Historia starych domostw, starej, wrednej ciotki i pięknego Kopciuszka. Oczywiście Kopciuszek spotyka pięknego księcia i staje się bogatą księżniczką, w czym niebagatelny udział mają minione pokolenia. " Zajrzałam za zamknięte drzwi, ponieważ znajdowały się najbliżej… sypialni chyba… telefonu nie zobaczyłam. Zajrzałam za następne, uchylone. O matko jedyna moja…! Jedne zwłoki, dostarczone mi z zaskoczenia, to było najzupełniej dosyć, drugie stanowiły przesadny nadmiar. Chryste Panie, na co ja się tu nadziałam…?!"

Joanna Chmielewska

Drugi Wątek

Dom był stary, niewątpliwie remontowany po wojnie i teoretycznie miał pozostać bardzo elegancki. W praktyce prezentował się dość obskurnie, winda jednakże działała. Wjechałam na trzecie piętro.

Wątpliwości, które zalęgły się we mnie na widok holu, pogłębiły się wyżej. Trzecie piętro było zdecydowanie brudniejsze i bardziej zaniedbane, z drzwi do trzech mieszkań obłaziła farba. W dodatku jedne, te właśnie, w które miałam wejść, okazały się lekko uchylone.

Zawahałam się. Może w ogóle nie warto wchodzić…? Oglądałam rozmaite mieszkania dla mojej ciotki, która jedno z nich zamierzała kupić. Nie zarekomenduję jej przecież takiej budowli jak ta. Po Kanadzie, po swoim luksusowym apartamencie w Ottawie, nie zamieszka w solidnej wprawdzie, ale jednak ruderze. Równocześnie pomyślałam, że może tu będzie tanio i może budynek przewidziany jest do ponownego remontu, a możliwości ma ogromne, i kto wie, przeistoczy się wkrótce w wytworną kamienicę…

Obejrzałam ścianę przy futrynie i przycisnęłam dzwonek. Nie usłyszałam żadnego dźwięku, prawdopodobnie zatem nie działał. Zapukałam. Bez efektu.

Przyszło mi na myśl, że może to jest dzielone mieszkanie. Wchodzi się swobodnie do wielkiego przedpokoju i dopiero dalej lokatorzy mają pozamykane drzwi. W takim wypadku oglądanie byłoby czystą stratą czasu, dzielone odpadało w przedbiegach. Ale mówiono mi przecież o samodzielnym…

Pchnęłam drzwi i weszłam do środka.

Przedpokój rzeczywiście był wielki i mocno zagracony. Popatrzyłam na drzwi, czworo, zgadza się, dwa pokoje, kuchnia i łazienka. Tylko jedne z nich były zamknięte, pozostałe uchylone, tak jak i te wejściowe. Coś tu nie grało. Lokal należał do starszej osoby płci żeńskiej, a starsze osoby płci żeńskiej z reguły barykadują się niczym w bunkrze, oczyma duszy wciąż widząc czterdziestu rozbójników, czających się w złych zamiarach na klatce schodowej o każdej porze dnia i nocy. Nietypowa jakaś, czy co…?

Zdążyłam to pomyśleć w tym jednym ułamku sekundy, którego wymagało spojrzenie na drzwi. W następnym ułamku sekundy spojrzałam na podłogę.

Starsza osoba, zamieszkała w tym lokalu, nie była nietypowa, tylko martwa. Leżała w progu kuchni, zasłaniała mi ją częściowo szeroka komoda, ale zobaczyłam głowę i twarz. Jedno i drugie było w stanie znacznie gorszym niż budynek i chyba nie nadawało się już do żadnego remontu. Przez chwilę stałam nieruchomo, wpatrując się w okropny widok, następnie złapałam oddech i podeszłam bliżej.

Nie znam się na medycynie. Moim zdaniem nie żyła, ale mogłam się mylić. Przezwyciężyłam różne uczucia, przyklękłam, wypatrzyłam rękę, dotknęłam jej. Nie była lodowata, chyba nawet prawie ciepła. Albo padła trupem przed chwilą, albo też kołatała się w niej jeszcze resztka życia. Podniosłam się i odsunęłam, bardzo ostrożnie stawiając nogi, bo nie na serce umarła, o ile w ogóle już umarła, po czym rozejrzałam się za telefonem. Telefon powinien tu być, tak mnie informowano.

Zajrzałam za zamknięte drzwi, ponieważ znajdowały się najbliżej… sypialnia chyba… telefonu nie zobaczyłam. Zajrzałam za następne, uchylone.

O matko jedyna moja…!

Jedne zwłoki, dostarczone mi z zaskoczenia, to było najzupełniej dosyć, drugie stanowiły przesadny nadmiar. Chryste Panie, na co ja się tu nadziałam…?!

Duży, potężnie zbudowany facet leżał pod ścianą w kupie gruzu. Leżał na brzuchu, plecami do góry, wokół niego zaś poniewierał się cały śmietnik, kawałki cegieł, pokruszony tynk, narzędzia pracy w postaci szlakbora, dwóch młotków, ogromnego śrubokręta i jakiejś stalowej wajchy, oraz przypuszczalny łup: wielkie, żelazne pudło, przewrócone i otwarte, a obok jedna złota moneta. W ścianie widniała świeżo wykuta dziura.

Przyjrzałam się temu porządnie i wydało mi się, że rozumiem sytuację. Przyszedł jeden z tych czterdziestu rozbójników, siekierą zabił właścicielkę mieszkania, rozwalił ścianę i wydobył skarb. Skądś o nim wiedział, a skarb mógł pochodzić z przedwojennych czasów, bo zrujnowane w tym budynku były tylko dwa ostatnie piętra, piąte i czwarte, trzecie pozostało nie tknięte. Pierwszorzędnie, wnioski proste i pchają się same, tylko po pierwsze, dlaczego skarb składał się z jednej monety, a po drugie, dlaczego grabieżca leży tu nieżywy? Szlag go trafił na widok ubóstwa łupu…? Oprzytomniałam, chociaż chyba niedokładnie Gdzie ten cholerny telefon?! Bierz diabli oglądanie lokalu, Teresa nie zamieszka tu nawet za dopłatą! Ale zadzwonić muszę, rany boskie, może oni jeszcze żyją, a w ogóle ja się przecież śpieszę! Umówiona jestem do kolejnego apartamentu, i to właśnie miał być ten najbardziej atrakcyjny, który w razie czego należało pilnie zadatkować, bo się wścieknie, co za jakaś zaraza mnie podkusiła, żeby przedtem przyjechać tutaj…?! Dobrze, zadzwonię i ucieknę. Zgłoszę się później, jak już będę miała odrobinę czasu. Odciski palców zostawiłam, trudno, nie będę ich wycierać, razem ze sobą wytrę zbrodniarza, nie umarli przecież obydwoje sami z siebie, ktoś im w tym dopomógł i tego kogoś będą szukać, proszę bardzo, niech sobie znajdą. Gdzie telefon…?!

Telefon znalazłam w przedpokoju, tuż przy drzwiach wyjściowych. Ludzie miewają takie okropne pomysły, żeby aparat telefoniczny umieszczać w przedpokoju na wysokiej półeczce, która uniemożliwia rozmowę na siedząco. Ile czasu można stać…? No nic, długo tu gawędzić nie będę, pogotowie… ratunkowe czy policji…?

Zdecydowałam się na policję. Bądźmy konsekwentni. Jeżeli zostawiam własne odciski palców dla ułatwienia im pracy, nie spowoduję zadeptania wszystkich śladów, żeby im dla odmiany utrudnić. Powiem o konieczności zabrania ze sobą lekarza, patolog, nie patolog, żywego przecież nie dobije!

Słuchawkę ujęłam delikatnie, dwoma palcami. Opisałam istniejącą sytuację i odmówiłam podania nazwiska. Złym głosem obiecałam, że skontaktuję się z nimi we właściwej chwili, w pełni świadoma, że nie mam pojęcia, kiedy taka chwila nadejdzie, i że na nic im się nie przydam. Po głowie kotłowały mi się dzisiejsze i jutrzejsze obowiązki, szok przeistoczył się we wściekłość. Chwalić Boga, przez telefon nie mogli mi zrobić nic złego. Odłożyłam słuchawkę i opuściłam tę Czerwoną Oberżę, drzwi pozostawiając uchylone tak, jak je zastałam…

Znienawidziłam moją ciotkę już we wczesnym dzieciństwie. To właściwie nie była moja ciotka, tylko cioteczna babka, siostra mojej rodzonej babki, młodsza od niej, dawno owdowiała i bezdzietna. Zaopiekowała się mną, kiedy zostałam trzyletnią sierotą, po śmierci rodziców w katastrofie. Moja rodzona babka była wtedy ciężko chora, wymogła chyba tę opiekę na swojej siostrze i tak już zostało, bo więcej rodziny nie było, a babka w kilka miesięcy później umarła.

Tę cioteczną babkę, która od początku kazała nazywać się ciotką, znienawidziłam z przyczyn czysto osobistych, nie zdając sobie sprawy z jej charakteru. Z początku bałam się jej śmiertelnie, kojarzyła mi się z najokropniejszymi postaciami z bajek, z Babą Jagą, wiedźmą, czarownicą, odpadała tylko zła wróżka, bo wróżki, złe czy dobre, powinny być młode. Wpatrywała się we mnie nieżyczliwie, usta miała zaciśnięte, a w oczach wyraz agresywnej niechęci. Nie lubiła mnie z całą pewnością i była dla mnie niedobra.

Główną przyczyną nienawiści stało się mleko. Uparcie karmiła mnie mlecznymi zupkami, ryż na mleku, makaron na mleku, kaszka na mleku, ja zaś od woni gotowanego mleka miałam odruch wymiotny. Wychudłam w końcu tak, że wkroczył lekarz, sąsiad, zamieszkały w tym samym domu. Prawdopodobnie uratował mi życie. Uspokoiła się trochę z tym mlekiem, ale nie popuściła w pełni, wciąż usiłowała wpychać we mnie ohydne potrawy. Wymyśliła tran, ale tran, o dziwo, lubiłam, porzuciła go zatem dość rychło i przestawiła się na gotowaną rzodkiewkę, która śmierdziała nieziemsko, z dwojga złego jednakże wolałam smród rzodkiewki niż mleka. Później nauczyłam się udawać, że czegoś nie lubię i dzięki temu dostawałam kapustę, którą uwielbiałam pod każdą postacią.

Ubierała mnie przedziwnie i zawsze za ciepło. Przeważnie przerabiała na mnie własną starą odzież, a przeróbki to były, że pożal się Boże. Dość długo nie zdawałam sobie sprawy z własnego wyglądu i nic mnie to nie obchodziło, kiedy zaś poszłam do szkoły, dziwolągi stały się modne i w oczach koleżanek ubrana byłam doskonale. Nie nabawiłam się kompleksów. Za to ubezwłasnowolniona zostałam w stopniu nie do zniesienia. Zabraniała mi wszystkiego, a szczególnie tego, na co miałam największą ochotę, zabawy z dziećmi, spaceru z koleżankami, oglądania filmów w telewizji, gapienia się przez okno, czytania przed snem, posiadania śmiesznych i głupich drobiazgów, bliskich sercu każdej dziewczynki, później zaś czesania się inaczej niż w warkoczyki. Musiałam zaplatać warkoczyki i cześć. Na tyłach domu urządzony był skwerek, na nim huśtawki, zjeżdżalnia, piaskownica, miejsce zabaw dla dzieci. W cudowne, letnie popołudnia pytałam tęsknie, czy mogę tam pójść, odpowiadała krótko: „Nie” Na pytanie dlaczego, odpowiadała równie krótko: „Bo nie”. Po paru latach zaczęłam się buntować, chociaż ciągle tkwił we mnie lęk przed wiedźmą. Lalek nie miałam nigdy, ale na nich mi szczęśliwie nie zależało, czego jakimś cudem nie zdołała odkryć. Lubiłam czytać i rysować. Utkwiło mi w pamięci jedno popołudnie w czasie wakacji, kiedy, pozbywszy się żalu na tle niedostępnego skwerka, postanowiłam narysować i pomalować kwiat nasturcji. Umieściłam go przed sobą w wazoniku i z dreszczem szczęścia w sercu przystąpiłam do ulubionej pracy. Byłam zaledwie w początkach, kiedy oderwała się od telewizora i zobaczyła, co robię.

– Nie będziesz teraz malować – powiedziała zimno.

– Dlaczego? – spytałam rozpaczliwie i z oburzeniem.

– Bo nie – odparła i zabrała mi sprzed nosa zarówno wazonik z nasturcją, jak i całe malarskie oprzyrządowanie. Farby schowała tak, że nie mogłam ich potem znaleźć, a posiadałam je wyłącznie dzięki zadaniom z matematyki, które rozwiązywałam dla koleżanki. Pudełkiem z częściowo zużytymi farbami dała wyraz wdzięczności.

Miałam wtedy jedenaście lat. Pragnienie odtworzenia tego kwiatu nasturcji było tak wielkie, że zakaz miał siłę ciosu sztyletem prosto w serce. Zadławił mnie, nie mogłam się nawet rozpłakać.

Wzięłam jakąś książkę i usiłowałam czytać. Była to przypadkiem „Ania z Zielonego Wzgórza”, w chwili kiedy wreszcie jej treść do mnie dotarła i zainteresowałam się nią, ciotka znienacka wyjęła mi książkę z ręki.

– Nie będziesz teraz czytać – oznajmiła kategorycznie.

Przez chwilę miałam ochotę wydrzeć jej tę książkę przemocą.

– To co mam robić? – spytałam buntowniczo.

– Ścierki – padła odpowiedź.

Wtedy jeszcze nie zdawałam sobie sprawy z jej skąpstwa, myślałam, że po prostu jesteśmy biedne. Ulegle cerowałam stare ręczniki i czyściłam rozpadające się buty, ścierki do naczyń zszywałam z kawałków. Upamiętnione kwiatem nasturcji popołudnie spędziłam w rezultacie na łataniu dziur.

Przez wszystkie te lata dzieciństwa rozpaczliwie brakowało mi izolacji. Lubiłam być sama. Spotykało mnie to szczęście rzadko i trwało krótko. Byłam sama wyłącznie w drodze do szkoły i z powrotem, w domu zaś w chwilach, kiedy ciotka szła do łazienki i kiedy przychodzili goście. Marzyłam o gościach, ale przytrafiali się jak na lekarstwo. W razie wizyty byłam przepędzana do sypialni, przeżywając tam najpiękniejsze chwile mojej egzystencji. Nie miało znaczenia, co robiłam, mogłam naprawiać dywanik przed łóżkiem, albo siedzieć nieruchomo i patrzeć w ścianę, nieważne. Ważne, że byłam sama, nie czułam na sobie tego okropnego wzroku, nie słyszałam sapiącego oddechu, nie wąchałam jej z bliska.

Ciotka śmierdziała. Inaczej niż mleko, ale też obrzydliwie. Nie myła się i nie prała odzieży, wydzielała z siebie woń brudu. Nie zdołałam się do tego przyzwyczaić. Jej bezustanna obecność przy mnie stanowiła torturę, zawsze musiałam siedzieć w tym samym pokoju co i ona, wychodziła z domu zawsze ze mną. Nienawidziłam tych wyjść, szczególnie w lecie, bo zmuszała mnie do noszenia swetrów, rajstop i szalików, w których dusiłam się z gorąca. Jej było zimno, zatem ja musiałam być ciepło ubrana. Dziw, że uszłam z tego z życiem.

Nigdy nie miałam ani jednego grosza pieniędzy. Nigdy nie wyjeżdżałam na wakacje. Nie miałam pojęcia o wsi, o morzu, jeziorach czy lesie, na oczy nie widziałam żywej krowy. W ogrodzie zoologicznym byłam raz, z wycieczką szkolną. Nie umiałam sobie wyobrazić, jak wygląda kino. Nie znałam smaku lodów. Czekoladą, pomarańczami, coca-colą byłam częstowana w szkole, ale lodów nikt do szkoły nie przynosił, a zaproszeń do domów koleżanek nie wolno mi było przyjmować. Nie wiedziałam nawet, że nie wiem, jak wyglądają normalne ludzkie mieszkania.

Bunt rósł razem ze mną i wreszcie się uaktywnił. Wyzwoliły go dwa wydarzenia.

Najpierw przyszedł z wizytą jakiś człowiek.

Otworzyłam mu drzwi, uprzednio zapytawszy: „Kto tam?”, bo bez tego nie wolno było otwierać. Podał nazwisko, Rajczyk, zawiadomiłam ciotkę, że pan Rajczyk za drzwiami, kazała go wpuścić. Przyjrzałam mu się niedokładnie, bo w przedpokoju było ciemno, stwierdziłam, że go nie znam i usunęłam się do sypialni. Miałam już wtedy piętnaście lat, ale obyczaj zmiatania mnie z pola widzenia gości trwał nie zmieniony.

Uszczęśliwiona chwilą wytchnienia zamknęłam za sobą drzwi i otworzyłam okno, najciszej jak mogłam, pilnie nadsłuchując odgłosów z sąsiedniego pokoju, żeby mnie przypadkiem nie zaskoczyła. Okien nie wolno było otwierać, martwy zaduch stanowił, jej zdaniem, najwłaściwszą atmosferę. Zanim zaczęłam czytać, podsłuchiwałam przez chwilę przy dziurce od klucza, żeby zorientować się w rodzaju wizyty i ewentualnym czasie jej trwania. Ile mam tej wolności w zamknięciu, pięć minut czy godzinę…?

Facet mówił głośno i jego słowa dobiegły mnie wyraźnie.

– To się pani Emilii udało, co? Nieboszczka pani Julia testamentu pewnie nie spisywała? Ciepłą rączką zostawiła oszczędności dla wnuczki?

