten żył jeszcze trzydzieści lat. W środowisku naukowym znana też była opowieść o młodych fizykach z Los Alamos, którzy wywołali pierwszy wybuch atomowy, zastanawiając się, czy nie spali on doszczętnie całej ziemskiej atmosfery; był to wyjątkowo szokujący przypadek eksperymentowania na sobie. W porównaniu z tymi przykładami, wprowadzenie do własnego organizmu kilku aminokwasów nie wydawało się niczym szczególnym, przypominało testowanie LSD przez doktora Hoffmana. Przypuszczalnie ekforyzacja była przeżyciem mniej dezorientującym niż LSD, ponieważ gdyby wszystkie wspomnienia danej osoby zostały w jednej chwili wzmocnione, świadomość z pewnością nie byłaby w stanie zdać sobie z nich sprawy. Sax, opierając się na introspekcji, sądził, że tak zwany strumień świadomości jest w rzeczywistości nielinearny. Człowiek mógł więc — w najlepszym razie — doświadczyć szybkiego skojarzeniowego wątku wspomnień albo przypadkowej mieszaniny, zupełnie innej niż codzienne rozmyślania Saxa. Russell uważał, że sobie z nią poradzi, a przy tym zmęczyły go ciągłe kłopoty z pamięcią i pragnął zaryzykować.

Poleciał więc do Acheronu.

Tam, na miejscu starego ośrodka powstały już nowe laboratoria. Zajmowały całe wysokie skalne żebro, które pogłębiono i zabudowano. W mieście mieszkało obecnie około dwustu tysięcy osób. Równocześnie Acheron pozostał spektakularnym żebrem skalnym długości jakichś piętnastu kilometrów i wysokości sześciuset metrów; szerokość w żadnym punkcie nie przekraczała kilometra. Miejsce nadal słynęło ze swojego laboratorium czy też kompleksu laboratoriów, tak jak przed wieloma laty Echus Overlook, organizacja natomiast przypominała Da Vinciego. Gdy Praxis odświeżyła swoją infrastrukturę, Wład, Ursula i Marina zbudowali nową stację badawczą; teraz, gdy Wład umarł, Acheron żył własnym życiem i najwyraźniej nie tęsknił za swoim twórcą. Ursula i Marina kierowały odrębnymi małymi laboratoriami i nadal mieszkały w kwaterach, które niegdyś dzieliły z przyjacielem, tuż pod wierzchołkiem żebra, w bardzo wietrznym miejscu, szczelinie tylko częściowo osłoniętej posadzonymi drzewami. Obie kobiety zachowywały się w sposób jeszcze bardziej tajemniczy, były też bardziej zamknięte w sobie i zainteresowane swoimi sprawami niż za czasów Włada. Młodsi naukowcy z Acheronu traktowali je jak lokalne babcie, stare ciotki albo po prostu koleżanki z laboratorium.

Na Saxa jednakże patrzyli z takim zaskoczeniem, jak gdyby przedstawiono ich Archimedesowi. Russella niepokoił tak anachroniczny sposób traktowania, toteż poprzez częste rozmowy starał się przełamać skrępowanie młodych — próbował ich przekonać, że wcale nie zna magicznego sekretu życia, że używa słów dla określenia takich samych pojęć, co oni, że zaawansowany wiek nie zniszczył jeszcze jego umysłu i tak dalej.

Równocześnie jednak uważał ten dystans za swego rodzaju zaletę. Młodzi naukowcy stanowili grupę naiwnych empiryków i idealistycznych, energicznych entuzjastów. Przychodzący do nich z zewnątrz Sax — jednocześnie ktoś stary i nowy — potrafił wywrzeć na nich duże wrażenie podczas seminariów prowadzonych przez Ursulę na temat aktualnego stanu badań nad pamięcią. Russell proponował hipotezy, które dotyczyły stworzenia potencjalnej anamnezy, sugerował różne niezbadane ścieżki dla pracy eksperymentalnej i widział, że jego wypowiedzi młodzi naukowcy odbierają niczym proroctwa, nawet (a może zwłaszcza), kiedy były to ogólne komentarze. Jeśli luźne propozycje przypadkiem harmonizowały z kierunkiem badań młodych, wówczas reagowali entuzjastycznie. W gruncie rzeczy, im bardziej Sax był gnomiczny, tym lepiej; niewiele miało to wspólnego z nauką, ale taka była prawda.

Obserwując swoich towarzyszy, Russell uprzytomnił sobie po raz pierwszy, że uniwersalna, subtelna i niezwykle skupiona natura nauki, do której się przyzwyczaił, nie ograniczała się jedynie do laboratoriów Da Vinciego, lecz stanowiła cechę wszystkich laboratoriów spółdzielczo-przemysłowych; ogólnie rzecz biorąc, taka była marsjańska nauka. Naukowcy sami decydowali o własnych badaniach w stopniu nie znanym na Ziemi za czasów młodości Saxa; działali bardzo szybko i poczynali sobie niezwykle energicznie. Russell pamiętał, że środki konieczne do wykonania pracy należały kiedyś do innych osób lub instytucji pilnujących własnego interesu i posiadających własną biurokrację, toteż ludzka działalność ogromnie i nierzadko w sposób bezsensowny rozmieniała się na drobne; wiele wysiłku poświęcano często na sprawy trywialne, takie jak finansowy zysk instytucji kontrolujących laboratorium. Acheron natomiast stanowił półautonomiczną, częściowo zamkniętą społeczność, odpowiedzialną jedynie wobec sądów ekologicznych i — ma się rozumieć — konstytucji. Naukowcy sami postanowili, jakie prowadzić badania, a gdy proszono ich o pomoc w ciekawej sprawie, reagowali natychmiast.

Okazało się, że Sax nie będzie musiał samotnie eksperymentować ze wzmacnianiem pamięci. Laboratoria Acheronu bardzo się zainteresowały tą kwestią, Marina nadal działała w głównym, miejskim laboratorium, a miasto zachowało ścisłe kontakty z Praxis, dzięki czemu miało dostęp do wszystkich zasobów konsorcjum. Poza tym, wiele tutejszych laboratoriów prowadziło już eksperymenty z pamięcią, ponieważ z oczywistych przyczyn problem ten zajmował sporą część projektu badań związanych z przedłużaniem życia. Marina twierdziła, że obecnie — w takiej czy innej formie — poświęcano pracy nad długowiecznością mniej więcej dwadzieścia procent całego ludzkiego wysiłku, ale sama długowieczność była bezcelowa — tak długo jak reszta układu, musiała istnieć pamięć. Nic więc dziwnego, że skupiał się nad nią taki kompleks laboratoriów, jak Acheron.

W kilka dni po przyjeździe Sax spożywał śniadanie w mieszkaniu Mariny i Ursuli. Siedzieli tylko we troje, odseparowani od pozostałych przenośnymi, pokrytymi batikami z Dorsa Brevia, ściankami oraz drzewami w donicach. Nie wspominali Włada, nawet nie wymienili jego imienia. Saxowi, który był świadom niezwykłości zaproszenia, trudno się było skupić na rozmowie. Znał obie kobiety od dwóch stuleci i obie bardzo szanował (szczególnie Ursulę ze względu na jej wrażliwość), niestety, wcześniej dość rzadko z nimi rozmawiał. Teraz siedział w przewiewnym pomieszczeniu, jadł, spoglądał na swoje towarzyszki bądź wypatrywał przez szklane ściany. Na północy rozciągał się wąski pas błękitu, zatoka Acheron — głębokie wcięcie w Morze Północne — a na południu, daleko za pierwszym pobliskim horyzontem, widniało ogromne cielsko Olympus Mons. Pomiędzy nimi ciągnęły się mocno zdeformowane, zerodowane, popękane, dziobate stare wylewy magmowe; w każdej kotlinie znajdowała się mała oaza zieleni porastającej czarniawy, pustynny płaskowyż.

— Zastanawiamy się — odezwała się Marina — dlaczego psychologowie eksperymentalni w każdym pokoleniu zawsze informowali o kilku odrębnych przypadkach osób o prawdziwie wyjątkowej pamięci, a nikt nigdy nie próbował wyjaśniać ich fenomenów poprzez pamięciowe wzorce okresu.

— W gruncie rzeczy, strasznie szybko zapominano o tych osobach — dodała Ursula.

— Właśnie. A później, kiedy ktoś czytał o danym przypadku, nie chciał wierzyć w jego prawdziwość. Zawsze mówiono o łatwowierności ludzi w dawnych czasach. Zazwyczaj nie sposób znaleźć żadnej żywej osoby, która potrafi odtworzyć opisany eksperyment, twierdzi się więc, że wcześniejsi badacze popełnili błąd albo oszukiwali. Wiele przypadków jednakże całkiem dobrze udokumentowano.

— Na przykład? — spytał Sax. Nie przyszło mu wcześniej do głowy, aby czytać anegdoty lub nieco bardziej prawdziwe historie realnie żyjących osób. Teraz doszedł do wniosku, że warto by poświęcić trochę czasu na takie badania.

— Dyrygent Toscanini znał na pamięć każdą nutę dla każdego instrumentu — odparła Marina — ponad dwustu pięćdziesięciu dzieł symfonicznych oraz słowa i muzykę około stu oper, plus dużo krótszych dzieł.

— Sprawdzono to?

— W pewnym sensie. Fagocista miał kłopoty z fagotem. Powiedział o tym Toscaniniemu, który zastanowił się i odparł, że tego wieczoru nie musi grać którejś nuty. Tego typu sytuacje. Dyrygował bez nut i pamiętał, który z grających opuścił jakiś dźwięk…

— No, no, no…

— Podobną pamięć miał muzykolog nazwiskiem Tovey — wtrąciła Ursula. — U muzyków nie jest to nic niezwykłego. Gdyby muzyka stanowiła język, takie wyczyny uznano by za coś nieprawdopodobnego.

— Hm.

— Pewien profesor z Uniwersytetu Cambridge na początku dwudziestego pierwszego wieku — kontynuowała Marina — posiadał ogromną wiedzę na temat specyfiki wszystkich gatunków muzycznych. Równie świetnie pamiętał poezje, fakty historyczne, dane matematyczne i swoją własną przeszłość. „Zainteresowanie to coś realnie istniejącego”, mawiał. „Zainteresowanie powoduje skupienie uwagi”.

— To prawda — stwierdził Sax.

— Przeważnie wykorzystywał swoją pamięć dla spraw, które uważał za interesujące. Nazywał to „zainteresowaniem znaczeniem”. W 2060 roku sprawdzono, że pamięta listę dwudziestu trzech słów, których nauczył się w 2032 do pewnego testu. I tak dalej.

— Chciałbym dowiedzieć się o nim więcej.

— Cóż — oznajmiła Ursula. — Był osobą znacznie bardziej przeciętną niż tak zwani kalendarzowi rachmistrze albo ci, którzy potrafią sobie bardzo szczegółowo przypomnieć widziane przez moment obrazki. Tacy często nie bardzo sobie radzą z innymi życiowymi problemami.

Marina pokiwała głową.

— Tak jak Łotysz Szereszkiewski albo mężczyzna znany jako V.P., który pamiętał ogromne ilości przypadkowych faktów. Obaj doświadczali doznawania równoczesnego.

— A tak. Może z powodu nadaktywności hipokampicznej.

— Może.

Kobiety wymieniały kolejne przykłady. W latach trzydziestych dwudziestego wieku niejaki Finkelstein potrafił z niezwykłą szybkością obliczyć dane wyborcze dla całych Stanów Zjednoczonych. Niektórzy badacze Talmudu nie tylko znali na pamięć całą księgę, lecz także miejsce każdego słowa na każdej stronie. Greccy gawędziarze pamiętali w ten sam sposób dzieła Homera. Byli też ludzie, którzy podobno z wielkim sukcesem używali renesensowej metody „pałacu pamięci”; Sax po wstrząsie sam jej próbował z całkiem przyzwoitymi rezultatami.

— Te nadzwyczajne zdolności wydają się innym zjawiskiem niż zwykła pamięć — zauważył Sax.

— Jest to pamięć eidetyczna — wyjaśniła Marina — oparta na wizerunkach, które powracają w sposób bardzo szczegółowy. Podobno w taki sposób zapamiętuje większość dzieci. Potem, w okresie dojrzewania, sposób zapamiętywania się zmienia, przynajmniej u większości ludzi. Tamte osoby natomiast w pewnym sensie nigdy nie przestają być dziećmi.

— Hm — mruknął Sax. — Zastanawiam się, czy istnieje górna granica stałego rozdziału umiejętności. Może ci ludzie są przykładami rzadkiego podziału bimodalnego.

Marina wzruszyła ramionami.

— Tego nie wiemy. Znamy jednakże pewną genialną pod tym względem osobę.

— Naprawdę?!

— Tak. Chodzi o Zeyka. Przeprowadził się tu wraz z Nazik, możemy więc go poddawać pewnym badaniom. Jest gotów do współpracy, a żona dodatkowo go zachęca, mówiąc, że w ten sposób Zeyk może zrobić wiele dobrego dla innych. Widzisz… Jej się nie podobają jego zdolności, a on sam nie potrafi ich wykorzystywać. Czasem robi różne sztuczki obliczeniowe, jednak prawda jest taka, że pamięta swoją przeszłość nadzwyczaj szczegółowo.

— Zdaje mi się, że pamiętam, jak słuchałem jego opowieści — powiedział Sax. Obie kobiety roześmiały się i zaskoczony Sax zawtórował im. — Chciałbym się przyjrzeć waszemu eksperymentowi.

— Jasne. Zeyk jest w laboratorium Smadar. Całość jest bardzo ciekawa. Naukowcy oglądają na wideo wydarzenia, których był świadkiem, a następnie zadają mu związane z tamtą sytuacją pytania. Podczas gdy Zeyk mówi im, co zapamiętał, obserwują na monitorach zachowanie jego mózgu.

— Brzmi niezwykle interesująco.

Ursula zaprowadziła Saxa do długiego, przyciemnionego laboratorium, w którym stało kilka kozetek zajętych przez badane osoby. Na monitorach albo w postaci hologramów migotały kolorowe obrazki. Inne łóżka były puste i wyglądały dziwnie złowieszczo.

Większość kozetek zajmowali młodzi tubylcy. Zeyk w ich otoczeniu wyglądał jak okaz Homo habilis z prehistorii, któremu sprawdzano pojemność mózgu. Miał na sobie hełm najeżony elektrodami. Na białej brodzie starca lśniły kropelki potu, oczy miał zapadnięte i zmęczone, pod nimi widniały sińce, skóra była wyschnięta. Po drugiej stronie siedziała Nazik, trzymając męża za rękę. Obok Arabki w powietrzu unosił się hologram — szczegółowy, trójwymiarowy, przezroczysty wizerunek jakiejś części mózgu Zeyka; na obrazie stale — niczym błyskawice — mrugały kolorowe światła, tworząc wzory w barwach zieleni, czerwieni, błękitu i jasnego złota. Na ekranie przy kozetce przesuwał się film — kolonia w małym namiocie, po zmroku. Młoda kobieta, przypuszczalnie badaczka imieniem Smadar, zadawała pytania.

— A zatem Ahadowie zaatakowali Fetahów?

— Tak. W każdym razie walczyli i mnie się wydawało, że to Ahadowie zaczęli. Sądzę jednak, że ktoś ich przeciwko sobie podjudził. Ktoś wypisywał slogany na oknach.

— Czy wewnątrz Braterstwa Muzułmańskiego często dochodziło do tak ostrych zatargów?

— W tamtym czasie, rzeczywiście się zdarzały. Chociaż nie wiem, dlaczego doszło do zamieszek tamtej nocy. Na pewno ktoś ich podjudził. Mieliśmy wrażenie, że nagle wszyscy poszaleli.

Sax czuł ucisk w żołądku. Potem poczuł dziwne zimno, jak gdyby do pokoju wpuszczono lodowate powietrze z dworu. Małym namiotowym miastem na ekranie była Nikozja. Zeyk i Smadar rozmawiali o nocy, podczas której zabito Johna Boone’a. Kobieta patrzyła na ekran, zadawała pytania, a słuchając odpowiedzi, obserwowała zachowanie mózgu Zeyka na hologramie. Arab spojrzał w pewnej chwili na Saxa, kiwnął głową na powitanie, po czym powiedział:

— Russell również tam był.

— Doprawdy? — mruknęła Smadar, mierząc Saxa wzrokiem.

— Tak.

Sax od lat nie wspominał tych zdarzeń; od dziesięcioleci, a może nawet od stuleci. Teraz uprzytomnił sobie, że nigdy ponownie nie odwiedził Nikozji, nie był tam ani razu od owej nocy. Unikał tego miasta. Bez wątpienia nastąpiło psychologiczne zahamowanie. Bardzo lubił Johna, który pracował dla niego przed zabójstwem przez wiele lat. Byli przyjaciółmi.

— Widziałem, jak go zaatakowano — oznajmił, zaskakując wszystkich.

— Naprawdę! — krzyknęła Smadar. Teraz również Zeyk, Nazik, Ursula oraz Marina patrzyli na niego.

— Co widziałeś? — spytała go Smadar, spojrzawszy krótko na ruchliwy obraz fal mózgowych. Te ciągłe błyskawice, ta drgająca, milcząca, elektryczna burza to była ich przeszłość. A także ich praca.

— Widziałem walkę — odparł powoli Sax, z niepokojem patrząc na hologramowy wizerunek niczym w kryształową kulę. — Na jakimś małym placu, gdzie boczna ulica łączyła się z centralną aleją. Blisko medyny.

— To byli Arabowie? — spytała młoda kobieta.

— Być może — odrzekł Sax. Zamknął oczy. Obrazy przeszłości nie napłynęły, ale starał się je sobie wyobrazić. Czuł się jak ślepiec. — Tak, chyba tak.

Otworzył oczy i zobaczył, że Zeyk nadal na niego patrzy.

— Widziałeś ich? — wykrakał. — Możesz mi powiedzieć, jak wyglądali?

Sax potrząsnął głową, potem się zamyślił. Na ekranie pojawiły się ciemne ulice Nikozji, migocząc światłem jak myśli we wzburzonym umyśle Zeyka.

— Wysoki mężczyzna ze szczupłą twarzą, czarnym wąsem. Wszyscy mieli czarne wąsy, lecz jego były dłuższe… Krzyczał na innego mężczyznę, nie na Boone’a, ale na człowieka, który atakował Boone’a.

Zeyk i Nazik spojrzeli po sobie.

— Yussuf — stwierdził Zeyk. — Yussuf i Nejm. Kierowali wówczas Fetahami i jak nikt nie lubili Boone’a. A kiedy później tej nocy w naszym mieszkaniu pojawił się Selim, przed śmiercią powiedział: „Boone mnie zabił, Boone i Chalmers”. Nie powiedział: „Zabiłem Boone’a”, ale: „Boone zabił mnie”. — Zeyk znowu popatrzył na Saxa: — Ale co się wtedy zdarzyło? Co zrobiłeś?

Sax zadrżał. Dlatego właśnie nigdy nie wrócił do Nikozji i nigdy nie pomyślał o tej nocy, o tym krytycznym momencie… Ponieważ wtedy zawahał się. Po prostu się bał.

— Widziałem ich po drugiej stronie placu. Byłem dość daleko i nie wiedziałem, co zrobić. Powalili Johna i gdzieś go zabrali. A ja… patrzyłem. Później… Wraz z jakąś grupą biegłem za nimi. Nie wiem, kim byli moi towarzysze. Pociągnęli mnie ze sobą. Napastnicy uciekali bocznymi uliczkami, w ciemnościach i nasza grupa… Zgubiliśmy ich.

— Prawdopodobnie w twojej grupie znajdowali się przyjaciele napastników — zauważył Zeyk. — Zgubiliście ich zgodnie z planem.

— Ach — szepnął Sax. Przypomniał sobie wąsatego mężczyznę z grupy. — To możliwe.

Poczuł mdłości. Dlaczego wtedy odpowiednio nie zareagował, dlaczego? Obrazy na ekranie migały, błyski w ciemnościach. Wizerunek kory mózgowej Zeyka drgał mikroskopijnymi, kolorowymi błyskawicami.

— Więc to nie był Selim — powiedział Zeyk do Nazik. — Ani Selim, ani Frank Chalmers.

— Powinniśmy powiedzieć o tym Mai — oświadczyła Nazik. — Musimy jej powiedzieć!

Zeyk wzruszył ramionami.

— Nic ją to nie będzie obchodziło. Skoro Frank podjudził Selima przeciwko Johnowi, jakie ma znaczenie, że zabił ktoś inny?

— Ale uważasz, że zabił go ktoś inny? — spytała Smadar.

— Tak. Yussuf i Nejm. Fetahowie. Albo ktoś, kto podburzał ludzi przeciwko sobie. Może Nejm…

— Który nie żyje.

— Yussuf także — mruknął Zeyk ponuro. — I wszyscy inni, którzy zaczęli zamieszki tamtej nocy… — Potrząsnął głową i obraz na ekranie lekko zadrżał.

— Powiedz mi, co się zdarzyło potem — poprosiła Smadar.

— Unsi al-Khan wbiegł na hajr i zawiadomił nas, że napadnięto Boone’a. Unsi, hmm… Tak czy owak, poszedłem z innymi do Bramy Syryjskiej, aby sprawdzić, czy ktoś przez nią wychodził. W tamtym okresie arabska metoda egzekucji polegała na wyrzuceniu skazanego na zewnątrz. Stwierdziliśmy, że bramy użyto raz. Nikt nie wrócił tamtędy do środka.

— Pamiętasz kod śluzy powietrznej? — spytała Smadar.

Zeyk zmarszczył brwi, poruszył ustami, zamknął oczy.

— Cyfry były częścią ciągu Fibonacciego. Pamiętam, że zwróciło to moją uwagę. Pięć, osiem, jeden, trzy, dwa, jeden.

Sax był zaskoczony. Smadar pokiwała głową.

— Kontynuuj.

— Potem przybiegła jakaś nie znana mi kobieta i powiedziała, że Boone’a znaleziono na farmie. Poszliśmy za nią do kliniki w medynie. Klinika była nowa, wszystko czyste i lśniące, jeszcze żadnych zdjęć na ścianach… Sax, byłeś tam wraz z resztą obecnych w mieście przedstawicieli pierwszej setki: Chalmersem, Tojtowną i Samanthą Hoyle.

Sax stwierdził, że zupełnie tego nie pamięta. A może… Obraz Franka o zarumienionej twarzy i Maja, ubrana w jakiś biały kostium; jej usta wyglądały jak pozbawione krwi. Nie, to było na dworze, na obsypanej potrzaskanym szkłem alei. Sax powiedział im już o ataku na Boone’a i Maja stale krzyczała: „Nie powstrzymałeś ich? Nie powstrzymałeś?”. Wtedy właśnie Russell sobie uświadomił, że rzeczywiście ich nie powstrzymał, że nie pomógł przyjacielowi, że stał zmrożony, w szoku i obserwował, jak napadnięto i zabrano Johna. „Próbowaliśmy”, powiedział wtedy Mai. „Próbowałem”. Niestety, to było kłamstwo.

Kliniki jednak nie pamiętał. Zamknął oczy, tak jak Zeyk, zacisnął powieki, jak gdyby zamierzał wycisnąć kolejny wizerunek. Nic nie zobaczył. Pomyślał, że pamięć działa w bardzo dziwny sposób. Sax pamiętał krytyczne momenty; były przykre i odczuwał ból, gdy je wspominał. Reszta wspomnień umknęła. Najwyraźniej, aby pamiętać, niezbędne jest współdziałanie układu limbicznego i emocjonalnego ładunku każdego incydentu. Chyba że dany fakt zostaje zakodowany albo wryje się w pamięć.

Zeyk wymieniał kolejno imiona znanych mu osób, które spotkał w prawdopodobnie bardzo zatłoczonej poczekalni kliniki, później opisał twarz lekarki, informującej ich o śmierci Boone’a.

— Powiedziała: „Nie żyje. Zbyt długo przebywał na zewnątrz”. Wtedy Maja położyła rękę na ramieniu Franka, a ten podskoczył.

— Musimy zawiadomić Maję — szepnęła Nazik.

— Frank powiedział jej: „Przykro mi”. Uważałem, że to było dość niezwykłe. Maja burknęła coś, że i tak nigdy nie lubił Johna. To była prawda. Frank w pierwszej chwili nawet przytaknął, ale potem wyszedł. Był wściekły na Maję. Przed odejściem mruknął: „Skąd, do cholery, możesz wiedzieć, co lubię, a czego nie”. Taka cierpka uwaga. Nie podobała mu się jej arogancja i sam pomysł, że Maja zna jego charakter. — Zeyk potrząsnął głową.

— Słyszałem tę rozmowę? — spytał Sax.

— …Tak. Siedziałeś obok Mai, po jej drugiej stronie. Byłeś oszołomiony. Płakałeś.

Sax nie mógł sobie tego przypomnieć. Zawsze uważał, że o wielu jego poczynaniach nikt poza nim nie ma pojęcia, teraz nagle uprzytomnił sobie, że wiele jego uczynków pamiętają inni ludzie, choć on sam nie potrafi ich sobie przypomnieć. Jak mało tamci wiedzieli! Jak mało!

Zeyk ciągnął opowieść o dalszej części tamtej nocy i poranku. Przybycie Selima, jego śmierć. Następny dzień po wyjeździe Zeyka i Nazik z Nikozji, kolejny dzień. Później Ursula powiedziała Saxowi, że stary Arab umiał równie szczegółowo opowiedzieć każdy tydzień swego życia.

Teraz jednak Nazik przerwała sesję.

— Myślę, że Zeyk jest już zmęczony — powiedziała do Smadar. — Wróćmy do tego jutro.

Badaczka zgodziła się i zaczęła stukać w klawiaturę komputera. Zeyk patrzył na ciemny sufit z szaleństwem w oczach. Sax zdał sobie sprawę, że zbyt dobrze działająca pamięć to także choroba. W jaki sposób jednak człowiek może tak wiele pamiętać? Jaki był tego mechanizm? Ten obraz mózgu Zeyka, kolejny przykład aktywności kwantowej — błyskawice migoczące w korze mózgowej… Umysł, w którym przeszłość tkwiła znacznie mocniej niż u innych starych ludzi, nieczuły na schorzenie uszkodzenia pamięci, chociaż Sax uwierzył już, że z czasem u każdego musi do tego dojść… No cóż, mózg Zeyka poddano wszelkim możliwym testom. Istniała możliwość, że sekret starego Araba nie zostanie odkryty. W nieświadomości działo się po prostu zbyt wiele. Tak jak tamtej nocy w Nikozji.

Wstrząśnięty Sax przebrał się w ciepły kombinezon i wyszedł na zewnątrz. Przyjemnie było pochodzić po terenie otaczającym Acheron i oderwać się od naukowych problemów.

Skierował się na północ, ku morzu. Niektóre z najlepszych pomysłów dotyczących pamięci przychodziły mu do głowy właśnie podczas spacerów po morskim brzegu, na trasach tak bardzo okrężnych, że nigdy nie potrafił znaleźć dwa razy tej samej drogi — zresztą nigdy praktycznie nie zwracał uwagi na teren, zatracał się w myślach albo w najbliższych cechach krajobrazu i sporadycznie rozglądał się wokół, aby zobaczyć, dokąd dotarł. W gruncie rzeczy, w tym regionie trudno było się zgubić. Z wierzchołka każdego podłużnego szczytu widoczne było żebro Acheronu, niczym grzbiet ogromnego smoka. Patrząc w innym kierunku, z wielu miejsc można było dostrzec szeroki, niebieski obszar zatoki Acheron. Pomiędzy żebrem i zatoką rozciągał się skalisty płaskowyż pocięty ukrytymi oazami; milion mikrośrodowisk, każdą szczelinę wypełniała roślinność. Pejzaż zupełnie nie przypominał topniejącego polarnego wybrzeża po drugiej stronie morza; ten skalisty płaskowyż i jego małe ukryte roślinne zbiorowiska wydawały się tu trwać od niepamiętnych czasów, wyglądały naturalnie, mimo iż uprawiali je ekopoeci z Acheronu. Wiele oaz stanowiło eksperyment tutejszych ogrodników i Sax traktował je jako środowiska powstałe w sposób sztuczny — omijał, patrzył na nie z kolejnych stromościennych alasów i zastanawiał się, co odpowiedzialny za ich powstanie ekopoeta próbował odkryć. Nie istniało niebezpieczeństwo, że tutejsza gleba całkowicie spłynie do morza, chociaż na widok tej zaskakującej zieleni ujść sięgających aż w doliny można było podejrzewać, że część żyznej gleby zabierały strumienie. Ujściowe błota wypełniały się zerodowaną ziemią, a równocześnie — wraz z Morzem Północnym — rosło ich zasolenie…

Podczas wędrówki obserwacje Saxa co jakiś czas przerywały myśli o Johnie. Boone pracował dla niego przez ostatnie kilkanaście lat swego życia i często toczyli dyskusje na temat stale ewoluującej marsjańskiej sytuacji. To były bardzo istotne lata, a John wydawał się wówczas zawsze szczęśliwy, wesoły, pewny siebie, godny zaufania, lojalny, pomocny, przyjazny, życzliwy, uprzejmy, posłuszny, radosny, zapobiegliwy, odważny, konkretny i pełen szacunku… Nie, nie, wcale nie… Bywał także obcesowy, niecierpliwy, arogancki, leniwy, nieporządny, uzależniony od leków i dumny. Jednak Sax polegał na nim i kochał go jak dużego brata, który chroni przed światem zewnętrznym. A potem go zabili! Mordercy! Nie potrafili znieść odwagi Boone’a, więc go zabili, a Sax stał, obserwował i nic nie zrobił. Zamarł z szoku i strachu.

„Nie powstrzymałeś ich?”, krzyczała Maja. Przypomniał sobie teraz jej słowa, jej ostry głos. „Nie, bałem się. Nic nie zrobiłem”. Prawdę mówiąc, niewiele mógł wtedy zrobić. Przedtem, kiedy zaczęły się napaści na Johna, mógł mu wyznaczyć inne, mniej ryzykowne zadania, załatwić mu ochroniarzy czy też raczej — ponieważ Boone nigdy by nie zaakceptował bezpośrednich opiekunów — zatrudnić takich, którzy śledziliby go w tajemnicy i pomagali mu w chwilach, gdy jego przyjaciele stają z boku, zaszokowani i tylko patrzą. Niestety, Sax nikogo nie wynajął i zabito jego przyjaciela, brata, który czasami śmiał się z niego, lecz także bardzo go kochał.

Sax szedł po popękanej równinie. Był roztargniony, oszołomiony stratą przyjaciela, która miała miejsce sto pięćdziesiąt trzy lata temu. Czasami miał wrażenie, że nie istnieje coś takiego jak czas.

Potem zatrzymał się na krótko, a wtedy widok zwierząt przywrócił go do rzeczywistości. Małe, białe gryzonie węszyły wśród zieleni bagiennej trawy. Były bez wątpienia bliższe polarnym królikom, jednak z powodu barwy przypominały raczej laboratoryjne szczury, które zgodnie z legendą stworzyły mózg Saxa. Białe szczury laboratoryjne, lecz bez ogonów… zmutowane szczury laboratoryjne… w końcu swobodne; uciekły z klatek w świat i teraz wędrowały po gęstej, zielonej trawie łąkowej niczym nadrealne zjawy z halucynacji. Wszystkie kręciły się na ślepo i poruszały wąsami, sprawdzając teren wśród kęp trawy; szukały smakołyków. Chrupały ziarna, orzechy i kwiaty. Johna bardzo bawiła opowieść o umyśle Saxa, który stworzyło sto szczurów laboratoryjnych… Przez głowę Russella przelatywały setki swobodnych myśli. Oto jest nasze ciało.

Przykucnął i tak długo obserwował małe gryzonie, aż poczuł zimno. Na równinie mieszkały też większe stworzenia, które na chwilę przyciągały jego wzrok — jelenie, łosie europejskie i amerykańskie, kozice, renifery, karibu, czarne niedźwiedzie, grizzly, nawet stada wilków, przemieszczających się jak szybkie, szare cienie. Wszystkie one wydawały się Saxowi stworami ze snu, toteż za każdym razem, gdy spostrzegał choćby jedno zwierzę, czuł strach, wstrząs i oszołomienie. Ich istnienie nie wydawało mu się tu możliwe, a już na pewno zwierzęta wyglądały nienaturalnie. A jednak były. I te małe śnieżne króliki, szczęśliwe w swej oazie. Trudno nazwać ów świat naturą albo kulturą — to był po prostu Mars.

Sax pomyślał o Ann. Zapragnął, żeby je zobaczyła.

Często ostatnio o niej myślał. Tak wielu z jego przyjaciół już nie żyło, lecz ona trwała, ciągle mógł z nią porozmawiać, ciągle istniała taka możliwość. Sprawdził i dowiedział się, że Ann nadal mieszka w kalderze Olympus Mons wśród zaludniającej tę krainę małej społeczności „czerwonych” amatorów wspinaczek. Społeczność kaldery zmieniała się — jedni przyjeżdżali, drudzy wyjeżdżali — aby utrzymać populację na niskim poziomie. Wszystkich ich pociągały zarówno strome ściany, jak i prymitywne warunki. Chociaż, Sax dowiedział się też, że Ann zostaje w kalderze tak długo, jak jej się podoba; wyjeżdżała rzadko. Tak mu powiedział Peter, który zresztą słyszał o tym od kogoś innego. Smutna była wzajemna niechęć matki i syna. Smutna i bezsensowna. Jednak oziębienie stosunków członków rodzin często było nieodwracalne.

Tak czy owak, Ann przebywała na Olympus Mons, czyli niemal w zasięgu wzroku, tuż za południowym horyzontem, a Sax chciał z nią porozmawiać. Przyszło mu do głowy, że gdy przypomina sobie jakieś dotychczasowe zdarzenie na Marsie, dyskutuje o nim w myślach z Ann. Nie była to kłótnia (taką miał w każdym razie nadzieję), lecz nie kończąca się próba perswazji. Skoro rzeczywistość błękitnego Marsa tak bardzo zmieniła Saxa, może zmieni też Ann, jego odwieczną przeciwniczkę? Czy nie było to prawie nieuniknione, a może nawet konieczne? Może już doszło do tej zmiany? Sax czuł, że w ciągu ostatnich lat polubił wszystko, co Ann kochała w Marsie, i teraz chciał, aby — jeśli to możliwe — odwzajemniła jego uczucia dla rozwijającej się planety. Ann stała się dla niego, zresztą w bardzo niewygodny sposób, miarą wartości wysiłków związanych z przekształcaniem Marsa. Była osobą wartościującą czy też akceptującą. To dziwne uczucie po prostu w nim tkwiło i Sax nie potrafił się z nim uporać.

Inną nieprzyjemną zadrą było nagłe, ponownie uświadomione poczucie winy związane ze śmiercią Johna; Sax próbował zapomnieć o tej sprawie. Skoro zapominał interesujące myśli, powinien umieć zapomnieć również straszne, prawda? John umarł i Sax nie mógł wtedy w żaden sposób temu zapobiec. Bardzo prawdopodobne wyjaśnienie. Nie do podważenia. Nie sposób cofnąć się w przeszłość. Johna zabito, a Sax zawiódł i mu nie pomógł. Cóż… Russell żył, a Boone nie. I tyle. Nie znaczyło to nic z wyjątkiem wielkiego węzłowo-sieciowego układu tkwiącego w umysłach wszystkich ludzi, którzy znali Saxa. A on nie potrafił tego zmienić.

Ann jednak żyła. Wspinała się na ściany kaldery Olympusa. Sax, jeśli tylko zechce, może z nią porozmawiać. Na pewno nie przyjedzie na jego prośbę, będzie musiał pojechać w góry i odszukać ją. Mógł to zrobić, sprawa była ważna. Prawdziwy ból związany ze śmiercią Johna łączył się ze śmiercią sposobności — Russell nie mógł już z nim porozmawiać! Nadal jednak mógł pomówić z Ann, nadal istniała szansa!

Badania nad anamnezą trwały. Pobyt w Acheronie sprawiał Saxowi radość: dni spędzane w laboratoriach, dyskusje z ich kierownikami poświęcone prowadzonym eksperymentom; Russell pytał, jak może im pomóc. Raz w tygodniu — seminarium, podczas którego zbierali się przed monitorami, omawiali rezultaty badań, mówili o planach na przyszłość.

Niektóre osoby co jakiś czas przerywały pracę naukową i pomagały w uprawie roli lub brały udział w innych fizycznych zajęciach; czasem wychodziły na wycieczki. Gdy wracały, często w ich głowach roiło się od pomysłów i zawsze niosły w sobie nowy ładunek energii.

Na cotygodniowych zebraniach Sax siadywał w salkach seminaryjnych i wpatrywał się w filiżanki z kawą, w poobijane blaty drewnianych stołów, poplamione kręgami brązowej kawy i czarnej kavy albo w lśniące bielą tablicowe ekrany pokryte schematami, chemicznymi wykresami i gmatwaniną długich strzałek wskazujących skróty i symbole alchemiczne, które tak bardzo uwielbiał Michel. Na ten widok Sax czuł dziwną, niemal sprawiającą ból radość; miał wrażenie, że z jego układu limbicznego wypływa jakaś parasympatyczna reakcja. Tak, to była nauka, dobry Boże, prawdziwa marsjańska nauka! Marsjańscy naukowcy pracowali razem dla jednego znaczącego celu i przeznaczonego dla wspólnego dobra. Wykorzystywali całą swoją mądrość, umiejętności, teorię i eksperyment, wymieniali poglądy, z każdym tygodniem pogłębiali swoją wiedzę na temat nie zbadanych dotąd sfer ludzkiego umysłu i życia. Obserwowanie młodych naukowców przy pracy tak bardzo uszczęśliwiało Russella, że niemal nie przywiązywał wagi do ich wniosków; najważniejsze były same badania.

Krótkotrwała pamięć Saxa była uszkodzona. Codziennie doświadczał zaćmień pamięci i doznań, które nazywał „mam na końcu języka”. Czasami na seminariach przerywał prawie w pół zdania, siadał i gestem dawał innym do zrozumienia, że skończył swoją wypowiedź. Zebrani kiwali głowami, a osoba przy tablicy kontynuowała wypowiedź. Tak, Sax musiał rozwiązać ten problem. Bez wątpienia, wiele zagadek czekało na odkrycie — na przykład problem ostrej niewydolności czy też inne kwestie związane ze starzeniem. Cóż, zapewne nigdy nie zabraknie „wielkich nie wyjaśnionych”. Tymczasem jednak najważniejszy był problem anamnezy.

Badacze poszukiwali leku. Jedną jego część miała stanowić wzmacniająca mieszanina proteinowo-syntezowa, w skład której wchodziły nawet amfetaminy i chemiczne pochodne strychniny, drugą — przenośniki (takie jak serotonina) oraz, między innymi, glutaminowy receptor substancji uczulających, cholinoesteraza i cykliczny adenozynomonofosforan. Wszystkie te składniki miały wzmacniać struktury pamięciowe. Niektóre osoby poddawano także kuracji zwiększającej plastyczność mózgu, tej samej, którą przeszedł Sax tuż po wstrząsie, choć obecnie stosowano znacznie mniejsze dawki. Z eksperymentów opartych na elektrycznej stymulacji wynikało, że szok bodźcowy w połączeniu ze stałymi drganiami na częstotliwościach zharmonizowanych z naturalnymi falami mózgowymi jednostki może uruchomić neurochemiczne procesy przyspieszone zestawem leków. Później badany osobnik musiałby kierować własnym procesem zapamiętywania, być może „poruszając się” od jednego punktu węzłowego do następnego; każdy węzeł łączył się z czynnością przypominania, a drgania pobudzałyby i skutkiem tego wzmacniały otaczającą go sieć. Obrazowo mówiąc, była to wędrówka po kolejnych pomieszczeniach teatru pamięci. Eksperymenty oparte na wszystkich tych aspektach młodzi tubylcy prowadzili na ochotnikach, często na sobie. Twierdzili (wspominali o tym oszołomieni i z lękiem), że odnajdują w pamięci bardzo wiele faktów, toteż badania wyglądały nadzwyczaj obiecująco. Z każdym tygodniem ulepszali technikę i osiągali coraz lepsze wyniki.

W miarę upływu czasu wszystkie osoby zaangażowane w projekt zaczęły sobie zdawać sprawę, że najlepsze rezultaty można osiągnąć, biorąc pod uwagę kontekst pamięciowy. Sprawy zapamiętane niegdyś pod wodą w skafandrach do nurkowania łatwiej przypominano sobie na dnie morskim niż na lądzie. Jeśli jednostka podczas zapamiętywania była szczęśliwa bądź smutna, łatwiej przypominała sobie zdarzenie, gdy podczas hipnozy narzucono jej to samo uczucie. Ważna była zgodność barwy lub rozmiaru pomieszczeń. Eksperymenty te wydawały się niedojrzałe, lecz wyniki badań więzi kontekstu i siły przypomnienia były na tyle spektakularne, że Sax zaczął się zastanawiać nad miejscem, w którym sam (gdy naukowcy zakończą eksperyment) chciałby się poddać kuracji; gdzie i z kim.

Zadzwonił też do Bao Shuyo z prośbą, by przyjechała do Acheronu, ponieważ chciałby się z nią skonsultować w pewnych kwestiach związanych z terapią. Wprawdzie jej działalność dotyczyła raczej teorii niż praktyki i poświęcona była cząsteczkom mikroskopijnym, jednak w trakcie współpracy z termojądrową grupą w Da Vincim badaczka udowodniła, że potrafi pomóc w każdym problemie, który choćby ociera się o grawitację kwantową i ultramikrostrukturę materii. Sax bardzo szanował talent Bao, chciał więc, aby przyjrzała się tutejszym eksperymentom i podzieliła z nim swoją opinią; był pewny, że jej uwagi będą cenne.

Niestety, od swego słynnego powrotu z Dorsa Brevia do Da Vinciego, miała zbyt wiele obowiązków. Sax postąpił więc w sposób dla siebie niezwykły — bez skrupułów odebrał swojemu dawnemu laboratorium jedną z najlepszych matematyczek świata, skłaniając Belę, by mu w tym pomógł i na aktualnym kierownictwie wymusił dla niej urlop.

— Hej, Ka, Saxie — krzyknął Bela podczas jednej z rozmów — nigdy bym się nie domyślił, że okażesz się takim zawziętym łowcą głów.

— Interesuje mnie jedynie moja własna głowa — burknął Sax.

Zazwyczaj na Marsie miejsce przebywania każdej osoby można było wyśledzić z niezwykłą łatwością — wystarczyło skontaktować się z nią przez naręczny komputer, a później sprawdzić współrzędne. Ann zostawiła niestety swój komputer w punkcie wspinaczkowym na stożku kaldery Olympus Mons w pobliżu terenów festiwalowych przy Kraterze Zp. Saxa zdziwił ten fakt, ponieważ od pierwszego dnia na Marsie wszyscy przedstawiciele pierwszej setki nosili różnego rodzaju naręczne notesy, Ann — o ile Sax pamiętał — również. A może nie? Zadzwonił do Petera, aby o to spytać, ale tamten oczywiście nie wiedział, ponieważ urodził się wiele lat po okresie Underbill. W każdym razie, obecnie wyjście gdziekolwiek bez komputera kojarzono raczej z neoprymitywnymi nomadami wędrującymi kanionami i wybrzeżem Morza Północnego, stylem życia, który Saxowi zupełnie nie kojarzył się z Ann. Nie można było mieszkać w stylu paleolitycznym na Olympus Mons, bowiem ludzie byli tam — w przeciwieństwie do wielu miejsc na Marsie — stale zależni od techniki, której naręczne komputery stanowiły integralną część. Może Ann chciała zniknąć… Peter nie znał odpowiedzi na to pytanie.

Wiedział jednakże, jak się skontaktować z matką.

— Musisz tam pojechać i ją znaleźć — powiedział.

Gdy zobaczył minę Saxa, roześmiał się.

— To nie jest takie trudne. W kalderze mieszka jedynie kilkaset osób. Jeśli nie przebywają w którymś z baraków, wspinają się na skalne ściany.

— Ann została zatem alpinistką?

— Tak.

— Wspina się… hm, dla rekreacji?

— Nie mam pojęcia dlaczego, ale się wspina.

— Mam więc pojechać i obejrzeć wszystkie skały?

— Tak samo musiałem zrobić, gdy umarła Marion.

Wierzchołek Olympus Mons był niemal zupełnie nie zamieszkany. W punktach widokowych na stożku znajdowało się jedynie kilka niskich kamiennych pustelni, a na północno-wschodnim wylewie magmowym, przecinającym pierścień skarpy otaczającej wulkan, zbudowano tor magnetyczny, który miał ułatwiać dostęp do kompleksu festiwalowego przy Kraterze Zp. Poza tym, stożek kaldery wydawał się dziewiczy, inaczej niż pozostała część Marsa, której ze skarpy nie sposób było zresztą dostrzec; znajdowała się za horyzontem. Człowiekowi stojącemu na stożku Olympus Mons kojarzył się z całym światem. Lokalni „czerwoni” zdecydowali, że nie chcą stawiać nad kalderą ochronnej kopuły molekularnej, takiej, jaką zbudowano nad Arsia Mons. Zatem, na Olympus Mons zapewne żyły bakterie, a może również porosty, których zarodniki przyniósł na te tereny wiatr. Ponieważ jednak ciśnienie powietrza było tu tylko nieco wyższe niż pierwotne dziesięć milibarów, większość roślin zapewne ginęła; przeżyły przeważnie maleńkie endochasmolity. Sax pomyślał, iż „czerwoni” cieszą się, że dzięki niesłychanej pionowej skali planety na dużych wulkanach utrzymywało się tak niskie ciśnienie; była to swobodna, a zarazem skuteczna technika wyjaławiająca.

Sax wsiadł w pociąg do Zp, potem przesiadł się do ciężarowej taksówki, którą dojechał na stożek. Wjazd do kaldery kontrolowali „czerwoni”.

Pojazd dotarł do krawędzi stożka. Sax spojrzał w dół.

Kalderą składała się z wielu pierścieni. Była duża — dziewięćdziesiąt kilometrów na sześćdziesiąt, mniej więcej rozmiaru Luksemburga. Tak przynajmniej od kogoś słyszał. Główny, centralny krąg, do tej pory największy, szpeciły zachodzące na siebie mniejsze kręgi w kierunkach północno-wschodnim, południowym i ku centrum. Najbardziej na południe wysunięty krąg wcinał się prawie do połowy nieco starszego i wyższego kręgu południowo-wschodniego. Sax dowiedział się, że układ tych trzech łukowatych ścian uważano za jeden z najwspanialszych marsjańskich rejonów dla amatorów wspinaczek; a przy tym był najwyższy ze wszystkich, uskok wynosił od dwudziestu sześciu kilometrów ponad poziom odniesienia (woleli używać tego starego terminu zamiast „poziom morza”) do dwudziestu dwóch i pół kilometra na dnie najbardziej południowego krateru. Urwisko wysokie na dziesięć tysięcy stóp w stylu „surowego” Kolorado…

Dno głównej kaldery znaczyło mnóstwo krętych rowów tektonicznych, równoległych do ścian kaldery: wygięte w łuki pasma i kaniony, przez które biegły regularniej sze skarpy. Wszystkie te osobliwości terenu można było wytłumaczyć — spowodowały je okresowe załamania kaldery wywołane odpływem magmy z głównej komory pod wulkanem. Kiedy jednak Sax spoglądał z siedzenia w pojeździe na stożek, Olympus wydał mu się tajemniczą górą, odrębnym światem. Pole widzenia wypełniał ogromny, zamknięty skalny stożek i pięć tysięcy kilometrów kwadratowych kaldery. Pierścień obok pierścienia, wysokie łukowe ściany i płaskie, zaokrąglone dna pod czarnym, rozgwieżdżonym niebem. Wysokość każdego z okolicznych urwisk przekraczała tysiąc metrów. Z reguły nie były całkowicie pionowe, przeciętnie zbocza sprawiały wrażenie spadzistych na mniej więcej czterdzieści pięć stopni, choć tu i ówdzie Russell dostrzegał bardziej strome odcinki. Bez wątpienia amatorzy wspinaczek tłumnie wybierali właśnie te ostatnie, zwłaszcza kilka nawisów, jak ten tuż nad spojeniem trzech skalnych ścian.

— Szukam Ann Clayborne — powiedział Sax do dwóch zamyślonych kobiet pełniących funkcję kierowcy i pilota. — Wiecie, gdzie mógłbym ją znaleźć?

— Nie wiesz, gdzie jest? — odpowiedziała pytaniem jedna z kobiet.

— Słyszałem, że uprawia wspinaczkę w kalderze Olympus Mons.

— Wie, że jej szukasz?

— Nie. Nie odbiera telefonów.

— A zna cię?

— Och, tak. Jesteśmy starymi… przyjaciółmi.

— Jak się nazywasz?

— Sax Russell.

Obie popatrzyły na niego, po czym któraś mruknęła:

— Starymi przyjaciółmi, co?

Jej towarzyszka szturchnęła ją łokciem.

Miejsce, gdzie się znajdowali, nazywały Trzema Ścianami. Bardzo logiczne. Bezpośrednio pod pojazdem, na małym zapadniętym tarasie znajdowała się stacja kolejki. Sax obejrzał ją przez lornetkę. Dostrzegł włazy zewnętrznych śluz powietrznych oraz wzmocniony dach, budowla wyglądała na starą. Jeśli ktoś nie zamierzał korzystać ze sprzętu alpinistycznego, kolejka stanowiła jedyną drogę w dół do tej części kaldery.

— Ann uzupełnia zapasy na Stacji Marion — odezwała się w końcu ta, która szturchnęła towarzyszkę. — Widzisz? Ten kwadratowy punkt, w miejscu, gdzie kanały magmowe z głównego dna docierają do Południowego Kręgu.

Chodziło jej o przeciwległą krawędź najbardziej południowego kręgu, który na mapie Russella nosił numer „6”. Saxowi z trudem udało się odnaleźć kwadracik. Zauważył go dopiero przy maksymalnym powiększeniu — maleńki klocek, trochę zbyt regularny, by mógł być naturalny, chociaż pomalowany na rdzawy odcień szarości identyczny z tutejszym bazaltem.

— Widzę. Jak się tam dostanę?

— Wsiądź w kolejkę, zjedź, dalej pieszo.

Pokazał obsłudze kolejki przepustkę, którą otrzymał od kobiety, po czym odbył długą jazdę w dół ściany Południowego Kręgu. Kolejka jeździła po torach na ścianie urwiska; patrząc przez okna, Sax czuł się, jak gdyby spadał helikopterem albo przemierzał windą kosmiczną ostatnią część drogi do Sheffield. Na dnie kaldery znalazł się późnym popołudniem. Zatrzymał się w skromnej chacie, gdzie spokojnie jadł dużą kolację, od czasu do czasu rozważając, o czym rozmawiać z Ann. Powoli, punkt po punkcie, obmyślił spójne i chyba przekonujące wytłumaczenie czy też zwierzenie, krzyk serca, cri de coeur. Potem, ku swemu wielkiemu zmartwieniu, zapomniał cały ciąg myślowy. Tak, przebywał na dnie wulkanicznej kaldery na tle kręgu ciemnego i gwieździstego nieba, na Olympusie. Szukał Ann Clayborne i nie miał jej nic do powiedzenia. Fakt ten bardzo go zasmucił.

Następnego ranka po śniadaniu ubrał się w walker i wyszedł. Chociaż poszczególne surowce udoskonalono, elastyczny materiał ściskał ciało — kończyny oraz tułów — równie mocno jak skafandry z początków kolonizacji Marsa. Dziwne były te przebłyski pamięci i skojarzenia: Sax przypomniał sobie, jak w Underhill budowali kwadratową kopułę, poczuł nawet coś w rodzaju somatycznej epifanii i ponownie przeżył swój absolutnie pierwszy spacer po wyjściu z pojazdu ładowniczego; zaskoczenie bliskim horyzontem i niezwykły róż nieba. Znowu kontekst i wspomnienie.

Przeszedł dno Południowego Kręgu. Tego ranka niebo przybrało barwę ciemnego indygo bardzo bliskiego czerni. Zgodnie z mapą ów ciemny kolor nazywał się morskim błękitem, co Sax uznał za kompletną pomyłkę. Na niebie wisiało mnóstwo gwiazd. Horyzont ze wszystkich stron wznosił się w postaci zaokrąglonego urwiska. Południowy półkrąg miał wysokość trzech kilometrów, północno-wschodni kwadrant — dwóch, nierówny, północno-zachodni kwadrant — tylko jednego kilometra. Widok tych krągłości był naprawdę zadziwiający; wpływ termodynamiki chłodzenia skały w komorach magmowych i w magmowych szczelinach. Sax, stojąc w środku, otoczony skalnymi ścianami, czuł się oszołomiony. Wszystkie wyglądały na równie wysokie; był to wręcz podręcznikowy przykład perspektywicznego skrótu percepcji wobec odległości pionowych.

Russell maszerował równym krokiem. Dno kaldery było bardzo gładkie, jedynie sporadycznie pokryte nierównościami — elipsoidalnymi skrzepami lawy, lejami po późnych uderzeniach meteorytów i wyginającymi się pasami płytkich rowów tektonicznych. Niektóre z nich były spore i zdradzieckie, Sax musiał je obchodzić. Przeważnie jednak szedł prosto przed siebie, ku popękanej ścianie skalnej w północno-zachodnim kwadrancie kaldery.

Dopiero po sześciu godzinach równomiernego marszu przeszedł dno Południowego Kręgu. Było to zaledwie niecałe dziesięć procent całkowitego kompleksu kaldery; podczas wędrówki reszta pozostawała niewidoczna. Po drodze nie dostrzegł żadnego znaku życia, nic nie porastało gładkiego dna kaldery ani ścian. Atmosfera była zdecydowanie rzadka, wszystkie krawędzie wydawały się osobliwie ostre. Sax oceniał ciśnienie powietrza na bliskie początkowym dziesięciu milibarom. Ten dziewiczy świat niepokoił go. Nie chciał nawet zostawiać śladów, toteż starał się kroczyć jedynie po twardej skale, unikając fragmentów piaszczystych. Jednocześnie widok pierwotnego krajobrazu sprawiał mu dziwną satysfakcję; pejzaż składał się niemal wyłącznie z rozmaitych czerwieni, tylko miejscami spod pyłu prześwitywał ciemniejszy bazalt. Większości tych niezwykłych mieszanych odcieni mapa kolorów Saxa nie potrafiła nazwać.

Nigdy przedtem nie był w żadnej z dużych kalder. Teraz stwierdził, że nawet wiele lat spędzonych wewnątrz kraterów pouderzeniowych nie przygotowało go na ten niesamowity widok — na tę głębię komór, stromizny ścian, płaskie dno, a zwłaszcza na wielkość pionowych osobliwości terenu.

W połowie popołudnia zbliżył się do podnóża północno-zachodniego łuku ściany. Zetknięcie się ściany i dna widoczne było na horyzoncie, natomiast prostokąt kryjówki pojawił się tuż przed Russellem, ku jego wielkiej uldze; system naprowadzający działał najwyraźniej całkiem nieźle. Sax poczuł duże zadowolenie z powodu takiej dokładności. Od swego przeżycia podczas burzy bał się zgubić. Na szczęście, w najbliższym okresie w tej okolicy nie zapowiadano burz.

Kiedy dotarł do włazu śluzy powietrznej baraku, dostrzegł grupkę osób. Nadeszły od strony ogromnego, stromego wąwozu o wysokich, popękanych urwistych ścianach, który w odległości mniej więcej kilometra od kryjówki łączył się z dnem krateru na zachodzie. Cztery postaci z plecakami. Sax zatrzymał się. W hełmie wyraźnie usłyszał swój przyspieszony oddech, ponieważ natychmiast rozpoznał ostatnią osobę. Ann przyszła tu zapewne uzupełnić zapasy. Teraz musiał wymyślić, co jej powiedzieć. I nie zapomnieć!

W baraku odpiął hełm i zdjął, czując znajome i bynajmniej nie pożądane napięcie w żołądku. Przy każdym spotkaniu z Ann ból był coraz bardziej nieprzyjemny. Sax odwrócił się i czekał. W końcu Ann weszła, zdjęła hełm i dostrzegła Russella. Stanęła jak wryta. Jak gdyby zobaczyła ducha.

— Sax? — krzyknęła.

Skinął głową. Przypomniał sobie poprzednie spotkanie; dawno temu, na Wyspie Da Vinciego. Miał wrażenie, że miało ono miejsce w poprzednim życiu. Zapomniał wtedy języka w gębie.

Ann potrząsnęła głową i uśmiechnęła się do siebie. Ruszyła ku niemu przez pomieszczenie z miną, której Sax nie potrafiłby określić. Podeszła, chwyciła go za ramiona, pochyliła się i pocałowała delikatnie w policzek. Kiedy się odsunęła, nadal jedną ręką trzymała lewe ramię Saxa; po chwili jej dłoń zaczęła się zsuwać ku nadgarstkowi. Patrzyła mężczyźnie w oczy, jej uścisk był jak stalowy. Russell znowu oniemiał, chociaż bardzo chciał się odezwać. Nie miał jednakże nic do powiedzenia albo miał zbyt wiele (sam nie wiedział), niemniej jednak język znowu stanął mu kołkiem. Ta ręka na jego nadgarstku sparaliżowała go bardziej niż dawne piorunujące spojrzenia Ann albo jej cięte uwagi.

Nagle kobieta wzdrygnęła się i zaczęła przypominać tę dawną Ann Clayborne, którą Sax znał. Popatrzyła na niego podejrzliwie, potem z trwogą.

— Wszystko w porządku? — spytała.

— Ależ tak — odparł. — To znaczy… Słyszałaś o Michelu?

— Tak. — Zacisnęła usta i na sekundę stała się mroczną Ann z najkoszmarniej szych snów Saxa. Potem znowu coś się zmieniło i na powrót była nową nieznajomą, ciągle kurczowo trzymającą jego nadgarstek, jak gdyby próbowała oderwać mu dłoń. — A teraz przyjechałeś, żeby się ze mną zobaczyć…

— Tak. Chciałem… — wściekle starał się wymyślić zakończenie tego zdania. — Chciałem z tobą pomówić! I… zadać ci kilka pytań. Mam kłopoty z pamięcią. Zastanawiałem się, czy… moglibyśmy wybrać się w góry i porozmawiać. Wędrować… — Przerwał, po czym dodał… — albo wspinać się. Pokażesz mi kalderę?

Ann uśmiechnęła się. To była inna, nie znana mu kobieta.

— Możesz się ze mną powspinać, jeśli chcesz.

— Nie najlepszy ze mnie alpinista.

— Będziemy wchodzić łatwą trasą do Wąwozu Wanga, a potem pójdziemy po wielkim kręgu do kręgu północnego. Chcę tam dotrzeć przed końcem lata.

— Jest już Ls dwieście. Ale… To brzmi nieźle. — Serce biło mu w tempie stu pięćdziesięciu uderzeń na minutę.

Okazało się, że Ann posiada cały niezbędny sprzęt. Następnego ranka, kiedy ubrali się w skafandry, powiedziała do Saxa:

— Hej, zdejmij to.

Wskazała na j ego naręczny komputer.

— O rany! — mruknął Sax. — Ja… Czy on nie należy do systemu skafandra?

Tak było, jednak Ann potrząsnęła głową.

— Skafander jest autonomiczny.

— Mam nadzieję, że półautonomiczny.

Uśmiechnęła się.

— Tak. Jednak komputery nie są konieczne. Pomyśl, to urządzenie wiąże cię z całym światem. Kajdany łączące nas z czasoprzestrzenią. Dzisiaj pójdźmy po prostu do Wąwozu Wanga. I tyle. To nam wystarczy.

Wystarczyło. Wąwóz Wanga był szeroką, zwietrzałą naturalną rynną wyciętą w bardziej stromym paśmie urwisk. Wyglądał jak gigantyczny, potrzaskany dren. Przez większą część dnia Sax podążał za Ann w górę mniejszymi parowami wyrytymi w masie większego, wdrapywał się po wysokich do pasa stopniach; niemal przez cały czas pomagał sobie rękoma. Rzadko czuł strach, wydawało mu się, że jeśli spadnie, na pewno się nie zabije, może najwyżej zwichnie sobie kostkę.

— Nie jest tak niebezpiecznie, jak sądziłem — powiedział. — Stale uprawiasz taką wspinaczkę?

— To wcale nie jest wspinaczka.

— Ach.

Od tej chwili Ann zaczęła wybierać bardziej spadziste zbocza. Ściślej rzecz ujmując, ryzykowała bez uzasadnienia.

Po południu doszli do niskiej ściany, przeciętej poziomymi szczelinami. Ann zaczęła się na nią wspinać, bez lin i haków. Sax, zaciskając zęby, szedł za nią. Blisko wierzchołka musiał wciskać czubki butów i palce w rękawicach w małe skalne rozpadliny. Nagle spojrzał w dół, w Wąwóz Wanga. Widziany w całości, wydawał się znacznie bardziej stromy, niż sądził podczas mijania kolejnych odcinków. Ze zmęczenia i ekscytacji Russellowi zaczęły drżeć wszystkie mięśnie. Nie miał jednak innego wyjścia — musiał dotrzeć na sam szczyt. Ryzykował, spiesznie wchodząc coraz wyżej, bowiem im dalej, tym węższe znajdował szczeliny dla palców i stóp. Bazalt był jedynie bardzo lekko popękany, jego ciemną szarość zabarwiały odcienie rdzy i sjeny. Sax skupił wzrok na szczelinie ponad metr nad jego głową; zamierzał z niej skorzystać, nie wiedział jednak, czy jest wystarczająco głęboka, by udało mu się wsunąć w nią czubki palców. Cóż, nie miał wyboru, musiał to sprawdzić osobiście, zaczerpnął więc powietrza, wyciągnął w górę rękę i spróbował się chwycić; skalne pęknięcie było niestety zbyt płytkie. Mimo to Sax podciągnął się szybko, stękając bezwiednie z wysiłku, a potem, korzystając z niewidocznych wcześniej szczelin, znalazł się nagle na górze, na czworakach, obok Ann. Oddychał bardzo ciężko. Jego przyjaciółka siedziała spokojnie na wąskiej krawędzi.