Ciotka odpowiedziała mu coś znacznie ciszej, słyszałam tylko syczący szmer. Z tonu wywnioskowałam, że jest wściekła. Facet grzmiał dalej:

– Już niech mi pani takich rzeczy nie mówi, dziecko dużo nie zje, wódki nie pije, a tam źle się nie wiodło. A wnuczka chociaż wie o tym? O, już widzę, że nie! To i wyliczać się nie będzie potrzeby…

Jakimś sposobem ciotka uciszyła go trochę. Sens jego wypowiedzi dotarł do mnie z opóźnieniem, przy nieświadomej pomocy pani Krysi. Pani Krysia, dłużniczka zwracająca ratami stary dług, przyszła akurat nazajutrz i powiedziała z przekąsem coś o wyzysku niewinnej sieroty. Usłyszałam to, bo mówiła przy otwartych drzwiach w momencie, kiedy przechodziłam z łazienki do sypialni. Spojrzała na mnie, ciotka również i przelotnie dostrzegłam wyraz jej twarzy. Nagle zrozumiałam, ta niewinna wyzyskiwana sierota to byłam ja!

Mimo trybu życia w debilizm nie wpadłam, umiałam myśleć. Zalęgły się we mnie podejrzenia. Urwałam się z lekcji, żeby odwiedzić sąsiadów mojej nieżyjącej babki. Miałam wrażenie, że na rym samym piętrze mieszkała jakaś jej przyjaciółka, wrażenie okazało się słuszne, zastałam ją w domu, przedstawiłam się. Wzruszyła ją moja wizyta, spytałam o sprawy finansowe wprost, motywując pytanie niepokojem, czy nie żeruję przypadkiem na ciotce, ubogiej kobiecie. Wyszło na jaw, że nie znany mi facet wyryczał samą prawdę i pani Krysia uczyniła słuszną uwagę, babka zostawiła ciotce bardzo dużo pieniędzy, przeznaczonych na moje utrzymanie, w dodatku ciotka sprzedała jej mieszkanie za jakąś potworną sumę, wszystko zagarniając dla siebie. Obliczyłam, wystarczyłoby tego na dwadzieścia lat życia w luksusach nawet przy obecnych cenach, a przecież dziesięć lat temu wszystko było tańsze. Forsa mnie nie obeszła, ale tego mieszkania nie mogłam jej darować, to było także mieszkanie moich rodziców, powinno należeć do mnie! Można je było wynająć, zyskać dochód, a dorósłszy, miałabym się gdzie podziać.

Zbuntowałam się racjonalnie. Nie dałam się odwieść od rysowania, nauczycielka rysunków zachęciła mnie, zełgałam ilość godzin lekcyjnych i zostawałam w szkole dłużej, ucząc się malarstwa. Zdawałam sobie sprawę z tego, że samodzielna egzystencja wymaga pieniędzy, chciałam dawać korepetycje, ciotka mi na to nie pozwoliła. Zaczęłam robić reklamy. Umiałam, byłam tańsza, dostawałam zamówienia, ale ta jedna czy dwie zełgane godziny ograniczały moje możliwości. Wiele zrobić nie mogłam, jednakże nawet i ta odrobina wprowadziła potężną zmianę. Po raz pierwszy w życiu zaczęłam mieć pieniądze.

Kiedy już miałam ukończone osiemnaście lat i byłam po maturze, nastąpił cud. Ta sama nauczycielka rysunków, która w końcu się ze mną zaprzyjaźniła, wyjeżdżała na co najmniej dwa lata do Stanów i zostawiała kawalerkę pełną kwiatów. Kwiaty ktoś musiał pielęgnować, zakwaterowała mnie u siebie.

Nie byłam w stanie uwierzyć we własne szczęście. Wyprowadziłam się od ciotki. Nie pytałam o pozwolenie, po prostu oznajmiłam, że jestem pełnoletnia i zmieniam lokal. Uciążliwe to nie było, nie miałam nic i niczego nie musiałam ze sobą zabierać. Dostałam się na ASP, jako sierota uzyskałam stypendium i mogłam wreszcie zarabiać na reklamach, miałam z czego żyć. Wpadłam w euforię, godzinami włóczyłam się po mieście, bezpowrotnie porzuciłam warkocze, jadłam, co mi się podobało, robiłam, co chciałam, nareszcie sama, w czystym pokoju, przy otwartych oknach! Miałam jasne światło! U ciotki paliły się żarówki dwudziestopięciowatowe…

Najchętniej oderwałabym się od niej na zawsze i pozbyła jej widoku do końca życia, ale ona miała na mnie sposoby. Znów się wtrąciła pani Krysia. Było to wcześniej, jeszcze tam mieszkałam. Musiały się chyba pokłócić i pani Krysia zrobiła ciotce na złość. Znalazła mnie w sypialni, przyleciała, chociaż ciotka usiłowała ją zatrzymać, ale pani Krysia była większa od niej, młodsza i zapewne silniejsza, zrezygnowała więc z przemocy i siedziała przy stole wściekła, prawie sina, z kurczowo zaciśniętymi dłońmi. Pani Krysia z nie skrywaną satysfakcją powiadomiła mnie, że wszystko, co w tym mieszkaniu jest cenne, stanowi moją własność, bo należało do moich rodziców. Srebrne świeczniki, srebrna zastawa, stara miśnieńska porcelana, prawdziwy Chełmoński na ścianie, zabytkowa komódka, jaspisowy zegar stojący, biżuteria, o której nic nie wiedziałam, a do tego jeszcze zdjęcia. Cztery albumy z fotografiami, wśród nich zaś ślubny portret moich rodziców i liczne zdjęcia z czasów ich młodości. To mną wstrząsnęło. Rodziców nie pamiętałam, nie miałam najmniejszego wyobrażenia, jak wyglądali i pragnęłam ich zobaczyć za wszelką cenę!

Tym mnie trzymała. Powiedziała, że pokaże mi je, a nawet odda, jeśli na to zasłużę. Wiedziałam doskonale, że łże, upodobanie do kłamstwa jest w niej patologiczne, przez całe lata wmawiała we mnie, że po moich rodzicach nie zostało nic, ale wbrew tej wiedzy miałam nadzieję. Bywałam u niej co najmniej raz na tydzień, załatwiając dla niej różne rzeczy w ramach tego zasługiwania, płaciłam na poczcie jej rachunki własnymi pieniędzmi, sprowadzałam ludzi do rozmaitych napraw w tym rozsypującym się domu, wysłuchiwałam cierpliwie narzekań, złorzeczeń, pretensji i opisów licznych chorób, realizowałam recepty i w tym wszystkim nieporównywalną pociechą była mi myśl, że już tam nie mieszkam. Możliwe, że moja nienawiść złagodniałaby nieco, gdyby nie postarała się o jej rozkwit sama ciotka.

Naraziłam się jej okropnie, bo zniknęłam na trzy tygodnie. Ośmieliłam się po raz pierwszy w życiu wyjechać nad morze i zostałam za to ukarana, chociaż uprzedzałam, że wyjeżdżam. Nie przyjęła tego do wiadomości, po moim powrocie oznajmiła, że widocznie z tych albumów zrezygnowałam, ona zatem nie będzie ich trzymać i jeden właśnie spaliła. Na dowód pokazała mi szczątek nadpalonej okładki. Nie zabiłam jej wtedy, chociaż musiałam się od tego powstrzymać z dużym wysiłkiem, później zaś zdołałam pomyśleć przytomnie, że po pierwsze nie miałaby ich gdzie spalić, nie nad gazem przecież, a po drugie bez wątpienia kłamie. Jednakże swoje przeżyłam, bo pragnienie ujrzenia twarzy rodziców przeszło już u mnie w obsesję. Gdybym wiedziała, gdzie je trzyma, zabrałabym je przemocą, ale w upiornej graciarni, jaką stanowił ten szacowny apartament, trudno byłoby znaleźć słonia, a co mówić o mniejszych przedmiotach! Nic nie mogłam poradzić i nienawiść we mnie skamieniała na granit. I dlatego właśnie uczyniłam to, co uczyniłam…

– Na miłosierdzie pańskie – powiedział zdławionym głosem Janusz. – Coś ty najlepszego narobiła…

W pierwszej chwili zdziwiłam się tylko, bo przepełniały mnie wątpliwości, czy słusznie zadatkowałam to ostatnie mieszkanie, które mnie zachwyciło, ale mojej ciotce mogło się nie podobać, w takim zaś wypadku na straty naraziłabym siebie, a nie ją. Piętnaście milionów piechotą nie chodzi. W pamięci miałam lukę. On jednakże o tym zadatkowaniu jeszcze nie wiedział, nie zdążyłam się odezwać ani słowem. Co zatem miał na myśli…? – A co…? – spytałam niepewnie.

Czekał u mnie w mieszkaniu, na grzechot klucza w zamku wyszedł do przedpokoju. Wyjął mi z rąk torbę i powiesił mój płaszcz. Zatrzymał się w drzwiach kuchni.

– Henio rozpoznał cię z opisu, ale nie był pewien, więc zaczął ode mnie. To ty byłaś w tym domu na Willowej?

Luka w mojej pamięci zapełniła się dość gwałtownie. Usiłowałam właśnie zapalić gaz ruską zapalarką, która miała własne fanaberie. Raz zapalała natychmiast i bezproblemowo, a drugi raz czekała na rzetelny wybuch. Odwróciłam się do Janusza.

– Jezus Mario, na Willowej…! Te zwłoki…?!

Przypomniałam sobie o gazie, buchnęło potężnie, omal mi nie opaliło rzęs, brwi i włosów. Postawiłam na palniku pusty czajnik, zreflektowałam się, nalałam wody, odsunęłam czajnik i postawiłam garnek z mięsem. Janusz przeczekiwał moje nerwowe manipulacje w milczeniu.

– Mów coś! – zażądałam i usiadłam na krześle. – Co to było? Już coś wiadomo?

Obszedł stół i usiadł naprzeciwko mnie.

– Co ci do głowy strzeliło, żeby uciec? Ludzie cię przecież widzieli! Czy ty sobie zdajesz sprawę, na jakie podejrzenia się naraziłaś?

– Zawracanie głowy! – powiedziałam gniewnie, bo byłam głodna, zmęczona, niespokojna o to zadatkowane mieszkanie i zirytowana wszystkim razem. – Po pierwsze, nikt mnie tam nie zna, a po drugie, o co chodzi? Zamordowałam dwie kompletnie obce osoby? Nagle wpadłam w zbrodniczy obłęd? Henio dostał kota?

– Nie dostał, jak widać, zgadł dobrze. Co tam robiłaś? Powiedz mi wszystko, a potem ja ci wyjaśnię…

Mieszając łyżką w garnku od dna i przetwarzając normalne zrazy w sieczkę mięsną, opowiedziałam mu wszystko. Skończyłam przy doprawianiu sałaty, sięgnęłam na suszarkę po talerze, wyłożyłam potrawę i postawiłam na stole. Wizyta na Willowej była zdecydowanie koszmarna, ale apetytu przez nią, niestety, nie straciłam.

Janusz powąchał mięso z wyraźną przyjemnością, westchnął, odwrócił się i wygrzebał z suszarki widelec.

– Nóż, mam wrażenie, nie będzie potrzebny… No dobrze, teraz ci wytłumaczę, co z tego wynikło…

Telefon anonimowej informatorki spowodował przybycie na Willową radiowozu. Dwóch funkcjonariuszy wjechało windą na trzecie piętro, pchnęło uchylone drzwi i weszło do środka. W chwilę potem jeden zjechał z powrotem na dół, a drugi wsparł się o poręcz klatki schodowej i zapalił papierosa.

W skład ekipy śledczej, która przyjechała po kwadransie, wchodził porucznik Henryk Piegża. Nie miał żadnych złych przeczuć, ze swoją pracą był otrzaskany, obowiązki zatem jął spełniać spokojnie. Zaczął od drzwi.

– Były uchylone? – spytał funkcjonariusza na klatce schodowej, podczas gdy szef ekipy, kapitan Tyrański, zwany przez współpracowników krótko i słusznie Tyranem, wszedł do wnętrza mieszkania.

– Uchylone.

– Pętał się tu kto?

– Nikt kompletnie. Winda przejechała raz, ale na wyższe piętro. Wedle brzęków wyszło mi, że na piąte.

Porucznik Henryk Piegża, czyli Henio, wszedł do wnętrza za kapitanem. Zachowywali się stosownie, niczego nie macali, obejrzeli cały lokal, stwierdzili obecność dwojga zwłok, dużej ilości gruzu w salonie i ogólnego bałaganu, po czym oddali teren we władanie techników z laboratorium. Lekarz chwilowo nie miał nic do roboty. Towarzyszący im sierżant udał się na poszukiwanie ciecia oraz ewentualnych świadków.

Po dwóch godzinach liczne odkrycia były już dokonane.

Denatka, stara, gruba i bardzo zaniedbana kobieta, padła od ciosu w głowę. Uderzenie było jedno, ale wykonane z takim rozmachem, że wystarczyło najzupełniej. Narzędzia nie musieli długo szukać, idealnie pasował większy z dwóch młotków, leżących w salonie.

Drugie zwłoki nastręczały kłopotów. Osobnik na kupie gruzu nie żył z całą pewnością, ale przyczyny jego zejścia były nie znane. Żadnych obrażeń zewnętrznych nie miał, lekarz wysunął przypuszczenie, że albo serce, albo apopleksja, ale wypowiedział się prywatnie, urzędowych stwierdzeń chwilowo odmawiając. Sprecyzował tylko czas zgonu. Obie ofiary wyniosły się z tego świata mniej więcej równocześnie, pi razy oko przed godziną. W kuchni, przerażająco brudnej i zagraconej, zabezpieczono dużą ilość naczyń z resztkami posiłków, w tym filiżanki po kawie i kieliszki po koniaku, robiące wrażenie najświeższych. Z butelki koniaku zdjęto odciski palców, z innych przedmiotów również. Na zainteresowanie kuchnią miała swój wpływ obecność osobnika, zwanego strasznym gówniarzem.

Straszny gówniarz był to niejaki Jacuś Szydłowicz, przynależny do grupy techników, młodzieniec wysoce utalentowany i prawie równie zarozumiały. Zarozumiałość miała uzasadnienie, co nie przeszkadzało, że była w najwyższym stopniu irytująca. Spragniony wielkiej kariery Jacuś miał zwyczaj wyjawiać swoje opinie awansem, już w trakcie pracy, na oko, na nosa, możliwe, że na instynkt śledczo-techniczny, doprowadzając współpracowników do szału stuprocentową nieomylnością. Nie było jeszcze wypadku, żeby się jego pogląd nie sprawdził. Koledzy zgrzytali zębami, a Jacuś szatańsko chichotał.

Teraz też przytłoczył ekipę nieznośną pewnością siebie.

– Na butelce denat i ekspedientka – oznajmił. – Na tym chłamie kawowym denat i denatka. Ostatni płynny posiłek w życiu i ja wam mówię, że będzie ważny. Oprócz tego widzę tu dwie świeże baby, pantofelki na podłodze, rączki na klamkach, najpiękniejsze na telefonie, zamazane może nieco, ale też pewne na tym bajzlu. Bajzel nowiutki, na stałe go nie było. Reszta wszystko stare, ale wśród starych jedna z tych świeżych bab. Ja wam to mówię.

– Pocałuj mnie wszędzie – mruknął jego zwierzchnik.

Jacuś nie popuszczał.

– W pudełeczku było złoto, gołym okiem widać. Pełno. Wyszło w towarzystwie, a zwracam wam uwagę, że obie świeże panienki podchodziły do nieboszczyka, jedna przykucnęła, kiecką zgarnęła kurz. Przylazła tu ostatnia, zadeptała tamtą pierwszą. Ja wam to mówię. Bałagan zrobiła pierwsza, pewnie czegoś szukała, jej paluszki, jej buciki, oprócz tego tylko denatka i nikt inny. Pierwszorzędny teren, w tym całym kurzu wszystko widać jak na obrazku. Miła osoba, świętej pamięci, manii sprzątania nie miała, to pewne.

Henio wysłuchał tych opinii trochę niespokojnie, bo wysłany na zwiady sierżant już się czegoś dowiedział. Trzy osoby widziały kobietę, która tu była przed godziną, może trochę więcej albo mniej. Ocena czasu wahała się w granicach trzydziestu minut, za to opis kobiety brzmiał identycznie, aczkolwiek świadkowie zeznawali oddzielnie, nie porozumiewając się ze sobą.

– Przez okno widziałam – rzekła lokatorka z parteru. – Jak raz kwiatki podlewałam, te wszystkie tutaj, co pan widzi, i tak spojrzałam na ulicę. Ta jakaś kobieta podeszła, stanęła przed wejściem i tak się na dom gapiła. Do góry patrzyła i na dół, pomyślałam, że kogoś szuka albo co. Blondynka, krótkie włosy miała i takie rozczochrane, że aż pomyślałam, czy to wiatr taki, czy co, a na sobie płaszcz jakiś taki mieniący, co to nie wiadomo, w jakim kolorze. Raz się wydawał granatowy, a raz jaśniutki, jakby taki beżyk. Pantofle na obcasach, a zwróciłam uwagę, bo o latarnię się oparła i coś w jednym poprawiała…

Drugi świadek, emeryt z czwartego piętra, wracał właśnie do domu, list wyjmował ze skrzynki w holu, kiedy ta kobieta wyszła z windy. Zauważył oryginalny płaszcz i rozczochrane włosy dzięki temu, że za młodu był krawcem i na wygląd zewnętrzny kobiet zwracał baczną uwagę. Śpieszyła się, wybiegła na ulicę, jakby ją kto gonił, obcasami stukała. Nie zna jej, jakaś obca, pierwszy raz ją widział, na pewno nie z tego domu.