— Musisz lepiej wykorzystywać nogi — zasugerowała.

— Ach, tak.

— Zdaje się, że udało mi się przyciągnąć twoją uwagę, prawda?

— Tak.

— Żadnych kłopotów z pamięcią, jak sądzę?

— Żadnych.

— To właśnie lubię we wspinaczce.

Potem w wąwozie Sax spytał:

— Więc też miałaś kłopoty z pamięcią?

— Porozmawiajmy o tym później — odparła Ann. — Zwróć uwagę na tę rozpadlinę.

— Tak.

W nocy leżeli w śpiworach pod przezroczystą materią namiotu w kształcie grzyba. Pomieszczenie było tak duże, że zmieściłoby się w nim z dziesięć osób. Na tej wysokości, przy tak rzadkiej atmosferze imponująca okazała się wytrzymałość surowca, który bardzo dobrze znosił czterysta pięćdziesiąt milibarów ciśnienia powietrza. Przezroczysty materiał był przyjemny w dotyku i napięty, chociaż nie tak twardy jak skała. Sax przypomniał sobie metry skały i worki z piaskiem, które przedstawiciele pierwszej setki zmuszeni byli kłaść na swoich pierwszych kesonach, aby zapobiec ich wybuchowi, i poruszyła go myśl o niezwykłym rozwoju materiałoznawstwa.

Gdy o tym mówił, Ann pokiwała głową.

— Sami nie rozumiemy stworzonej przez siebie techniki.

— No cóż. Sądzę, że jest zrozumiała. Po prostu, trudno w nią uwierzyć.

— Chyba że pojmuję różnicę — powiedziała lekko.

Sax czuł się już swobodniej w jej towarzystwie, wrócił więc do tematu swojej pamięci.

— Miewam zaćmienia, podczas których nie mogę sobie przypomnieć własnych myśli z poprzednich kilku minut czy godzin. Zapewne są to uszkodzenia pamięci krótkotrwałej, które muszą mieć związek z wahaniami fal mózgowych. Obawiam się, że z tego powodu nie mogę być również pewien własnej przeszłości związanej z pamięcią długotrwałą.

Przez długi czas Ann nie odpowiadała, chrząknęła jedynie, by dać Saxowi do zrozumienia, że słyszała jego wywód.

— Zapomniałam całą siebie — stwierdziła nagle. — Jest chyba teraz w moim ciele ktoś inny. Zajmuje przynajmniej połowę mnie i stanowi moje zupełne przeciwieństwo. Jest moim cieniem albo cieniem mojego cienia. Została zasiana i rośnie w moim wnętrzu.

— Co masz na myśli? — spytał Sax z lękiem.

— Przeciwieństwo. Ona myśli w sposób, który mnie w życiu nie przyszedłby do głowy. — Ann odwróciła głowę, jak gdyby zażenowana. — Nazywam ją Kontr-Ann.

— A jak by ś j ą… scharakteryzowała?

— Jest… No nie wiem. Uczuciowa. Sentymentalna. Głupia. Płacze na widok kwiatów. Uważa, że wszyscy ludzie zawsze bardzo się starają. Tego typu bzdury.

— Nigdy przedtem się tak nie zachowywałaś?

— Z pewnością nie. Nonsens. Ta druga istota wydaje mi się absolutnie realna. Zatem… jest we mnie Ann i Kontr-Ann. I… może jakaś trzecia.

— Trzecia?

— Tak sądzę. Osoba, która nie jest żadną z nas dwóch.

— A czy… to znaczy, czy ona również ma imię?

— Nie, nie ma. Jest nieuchwytna. Młodsza. Miewa pomysły, które są… niezwykłe. Nie Ann i nie Kontr-Ann. Przypomina Zo, znałeś ją?

— Tak — odparł zaskoczony Sax. — Lubiłem ją.

— Naprawdę? Uważałam, że jest okropna. Jest więc we mnie także coś z niej… Trzy osoby.

— Bardzo dziwne.

Ann roześmiała się.

— Czy nie ty wymyśliłeś, że masz w głowie laboratorium pamięci, które zawiera wszystkie twoje wspomnienia, skatalogowane, zdaje się, według numerów pokojów czy gabinetów?

— To był bardzo skuteczny układ.

Ann znowu się roześmiała, tym razem głośniej. Sax, słysząc ten dźwięk, uśmiechnął się, choć równocześnie poczuł także obawę. Trzy Ann? Przecież nawet jednej nie potrafił zrozumieć!

— Niestety, tracę niektóre pliki w tym laboratorium — zauważył. — Całe partie mojej przeszłości. Niektórzy ludzie twierdzą, że pamięć jest systemem węzłowo-sieciowym, toteż możliwa jest dla nich metoda „pałacu pamięci”, która intuicyjnie odbija układ fizyczny. Jeśli jednak gdzieś ci się zawieruszy jakiś punkt węzłowy, zginie wraz z nim cała otaczająca go sieć. Przeglądam wiec literaturę, szukając na przykład wzmianki o czymś, co kiedyś zrobiłem, a gdy znajdę, próbuję sobie przypomnieć kontekst — jak to robiłem, jakie miałem problemy metodologiczne i tak dalej. Czasami nie mogę sobie przypomnieć nic z danego okresu. Jak gdyby dany fakt nigdy się nie zdarzył.

— Problemy z „pałacem”.

— Tak. Nie przewidziałem ich. Nawet po moim… wypadku… byłem pewny, że nigdy nie stracę umiejętności… myślenia.

— Wydaje mi się, że nie masz problemów z myśleniem.

Sax potrząsnął głową, przypominając sobie zaćmienia, luki w pamięci, doznania, które Michel nazywał presque vus, chaos myślowy. Myślenie nie polegało po prostu na umiejętnościach analitycznych albo poznawczych, było czymś ogólniejszym… Spróbował opowiedzieć, co mu się ostatnio przydarzyło, i miał wrażenie, że Ann słucha go z uwagą.

— Rozumiesz więc, przyglądam się najnowszym badaniom nad pamięcią. Robi się coraz bardziej interesująco. To naprawdę pilny problem. Pomagają mi Ursula, Marina i laboratoria w Acheronie. Sądzę, że uda im się odkryć coś, co może nam pomóc.

— Jakąś tabletkę wspomagającą pamięć?

— Tak. — Wyjaśnił Ann działanie nowego kompleksu anamnestycznego. — Uważam, że trzeba spróbować. I rośnie we mnie przekonanie, że wszyscy pozostali przedstawiciele pierwszej setki powinni się zebrać w Underhill i zastosować ten środek. Dla przypomnienia sobie czegoś bardzo ważny jest kontekst. Zobaczenie siebie nawzajem mogłoby nam pomóc. Nie wszystkich to interesuje, ale większość — tak.

— Kto się zgodził?

Sax wymienił wszystkie osoby, z którymi się skontaktował. Większość z pozostałych, czyli mniej więcej tuzin.

— Wszyscy pragniemy, żebyś była z nami. Wiem, że chciałbym tego bardziej niż czegokolwiek.

— Brzmi interesująco — odrzekła Ann. — Najpierw jednak musimy przejść tę kalderę.

Idącego po skałach Saxa na nowo zadziwiła kamienna rzeczywistość tego świata. Podstawy: skały, piasek, pył, drobinki miału. Nocą niebo było ciemnoczekoladowe i pozbawione gwiazd. Długie, nie zamazane odległości. Obszar na dziesięć minut. Długość godziny, podczas której szedł. Uczucie ruchu w nogach.

Otaczały ich pierścienie sterczących daleko w niebo kalder. Nawet kiedy dwoje piechurów znalazło się w środku centralnego kręgu, dostrzegli późniejsze, głębsze kaldery o kształcie dużych wcięć w jedną gładką ścianę. Tu ostra krzywizna planety nie miała wpływu na perspektywę patrzącego, wypukłości nie były widoczne, urwiska natomiast — swobodne i wyraźnie zauważalne nawet z odległości trzydziestu kilometrów. Skutkiem tego, miejsce wyglądało jak rezerwat. Park, kamienny ogród, labirynt oddzielony od świata tylko jedną ścianą. To miejsce w całości zależało od tamtego (mimo iż niedostrzegalnego) świata. Kaldera była duża, lecz niewystarczająco duża, aby się w niej ukryć. Świat wlewał się ze wszystkich stron i przepełniał umysł, niezależnie od jego pojemności stu bilionów bitów; niezależnie od wielkości tablicy neuronów, istniał tylko jeden wątek wymuszonych wspomnień, samej świadomości, żywego ciągu myślowego, który mówił: „skała”, „urwisko”, „niebo”, „gwiazda”.

Na skalnej powierzchni zaczęło się pojawiać coraz więcej głębokich pęknięć i rys; wiele miało kształt łuków. Stare szczeliny prostopadłe do nowych, dużych dołów w północnych i południowych kręgach wypełniał rumosz i pył. Te skalne pęknięcia zmieniły spacer Saxa i Ann w prawdziwą wędrówkę. Teraz rzeczywiście chodzili po labiryncie. Droga stała się trudna.

Niemniej jednak, cały czas szli i w końcu dotarli do krawędzi północnego kręgu, który na mapie Russella określono numerem „2”. Gdy spojrzeli w dół, odkryli właściwy kształt kaldery i jej zaokrąglonych wcięć; nagły uskok w dotychczas ukryte dno, leżące tysiąc metrów niżej.

Na dno północnego kręgu prowadził szlak, jednak kiedy Ann wskazała go, a potem zobaczyła minę Saxa, roześmiała się i dodała, że można go przejść tylko z odpowiednim sprzętem. Powiedziała lekkim tonem, że musieliby się potem znowu wspinać, a przecież główna ściana kaldery była już wystarczająco wysoka. Postanowili więc zamiast tego obejść północny krąg i skorzystać z innej trasy.

Zaskoczony tolerancją Ann (i wdzięczny), Sax podążył za nią na zachodni kraniec północnego kręgu. Pod wielką ścianą głównej kaldery zatrzymali się na noc, rozbili namiot i w milczeniu zjedli posiłek.

Po zachodzie słońca ponad zachodnią ścianę kaldery wystrzelił w górę Fobos; wyglądał jak mały, szary płomyk. Fobos i Deimos, strach i lęk, cóż za nazwy!

— Słyszałam, że ponowne umieszczenie księżyców na orbicie to twój pomysł? — spytała Ann ze swojego śpiwora.

— Tak.

— Nazywam to rekonstrukcją krajobrazu — stwierdziła z zadowoleniem.

Sax poczuł, że się lekko rumieni.

— Chciałem sprawić ci przyjemność.

— Podoba mi się ich widok — zauważyła po chwili.

— A jak ci się podobała Miranda?

— Och, to bardzo interesujące miejsce. — Ann opowiedziała o pewnych osobliwościach geologicznych tego niezwykłego księżyca. Dwie planetazymale niedokładnie połączone ze sobą po zderzeniu…

— Panuje tam kolor między czerwienią i zielenią — powiedział Sax, kiedy Ann skończyła mówić. — Mieszanina tych dwóch, gdy dotyczy roślin, na przykład marzanny, czasami nazywa się ciemną alizaryną.

— Ach, tak.

— Myślę o sytuacji politycznej. O syntezie między „czerwonymi” i „zielonymi”.

— „Brązowi”?

— Tak. Albo alizaryny.

— Myślałam, że czymś takim była koalicja „Uwolnić Marsa”, „czerwonych”, Iriszki i ludzi, którzy usunęli Jackie.

— Koalicja antyimigracyjna — odparł Sax — to kiepski rodzaj kombinacji czerwono-zielonej. Wplątali nas w konflikt z Ziemią, którego można było uniknąć.

— Czyżby?

— Tak. Problem populacyjny wkrótce się zmniejszy. My, issei, docieramy prawdopodobnie do końca. Nisei szybko podążą za nami.

— Myślisz o ostrej niewydolności?

— W rzeczy samej. Kiedy nasze pokolenie i następne wymrą, ludzka populacja Układu Słonecznego będzie liczyć połowę obecnej.

— Potem pewnie wymyślą, jak sobie radzić z tą chorobą.

— Bez wątpienia. Era Hipermaltuzjańska jednak już nie wróci, a przeludnienie z pewnością nie będzie naszym problemem. A więc, jeśli ktoś się przejmuje kwestią imigracji aż do tego stopnia, że pozwala na wywołanie konfliktu, który grozi wojną międzyplanetarną… Nazwę to krótkowzrocznością. Naprawdę można uniknąć kłopotów. Gdyby marsjański ruch „czerwonych” zauważył ten fakt i zaproponował Ziemi pomoc w ostatnim okresie fali populacyjnej, ludzie nie musieliby bezsensownie ze sobą walczyć. To byłby nowy sposób myślenia o Marsie.

— Nowa areofania.

— Tak. Tak to nazywała Maja.

Ann roześmiała się.

— Ale Maja jest szalona.

— Wcale nie — sprzeciwił się ostro Sax. — Nie jest!

Ann nic nie odpowiedziała, a Sax nie drążył już dalej tego tematu. Patrzyli, jak Fobos, mijając gwiazdy, przemieszcza się po niebie ku wschodowi.

Spali dobrze. Następnego dnia odbyli żmudną wspinaczkę na stromą ścianę wąwozu. Była to najwyraźniej trasa, którą Ann i inni „czerwoni” alpiniści prowadzili gości z zewnątrz. Sax nie przypominał sobie równie ciężkiego dnia. Zresztą, nie udało im się dotrzeć do wieczora i o zachodzie słońca musieli pospiesznie rozbić namiot na wąskim skalnym występie. Zakończyli wędrówkę dopiero następnego dnia około południa.

Wielki stożek Olympus Mons wyglądał tak jak zawsze — gigantyczny wycięty krąg płaskiej ziemi, pas fioletowego nieba na leżącym o wiele niżej horyzoncie, czarny zenit powyżej, małe pustelnie w wydrążonych kamiennych ejektamentach. Niby część błękitnego Marsa, a równocześnie odrębny świat.

Pierwszy barak, przy którym się zatrzymali, zamieszkiwali bardzo starzy ludzie, przypominający zakon żebraczy. Wyraźnie czekali, aż zabije ich atak ostrej niewydolności. Chcieli, by ich ciała skremowano, a popioły rzucono na rzadki prąd strumieniowy.

Sax uznał ich zachowanie za przesadnie fatalistyczne. Na Ann chyba również wywarli duże wrażenie, ponieważ obserwując, jak jedli swój skromny posiłek, powiedziała:

— W porządku. Jedźmy wypróbować tę kurację pamięciową.

Wielu przedstawicieli pierwszej setki optowało za innym miejscem spotkania niż Underbill. Kłócili się o to między sobą w jakiś nowy sposób, którego nie uważali za typowy dla swojej grupy. Sax zresztą i tak pozostał nieugięty i odrzucił wszystkie propozycje — Olympus Mons, niską orbitę, Pseudofobos, Sheffield, Odessę, Piekielne Wrota, Sabishii, Senzeni Na, Acheron, południową czapę polarną, Mangalę i morze. Upierał się, że lokalizacja jest jednym z najważniejszych czynników eksperymentu, co udowodniły badania nad kontekstem. Kojot zupełnie niepotrzebnie opowiadał o swoim udanym eksperymencie ze studentami, którzy, wyposażeni w sprzęt do nurkowania, uczyli się na dnie Morza Północnego listy słów. Twierdził, że fakty mówią za siebie i pierwsza setka powinna się poddać eksperymentowi w takim samym miejscu. Stawki były wystarczająco wysokie, aby usprawiedliwić każdą decyzję. Sax zwrócił przyjaciołom uwagę, że „powrót” pełni wspomnień niesie za sobą różne niebezpieczeństwa — wszystko się mogło zdarzyć: zarówno zaburzenia innych organów, jak i pokonanie ostrej niewydolności, zdrowie trwające kilka stuleci dłużej, stale rosnąca społeczność ogrodowych światów i w konsekwencji być może kolejna zmiana fazy, krok na wyższy stopień postępu, do królestwa mądrości, którego w tej chwili nikt nie potrafił sobie jeszcze wyobrazić. Dodał, że obecnie znajdują się na krawędzi złotego wieku. Wszystko jednak zależało od zdrowia umysłu, bez niego nie można było kontynuować pracy. Dlatego nalegał na Underbill.

— Jesteś zbyt pewny siebie — narzekała Marina, która zasugerowała Acheron. — Musisz być bardziej otwarty na propozycje innych.

Tak, tak. Otwarty umysł. Rzeczywiście taki miał, jego umysł to przecież laboratorium, które się kiedyś spaliło. Teraz miał głowę otwartą na przestrzał. Na szczęście, nikomu nie udało się podważyć logiczności wyboru Russella, nawet Marinie. Sax uważał, że ci, którzy są przeciwni wyjazdowi do Underbill, obawiają się po prostu potęgi przeszłości. Nie chcieli przyznać, że wspomnienie pierwszej osady nadal ma nad nimi wielką władzę, nie chcieli dać tego po sobie poznać. Trzeba było jednak podjąć ryzyko. Gdyby żył Michel, z pewnością poparłby tę lokalizację. Wybór miejsca był sprawą decydującą, a Underbill łączyło ich wszystkich. Nawet osoby początkowo nastawione sceptycznie, przestraszone bądź powątpiewające musiały w końcu przyznać Saxowi rację.

Zatem postanowili spotkać się w Underhill.

Obecnie osada była swego rodzaju muzeum i utrzymywano ją w stanie z roku 2138, ostatnim, w którym funkcjonował przystanek przy torze magnetycznym. Miasteczko nie wyglądało więc dokładnie tak jak w okresie, gdy zamieszkiwała je pierwsza setka, chociaż starsze tereny pozostały nie zmienione. Po przyjeździe w towarzystwie kilku innych osób Sax wybrał się na samotny spacer po osadzie i stwierdził, że wszystkie stare budynki nadal stoją. Dostrzegł cztery pierwotne kesony, przybyłe wraz z pierwszą setką w ładownikach, stosy śmieci, kwadrat cylindrycznych komór Nadii o wypukłych sklepieniach z centrum pod kopułą, pozbawiony szyb szkielet oranżerii Hiroko, pasaż rowów Nadii na północnym zachodzie, Czarnobyl, solne piramidy i w końcu Dzielnicę Alchemików, gdzie Sax skończył swój spacer, wędrując po zbiorowisku budynków i rur oraz próbując przygotować się psychicznie na czekające go nazajutrz przeżycie. Pracował nad otwarciem umysłu.

Jego pamięć już szalała, jak gdyby usiłowała udowodnić, że nie potrzebuje pomocy, aby dalej działać. Tutaj, wśród tych budynków Sax kiedyś po raz pierwszy zobaczył na własne oczy, jak przy użyciu techniki można transformować naturę; rozpoczęli od skał i gazów, wydobywali, rafinowali, przekształcali, rekombinowali i kształtowali na tak wiele różnych sposobów, że nikt nie znał ich wszystkich i nawet sobie nie wyobrażał skutków tych działań. Toteż, chociaż Sax wiele widział, niezbyt dużo rozumiał. Przedstawiciele pierwszej setki nie zdawali sobie wówczas sprawy ze swej prawdziwej siły i nie bardzo wiedzieli, co próbują osiągnąć (być może te dwie sprawy miały ze sobą związek). Jednak wtedy, w Dzielnicy Alchemików Sax nie potrafił tego dostrzec. Był absolutnie przekonany, że „uzielenienie” zmieni tę planetę w najcudowniejsze miejsce pod słońcem.

Teraz stał na otwartej przestrzeni, pod błękitnym niebem, w ciepłym dniu drugiego sierpnia. Patrzył wokoło, próbując się skupić i przypominać sobie. Trudno było kierować pamięcią; sprawy po prostu przychodziły mu do głowy. Przedmioty w starej części miasta wyraźnie wydawały się swojskie. Przymiotnik „swojski” kojarzył się z czymś bliskim, z czymś „swoim”. Idealnie znajome były nawet pojedyncze czerwone kamienie i głazy narzutowe wokół kolonii, a także wypukłości i kotliny w polu widzenia; wszystkie ciągle „na swoich miejscach”. Russell uważał, że eksperyment powinien się udać; znajdowali się w odpowiednim, znanym sobie miejscu, we właściwym kontekście. W domu.

Wrócił do kwadratu cylindrycznych komór, gdzie zamierzali się zatrzymać. Podczas spaceru Saxa dojechały jakieś pojazdy. Na bocznicach obok toru magnetycznego stały też specjalne pociągi. Przybywali ludzie. Dostrzegł Maję i Nadię. Ściskały Taszę i Andreę, które przyjechały razem. Ich głosy dźwięczały w powietrzu jak rosyjska opera lub recytatyw tuż przed wybuchem w pieśń. Ze stu jeden przybyłych przed laty na Marsa osób w Underhill tego dnia miało się pojawić tylko czternaście: Sax, Ann, Maja, Nadia, Desmond, Ursula, Marina, Wasilij, George, Edvard, Roger, Mary, Dmitri, Andrea. Nie będzie ich wiele, ale jedynie oni nadal żyli i utrzymywali kontakt ze światem; reszta zmarła albo zaginęła. Jeśli Hiroko i siedmioro jej zaginionych towarzyszy z pierwszej setki żyli, nie odpowiedzieli na zaproszenie w sieci. Może pojawią się nie zapowiedziani, tak jak w trakcie pierwszego zorganizowanego przez Johna święta na Olympusie. A może nie przyjadą…

Było ich zatem czternaścioro. Przy tak małej liczbie osób Underhill wyglądało na pustawe. Chociaż mogli chodzić po całej osadzie, jeszcze tłoczyli się obok siebie w południowym skrzydle komór o wypukłych sklepieniach. Niezależnie jednak od tego, wyraźnie czuło się brak pozostałych członków ekipy. Mieli wrażenie, że to miejsce odzwierciedla ich zagubione wspomnienia, zapomniane laboratoria oraz utracone tereny i towarzyszy. Każdy z gości miał kłopoty z pamięcią. Problemy były rozmaite — Sax widział, że jego towarzysze doświadczają prawie wszystkich, jakie wymieniano w literaturze przedmiotu. W rozmowach głównie porównywali symptomy i wyliczali różne przerażające i/lub wspaniałe przeżycia, które dotknęły ich w ostatnim dziesięcioleciu. Z tego powodu, kręcąc się przez cały wieczór po małej kuchni w południowo-zachodnim narożniku cylindrycznych komór, stale weseleli bądź posępnieli. Czasem wypatrywali przez wysokie okno na dno środkowej cieplarni, nadal przykrytej kopułą z grubego szkła i zalaną przytłumionym światłem. Zjedli kolację złożoną z przywiezionych produktów, pogawędzili, a następnie rozeszli się po południowym skrzydle i przygotowali na górze sypialnie, by jakoś przeczekać tę niespokojną noc. Rozmawiali jeszcze długo między sobą, aż w końcu poddali się i — pojedynczo lub parami — spróbowali zasnąć. Sax wiele razy tej nocy budził się i słyszał, że ludzie schodzą do łazienek, prowadzą szeptem rozmowy w kuchni albo mamroczą do siebie przez sen, jak to starcy. Za każdym razem, kiedy udało mu się ponownie zasnąć, wracały sny.

W końcu nadszedł poranek. Wstali o świcie i w słabym świetle zjedli szybkie śniadanie: owoce, croissanty, chleb i kawa. Każda skała i pagórek rzucały na zachód długie cienie. Bardzo swojski widok.

Byli gotowi. Nie mieli nic więcej do zrobienia przed eksperymentem. Oddychali głęboko i jakby wspólnie. Śmiali się niepewnie. Nie potrafili sobie patrzeć w oczy.

Maja ciągle odmawiała przyjęcia kuracji. Nikt nie potrafił jej przekonać, odpierała wszystkie argumenty.

— Nie — powtarzała w kółko poprzedniej nocy. — Potrzebujecie opiekunki na wypadek, gdybyście poszaleli. Będę dozorować eksperyment.

Sax znał upór Mai, jednak podszedł do niej i zakłopotany stwierdził:

— Myślałem, że z nas wszystkich właśnie ty masz największe kłopoty z pamięcią.

— Być może.

— Powinnaś więc spróbować tej kuracji. Michel podawał ci dużo różnych tabletek.

— Nie chcę — odparła, patrząc mu w oczy.

Westchnął.

— Nie rozumiem cię, Maju.

— Wiem.

Weszła do starej kliniki w narożniku i zaczęła wypełniać przydzielone sobie obowiązki opiekunki. Wszystko było przygotowane. Maja zapraszała do środka jedną osobę po drugiej, brała małe ultradźwiękowe strzykawki, przyciskała im do szyi i wstrzykiwała część mieszaniny leków; słychać było cichy trzask, a po nim syk. Później wydzielała każdemu z przyjaciół pigułki zawierające resztę mieszaniny, pomagała wsunąć do uszu wtyczki do transmisji fal elektromagnetycznych. Tak wyposażeni, wracali do kuchni, w której panowało nerwowe milczenie. Gdy zebrała się cała grupa, Maja poprowadziła ich do drzwi i skierowała na zewnątrz. Eksperyment rozpoczął się.

Sax widział i czuł: jaskrawe światła, wrażenie, że coś miażdży mu czaszkę, duszności. Łapał powietrze, pluł. Potem chłodne powietrze i głos matki podobny do skamlania zwierzęcia:

— Och? Och? Och! Och!

Uczucie wilgoci na piersi, zimno.

— Och, nie do wiary!

Hipokampus był jednym z tych wielu szczególnych regionów mózgu, które kuracja bardzo intensywnie stymulowała. Z tego powodu układ limbiczny Saxa, rozciągający się pod hipokampusem jak siatka pod włoskim orzechem, był równie mocno pobudzony, jak gdyby orzech skakał w górę i w dół na trampolinie nerwów, powodując jej rezonowanie, a może nawet brzęczenie. Nastąpiło coś, co można by nazwać zalewem emocji — Sax zauważył, że nie rejestruje żadnych poszczególnych uczuć, pojawiały się po kilka naraz, niemal z tą samą intensywnością i bez oczywistej przyczyny — radości, żalu, miłości, nienawiści, ożywienia, melancholii, nadziei, strachu, wspaniałomyślności, zazdrości; wiele z nich nie pasowało do pozostałych. Wskutek tej emocjonalnej mieszaniny siedzący na ławce przed komorą o wypukłym sklepieniu i ciężko oddychający Sax poczuł, jak wszystko wokół nabiera dla niego znaczenia. Naprawdę wszystko! Wrażenie było niezwykłe, jak gdyby pierś Russella wypełniały oceany chmur, aż prawie nie mógł oddychać… Coś w rodzaju nostalgii do entej potęgi, pełnia, nawet błogość… Czysta wspaniałość… Siedzenie na ławce, sam fakt, że żyli! Jednak towarzyszyło mu też ostre poczucie straty, żal za straconym czasem, strach przed śmiercią, strach przed wszystkim, żal za Michelem, za Johnem oraz innymi, którzy odeszli. Ten nadmiar uczuć tak bardzo nie pasował do zwykle opanowanego, zrównoważonego i flegmatycznego Saxa, że z trudem mógł je znieść; prawie nie mógł się poruszyć i przez kilka minut gorzko żałował, że w ogóle zainicjował ten eksperyment. Głupota… idiotyczne szaleństwo. Bez wątpienia wszyscy jego towarzysze na zawsze go znienawidzą.

Oszołomiony, niemal zdruzgotany, postanowił wstać. Miał nadzieje, że spacer rozjaśni mu umysł. Stwierdził, że jest w stanie iść. Wystarczyło się odepchnąć od ławki, podnieść, zachować równowagę i ruszyć przed siebie, unikając innych osób, które wędrowały w pobliżu po swoich własnych światach, równie zobojętniałe na jego obecność, jak on na ich; wszyscy mijali się, niczym obiekty, które nie mają prawa się spotkać.

Nagle Sax znalazł się na otwartej przestrzeni otaczającej Underbill, w chłodnym porannym wietrze. Szedł ku solnym piramidom pod dziwnie błękitnym niebem.

Zatrzymał się i rozejrzał wokół… Zastanowił się… Chrząknął zaskoczony, zatrzymał się… Nie miał siły iść. Nagle przypomniał sobie absolutnie wszystko!!!

Nie, nie wszystko. Nie pamiętał na przykład, co jadł na śniadanie 13 drugiego sierpnia 2029 roku. Rezultat ten zgodny był z zamysłem eksperymentu, który zakładał, że zwyczajne, codzienne zdarzenia nie różniły się od siebie na tyle, aby się teraz przypominały. Jednak uogólniając… Pod koniec lat dwudziestych dwudziestego pierwszego wieku dzielił sypialnię na piętrze z Hiroko, Jewgienią, Ryą i Iwao. Gdy zobaczył w wyobraźni tę sypialnię, przez głowę przemknęły mu ówczesne eksperymenty, incydentalne wydarzenia i rozmowy. Punkt węzłowy w czasoprzestrzeni, cała sieć dni wibrowała. Ładne plecy Ryi myjącej się pod pachami po drugiej stronie pokoju. Ludzie wypowiadali słowa świadczące o ich roztargnieniu. Wład opowiadający o cięciu genów. Sax i Wład stali właśnie w tym miejscu; to była ich pierwsza minuta na Marsie, rozglądali się wokół bez słowa, zaabsorbowani jedynie odmienną grawitacją, różową barwą nieba i otaczającym ich ze wszystkich stron bliskim horyzontem, który wyglądał wówczas tak samo jak teraz, w tyle lat później: areologiczny czas, w swej powolności i długości nieporównywalny z niczym innym. W walkerze człowiek czuł się jak wydrążony. Czarnobyl potrzebował więcej betonu, niż można było wysuszyć w tym rzadkim, suchym, zimnym powietrzu. Nadia jakoś sobie z tym poradziła. Jak? Ogrzała go, tak, zgadza się. Nadia rozwiązywała wiele ich problemów w tamtych latach: podziemne komory o wypukłych sklepieniach, fabryczki, pasaż. Któż mógł się spodziewać, że ta cicha osóbka z „Aresa” okaże się tak kompetentna i energiczna? Sax od wieków nie pamiętał, jaka była na statku. A potem… Potem Nadia stała się bardzo smutna, kiedy Tatianę Durową zabił upadający dźwig automatyczny. Wszyscy zareagowali szokiem z wyjątkiem Michela, który okazał się tak zadziwiająco obojętny na tę tragedię; pierwsza śmierć wśród przedstawicieli pierwszej setki. Czy Nadia przypomni ją sobie teraz? Tak, z pewnością, jeśli tylko o niej pomyśli. Russell nie był przecież jakąś wyjątkową jednostką, jeśli zatem kuracja działała na niego, działała też na pozostałych. A Wasilij, który w obu rewolucjach walczył po stronie UNOMY. Co pamiętał? Wyglądał jak szalony — mógł myśleć o czymkolwiek — bardzo prawdopodobne, że to tylko wzruszenie, emocjonalne bogactwo, stanowiące zapewne jeden z pierwszych efektów kuracji. Może Wasilij również przypominał sobie śmierć Tatiany. Kiedyś podczas roku na Antarktyce Sax i Tatiana wyszli na wędrówkę. Rosjanka poślizgnęła się na kamieniu, skręciła kostkę i musieli czekać na Nussbaum Riegel, aż przyleci helikopter z McMurdo, który zabierze ich z powrotem do obozu. Przez wiele lat Sax nie pamiętał o tym zdarzeniu, później przypomniała mu o nim Phyllis tamtej nocy, gdy go aresztowała. Następnie znowu zapomniał, aż do dziś. Dwa razy w dwieście lat. Tak czy owak, teraz wspomnienie wróciło: wiszące nisko słońce, chłód, piękno Suchych Dolin, zazdrość Phyllis o wspaniałą, mroczną urodę Tatiany. Piękno powinno umierać jako pierwsze, było niczym znak, pierwotne przekleństwo; Mars jako Pluton, planeta strachu i lęku. A teraz tamte chwile na Antarktyce i dwie kobiety, które od dawna nie żyły — Sax był jedynym żyjącym świadkiem tego, jakże cennego dnia, bez Saxa pamięć o nim zaginie. Tak, człowiek pamięta część przeszłości, którą najmocniej „czuje”, wydarzenia przepełnione sporą dozą emocji — wielkie radości, kryzysy, wielkie katastrofy; oraz te małe. W siódmej klasie usunięto go z drużyny baseballowej, po przeczytaniu listy kandydatów płakał w samotności przy fontannie na tyłach szkoły. Myślał wtedy: „Zapamiętam to na zawsze”. I, na Boga, tak było. Cudowne piękno. Sytuacje, gdy po raz pierwszy robił coś, co niosło w sobie spory ładunek uczuć: pierwsza miłość… Kim jednak była jego wybranka? Pustka. Powrót do rodzinnego Boulder, jakaś twarz… przyjaciółka któregoś z przyjaciół… Ale to nie była miłość i Sax nie mógł sobie przypomnieć imienia dziewczyny. Nie, teraz pomyślał o Ann Clayborne. Stała przed nim i patrzyła na niego z uwagą; kiedyś, dawno temu. Jakie wspomnienie próbował przywołać? Nieprzerwanie napływały setki myśli, tak szybko, że Russell miał pewność, iż nie jest w stanie sobie niczego przypomnieć. To był paradoks, przykład wielu wywołanych przez wątek świadomości w ogromnym polu umysłu. Dziesięć do potęgi czterdziestej trzeciej, matryca, w której rozkwitały wszystkie wielkie wybuchy. Wewnątrz czaszki znajdował się równie ogromny wszechświat, jak ten zewnętrzny. Ann — z nią także wybrał się na spacer w Antarktyce. Silna kobieta była z tej Ann. Co ciekawe, podczas wędrówki przez kalderę Olympus Mons — mimo podobieństw — ani na chwilę nie przypomniał sobie tego spaceru po Dolinie Wrighta w Antarktyce, podczas którego żarliwie się spierali o los Marsa, a Sax tak bardzo pragnął wziąć Ann za rękę, chciał, żeby Ann wzięła go za rękę… Chyba mu się wówczas spodobała! Niestety, ten jego styl laboratoryjnego szczura, który nigdy wcześniej nie odczuwał takich emocji; tłumił je, nazywając nieśmiałością. Ann patrzyła na niego wtedy z zaciekawieniem, lecz go nie rozumiała, może jedynie zastanawiała się, dlaczego zaczął się jąkać. Sax jąkał się trochę w dzieciństwie i najwyraźniej poradził sobie z tym problemem w okresie dojrzewania, chociaż później od czasu do czasu zająkiwał się ze zdenerwowania. Ann, Ann… Przypomniał sobie jej twarz podczas kłótni na „Aresie”, w Underbill, w Dorsa Brevia, w magazynie na Pavonis. Dlaczego stale napadał na tę kobietę, która go kiedyś pociągała? Dlaczego? Była taka silna. A przecież widział ją tak bardzo przygnębioną; przez kilka dni leżała bezradnie na podłodze w kamiennym pojeździe; to było wówczas, gdy umarł jej Czerwony Mars. Leżała… Potem jednak zmusiła się do wstania. Kazała przestać Mai wrzeszczeć na Saxa. A jeszcze później pomogła zakopać ciało towarzysza swego życia, Simona. Radziła sobie ze wszystkim, a przez ten cały czas Sax był dla niej niemiły. Sprawiał jej ból. Był częścią jej bólu. Rozgniewał się na nią w Zygocie, a może w Gamecie… Tak, w Gamecie… Właściwie, i tu, i tu… Jej twarz — taka wykrzywiona… Następnie nie widział jej przez dwadzieścia lat. Jeszcze później, po narzuceniu jej kuracji przedłużającej życie, nie widział Ann trzydzieści lat. Zmarnował cały ten czas. Nawet gdyby żyli przez tysiąc lat, Sax i tak nie zdołałby usprawiedliwić takiego marnotrawstwa.

Wędrował po Dzielnicy Alchemików. Znowu natknął się na Wasilija, który siedział wśród pyłu z twarzą zalaną łzami. Właśnie w środku tamtego budynku kiedyś wspólnie spartaczyli eksperyment z glonami, jednak Sax bardzo wątpił, czy Wasilij płacze z tego powodu. Może łzy wywołało jakieś zdarzenie z wieloletniego okresu, który Rosjanin przepracował dla UNOMY. Albo coś jeszcze innego… Nie sposób było się dowiedzieć. To znaczy… Sax mógłby podejść i spytać, chociaż gdy chodził po Underbill, patrzył w twarze przyjaciół, a potem przypominał sobie szybko wszystko, co o nich wie, uświadomił sobie, że nie czas na zadawanie uzupełniających tę wiedzę pytań. Nie, nie — trzeba było iść dalej, zostawić Wasilija z jego własną przeszłością. Sax nie chciał się dowiedzieć, czego tamten żałuje. Poza tym, dostrzegł przed sobą, w połowie drogi do północnego horyzontu, maszerującą wielkimi krokami samotną postać. Ann! Dziwnie się czuł, widząc jej głowę bez hełmu i białe włosy unoszące się na wietrze. Widok ten wystarczył, by zatrzymać szalejące w głowie wspomnienia i przypomniał sobie, że już ją taką widział. Tak, w Dolinie Wrighta, włosy również miała wtedy jasne; niezbyt uprzejmie nazywali ten kolor „pomyje-blond”. Niebezpiecznie było nawiązywać bliższe kontakty pod czujnym okiem psychologów. Brali tam udział w teście, cały czas żyli pod presją. Jak udowodnił przykład Nataszy i Siergieja, w Antarktyce nie było miejsca na układy damsko-męskie. Ludzie jednak nie rezygnowali. Wład i Ursula zostali parą, czułą i trwałą; podobnie Hiroko z Iwao, Nadia z Arkadym. Istniało jednak niebezpieczeństwo. Ryzyko. Podczas obiadu Ann patrzyła na niego przez stół w laboratorium i coś było w jej wzroku, jakaś aluzja… Sax nie rozumiał, nie potrafił interpretować ludzkich spojrzeń. Każdy człowiek stanowił dla niego tajemnicę. Tego dnia, gdy zaakceptowano jego kandydaturę do lotu na Marsa, poczuł wielki smutek. „Po co to wszystko?”. Nie potrafił znaleźć odpowiedzi na to pytanie. Teraz przypomniał sobie zawiadomienie o akceptacji, które wrzucił do kosza. Klon za oknem. Zadzwonił do Ann, chcąc sprawdzić, czyją również przyjęto. Potwierdziła, zaskoczona, zdziwiona, że wybrali taką samotniczkę. Saxa trochę pocieszyła ta wiadomość, pozostał jednak dziwnie smutny. Klon miał takie czerwone liście, jesień w Princeton, tradycyjny czas melancholii, chociaż nie on powodował smutek Saxa, nie on. Ot, smutek! Jak gdyby jedynym jego osiągnięciem była pewna ilość z trzech miliardów uderzeń serca. Teraz miało już za sobą dziesięć miliardów i nadal biło. Nie, nie istniało wyjaśnienie. Człowiek to tajemnica. Kiedy więc Ann zaproponowała: „Chcesz pójść na spacer do punktu widokowego?” — w tym laboratorium w suchej dolinie — zgodził się natychmiast. Niczego nie ustalając, wyszli oddzielnie: Ann pierwsza, on za nią. A tam, och tak, patrząc w dół na grupę baraków i kopułę oranżerii, swego rodzaju proto-Underhill, Sax wziął otuloną rękawicą rękę Ann w swoją dłoń. Siedzieli obok siebie i spierali się o terraformowanie całkiem przyjaźnie, bez kłótni. Nagle Ann zabrała rękę, jak gdyby zaskoczona, i zadrżała (było bardzo zimno, w każdym razie zimno jak na Ziemię), a Sax zaczął się jąkać tak samo paskudnie jak w wiele lat później, po wstrząsie. Limbiczny krwotok, zamordowane pewne elementy, nadzieje, tęsknoty. Śmierć miłości. Od tego czasu Sax prześladował Ann i niezależnie od tego, co powiedziałby Michel, przyczyną było właśnie to zdarzenie! Antarktyczne zimno spaceru powrotnego do bazy. Mimo eidetycznej klarowności aktualnej siły własnej pamięci, Sax nie potrafił sobie przypomnieć tego spaceru. Oszołomiony. Dlaczego? Dlaczego tak ją odtrącił? Mały człowiek. Biały laboratoryjny kitel. Nie było powodu, aby w ten sposób postąpić. Jednak, tak się zachował. Na zawsze pozostała w nim zadra. I nawet Michel nigdy się nie dowiedział o tym zdarzeniu.

Zahamowanie pamięci, represja wspomnień. Gdy pomyślał o Michelu, przyszła mu do głowy Maja. Ann znajdowała się już na horyzoncie, nigdy by jej nie dogonił; zresztą, nie był pewny, czy chce się z nią w tym momencie spotkać. Ciągle jeszcze czuł się oszołomiony tym jakże zaskakującym i bardzo bolesnym wspomnieniem. Ruszył na poszukiwanie Mai. Minął miejsce, w którym Arkady śmiał się z ich braku gustu, kiedy przyleciał po raz pierwszy z Fobosa, minął oranżerię Hiroko, gdzie uwiodła Saxa swą bezosobową przyjaźnią… Jak ssaki naczelne na sawannie, kobieta alfa wybiera sobie osobnika płci męskiej i rzuca się na niego… Kobieta alfa, beta albo kategorii „mogłabym być alfa, ale mnie to nie interesuje” — dla Saxa jedyny przyzwoity sposób zachowania. Minął parking przyczep, gdzie sypiali kiedyś razem na podłodze, jak rodzina. Desmond gdzieś w szafie. Obiecał im pokazać, jak wtedy żył; wszystkie kryjówki. Przez głowę Saxa przemknęła mieszanina obrazów związanych z Desmondem: lot ponad wypalonym „kanałem”, później ponad spalonym Kasei. Strach w Kasei, kiedy strażnicy przywiązywali go do tamtego szalonego urządzenia; to był koniec Saxifrage’a Russella. Teraz był kimś innym, a Ann była nie tylko sobą, ale także Kontr-Ann oraz jeszcze jedną, zupełnie inną trzecią kobietą. Sax mógłby wykorzystać tę sytuację, aby z nią porozmawiać — spotkanie dwóch nieznajomych osób. Innych niż te, które spotkały się na Antarktyce.

Maja siedziała w kuchni cylindrycznej komory i czekała, aż zacznie wrzeć woda w dużym czajniku. Przygotowywała dla nich herbatę.

— Maju — odezwał się Sax. Słowa ciążyły mu w ustach niczym kamienie — powinnaś spróbować. Nie jest tak źle.

Potrząsnęła głową.

— Pamiętam wszystko, co chcę pamiętać. Nawet teraz, bez waszych leków i tak pamiętam więcej, niż wam się kiedykolwiek przypomni. Nie chcę więcej wspomnień.

Istniała możliwość, że mikroskopijne ilości leków przedostały się w powietrze i osiadły na skórze Mai, która doświadczyła ułamka hiper-emocjonalności. A może taki był jej zwykły stan.

— Dlaczego nie ma mi wystarczyć to, co jest? — pytała. — Nie chcę wracać do przeszłości, nie chcę. Nie mogę jej znieść.

— Może później — powiedział Sax.

Co miał jej powiedzieć? Zachowywała się tak jak kiedyś, w dawnym Underbill — zmienne, kapryśne usposobienie. Zadziwiające, jakich dziwaków wybrano do pierwszej setki. Ale kogo powinien wybrać komitet selekcyjny? Wszyscy ludzie mieli jakieś wady, chyba że byli głupcami. A na Marsa nie wysyłano głupców, w każdym razie nie na początku albo niezbyt wielu. Zresztą, nawet idioci mieli swoje humory.

— Może — odparła, pogłaskała go po głowie, potem zdjęła czajnik z palnika. — A może i nie. Pamiętam zbyt wiele.

— Franka? — spytał Sax.

— Oczywiście. Franka, Johna, wszyscy są tu. — Ukłuła się kciukiem w pierś. — Ta ilość wspomnień rani mnie wystarczająco. Nie potrzebuję więcej.

— Ach.

Ponownie wyszedł na dwór. W głowie kłębiły mu się myśli, czuł się niepewnie, miał kłopoty z równowagą. Układ limbiczny wibrował gwałtownie pod wpływem całego życia Saxa i z powodu Mai, tak pięknej i szalonej. Życzył jej szczęścia, ale cóż mógł zrobić? Żyła po swojemu. Paradoksalne, ale uszczęśliwiała ją pełnia nieszczęścia, czyniła kompletnym jej życie. Być może przez cały czas Rosjanka czuła tę uporczywą i nieprzyjemną nademocjonalność! No, no, no. Znacznie łatwiejszy jest żywot flegmatyka. A Maja była tak pełna życia! Sax przypomniał sobie, jak popędzała ich na południe, do kryjówki w Zygocie… Wykazała się wówczas taką siłą. Ach, te silne kobiety wokół niego. W gruncie rzeczy, trzeba siły, aby stawić czoło temu przerażającemu życiu, aby się z nim zmierzyć, nie odmawiając, nie broniąc się, po prostu przyjąć je i ponieść dalej. John, Frank, Arkady, nawet Michel, mieli wielki optymizm, pesymizm, idealizm, mitologie dla zamaskowania bólu istnienia; każdy z nich zajmował się inną dziedziną nauki, a teraz wszyscy czterej byli martwi — zabici przez kogoś lub coś. Zostały ich kobiety: Nadia, Maja, Ann, które muszą żyć dalej. Bez wątpienia, Saxowi się poszczęściło, że miał takie wytrzymałe siostry. Nawet Phyllis… Tak, w jakimś sensie… Uparcie głupia… Nawet ona całkiem nieźle sobie radziła, dość dobrze, przynajmniej przez jakiś czas. Nigdy nie należy się poddawać. Nigdy się do niczego nie trzeba przyznawać. Spencer powiedział Saxowi, że Phyllis protestowała przeciw torturowaniu go. Ach, Spencer i ich wspólne godziny aerodynamiki, rozmowy nad kolejnymi szklaneczkami o tym, jak Phyllis poszła do szefa ochrony w Kasei i zażądała, by uwolnił Saxa albo przyzwoicie go traktował, mimo iż on, Sax, uderzył ją i omal nie zabił, używając tlenku azotawego; a była przecież jego kochanką. Najwyraźniej wybaczyła mu tę próbę zabójstwa, a Spencer nigdy nie wybaczył Mai, że zabiła Phyllis, chociaż udawał, że o tym zapomniał. Sax natomiast wybaczył Mai, mimo iż latami był dla niej niemiły, jak gdyby pragnął zemsty. Ach, jakiż dziwny trójkąt rekombinacyjny uczynili ze swoich żywotów. Może był to skutek zbyt długiego życia, a może zawsze tak działali na siebie ludzie mieszkający w jednej osadzie. Ileż smutku i zdrady! Być może wspomnienia wywoływała strata czegoś, sytuacja, gdy wszystko jest już nieuchronnie utracone. A co z radością? Sax próbował sobie przypomnieć… Czy można wrócić do przeszłości dzięki kategorii emocjonalnej, na przykład poprzez interesującą ideę. Czy to było możliwe?

Zobaczył na przykład siebie idącego korytarzami podczas konferencji poświęconej terraformowaniu; dostrzegł wtedy tablicę z artykułem oceniającym udział ciepła z Koktajlu Russella na dwanaście kelwinów. Albo obudził się w Echus Overlook i zobaczył, że skończyła się Wielka Burza; różowe niebo promieniało od światła słonecznego. Widok twarzy w pociągu po wyjeździe ze Stacji Libijskiej. Pocałunek w ucho od Hiroko, łaźnie pewnego zimowego dnia w Zygocie, kiedy przez całe popołudnie trwał wieczór. Hiroko! Ach… i nagle… Kulił się wtedy z zimna, straszliwie zaniepokojony myślą, że burza zabije go akurat teraz, gdy wszystko wokół staje się takie interesujące; próbował wymyślić, jak przywołać do siebie pojazd, ponieważ miał wrażenie, że sam nie potrafi do niego dotrzeć, a potem Hiroko wyłoniła się ze śniegu — mała figurka w rdzawoczerwonym skafandrze kosmicznym, jaskrawa na tle białej zamieci i leżącego śniegu. Wiatr był tak głośny, że nawet w interkomie Sax słyszał jedynie szept. „Hiroko?”, zawołał, kiedy przez usmarowaną brudnym śniegiem szybkę hełmu zobaczył jej twarz; a ona odrzekła: „Tak” i pociągnęła go za nadgarstek, pomagając wstać. Jej dłoń na jego nadgarstku! Naprawdę ją poczuł! I poszedł za nią, niczym viriditas; zielona siła przelewała się przez niego, przez biały szum, białą burzę, śnieżycę. Uścisk Japonki był ciepły, mocny, zdecydowany. Tak. Hiroko tam była. Poprowadziła go z powrotem do pojazdu, uratowała mu życie, a potem znowu zniknęła i niezależnie od tego, jak usilnie przekonywał Desmond o jej śmierci w Sabishii, niezależnie od tego, jak przekonujące były jego argumenty, niezależnie od tego, jak często podrzędni alpiniści widywali zjawy… niezależnie od tych wszystkich faktów, Sax wiedział lepiej — dzięki tej ręce na nadgarstku i tej sylwetce na tle śniegu. To była Hiroko, jej ciało, tak rzeczywiste jak skała. Żywa! Sax ufał sobie w tym względzie, wiedział! Mimo iż „wielka nie wyjaśniona” wsączała się we wszystko wokół, opierał się na własnym doświadczeniu i głęboko wierzył, że jego przyjaciółka żyje. Aksjomat życiowej radości. Może potrafiłby nawet przekonać o tym Desmonda, uspokoić go.

Zaczął się rozglądać za Kojotem. Nie było łatwo go znaleźć. Co Desmond pamiętał z Underbill? Okres ukrycia, szepty, zaginiona załoga farmy, potem ukryta kolonia, ucieczka wraz z nimi, jazda po powierzchni Marsa w zamaskowanych kamiennych pojazdach, miłość Hiroko, loty pod nocnym niebem w „niewidzialnym” samolocie, życie w półświecie, łączenie się członków podziemia — Sax prawie sam to wszystko pamiętał; żywe wspomnienie. Telepatyczne przemieszczenie opowieści wszystkich uczestników eksperymentu: setka do kwadratu, na placu podziemnych komór o wypukłych sklepieniach. Nie. To byłoby zbyt wiele. Samo wyobrażenie sobie rzeczywistości kogoś innego wystarczająco oszałamiało, stanowiło całą telepatię, jakiej dana osoba potrzebowała lub z jaką mogła sobie poradzić.

Dokąd poszedł Desmond? Poszukiwania były beznadziejne. Nikt nigdy nie zdoła odszukać Kojota; aby go znaleźć, trzeba było na niego czekać. Pokaże się, kiedy zechce. Sax znajdował się na północny zachód od piramid i Dzielnicy Alchemików. Stał tam szkielet bardzo starego ładownika; pochodził prawdopodobnie jeszcze z pierwszego zrzutu. Farba odpadła, metal oblepiła sól. Początek ich nadziei — teraz stary, metalowy szkielet, właściwie nic… Hiroko pomagała mu go rozładować.

Sax wrócił do Dzielnicy Alchemików, w starych budynkach nadal stały wszystkie maszyny, beznadziejnie przestarzałe, nawet bardzo pomysłowy procesor Sabatiera. Lubił kiedyś obserwować tę maszynę przy pracy. Nadia zmontowała ją któregoś dnia, konfundując wszystkich; mała, krągła kobietka nucąca jakąś jazzową melodię, zatopiona we własnym świecie, rozmawiająca z urządzeniem w czasach, gdy maszyny rozumiały ludzi… Dzięki Bogu za Nadię, tę kotwicę utrzymującą ich wszystkich w rzeczywistości, osobę, na którą zawsze można liczyć. Miał ochotę ją uściskać, tę naukochańszą ze swoich sióstr, która znajdowała się teraz na placu maszyn, próbując uruchomić zabytkowy buldożer.

A tam, na horyzoncie, jakaś postać szła na zachód po pagórku. Ann! Czy okrążała Underbill? Wybiegł jej naprzeciw, potykając się tak samo jak w pierwszym tygodniu pobytu na Marsie. Dogonił ją i zatrzymał się, zasapany.

— Ann? Ann?

Odwróciła się i Sax zobaczył na jej twarzy instynktowny strach, jak na pysku ściganego zwierzęcia. Był stworzeniem, przed którym trzeba uciekać; właśnie tak go traktowała.

— Popełniałem błędy — powiedział, stojąc przed nią. Mogli rozmawiać na otwartym powietrzu, w powietrzu, które Sax stworzył mimo sprzeciwów Ann. Chociaż nadal było na tyle rzadkie, że zmuszało do głębokich wdechów. — Nie rozumiałem… piękna, a potem było już za późno. Przykro mi. Przepraszam. Przepraszam. — Och, próbował to powiedzieć już wcześniej: w pojeździe Michela podczas potopu, w Zygocie, w Tempe Terra; nigdy mu się nie udało. Ann i Mars, wszystko się przeplatało, choć Marsa Sax nie umiał przeprosić — każdy zachód słońca był piękny, w każdej minucie każdego dnia niebo miało inny odcień; błękitny znak ich siły i odpowiedzialności, ich miejsce w kosmosie i ich władza nad nim, mała, a równocześnie jakże ważna. Oni, Ziemianie, przywieźli na planetę życie i Sax nie potrafił się tego wstydzić.

Jednak Ann był winien przeprosiny. Przez lata misjonarskiego zapału powinien się do niej zwracać o zgodę, przekonywać ją, walczyć z jej odmową. Teraz było mu z tego powodu przykro, bardzo przykro. Twarz miał mokrą od łez, a Ann patrzyła na niego w taki sposób… dokładnie w taki sposób, jak wtedy, na zimnej, skalnej powierzchni Antarktyki, w tym dniu, gdy po raz pierwszy go odrzuciła. Teraz wróciły wszystkie wspomnienia i wypełniły go. Jego przeszłość.

— Pamiętasz? — spytał Ann z zaciekawieniem, podejmując nowy dla nich temat. — Wyszliśmy na spacer do punktu widokowego… To znaczy, szliśmy jedno po drugim, ale po to, aby się spotkać i porozmawiać na osobności. Pamiętasz? Wyszliśmy oddzielnie, noo… Sama wiesz, jak to było wtedy… Rosyjska para pokłóciła się i odesłali ich do domu… Wszyscy wszystko ukrywaliśmy przed tamtymi z komisji! — Sax roześmiał się, aby ukryć zdenerwowanie wywołane obrazem niefortunnego początku ich znajomości. Określenie było niezwykle trafne! Na wszystkich zdarzeniach, które nastąpiły od tamtego czasu, tkwiło piętno tamtego pierwszego! Polecieli na Marsa i co chwilę powtarzali ten sam błąd, ten sam wzorzec. — Siedzieliśmy, pragnąłem bliskości, więc wziąłem cię za rękę, a ty ją odepchnęłaś, nie podobało ci się. Poczułem się… źle. Wróciliśmy oddzielnie i już nigdy potem o tym nie rozmawialiśmy. Sądzę, że właśnie dlatego cię prześladowałem, chociaż zdawało mi się, że to z powodu tego… — Zamachał ręką na niebieskie niebo.

— Pamiętam — stwierdziła.

Patrzyła na niego z ukosa. Czuł siłę jej spojrzenia. Wspomnienie utraconej za młodu miłości nadal bolało. Jednak w spojrzeniu Ann było coś jeszcze — zaskoczenie.

— Tak — stwierdziła. — Tyle że nie tak się to odbyło — dodała, marszcząc brwi. — To ja… Chcę powiedzieć, że położyłam ci rękę na ramieniu, ponieważ mi się podobałeś i sądziłam, że moglibyśmy zostać… Ale ty aż podskoczyłeś! Ha, podskoczyłeś, jak gdybym cię ukłuła szpilką! Na Antarktyce była dość paskudna elektryczność statyczna, a jednak… — Ann ostro się zaśmiała — nie. Chodziło o ciebie. Ja nie… Pomyślałam, że takie zachowanie nie jest po prostu w twoim stylu. Zresztą, nie było również w moim! Sądziłam, że właśnie dlatego powinno nam się udać. Ale się nie udało. A potem o tym zapomniałam.

— Nie — Sax nie mógł uwierzyć.

Potrząsnął głową. Próbował sobie przypomnieć, ciągle jednak widział po swojemu tamto niemiłe zdarzenie w punkcie widokowym, niemal sekundę po sekundzie, ruch po ruchu. „To czysty zysk”, mówił, usiłując wyjaśnić cel nauki, a Ann spytała, czy dla osiągnięcia tego celu potrafiłby zniszczyć powierzchnię planety. Bardzo dobrze to pamiętał, słowo po słowie.

Jednak spojrzenie Ann, kiedy przedstawiła własną wersję zdarzenia… To było spojrzenie kogoś, kto świetnie panuje nad własną pamięcią, kto pieści w sobie żywe wspomnienia; najwyraźniej Ann pamiętała owo zdarzenie równie dobrze jak on, niemniej jednak pamiętała coś zupełnie innego. Jedno z nich musiało się mylić. Prawda? Prawda?

— Czy moglibyśmy… — zaczął, musiał jednak przerwać i spróbować jeszcze raz. — Czy naprawdę byliśmy dwojgiem tak wielkich niezdar, że przez te wszystkie lata… nie udało nam się odkryć…

Ann roześmiała się.

— A w dodatku oboje czuliśmy się upokorzeni? — Znowu się roześmiała. — Chyba tak.

Sax także się roześmiał. Oboje spojrzeli w niebo. Śmiali się.

Wtedy jednak Sax potrząsnął głową. Przepełniał go trudny do zniesienia smutek. Cokolwiek się zdarzyło… No cóż, teraz już się nie dowiedzą prawdy. Jeśli nie pomogła im terapia pamięciowa, dzięki której wracały wspomnienia ukryte gdzieś na dnie mózgu — niczym fontanna artezyjska albo katastrofalny wybuch wód głębinowych — nic im już nie pomoże. Nie istniał sposób, by się upewnić, co się wtedy naprawdę wydarzyło.

Na tę myśl Sax poczuł nagły chłód. Skoro nie mógł ufać powracającym w trakcie kuracji wspomnieniom… Skoro nie wiedział, czy są prawdziwe… Skoro musiał podać w wątpliwość tak przełomowy moment… Co w takim razie z innymi zdarzeniami, co ze wspomnieniem Hiroko podczas burzy, prowadzącej go do pojazdu, jej ręka na jego nadgarstku… Czy ono również mogło być… Nie, nie. Ta ręka na jego nadgarstku. Jednak Sax naprawdę czuł, jak Ann wyszarpuje dłoń z jego uścisku; somatyczne wspomnienie równie solidne i rzeczywiste, jak fizyczne i kinetyczne zdarzenie zapamiętane w ciele, we wzorcu komórek na cały okres jego życia. To wspomnienie musiało być prawdziwe! Oba musiały być prawdziwe!

Więc jak?

Tylko przeszłość. Tam i nie tam. Jego całe życie. Jeśli nic nie było realne z wyjątkiem momentu, jednego momentu Plancka po drugim, tej niewyobrażalnie cienkiej błony stawania się pomiędzy przeszłością i przyszłością — jego życia… Czym w takim razie było jego życie, tak nieznaczne, pozbawione namacalnej przeszłości i przyszłości. Wybuchem koloru? Wątek myślowy utracony w akcie myślenia. Rzeczywistość tak wiotka, tak ledwie istniejąca. Czy nic nie można było na to poradzić?

Próbował głośno wyrazić swoje myśli, lecz zająknął się i zrezygnował, poddał się.

— No cóż — szepnęła Ann, która najwidoczniej świetnie go rozumiała. — Przynajmniej dużo pamiętamy. To znaczy… Oboje zgadzamy się, że tam poszliśmy. Mieliśmy pewne pomysły, niestety nie udało nam się ich zrealizować. Coś się zdarzyło, czego prawdopodobnie w tamtej chwili nie rozumieliśmy, więc teraz nie powinno nas zaskakiwać, że nie potrafimy sobie należycie tego przypomnieć albo że pamiętamy inaczej. Trzeba coś zrozumieć, aby to zapamiętać.

— Naprawdę?

— Tak mi się wydaje. Dlatego dwuletnie dzieci nie potrafią zapamiętywać. Bardzo dobrze czują różne sprawy, ale nie pamiętają ich, ponieważ w gruncie rzeczy ich nie rozumieją.

— Może i tak.

Sax nie był pewny, czy rzeczywiście w taki sposób działa pamięć. Wspomnienia z wczesnego dzieciństwa były eidetycznymi wizerunkami, jak naświetlone arkusze fotograficzne. Jeśli jednak Ann miała rację, spotkanie Saxa z Hiroko naprawdę się odbyło, ponieważ Russell świetnie zrozumiał pojawienie się Hiroko podczas burzy, jej rękę na nadgarstku… Tamte uczucia, gwałtowna burza…

Ann zrobiła krok ku niemu, a potem go uściskała. Sax odwrócił twarz na bok, przyciskając ucho do obojczyka przyjaciółki. Była taka wysoka! Poczuł bliskość jej ciała i również mocno ją uściskał. Pomyślał: Zapamiętam to na zawsze. Ann odsunęła się od niego, nadal trzymając go za ramiona.

— To tylko przeszłość — oświadczyła. — Ona nie tłumaczy tego, co się zdarzyło między nami na Marsie. W każdym razie, chyba nie. To zupełnie inna sprawa.

— Być może.

— Nie zgadzaliśmy się, ale używaliśmy tych samych… terminów. Te same kwestie były dla nas ważne. Pamiętam, jak próbowałeś poprawić mi humor, wtedy w kamiennym pojeździe w Marineris podczas powodzi.

— A ty mnie, gdy Maja na mnie krzyczała, po śmierci Franka.

— Tak — powiedziała Ann, rozmyślając. W ostatnich, zadziwiających godzinach przypominały im się takie niezwykłe zdarzenia! A podróż tamtym pojazdem przypominała próbę, którą każde z nich rozumiało po swojemu. — Chyba tak. Nie powinna była na ciebie krzyczeć. Przecież tylko próbowałeś jej pomóc. A wyraz twojej twarzy…

Stali nieruchomo, patrząc na grupę niskich budowli, tworzących Underhill.