Trzecim świadkiem była piętnastoletnia dziewczynka z zabandażowaną nogą, skręconą w kostce. Przez tę nogę nie poszła do szkoły i czekała na koleżankę tak niecierpliwie, że nadsłuchiwała szczękania windy i wyglądała przez wizjer. Szczęknęło, wyjrzała, zobaczyła jakąś panią, która rozejrzała się po holu, na numery drzwi patrzyła i poszła w bok, chyba do tego mieszkania na prawo. Miała przepiękny płaszcz i przepiękne pantofle, przez chwilę było ją widać całą. Niby obca, ale ona zna tę twarz, widziała ją w telewizji, doskonale pamięta, to była ta pisarka, Chmielewska, albo jakaś osoba bardzo do niej podobna…

Henio Piegża poczuł się nieswojo. O jakiejś podobnej osobie nie mogło być mowy, znał ten płaszcz i wiedział, do kogo należy. Wszystko inne też się zgadzało, szczególnie fryzura. Ta potworna kobieta była tutaj dokładnie w tym czasie, kiedy ofiary wydawały ostatni dech, spędziła z nimi parę minut i uciekła. Dlaczego uciekła…?

Nie tyle może płaszcz, ile jego zawartość wytrąciła, go nieco z równowagi i wywołała lekkie roztargnienie. Jacuś Szydłowicz mądrzył się dalej, obwąchując naczynia w kuchni.

– W tej kawie było jakieś draństwo, ja wam to mówię. Ono jest, zbada się resztki i zobaczycie. Kto pił, kto nie pił, jeszcze nie wiem, ale od razu mogę wam powiedzieć, że na młotku nie tylko denat, damskie paluszki też widać…

Inni lokatorzy oraz odnaleziony cięć udzielili informacji skąpo. Denatka, okropna baba, skąpiradło rekordowe i fleja, wcale nie mieszkała sama, tylko z siostrzenicą. Wychowywała ją od maleństwa, ale teraz, już ze dwa lata będzie, siostrzenica znikła z horyzontu, jakoś się ją rzadziej widuje. Możliwe, że się wyprowadziła. Poza tym w lokalu panował spokój, nigdy żadnych przyjęć, żadnych krzyków, żadnych gości. Częstsze wizyty składała tylko jedna facetka, czasem ktoś ją widział wchodzącą albo wychodzącą, lokatorka z piątego piętra raz jechała z nią windą i na tym koniec. Wyglądała zwyczajnie, duża baba, przy kości, utleniona i ubrana elegancko, w wieku tak trochę więcej niż średnim. Co gorsza, o siostrzenicy też brakowało danych, nikt nie znał nawet jej nazwiska, wątpliwe bowiem, czy miała takie samo jak ciotka. Nieboszczka ciotka nazywała się Najmowa. Emilia Najmowa, O siostrzenicy zaś mówiono w razie potrzeby „mała Najmówna” i tyle. Koleżanek i przyjaciółek nie miała tu żadnych…

– Więcej Henio na razie nie wie, ale i to mu wystarczyło – relacjonował z lekką irytacją Janusz już przy herbacie. – Zadzwonił do mnie, a ja przecież wiedziałem, że wybierałaś się na Willową, pamiętałem te adresy. Nie ma siły, załatwił cię płaszcz, a do tego jeszcze ta przylepiona do wizjera dziewczynka rozpoznała cię doskonale. Henio prosi, żebyś się zgłosiła, zanim będą zmuszeni doprowadzić cię przemocą, zaistniały bowiem podejrzenia, że rąbnęłaś złoto. Uciekłaś, żeby je schować…

– To Henio ma takie cudowne pomysły? – przerwałam z głębokim niesmakiem.

– Henio w ogóle się nie przyznał, że cię zna. Nie on prowadzi dochodzenie, tylko Tyran. Już rozesłał ludzi na poszukiwanie wszystkich bab, a ciebie też w końcu dopadną i zrobi się głupio.

– E tam. Tyran, o ile wiem, to przytomny facet, a nie idiota. Nie wierzę, że mi przyłożą zbrodnię i kradzież. Ale zgłosić się, zgłoszę, mogę zaraz jutro, bo mi odpadła turystyka mieszkaniowa.

– Henio chce tu przyjść jeszcze dzisiaj.

– A proszę bardzo, niech przychodzi.

– Zadzwonię od razu…

Przeczekałam telefon do Henia.

– No dobrze, a ten facet w gruzowisku to kto? – spytałam, kiedy odłożył słuchawkę.

– Jakiś Jarosław Rajczyk. W tamtym domu nikt go nie zna i nikt go nie widział. Pił tę kawę, przyniósł koniak, na razie jest to opinia Jacusia, nie potwierdzona badaniami, ale przypuszczam, że się sprawdzi. Nie mógł być obcy. Jakiś znajomy tej Najmowej, ale może to znajomość ukrywana…

– A może rzadko bywał i przypadkiem nikt go nie spotkał. A może załatwiali ze sobą jakieś interesy. Ona coś robiła?

– Nic nie robiła, była stara, chyba sama widziałaś. Ale jest druga sprawa. Wszyscy są zdania, że tam ktoś czegoś szukał. Żeby nie Jacuś, snuliby różne przypuszczenia, ale Jacusiowi się wierzy. Tak dokładnie to ci powiem, że nie tyle mu wierzą, ile z zaciętością próbują stwierdzić, że się pomylił wreszcie cholernik, bo ich denerwuje do obłędu. Po tych jego poglądach jadą z lupą i mikroskopem.

Jacuś twierdzi, że jedna z tych dwóch kobiet, które tam były w chwili zbrodni, szukała czegoś w gwałtownym pośpiechu metodą rozwalania. Jest to jego prywatne zdanie, bo na oko, a w końcu fachowcy tam byli, równie dobrze mogła szukać dzień czy dwa wcześniej, a nie zostało posprzątane, bo de-natka fleja. Gdyby jednak oprzeć się na Jacusiu, mogłaś to być ty…

– Niczego nie szukałam – przerwałam z urazą.

– No nie, owszem, telefonu. Ale szukałam oczami, bez używania rąk.

– Oni tego nie wiedzą. Poszukiwania wskazują, że osoba nie wiedziała, gdzie coś jest, zatem była obca. Widziano wyłącznie ciebie. Robiłaś wrażenie obcej.

Zaprotestowałam energicznie.

– Ten tam, jak mu, Jarosław jakiś…

– Rajczyk.

– Rajczyk, też był obcy! Też go nikt nie widział!

– Jacuś twierdzi, że bałagan zrobiła damska rączka…

– Niech piorun strzeli Jacusia! A Rajczyk szukał, wnioskując z rozwalonej ściany, szukał nawet bardzo porządnie! A propos ściany, co to właściwie było?

– Jacuś twierdzi…

– Cholera. Zaczynam rozumieć ich stosunek do Jacusia…

– Nic, nic. Jacuś twierdzi, że przedwojenna kryjówka. Ktoś zamurował kasetkę ze złotem i zapewne potem umarł, skoro nie przyszedł po Swoje. A może zamurował przodek denata.

– Denat nie?

– Za młody. W momencie zakończenia wojny miał dziesięć lat.

– Mogła jeszcze zamurować nieboszczka Najmowa. Może Rajczyk już po wojnie odwalał dla niej tę robotę. Czy to on ją trzasnął młotkiem?

– Nie wiadomo. Młotkiem walił w ścianę. Ale damska rączka to narzędzie trzymała.

– Nosem mi wychodzi ta damska rączka. Miałabym chyba tyle rozumu, żeby ich mordować w rękawiczkach…

Przybycie Henia przerwało nam pogawędkę. Zakłopotany był straszliwie. Wyglądało na to, że jestem potężnie podejrzana, on sam uważał mnie za coś w rodzaju bóstwa, a nie ma nic gorszego niż podejrzane bóstwo. W dodatku przynależna byłam do jego idola, Janusza znał i wielbił już dziesięć lat temu, kiedy go wywalano z roboty za charakter. Konflikt prywatno-służbowy płonął w heniowej duszy żywym ogniem, a potrzeby osobiste i urzędowe toczyły zaciętą walkę.

Ponownie, porządnie i szczegółowo, opowiedziałam, co było, i wyjawiłam przyczyny ucieczki z miejsca przestępstwa. Przypomniałam sobie, że składam zeznania i zaprezentowałam pokwitowanie tej wpłaconej zaliczki. Zaproponowałam, żeby od razu pobrał ode mnie odciski palców, ale nie chciał, nie miał przy sobie stosownego oprzyrządowania, ze smutkiem oznajmił, że jutro muszę przyjść do komendy, bo i tak Tyran chce ze mną rozmawiać osobiście. Załatwi się jedno przy drugim, unikając jakichkolwiek wątpliwości.

– Dla mnie prywatnie pani jest czysta jak łza – zapewnił uroczyście. – Ale Tyran się uczepił, bo ma hopla na tle. Co bardziej znana osoba, to wszystko przysycha, nie z nim te numery, powiedział, premiera by wezwał tym bardziej i pani u niego for miała nie będzie. Potrafi pani powiedzieć dokładnie, o której pani tam była?

– Potrafię, bo jeździłam po mieście z zegarkiem w ręku. W tym ostatnim mieszkaniu umówiona byłam ściśle, na szesnastą dziesięć. Wyliczałam czas do tyłu, dziesięć minut na dojazd, przedtem dziesięć na oglądanie, razem dwadzieścia, pięć na nieprzewidziane przeszkody i zgadzało się, byłam tam o piętnastej czterdzieści pięć. Mogę się mylić o pół minuty.

Henio westchnął potężnie i smętnie. – A oni umarli w granicach czternasta trzydzieści, piętnasta trzydzieści. Myśmy przyjechali o szesnastej piętnaście, doktor w pięć minut później, szesnasta dwadzieścia. Wedle Tyrana, pani ich mogła pomordować własną ręką i nawet motyw mu kwitnie. Złoto. Widziała pani to złoto?

– Jedną sztukę. Obejrzałam ją bez podawania rąk. Mam na myśli, że schyliłam się, ale do ręki nie brałam, bo całkiem na głowę nie upadłam. Dwadzieścia dolarów w dobrym stanie.

– Znaleźliśmy jeszcze i drugą sztukę, dalej pod ścianą, widocznie się potoczyła. To ścierwo, Jacuś, twierdzi, że kasetka upadła, wyleciała z rąk denatowi już otwarta i wszystko się z niej wysypało. Pieniądz okrągły, więc się toczy. Ale w ogóle było tam tego dużo.

– Jeszcze musisz mu powiedzieć, gdzie byłaś potem – przypomniał Janusz. – Bo może pojechałaś zakopywać ten łup.

Zgrzytnęłam zębami, ale Henia było mi żal, więc stłumiłam wewnętrzne protesty.

– Potem półtorej godziny z groszami spędziłam w lokalu na Krasickiego. Wcale nie było mi łatwo decydować za Teresę i trochę się powahałam. A potem jeszcze skoczyłam na Batuty, bo miałam same wątpliwości i chciałam się ich pozbyć, tam też był adres, pod tym adresem dwóch homoseksualistów, ja ich wprawdzie nie rozróżniam, ale jeden był umalowany i w damskim szlafroku, więc rzuciło mi się w oczy. Pogadaliśmy parę minut, za te same pieniądze mieszkanie gorsze, uspokoiłam się zatem, i potem, wychodząc, spotkałam na schodach mojego kumpla, który tam mieszka, i poszłam do niego z wizytą na pół godziny, dwa piętra wyżej. To już była co najmniej osiemnasta trzydzieści. Potem wróciłam do domu, Janusz wie kiedy.

– Ja też czekałem z zegarkiem w ręku – przyświadczył Janusz. – Wcale to nie była osiemnasta trzydzieści, tylko dziewiętnasta trzydzieści.

– Możliwe – zgodziłam się beztrosko. – A, oczywiście! Musiało być po dziewiętnastej, bo sklep na rogu Wałbrzyskiej był całkiem zamknięty i nawet stragany likwidowali. Maciek mnie odprowadzał, z psem wyszedł, może zaświadczyć, że cały czas siedzieliśmy w domu. A, właśnie! Chyba zadzwonię do niego, bo mogłam mu przecież oddać to rąbnięte złoto, żeby sam schował. Do licha, nie moglibyście pojechać do niego od razu? On się zgodzi na przeszukanie, z dwoma synami mieszka, jeden wrócił do domu w czasie mojej wizyty, też zaświadczy, czy ojciec gdzieś latał, czy nie. Jak nie latał, nie ma siły, chłam trzyma w mieszkaniu. Nie, zaraz…

Na poczekaniu wprowadziłam poprawki, żadnego z nich nie dopuszczając do głosu. Henio wyśle tam kogoś, załatwi telefonicznie, ja dzwonić nie będę, żeby nie było, że Maćka ostrzegłam, wysłany zażąda na wstępie, żeby Maciek zadzwonił do mnie, wyjaśnię, co trzeba, poszukają i będzie z głowy. O zbrodni Maciek wie, bo mu opowiedziałam.

Zastanowiwszy się widocznie w trakcie mojego gadania, Henio zapalił się do pomysłu. Oczyszczenie bóstwa z podejrzeń bez wątpienia stanowiło potrzebę jego duszy.

Po godzinie Maciek definitywnie odpadł ze sprawy. Złoto u niego znaleziono w postaci obrączki ślubnej, noszonej na palcu, a świadków na przebywanie cały czas w domu przez przypadek miał licznych, bo w minutę po mnie wrócił także jego starszy syn z dwoma kumplami. Jedyną dostępną kryjówkę stanowił śmietnik, obok którego przechodził wracając z psem, a tego syna z kumplami spotkał po drodze. Maciek zatem nie, jako wspólnik dał się wykluczyć.

– Mimo wszystko masz lukę – stwierdził niemiłosiernie Janusz. – Każdy przejazd to jest jakaś odrobina czasu mniej albo więcej, mogłaś docisnąć i zyskać parę minut. Znam Tyrana i jego obsesje. Zostaniesz podejrzana do końca.

– Nie dla mnie – zastrzegł się Henio szlachetnie i na dowód wyjawił nam dodatkowe tajemnice śledztwa.

Lokal będący terenem zbrodni w pewnym stopniu przeszukano. Sugestie Jacusia na pierwszym miejscu postawiły kuchnię, przypadek zaś od razu potwierdził ich słuszność. Policyjny fotograf, usiłując obrócić siebie i statyw w ciasnocie wśród okropnych gratów, zrzucił doniczkę z ziemią i zaschniętymi resztkami jakiejś rośliny. Doniczka rąbnęła w terrakotową posadzkę, pękła, ziemia się z niej wysypała, a razem z ziemią wypadł mały pakunek. Zawartość pakunku okazała się wysoce interesująca, składały się na nią cenne precjoza, pierścionki, bransoletki, naszyjniki, wisior i kolczyki, wszystko złote, gęsto przyozdobione kamieniami bardzo szlachetnymi. Głównie były to brylanty. Jacuś osobiście pogrzebał w starej pralce marki „Frania” i wyciągnął z niej gruby, zniszczony portfel, wypchany dolarami.

– Rabunek to tu nie nastąpił – oznajmił z uciechą, ale tego odkrycia dokonali wszyscy, więc chwały mu nie przyczyniło.

Aczkolwiek tożsamość denatki została potwierdzona przez ciecia, to jednak odnalezienie jej dokumentów było niezbędne. Jacuś upierał się, że powinny być w kuchni, dusza mu tak mówiła. Logicznie zacząwszy od damskiej torebki i biurka w salonie, poddano się w końcu jego naciskom, torebka bowiem zawierała w sobie portmonetkę, klucze, jakieś lekarstwa i rozmaite śmieci, w biurku zaś znajdowały się głównie olbrzymie ilości starych rachunków, pokwitowań, kopert i zżółkłych papeterii, a oprócz nich klamki, rozgałęziacze, żarówki, kawałki materiałów tekstylnych, strzępy różnych skór, jakieś łańcuchy, jakby od żyrandola, oraz opakowany w gazety komplet deserowych talerzyków z prawdziwej, zabytkowej, miśnieńskiej porcelany. Najwidoczniej biurko nie służyło celom, dla których zostało wymyślone. W sypialni wykryto leżący na środku podłogi futerał od aparatu fotograficznego, w którym zamiast aparatu znajdowały się ciasno upchnięte wysokie nominały polskich banknotów. Dając sobie na razie spokój odgadywaniu, dlaczego nieboszczka tak po macoszemu traktowała oszczędności, pod wpływem Jacusia zawrócono do kuchni i tam kapitan Tyrański na dokumenty trafił osobiście. Spróbował przestawić stołek, za którym tkwiła bardzo duża i bardzo wiekowa damska torba, ujął go za blat, blat się otworzył, wewnątrz zaś leżały dowód osobisty, legitymacja rencisty i metryka w foliowej torebeczce, a także bardzo zdewastowana kosmetyczka z dolarami i dwoma złotymi sygnetami herbowymi. Wiekowej torbie, do której zmierzał po stołku, kapitan Tyrański dał spokój, wypchana była bowiem starymi, podartymi pończochami, od których go zdecydowanie odrzuciło.

Odnalazłszy niezbędne dokumenty denatki, uspokoili się, ujawnione zaś przy okazji dobra zabrali, nie w celu przywłaszczenia, tylko dla bezpieczeństwa. W ostatniej chwili jeszcze piekielny Jacuś bystrym oczkiem wypatrzył i wywlókł zza kaloryfera płaską paczkę, w której starannie poukładane były następne drogocenności, znów dwa wisiory, dwa naszyjniki, pierścionki, broszki, zapinki i kolczyki, złota puderniczka, złote spinki do mankietów i rozmaite inne dyrdymały. Rzecz oczywista, w kuchni. Wszystko, z wyjątkiem futerału, rzeczywiście znaleziono w kuchni i znów Jacuś miał rację. Możliwe, że tych właśnie rzeczy szukała osoba, która wywaliła różne rzęchy i papiery z szafy w sypialni i z połowy kredensu kuchennego. Wedle opinii Jacusia, jak już było powiedziane, osoba miotała się tam prawie w chwili zbrodni i była płci żeńskiej.

– No właśnie! – przypomniałam sobie żywo. – Od początku słyszę, że tam była druga baba, nie ja jedna na świecie! Ta druga baba to kto? Coś już o niej wiadomo?