— A więc wreszcie dotarliśmy — odezwał się w końcu Sax.

— Tak. Wreszcie.

Upłynęła niezręczna chwila, potem następna. Sax pomyślał, że z takich momentów właśnie składa się życie i że będzie się jakoś musiał przyzwyczaić do tego faktu. Zrobił krok w tył, wyciągnął rękę i przytrzymał dłoń przyjaciółki, mocno ścisnął, potem puścił.

Ann powiedziała, że chce pójść obok pasażu Nadii na leżący na zachód od Underhill odludny teren, ponieważ doświadcza właśnie bardzo gwałtownego natłoku wspomnień i nie potrafi się skoncentrować na chwili obecnej. Musiała się przejść.

Zrozumiał. Pomachała mu i odeszła. Pomachała! Sax dostrzegł Kojota, który stał przy olśniewająco błyszczących w popołudniowym świetle solnych piramidach. Czując po raz pierwszy od dziesięcioleci grawitację Marsa, Sax w podskokach dotarł do małego człowieczka. Jedyny niższy od niego mężczyzna z pierwszej setki. Jego brat.

Naprawdę trudno było się skupić na asymetrycznej, wielościennej niczym Deimos twarzy Kojota. Taka była. Wyglądała, jak gdyby stale drgała i pulsowała przeszłością. Desmond niewiele się zmienił przez te wszystkie lata, choć był chyba najbardziej ruchliwy i aktywny z całej grupy. Bóg jeden wie, jak Sax wyglądał dla innych lub co zobaczyłby, gdyby spojrzał w lustro… Uznał ten pomysł za oszałamiający, potem pomyślał, że eksperyment patrzenia w lustro i równoczesnego przypominania sobie zdarzeń z młodości mógłby się nawet okazać interesujący, własny widok mógłby osobliwie zniekształcić wspomnienie… Desmond — Trynidadczyk indiańskiego pochodzenia — mówił właśnie coś, czego Sax nie potrafił zrozumieć, coś o zachwycie głębinami; Russell nie wiedział, czy przyjacielowi chodzi o lek na polepszenie pamięci, czy może o jakiś morski incydent z młodości. Bardzo chciał mu powiedzieć, że Hiroko żyje, ale w ostatniej chwili ugryzł się w język. Desmond wyglądał na bardzo szczęśliwego. Poza tym nie uwierzyłby Saxowi, lecz jedynie zdenerwował. Zdobytą dzięki doświadczeniu wiedzę nie zawsze można przełożyć na wiedzę teoretyczną. Tak, taka była prawda. Desmond nie uwierzyłby Saxowi, ponieważ nie poczuł ręki Hiroko na własnym nadgarstku. Zresztą, dlaczego miałby ją poczuć?

Ruszyli ku Czarnobylowi. Rozmawiali o Arkadym i Spencerze.

— Starzejemy się — zauważył Sax.

Desmond zahuczał. Ciągle śmiał się w bardzo niepokojący sposób, niemniej jednak — zaraźliwy, toteż Sax również się roześmiał.

— Starzejemy się?! Starzejemy?

Na widok starego, małego rickovera dostali prawdziwego ataku śmiechu. Szalały w nich emocje — czuli się równocześnie patetyczni, odważni, pomysłowi i głupi. Sax zauważył, że ich układy limbiczne są przeładowane, że pobrzękują wszystkimi emocjami naraz. Coraz lepiej rozumiał całą swoją przeszłość, pamięć jednocześnie atakowały mu setki faktów, każde zdarzenie niosło w sobie unikalny ładunek emocjonalny; teraz napływały seriami… Takie pełne. Może pełniejsze niż… Niż co? Umysł? Dusza? Pełniejsze niż zdolność istnienia. Przepełnienie, tak, tak by trzeba nazwać to uczucie.

— Desmondzie, czuję się przepełniony.

Kojot nic nie odpowiedział, tylko roześmiał się jeszcze głośniej.

Sax pomyślał, że zbyt wiele w życiu czuł, by teraz mógł to wszystko udźwignąć. Emocje atakowały wszystkie naraz. Hm, czym jednak były? Limbicznym szumem, ryczącym szumem wiatru w igłach drzew szpilkowych wysoko w górach, gdy leżał w nocy w śpiworze; Góry Skaliste, wiatr bębniący w igłach sosen… Bardzo interesujące wspomnienia. Zapewne efekt leku, efekt, który minie, chociaż Sax miał nadzieję, że niektóre pozostaną. Kto może wiedzieć, czy akurat ten aspekt przetrwa jako integralna część całości. A zatem: jeśli człowiek może sobie przypomnieć własną przeszłość i wspomnienia trwają bardzo długo, w takim razie z pewnością będzie się czuł wypełniony doświadczeniami i emocjami, może aż do takiego stopnia, w którym nie sposób odczuwać jeszcze więcej. Czy to było możliwe? A gdyby zaczęli czuć zbyt intensywnie, bardziej, niż należało — gdyby eksperyment zmienił ich w niezwykle wrażliwych ludzi, którzy na przykład szaleliby z żalu po przypadkowym zadeptaniu mrówki, a płakaliby z radości na widok wschodu słońca… To byłoby straszne. Wystarczy! Wystarczy! W gruncie rzeczy, Sax zawsze wierzył, że amplitudę reakcji emocjonalnej, którą dostrzegał u otaczających go ludzi, można by nieco zmniejszyć bez żadnej straty dla kogokolwiek. Oczywiście nie należy świadomie przytłumić czyichś uczuć, byłaby to represja emocji, sublimacja, a skutkiem — powstałoby nadmierne ciśnienie w powietrzu. Ciekawe, co pozostało z użytecznego Freudowskiego modelu umysłu jako silnika parowego? Kompresja, odpowietrzanie, cały aparat; jak gdyby mózg zaprojektował James Watt. Jednak modele częściowe były potrzebne, tkwiły one w sercu nauki. A Sax potrzebował na jakiś czas wyrzucić z ciała trochę pary.

Chodzili więc z Desmondem po Czarnobylu, rzucali kamieniami, śmiali się, rozmawiali wśród przeszkód w postaci natłoku i zalewu emocji. Nie do końca była to rozmowa, raczej symultaniczna wymiana myśli, gdyż każdego z nich absorbowały jego własne wspomnienia; rozmowa dość „zaburzona”… Uspokajało jednak samo słuchanie zmieszanego głosu przyjaciela, dużą przyjemność sprawiało również uczucie tak wielkiej bliskości z drugim człowiekiem, niby innym, a równocześnie jakże podobnym. Gawędzili więc o szkole, o śniegach południowego regionu polarnego, o parkach na „Aresie”…

— Wszyscy przechodzimy przez to samo.

— To prawda! Prawda!

Ciekawe, że fakt ten nie miał większego wpływu na zachowanie ludzi.

W końcu powędrowali z powrotem na parking przyczep. Kiedy przezeń przechodzili, zwolnili, ponieważ zatrzymywała ich coraz gęstsza sieć związanych z przeszłością skojarzeń. Zbliżał się zachód słońca. Ludzie kręcili się po komorach o wypukłych sklepieniach. Przygotowywali kolację. Większość osób niezwykle oszołomiły wydarzenia, toteż przez cały dzień nie mieli nic w ustach. Lek nieco pobudzał apetyt i teraz wszyscy byli głodni jak wilki. Maja ugotowała gar gulaszu i wrzuciła do niego obrane i posiekane ziemniaki. Barszcz? Rybna bouillabaissel Maja okazała się zapobiegliwa, kucharzyła od rana i teraz wspaniałe zapachy wypełniały ciepłe powietrze kompleksu komór.

Zebrali się w wielkim podwójnym pomieszczeniu przy południowo-zachodnim narożniku. Był to pokój, w którym Sax i Ann odbyli swoją słynną debatę na początku oficjalnie ustalonego okresu terraformowania. Szczęśliwym trafem, Ann nie przypomniał się tamten incydent, niestety ktoś włączył wideokasetę z debatą i właśnie można ją było oglądać na małym ekranie w narożniku sali. O Boże! Ann weszła do sali wkrótce po zmroku, zwykłym krokiem. Tego typu nawyki cieszyły wszystkich, dzięki takim drobnostkom czuli się swojsko. Byli sobą. Gdzieś pozostali inni ludzie, a tu wszystko wygląda tak samo. Zwyczajna noc w Underbill. Rozmowy o pracy w różnych miejscach, jedzenie, stare, znajome twarze. Niektórzy mieli wrażenie, że za chwilę wejdzie tu Arkady, John albo Tatiana, tak jak teraz Ann, która tupała dla rozgrzewki nogami i ignorowała zebranych — dokładnie tak jak zawsze.

Tym razem jednak podeszła i usiadła obok Saxa. Zjadła posiłek (prowansalski gulasz, który często przyrządzał Michel) w swoim zwyczajowym milczeniu. Ludzie patrzyli. Nadia obserwowała ich ze łzami w oczach. Permanentna uczuciowość; tak, tak, to mógł być problem.

Później, na tle łoskotu naczyń i głosów (wszyscy zaczęli mówić naraz, a Sax czasem miał wrażenie, że również rozumie ich wszystkich naraz, nawet gdy sam mówił), na tle tego hałasu Ann pochyliła się w jego stronę i spytała:

— Dokąd się później wybierasz?

— No cóż — odparł, nagle znowu zdenerwowany — moi współpracownicy z Da Vinciego zaprosili mnie, żebym z nimi… żebym pożeglował. Mam wypróbować nową łódź, którą dla mnie zaprojektowali. Dla mnie… na moje żeglarskie wycieczki. Na Chryse… Zatoce Chryse.

— Ach, tak.

Mimo hałasu jej milczenie wydało mu się czymś straszliwym.

— Mogę popłynąć z tobą?

Poczuł, jak płonie mu twarz: przekrwienie naczyń włosowatych, bardzo dziwne. Wiedział jednak, co musi odpowiedzieć!

— Och, tak, tak.

Po posiłku nikt się nie ruszył od stołu. Rozmyślali, mówili, wspominali. Sączyli przygotowaną przez Maję herbatę. Rosjance najwyraźniej opieka nad nimi sprawiała przyjemność. Dużo później, dobrze w środku nocy, kiedy prawie wszyscy osunęli się w fotele albo zgarbili nad piecykiem, Sax postanowił pójść na parking przyczep, gdzie spędzili swoje pierwsze kilka miesięcy na Marsie. Chciał się rozejrzeć.

Była tam już Nadia; leżała na jednym z materacy. Sax zdjął ze ściany drugi: jego stary materac. Tak, tak. Potem przyszła Maja, a następnie cała reszta, jedni ciągnęli za sobą drugich. Zdziwionemu Desmondowi trzeba było opowiedzieć historię tego miejsca, posadzili go zatem na materacu w środku i rozsiedli się wokół niego — niektórzy na swoich starych miejscach, a ci, którzy sypiali w innych przyczepach, zapełnili puste materace nieżyjących przyjaciół. Cała grupa z łatwością mieściła się obecnie w jednym pomieszczeniu.

W środku nocy, jedni po drugich zapadali w niespokojny sen. To wspólne zasypianie także stanowiło wspomnienie z tamtego okresu, byli senni i czuli ciepło, zawsze tak się działo — po kąpieli z przyjaciółmi, znużeni codzienną pracą, tą jakże interesującą pracą, która polegała na budowaniu miasta i świata. Sen, pamięć, sen, ciało; zaśnięcie i snucie sennych marzeń.

Wypłynęli z Florenckiej w wietrzny, bezchmurny dzień. Ann stała przy sterze, a Sax sprawdzał na prawym dziobie smukłego nowego katamaranu zabezpieczenie kotwicy, która tak bardzo śmierdziała beztlenowym błotem z dna, że co chwilę odrywał się od pracy, przechylał przez barierkę i oglądał próbki błota przez szkło powiększające naręcznego komputera; znajdował wielką ilość martwych glonów i innych organizmów dennych. Russell był ciekaw, czy jest to typowe dla Morza Północnego dno, czy też z jakiegoś powodu ograniczyło się do okolic zatoki Chryse, Florenckiej lub po prostu do płycizn…

— Sax, wracaj tu — zawołała Ann. — Tylko ty wiesz, jak nim żeglować.

— Już, już.

Prawdę powiedziawszy, łodzią sterowało AI. Sax wydawał tylko ogólne polecenia; mówił na przykład: „Płyń na Rodos” i przez cały tydzień nie musiał robić nic więcej. Jednak lubił uczucie rumpla w rękach, więc przerwał badanie odpadków i poszedł do szerokiego, płytkiego kokpitu, który znajdował się między dwoma wąskimi kadłubami.

— Da Vinci prawie już zniknął za horyzontem. Zobacz.

— Rzeczywiście.

Z całej Wyspy Da Vinciego nad wodę wystawały jedynie zewnętrzne punkty stożka krateru, chociaż podróżnicy odpłynęli dopiero na zaledwie jakieś dwadzieścia kilometrów, nie dalej. Na małym globie dystanse traktowano inaczej, a żaglówka Saxa była bardzo szybka: popychana wiatrem pędziła z prędkością pięćdziesięciu kilometrów na godzinę i kadłuby miały podwodne płetwy balastowe na wysięgnikach, które rozsuwały się i ustawiały w różne delfmopodobne kształty, dzięki czemu wraz z przesuwnymi obciążnikami równoważącymi w poprzecznych podpórkach utrzymywały nawietrzny kadłub w kontakcie z wodą, a kadłub zawietrzny zabezpieczały przed zbytnim zanurzeniem. Z tego też względu, nawet w tak umiarkowanym wietrze, jak ten, który teraz uderzał w rozpostarte żagle katamaranu, łódź sunęła niczym bojer po lodzie, poruszając się z prędkością zaledwie o kilka procent mniejszą niż wiatr. Spoglądając ponad rufą, Sax widział, że jedynie niewielka część obu kadłubów faktycznie dotyka wody — najwyraźniej tylko ster i płetwy balastowe utrzymały żaglówkę przed odlotem w powietrze. Dostrzegł, jak ostatnie fragmenty Wyspy Da Vinciego znikają za podskakującym, nierównym horyzontem, odległym o mniej więcej cztery kilometry. Spojrzał na Ann; trzymała się kurczowo poręczy i patrzyła na wspaniałe, białe gobeliny w kształcie „V” kilwateru łodzi.

— Byłaś już wcześniej na morzu? — spytał Sax.

Chodziło mu o miejsce, z którego nie było widać lądu.

— Nie.

— Ach.

Żeglowali po zatoce Chryse w kierunku północnym. Po prawej stronie pojawiła się Wyspa Kopernika, za nią Wyspa Galileusza, potem obie zniknęły za błękitnym horyzontem. Wysokość dalekiego rozkołysu zmieniała się, toteż horyzont nie stanowił równej niebieskiej linii na tle nieba, lecz raczej układ przesuwających się wierzchołków szybko następujących po sobie fal. Od północy nadchodziła fala denna, była niemal tuż przed nimi, toteż z lewej i z prawej burty linia horyzontu stanowiła dziwacznie ząbkowany, falisty pas błękitnej wody na tle niebieskiego nieba. Krąg horyzontu otaczający statek ze wszystkich stron wyglądał na zbyt mały, jak gdyby ziemska odległość do horyzontu uparcie tkwiła w optyce mózgu Saxa; mimo upływu wszystkich tych lat, Mars często wydawał mu się za mały.

Ann była wyraźnie niezadowolona. Obrzucała piorunującym spojrzeniem jedną falę po drugiej, denny rozkołys, który najpierw podnosił dziób, potem rufę. Po prawej stronie woda pluskała, zachodni wiatr pchał ją i burzył martwą falę. Fizyka zamkniętego układu fal, którą można było obserwować na żywo. Myśl ta skojarzyła się Saxowi z laboratorium fizycznym na drugim piętrze najbardziej wysuniętego na północny wschód budynku w jego szkole średniej, gdzie godziny mijały jak minuty; stał tam płaski, mały zbiornik wodny pełen cudów.

Tutejszy denny rozkołys miał początek w bezustannym parciu Morza Północnego na wschód; martwa fala była wyższa lub niższa zależnie od tego, czy lokalne wiatry popędzały ją, czy tez stawały jej na przeszkodzie. Lekka grawitacja tworzyła duże, szerokie fale, popychane szybko przez silne wiatry. Gdyby na przykład wzrosła prędkość dzisiejszego wiatru, wtedy szybko zwiększyłby się plusk z zachodu, zalewając północną falę denną. Fale na Morzu Północnym były znane ze swego rozmiaru, zmienności, rekombinacyjnego zaskoczenia, chociaż równocześnie przesuwały się po wodzie dość powoli: wędrujące wokół planety duże, powolne wzgórza, niczym gigantyczne wydmy Vastitas leżące obecnie głęboko pod nimi. Czasami fale stawały się naprawdę ogromne; po tajfunach, które wiały nad Morzem Północnym, dochodziły do wysokości siedemdziesięciu metrów.

Plusk po prawej stronie łodzi bardzo niepokoił Ann, a Sax nie wiedział, jak ją pocieszyć. Wątpił, czy jego rozważania na temat mechaniki falowej byłyby w tej chwili stosowne, chociaż powinny się wydać ciekawe każdemu, kto interesował się fizyką. Kiedyś przyjaciółkę Russella zajmowała ta dziedzina. Chyba jednak nie teraz. Obecnie najwyraźniej wystarczał jej sam czuciowy kontakt z wodą, wiatrem, niebem. Zdecydował się milczeć.

Białe, spienione fale zaczęły zalewać pluskającą powierzchnię wody i Sax od razu ruszył sprawdzić prędkość wiatru. Z systemu meteorologicznego katamaranu wynikało, że wiatr wieje z prędkością trzydziestu dwóch kilometrów na godzinę. Jeszcze chwila i z powodu prostego stosunku napięcia powierzchniowego do prędkości wiatru zaczną się załamywać grzebienie fal. Ten stosunek można było obliczyć… Tak, odpowiednie równanie z zakresu dynamiki płynów zakładało, że do załamań dochodzi przy trzydziestu pięciu kilometrach na godzinę i rzeczywiście — szokująco białe baranki na tle wody w kolorze granatu czy też może barwy żelazawego błękitu. Niebo było niemal lazurowe, tylko trochę zaczerwienione przy zenicie, lekko zbielałe wokół słońca i metalicznie połyskujące między słońcem i horyzontem.

— Co robisz? — spytała Ann. W jej głosie wyczuł zaskoczenie.

Sax zaczął wyjaśniać, a jego towarzyszka słuchała w kamiennym milczeniu. Nie miał pojęcia, co myślała, dzięki jego słowom powinna jednak dojść do wniosku, że świat jest w pewnym sensie wytłumaczalny; Saxa zawsze pocieszała taka myśl. Jednak Ann… No cóż, może po prostu cierpiała na chorobę morską. Lub rozpraszały ją nieprzyjemne wspomnienia z przeszłości. Jego samego w tygodniach, które upłynęły od eksperymentu w Underbill, często poruszał jakiś incydent z przeszłości, który pojawiał się nagle nie proszony w postaci mimowolnego wspomnienia. Ann mogły się przypominać takie czy inne niemiłe sprawy — Michel mówił kiedyś Saxowi, że jako dziecko była maltretowana. Bardzo go to poruszyło. Na Marsie mężczyźni nigdy nie znęcali się nad kobietami. Czyżby? Nie wiedział na pewno, ale czuł, że tak jest. Pragnął wierzyć, że żyje w sprawiedliwym, racjonalnym i wartościowym społeczeństwie. Może Ann wie więcej o aktualnej społecznej rzeczywistości ich planety. Nie potrafił jednak o to zapytać. Nie wypadało.

— Jesteś straszliwie spokojny — zauważyła.

— Zachwycają mnie piękne widoki — odparł szybko, po czym pomyślał, że lepiej chyba mówić o mechanice falowej. Opowiedział więc Ann o fali dennej, o plusku, przedstawił negatywne i pozytywne obrazy interferencyjne, które mogły powstać. Potem jednak spytał:

— Miałaś dużo wspomnień związanych z Ziemią podczas eksperymentu w Underbill?

— Nie.

— Ach, tak.

Zapewne Ann doświadczała represji wspomnień, stanowiącej zupełne przeciwieństwo psychoterapeutycznej metody, którą prawdopodobnie w jej przypadku zaleciłby Michel. Ale ludzie nie byli silnikami parowymi. Zresztą, bez wątpienia lepiej zapomnieć pewne zdarzenia ze swego życia. Przyszło mu do głowy, że musi się postarać jeszcze raz zapomnieć śmierć Johna oraz skupić się na tych fragmentach swego życia, gdy był najbardziej „towarzysko” nastawiony do innych, tak jak podczas pracy dla Biotique w Burroughs. Przecież w drugim końcu kokpitu siedziała „Kontr-Ann” albo ta trzecia kobieta, o której wspomniała Ann, powinien zatem — przynajmniej po części — stać się dla niej Stephenem Lindholmem. Będą dwojgiem nieznajomych. Mimo tej zaskakującej utarczki w Underbill. A może z jej powodu. Cześć! Miło cię poznać!

Kiedy wypłynęli spomiędzy fiordów i wysp na dnie zatoki Chryse, Sax przekręcił rumpel i łódź ruszyła na północny wschód, pędząc w wiatr i białe, spienione fale. Potem wiatr zaczął wiać im w rufę, żagle rozwinęły się w typową dla siebie ukośnoskrzydłą wersję spinakera, a kadłuby z ogromną prędkością popędziły po spienionych wierzchołkach fal. Przed żeglarzami pojawił się wschodni brzeg zatoki Chryse; wydawał się mniej widowiskowy niż brzeg zachodni, jednak z pewnych względów znacznie ładniejszy. Budynki, wieże, mosty — wybrzeże było obecnie gęsto zaludnione, jak większość innych. Zresztą, po zejściu z Olympusa, szokuje widok każdego miasta.

Później żaglówka minęła szeroką gardziel fiordu Ares i na horyzoncie pojawił się Punkt Suchowa, a za nim — jedna po drugiej — wyspy Oxia. Przed powstaniem Morza Północnego leżały tu Oxia Colles: szereg zaokrąglonych wzgórz o podobnej wysokości, które teraz zmieniły się w archipelag. Sax żeglował po wąskich drogach wodnych między wysepkami; każda — niski, kolisty, brązowy garb — wystawała z morza na wysokość czterdziestu czy pięćdziesięciu metrów. Do tej pory na większości z nich nie mieszkał nikt z wyjątkiem kóz, chociaż na największych, zwłaszcza tych w kształcie nerki z zatokami, kamienie pokrywające wzgórza zebrano i ułożono w mury, które oddzielały od siebie pola i pastwiska; wyspy nawodniono, toteż teraz zielone sady uginały się pod ciężarem owoców, a na pastwiskach pasły białe owce lub miniaturowe krowy. Z morskiej mapy katamaranu, prychając, Ann odczytywała nazwy wysp: Kipini, Wahoo, Wabash, Nukan, Libertad.

— To nazwy kraterów w środku zatoki, obecnie podwodnych.

— Ach.

Wyspy były ładne. Rybackie wioski nad zatokami pobielono, okiennice i drzwi pomalowano na niebiesko; znowu model egejski. W dodatku, na jednym wyższym punkcie cypla dumnie stała niewielka, kwadratowa świątynia dorycka, w zatokach czekały małe statki jednożaglowe albo proste łodzie wiosłowe i płaskodenne krypy. Kiedy przepływali obok, Sax wskazał wiatrak na wierzchołku i pastwisko lam.

— Wygląda na to, że żyje się tu przyjemnie.

Lekko i spokojnie zaczęli rozmawiać o tubylcach, o Zo, o „dzikich” i ich dziwnym łowiecko-zbieracko-miejskim stylu życia, o koczownikach-rolnikach, przemieszczających się od pola do pola niczym wędrowni farmerzy, o nawożeniu krzyżowym, o pojawiających się na Marsie nowych ziemskich koloniach, o wzrastającej liczbie miast portowych. W samym środku zatoki dostrzegli jeden z nowych statków mieszkalnych; na tych morskich jednostkach pływających w kształcie wysp (zwane też miastami-statkami) mieszkały tysiące osób. Ten był zbyt duży, by wpłynąć między archipelag Oxia i trzeba go było skierować przez zatokę do Nilokeras albo ku południowym fiordom. Odkąd marsjańskie lądy stały się coraz bardziej zatłoczone, a sądy nie pozwalały się osiedlać na niektórych terenach, coraz więcej osób przeprowadzało się na Morze Północne — takie mieszkalne statki to były jedyne domy.

— Złóżmy im wizytę — zaproponowała Ann. — Możemy?

— Nie widzę przeszkód — odparł Sax, zaskoczony prośbą. — Łatwo ich dogonimy.

Katamaran podpływał od południowego zachodu. Sax żeglował szybko, imponując przyglądającym się żeglarzom. W niecałą godzinę jego łódź znalazła się przy burcie statku mieszkalnego — zaokrąglonej skarpie o długości około dwóch kilometrów i wysokości pięćdziesięciu metrów. W doku tuż ponad linią zanurzenia znajdowała się otwarta winda, toteż kiedy Sax podpłynął i przywiązał żaglówkę, wsiedli wraz z Ann do windy i pojechali na pokład miasta-statku.

Szerokość pokładu prawie się równała jego długości. Centralne pole stanowiła farma porośnięta wieloma małymi drzewami, trudno więc było dojrzeć drugą burtę, Sax zobaczył jednak na obwodzie pokładu coś w rodzaju ulicy albo pasażu obudowanego z obu stron budynkami, mającymi od dwóch do czterech kondygnacji. Dachy zewnętrznych domów wieńczyły maszty i wiatraki, wewnętrzne natomiast otwierały się na rozległe parki i place, którymi można było dojść do pól uprawnych, niewielkich lasów, farm i dużego słodkowodnego stawu. Pływająca osada z wyglądu przypominała miasta renesansowej Toskanii, tyle że tu wszystko było nadzwyczaj czyste, porządne i zadbane. Saxa i Ann powitała na placu wychodzącym na dok mała grupa obywateli statku, a kiedy odkryli, kim są ich goście, ze wzruszeniem nakłaniali ich, by zostali na posiłek. Potem kilka osób postanowiło oprowadzić podróżników po obwodzie statku „albo tak daleko, jak będziecie mieli ochotę iść, bo to niezły kawałek drogi”.

Gospodarze powiedzieli, że ich statek nie jest duży: mieszkało na nim tylko pięć tysięcy osób. Od czasu wypłynięcia był całkowicie samowystarczalny.

— Wyżywienie zapewniamy sobie sami, łowimy ryby. Statki kłócą się obecnie między sobą o odławianie ilości niektórych gatunków. Trwale stosujemy roślinną wielokulturowość, hodujemy nowe odmiany zbóż, słonecznik, soję, śliwę piaskową i tak dalej. Roboty sieją nasiona i zbierają plony, zwłaszcza że zbiory to ciężka praca. Wreszcie mamy technikę, maszyny wykonują za nas najtrudniejsze zadania. Na pokładzie kwitną też rozmaite przemysły. Mamy wytwórnie win — widzicie tamte winnice — są więc winiarze i koniakarze, którzy obywają się bez robotów. Poza tym produkujemy półprzewodniki o specjalnym zastosowaniu. Jest tu również słynny sklep z rowerami. Najczęściej żeglujemy po Morzu Północnym. Czasami zdarzają się wyjątkowo gwałtowne burze, ale nasz statek jest tak duży, że niewiele może mu zagrozić.

— Większość z nas żyje tutaj od dziesięciu lat, czyli odkąd istnieje statek. To wspaniałe życie. Nie potrzebujemy niczego poza naszym pływającym domem. Chociaż, przyznam, że przyjemnie jest od czasu do czasu przybić do jakiegoś brzegu. Przy każdym Ls równym zero wpływamy do Nilokeras na święto wiosny. Sprzedajemy tam to, co wytworzyliśmy, kupujemy zapasy i bawimy się przez całą noc. Potem wracamy na morze.

— Korzystamy jedynie z wiatru i światła słonecznego. No i łowimy trochę ryb. Sądy ekologiczne nas lubią, ponieważ możemy zaszkodzić ekosystemowi w minimalnym stopniu. Populacja strefy Morza Północnego jest naprawdę spora. Gdyby nadal był tu ląd, chyba nie zmieściłoby się tylu ludzi. A po morzu pływają teraz setki statków mieszkalnych.

— Tysiące. Odwiedzamy też stocznie i porty. Załatwiamy tam swoje sprawy. Wszystko działa całkiem nieźle.

— Sądzicie, że jest to jeden ze sposobów rozwiązania nadwyżki populacyjnej na Ziemi? — spytała Ann.

— Tak. W dodatku, jeden z najlepszych. To duży ocean, zmieści się mnóstwo takich statków jak ten.

— Póki nie zaczną za bardzo polegać na rybołówstwie.

Podczas dalszej drogi Sax powiedział do Ann:

— To kolejny dowód, że nie warto dopuszczać do kryzysu z powodu kwestii imigracyjnych.

Ann nie odpowiedziała. Spojrzała na połyskującą od słońca wodę, potem zatrzymała wzrok na którymś z paru tuzinów masztów; z każdego powiewał jeden żagiel skośny. Statek wyglądał jak stołowa góra lodowa o powierzchni całkowicie pokrytej ziemią. Pływająca wyspa.

— Ilu różnych wędrowców — skomentował Sax. — Najwyraźniej bardzo niewielu tubylców potrafi usiedzieć w jednym miejscu.

— W przeciwieństwie do nas.

— Rzeczywiście. Zastanawiam się jednak, czy ta tendencja oznacza, że skłaniają się ku… hm, „czerwieni”. Jeśli wiesz, co mam na myśli.

— Nie wiem.

Sax spróbował j ej wyjaśnić.

— Mnie się wydaje, że nomadowie, ogólnie rzecz biorąc, powinni wykorzystywać ziemię, na którą trafiają. Przemieszczają się wraz z porami roku i żywią znalezioną roślinnością. A zatem żeglujący nomadowie tym bardziej powinni korzystać z darów morza, zwłaszcza że niełatwo przekształcić tak wielki akwen.

— Chyba że ktoś próbuje regulować jego poziom albo stopień zasolenia. Słyszałeś o tych ludziach?

— Tak. Nie sądzę, żeby osiągnęli spektakularne sukcesy. Mechanika zwiększania stężenia soli nadal jest w powijakach.

— Jeśli im się uda, zabiją gatunki słodkowodne.

— To prawda. Za to uszczęśliwią gatunki słonolubne.

Sax i Ann ruszyli przez środek statku ku placowi nad dokiem. Przeszli między długimi, wysokimi po pas rzędami winnic przyciętych do kształtu litery „T”. Pnącza ciężkie były od winnych gron w kolorach od matowego indygo i paproci po jasny wirydon. Teren za winnicami pokrywała mieszanina roślin — całość wyglądała jak preria, poprzecinana śladami stóp.

W restauracji z widokiem na plac otrzymali posiłek złożony z makaronu i krewetek. Wszędzie słychać było rozmowy. Nagle ktoś wybiegł z kuchni, wskazując na nadgarstek: właśnie nadeszła wiadomość na temat kłopotów w windzie kosmicznej. Oddziały ONZ, które pełniły zwyczajową służbę na Nowym Clarke’u, przejęły całą stację, a marsjańską policję oskarżyły o korupcję i odesłały na planetę, deklarując, że od tej chwili przedstawiciele ONZ sami będą zarządzali górnym końcem windy. Ziemska Rada Bezpieczeństwa ONZ ogłosiła, że lokalni urzędnicy przekroczyli swoje uprawnienia, lecz z tego oświadczenia nie wynikało, iż Marsjanie powinni wrócić na górę. Sax nazwał je zasłoną dymną.

— Och, nie do wiary! — powiedział. — Obawiam się, że Maja się wścieknie.

Ann potoczyła oczyma.

— Sądzę, że to naprawdę nie jest najważniejsze.

Ann wydawała się zaszokowana i — po raz pierwszy, odkąd Sax znalazł ją w kalderze Olympusa — w pełni zaangażowana w aktualną sytuację. Ta wiadomość jakby przywołała ją z oddali, zresztą wstrząsnęła także Saxem i żeglarzami, chociaż przedtem tak jak Ann dystansowali się wobec spraw na lądzie. Ludzie w restauracji zaczęli rozmawiać o aktualnej sytuacji; wszyscy używali tych samych stów: przewrót, kryzys, groźba wojny. Sax słyszał w głosach zebranych niedowierzanie, a na ich twarzach dostrzegał gniew.

Osoby siedzące przy ich stoliku patrzyły na Saxa i Ann, ciekawe ich reakcji.

— Będziecie musieli jakoś rozwiązać ten problem — zauważył jeden z przewodników.

— Dlaczego my? — odparła cierpkim tonem Ann. — Moim zdaniem, właśnie wy musicie coś z tym zrobić. Odpowiadacie teraz za Marsa. My jesteśmy tylko parą starych issei.

Ich towarzysze popatrzyli na nią ze strachem, niepewni, jak rozumieć jej słowa. Ktoś się zaśmiał. Mężczyzna, który się odezwał, potrząsnął głową i stwierdził:

— Nieprawda. Ale masz rację, przyjrzymy się sytuacji i ustalimy z innymi statkami, w jaki sposób zareagować. Wypełnimy naszą powinność wobec planety. Mówiłem tylko, że wiele osób będzie oczekiwać jakiegoś gestu z waszej strony. Nie mamy pojęcia, jak się zachowacie.

Ann nie odpowiedziała, a Sax wrócił do przerwanego posiłku, intensywnie rozmyślając. Doszedł do wniosku, że ma ochotę pomówić z Mają.

Był wieczór, zachodziło słońce. W dalszej części kolacji wszyscy próbowali się zachowywać normalnie. Sax stłumił uśmieszek. Na świecie mógł panować międzyplanetarny kryzys, lecz posiłek należało zakończyć w odpowiednim stylu. A żeglarze nie wyglądali na ludzi, którzy zamierzają się martwić o przyszłość Układu Słonecznego. Powoli więc nastrój zaczął się poprawiać, a przy deserze wróciła przyjemna atmosfera. Gospodarze cieszyli się z odwiedzin Ann i Saxa. Potem, w ostatnim świetle dnia oboje wymówili się zmęczeniem, toteż żeglarze odprowadzili ich do łodzi. Fale na zatoce Chryse były o wiele większe, niż się wydawały z góry.

Sax i Ann odpłynęli w milczeniu, pogrążeni we własnych myślach. Sax patrzył na statek mieszkalny i rozmyślał o tym, co na nim widział. To było dobre życie. A jednak coś… Zastanowił się przez chwilę i uświadomił sobie, że w ostatnich dniach nie doświadczył żadnych zaćmień pamięci. Odczuwał z tego powodu wielką satysfakcję, chociaż równocześnie dziwne przygnębienie. Czy w ogóle powinien próbować opowiedzieć o tym Ann? Czy możliwe było przekazanie własnych myśli?

— Czasami żałuję… — zaczął. — Kiedy widzę tych żeglarzy i życie, które prowadzą… Wydaje mi się ironią losu, że my… że stoimy na krawędzi… czegoś w rodzaju złotego wieku… — Powiedziawszy to, poczuł się głupio. -…Rozpocznie się natychmiast, kiedy wymrze nasze pokolenie. Pracowałem na to przez całe życie, a teraz muszę umrzeć i nie doczekam…

— Jak Mojżesz poza Izraelem.

— Tak? Nie udało mu się do niego dotrzeć? — Sax potrząsnął głową. — Stare historie… — To był symbol, taki jak nauka, jak przebłyski intuicji prowadzące badacza do jakiegoś eksperymentu, kiedy trzeba coś wyjaśnić i zrozumieć. — No cóż, mogę sobie wyobrazić, jak się czuł. To jest… takie frustrujące. Chciałbym zobaczyć, co się dalej zdarzy. Czasami jestem zbyt ciekawski! W stosunku do historii, której nigdy nie poznamy. Przyszłość po naszej śmierci. I cała reszta. Wiesz, co to znaczy?

Ann patrzyła na niego uważnie. W końcu odparła:

— Wszystko któregoś dnia umiera. Lepiej umrzeć, sądząc, że przegapimy złoty wiek, niż z myślą, że odbierasz swoim dzieciom szansę na coś. Że zostawiasz je z różnego rodzaju długoterminowymi długami toksycznymi. To dopiero przygnębia! A tak, żal nam tylko samych siebie.

— Rzeczywiście.

I to mówiła Ann Clayborne! Sax poczuł na twarzy rumieniec i uznał, że owa reakcja naczyń włosowatych sprawia mu pewną przyjemność.

Wrócili na archipelag Oxia. Przepływali wśród wysp, dyskutowali o wspólnym życiu. Rozmowa przychodziła im łatwo. Jadali w kokpicie, sypiali w osobnych kabinach — jedno na lewej, drugie na prawej burcie. Pewnego rześkiego poranka, gdy od lądu wiał chłodny, pachnący wiatr, Sax powiedział:

— Ciągle się zastanawiam nad kwestią „brązów”.

Ann łypnęła na niego.

— Gdzie w tym miejsce na „czerwień”?

— No cóż, w pragnieniu pozostawienia dużej partii lądów w stanie nie tkniętym. Areofania.

— Areofania zawsze się łączyła z „zielenią”. Brzmiała jak „zieleń” z lekką domieszką „czerwieni”, jeśli mogę wyrazić swoją opinię. Khaki.

— Tak, przypuszczam, że tak. Koalicja Iriszki i „Uwolnić Marsa”, prawda? Ale istnieją także palone umbry, sjeny, ciemne alizaryny, indiańskie czerwienie.

— Tych ostatnich zupełnie tu nie dostrzegam. — Ann roześmiała się ponuro.

W gruncie rzeczy, śmiała się naprawdę często, chociaż jej humor bywał czasem zgoła zjadliwy.

Pewnego wieczoru Sax siedział w swojej kabinie, a Ann przebywała na górze blisko dziobu kadłuba (wybrała lewy, on — prawy kadłub katamaranu) i nagle usłyszał jej głośny śmiech. Wspiął się na pokład i rozejrzał. Pomyślał, że radość jego towarzyszki spowodował zapewne widok Pseudofobosa (większość osób nazywała go po prostu Fobosem), wschodzącego szybko na zachodzie, w swoim starym stylu; księżyce wyglądały jak dwa niemal identyczne małe, szare ziemniaki, a Ann śmiała się z nich.

— Sądzisz, że napaść na Clarke’a to poważna sprawa? — spytała pewnej nocy, kiedy udawali się na spoczynek.

— Trudno powiedzieć. Czasami myślę, że ludzie z ONZ tylko się odgrażają, ponieważ gdyby chcieli nas naprawdę zaatakować, nie postąpiliby tak… nieinteligentnie. Muszą wiedzieć, że Clarke’a bardzo łatwo… usunąć ze sceny.

— Kasei i Dao tak nie uważali.

— Nie, ale… — Sax nie chciał powiedzieć, że obaj spartaczyli swoje zadanie, obawiał się jednak, że Ann wyczytała ten komentarz z jego milczenia. — Wraz z towarzyszami z Da Vinciego stworzyłem w kalderze Arsia Mons ukryty za skalnym murem w północnej ścianie kompleks promieni laserowych. Jeśli wypalimy w kabel, stopimy go mniej więcej przy punkcie areosynchronicznym. Nie istnieje żaden system defensywny.

Ann patrzyła na niego bez słowa. Sax wzruszył ramionami. Niezależnie od tego, co sądzili ludzie, nie był osobiście odpowiedzialny za działalność Da Vinciego.

— Lecz zrywając kabel — powiedziała Ann i potrząsnęła głową — zabilibyście wiele osób.

Sax przypomniał sobie, że Peter przeżył zerwanie pierwszego kabla tylko dlatego, że wyskoczył w przestrzeń. Uratował go przypadek. Być może Ann nie powinna tak łatwo spisywać na straty ludzi.

— Masz rację — odparł jednak. — To nie jest dobre rozwiązanie. Ale istnieje taka możliwość i sądzę, że Ziemianie zdają sobie z niej sprawę.

— Więc może to tylko groźba.

— Tak. Chyba że przygotowali się na następny krok.

Na północ od archipelagu Oxia minęli Zatokę McLaughlina, wschodni stok zatopionego krateru. Dalej na północy znajdował się Punkt Mawrth, a za nim wejście do fiordu Mawrth, jednego z najwęższych i najdłuższych na Marsie. Aby utrzymać kierunek, Sax musiał stale halsować, podstępne wiatry odpychały go raz w jedną, raz w drugą stronę. Lawirował między stromymi, krętymi ścianami. Fiord był piękny. Leżał przy dnie bardzo głębokiego i wąskiego kanału, który im dalej, tym bardziej się rozszerzał; za i ponad wodą wchodził w głąb lądu kanion o skalnym dnie; ciągnął się dalej, niż sięgał ludzki wzrok. Sax chciał pokazać Ann, że powstanie fiordów wcale nie jest równoznaczne z zatopieniem wszystkich kanałów wybuchowych: Ares i Kasei zachowały bardzo długie kaniony ponad poziomem morza, podobnie Al-Qahira i Ma’adim. Sax miał nadzieję, że Ann sama dojdzie do tych wniosków, toteż się nie odzywał, ona jednak w żaden sposób nie skomentowała widoku.

Od Mawrth Sax pożeglował prawie prosto na zachód. Żeby się przedostać z zatoki Chryse w nadmorski region Acidalii, trzeba było opłynąć długie ramię lądu — zwane półwyspem Synaj — wysuwające się w ocean z zachodniego stoku Arabia Terra. Cieśnina za półwyspem, łącząca zatokę Chryse z Morzem Północnym, miała szerokość pięciuset kilometrów; gdyby nie Synaj byłaby o tysiąc kilometrów szersza.

Dwoje podróżników dzień po dniu, rozmawiając lub nie rozmawiając, żeglowało na zachód pod wiatr. Wiele razy wracali do tematu potencjalnego znaczenia politycznego „brązu”.

— Może ta kombinacja powinna się nazywać „błękitną” — zasugerowała pewnego wieczoru Ann, patrząc przez burtę na wodę. — „Brązowy” nie jest zbyt atrakcyjny i cuchnie kompromisem. Może trzeba pomyśleć o czymś zupełnie nowym.

— Może i tak.

W nocy po kolacji i kilku minutach obserwowania przesuwających się ponad nierówną morską powierzchnią gwiazd życzyli sobie dobrej nocy, po czym Sax wycofał się do kabiny na prawym kadłubie, Ann do kabiny na lewym. AI spokojnie sterowało statkiem przez całą noc, od czasu do czasu omijając góry lodowe, które zaczęły się pojawiać na tej szerokości areograficznej; nadpływały do zatoki z Morza Północnego. Podróż była bardzo przyjemna.

Pewnego ranka Sax obudził się bardzo wcześnie. Przyśniło mu się, że porusza się na gigantycznym wahadle. Na jawie poczuł, że pod kadłubem przepływa silna martwa fala, powodując huśtanie wąskiej koi. Russell ubrał się z pewną trudnością i wyszedł na pokład. Stojąca przy fałach Ann zawołała:

— Wydaje mi się, że fala denna i plusk ułożyły się w pozytywny obraz interferencyjny.

— Doprawdy?! — Sax próbował podejść do przyjaciółki, niestety nagłe szarpnięcie łodzi zepchnęło go do kokpitu. — Ach!

Ann roześmiała się. Sax chwycił się poręczy kokpitu, podciągnął w górę i podparł o ścianę. Od razu zrozumiał, co miała na myśli — wiatr wiał z siłą około sześćdziesięciu kilometrów na godzinę, jęk w minimalnym takielunku katamaranu rozlegał sie głośno i równomiernie. Całe błękitne morze pokrywały białe, spienione fale, a dźwięk wichury pędzącej przez szalejącą wodę zupełnie nie przypominał wiatru szumiącego w skałach: nie był to wysoki, lamentujący pisk, ale — wśród bilionów pękających baniek — głęboki ryk. Każdą falę pokrywały baranki, a wielkie „wzgórza” rozkołysu zaciemniała piana spływająca z wierzchołków i tocząca się w nieckach między kolejnymi falami. Niebo miało barwę brudnej, mętnej, surowej umbry, przez co wyglądało złowieszczo, słońce przypominało bladą, starą monetę; wszystko inne pozostawało mroczne, jak gdyby w cieniu, chociaż nie było chmur. Drobiny miału w powietrzu… Burza pyłowa! Fale były potężne — wiele długich sekund żaglówka wznosiła się po boku fali, potem tyle samo opadała. Długo w górę i długo w dół. Wspomniana przez Ann pozytywna interferencja składała się z fal podwójnej wielkości. Nie spieniona woda zmieniała kolor nieba na brązowawy i matowy, ciemny, chociaż w polu widzenia nadal nie było ani jednej chmurki, złowieszczy kolor nieba nie przypominał więc starego, dobrego różu, lecz raczej zapylone powietrze Wielkiej Burzy. Białe fale opadały. Odgłos wody przy łodzi stawał się coraz głośniejszy; tępe dudnienie. Morze pokrywał w tym miejscu lód denny czy też gęstsza, giętka warstwa lodowych kryształów zwanych nilas. Później białe fale wróciły, ale dwukrotnie gęstsze.

Sax zszedł do kokpitu i sprawdził na AI raport meteorologiczny. W dół Kasei Vallis i w kierunku zatoki Chryse wiał wiatr katabatyczny, „wyjęć”, jak powiedzieliby lotniarze z Kasei. AI powinno było ostrzec łódź. Jednak, jak wiele katabatycznych burz, ta zerwała się zaledwie w godzinę i objęła naprawdę niewielki teren. Niestety, była silna i rejs katamaranem zaczął przypominać jazdę kolejką górską wibrującą pod uderzeniami powietrza: wjazd w górę, zjazd w dół ogromnej fali dennej. Z boku fale wyglądały jak przewrócone przez wiatr, ale gdy żaglówka przesuwała się w górę i w dół, muskając wodę, okazywały się równie duże jak wcześniejsze, tyle że ukryte pod bryzgającą pianą. Żagiel niemal przylgnął do masztu i przybrał kształt aerodynamicznego liścia. Sax pochylił się, aby sprawdzić AI: pokrętło głośności ustawione było na sygnał minimalny; może więc jednak urządzenie próbowało ich ostrzec, ale Russell go nie usłyszał.

Morze ryczało. Płynęli szybko. Horyzont znajdował się w odległości zaledwie czterech kilometrów i nie wyglądał zachęcająco. Podczas wszystkich tych lat gęstnienia marsjańskiej atmosfery wiatry na planecie bynajmniej nie osłabły. Pokład pod stopami Saxa drżał, ilekroć łódź uderzała w niewidoczne fragmenty lodu. Morze Północne zmieniło się obecnie w lodowe rumowisko czy też raczej w popękany lodowy akwen; zamarzało prawdopodobnie każdej nocy, choć wśród wszechobecnej piany trudno było mieć pewność. Od czasu do czasu Sax czuł, jak katamaran uderza w większy kawał lodu, jeden z tych, które (żeglarze nazywali je pieszczotliwie górkami lodowymi) przepływały przez zatokę Chryse z północnym prądem. Teraz wiatr pchał je ku zawietrznemu brzegowi południowej ściany półwyspu Synaj; podobnie zresztą jak żaglówkę Saxa.

Trzeba było zasłonić kokpit przezroczystą osłoną — od pokładu aż do drugiej burty. Pod tą wodoodporną narzutą od razu zrobiło się cieplej, co trochę pocieszyło Saxa i Ann. Wiatr był prawdziwym „wyjcem”, a Kasei Vallis służyło najwyraźniej jako „przewód” dla niezwykle potężnego podmuchu powietrza. AI ustaliło, że prędkość wiatru na wyspie Santorini waha się między sto osiemdziesiąt a dwieście dwadzieścia kilometrów na godzinę, zatem, gdy podróżnicy przepłyną zatokę, wiatr niestety nie osłabnie. W tej chwili już nabierał siły — sto sześćdziesiąt kilometrów na godzinę przy szczycie masztu; powierzchnia wody była teraz osobliwie rozdrobniona, a spłaszczone przez porywy wichury grzebienie fal — porozdzielane. Łódź podporządkowała się nawałnicy — żagiel skurczony, kokpit przykryty, włazy uszczelnione; potem wysunęła się kotwica pływająca — podobna do rękawa lotniskowego rura z materiału — i ciągnęła się pod wodą, spowalniając dryf katamaranu do zawietrznej, lecz równocześnie łagodząc zgrzytliwe uderzenia w małe góry lodowe, które pojawiały się coraz częściej, zgromadzone pod osłoną brzegu. Ponieważ kotwica pływająca stawiała opór, lodowe rumowisko i „górki lodowe” sunęły z wiatrem szybciej niż żaglówka i stukały o nawietrzny kadłub, mimo iż zawietrzny ciągle uderzał w gęstniejącą masę lodu. Oba kadłuby w większości znajdowały się pod wodą, toteż katamaran częściowo przypominał nie w pełni zanurzoną łódź podwodną, istniało więc niebezpieczeństwo, że niektóre materiały mogą nie wytrzymać wstrząsów spowodowanych „wyjcem” i naporem gór lodowych od strony zawietrznej (choć w normalnych warunkach zniosłyby znacznie silniejsze uderzenia). Na nieszczęście, kadłuby stanowiły słabe punkty łodzi, co Sax uświadomił sobie w pewnej chwili, gdy mocno nim szarpnęło. Był na szczęście przypięty do siedzenia pasem i połączony specjalną uprzężą z rumplem. Katamaran podnosił się na falach, opadał z nagłą, wywołującą mdłości, prędkością lub zatrzymywał się w zetknięciu z dużą górą lodową; pasy pozbawiały Saxa tchu i swobody ruchów. Zaczął się obawiać, że za chwilę on albo Ann dostaną zawału. Poza tym, pasy mogły uszkodzić im jakiś organ wewnętrzny, jednak gdyby się z nich uwolnili, zapewne wiatr ciskałby nimi po kokpicie, pchając jedno z nich na drugie albo na ścianki; coś mogłoby się złamać lub wybuchnąć… Nie, nie. Żaden człowiek nie zdołałby stawić czoła temu żywiołowi. Być może, gdyby Sax przymocował się do ramy koi, nie odczuwałby szarpnięć z taką siłą, ale wątpił, czy pozycja pozioma podczas nagłego hamowania, gdy łódź uderzała w lodową masę, byłaby przyjemna.

— Zamierzam sprawdzić, czy AI potrafi nas wprowadzić do zatoki Arigato — wrzasnął w ucho Ann, która potwierdziła skinieniem głowy, że usłyszała. Potem wykrzyczał instrukcję w stronę komputera. AI również go zrozumiało, na szczęście, ponieważ w obecnych warunkach — gdy żaglówka wznosiła się, opadała bądź szarpała, uderzając w lód — Sax miałby trudności z pisaniem na klawiaturze. Ze względu na szarpnięcia i hałas nie sposób też było wyczuć pracy silnika, który wprawdzie działał od początku burzy, lecz każdy najlżejszy skręt wobec fali dennej powodował, że AI próbowało zmusić maszynę do większego wysiłku i ponownego obrotu bardziej na zachód.

W pobliżu przylądka półwyspu Synaj, od strony południowej, po zalaniu krateru zwanego Arigato powstała okrągła zatoka. Wejście do niej znajdowało się od południowego zachodu, pod kątem około sześćdziesięciu stopni. Wiatr wiał z tego samego kierunku, utrudniając wpłynięcie do zatoki, zwłaszcza że przy wlocie (dość płytkim, powstał bowiem na niższej części stożka dawnego krateru) załamywały się fale. Sax liczył, że w środku zatoki ten sam stożek odetnie denny rozkołys, znacznie zmniejszając zarówno fale, jak i wiatr — szczególnie gdy podróżnicy dotrą za zachodni przylądek zatoki. Tu powinni przeczekać wichurę i dopiero po jej osłabnięciu ruszyć w dalszą drogę. W teorii plan był wspaniały, chociaż Russell martwił się o warunki panujące przy ujściu zatoki, które według mapy miało jedynie dziesięć metrów głębokości, co zapewne powodowało załamanie się fali dennej. Z drugiej strony, łódź „prawie podwodna” (wzniecająca jedynie niecałe dwa metry wody) nie powinna mieć trudności z okiełznaniem fali przybrzeżnej; wystarczyło jej się poddać. AI najwyraźniej wzięło pod uwagę wszystkie te kwestie, w każdym razie, katamaran z kotwicą pływającą i potężnymi, choć małymi silnikami parł przez wiatr i fale ku jeszcze niewidocznej zatoce; widok strony zawietrznej niemal całkowicie przesłaniał pył.

Podróżnicy trzymali się poręczy w kokpicie i czekali; niewiele mówili, zresztą dudnienie wichury utrudniało wszelkie próby porozumienia. Od ciągłego kurczowego zaciskania Russellowi zmęczyły się mięśnie rąk i ramion, niestety nie mógł nic na to poradzić, chyba że opuściłby kokpit, zszedł do kajuty i przypiął się pasami do koi, na co zupełnie nie miał ochoty. Mimo niewygody i prześladującego go niepokoju związanego z wejściem do zatoki, pragnął obejrzeć ten nadzwyczajny manewr i czuć wiatr rozpylający powierzchnię wody.

W krótką chwilę później (chociaż według AI minęły siedemdziesiąt dwie minuty) Sax dostrzegł po stronie zawietrznej ląd — ciemne pasmo ponad białymi, spienionymi falami. Sądził, że łódź znajduje się prawdopodobnie bardzo blisko niego, brzeg jednak po sekundzie zniknął, po czym pojawił się ponownie, lecz dalej na zachodzie; było to wejście do zatoki Arigato. Przy kolanie Saxa przesunął się rumpel, żaglówka lekko zmieniła kierunek i usłyszał wreszcie szum małych silników przy rufach dwóch kadłubów. Wstrząsy spowodowane zetknięciem się łodzi z lodem były teraz mniej regularne i silniejsze, toteż dwoje podróżników musiało się jeszcze mocniej trzymać poręczy. Zaczęły napływać wyższe fale denne, ich wierzchołki odrywały się, jednak reszta pozostawała zwarta — po zetknięciu z dnem powierzchnie gwałtownie się wznosiły. Wśród piany toczącej się po wodzie Sax dostrzegał już kloce lodu i większe fragmenty lodowych gór: przezroczystych, niebieskich, jadeitowych, akwamarynowych, pokrytych dołkami, nierównych i szklistych. Pomyślał, że przed łodzią, przy brzegu przesuwa się zapewne wielka ilość lodu. Gdyby ujście zatoki zostało nim zatkane, a fale i tak by się załamywały, przepłynięcie mogłoby się okazać naprawdę niebezpieczne; taka sytuacja była całkiem prawdopodobna. Sax krzyknął kilka pytań w stronę AI, lecz odpowiedzi maszyny nie zadowoliły go — twierdziła, że katamaran potrafi znieść wszelkie wstrząsy, ale w dryfującym lodzie silniki mogą odmówić posłuszeństwa. A lód szybko stawał się coraz grubszy; Sax i Ann mieli wrażenie, że ze wszystkich stron otacza ich luźna masa fragmentów gór lodowych, które wiatr spychał ku lądowi z całej zatoki. Ich zgrzytanie i dudnienie stanowiło teraz najgłośniejszy element przytłaczającego hałasu burzy. Sytuacja była rzeczywiście trudna — unikając lądu i lodu, łódź miała z wiatrem wypłynąć na morze. Rzucało nią w górę i w dół po falach, które były coraz wyższe i coraz bardziej niesforne; istniało prawdziwe niebezpieczeństwo kapotażu łodzi. Z powodu niespodziewanej grubości przybrzeżnego lodu należało się oddalić od brzegu, jednak rejs środkiem zatoki był coraz trudniejszy.

Ann miała nieszczęśliwą minę. Przypięta pasami, z całych sił trzymała się poręczy kokpitu. Patrząc na nią, Sax ucieszył się, że nie wpadła w panikę. W pewnej chwili pochyliła się ku niemu, aby krzyknąć mu coś do ucha. Odwrócił głowę, aby lepiej słyszeć.

— Nie możemy tu zostać! — zawołała. — Kiedy się zmęczymy… uderzenia nas rozedrą… Ach!… Jak lalki!

— Możemy przywiązać się do naszych koi — odkrzyknął jej.

Ann zmarszczyła brwi z powątpiewaniem. Prawda była taka, że Sax nie wiedział, czy są bezpieczni, ponieważ nie znał rzeczywistej wytrzymałości pasów; nigdy ich nie wypróbował. Uznał jednak, że nie warto teraz o tym myśleć, i skupił się na zadziwiająco głośnych odgłosach sztormu — wiatr wył, woda ryczała, lód pękał. Fale stale rosły. Na każdą taką wodną ścianę łódź wznosiła się przez dziesięć lub dwanaście zapierających dech sekund. W pewnym momencie, gdy znalazła się na wierzchołku jednej z fal, podróżnicy zobaczyli z wysoka, jak spadają lodowe kloce i bałwany piany — czasem na kadłuby lub na pokład łodzi, a nawet na przezroczystą osłonę kokpitu — z ogromną siłą, którą Sax i Ann czuli w drżeniu własnych ciał.

Russell pochylił się i wrzasnął swej towarzyszce prosto w ucho:

— Chyba nadeszła chwila, w której sprawdzimy się w funkcji szalupy ratunkowej!

— … Szalupy? — spytała Ann.

Sax skinął głową.

— Ten katamaran ma takie możliwości! — odkrzyknął. — Potrafi latać!

— Co masz na myśli?

— Latanie!

— Żartujesz!

— Nie! Łódź zmienia się w… sterowiec! — Sax jeszcze bardziej się pochylił, niemal przyciskając usta do ucha Ann. — Kadłuby, płetwy balastowe i dno kokpitu opróżniają obciążenie, po czym napełniają się helem ze zbiorników na dziobie. Potem rozwijają się balony. W Da Vincim słyszałem o tej możliwości, ale higdy nie widziałem, jak to działa! Nie sądziłem, że będziemy zmuszeni skorzystać z tej funkcji! — W Da Vincim bardzo zadowoleni z wszechstronności nowego statku jego budowniczowie opowiadali Saxowi, że katamaran może się przekształcić w pełną łódź podwodną. Jednak lód zbierający się w pobliżu brzegu kazał odrzucić tę opcję jako niemożliwą. Sax nie żałował, ponieważ — po prostu, bez żadnego konkretnego powodu — nie podobał mu się pomysł pełnego zanurzenia łodzi.

Zaskoczona nowiną Ann odsunęła się i spojrzała mu w twarz.

— Wiesz, jak nią latać? — wrzasnęła.

— Nie!

Przypuszczalnie AI zajmie się wszystkim, jeśli tylko uda się wystartować. Zapewne wystarczyło zwolnić zabezpieczenia lub uruchomić jakiś mechanizm. Sax patrzył na pulpit rozdzielczy, chcąc zrealizować ów zamysł, potem pochylił się w stronę towarzyszki, aby znowu coś jej krzyknąć w ucho. Niestety, Ann przypadkowo zakołysała w tej chwili głową, mocno uderzając Saxa w nos i usta. Russell zmrużył oczy z bólu, z nosa siknęła mu krew niczym woda z kurka. Zderzenie dwóch planetazymali, pomyślał, wyszczerzył zęby i otworzył szerzej usta, zaskoczony tym bolesnym kontaktem. Przez chwilę poruszał językiem, liżąc i smakując własną krew.

— Kocham cię! — krzyknął wreszcie.

Ann nie usłyszała go.

— W jaki sposób wystartujemy? — zawołała.

Sax wskazał ponownie na pulpit rozdzielczy. Obok AI znajdowała się, zabezpieczona sztabą, tablica awaryjna.

Ucieczka drogą powietrzną nie była jednak całkowicie bezpieczna. Ponieważ poruszali się z prędkością równą sile wiatru, łódź nie stawiłaby oporu, ale po prostu wystrzeliła naprzód jak z procy; po oderwaniu się od ziemi wichura mocno szarpała katamaranem, unieszkodliwiając balony i prawdopodobnie opadliby w dół, wprost na zatkane lodem przybrzeżne fale albo na brzeg od strony zawietrznej. Sax wiedział, że Ann rozważa ryzyko lotu, doszedł jednak do wniosku, że cokolwiek się zdarzy, będzie zapewne lepsze od drażniących szarpnięć, które nadal ich męczyły. Tak czy inaczej, należało podjąć jakąś decyzję.

Ann popatrzyła na Russella wilkiem; przypuszczalnie, nie wyglądał najlepiej.

— Warto spróbować! — ryknęła.

Sax oderwał więc zabezpieczającą sztabę od tablicy awaryjnej, ostatni raz spojrzawszy na swą towarzyszkę — ich oczy spotkały się; we wzroku Ann było jakieś zadowolenie, którego Sax nie potrafił sobie wytłumaczyć, choć z pewnością dodało mu animuszu. Następnie położył palce na przełącznikach. Na szczęście, kiedy nadejdzie pora, AI zajmie się kontrolą wysokości. Żałował, że nie spędzał dotąd więcej czasu w powietrzu.

Łódź wznosiła się po spienionej powierzchni fal. Gdy znalazła się na wierzchołku, nastąpił prawie nieważki moment. Tuż po nim łódź powinna zacząć opadać do następnej, wypełnionej lodem niecki między falami. Wtedy Sax wcisnął przełączniki na tablicy. W pierwszej chwili katamaran — jak zwykle — runął w dół, uderzył w mniejsze góry lodowe i szarpnął się, potem jednak skoczył bezpośrednio w górę, dźwignął się i przechylił na kadłub zawietrzny; Sax i Ann zawiśli w pasach, a balony zostały uwięzione. Kolejna fala obróciła do góry dnem łódź, która na szczęście w chwilę później poderwała się ponad lód, wodę i pianę. Przymocowani pasami podróżnicy przekoziołkowali. Wreszcie katamaran wyprostował się, po czym rozkołysał w tył i w przód niczym duże wahadło. Potem znowu się obrócił dnem do góry, ponownie wyrównał i znowu się rozhuśtał. Saxem rzucało na wszystkie strony, uprząż na ramionach odpięła się i zderzył się z ramieniem Ann. Następne szarpnięcie przycisnęło ich do siebie. Rumpel uderzył Russella w kolano, więc chwycił za nie. Kolejny trzask i znowu Saxa przycisnęło do Ann. Obrócił się na siedzeniu i kurczowo schwycił przyjaciółkę. Wyglądali teraz jak zrośnięte ramionami syjamskie bliźnięta. Każde nowe szarpnięcie groziło złamaniem czyjejś kości. Patrzyli na siebie przez sekundę — ich twarze oddalone były o centymetry, krew ciekła obojgu z ran. Twarz Ann nie wyrażała żadnych emocji. Nagle łódź-sterowiec wystrzeliła w niebo.