Henio westchnął smętnie i obejrzał się jakoś na boki. Wyglądało to tak, jakby miał obawy, że ktoś podsłuchuje, ale jednak nie, co innego miał na myśli.

– Nie macie przypadkiem czegoś na ząb? – spytał żałośnie. – Mało czasu było na życie prywatne i mam wrażenie, że mi kiszki do krzyża przysychają…

Wiedziałam, co mam w domu, więc nawet nie ruszyłam się z miejsca. Wątpliwe, czy Henio pożywiłby się resztką sałaty głowiastej, a był to akurat mój jedyny produkt spożywczy. Janusz zajrzał do lodówki.

– Jajecznica na kiełbasie – zaproponował. – Z pieczywkiem. Może być?

– Cudo! – ucieszył się Henio. – Dużo masz tych jajek?

– Cztery.

– No to nie żałuj sobie…

Przyrządzanie jajecznicy na szczęście trwa krótko. Już po paru minutach można było wrócić do tematu. Henio wyraźnie nabrał ducha.

– Tam było więcej bab – odpowiedział na moje pytanie. – Można powiedzieć, że same baby. Rozróżnianie odcisków palców bez dokładnego badania, bez powiększeń i materiału porównawczego, to już specjalność Jacusia. Rozbestwił się chyba i zaczyna przesadzać. Owszem, różnicę pomiędzy paluchem na przykład kowala i paluszkiem dziewczynki każdy zauważy gołym okiem, ale cała reszta to już magia. Otóż Jacuś twierdzi, że odciski damskich rąk pochodzą od trzech albo nawet czterech osób. Zatrzęsienie musi być, oczywiście, palców denatki, ale upiera się piekielnik, że równą obfitość zostawiła ta jakaś siostrzenica, która tam mieszkała, świeże, stare i coraz starsze, sukcesywnie tak nimi siała. Nie można tego drania lekceważyć, wie takie rzeczy bez powiększeń, porównań, mikroskopów i w ogóle bez niczego. Kto tam czegoś szukał, nie wiadomo, ale chyba raczej nie lokatorka, więc istnieją podejrzenia, że denat, rzecz jasna jeszcze za życia, ewentualnie pani, albo może ta trzecia facetka, która tam regularnie składała wizyty. Na łachach śladów nie będzie, ale na papierach i książkach może się coś wyraźnego wykryje. Jacuś delikatnie przypuszcza, że szukała siostrzenica, ale wyjątkowo nie upiera się przy tym, jutro to już będzie zapewne wyjaśnione. Przyjść natomiast mogła każda z nich, Rajczyka nikt nie widział, przeniknął jak duch, równie dobrze i one mogły przeniknąć. Tylko panią ludzie dostrzegli.

– To się nazywa ślepy fart – powiadomiłam go melancholijnie.

– Wynikałoby z tego, że tamta jakaś baba, a także Rajczyk, przyszli wcześniej, zanim jeszcze ta dziewczynka przylepiła się do wizjera – zauważył Janusz z namysłem.

– Nie tylko – skorygował Henio. – Gdyby osoba pojechała piętro wyżej, a potem zeszła po schodach, przez wizjer nie byłoby jej widać. Inna rzecz, że owszem, dziewczynka, Jola Rybińska, z początku czekała na koleżankę spokojnie, dopiero od trzeciej zaczęła się niecierpliwić.

Obraz ewentualnych wydarzeń pojawił mi się przed oczami znienacka i lekko mnie zaniepokoił. Policja mogła mieć wizje podobne. Należało coś z tym zrobić.

– Zaraz, czekajcie – przerwałam im, nie słuchając, co mówili. – Między nami mówiąc, gdyby tam było złoto, istnieje teoretyczna możliwość, że je rąbnęłam. Jeżeli to pudełko było pełne, moje potrzeby finansowe zostałyby zaspokojone jednym kopem. Później zaczęłabym mieć kłopoty. Zaraz… Nie wiedziałam, że mnie ktokolwiek widział i nie przyszło mi do głowy, że tak szybko zostanę rozpoznana. Zatem łup miałabym jeszcze przy sobie, tutaj w domu, albo w samochodzie. Niech pan dokona przeszukania, tak na wszelki wypadek.

– Momencik – powiedział Henio. – Odciski palców, to jutro… Siostrzenica nasuwa więcej podejrzeń… Co jest w ogóle niepokojące, to to, że oni umarli prawie równocześnie, wyklucza się hipotezę, że Rajczyk zabił Najmową, a potem popełnił samobójstwo ze skarbem w objęciach, trzeba te rzeczy sprawdzić, bo na przykład ta kasetka mogła mieć zabezpieczenie. Otwiera się ją i w twarz człowiekowi wali jakaś trucizna, głupie, ale możliwe…

– Nic nie śmierdziało, jak tam byłam – przerwałam stanowczo. – To znaczy, owszem, śmierdziało, ale zwykłym brudem.

– Mogło wywietrzeć. Inaczej nie ma siły, załatwił ich ktoś trzeci…

Znów mu przerwałam, bo mój umysł się rozszalał.

– Zaraz, czy sytuacja mieszkaniowa jest tam wyjaśniona? Dostałam adres od pośrednika, mieszkanie miało być do sprzedaży. Ta nieboszczka przewidziała własną śmierć? Czy też może siostrzenica miała przeczucie i z góry zaplanowała sprzedaż po zejściu cioci…?

Obaj, zarówno Henio, jak i Janusz, zainteresowali się tym dość gwałtownie. Rzeczywiście, coś tu było dziwnego. Gdyby facetka za życia sprzedawała duże i przeraźliwie zagracone mieszkanie, gdzieś przecież zamierzała się podziać. Zaplanowała sobie dom starców…? Gdyby na ten pomysł wpadła siostrzenica, też powinno się sprawę zbadać, bo wyglądała mocno podejrzanie.

– Od którego pośrednika dostała pani ten adres?

Sprawdziłam, podałam mu firmę, adres i numer telefonu. Jasne, pośrednik musi wiedzieć, kto z nim rozmawiał. Dziś za późno, ale jutro…

Janusz uczepił się mojej propozycji przeszukania. Wyjaśnił Heniowi, że bez tego możemy się stać podejrzani wszyscy troje. Zakładając, że kasetka była pełna i zawierała na przykład tysiąc monet, lekko licząc po cztery miliony sztuka… Starannie policzyliśmy zera, wypadło cztery miliardy. Cztery miliardy to już coś, nawet jednostka odporna mogłaby się złakomić. Henio dał się przekonać.

Pół nocy spędziliśmy rozrywkowe. Dwóch sympatycznych młodych ludzi przeszukało moje mieszkanie, znajdując przy okazji nożyczki, które zginęły mi dwa lata temu, oraz naparstek, który przepadł jeszcze dawniej. Potem, na stanowcze żądanie Janusza, przeszukali także jego kawalerkę, potem przeszukali samochód i wyrzucili z niego torbę ze śmieciami, o których ciągle zapominałam, potem zaś brak osiągnięć śledczych uczciliśmy drobnym poczęstunkiem. Posądzenie, że tymi czterema miliardami przekupieni zostali wszyscy, powolutku zaczynało upadać, szczególnie że Henio zastosował przytomne zabezpieczenie. Bez niczyjej wiedzy włączył magnetofon i każde słowo stało się słyszalne. Najlepiej wypadł mój krzyk na widok naparstka.

– Z przyjemnością tego Tyrana poznam osobiście – powiedziałam, kiedy już czynności służbowe uległy zakończeniu. – Co za cholernik jakiś, bo rozumiem, że to wszystko na jego konto. Bardzo lubię być podejrzana, kiedy jestem niewinna, chociaż z drugiej strony szkoda mi waszego czasu.

Marnujecie go na mnie, a prawdziwe bandziory stleniają się jak sen jaki złoty. Niech on sobie ze mną pogada do upojenia i niech wyciąga wnioski. No i Tyran wyciągnął…

– Uprzejmie panią proszę, niech pani powie, którędy pani jechała – rzekł prawie na samym wstępie, natychmiast po odciśnięciu przeze mnie wszystkich palców u rąk. Nóg się nie czepiał.

– Skąd dokąd? – uściśliłam pytanie. – Z Willowej do domu. Całą trasę. Potrafiłam mu to powiedzieć wyłącznie na zasadzie dedukcji. Świeżo przeżyta makabra nieco mnie zdenerwowała i nie bardzo zwracałam uwagę na otoczenie, samochód sam jechał. Skoro jednak dotarłam do zaplanowanych miejsc we właściwym terminie, nie mógł jechać przez Żoliborz. Opowiedziałam wszystko bardzo porządnie, a Tyran słuchał spokojnie i w milczeniu.

– Tak – powiedział następnie. – Sprawdziliśmy, przypuszczając, że jechała pani najkrótszą drogą. Otóż na pierwszym odcinku, Willowa – Krasickiego, ma pani cztery minuty luzu. Przez cztery minuty można dokonać różnych rzeczy. Na drugim, Krasickiego – Batuty, nawet całe osiem minut, bo pani wyjście z tamtego domu nie jest dokładnie ustalone. Mniej więcej czas się zgadza, ale tylko mniej więcej. Gdzie pani wstępowała po drodze?

Naprawdę bardzo porządnie zastanowiłam się, czy w ogóle wstępowałam gdziekolwiek. Wykluczyć czegoś takiego nie mogłam, bo pod wpływem różnorodnych emocji zdolna byłam do każdego idiotyzmu. Nie, jednak chyba nie, wrażenia z Willowej nieco już zbladły, myślałam o mieszkaniach i niecierpliwie pchałam się na Batuty, zaparkowałam blisko sklepu, dalej poszłam piechotą. A, prawda, na piechotę też mogłam gdzieś wstąpić…

– Chyba tylko do tego śmietnika – powiedziałam z niechęcią. – Nie znam w tamtej okolicy nikogo poza Maćkiem. Dopiero dalej mieszka jeszcze jedna znajoma osoba, ale gdybym wstępowała do niej, musiałabym lecieć biegiem i zajęłoby to co najmniej piętnaście minut. Nie, żadne takie, mogę przysięgać z czystym sumieniem, że nie wstępowałam nigdzie.

– To pani tak twierdzi.

Przyjrzałam się mu. Boże drogi, jaki przystojny facet! Chwalić Boga, z dziesięć lat młodszy ode mnie, zakusy na niego nie wchodzą w rachubę. Twardy przy tym, sztywny i bezlitosny, chociaż uprzejmy do szaleństwa. Nie podobam mu się, to widać. Pomijając wiek, zapewne jestem nie w jego typie, albo może w ogóle antyfeminista…

Musiał jednak mieć w sobie jakieś zalety, może tę nieugiętość w stosunku do jednostek na świeczniku, bo zalęgła się we mnie życzliwość i coś w rodzaju rozbawienia.

– No dobrze, ja tak twierdzę, i w dodatku z uporem. Ale to przecież ze mną pan rozmawia i w jakimś celu pan to czyni. Moje odpowiedzi widocznie są dla pana ważne, fajnie, odpowiadam, że pojechałam i poszłam prosto na Batuty, a pan w to uwierzy, albo będzie się pan z tym męczył jak potępieniec. Albo znajdzie pan jakieś baby, które mnie widziały po drodze i zauważyły mój płaszcz. Mężczyzn pan może sobie darować.

– Na Willowej wchodziła pani do kuchni…

Oszalał…!

– Nie wchodziłam do kuchni. W progu kuchni leżała nieboszczka, a do deptania po zwłokach mam w sobie fanaberyjną niechęć. Grymasy takie.

– Ile ważyło to złoto z kasetki?

– Nie wiem. Zależy, ile go było. Jeśli pełno, to chyba ze dwadzieścia kilo, za dużo dla mnie, ja nie Horpyna. Skoro ktoś mnie widział, powinien stwierdzić, czy się uginałam i stękałam.

– Zechce pani podać nazwiska tych dwóch panów, z którymi rozmawiała pani na Batuty, w oglądanym mieszkaniu…

Jęknęło we mnie. Musiałam mu się wręcz przeraźliwie nie podobać, skoro postanowił mnie wykończyć. Skąd, na litość boską, miałam znać nazwiska tych dwóch zboczeńców, nie przedstawili mi się, z rozmowy wywnioskowałam, że użytkują lokal na zasadzie podlewania kwiatków i wietrzenia, właścicielem nie jest żaden. Uprzytomniłam sobie, że nikt mnie nie widział w drzwiach, nawet Maćka spotkałam już na schodach. Mogłam wcale nie wchodzić do pederastów i wówczas, rany boskie, na ukrycie łupu zyskiwałam dodatkowe pół godziny. Nie, właściwie nie dziwię mu się, muszę wydawać się podejrzana, a jeśli on ma fioła na tle kumoterstwa…

– Panów nie znam – rzekłam zdecydowanie. – Ze wszystkiego natomiast widzę, że leżę martwym bykiem, chyba że znajdzie się prawdziwy sprawca. Zawiadamiam pana zatem, że osobiście zajmę się poszukiwaniem tego podleca i sam pan jest sobie winien.

– Miło mi – odparł na to dość pogodnie i na tym zakończył przesłuchanie. Zupełnie jakby chodziło mu tylko o to, żebym podjęła taką właśnie decyzję. Rozzłościłam się Niech to piorun strzeli, bez sprawcy zostanie smród, jakiś kretyn uwierzy w te cztery miliardy i nie daj Boże, złodzieje się zaczną do mnie włamywać. Rzeczywiście nie pozostaje mi nic innego, jak tylko intensywnie wdać się w dochodzenie…!

Na sekretarce wysłuchałam trochę skrzeczącej informacji, że dobija się do mnie jakaś czytelniczka. Informacja pochodziła z wydawnictwa. Spojrzałam na zegarek, jeszcze były godziny pracy, zadzwoniłam.

– Jakaś dziewczynka – powiadomiono mnie. – Błaga o pani telefon, nie może chodzić podobno, a koniecznie chce się z panią skontaktować. Niejaka… zaraz… Jola Rybińska.

Sklerozy w tym momencie nie miałam i pamięć mi działała.

– Czy ta Jola Rybińska ma telefon?

– Ma. Zostawiła numer.

– To proszę…

Jola Rybińska odezwała się od razu, tak jakby czatowała przy słuchawce.

– O Boże! – powiedziała, szaleńczo przejęta. – Więc to jednak pani! To znaczy nie, ja wcale nie jestem pewna, ja się muszę z panią zobaczyć, bardzo przepraszam, ale czy to pani była wczoraj tutaj, gdzie ja mieszkam, na Willowej?

Od początku odgadywałam, o co chodzi. Przyświadczyłam.

– No więc, ja nie wiem, co zrobić. Ja widziałam coś więcej i muszę to pani powiedzieć, bo ja nie wiem, może to pani potrzebne… Ja bym przyszła do pani, ale jeszcze nie mogę chodzić, doktor mi kazał oszczędzać nogę, więc tego…

– Powiedz mi to przez telefon. Nikt nas nie słyszy.

– Ale… Ale ja myślałam… No, że przy okazji… Nadal odgadywałam doskonale.

– No dobrze, niech będzie. Przyjadę do ciebie i podpiszę ci się na wszystkich książkach, a ty mi powiesz, co widziałaś. Tylko bez żadnych zebrań towarzyskich, bo mam mało czasu.

Zajrzałam do Janusza, nie było go, na wszelki wypadek zostawiłam kartkę z informacją, dokąd jadę, i kazałam czekać na wiadomość. Mogłam jeszcze poszukać telefonicznie Henia, ale śpieszyłam się, bo szczerze mówiąc, byłam cholernie ciekawa, co też ona takiego widziała.

Jola Rybińska czekała przy wizjerze i otworzyła mi drzwi, zanim do nich podeszłam.

– Ach, proszę pani – powiedziała, cała w wypiekach. – Tak naprawdę to ja potem podglądałam, bo takie tłumy ludzi, i wiedziałam już, że coś się stało. I widziałam, że tu przyszedł jakiś człowiek, wjechał windą i tam poszedł, do tamtego mieszkania. I wtedy wyjrzałam, całkiem nie wiem dlaczego, no dobrze, z ciekawości. Stał przez chwilę i słuchał, nawet ucho przyłożył, a potem jakby mu się coś stało, odskoczył i poleciał na dół po schodach, nie było go słychać, wcale nie tupał, więc chyba na palcach. Nasze drzwi otwierają się cichutko, nic nie skrzypią, otworzyłam i patrzyłam przez szparę, ale on o tym nie wiedział, nie usłyszał…

– I jak ten człowiek wyglądał? – spytałam surowo.

– Średnio wysoki i szczupły, ale nie wątły – odparła Jola bez namysłu. – Ja od razu wiedziałam, że to może być ważne, zapamiętałam go porządnie i jeszcze powtarzałam sobie ten jego opis przez cały czas, żeby mi się nie pomyliło. Tak od góry, to miał włosy do uszu, ciemne i proste, twarz też szczupłą, trochę kościstą, policzki i szczęka, tak te kości wyraźnie się rysowały. Brwi i oczy zwyczajne, ciemne, nos… skrzywiony to nie, ale jakby asymetryczny. Malutko. Ogolony, bez brody, bez wąsów. W kurtce był, skórzanej, glace, brązowej, rozpiętej, koszulę miał w beżowe paski, jasną Dżinsy i czarne buty. I nie miał znaków szczególnych, chociaż tak strasznie chciałam…

Sprawę dodatkowego przesłuchania Joli Rybińskiej załatwiłam bezzwłocznie. Nie musiałam łapać Henia, bo Janusz akurat wrócił do domu i podniósł słuchawkę, przekazałam mu ten pasztet. Tajemniczy szczupły osobnik przyszedł w chwili, kiedy w mieszkaniu nieboszczki Najmowej działała ekipa policyjna, usłyszał liczne głosy i zrezygnował z wizyty. Na miejscu kapitana Tyrańskiego z odnalezienia go nie zrezygnowałabym za nic w świecie…

Ciągle jeszcze tkwiło we mnie poranne przesłuchanie. Nie dziwiłam się Tyranowi i nie miałam do niego pretensji. Jeśli istotnie w przewróconym pudełku znajdowała się duża ilość złotych monet, dlaczego nie miałabym ich sobie przywłaszczyć? Posiadaczowi już nie były potrzebne, a zysk mógł się wydawać kuszący, hipotetyczne cztery miliardy każdemu zrobią dużą różnicę. Nie wykazywałam wprawdzie dotychczas żadnych skłonności złodziejskich, ale po pierwsze, on o tym nie wiedział, a po drugie, jeśli nie kradłam, to jednostkom żywym. Tu w grę wchodziły jednostki martwe.