Russella bolał obojczyk, w miejscu, w które trafiło go czoło Ann lub jej łokieć. Nic jednak nie było ważne, ponieważ niezgrabnie objęci lecieli, stale się wznosząc. Kiedy łódź przyspieszyła, osiągając niemal prędkość wiatru, turbulencja znacznie się zmniejszyła. Najwyraźniej balony były przyłączone przez takielunek do czubka masztu. Potem, w najmniej spodziewanym momencie, gdy Sax właśnie zaczął mieć nadzieję na stabilną, podobną do lotu zeppelina podróż, łódź pomknęła najpierw prosto w górę, po czym znowu rozpoczęła straszliwy spadek. Bez wątpienia dostali się w prąd wstępujący. Ponieważ prawdopodobnie lecieli już ponad lądem, mogło ich niestety — niczym kulkę gradową — wessać kowadło burzy. Na Marsie bywały kowadła o wysokości dziesięciu kilometrów, często towarzyszyły im „wyjce” z południa i szalejące przez długi czas burze gradowe. Czasami spadały kulki gradu wielkości kuli armatniej, które siekły ziemię, pustoszyły uprawy, a nawet zabijały ludzi. Gdyby natomiast „sterowiec” Saxa wzniósł się zbyt wysoko, mogliby umrzeć z powodu wysokości, jak jedni z pierwszych baloniarzy we Francji… Może zginęli tak sami bracia Montgolfier? Sax nie mógł sobie przypomnieć.

Na razie jednak wznosili się, tarmoszeni przez wiatr i czerwoną mgłę; pole widzenia było bardzo ograniczone…

Bum! Sax podskoczył i zranił się o pas, opadł twardo na siedzenie. Grzmot. Dokoła „sterowca” waliły grzmoty, hałas z pewnością przekraczał sto trzydzieści decybeli. Ann chyba kuśtykała w kierunku Russella, więc obrócił się bokiem, niezdarnie wyciągnął w górę rękę i pociągnął swą towarzyszkę za ucho; chciał skłonić ją do skrętu, aby spojrzeć jej w twarz.

— Hej! — krzyknęła. W ryku wiatru jej głos wydawał się szeptem.

— Przepraszam — powiedział, chociaż był pewny, że kobieta nie mogła go usłyszeć.

Straszliwy hałas uniemożliwiał rozmowę. Wszystko wokół znowu wirowało, na szczęście dość słabo. Łódź zgrzytała, gdy wiatr pchał ją w górę, potem znowu zaczęła opadać i Sax poczuł ból w błonach bębenkowych; miał wrażenie, że uszy zaraz mu pękną, poruszył szczęką w tył i w przód, potem jeszcze raz w tył i w przód. Ponownie się wznosili. Oboje z Ann podskoczyli, boleśnie się uderzając. Sax nie wiedział, jak wysoko się wzniosą; bardzo możliwe, że grozi im śmierć z powodu rzadkiego powietrza. A może technicy z Da Vinciego postarali się o utrzymanie zwiększonego ciśnienia w kokpicie, kto wie… Starał się myśleć o łodzi jako o sterowcu albo przynajmniej zrozumieć, w jaki sposób mógłby działać system regulacji wysokości i doszedł do wniosku, że chyba niewiele można by poradzić na siłę prądów wstępujących i zstępujących.

Nagły grzechot gradu spadającego na osłonę kokpitu. Na tablicy awaryjnej znajdowały się jakieś dźwigienki. Gdy spadanie było niezbyt gwałtowne, Sax przysunął twarz do sztaby i zaczął czytać wyrytą na niej instrukcję. Wysokość… trudno powiedzieć. Spróbował obliczyć, jak wysoko może się wznieść łódź, zanim jej ciężar spowoduje wyrównanie poziomu. Nie było to łatwe, ponieważ nie znał dokładnego ciężaru katamaranu ani ilości pobranego helu.

Nagle turbulencja znowu podrzuciła łódź. W górę, w dół, w górę, potem przez wiele sekund w dół. Russell miał żołądek w gardle, tak mu się w każdym razie wydawało. Obojczyk bolał nie do zniesienia. Z nosa ciekł płyn, może nadal krew. Wreszcie w górę. Sax rozpaczliwie łapał powietrze. Nie wiedział, jak wysoko się znajdują i czy nadal się wznoszą, nic jednak nie mógł dostrzec przez osłonę kokpitu: tylko pył i chmury. Na szczęście, nie czuł się słabo. Ann trwała obok niego bez ruchu. Znowu chciał ją pociągnąć za ucho, aby sprawdzić, czy jest przytomna, niestety nie mógł poruszyć ramieniem. Szturchnął ją więc łokciem, a ona oddała mu kuksańca. Pomyślał, że powinien być delikatniejszy, szturchnął zatem lżej i w odpowiedzi otrzymał o wiele mniej gwałtowne dźgnięcie. Mógłby użyć alfabetu Morse’a, którego nauczył się — ot tak, bez najmniejszego powodu — jako chłopiec i teraz w swej „odnowionej” pamięci potrafił powtórzyć każdą kreskę i kropkę. Nie wiedział jednak, czy Ann zna alfabet, a na naukę nie było teraz czasu.

— Jesteśmy w kowadle burzy!

— Tak!

Wskazała palcem w dół. Sax zobaczył tylko różowe plamy. Opuszczali się szybko, bębenki znowu sprawiały ból. Miotane wiatrem dno chmury i grad. Róż, brąz, rdzawość, bursztyn, umbra. Ach, tak… Sax dostrzegł powierzchnię planety, wyglądała jednak inaczej niż zwykle, gdy patrzył z powietrza. Opadanie. Russell przypomniał sobie, że opuścił się na tę planetę w jednym ładowniku z Ann. Nie pamiętał tego faktu od tak dawna…

Teraz łódź pędziła naprzód pod spodem chmury. Zacinał grad i deszcz. Sax uświadomił sobie, że hel może wciągnąć maszynę z powrotem w chmurę. Pociągnął w dół dźwigienkę na tablicy i łódź zaczęła opadać. Dwa małe mechanizmy — gdy nimi manipulował, katamaran spadał lub się wznosił. Regulatory wysokości! Sax pchnął oba kilka centymetrów w dół.

Chyba opadali. Po chwili powierzchnia stała się wyraźniej widoczna. Można już było rozróżnić poszczerbione pasma i płaskowzgórza: prawdopodobnie Cydonia Mensa na stałym lądzie nazywanym Arabia Terra. Nie było to najlepsze miejsce do lądowania.

Niestety, burza poniosła ich dalej naprzód i wkrótce znaleźli się na wschód od Cydonii, ponad płaskimi równinami Arabii. Teraz trzeba się było szybko opuścić, zanim wiatr rzuci ich nad Morze Północne, które mogło się okazać równie dzikie i wypełnione lodem jak zatoka Chryse.

Pod „sterowcem” leżała szachownica pól i sadów, kanały irygacyjne i kręte strumienie, obrośnięte po bokach rzędami drzew. W ostatnich dniach prawdopodobnie padały deszcze, ponieważ wszędzie pełno było wody — w stawach, kanałach, niedużych kraterach; pokrywała też niższe partie pól. Wiejskie zabudowania w małych osadach były zwykle niewielkie: stodoły, szopy ze sprzętem. Cudowna wilgotna okolica, całkowicie płaska. Wszędzie woda. Łódź opadała powoli. Ręce Ann w przytłumionym świetle popołudnia wydawały się sinobiałe; podobnie dłonie Saxa.

Russell przeciągnął się. Czuł ogromne znużenie. Najważniejsze jednak w tej chwili było lądowanie. Mocno przesunął regulatory maksymalnie w dół.

Natychmiast zaczęli opadać szybciej. Wiatr przesunął ich ponad linię drzew, potem stromo w dół, nad rozległe pole, którego dalszy koniec znajdował się pod wodą; brązowa deszczówka wypełniała wszelkie wyżłobienia. Za polem rozciągał się sad; zresztą, bez problemu mogli wodować. Na nieszczęście, dość prędko przesuwali się na tej samej wysokości, nadal dziesięć, może piętnaście metrów nad polem. Sax z całych sił przesunął regulatory do przodu i zobaczył, jak podkadłubia chylą się w dół niczym skaczące do wody delfiny. Później przechyliła się cała łódź i nagle ląd pojawił się tuż przy nim — brunatna woda, duży plusk, białe fale rozpryskujące się na lewo i prawo. Łódź sunęła po błotnistej wodzie, aż wjechała prosto w linię młodych drzew, a wtedy się zatrzymała. Wzdłuż drzew biegła ku podróżnikom grupa dzieci i jakiś mężczyzna; ich usta były otwarte w idealnie okrągłe „O”.

Sax i Ann starali się podnieść do pozycji siedzącej. Sax odsunął pokrywę kokpitu. Ponad górną krawędź nadburcia wlała się brunatna woda. Był wietrzny, mglisty dzień w Arabii. Woda zdecydowanie ciepła. Ann miała mokrą twarz i włosy w sztywnych strąkach, jak gdyby poraził ją prąd. Uśmiechnęła się złośliwie i rzuciła:

— Niezłe wodowanie.

CZĘŚĆ 14

Jezioro Feniksa

Wypalił karabin, zadzwonił dzwonek, chór śpiewał kontrapunkt.

Trzecia marsjańska rewolucja okazała się tak skomplikowana, a równocześnie pozbawiona przemocy, że trudno ją było w ogóle nazwać rewolucją: bardziej przypominała przemianę ewolucyjną, zwrot w stałym sporze, zmianę z odpływu w przypływ, przerwanie stanu równowagi…

Przejęcie windy stanowiło zarodek kryzysu, a w kilka tygodni później ziemskie wojska zjechały po kablu na powierzchnię i na całej planecie wybuchł konflikt. Na małe wcięcie wybrzeża Tempe Terra opadła z nieba grupa lądowników — kołysały się pod spadochronami lub migotały nad pióropuszami bladego ognia: duża nowa kolonia, nie uzgodniony z rządem marsjańskim najazd imigrantów z Ziemi. Grupa pochodziła z Kambodży. W wielu miejscach planety lądowały pojazdy z osadnikami z Filipin, Pakistanu, Australii, Japonii, Wenezueli, Nowego Jorku. Zdezorientowani Marsjanie nie wiedzieli, jak zareagować. Nie byli społecznością zmilitaryzowaną, nigdy nie rozważali niebezpieczeństwa ataku i nie potrafili się bronić. Tak w każdym razie sądzili.

Do działania znowu namówiła ich Maja. Włączyła komputer naręczny i — jak kiedyś Frank — zaczęta dzwonić do ugrupowań z otwartej koalicji marsjańskiej oraz do różnych osób; uzgadniała z nimi ewentualną odpowiedź.

— Ruszcie się — powiedziała do Nadii. — Jeszcze ten raz.

Po miastach i osadach zaczęła krążyć nowina. Ludzie wyszli na ulice albo wsiedli w pociągi jadące do Mangali.

Na wybrzeżu Tempe nowi kambodżańscy osadnicy wysiedli z lądowników i ruszyli do małych schronów, które przywieźli ze sobą — dokładnie tak samo jak przedstawiciele pierwszej setki dwa stulecia wcześniej. Wtedy od strony wzgórz nadeszli odziani w futra ludzie z lukami i strzałami. Marsjanie. Mieli czerwone, kamienne My i włosy związane w końskie ogony. „Ach — odezwali się do osadników zebranych przed jednym ze schronów — pozwólcie, że wam pomożemy. Odłóżcie broń. Pokażemy wam, gdzie jesteście. Nie potrzebujecie takiego schronu, to stary model. Widoczne na zachodzie wzgórze to Krater Perepelkina. U jego podnóża znajdują się jabłkowe i wiśniowe sady, możecie brać, co potrzebujecie. Proszę, weźcie plany talerzowego domu, stanowią najlepszy model dla tych terenów. Za jakiś czas zbudujecie zapewne basen dla jachtów, lodzi i kutrów rybackich. Jeśli pozwolicie nam z niego korzystać, pokażemy wam, gdzie rosną trufle. Tak, to talerzowy dom, widzicie, talerzowy dom Sattelmeiera. Cudownie się żyje na otwartym powietrzu. Sami zobaczycie”.

Wszystkie departamenty marsjańskiego rządu spotkały się w mangalskiej sali zgromadzeń, aby omówić sprawę kryzysu; w senacie, radzie wykonawczej i Globalnym Sądzie Ekologicznym większość mieli przedstawiciele „Uwolnić Marsa”. Wszyscy zgadzali się, że nielegalne wtargnięcie ziemskich kolonistów to akt agresji porównywalny z wypowiedzeniem wojny. Trzeba było nań odpowiednio zareagować. Z izby wyższej parlamentu padła propozycja, aby skierować na Ziemię asteroidy w roli bomb, które można by zawrócić tylko w przypadku, gdyby imigranci wrócili do domu, a nadzór nad windą ponownie sprawowaliby przedstawiciele obu planet. W przeciwnym razie nastąpiłoby trafienie typu KTi tyle. Obecni na podeście dyplomaci ONZ nazwali tę taktykę samobójczą.

Nagle ktoś zapukał do drzwi sali zgromadzeń w Mangali i po chwili weszła Maja Tojtowna.

— Chcemy porozmawiać — oświadczyła, po czym wprowadziła do pomieszczenia tłum czekający na zewnątrz; niczym niecierpliwy owczarek pchała ludzi na podest: najpierw idących ramię w ramię Saxa i Ann, potem Nadię i Arta, Tariki i Nanao, Zeyka i Nazik, Michaiła, Wasilija, Ursulę i Marinę, nawet Kojota. Starzy issei przyszli przedstawić swoją opinię. Maja wskazała na monitory, które pokazywały, co się dziej e przed budynkiem. Tłum ciągnął się w regularnej linii od podestu, przez korytarze budynku, aż do wychodzącego na morze, centralnego placu, na którym zebrało się około pól miliona osób. Ulice miasta również były zatłoczone ludźmi obserwującymi na ekranach to, co się działo w sali zgromadzeń. Po Zatoce Chalmersa pływała flota statków mieszkalnych. Wyglądała jak dziwaczny nowy archipelag; z masztów powiewały flagi i chorągwie. W każdym marsjańskim mieście przed domy wyległy tłumy i włączono monitory. Ludzie obserwowali i czekali.

Ann podeszła do mikrofonu i powiedziała spokojnie, że zakazując imigracji z Ziemi, marsjański rząd postępował w ostatnich latach niezgodnie zarówno z prawem, jak i z ludzkim sumieniem. Marsjanie nie zamierzają tego dłużej tolerować. Potrzebują nowego rządu, ten nie otrzyma już wotum zaufania. Nowe najazdy ziemskich osadników są nielegalne i nie do przyjęcia, ale zrozumiale, ponieważ rząd Marsa pierwszy złamał prawo, a poza tym liczba nowych, nielegalnych osadników jest mniejsza niż ustalona oficjalnie (tyle że prawowitych kolonistów rząd nie wpuścił na planetę). Ann powiedziała, że, biorąc pod uwagę fizyczne ograniczenia, Mars musi pozostać maksymalnie otwarty na ziemską imigrację, póki nie osłabnie fala populacyjna, która zresztą nie powinna potrwać już zbyt długo. Ostatnie z tych trudnych lat trzeba przeżyć w pokoju — tak wygląda obecny obowiązek Marsjan wobec własnych potomków.

— Nic nie jest warte wojny — zakończyła. — Mamy doświadczenie. Wiele widzieliśmy.

Potem przez ramię spojrzała na Saxa, który podszedł do mikrofonów i stanął obok niej.

— Trzeba chronić Marsa — oznajmił.

Powiedział, że biosfera jest nowa, a jej pojemność ograniczona. Planeta nie posiada bogactw Ziemi, a wiele pustych lądów z powodów klimatycznych musi takimi pozostać. Ziemianie powinni to zrozumieć i przestrzegać lokalnych układów; w przeciwnym razie całkowicie zniszczą Marsa i nie będzie już z niego żadnego pożytku. Ziemia ma spore problemy z falą populacyjna, jednak sam Mars nie stanowi rozwiązania.

— Trzeba renegocjować umowę Ziemia-Mars.

Zebrani zaczęli omawiać nowe warunki. Zaprosili na podest przedstawiciela ONZ, który miał wyjaśnić kwestię najazdów osadników. Wszyscy dyskutowali, spierali się i czynili sobie nawzajem wymówki; spotkanie przerodziło się w zażartą kłótnię. W terenie tubylcy stawili czoło nowym osadnikom; jedni i drudzy odgrażali się, że użyją przemocy. Na podest wchodziły kolejne osoby; mówiły, przypochlebiały się, wrzeszczały, kłóciły się i oskarżały nawzajem. W każdym momencie debaty gdzieś na Marsie mogły wybuchnąć zamieszki, ponieważ sporo osób wściekało się z powodu obecnej sytuacji; chwilowo zwyciężali zwolennicy spokoju i w większości miejsc kłótnie nie przeradzały się w coś groźniejszego. Na razie! Sporo ludzi obawiało się, że taka sytuacja na dłuższą metę jest nie do utrzymania, niektórzy wręcz uważali to za niemożliwe. I rzeczywiście, gdzieniegdzie wybuchały zamieszki. Zebrani na ulicach ludzie obserwowali je i starali się utrzymać status quo. W pewnym momencie, mimo wszystko, mutacja wartości (Werteswandel,) musiała się jakoś wyrazić sama. Dlaczego zatem nie tutaj, dlaczego nie teraz? Na planecie znajdowało się bardzo mało broni, trudno więc było zaatakować kogoś podczas kłótni albo na niego napaść. Mawiano, że nadszedł moment mutacji, że historia się toczy, że ludzie widzą ją tuż przed sobą, na ulicach, stokach mieszkalnych i ekranach. Marsjanie mogli dokonać historycznego zwrotu, wykorzystać moment i pchnąć sprawy w nowym kierunku. Przekonywali się nawzajem do takiego działania. Nowy rząd! Nowy traktat z Ziemią! Pokojowa sytuacja „o wielu twarzach”. Negocjacje potrwają lata, a oni wszyscy byli niczym chór w kontrapunkcie, chór śpiewający wielką fugę.

— Przez cały czas powtarzałem, że kabel w końcu wróci i będzie nas straszył.

— Wcale nie, zawsze kochałeś kabel, narzekałeś jedynie, że jazda windą trwa zbyt długo. Mówiłeś, że szybciej można się dostać na Ziemię niż na Clarke’a. I to jest prawda, zresztą śmieszna… Ale nie mówiłeś, że wróci i będzie nas straszył. Musisz przyznać, że istnieje zasadnicza różnica. Kelner, hej, kelner! Tequila dla wszystkich i parę kawałków limany.

— Kiedy tamci przylecieli, pracowaliśmy akurat w „gnieździe”. Wewnętrzna komora nie miała szans, lecz „gniazdo „to duży budynek. Nie wiem, czy mieli plan, który się nie powiódł, czy też nie mieli żadnego, w każdym razie zanim zjechał ich trzeci wagonik, „gniazdo „było już zaplombowane i tamci stali się dumnymi posiadaczami ślepej uliczki o długości trzydziestu siedmiu tysięcy kilometrów. Głupota, nie? I ten nocny koszmar… Nocami stale przychodziły lisy, które wyglądały jak wilki, tyle że były trochę szybsze. Rzucały się prosto do gardeł. Plaga wściekłych lisów, człowieku, prawdziwy koszmar. Jak gdyby znowu wrócił rok 2128. Nie wiem, czy to prawda. Ach, ziemska policja w Sheffield! Kiedy ludzie o tym usłyszeli, tłumnie wylegli na ulice. Ulice były napakowane nimi, naprawdę zatłoczone, a ja jestem niski, więc czasem szorowałem twarzą komuś po plecach albo wjeżdżałem nosem w kobiece piersi. O sprawie usłyszałem już po pięciu minutach od dziewczyny stojącej obok. Jej powiedział przyjaciel, który mieszkał w pobliżu „gniazda”. Zebrani zareagowali natychmiast i po prostu przejęli dolną część kabla. Akcja była szybka i nerwowa. Szturmowe oddziały ONZ nie wiedziały, co robić. Jeden próbował zająć plac Hartza, ale otoczyliśmy żołnierzy i wepchnęliśmy w coś na kształt ciągu próżniowego. Nagle rzuciła mi się do gardła jakaś wściekła bestia z pianą na ustach. Naprawdę warczała! To był pieprzony koszmar. Zepchnęliśmy oddział do parku na stożku i ci cholerni żołnierze nie mogli się posunąć nawet o centymetr, chyba że chcieli zmasakrować tysiące osób. Tłumy na ulicach to jedyna rzecz, której obawiają się rządzący.

— To albo ultimatum.

— Albo wolne wybory!

— Może jeszcze zamach.

— Albo jak ludzie się z nich śmieją. Cha-cha-cha!

— Ludzie z różnych miast łączyli się i zawiązywali gigantyczne partie uliczne. Byliśmy w Lasswitz. Wszyscy zeszli do parku nad rzeką i stali ze świecami w rękach. W ciemnościach wyglądało to jak morze świec. Sax i Ann stali razem, zadziwiając wszystkich. Nikt nie mógł uwierzyć, że się pogodzili. A wtedy, podczas wiecu przerazili swoimi słowami przedstawicieli ONZ, którzy zapewne pomyśleli, że posiadamy gotowe do uruchomienia urządzenia do przekazywania myśli. Najbardziej mi się podobało to, co było później: kiedy Peter zażądał od kierownictwa partii „czerwonych „nowych wyborów i skłonił Iriszkę, by przeprowadziła je w trybie natychmiastowym, w dodatku poprzez sieć komputerową. Te partyjne kwestie są naprawdę trudne. Gdyby Iriszka odmówiła, zniszczyłaby sobie polityczną karierę. Zgodziła się więc, ale powinniście widzieć, jakim wzrokiem spojrzała na Petera.

— Kiedy usłyszeliśmy o głosowaniu wśród „czerwonych”, byliśmy w Sabishii. Wygrał Peter. Cieszyliśmy się, a w mieście zapanowało święto.

— Podobnie w Senzeni Na.

— Iw Nilokeras.

— I w Piekielnych Wrotach.

— Ina Stacji Argyre. Rany, jaka tam panowała radość.

— Czekaj, czekaj, głosów było tylko około sześćdziesięciu do czterdziestu, a na Stacji Argyre panował raczej smutek, ponieważ znajdowało się tam wielu zwolenników Iriszki, którzy przegrali. Przecież właśnie Iriszka uratowała basen Argyre i wszystkie suche nizinne miejsca na planecie, Peter Clayborne natomiast — jeśli chcesz znać moje zdanie — jest tylko starym nisei, który nigdy niczego nie dokonał. Kelner, kelner! Piwo dla wszystkich, jasne piwko, bitte.

— Wysyłał jedzenie tym małym Ziemianom, a oni nie mieli o niczym pojęcia.

— Nirgal uściskał każdemu z nich rękę.

— Więc ten lekarz pyta: „A skąd pan wie, że cierpi pan na ostrą niewydolność?”

— To był pieprzony koszmar.

— Zaskoczyło mnie, że Ann pracowała z Saxem. Wyglądało mi to na zdradę ideałów.

— Tak, ale weź pod uwagę, że podróżowali razem i… Rany, byłeś na Wenus czy gdzieś?

— Tak, gdzieś.

— „Brązy”, „błękity”, to głupie. Powinniśmy coś z tym zrobić dawno temu.

— No cóż, po co się martwić, tamci są skończeni. Za dziesięć lat nie zostanie ani jeden.

— Nie byłbym tego taki pewien. Zresztą, nie ciesz się za bardzo, idioto, jesteś od nich zaledwie kilka lat młodszy.

— Najbardziej był interesujący ów tydzień, kiedy spaliśmy w parkach i wszyscy byli tacy mili.

— Niemcy nazywają to Werteswandel. Potrafią nazwać wszystko.

— To, co się zdarzy, będzie ewolucją.

— Wszyscy jesteśmy teraz mutantami.

— Mów za siebie, stary. Zamów coś. Sześć lat! Wspaniała nowina. Zaskoczyło mnie, że jesteś trzeźwy.

— Nie jestem, cha, cha, wcale nie jestem! Małe czerwone ludziki szarżują na czerwonych mrówkach. Zdaje mi się, że zbliżają się do krawędzi stożka… Mam nadzieję, że to są łatające mrówki… Nic dziwnego, że widzę takie mnóstwo mrówek.

— No i ten facet odpowiada: „No cóż, panie doktorze…”

— Tak, i co?

— To koniec dowcipu, dupku, człowiek zdążył powiedzieć jedynie „No cóż, panie doktorze „i zaraz potem umarł, dopadła go ostra niewydolność.

— Niech cię szlag, bardzo zabawne!

— Zgadza się, zabawne! No już dobrze, nie warto się nad tym roztkliwiać. Za każdym razem, gdy chcesz skłonić ludzi do śmiechu, musisz ich trochę przerazić, rozumiesz?

— Pieprzę cię.

— Och, wielkie dzięki.

— Więc, w każdym razie, byliśmy tam wtedy. Wojsko zachowało się w taki sposób, jak gdyby chciało wrócić do „gniazda”. Zabrali się do tego bardzo subtelnie: jeden rządzą małym wozem hotelowym. Ruszyliśmy się trochę, pozwalając przejść. Nerwowo nas minęli, a wtedy nasi ludzie zaczęli im ściskać dłonie jak Nirgal przy bramie i prosili ich, żeby zostali i żeby im odpuścili. Całowali ich w policzki i zawieszali na szyjach hawajskie wieńce z kwiatów, aż tamci nie mogli oddychać. Potem nastąpił powrót do „gniazda”.

— Dlaczego zatem postawili na swoim i postraszyli nas tym cholernym, zdradzieckim rządem, który podobno poddał się bez walki?

— Ten facet najwyraźniej nie rozumie zasad jujitsu.

— Czego? Co?

— Hej, właściwie, kim, do diabła, jesteś?

— Jestem obcy w tym mieście.

— Co? Czym? Przepraszam panienko, mogłabyś przynieść kave dla wszystkich?

— No cóż, tak, ciągle próbujemy osiągnąć rząd części miliardowych, ale jak dotąd nam się nie udaje.

— Nie mów mi o Fassnachcie, nienawidzę go, to dla mnie najgorszy dzień w roku, Boone ‘a zabili w Fassnacht. Drezno zbombardowali w Fassnacht. Nie wystarczy czasu, aby odpokutować za to całe zło.

— Żeglowali po Chryse, aż „wyjęć” szarpnął ich łodzią i przerzucił ją nad Górami Cydonii.

— Tego rodzaju doświadczenia zbliżają do siebie łudzi.

— No proszę, wielka mi sprawa. Wszędzie wokół latają takie sterówce, żadna rewelacja.

— Nas złapał ten sam „wyjęć”, ale byliśmy w pobliżu Santorini. Musisz wiedzieć, że powierzchnię wody rozdzierało na drobne kropelki aż do głębokości dziesięciu metrów. Nie żartuję. AI łodzi, którą płynęliśmy, zgłupiało i wpakowało nas prosto w inną łódź. Myśłałem, że to koniec świata. Bum! I wszystko ciemne. AI oszalało, chyba przeraziło się na śmierć. Przysięgam.

— Prawdopodobnie po prostu się zepsuło.

— No, złamałem obojczyk.

— To będzie dziesięć cekinów, proszę.

— Dziękuję.

— Te „wyjce „są naprawdę niebezpieczne. Przeżyłem taki w Echusie. Musieliśmy siedzieć na tyłkach, a i tak ledwo uszliśmy z życiem. Trzymałem okulary, żeby wichura nie zdarła mi ich z uszu. Pojazdy skakały jak pchełki. Oczyściło cały basen jachtowo-łodziowy, nie został ani jeden statek. Jak gdyby jakiś wielki dzieciak rozrzucał po pokoju zabawki w kształcie łódek.

— Ja również przeżyłem taką wściekłą burzę. Odwiedzałem właśnie statek mieszkalny „Wniebowstąpienie” na Morzu Północnym, w pobliżu Wyspy Koralowa.

— Hej, a więc tam, gdzie surfuje Will Fort.

— Tak. Podobno tam są najwyższe fale na Marsie, a wówczas podczas burzy wznosiły się na sto metrów od niecki po wierzchołek. Nie, wcale sobie nie żartuję, fale były znacznie wyższe niż burta miasta-statku, który tocząc się po tych strasznych, czarnych wzgórzach, wydawał nam się nie wyższy niż szalupa ratunkowa. Byliśmy jak korek na wodzie. Zwierzęta były niespokojne. A w dodatku rzuciło nas ku południowemu Przylądkowi Koralowa. Na końcu przylądka fale zupełnie się łamały, więc za każdym razem, gdy wpływaliśmy na czub gigantycznej fali, pilot skręcał statek na południe, a ten prześlizgiwał się przez chwilę po powierzchni grzebienia i dopiero potem spadał w kolejną nieckę. Z każdą falą poruszaliśmy się trochę szybciej. Zbliżaliśmy się do przylądka, gdzie fale były naprawdę strasznie wysokie i strome. Sam koniuszek przylądka skręcał lekko na wschód i widzieliśmy, że fale załamują się tam od lewej do prawej, rozbijając się na skałach, a potem na rafie. „Wniebowstąpienie „spadło z ostatniej fali, pilot skręcił w prawo. Przy dnie statek zrobił zwrot i uniósł się z powrotem na powierzchnię, poruszając się z prędkością, której nie sposób było obliczyć. Mieliśmy wrażenie, że latamy. Tak, ogromną jak wioska łajbą surfowaliśmy po stumetrowej fali i tuż ponad podwodnymi skałami. Na sekundę wpłynęliśmy w tunel łamiącej się fali, a potem znaleźliśmy się wreszcie na głębokich wodach i zapanował spokój. Minęliśmy wyspę.

— No i ten doktor pyta: „Jak się pan ma?” „Jak? Świetnie”. Tak, ten moment warto było zapamiętać. Zamierzam odebrać mój kapitalik i przejść na emeryturę, tak właśnie postanowiłem. Teraz nie jest już tak jak kiedyś, ludzie to bandyci.

— Słyszałeś, że odleciała na jednym z tych statków międzygwiezdnych? Poważnie.

— Naprawdę ją widziałeś?

— Wcale tego nie mówiłem. Musisz zdobyć lepszy translator.

— „Nic nie szkodzi, doktorze, czuję się dobrze”.

— Co za diabelska maszyna. Kelner!

— Osady takie jak na Ziemi, tyle że nie ma żadnych kast. Gdyby chcieli wprowadzić system kastowy, tamci by ich wyśmiali. Zresztą, niektórzy issei próbują, ale nisei wolą życie „dzikich”.

— Słyszałem, że małe, czerwone ludziki w końcu wkurzyły się na tę sytuację i wsiadły na niedawno udomowione czerwone mrówki. Zaczęły więc tę cala kampanię i akurat pędziły nam na ratunek, gdy wylądowali Ziemianie. Możesz powiedzieć, że są zadufani w sobie, lecz musisz pamiętać, że biomasa czerwonych mrówek na tej planecie wynosi w przybliżeniu metr grubości, jest więc jej tak dużo, że zamierzali wyrzucić nas z orbity… Powinni wypróbować mrówki na Merkurym. A z każdą mrówką łączy się całe stado małych ludzików w miastach i innym miejscach. Więc, mimo wszystko, wcale nie byli przesadnie pewni siebie. Siła leży w masie.

— A tamci rozmyślnie wydali taką głupią uchwalę rządową. Chcieli doprowadzić do konfrontacji. Zastanawiałem się, jaką ci dranie mieli wymówkę, musieli jakąś mieć… Ludzie przenoszą się do Mangali i od razu zmieniają się w zachłannych, skorumpowanych kretynów. Naprawdę nie wiem, jak to się dzieje.

— Przyjechali tu dla nas.

— Dlaczego ciągle mówicie o małych, czerwonych ludzikach? Cokolwiek się zdarzyło Wielkiemu Człowiekowi, nienawidzę tych ludzików i ich umoralniających małych opowiastek. Opowiastki to głupota, prawda jest o wiele bardziej interesująca. Albo przynajmniej duże pieprzone opowieści. Tytani i Gorgony rzucają się spiralnymi galaktykami jak bumerangami o ostrych brzegach. Szu! Szu!

— Hej, uważaj, facet, i zwolnij trochę. Kelner, daj temu narwańcowi trochę kavy, dobra? Trzeba nieco gościa uspokoić. Opanuj się, facet.

— Rzucają supernowymi w tył i w przód! Bum! Hej, Ka! Ka bum!

— Ucisz się, rany! Czegoś się tak podniecił?

— Bokiem mi wyłażą te małe ludziki. Zabierz ode mnie łapy!

— Ten rząd znalazł sobie naprawdę marną wymówkę. Wszystko zawsze wygląda tak samo. Żądzę władzy wysysają z mlekiem matki. Mówiłem im, żeby się trzymali namiotów, żadnego globalnego rządu, żeby władza nie kusiła, ale myślisz, że mnie słuchali? Nie.

— Więc powiedziałeś im?

— Tak, powiedziałem, byłem tam.

— Nirgal, jasne.

— Nirgal i ja wróciliśmy.

— Twierdzisz, szacowny starcze, że nie jesteś słynnym Gapowiczem?

— No, tak, jestem.

— Więc jesteś ojcem Nirgala, powinieneś zrobić, tak jak mówisz.

— No cóż, w Zygocie nie zawsze tak to wyglądało.

— Powiem ci, że gdybyś jej pozwolił, ta suka mydliłaby ci oczy przez całe życie. Podobno latami mieszkałeś w szafie.

— Ach, daj spokój, nie jesteś Kojot.

— Cóż mogę powiedzieć? Niewiele osób mnie rozpoznaje. Skąd zresztą mieliby mnie znać?

— Założę się, że to nie Kojot. Nie możesz nim być, facet.

— Skoro jesteś ojcem Nirgala, to dlaczego on jest taki wysoki, a ty taki niski?

— Nie jestem niski. Czemu się śmiejecie? Mam pięć stóp, pięć cali wzrostu.

— Stopy? Na świętego Ka, mamy tu człowieka, który mierzy swój wzrost w stopach! W stopach, wyobrażacie sobie?

— Stopa miała około jednej trzeciej metra, trochę mniej.

— I ludzie tak mierzyli? Trochę mniej niż jedna trzecia metra? Nic dziwnego, że wszystko jest takie popieprzone.

— Hej, z jakiego powodu sądzicie, że wasz cenny metr jest taki wspaniały, to tylko ułamek odległości z ziemskiego bieguna północnego do równika Ziemi. Napoleon wybrał go pod wpływem kaprysu! Chodzi o sztabkę metalu w Paryżu, we Francji i jej długość określono z powodu fantazji pewnego szaleńca!

— Nie wyobrażajcie sobie, że jesteście mądrzejsi niż dawni ludzie.

— Och, przestań, proszę, umrę ze śmiechu. Proszę!

— Macie bardzo mało szacunku dla swoich starców, ale mnie to nie przeszkadza.

— Hej, dajcie staremu Kojotowi kolejnego drinka. Co sobie życzysz?

— Tequile, dzięki. I trochę kavy.

— No, no, no! Ten facet wie, jak żyć.

— Jasne, że wiem. „Dzicy” próbują mnie naśladować, ale nie zaszli daleko. Długo myśleli i nic nie wymyślili. Nie chodzić, lecz jeździć. Nie polować, lecz kupować. Spać każdej nocy na aerożelowym łóżku i mieć dwie nagie, młode tubylki zamiast kołdry.

— No, no! Uff! Ty stary rozpustniku! Ty szacowny starcze. Nieprzyzwoity.

— No cóż, jakoś mi się udaje. Nie śpię za dobrze, ale jestem szczęśliwy. Dzięki, nie mam nic przeciwko temu, dzięki. Doceniam to. Zdrowie. No, wypijmy za Marsa.

Obudziła się w tak ogromnej ciszy, że słyszała bicie swego serca. Nie miała pojęcia, gdzie się znajduje. Potem nagle sobie przypomniała. Zatrzymali się w domu Nadii i Arta na wybrzeżu morza Hellas, nieco na zachód od Odessy. Stuk-puk. Świt, pierwsze błyski dnia. Nadia buduje coś na zewnątrz. Wraz z Artem mieszkali na skraju osady plażowej, w kompleksie spółdzielczym. Były tu domy, pawilony, ogrody, ścieżki. Społeczność liczyła około stu osób, bardzo znacząca ilość. Nadia jak zawsze pracowała nad infrastrukturą. Stuk-puk, stuk-puk! W obecnej chwili budowała pomost, który miał otoczyć zygotańską wieżę bambusową.

W następnym pokoju ktoś oddychał. Drzwi między pomieszczeniami były otwarte. Ann usiadła. Draperie na ścianie. Rozsunęła je. Przedświt. Szarość. Rezerwowy pokój. Za drzwiami, w następnym pokoju, na dużym łóżku leżał Sax. Pod grubą kołdrą.

Poczuła chłód. Wstała i poszła do jego pokoju. Miękka twarz na szerokiej poduszce. Stary człowiek. Wczołgała się pod kołdrę i przytuliła. Jego ciało było ciepłe. Był niższy od niej, niski i zaokrąglony. Wiedziała o tym, widziała go rozebranego w saunie, na basenie w Underbill, w łaźniach Zygoty. Część wspólnoty. Stuk-puk. Drgnął, więc się przysunęła. Sax przytulił się, ciągle śpiąc głębokim snem.

Podczas eksperymentu z pamięcią Ann skupiła się na myślach o Marsie. Michel powiedział jej kiedyś: „Twoim zadaniem jest znaleźć Marsa, który przetrwa wszystko”. Widok tych samych pagórków i kotlin otaczających Underhill szybko jej przypomniał pierwsze lata pobytu tutaj, kiedy za każdym horyzontem leżało coś nowego i nieznanego. Lądy. W umyśle Ann te lądy potrafiły przetrwać wszystko. Na Ziemi nigdy nikt niczego nie wiedział naprawdę. Lekkość grawitacji, zwartość i bliskość horyzontu, wszystko niemal w zasięgu ręki. Potem nagłe rozległe widoki, kiedy pojawiła się jedna z krain Wielkiego Człowieka: ogromne urwiska, głębokie kaniony, kontynentalne wulkany, dziki teren chaotyczny. Gigantyczna kaligrafia czasu areologicznego. Opasające całą planetę wydmy. Nigdy by tego nie poznali, a wyobraźnia nie wystarczała.

Ann jednak znała ów świat i podczas eksperymentu pamięciowego skupiła się na takich myślach — cały dzień, który wydawał się trwać dziesięć lat. Ani razu nie pomyślała o Ziemi. Sztuczka, a równocześnie kolosalny wysiłek. Nie myśl o słowie „słoń”! Ale udało się. To była sztuczka, którą Ann dobrze sobie przygotowała i teraz potrafiła się wspaniale skoncentrować. Była silna. Chyba tak… Tyle że potem przybiegł Sax, krzycząc: „Pamiętasz Ziemię? Pamiętasz”? Ach, było niemal zabawnie.

Wtedy przypomniała jej się Antarktyka. Umysł Ann — tak dziwny i tak bardzo skupiony — natychmiast podpowiedział: „Tak, Antarktyka, jedyny fragment Marsa na Ziemi. Kontynent przeniesiony na tamtą planetę”. Rok, który tam przeżyli, miał stanowić streszczenie ich przyszłości. W Suchych Dolinach przebywali na Marsie, nawet o tym nie wiedząc. Pytanie Saxa sprawiło, że Ann wcale nie wróciła myślami na Ziemię, ale do pre-Underhill, do lodowego Underhill i innego, ale podobnego obozu; do tych samych ludzi, tej samej sytuacji. W magii anamnestycznej sztuczki przypomniała sobie ówczesne rozmowy z Saxem, którego wtedy polubiła, gdyż tak jak ona był samotnikiem zatopionym w nauce; dlatego ją pociągał. Nikt inny nie rozumiał, że można się tak całkowicie na czymś skupić. Stale się wtedy spierali. Każdej nocy. O Marsa. Aspekty techniczne, aspekty filozoficzne. Nie zgadzali się. Ale byli razem.

Może niezupełnie, bowiem Saxa zaszokował dotyk jej dłoni. Kiepskie ciało… Tak pomyślała. Najwyraźniej myliła się. I źle się stało, ponieważ gdyby zrozumiała… Gdyby on zrozumiał, gdyby oboje zrozumieli… Być może wówczas cała historia wyglądałaby inaczej. Albo i nie. W każdym razie, nie zrozumieli. Zresztą, co się stało, już się nie odstanie.

Podczas eksperymentu Ann nawet przez chwilę nie pomyślała o Ziemi bardziej na północ ani o Ziemi wcześniejszej. Cała rodzima planeta skurczyła się dla Ann do jednej jedynej Antarktyki. Poza tym, Ann całkowicie się koncentrowała na Marsie. Mars w jej umyśle, czerwony Mars. Mówiono, że kuracja anamnestyczna pobudza pamięć i powoduje, że świadomość opowiada szczegółowo — zawiązujące się latami — skojarzeniowe kompleksy punktu węzłowego i sieci. Ta „opowieść” wzmacnia wspomnienia w nerwacji fizycznej, czyli nieskończonym polu wzorców stworzonych przez oscylację kwantową. Wszystkie powracające wspomnienia były „wzmocnione”, natomiast inne, które nie przypomniały się podczas eksperymentu, możliwe, że zostały zapomniane na zawsze. Powody mogły być różne: uszkodzenie, błąd, załamanie kwantowe, zniszczenie…

Była teraz nową Ann. Nie Kontr-Ann ani też tą tajemniczą trzecią osobą, która prześladowała ją od tak długiego czasu. Nowa Ann. W końcu w pełni marsjańska Ann. Na jakimś nowym, brązowym Marsie; czerwień, zieleń, błękit — wszystkie barwy zawirowały, łącząc się i mieszając. Jeśli nadal była w niej tamta ziemska Ann, kuląca się w utraconym już prywatnym alkierzu kwantowym; ważne było samo życie. Człowiekowi nie znikają w pełni żadne blizny, może je zmazać dopiero śmierć i ostateczny rozkład ciała. Tak zapewne powinno być; człowiek nie chce tracić zbyt wiele, nawet tych nieprzyjemnych spraw. Musi zostać zachowana równowaga.

Marsjańska Ann, już nie issei, lecz starszawa, nowa tubylka, urodzona na Ziemi yonsei. Marsjańska Ann Clayborne, w tym i tylko w tym momencie.

Pomyślała, że dobrze jej się tu leży.

Sax poruszył się w jej ramionach. Popatrzyła na jego twarz. Inna twarz, ale ciągle ten sam Sax. Ann otaczała go ramieniem. Przesunęła zimną dłonią po jego piersi w dół. Obudził się, zobaczył ją i uśmiechnął się nieznacznym, sennym uśmieszkiem. Przeciągnął się, odwrócił, przycisnął twarz do jej ramienia, potem pocałował ją w szyję, lekko gryząc. Przytulili się do siebie, tak jak wtedy, w lecącej łodzi podczas burzy. Szaleńcza podróż. Byłoby zabawnie kochać się na niebie. Choć w tak dużym wietrze niezbyt możliwe. Może innym razem. Ann zastanowiła się, czy wszystkie materace wykonywano tak samo. Ten był twardy. Sax miał ciało miększe, niż się wydawało.

Tulili się do siebie i ściskali. Seks. Nagle Sax znalazł się w Ann; poruszał się. Zamknęła go w mocnym uścisku.

Teraz całował ją po całym ciele, gryząc lekko, całkowicie przykryty kołdrą. Pływanie pod wodą. Ann czuła go całą sobą. Od czasu do czasu jego zęby, ale przeważnie przesuwał czubkiem języka po jej skórze, jak kot. Lizał. Było jej przyjemnie. Sax coś mamrotał. Pierś drżała mu, mruczał.

— Rrr, nr…

Spokojny, zmysłowy dźwięk. Czuła wibrację na całej skórze. Drgania, koci język, delikatne liźnięcia. Naciągnęła na siebie kołdrę, aby na niego patrzeć.

— Które czuje się teraz lepiej? — wyszeptał Sax. — A? — Pocałował ją. — Czy B? — Pocałował w kolejne miejsce.

Ann nie była w stanie powstrzymać śmiechu.

— Sax, zamknij się i rób swoje.

— Ach, tak? Okay.

Zjedli śniadanie z Nadią, Artem i członkami „rodziny”. Ich córka Nikki i jej mąż wyjechali z „dzikimi” na wyprawę w góry Hellespontus; towarzyszyły im trzy inne pary ze spółdzielni. Wyjechali poprzedniego wieczoru, podnieceni, zostawiwszy córkę Francescę i dzieci przyjaciół: Nanao, Boone’a i Tati. Francesca i Boone mieli po pięć lat, Nanao — trzy, Tati — dwa. Wszystkie cieszyły się, że wspólnie pobędą z dziadkami Franceski. Dzisiaj mieli iść na plażę. Wspaniała przygoda! Po śniadaniu opracowali plan. Sax zamierzał zostać w domu z Artem i pomóc przyjacielowi posadzić kilka nowych drzewek w gaju oliwnym na wzgórzu tuż za domem. Spodziewał się także przyjazdu dwojga zaproszonych gości: Nirgala i matematyczki Bao z Da Vinciego. Ann wiedziała, że jest podekscytowany, ponieważ bardzo chce przedstawić sobie tych dwoje.

— To eksperyment — zwierzył się przyjaciółce.

Rumienił się przy tym jak dziecko.

Nadia zamierzała popracować przy pomoście. Wraz z Artem, Saxem i jego gośćmi powinna dotrzeć na plażę później, więc przez cały poranek dziećmi miała się opiekować „ciocia Maja”. Były tak podniecone tą perspektywą, że nie umiały usiedzieć spokojnie; nie mogły sobie znaleźć miejsca i biegały wokół stołu jak młode psy.

Wyszło na to, że Ann pójdzie na plażę z Mają i dziećmi, Rosjanka mogła bowiem potrzebować pomocy. Wszyscy patrzyli na Ann z uwagą i pytali, czy sobie poradzi. Skinęła głową.

Pojechali tramwajem.

Ann z Tati na kolanach oraz Francesca i Nanao tłoczyli się na pierwszym siedzeniu za motorniczym, Boone i Maja siedzieli za nimi. Maja przychodziła do dzieci codziennie. Mieszkała na dalekim końcu osady Nadii i Arta w jakiejś samotnej chacie na urwisku ponad plażą. Poza tym pracowała dla spółdzielni, a wiele wieczorów spędzała ze swoją grupą teatralną. Była także stałą bywalczynią aktorskiej kafeterii i najczęstszą opiekunką dzieci przyjaciół.

W tramwaju Maja zaangażowała się w dziką bitwę na łaskotki. Ona i Boone machali zawzięcie rękoma i bez zmieszania chichotali. Ann zastanowiła się, ile erotyki jest w zmysłowym pojedynku pięciolatka z dwustutrzydziestoletnią kobietą; z pewnością była to gra dwojga istot ludzkich bardzo doświadczonych w doznawaniu rozkoszy cielesnych. Ann i pozostałe dzieci milczeli, lekko skrępowani, że są świadkami takiej sceny.

— Co się dzieje? — zapytała zadyszana Maja w przerwie — kot zjadł wam języki?

Przerażony Nanao podniósł oczy na Ann i spytał:

— Kot ci zjadł język?!

— Nie — odparła Ann.

Maja i Boone piszczeli i śmiali się. Pasażerowie tramwaju patrzyli na nich, niektórzy z uśmiechem, inni z niesmakiem.

Ann zauważyła, że Francesca ma interesujące, nakrapiane oczy po Nadii, było to jednak jej jedyne podobieństwo do babci, bardziej przypominała Arta, choć właściwie nie była podobna do żadnego z dziadków. W dodatku, prawdziwa mała piękność.

Dotarli do przystanku przy plaży, małej osłoniętej przed deszczem tramwajowej stacyjki; obok znajdował się kiosk, restauracja, parking dla rowerów, jakieś wiejskie drogi prowadzące w głąb lądu oraz szeroka ścieżka przecinająca trawiaste wydmy i opadająca na plażę. Maja i Ann szły obładowane torbami pełnymi ręczników i zabawek.

Dzień był pochmurny i wietrzny, toteż na plaży panowała niemal zupełna pustka. Szybkie, niskie fale nadchodziły rzędami, łamiąc się na płyciznach w urywanych, białych liniach. Morze wydawało się mroczne, chmury w kształcie strzałek — perłowoszare pod matowym, lawendowym niebem. Maja położyła torby, potem pobiegła z Boone’em na brzeg. Plaża leżała na wschód od Odessy; miasto wznosiło się na stoku, pod przerwą w chmurach, toteż wszystkie maleńkie białe ściany budynków połyskiwały żółto w słońcu. Wokół krążyły szukające jedzenia mewy, wiejący od lądu wiatr spychał je w fale, nad którymi przesuwał się właśnie pelikan. Wyżej latał na lotni jakiś mężczyzna. Widok ten przypominał Ann o Zo. Niektórzy umierają tak młodo — po czterdziestce, trzydziestce, dwudziestce, a nawet przed dwudziestką, kiedy mogą się jedynie domyślać, co czekałoby ich w życiu; wiele osób umarło także w wieku tych dzieci. Żywot krótki jak jatki jednodniówki. Wszystko się może zdarzyć. Można zginąć w każdej chwili. Wiatr porywa cię i zabija. Teraz działo się trochę inaczej i wyjąwszy wypadki, te dzieci miały szansę żyć długo. Bardzo, bardzo długo. Nowoczesny świat.

Przyjaciele Nikki prosili, żeby nie pozwalać ich córce Tati jeść piasku, Ann próbowała więc zatrzymać małą na wąskim trawniku między wydmami i plażą, niestety dziecko wyrwało jej się z krzykiem i rzuciło się w samej pieluszce na piasek obok innych; wyglądało na zadowolone.

— Okay — oświadczyła Ann, ustępując — ale niczego nie jedz.

Maja pomagała Nanao, Boone’owi i Francesce wykopać dziurę.

— Kiedy dotrzemy do wody, zaczniemy budować zamek z piasku — zapowiedział Boone. Pochłonięta kopaniem Maja skinęła głową.

— Patrz — zapiszczała do nich Francesca — kreślę wokół was kręgi.

Boone ledwie na moment spojrzał w górę.

— Nie — odparł — my wykreślamy wokół ciebie owale.

Po tych słowach wrócił do rozmowy z Mają na temat cyklu życiowego piaskowych krabów. Ann pamiętała, że dzieciak rok temu ledwie mówił, posługując się jedynie prostymi zdaniami, tak jak Tati i Nanao. „Dawaj!” „Moje!” Teraz chłopiec stał się językowym pedantem. Ann uważała tę dziecięcą umiejętność przyswajania sobie mowy za absolutnie niewiarygodną. W tym wieku wszyscy oni byli geniuszami, dorośli musieli latami uczyć się tego, co dzieciom zajmowało dni. Zresztą, od pewnego momentu dorośli starzeli się i karłowacieli, aż zaczęli przypominać zdeformowane dzieci. I wcale nie przyznawali się do swego zdziecinnienia. Nikki i jej przyjaciele, gdy pakowali się przed górską wyprawą, także zachowywali się jak dzieci. A mieli prawie po osiemdziesiąt lat! Pewnie ostatnio nie zdarzało im się często zachowywać w ten sposób, ponieważ już coraz mniej rzeczy tak bardzo ich cieszyło.

Francesca przestała krążyć wokół budowniczych i wyrwała z rączek Nanao plastikową łopatkę. Chłopiec zaprotestował i rozpłakał się. Francesca odwróciła się i stanęła na czubkach palców, jak gdyby chciała zademonstrować swoje starszeństwo.

— To moja łopatka — oznajmiła przez ramię.

— Nie!

Maja ledwie podniosła oczy.

— Oddaj.

Francesca kręciła się z łopatką nad głową.

— Zignoruj ją — pouczyła Maja Nanao, który lamentował coraz głośniej; jego twarz przybrała barwę buraka. Popatrzyła na dziewczynkę. — Chcesz lody albo coś innego?

Francesca upuściła łopatkę na głowę Nanao. Boone i Maja, już ponownie zajęci kopaniem, nie zwrócili na to uwagi.

— Ann, mogłabyś przynieść trochę lodów z kiosku?

— Jasne.

— Weź ze sobą Tati, dobrze?

— Nie! — krzyknęła Tati.

— Lody — podpowiedziała jej Maja.

Tati zastanowiła się, po czym zaczęła się gramolić, w końcu wstała.

Ann poszła z dziewczynką za rękę do kiosku na przystanku tramwajowym. Kupiły sześć lodów, pięć Ann włożyła do torebki. Tati swojego loda chciała zjeść podczas drogi powrotnej. Nie potrafiła jeszcze wykonywać kilku czynności równocześnie, toteż posuwały się powoli. Stopione lody ściekały po patyczku; mała bez zastanowienia ssała je i własną piąstkę.

— Pycha — powiedziała. — Smakują pycha.

Na przystanek przyjechał tramwaj, zatrzymał się, następnie ruszył dalej. W parę minut później ścieżką nadjechały trzy osoby na rowerach: Sax, Nirgal i jakaś tubylka. Nirgal zahamował obok Ann. Nie widziała go od wielu lat. Był stary. Uściskali się mocno. Uśmiechnęła się do Saxa. Pragnęła go przytulić.

Całą grupą dotarli do Mai i dzieci. Rosjanka wstała, przywitała się czule z Nirgalem, potem potrząsnęła dłonią Bao. Sax jeździł w tę i z powrotem po trawniku nad plażą. W pewnej chwili, nie przerywając jazdy, puścił kierownicę i pomachał zebranym; Boone, który wtaśnie się ostatnio uczył jeździć, zobaczył go i zdumiony krzyknął:

— Jak to robisz?

Sax chwycił kierownicę, zatrzymał rower i marszcząc brwi, popatrzył na Boone’a. Chłopiec podszedł do niego niezdarnie z wyciągniętymi na boki ramionami.

— Coś ci nie wychodzi? — spytał starzec.

— Staram się jechać, nie używając móżdżku!

— Dobry pomysł — zauważył Sax.

— Pójdę dokupić lodów — zaproponowała Ann. Tym razem zostawiła Tati i zaczęła się wspinać po piasku, aby dojść do trawiastej ścieżki. Szła z wiatrem i było jej bardzo przyjemnie.

Kiedy wracała z drugą torebką lodowych baloników, powietrze oziębiło się. Nagle Ann poczuła w sobie jakąś słabość. Zachwiała się. Nad powierzchnią morza połyskiwał łuk błyszczącej, mocnej purpury. A Ann było coraz zimniej. „O, cholera!”, pomyślała. Tak to się zaczyna. Ostra niewydolność! Czytała wcześniej o takich objawach, słyszała też o nich od osób, które przeżyły atak. Serce tłukło jej się szaleńczo w piersi, niczym dziecko usiłujące wyjść z ciemnej szafy. Ciało stało się dziwnie martwe, jak gdyby coś wypłukało je z wszelkiej masy, pozostawiając porowatą gąbkę. Ann zgięła się w pół, opierając palcami o zapyloną ziemię. Stuk! Chrząknęła z zaskoczenia i bólu. Walczyła ze sobą. Ból w piersi. Zrobiła krok ku ławce obok ścieżki, potem zatrzymała się i zgarbiła pod wpływem ponownego ataku bólu. Stuk-puk, stuk-puk!

— Nie! — krzyknęła i kurczowo ścisnęła torbę z lodami. Arytmia serca, tak właśnie. Serce szalało, nierówno podskakując. Stuk-puk, stuk-puk. Nie, pomyślała, jeszcze nie. Jest bez wątpienia nową Ann, ale miała za mało czasu. — Nie — jęknęła, po czym całkowicie skupiła się na walce o życie.

Serce, musisz bić! Ann skoncentrowała się, zaczęła iść chwiejnym krokiem. Nie, jeszcze nie. Wiatr miał temperaturę około zera, uderzał prosto w twarz i w osłabłe ciało. Walczyła samą wolą. Słońce było bardzo jaskrawe, Ann miała wrażenie, że ostre promienie przebijają ukośnie jej klatkę piersiową. Przezroczystość świata! Serce biło, wiatr przelatywał wprost przez nią. Usiłowała utrzymać w jedności wszystkie kurczące się mięśnie. Czas się zatrzymał, wszystko się zatrzymało.

Krótko zaczerpnęła powietrza. Atak minął. Wiatr powoli stawał się cieplejszy. Aureola ponad morską taflą zniknęła, woda miała kolor jasnego błękitu. Serce Ann waliło w swoim slarym rytmie. Masa ciała wróciła, ból złagodniał. Powietrze było słone i wilgotne, wcale nie zimne.

Szła dalej. Czuła ciężar swego ciała. Musiała się trzymać, zamierzała bowiem żyć. Przynajmniej jeszcze przez jakiś czas… Jeśli to nie będzie teraz… Chyba przeżyła. Szła dalej, krok za krokiem. Najwyraźniej, wszystko było w porządku. Udało się. Atak okazał się lekki i nie zabił jej.

Siedząca przy zamku z piasku Tati zobaczyła Ann i ruszyła w jej kierunku, wpatrzona w torbę z lodami. Dziewczynka biegła jednak zbyt szybko i upadła na buzię. Kiedy podniosła się, miała całą twarz w piasku i Ann sądziła, że mała zaraz się rozpłacze, ta jednak tylko siedziała, liżąc górną wargę — mały koneser.

Ann podeszła, aby pomóc dziewczynce wsiać. Podniosła ją i spróbowała zetrzeć jej piasek z górnej wargi, lecz Tali odsunęła się, nie chcąc pomocy. No, dobrze, pomyślała Ann, niech sobie je piasek. Co jej się może siać.

— Hej. Nie bierz za dużo. Te lody są dla Saxa, Nirgala i Bao. Nie bierz! Hej, popatrz… Popatrz na mewy! Popatrz!

Tati podniosła oczy, zobaczyła mewy nad głową, próbowała je śledzić wzrokiem i upadła na pośladki.

— Uch! — powiedziała. — Ładne! Ładne! Nie jest ładne? Nie jest?

Ann znowu pomogła jej się podnieść i wzięła za rękę. Ruszyły ku grupie osób skupionej przy kopcu zwieńczonym kilkoma zamkami z piasku. Nirgal i Bao stali na brzegu, pogrążeni w rozmowie. Mewy latały nad głowami. Na falach surfowała jakaś stara Azjatka. Morze było ciemnoniebieskie, niebo już niemal bezchmurne, jasnoróżowofiołkowe; resztki chmur uciekały na wschód. Wiał mocny wiatr. Kilka pelikanów ślizgało się w linii po powierzchni fali. Tati pociągnięciem zatrzymała Ann i wskazała na ptaki.

— Nie jest ładne?

Ann próbowała iść dalej, ale Tati nie chciała się ruszyć i szarpała natarczywie jej rękę.

— Nie jest ładny? Nie jest? Nie jest?

— Jest.

Tati puściła ją i pobiegła po piasku, z trudem utrzymując pozycję stojącą; pielucha kołysała jej się jak kaczy kuper, z tyłu kolan tłustych nóżek powstawały dołeczki.

Ann pomyślała: A jednak się kręci. Szła za dzieckiem, uśmiechając się na myśl o swoim małym żarciku. Galileusz oficjalnie wyrzekł się prawdy, prywatnie nie. Jego śmieszny bunt uważała za niemądry. Lepiej powiedzieć, co trzeba, i robić swoje. Walka o życie przypomniała jej, co jest w tym życiu ważne. Och, tak, bardzo ładny, jaki ładny widok! Przyznała się do tego i pozwolono jej żyć. Bij dalej, moje serce. Dlaczego się do tego nie przyznać? Nigdzie na planecie ludzie się nie zabijali, nigdzie nie było zdesperowanych osób poszukujących schronienia lub jedzenia, nigdzie nikt się nie bał o swoje dzieci. Tak się jednak mówi. Piasek skrzypiał pod stopami Ann. Przyjrzała mu się uważniej: ciemne drobinki bazaltu zmieszane z mikroskopijnymi fragmentami muszelek i rozmaitymi kolorowymi kamykami: niektóre z nich bez wątpienia były zgruzowanymi kawałkami samego meteorytu Hellas. Ann popatrzyła na wzgórza leżące na zachód od morza; pod słońcem wydawały się czarne. Zewsząd wyłaniały się wspomnienia. Przy brzegu fale łamały się w szybkich liniach; Ann szła przez piasek ku przyjaciołom. W wietrze, na Marsie, Marsie, Marsie!

Podziękowania

Tym razem dziękuję Lou Aronice, Stuartowi Atkinsonowi, Terry’emu Baierowi, Kennethowi Baileyowi, Paulowi Birchowi, Michelowi Carrowi, Bobowi Eckertowi, Peterowi Fittingowi, Karen Fowler, Patrickowi Michelowi Franęoisowi, Jennifer Hershey, Patsy Inouye, Calvinowi Johnsonowi, Jane Johnson, Gwyneth Jones, Davidowi Kane’owi i Ridge, Christopherowi McKayowi, Beth Meacham, Pameli Mellon, Lisie Noweli, Lowry’emu Peiowi, Billowi Purdy’emu, Joelowi Russellowi, Paulowi Sattelmeierowi, Marcowi Tatarowi, Ralphowi Vicinanzie, Bronwenowi Wangowi i Vicowi Webbowi.

Szczególne podziękowania dla Martyna Fogga i, ponownie, dla Charlesa Sheffielda.