Znalezisko, można powiedzieć, niczyje, skarbu państwa zapewne albo spadkobierców tego, co chował.

Zastanowiłam się, głęboko i uczciwie, i doszłam do wniosku, że tej kradzieży wykluczyć nie mogę. W pierwszym odruchu zapewne nie przyszłoby mi do głowy, żeby łapać mienie, ale gdybym miała czas ochłonąć i odrobinę pomyśleć, możliwe, że zagarnęłabym sobie to wszystko, uginając się pod ciężarem. Istotny problem stanowiło te dwadzieścia kilogramów, moje możliwości transportowe radykalnie kończą się na szesnastu, dwadzieścia musiałabym za sobą wlec. Nikt nie widział, żebym wlokła, ten jakiś facet, który mnie dostrzegł w holu, wychodzącą, twierdził podobno, że prawie biegłam, o sapaniu pod brzemieniem nie było mowy. W żadnym wypadku nie biegłabym z ciężarem dwudziestu kilo i właściwie to jedno powinno mnie wykluczyć.

Zaczęło mi się nagle myśleć dalej. Mogłam postąpić inaczej. Zdjąć z szyi apaszkę, zrobić tobołek, wyjść z tego mieszkania, dodźwigać to do windy… Na nic, zobaczyłaby mnie Jola Rybińska… Więc może zejść po schodach piętro niżej, tam wsiąść do windy i pojechać na górę. Jak tam wygląda, na ostatnim piętrze…? Wszystko jedno, znalazłam sobie zakamarek, schowałam tobołek, wyjechałam bez obciążenia, zamierzając wrócić po łup w sprzyjającej chwili. Leży gdzieś tam, może na strychu… Czy oni w ogóle przeszukali cały dom…?

Procedurę tę obmyśliłam pomiędzy trzecim piętrem a parterem. Wyobrażenie było tak silne, że nie wytrzymałam, postanowiłam sprawdzić jej sens.

Zapomniawszy kompletnie, że sama spowodowałam wizytę władz u Joli i lada chwila pojawi się tu ktoś z policji, zawróciłam na parterze i ponownie wsiadłam do windy. Przycisnęłam najwyższy guzik.

Ze wzruszeniem stwierdziłam, że budynek nie tylko ma strych, ale na ten strych dojeżdża winda. Miało to swoje uzasadnienie, strych zawierał w sobie suszarnię, osoba z tobołem upranej bielizny mogła wygodnie dojechać, a nie z wysiłkiem wlec się po schodach. Przyzwoicie i humanitarnie. W dodatku wcale nie było tam ciemno, świetliki w dachu rozjaśniały wszystkie pomieszczenia.

Rozejrzałam się w skupieniu. Z jednej strony były drzwi, pozbawione jakiegokolwiek zamknięcia, w drugą stronę biegł w dal całkowicie otwarty korytarz. Zajrzałam najpierw za drzwi.

Rozległe pomieszczenie mogło być suszarnią, chociaż z całą pewnością nie umieściłabym tu świeżo upranej bielizny. Kurz leżał tysiącletni, wąska drabinka w niezłym stanie prowadziła do wyłazu na dach. Myśl o przywiązaniu zdobyczy do komina błysnęła mi natychmiast, ale tej możliwości już nie sprawdzałam. Ostrożnie przeszłam w głąb tego poddasza.

Ludzie tu bywali niewątpliwie. Żadna żywa istota, poza człowiekiem, nie użytkuje i nie zostawia po sobie pustych butelek, petów, pogniecionych opakowań papierosów i tym podobnych szczątków. Wszędzie poniewierały się jakieś szmaty, rupiecie, wspomnienia po starych meblach, rozsypana balia i dziurawa miednica. Wielki stos rozwalonej makulatury w kącie. Może umieściłabym tobołek za tym stosem…? Albo nie, może lepiej pod połamanymi deskami, które niegdyś stanowiły komodę. Albo w ogóle byle gdzie w kącie, do którego, sądząc ze śladów na kurzu, nikt się od lat nie zbliżał.

Kiwnęłam głową do samej siebie, bo rzecz okazała się w pełni wykonalna. Mogłam ukraść złoto i wyjść bez niego, strych nadawał się na chwilową kryjówkę. Na wszelki wypadek postanowiłam obejrzeć jeszcze i drugą stronę, ów korytarz wiodący na koniec budynku.

Ruszyłam nim powoli. Ujrzałam dwoje zamkniętych drzwi, jedne na kłódkę, drugie na klucz. Spróbowałam, nie dały się otworzyć. Następne drzwi, nie dość że otwarte, to jeszcze w połowie oberwane z zawiasów. Zajrzałam za nie.

I w tym momencie coś nagle szurnęło gdzieś przede mną. Coś zatrzeszczało. Zamarłam.

Zanim jeszcze serce przestało mi łomotać, pomyślałam, że może kot, może szczury. Na szczęście nie boję się ani kotów, ani szczurów, nic we mnie nie zapragnęło ucieczki. Odczekałam chwilę. To coś zatrzeszczało jakby dalej, w następnym pomieszczeniu. Z tego pierwszego prowadziły do niego drzwi, ściśle biorąc, sam otwór drzwiowy, bez skrzydła, zatrzeszczało za nim.

Poruszyłam się, odetchnęłam, ostrożnie podeszłam do otworu i wystawiłam głowę. Nic mnie w tę głowę nie walnęło, z opóźnieniem przyszło mi na myśl, że mogło walnąć i może nawet powinno. Znów pomieszczenie strychowe, można powiedzieć pokój na poddaszu, jakieś stare legowisko w kącie, trochę zdewastowanych mebli. Nie do uwierzenia, że to wszystko razem przez tyle lat nie zostało zaadaptowane na jakąś pracownię, nadawało się doskonale. Postąpiłam krok dalej.

Teraz zaskrzypiało na korytarzu. Zamarłam ponownie i zawahałam się. Przypomniałam sobie, że korytarz ma podłogę z desek, skrzypnięcie brzmiało typowo. To już nie kot i nie szczury…

Ktoś pętał się po tym strychu równocześnie ze mną, możliwe, że któryś z nielegalnych sublokatorów, siejących za sobą flaszki po wódce. W błysku natchnienia postanowiłam udawać lokatora legalnego, niech tamten się boi, a nie ja. Poza tym obejrzałam co trzeba i nie mam tu już nic do roboty…

Cofnęłam się i stanowczym krokiem, bez żadnych ostrożności, skrzypiąc tą podłogą niemiłosiernie, przeszłam z powrotem na korytarz. Spojrzałam w prawo. Na samym końcu, już blisko windy, mignęła mi ludzka postać, szczupła, w spodniach, dziewczyna albo chłopak, żaden zbój Madej, nic zwalistego, zręczna, błyskawicznie uciekająca sylwetka. Ruszyłam za nią, nie wiadomo po co.

Kiedy dotarłam do windy, sylwetka zbiegała już po schodach piętro niżej. Winda jechała właśnie do góry, jak na zamówienie. Zawahałam się, lecieć piechotą na dół w pogoni za tajemniczą postacią, to do niczego, na obcasach jej nie dogonię, a windą…? Przycisnę parter, a postać przeczeka mój zjazd na byle którym piętrze i wróci na górę. Nie mam szans i nawet próbować nie warto.

Zanim dojechałam do parteru, przyszły mi do głowy kolejne dwa pomysły, jakoś ta winda sprzyjała pracy myślowej. Jeśli zadołowałam złoto na strychu, jeśli moje mieszkanie zostało już przeszukane, teraz może przyszłam zabrać łup i wracam obarczona ciężarem. Nie mam ciężaru, powinni mnie obejrzeć liczni świadkowie, żeby nie zalęgły się następne podejrzenia, powinnam wyjść stąd w towarzystwie obcej osoby, powinnam się pokazać policji, która zapewne urzęduje już u Joli Rybińskiej… Równocześnie szczupła sylwetka skojarzyła mi się z uzyskaną przed paroma minutami informacją; Jola widziała pod drzwiami szczupłego osobnika, może to on się pętał po strychu, może jednak należało go dogonić…

Pełna wahań wyszłam z windy na parterze i jedno z moich życzeń zostało zaspokojone. Natknęłam się na Henia, który właśnie przybył przesłuchać Jolę. Ucieszyłam się, kazałam popatrzeć na mnie porządnie i z uwagą, nie wyjawiając przyczyny tych oględzin. Henio spełnił rozkaz z lekkim roztargnieniem i powiedział, że się śpieszy do Joli. Zaraz potem rozstaliśmy się, wyszłam na ulicę, a on pojechał na górę.

Na chodniku przed domem zatrzymałam się, bo świadectwo Henia wydało mi się nagle niewystarczające. Zna mnie prywatnie, skąd mam wiedzieć, czy Tyrański mu uwierzy? Potrzebny byłby jeszcze ktoś obcy. Obejrzałam się na drzwi i w tym momencie na ulicę wybiegła dziewczyna w spódniczce mini, w wyjątkowo zgrabnych czółenkach, z jakimś pakunkiem pod pachą. Zdążyłam zauważyć jej urodę, po czym gwałtownie zaintrygował mnie pakunek, który wyglądał tobołkowato. Na tobołki byłam właśnie uczulona.

Nie uginała się pod nim i nie stękała w pocie czoła, przeciwnie, jej pakunek wydawał się lekki. Przyciskała go do siebie łokciem, niemożliwe, żeby zdołała w ten sposób utrzymać ciężar dwudziestu kilo. Zniecierpliwiłam się nagle, machnęłam ręką na podejrzenia Tyrana, chce się mnie czepiać, niech mu będzie, ruszyłam przez jezdnię do samochodu. Dziewczyna poszła szybkim krokiem ku Puławskiej i znikła mi z oczu.

Z kolejnym donosem Henio przybył dopiero po dziewiątej wieczorem. Nie do mnie, rzecz jasna, tylko do Janusza, gdzie akurat byłam obecna.

– Już po sekcji – oznajmił, wzdychając. – Zrobili piorunem. Duża polka i jakoś dziwnie wyszło. Wiemy, od czego umarł ten Rajczyk.

– No? – spytaliśmy obydwoje równocześnie. Henio znów westchnął, wzruszył ramionami i przez chwilę wyglądał tak, jakby miał ochotę splunąć, w czym przeszkodziło mu dobre wychowanie.

– Muchomory.

– Co?

– Muchomory. Takie grzyby.

– Zeżarł? – zdumiał się Janusz i mimo woli rzucił okiem na słoik marynowanych pieczarek, które właśnie postawił na stole, bo spodziewając się wizyty, czekaliśmy z kolacją.

– Właściwie zeżarł. To znaczy, przyjął doustnie, najprawdopodobniej bezwiednie i w postaci płynnej.

– Mógłbyś mówić jak człowiek?

– Kiedy mi głupio. Ktoś go chyba otruł, może denatka, a może ta jakaś inna baba. Bardzo silny wyciąg z muchomorów, ekstrakt można powiedzieć, znajdował się w jednej zakorkowanej butelce, w jednym rondelku na kuchni, w jednej filiżance po kawie, w dzbanku i w nieboszczyku. Denatka tej kawy nie piła, w drugiej filiżance były ziółka. Zaparzona szałwia z miętą i z rumiankiem.

– A w koniaku?

– Z koniakiem jeszcze głupiej. We flaszce czysty jak łza. A w jednym pełnym kieliszku z luminalem. A może to coś trochę innego, w każdym razie środek usypiający.

– I kto ten środek wypił?

– Nikt.

Trochę ta informacja wydała nam się ogłuszająca. Zażądaliśmy wniosków, żeby je skonfrontować z własnymi. Henio usiadł przy stole, wygrzebał sobie widelcem jedną pieczarkę, obejrzał ją z powątpiewaniem i zjadł. Wygrzebałam sobie drugą i też zjadłam, żeby go uspokoić. Chyba uczyniłam słusznie, bo patrzył mi w zęby dość podejrzliwie.

– Ten straszny gówniarz znów miał rację – rzekł z niechęcią. – Czepiał się kuchni i czepiał. Odtworzyliśmy w pewnym stopniu sytuację i musiało to wyglądać następująco: przyszedł Rajczyk z flachą, razem siedzieli przy stole w pokoju i pili koniak; kawę i ziółka. Przedtem oczywiście ktoś musiał tę kawę zaparzyć i doprawić muchomorem, prawdopodobnie denatka, bo na dzbanku i rondelku odciski palców tylko jej. Na butelce także drugiej osoby, dość stare i przykurzone. Kto komu doprawił koniak, nie ma sposobu odgadnąć, bo kieliszki mieli w ręku oboje, i on trzymał ten z luminalem, i ona. Po muchomorze złapali babę od razu na stół i w pierwszej kolejności załatwili treść żołądka. Zauważyła może, że coś jej wrzuca i tego drugiego kieliszka koniaku już nie tknęła. Następnie sprzątnęła ze stołu, nie wszystko razem, bo nie używała tacy, wyniosła część naczyń do kuchni, niczego nie zdążyła umyć, zapewne zawróciła do pokoju po resztę i wtedy on jej przyłożył w progu młotkiem. Odniósł do kuchni butelkę z resztą koniaku, jej odcisków palców na tej butelce nie ma. Cukiernica została na stole.

– Żeby się dostać do kuchni, musiał przez nią przełazić – zauważyłam z niesmakiem.

– Musiał – przyświadczył Henio. – Przelazł takim jednym dużym krokiem i z powrotem tak samo. Po czym od razu zabrał się do roboty. Ona nie zginęła na miejscu, żyła jeszcze z tą rozbitą głową co najmniej pół godziny, jego zaś muchomor rąbnął w momencie, kiedy się podniósł ze skarbem w objęciach. Przedtem tę szkatułkę otworzył, klęczał przy tym na tej kupie gruzu, do otwierania użył takiego malutkiego wytryszka, zapewne obejrzał zawartość, przymknął wieko, wstał i padł. Wieko się otworzyło i zawartość wyleciała.

– Nie zamknął z powrotem na kluczyk? – spytał Janusz.

– Nie, nie dało się. Sprawdziliśmy. Otwierał z trudem, ten wytryszek mu się skrzywił i nie zamykał. No i gdzie padł, tam umarł. W ten sposób czas śmierci wypada im mniej więcej w tym samym momencie i większość śladów wskazuje, że pozabijali się nawzajem, co daj Boże, amen. W takim wypadku sprawca byłby z głowy, ale niejasności pozostają.

Niejasności pchały się wręcz natrętnie. Wysypane złoto powinno było leżeć obok denata, tymczasem gdzieś zniknęło i samo nie wyszło. Drzwi zastałam uchylone, niemożliwe, żeby siedzieli w mieszkaniu przy otwartych drzwiach i niemożliwe, żeby przy otwartych drzwiach Rajczyk rąbał ścianę. Musiał tam być zatem ktoś trzeci. Nawet kwestia zabicia nieboszczki Najmowej nie została w pełni rozstrzygnięta, bo posługując się młotkiem przy robotach rozbiórkowych, Rajczyk dokładnie zatarł wszelkie ślady, jakie mogły znajdować się na trzonku. Możliwe, że ten ktoś trzeci posłużył się muchomorem. Liczne odciski palców płci żeńskiej dopuszczały jeszcze i taką możliwość, że Rajczyk miał wspólniczkę. Razem zaplanowali unieszkodliwienie świętej pamięci Najmowej, zamierzali ją uśpić, nie dało się, zatem trzasnęli, następnie zaś wspólniczka pozbyła się go podstępnie za pomocą grzybka. Brała udział w przyjęciu przy stole, piła cokolwiek, kawę, koniak czy ziółka, potem swoje naczynia umyła i schowała, resztę zostawiając nie tkniętą dla zmylenia przeciwnika. W końcu zabrała skarb i uciekła, nie przejmując się drzwiami.

– Siostrzenica – mruknął Janusz. – Macie ją już?

– Chałę mamy – odparł Henio smutnie. – Też przypuszczamy, że to ona, ale na razie jest nieuchwytna. Okazuje się, że nikt nie wie, jak ona się nazywa. Imię owszem, Katarzyna, ale nazwiska brak.

Zgodnie wyraziliśmy ogromne zdumienie. Henio spożył kolejną pieczarkę ze zrazikiem wołowym i wyjaśnił:

– Otóż tam był jakiś melanż. Prawie dwadzieścia lat temu denatka zameldowała u siebie dziecko siostry i ktoś bezmyślnie wpisał temu dziecku jej nazwisko. Najma. Tymczasem o żadnej adopcji nic nie wiadomo, a skoro Najmowa była wdową i miała nazwisko po mężu, jej siostra nie mogła się nazywać tak samo. Więc coś nie gra. Chodziła ta dziewczynka do szkoły, w szkole też występowała jako Katarzyna Najmówna. Podobno w chwili otrzymania matury dokonała jakiegoś sprostowania, podobno pokazała metrykę, ale załatwiała to z facetką, która wyjechała chyba na zawsze gdzieś za granicę Nauczycielka. I nikt nie wie, jakie było to jej prawdziwe nazwisko. Wyprowadziła się od Najmowej jakieś dwa lata temu, gdzieś mieszka, gdzieś pracuje albo studiuje, może wyszła za mąż, a może też wyjechała, diabli wiedzą…

– Skąd wiadomo, że nauczycielka wyjechała na zawsze?

– W szkole powiedzieli. Tylko ze szkoły pochodzą te niejasne informacje o innym nazwisku, a uzyskaliśmy je dzisiaj w południe.

– Nauczycielka gdzieś mieszkała?

– Myślisz, że może jakaś rodzina…? Dadzą adres, napisać, albo zadzwonić…?

– No pewnie. Przez dwa lata nie zapomniała chyba machlojki z maturą? I nazwisko uczennicy też może pamiętać.

– Dawny adres nauczycielki w szkole podali, pójdę tam. Prawdę mówiąc, Konopiak już był, bo on to zbierał, ale nikogo nie zastał i niczego się nie dowiedział.

– A sąsiedzi…?

– Obok nauczycielki mieszka jakaś wstrętna baba, która w ogóle nie chce rozmawiać. Pracuje w domu, więc była obecna i na wszystkie pytania odpowiadała, że nie ma czasu i nic o niczym nie wie. Konopiak twierdzi, że megiera i aż miał ochotę za kudły ją zawlec do komendy. Wypchnęła go za drzwi. Źle wybrał porę, ja tam pójdę pod wieczór. Podejrzana ta siostrzenica jak cholera, ale nawet gdyby nie, też ją trzeba znaleźć. Podobno bywała;u tej swojej ciotki dość często, a teraz nagle znikła…

– Jak często? – przerwałam. – To dopiero dwa dni. Może przyjdzie jutro?

– Takie cuda zdarzają się rzadko – odparł Henio z rozgoryczeniem. – Ile roboty by nam zaoszczędziła, to ludzkie pojęcie przechodzi. Przez biuro ewidencji ludności można szukać, bo mamy imię, datę i miejsce urodzenia oraz imiona rodziców. Także nazwisko panieńskie matki w tej administracji się plącze, Kocińska, a bajzel tam nie z tej ziemi, to jest ta administracja, z której parę lat temu cały personel poszedł siedzieć za handel pustostanami.

– A w domu? U denatki? Nie ma żadnych dokumentów tego dziecka?

– A cholera wie. Tam, gdzie szukaliśmy, nie było ani świstka, ale najprawdopodobniej wyprowadzając się, zabrała wszystko ze sobą. I śmieszna rzecz, nie było ani jednego zdjęcia.

– Tej dziewczynki?

– W ogóle ani jednego.

– Gdzieś ukryła…

– Gdzie, u diabła? Zdjęcia w materacu zaszyła? Rozumiem forsę, złoto, ale fotografie…? Co prawda, w zasadzie rzetelnego przeszukania nie przeprowadzano, bo nie ma podstaw, ale w tej sytuacji…

– W szkole – podsunęłam.

– A owszem, w szkole. Konopiak nawet spytał i pokazali mu zbiorowe zdjęcie całej klasy maturalnej, i kochana Kasia to jest akurat ta, która schyliła głowę. Kawałek włosów jej widać zza pleców, czy tam zza ramienia koleżanki.

– Znajomi…

– Ta piekielna baba w ogóle nie miała żadnych znajomych, przyjaciół, rodziny, nic kompletnie, z sąsiadami nie utrzymywała stosunków. No, sąsiedzi zazwyczaj dużo wiedzą… Kiedyś podobno, dawno temu, ktoś tam czasem bywał, jakieś osoby, których nikt nie pamięta, a do ostatnich czasów tylko jedna baba i zgadujemy, że Rajczyk. Jedna sąsiadka widziała Rajczyka raz, możliwe, że się specjalnie starał nie włazić na ludzkie oczy…

Trochę mnie rozpraszały zraziki, które Henio pożerał tak, jakby od tygodnia nie miał nic w ustach. Z grzeczności usiłowałam nie przyglądać mu się zbyt nachalnie i przeszkadzało mi to w myśleniu, szczególnie że spostrzeżenia natury żywnościowej wysuwały się na pierwszy plan. Przysięgłabym, że przychodzi tu mniej dla wymiany poglądów z Januszem, a więcej z głodu i wykorzystując ten fakt, mogłabym zyskiwać pełną wiedzę o dochodzeniu. Zajęta rozważaniem tej możliwości, zapomniałam o zamiarze wyjawienia mu swoich odkryć w kwestii strychu.

– Mogli się pozabijać wzajemnie nawet dziesięć razy – kontynuował z rozgoryczeniem. – Nie zamknie się sprawy, w której okoliczności dodatkowe są kompletnie nie tknięte. Kradzież nastąpiła, to pewne, obecność osób trzecich stwierdzona, Bóg raczy wiedzieć, co się tam działo naprawdę. Z tych osób trzecich, pani jedna istnieje.

– Wyrazy współczucia – mruknęłam. – Nic dziwnego, że Tyran się mnie czepia. W końcu będzie musiał…

Chciałam powiedzieć, że przymknąć mnie, ale Henio mi przerwał.

– Tak – rzekł smutnie. – Taką możliwość można sobie wyobrazić. Zna pani mnóstwo ludzi, ma pani przyjaciół i tak dalej. Zarobiła pani pięć minut na tych objazdach, skoczyła pani do którejś znajomej jednostki, zostawiła pani towar i cześć. Owszem, zgadza się, że ten facet od skrzynki listowej w pewnym stopniu psuje Tyranowi koncepcję, bo to faktycznie musiało nieźle ważyć, a pani wybiegła, ale może on źle widział. Świadkowi da się wmówić wszystko.

– Zostanę oskarżona, a on potem przed sądem zezna, że potykałam się pod naciskiem ciężaru i zrobiło to na nim wrażenie, że biegłam. Pośpiech zrozumiały. Mam sporządzić spis wszystkich znajomych?

– Nie, tego właściwego i tak pani ominie. Poza tym to nie ja wymyśliłem, tylko Tyran.

– Zwariował – zaopiniowałam z niesmakiem i znów przypomniało mi się, że miałam coś Heniowi powiedzieć. I znów mi umknęło, co to było takiego.

– Przestańcie się wygłupiać – zażądał Janusz. – Trzeba znaleźć siostrzenicę. Zaraz, może by tak przez panieńskie nazwisko ciotki? Jej siostra nazywała się tak samo, wyszła za mąż…

– Niby można – zgodził się Henio smętnie. -Tylko że panieńskie nazwisko matki tej siostrzenicy mamy i to wcale nie jest panieńskie nazwisko Najmowej. Chyba to taka siostrzenica trochę przyszywana. Niemożliwe jest zostawić ją odłogiem, bo Jacuś już ją przyklajstrował na mur i bez niej się nie obejdzie.

– No to mogę wam pogratulować. Mityczna postać, bez twarzy i bez nazwiska…

Siostrzenica…! Doskonały pomysł, który ucieszył mnie szaleńczo. Jej udział w całej imprezie mógł zdjąć ze mnie te wszystkie głupie podejrzenia. Nie ja, tylko ona, a w końcu sama najlepiej wiedziałam, co zrobiłam. Ukradłam to złoto, czy nie…

Pojechałam do szkoły. Znalazłam wychowawczynię klasy, która z maturą w ręku zeszła jej z oczu zaledwie dwa lata temu. Powinna ją jeszcze pamiętać!

Pamiętała.

– To była taka… dziwna dziewczynka – powiedziała, zawahawszy się w środku zdania. – Wie pani, chciałam powiedzieć nieszczęśliwa, ale to określenie by do niej nie pasowało. Miała w sobie coś, co nie poddawało się nieszczęściu, nie wyzwalała litości, chociaż jej życie było chyba okropne. W pełni wierzę w to, co mi powiedziała. Przyszła do mnie, w dziewiątej klasie wtedy była, z prośbą o pomoc. Chciała czytać książki. Dostała dwójkę z fizyki, bo na lekcji czytała i fizyczka zdenerwowała się trochę, i Kasia przyszła zrozpaczona. Miała uwagę w dzienniczku, powiedziała, jak wygląda jej egzystencja u ciotki, ta ciotka musiała być chyba bardzo wypaczona umysłowo i charakterologicznie, mam wrażenie, że można ją było określić mianem moralnej sadystki i Kasia była gotowa raczej uciec, albo skoczyć do Wisły, niż tę uwagę pokazać. Na ogół nie miewała uwag, uczyła się dobrze. Wyjaśniła mi wiele spraw, nigdy w życiu ciotka nie kupiła jej żadnej książki, Kasia czytała te, które znajdowały się w domu, podobno po jej rodzicach, a i z tym miała trudności. Lekturę obowiązkową pożyczała od koleżanek, inne książki też, ale żadnej nie mogła zanieść do domu, więc czytała w szkole i błagała, żeby jej za to nie karać. Przysięgała, że więcej na żadnej lekcji już czytać nie będzie, a tym razem musiała książkę szybko oddać i dlatego tak się wygłupiła na fizyce. To były jej własne słowa. Niech jej pani Pistrzakowa pozwoli odpowiadać, to fizyczka właśnie, i niech anuluje tę dwójkę, bo życia nie będzie miała do reszty. Uwzględniłam to, porozmawiałam z panią Pistrzakową, uwaga została wykreślona z adnotacją, że wpisana omyłkowo. Sprawdziłam, oczywiście… Z różną młodzieżą ma się do czynienia w naszym zawodzie, sprawdzać trzeba. Zgadzało się, nigdy żadna koleżanka Kasi nie odwiedziła, nigdy Kasia nie była u żadnej w domu. Nigdy nie miała pieniędzy, dziewczynki kupują sobie jakieś drobiazgi, ozdoby, słodycze… Istotnie, Kasia nigdy. Więc z pewnością coś było nie w porządku. Równocześnie wyskoczyła sprawa rysunków, Kasia była wyjątkowo uzdolniona, rysowała świetnie, malowała z ogromnym wyczuciem, zainteresowała się nią pani Jarzębska, nauczycielka rysunków, poufnie powiedziała mi, że ona sama tej dziewczynce zdolnościami do pięt nic sięga. Miały lekcje dodatkowe, pani Jarzębska robiła to za darmo, a ja się przyczyniłam, no, dopomagałam w oszustwie. Nieszkodliwym, doprawdy… Kasia mianowicie musiała wmówić tej swojej ciotce, że ma więcej godzin lekcyjnych i zostawała dłużej w szkole, godzinę albo dwie. Tylko w ten sposób mogła się uczyć rysunku. Wiem, że po maturze zamierzała pójść na ASP…

Wytworzyłam sobie w umyśle jakiś obraz Kasi. Widziałam jej dom i widziałam ciotkę, co prawda w chwili niezbyt korzystnej i w nie najlepszym stanie, ale bez trudu mogłam sobie wyobrazić życie dziecka w tych warunkach. Najpierw dziecka, a potem młodej dziewczyny. Zdziwiło mnie nie to, że Kasia nie pokazuje się trzeci dzień, tylko fakt, że pokazywała się w ogóle kiedykolwiek. Co, u Boga ojca, ciągnęło ją do tej upiornej ciotki…?!

– Pani Jarzębska bardzo się z nią w końcu zaprzyjaźniła – ciągnęła pogrążona we wspomnieniach wychowawczyni. – To była młoda kobieta, wiekiem się tak bardzo nie różniły, może osiem lat… Nic nie wiem o tym nazwisku na maturze, no, powiem pani prawdę prywatnie, nie chciałam wiedzieć. Całą szkołę dziecko przechodziło pod fałszywym nazwiskiem, ja nie wiem, jakie komplikacje mogą z tego wyniknąć, a między nami mówiąc, matury wypisywała właśnie pani Jarzębska, bo to trzeba ładnie i kaligraficznie… Do dyrektora ta sprawa w ogóle nie doszła, podpisywał hurtem, nie patrząc, więc w rezultacie tylko pani Jarzębska…

Dawny adres pani Jarzębskiej dostałam wczoraj od Henia, ale potrzebny mi był jak dziura w moście. Chciałam uzyskać adres obecny.

– A rodzina pani Jarzębskiej…

– Miała jakąś, ale dalszą. Komplikacje z mężem, tak mi się wydaje, że chyba do niego pojechała, on się urządził w Stanach, ale pewna nie jestem. Tu mieszkała sama, w kawalerce.

– Tą kawalerką ktoś się opiekuje? Wynajęła ją?

– Pojęcia nie mam. Nikt ze szkoły w każdym razie…

Odczepiłam się od byłej wychowawczyni. Kawalerką pani Jarzębskiej stanowiła punkt zaczepienia. Złapać osobę, która tam bywa, porozumieć się z nią, może kartkę zostawić w dziurce od klucza… Henio też się tam pcha, może on dopadnie osoby…

Henio był na etapie badań różnorodnych. Nie mogąc znaleźć istot żywych, uciekł się do przedmiotów martwych i zdołał stwierdzić, że mieszkanie na Willowej stanowiło własność nieboszczki. Po jej śmierci przechodziło na siostrzenicę prawie automatycznie, po przeprowadzeniu postępowania spadkowego, które nie powinno nastręczać trudności. Kompletny brak rodziny i zameldowanie tam Kasi przez całe życie upraszczały procedurę. Już chociażby z tego względu siostrzenica musiała się objawić.

– Byłem tam dopiero co, prosto od niej przyjechałem – rzekł ponuro, siadając przy stole Janusza. – Ciągle nikogo nie ma, a co do baby obok, Konopiak miał rację, nieużyta, wściekła megiera, nic nie widzi, nic nie słyszy i nie obchodzą jej sąsiedzi. W ogóle tam nikt nic nie wie, mrówkowiec cholerny, ludzie się prawie nie znają, wszystko element pracujący. Zameldowana jest ciągle ta nauczycielka, Jarzębska. Nie będę jej przecież szukał po całych Stanach Zjednoczonych!

– Rajczyk – podsunął zachęcająco Janusz. -Wdowiec, dorosła córka zamężna, mieszka w Natolinie, ale miał stałą przyjaciółkę. Bywali u siebie, pani Właduchna niejaka, czarna i fertyczna, blisko mieszka.

– Skąd wiesz?

– Włączyłem się w dochodzenie prywatnie. Tam jest trochę lepiej, sąsiedzi chętnie plotkują, więcej na razie nie zdążyłem, ale rekomenduję ci Rajczyka. Coś tam węszę podejrzanego…

Zabrakło mi papierosów, stwierdziłam, że zabrałam pustą paczkę, podniosłam się i powstrzymałam Janusza.

– Siedź, sama pójdę. Nie znajdziesz.

Przeszłam do własnego mieszkania i już otwierając drzwi, usłyszałam telefon. Dzwoniła Jola Rybińska, której zostawiłam swój numer, jeszcze bardziej przejęta niż poprzednio.

– Proszę pani, ja bardzo przepraszam, że tak późno, ale przed chwilą, no nie, z godzinę temu, była tu pani Krysia, ja już dzwoniłam wcześniej, ale pani nie było i pani Krysia mówiła takie różne rzeczy…

Przerwałam jej.

– Kto to jest pani Krysia?

– To ta pani, która przychodziła do pani Najmowej co miesiąc, albo nawet częściej, ja to już teraz wiem, bo ona sama mi powiedziała. Tam takie pieczęcie wiszą na drzwiach i pani Krysia zapukała do nas, żeby się dowiedzieć, co się stało i była okropnie wstrząśnięta. Ja jej wszystko powiedziałam, że to zbrodnia i tak dalej, i pani Krysia powiedziała, że mnóstwo wie i ma różne takie straszne podejrzenia, i powiedziała, że sama pójdzie do policji, aleja nie wiedziałam, gdzie się powinna zgłosić, ani do kogo, więc się zgłosi najpierw do pani, ja bardzo przepraszam, dałam jej pani numer, bo pani może to się przyda, ja nie wiem, ale pani chyba potrzebne są zbrodnie…

Nie komentując tych osobliwych potrzeb, spojrzałam na aparat i dopiero teraz zauważyłam, że sekretarka mruga. Powstrzymałam Niagarę w słuchawce.

– Czekaj, kochana, rozumiem, co mówisz, wyłącz się. Widzę, że mam tu coś nagrane, może to ta pani…

Damski głos z sekretarki powiedział głośno i wyraźnie:

– Nazywam się Krystyna Pyszczewska. Dzwonię w sprawie morderstwa w domu pani Najmowej. Znałam ją dobrze. Mój numer telefonu jest sześćset dwadzieścia osiem, czterdzieści cztery, piętnaście. Proszę się ze mną porozumieć jak najszybciej. Dziękuję, do widzenia.

Udało mi się zapisać numer i doniosłam tę zdobycz do mieszkania obok. Henia poderwało. Godzina była jeszcze względna, zaledwie dziesiąta.

Pani Pyszczewska czekała chyba z ręką na słuchawce, bo podniosła ją, zaledwie zdążyło brzęknąć. Henio przedstawił się jej elegancko, Janusz włączył głośnik, słuchaliśmy wszyscy troje.

Pani Pyszczewska wylewała z siebie emocje.

– …mogę powiedzieć, że tylko rabunek, panie poruczniku, to była bardzo bogata kobieta i wszystko trzymała w domu, ona się z tym ukrywała, no, chyba ktoś musiał wiedzieć, ale Boże drogi, co za potworna historia, może i była stara, ale to okropne, okropne! Ja dużo wytrzymam, ale prawie palpitacji dostałam, to aż trudno uwierzyć, co za bandytyzm na każdym kroku, ale ja bym wolała zeznawać osobiście, bo przez telefon to nigdy nie wiadomo, a ja bym mogła więcej powiedzieć, bo dowiedziałam się przez przypadek…

Henio stracił cierpliwość, chociaż zachwyt bił z niego wielki. Przerwał.

– Przepraszam panią, chwileczkę, ale może pani wie także, co się dzieje z siostrzenicą denatki…

– Jezus Mario, co za słowo okropne, Boże jedyny, aż mi tchu zabrakło! To przerażająca rzecz, biedna Kasia…

– Pani ją zna?

– No pewnie, od dziecka małego, co to za wstrząs dla niej, a kłopotów ile, chociaż z drugiej strony tak mi się wydaje, że chyba odetchnie i nareszcie jakaś sprawiedliwość ją spotka…

– Momencik, proszę pani. Czy pani może mi powiedzieć, gdzie ta Kasia mieszka i jak brzmi jej nazwisko?

Słuchaliśmy w napięciu. Pani Pyszczewska na trzy sekundy zamilkła, po czym w jej głosie zabrzmiało lekkie zakłopotanie.

– Gdzie mieszka, to nie wiem, ona się tak jakby wyprowadziła trochę, a co do nazwiska, proszę bardzo. Kasia nazywa się Piaskowska. Ona u jakiejś osoby zamieszkała, mnie się wydaje, że to jej nauczycielka, wyjechała podobno i Kasia mieszkaniem się opiekuje, wcale jej się nie dziwię. Ale ona często na Willowej bywa, to jak to, jeszcze nie przyszła…?

– Pani zeznania są bardzo istotne – przerwał znów Henio z rumieńcem podniecenia na twarzy. – Osobiście, ma pani zupełną słuszność, że tak będzie lepiej, czy pani może jutro rano…

Pani Pyszczewska zgodziła się na wszystko. Z wyraźną niechęcią zakończyła rozmowę, gotowa kontynuować zeznania w dowolnym miejscu, natychmiast albo o szóstej rano. Henio odłożył słuchawkę i odetchnął głęboko.

– No to już wiemy. Jednak ta nauczycielka. Graniczna cztery, mam telefon i będziemy do niej dzwonić na okrągło. Nikogo tam nie ma w domu, ale to w dzień, nie próbowało się dotychczas w nocy albo na przykład o piątej rano. A ona może późno wraca. Człowieka nie postawię, bo personelu brakuje, chyba że dzielnicowy popatrzy… Jeżeli w najbliższym czasie w domu się nie pojawi i na Willową nie przyjdzie, nie ma siły, uciekła znaczy i podejrzenia się potwierdzą. A Rajczyka załatwimy swoją drogą…

– To była wstrętna baba, panie inspektorze, chociaż świętej pamięci, ale powiem. Chciwa, skąpa i taka jakaś… jadowita. Przyznam, owszem, pożyczyła mi pieniądze, to już dawno było, a ja wtedy gwałtownie potrzebowałam do interesu, żadna tajemnica, kosmetyczną firmę rozwijałam, proszę bardzo, do tej pory idzie doskonale, odpukać, coraz lepiej, i procent jej obiecałam. Nie lichwa, znaczy owszem, lichwa to była okropna, ale nazywało się, że ona do spółki weszła. I dochód będzie miała. No i miała, że daj Boże każdemu, ostatnia rata mi jeszcze została i z tą ratą właśnie wczoraj przyszłam. Inflacja nie szkodziła, bo ja się z nią liczyłam w dolarach. Raz się spóźniłam jeden dzień, na grypę wtedy leżałam, i już alarm, przyleciała jak taka harpia, już mi komornika chciała nasyłać, bo to legalnie było załatwione, na papierze, awanturę mi zrobiła, z gorączką się podniosłam, żeby jej tę gębę zatkać, nienasyconą. To dziecko nieszczęsne wzięła, myśli pan, że dobrowolnie, z dobrego serca? Akurat. Serce to u niej siedziało w kieszeni. Ona, ta dziewczynka, majątek miała po rodzicach i babce, bo to kiedyś bogata rodzina była, zabrała ten majątek, w dolarach, w złocie, w biżuterii, a dziecko jak ostatnia nędza chodziło i byle ochłapy jadło. Aż jej to w końcu powiedziałam, może i zbuntowałam ją trochę, ale tak miała tego dosyć, że się wyniosła jak stała. Nic nie wzięła z domu, chociaż więcej niż połowa była jej własna, ale teraz, daj Boże, wszystko odziedziczy. Ja sama zaświadczę, jak będzie trzeba. Oni dom mieli przed wojną w Konstancinie i jeszcze taką willę w Rybienku, z ogrodem, ja tę rodzinę znałam od urodzenia, bo moi dziadkowie u nich służyli, no, potem się to zmieniło, ale znajomość została. I to wszystko byli porządni ludzie, dobrzy, tacy życzliwi, z sercem, i tylko ta jedna megiera się wyrodziła. To nie ciotka żadna, to babka, znaczy rodzona babka tej Kasi to była jej siostra…

Ten Rajczyk…? A jakże, wiem, kto to taki. Aferzysta. Taki skryty hochsztapler. Do niej przychodził, bo też wiedział o pieniądzach i wedle mojego zdania, chciał z niej co wyciągnąć. Może ukraść zwyczajnie. A ona go przyjmowała, bo ją mamił dziadkiem, o tym dziadku coś wiedział, a dziadek podobno miał swoje siupy, no nie, wiem z pewnością, że miał, i tak prawdę mówiąc, z majątkiem coś nakręcił Zaraz po wojnie to oni prawie w nędzy byli, a dlaczego. A dlatego, że dziadek w ziemskim banku chował. Jako dziecko słyszałam, więc tak szczegółowo nie wiem, ale podobno wszystkie pieniądze z banków poodbierał i pochował gdzie popadło, tuż przed samą wojną, a możliwe, że już bomby leciały, a on majątek zabezpieczał. No i ten Rajczyk powiadał, że znał tego, co skrytki różne murował i spróbuje się jeszcze wywiedzieć, gdzie dziadek co wetknął, bo nie wszystko znaleźli. Nieprawda. Dziadka majątek wydobyli, nie, źle mówię, nie dziadek chował, tylko pradziadek…

No dobrze, niech będzie po kolei. Więc pradziadek, ile mógł mieć…? Z pięćdziesiąt parę, może sześćdziesiąt lat, te wille i domy na syna przepisał, a resztę, mówię, pochował. Nikt nie wiedział gdzie, syn też nie biedny, dobrze zarabiał, więc się nie czepiał i żonę miał z dobrej rodziny. Ta żona to właśnie była babka rodzona Kasi i siostra tej Najmowej. No i po wojnie, pradziadek jeszcze żył, ale sklerozy dostał, jakoś to tak piorunem poszło, że w rok jeden wszystko pozapominał. Z trudem z niego coś tam wydobyli, z tego jego głupiego gadania, no i odzyskali majątek, chociaż może i rzeczywiście niecały, a ta reszta przepadła. Dziadkowie Kasi jedną córkę mieli, wyszła za mąż, mąż był obrotny, z wykształceniem, a do tego też mu coś po rodzicach zostało, chociaż już nie żyli, cała rodzina zginęła przez wojnę. Dziadek Kasi też umarł, babka sama została, więc z nią zamieszkali, wielkie mieszkanie to było, bardzo piękne, na Filtrowej, ledwo parę lat, bo razem zginęli w katastrofie samochodowej. Ci rodzice Kasi. Babka na serce była chora, tej swojej siostrze dziecko i wszystko przekazała i też umarła. I w ten sposób, jakby się jeszcze co po pradziadku znalazło, to Najmowej nic do tego, Kasia w prostej linii dziedziczy, bo pradziadek po dziadku, a nie po babce. Czyli dziadek, syn tego pradziadka, to był tylko Najmowej szwagier, a nie żadna rodzina. No i Rajczyk o tym pradziadku właśnie gadał, a Najmowa z chciwości ciągle się spodziewała, że jeszcze co odnajdzie. Teraz już widać, o co mu chodziło, a skąd, pojęcia nie miałam, że tam skarb zamurowany, ale już wcześniej wiedziałam, przez różne znajome osoby, że on takich rzeczy szuka. A co, myśli pan, że to głupota? Nic podobnego, po starych domach do dziś dnia różne takie rzeczy leżą, po meblach nawet czasem, a tego Rajczyka jakiś krewny, wuj może, był murarzem, nie byle jakim, tylko fachowcem i wiem, że przed śmiercią opowiadał, jakie to skrytki robił. Tylko nie mówił gdzie, ale możliwe, że Rajczyk coś od niego wyciągnął. Z jakimś drugim tak szukają, spółkę założyli. Zbir jeden. Ja to powiem panu, że chyba nawet bałam się go trochę, widać jakoś było, że do wszystkiego zdolny…

O Boże, te grzyby…! No dobrze, powiem, bo i tak na jaw wyjdzie, ale przecież w życiu do głowy by mi nie przyszło…! Że Rajczyk, tak, ale że ona…? Ja się dobrowolnie przyznaję, przez tę pożyczkę ona na mnie różne rzeczy wymuszała, bo wedle papierów mogła ode mnie zażądać całego zwrotu, kiedy by chciała. Nóż taki nade mną wisiał, nie chciała inaczej pożyczyć, tylko tak. No i kazała mi zbierać grzyby, muchomory. Wcale się nie dziwiłam, co się miałam dziwić, skąpa była do obłąkaństwa, aby pieniędzy nie wydać, więc tym sposobem muchy truła. Tam czasem od bazaru, od śmietnika, rzeczywiście przylatują, a ona z tych muchomorów trutkę robiła i muszę powiedzieć, że dobrą. Muchy zdychały od tego w minutę. I te muchomory teraz też ja jej przyniosłam, nie, nie ostatnio, miesiąc temu. Ona je gotowała i na długo starczało. Muchomory wszędzie rosną, ale to powiem panu, że zawsze schowane w torbie przynosiłam i tak ukradkiem zbierałam, kryłam się, żeby mnie ludzie za wariatkę nie wzięli. Muchomory baba zbiera, głupia chyba… Ale na wszystkie świętości przysięgam, przez myśl mi nie przeszło, że ona człowieka struje!

Co…? Nie, szczegółów nie znam. A owszem, mogę powiedzieć, od jednego takiego konwojenta się dowiedziałam, raz, przez przypadek. Towar wyładowywał, ten Rajczyk przechodził, ukłonił mi się, konwojent akurat spojrzał, dziwne znajomości pani Krysia posiada, powiada do mnie, no i dalej, że go zna, a potem o tej spółce i o tych poszukiwaniach. Nie wiem, skąd wiedział. Jędruś mu na imię, a nazwisko… Zaraz, ja przecież znam nazwiska, jak mu tam, coś od lipy… Lipek…? Nie, już wiem, Lipieniec! Lipieniec Andrzej, konwojent, proszę bardzo, niech go pan pyta, on w tych mętach ma znajomości, chociaż sam, muszę powiedzieć, że nawet uczciwy. Nie, adresu nie znam, ale to przez kadry można znaleźć, no, kadry nie kadry, gdzieś to chyba mają zapisane w tym całym transporcie. Może i niedokładnie trochę panu to wszystko mówię, ale ja się swoimi sprawami zajmowałam, a nie Rajczyka, i tylko tak mi w ucho wpadło. A o tych majątkach po pradziadku też piąte przez dziesiąte, tyle że, jak mówię, rodzinę znałam, a tej Kasi było mi żal…

Dobrze, sprecyzuję i uściślę. Rodzinę znałam, nazwiska zaraz mogę podać. I przed sądem zaświadczę, bo to wiem, już dorosła byłam, że za pieniądze siostry nieboszczka Najmowa mieszkanie wykupiła, a tamto, po siostrze, sprzedała, chociaż Bogiem a prawdą, do Kasi należało. Kto jeszcze może zaświadczyć…? A skąd ja mam to wiedzieć, nie, zaraz, Kasi babka przyjaciółkę miała, sama o niej Kasi powiedziałam, zapomniałam, jak się nazywa, ale obok niej na Filtrowej mieszkała, drzwi w drzwi. Ona chyba nawet jakiś papier posiada, spis może, tego wszystkiego co do Kasi należało, tak mi chodzi po głowie, ale pewna nie jestem. Jeśli żyje, też zaświadczy. A kto więcej, to już nie wiem, to dawno było, prawie dwadzieścia lat, a, jeszcze adwokat był jeden. Kasi babka z nim różne rzeczy załatwiała, może testament zostawiła, zaraz, jak on się nazywał… Grabiński chyba. Nic więcej nie wiem, ale to przecież panowie każdego znajdą jak potrzeba, to może i adwokata…

Całym gadaniem pani Krysi Henio poczuł się ogłuszony doszczętnie. Nagrał ją na szczęście, więc mógł spokojnie przesłuchiwać taśmę i wydłubywać z niej to, co miało jakiś sens. Coraz bardziej ugruntowywało się w nim przekonanie, że żywego sprawcy zbrodni nie znajdzie, denat i denatka usunęli się z tego padołu wzajemnie, bez wątpienia jednakże istniał w tym wszystkim jakiś udział biednej Kasi. Zarazem tajemnicza działalność Rajczyka nasuwała podejrzenia dodatkowe, bo niby dlaczego nie miał się tam wplątać jakiś jego umówiony wspólnik, który rąbnął złoto. Jacuś od początku miał rację, pudełko wypełnione było porządnie, a mieściło się w nim przeszło tysiąc monet. Należało ustalić właściciela tego skarbu, w pierwszej zaś kolejności należało dopaść upiornej siostrzenicy, która z całą pewnością istniała, tylko pytanie, gdzie.

W dodatku wyraźnie było widoczne, że śmierć ciotki przyniosła jej korzyść ogromną, i to co najmniej dwustronną. Przestała być gnębiona. Dwie sztuki świadków wystarczą, żeby ustalić jej stan posiadania, była tam, Jacuś ją wyodrębnił, co prawda była nieco wcześniej, ale może grunt przygotowywała, z drugiej znów strony nie ona gotowała tego muchomora i nie ona ostatnia trzymała młotek. Wspólnik Rajczyka… Może to imaginacje pani Krysi, ale sprawdzić należy, konwojenta złapać, Lipieniec Andrzej…

Skołowany kompletnie siedział Henio nad taśmą i trzymał się za głowę, kiedy zadzwonił sierżant dyżurny, zobowiązany do nawiązania kontaktu z poszukiwaną na drodze telefonicznej.

– Podejrzana Piaskowska jest w domu – oznajmił. – Podniosła słuchawkę. Zgodnie z rozkazem, zrobiłem z tego pomyłkę.

Bez jednego słowa porzuciwszy wszystko, taśmę, panią Krysię, komendę i sierżanta, Henio poderwał się i runął na zewnątrz, dopadając pierwszego służbowego pojazdu, jaki mu się napatoczył. Kazał jechać na syrenie bez względu na konsekwencje…

Wieczorne wizyty u Janusza zaczynały już nam wszystkim wchodzić w nałóg, żeby zaś Henia do nich zachęcić, przystąpiłam do przyrządzania frymuśnych posiłków, zgodnie z uknutym wcześniej planem. Tym razem czekały avocados z krewetkami i duszone kurze nogi z makaronem i sałatką z pomidorów. W projekcie miałam pieczoną kaczkę z jabłkami, sałatkę z curry, parówki z boczkiem i wołowinę po pakistańsku.

– Zaczynam w tym węszyć aferę w szerszym zakresie – oznajmił Janusz, który wcale nie zrezygnował z prywatnego dochodzenia, ale prowadził je delikatnie i podstępnie. – Ten Rajczyk musiał dysponować jakimiś informacjami, a jego krewny nieboszczyk rzeczywiście wykonywał skrytki dla pradziadka. Zdaje się, że w grę wchodzi duża forsa. Już tam się trochę zorientowałem w tym towarzystwie i chyba znajdę informatora.

– Mnie interesuje sprzedaż mieszkania – oznajmiłam, macając kurze nogi widelcem. – Co za szczęście, że masz taką porządną kuchnię, u mnie jeden palnik nie działa. Co to za hopa z tym…?

– A proszę bardzo, mogę ci powiedzieć. Pośrednik…

W tym momencie wkroczył Henio w pląsach. Od razu było widać, że wykryło się coś nowego.

– Znalazła się – rzekł już w drzwiach dziwnym głosem. – Znalazła się, rany boskie…!

Z miejsca zrozumieliśmy, że dopadł podejrzanej siostrzenicy, i porzuciliśmy rozważania na wszelkie inne tematy. Został posadzony przy stole i rozpoczął relację. Rozpoczął ją od jąkania się i jakichś idiotycznych, urywanych uwag.

– No dobrze, powiem prawdę – zdecydował się mężnie po tych kilku pierwszych, kretyńskich zdaniach. – Ja też człowiek, chociaż policjant, i nigdzie nie jest powiedziane, że policjant musi być ślepy. To jest cholernie piękna dziewczyna i oko mi w jednej chwili zbielało. Jak Boga kocham, piękna wyjątkowo i trudności miałem, które udało mi się przełamać, za co cześć mi się należy i chwała, a nie jakieś tam głupowate chichoty.

Janusz zgodził się z nim skwapliwie i przez chwilę debatowaliśmy, co będzie lepsze, koniak czy szampan. Henio wybrał koniak. Relacja poszła mu składniej.

Kasia otworzyła drzwi bez żadnych pytań, ujrzała obcego faceta i popatrzyła pytająco, zdziwiona i odrobinę zaniepokojona. Henio z kolei otworzył usta, przebił się przez chwilową niemoc głosową, powstrzymał wybiegającą z serca propozycję spędzenia razem upojnego wieczoru, przedstawił się i grzecznie spytał, czy może liczyć na chwilę rozmowy. Kasia udzieliła zezwolenia i zaprosiła go do środka. Otumaniony widokiem Henio rąbnął z miejsca:

– Kiedy pani była ostatni raz u swojej ciotki?

Kasia zaniepokoiła się wyraźniej.

– Niedawno. Trzy dni temu. Miałam iść jutro. Przepraszam pana, ale czy coś się stało?

– Dlaczego… – zaczął Henio odruchowo i ugryzł się w język, uświadamiając sobie idiotyzm pytania, jakie zamierzał zadać: dlaczego miało się coś stać. Nie przychodzi z nagła do człowieka policja i nie pyta o wizyty u krewnych, jeżeli nie stało się kompletnie nic.

– Tak – powiedział. – Stało się. Nie rozmawiała pani z nią przez telefon?

– Nie. Nie dzwoniła. Ja też nie, nie było powodu.

Patrzyła tymi oczami jak błękitne gwiazdy tak, że Henio miał do wyboru, odwrócić się ryłem, albo powiedzieć prawdę. Odwrócić się tyłem nie miał siły, wybrał zatem to drugie.

– Pani ciotka nie żyje. Została zamordowana. Teraz już nie tylko mógł, ale nawet powinien wpatrywać się w tę piękną twarz służbowo i od razu doznał dużej ulgi. Kasia na wstrząsającą wieść nie odezwała się ani słowem, stała jeszcze przez chwilę, patrząc już nie na Henia, ale gdzieś w przestrzeń przez niego, po czym powoli usiadła na tapczanie, splotła palce i zacisnęła dłonie. Henio zaniepokoił się nieco wywołanym wrażeniem.

– Dać pani może wody? Albo jakiegoś alkoholu? Ma pani coś takiego do picia? Przepraszam, jeśli byłem zbyt gwałtowny…

– Nie… – odparła Kasia trochę zdławionym głosem. – Ja… Teraz już nie… To nie jest…

Opanowała się nagle, odetchnęła głęboko, z determinacją uderzyła jedną pięścią o drugą.

– Nie będę udawać – rzekła gwałtownie. – Wcale nie jestem zrozpaczona. Nie kochałam jej, przeciwnie. Załatwię wszystko co trzeba, nareszcie ostatni raz, i wcale nie zamierzam płakać. Tyle że to tak nagle, nie spodziewałam się… no nie, to głupie, kto się spodziewa morderstwa! Ale myślałam, że ona będzie żyła jeszcze dwadzieścia lat i przez te dwadzieścia lat ja będę miała zatrute życie. Ogłuszył mnie pan wolnością.

W tym momencie Henio zdołał otrząsnąć się z pierwszego wrażenia i włączył magnetofon. Zarazem ostatecznie uwierzył, że nie ona zabiła ciotkę. Nie przyczyniła się także do tego zabicia i nie miała spółki z Rajczykiem. Gdyby w najmniejszym bodaj stopniu czuła się winna, zachowałaby jakiś umiar w zwierzeniach.

– Kiedy… – spytała Kasia. – Kiedy to się stało? I jak…?

Świadom, że taśma nagrywa wszystko jak leci bez żadnego wyboru, Henio odpowiedział pytaniem:

– Czy pani znała niejakiego Jarosława Rajczyka?

– Rajczyka? Znałam. Ale nawet nie wiedziałam, że ma na imię Jarosław. Widziałam go kilka razy, kiedy jeszcze tam mieszkałam, później już nie. No, raz… To był znajomy mojej ciotki. A co…?

– Nic. On też nie żyje.

Kasia zamilkła i tylko patrzyła z wielkim znakiem zapytania w oczach. Henio w bardzo skąpych słowach poinformował ją o sytuacji, jaką zastali w mieszkaniu na Willowej, starannie unikając wyjawienia sposobu zejścia z tego świata obojga denatów. Ciotka mogła zostać uduszona, zastrzelona, otruta i obowiązkiem jego było sprawdzenie, czy siostrzenica nie zdradzi się, że wie. Kasia wysłuchała spokojnie, po czym poprosiła, żeby kontynuować przesłuchanie. Powie wszystko, co może dopomóc w rozwikłaniu sprawy.

Henio zaczął od muchomorów.

– O Boże drogi! – odparła na to, nagle ujawniając przygnębienie. – Czy te koszmarne muchomory miały z tym jakiś związek…? Nie, ja rozumiem, już mówię. Jak sięgam pamięcią, od lat, gotowała je i robiła z nimi jakieś eksperymenty, później, nie tak dawno, zrozumiałam, że starała się o największe stężenie toksyn. Skuteczne to było nie tylko na muchy, karaluchy także wytruła, nie do uwierzenia, jaka to silna trucizna. Raz próbowała otruć kota, taki dachowiec, nieszkodliwy, ze strychu, dała mu to w mleku… ściśle biorąc, mnie kazała. Nie wiedziałam, że to z muchomorem, zaniosłam na strych, zdziwiona byłam okropnie, bo ona nie karmiła zwierząt, ale kot na szczęście chyba zgadł, bo nie chciał pić. Nie uwierzyła mi, sama poszła, wołała go, ale takim głosem, że powinien był uciec na koniec świata. i uciekł. Więc z kotem jej się nie udało, wylała to mleko do sedesu, miskę szorowała mydłem i wrzątkiem, wtedy zrozumiałam, że było zatrute i przeżyłam ciężkie chwile. Lubię zwierzęta…

– Jak to się stało, że żadna z pań nie zatruła się przypadkiem?

Kasia spojrzała na niego jakoś dziwnie.

– Ona przecież wiedziała, co robi. Była bardzo ostrożna. A mnie nie było wolno niczego jeść ani pić samej, bez niej. Wszystko było przede mną zamknięte. Nie ośmieliłabym się. Zdarzało mi się czasem napić wody z kranu, ale nic poza tym.

– Pan Rajczyk rozkuł ścianę i wydobył z niej kasetkę ze złotem. Co pani o tym wie?

Kasia okazała normalne zainteresowanie.

– Więc jednak…! Pojęcia nie mam… Nie, nie tak. Coś wiem na ten temat, oczywiście, ale to są rzeczy podsłuchane, a w ostatnich czasach trochę mi opowiadała pani Krysia, to jest pani Pyszczewska, z tym że mnie się to wydaje bardzo mętne. Podobno istniały jakieś zamurowane rzeczy po moim pradziadku, nikt nie wiedział gdzie i ten Rajczyk ich szukał. Miałam wrażenie, że jest czymś w rodzaju wspólnika mojej ciotki, a może konkurenta. Nie dam głowy, czy tego czegoś w ścianie nie zamurowała dawno temu sama ciotka, albo jej mąż, jeszcze za życia. Pani Pyszczewska twierdzi, że ciotka miała majątek, w dodatku ten majątek miał należeć do mnie, ale nie bardzo w to wierzę. Nigdy żadnego majątku nie widziałam, a żyłyśmy wręcz ubogo.

– To teraz go pani zobaczy – obiecał Henio bez zastanowienia. – Mieszkanie zostało przeszukane i znaleźliśmy dość dużo. Możliwe, że wszystko należy do pani, na razie pozostaje w depozycie. Zniknęło tylko to złoto ze ściany i przykro mi bardzo, ale to mieszkanie pani tutaj też musimy przeszukać. W dodatku zaraz.

Kasia wcale nie próbowała ukryć żywego niepokoju.

– Ale to nie jest moje mieszkanie! Boże drogi… To jest mieszkanie mojej nauczycielki, ona mi je zostawiła na czas wyjazdu z pełnym zaufaniem! Ja rozumiem, że bez tego się pewnie nie obejdzie, ale czy przeszukanie może się odbyć jakoś tak… taktownie? Tu są jej rzeczy…

Henio chciał się wreszcie odczepić od rozmaitych niepewności. Przyobiecał takt i subtelność i przez telefon wezwał pomoc. Dalszy ciąg rozmowy odbywał się przy akompaniamencie dodatkowych dźwięków.

– To jeszcze niech mi pani powie, kiedy i w jakim celu zrobiła pani ten ostatni bałagan u ciotki. Bo że pani go zrobiła, to wiemy. Czego pani szukała?

– Tego – odparła Kasia bez sekundy wahania i wskazała leżące na stoliku cztery stare albumy do zdjęć. – Ostatnim razem, za ostatnią wizytą, jak tam poszłam trzy dni temu, ona była bardzo nieprzyjemna i powiedziała, że to spali. Albo zniszczy jakoś inaczej, ale zniszczy. I wtedy już się zdenerwowałam. Te albumy należą do mnie. Tam są zdjęcia moich rodziców, mojej rodziny, mam do nich prawo. Nigdy mi ich nie tylko nie chciała dać, ale nawet pokazać, a o ich istnieniu dowiedziałam się w ogóle dawno temu od pani Krysi. No i wreszcie się zdenerwowałam i poszukałam ich, może rzeczywiście nieco gwałtownie… Ale znalazłam. Zabrałam i uciekłam.

– A ciotka nie protestowała?

– Jeszcze jak! Stała mi nad głową, awanturowała się, wyrywała z rąk różne rzeczy…

Zawahała się na moment.

– No dobrze, powiem. Zaszantażowałam ją.

– Jak? – zainteresował się Henio chciwie.

– Rozpaczliwie. Przypomniało mi się to gadanie pani Krysi, pojęcia nie miałam, ile było w nim prawdy, ale krzyknęłam nagle, że wiem o tych pieniądzach, przeznaczonych na moje utrzymanie, i jeśli nie dostanę zdjęć, zażądam od niej wyliczenia finansowego, bo już jestem pełnoletnia. I właściwie w tym momencie uwierzyłam, że jakieś pieniądze musiały istnieć, bo zamilkła jak nożem uciął. Odczepiła się ode mnie. Nie pomogła szukać, nie dała mi ich dobrowolnie, ale już nie przeszkadzała, za to musiałam jej przysiąc, że jeśli zabiorę albumy, żadnego wyliczenia nigdy w życiu żądać nie będę. Proszę bardzo, przysięgłam. W nosie mam jej pieniądze. Chciałam zobaczyć twarz mojej matki…!

– I powiem wam, że ta matka była równie piękna jak córka – opowiadał dalej Henio nad kurzą nogą w krótkim sosie. – Prześliczna kobieta. I trzeba ją było widzieć w tym momencie, tę córkę mam na myśli, w stu procentach wierzę, że właśnie o te zdjęcia jej chodziło. Mogła ciotkę zabić dla tych zdjęć, owszem, ale musiałoby to nastąpić poprzedniego dnia. Święcie wierzę, że dla niej to była obsesja, te zdjęcia, wszystko odda, byle je dostać. No i, we własnym przekonaniu, oddała…

– Tam chyba powinna była iść jakaś facetka – rzekł Janusz sceptycznie. – Za ładna ta dziewczyna, otumaniło cię nieźle.

– Mnóstwo było, babki, dziadkowie, ojciec, ślubne – ciągnął Henio w rozpędzie. – Ze wszystkich wynika, że rodzina rzeczywiście biedy nie cierpiała. Przedwojenne jeszcze, własne wille, to widać, przyjęcie na tarasie, we drzwiach pokojówka z tacą i tak dalej. Nie ma przepisu, że ładna dziewczyna nie może być niewinna!

– No dobrze, poszlaki takie nędzne, że można im dać spokój – zgodził się Janusz. – Niemniej na nosa czuję, że jakaś afera tu się kręci dookoła forsy. W tej konkretnej sprawie sprawcy nie ma, bo nie żyje, kradzież mocno problematyczna, bo brakuje poszkodowanego…

– A ta Kasia?

– A skąd wiesz, czy to jej? Może mienie porzucone. Znalazca mienia porzuconego żadnej karze nie podlega. Czepiać się może skarb państwa, ale to też wymaga dochodzenia i nie twoja działka.

– Chcesz powiedzieć, że nie ma sprawy?

– Tak wygląda. Pozornie. Jedyne elementy wątpliwe to te otwarte drzwi i zniknięcie złota. Gdyby chociaż znalazło się u tej Kasi…

– Ale się nie znalazło. Nic tam w ogóle nie było podejrzanego.

– Zatem jest to coś takiego, że ja bym nie popuścił. Nawet wbrew prokuraturze…

– Nie tracę nadziei, że jeszcze ktoś kogoś zabije – powiedział Henio gniewnie. – Wtedy zostanie w naszych kompetencjach. W każdym razie dziewczynie to mieszkanie zamierzam udostępnić, klucze oddać i zobaczymy, co zrobi…

– Janusz coś wie o sprzedaży – wtrąciłam się znienacka. – Zaczął mówić, jak pan przyszedł. Doznałam wrażenia, że był u pośrednika.

Henio urwał. Popatrzył pytająco.

– A byłem, byłem – przyznał się Janusz. – Denerwuje mnie to wszystko razem i będę się upierał przy wyjaśnieniu okoliczności ubocznych…

– Daj ci Boże zdrowie – rzekł Henio uroczyście. – I nie cykaj mi tu, tylko mów od razu.

– Zgłosiła się przez telefon…

– Która?

– Denatka. Pośrednik był u niej, już prawie pół roku temu. Oznajmiła, że chce sprzedać, bo się przenosi na starość do siostrzenicy…

– Co?

– Do siostrzenicy.

– Cholera. Ty sobie zdajesz sprawę, że motyw wręcz wymarzony…?

– To nie musiała być prawda. Tak powiedziała. Pośrednik nosem kręcił, bo lokal w ruinie, ale twierdziła, że będzie remontować. Kłóciła się o cenę. W końcu pośrednictwo przyjął, nic go nie obchodziło, gdzie ona będzie mieszkać i jakie ma zamiary, sprawdził tylko dokumenty, prawo własności i tak dalej. Dał ten adres dwóm osobom, owe osoby tam były, oglądały, po czym jedna zrobiła awanturę za nasyłanie na wariatkę, więc już nikomu nie dawał. Dopiero Joannie, bo się upierała przy lokalizacji.

Henio zastanawiał się chwilę.

– Ja bym pogadał z tym od awantury.

– Ja też. Już się nawet umówiłem na jutrzejszy wieczór. Dziwaczna sprawa, którą powinno się wyjaśnić.

– I bardzo jestem za, bo z tym już na pewno nie mogłam mieć nic wspólnego – powiedziałam zgryźliwie. – Tyran się odczepi. A, właśnie…!

Nagle przypomniałam sobie, co zamierzałam Heniowi powiedzieć. O strychu. O moich ewentualnych machinacjach z ukradzionym złotem.

– Odczepcie się na chwilę od Kasi – zażądałam. – Złoto jest ciężkie, bez względu na to kto je nosi. Wymyśliłam metodę ja, mógł wymyślić kto inny. Nie chowałam po znajomych, tylko znacznie bliżej.

Opisałam procedurę i wyjaśniłam Heniowi, dlaczego musiał mnie oglądać z uwagą, kiedy szedł do Joli. Zainteresował się średnio, przeszukiwanie strychu w chwili obecnej trochę straciło sens, chociaż kto wie…? Jeśli, mimo wszystko, nie ja wyniosłam łup, tylko uczynił to inny złodziej, który posłużył się tym samym sposobem, ten inny złodziej, przypuśćmy, nie znalazł później okazji, żeby zdobycz odzyskać…

– Dobra, to w swojej kolejności – zadecydował Henio. – Jutro może. Cholera, jakiś taki ten wątek wydaje się uboczny, ale…

– Ale może właśnie uboczny wątek okaże się najważniejszy – przerwał mu Janusz. – W porządku, pośrednika ci załatwimy, mam na myśli tego awanturniczego klienta, a dalej rób, jak uważasz…

Nakłamałam mu potwornie…

No nie, nie wszystko było łgarstwem. Przyznałam się do poprzedniej wizyty, nie ukrywałam stosunku do ciotki, nie udawałam rozpaczy… Zaskoczenie, tak, zaskoczenie symulować musiałam, ale już sama jego wizyta była zaskoczeniem, łatwo mi przyszło.

Kiedy powiedział o tym odnalezionym majątku, wszystko mi w środku zdrętwiało, ale tego chyba nie zauważył. Inne okoliczności jakoś zabiły sprawę, chyba pomogła mi bezwiednie pani Krysia… Nie czepiał się kwestii nazwiska, zresztą słusznie, jako dziecko nie miałam nic do gadania i nie ja wprowadziłam zamieszanie… Przyznałam się do zabrania dokumentów, tak, w chwili wyprowadzania się wzięłam wszystkie, bo to było jedyne, co należało do mnie i dokonałam przecież sprostowania, może dziwnie, ale jednak… Nie przyznałam się, że dorobiłam klucz bez jej wiedzy, nikt nie wiedział, że mam ten klucz, ukrywałam to i ukryłam teraz przed nim. Nie wiem, jakim cudem temat w ogóle nie wyszedł, nie pytał o to, widocznie do głowy mu nie przyszło… Nie powiedziałam o tej ostatniej podsłuchanej rozmowie, chociaż może powinnam, żeby im oszczędzić niepotrzebnych wątpliwości. Gdybym wcześniej wiedziała, że tyle zostało… Nonsens, i co by mi z tego przyszło? Nie dałaby nic, musiałabym chyba ukraść, bzdura, jakim sposobem…? I ten pomysł, koszmarny zupełnie, że ona tu ze mną zamieszka! Tu, u pani Jarzębskiej, byłaby chyba do tego zdolna, żeby mi się znienacka zwalić na głowę i dobrze wiedziała, że nie potrafię zareagować. Jak ją usunąć, przez policję…?

No; i Bartek. Nawet nie zdążyłam mu nic powiedzieć…

Chodził do wyższej klasy, maturę robił rok przede mną, rok stracił przez te rodzicielskie podróże, okazał się dwa lata starszy ode mnie. Kochałam się śmiertelnie w tym idiotycznym Piotrusiu, wydawał mi się taki piękny, włoski chłopiec, kędziorki granatowe, oczy jak czarne jeziora, twarz z obrazka, kocie ruchy, idiotka, równie dobrze można się było zakochać w gepardzie z ogrodu zoologicznego. Ukrywałam to z całej siły, a jednak się zorientował i zrobił ze mnie głupie dno. Co to za szczęście, że jednak się z nim nie przespałam, chociaż zasługa żadna, ciotce powinnam być wdzięczna, nie dała mi luzu. Nawet w tej ostatniej klasie. Do głowy mi wtedy nie przyszło, że Bartek mnie zauważył, dostrzegłam go dopiero owego dnia, kiedy wyłam z głową na ławce w pustej klasie, rany kota, dziewczyno, powiedział, taka jak ty i płacze? O nic nie pytam, ale popatrz w lustro, masz ty w ogóle jakie lustro w domu? Miałam, oczywiście, cholerne warkoczyki przesłaniały mi widok, nie podobałam się sobie, trójkątna twarz i koszmarne, workowate rzęchy na grzbiecie, sprawiedliwie musiałam przyznać, że się nie dziwię Piotrusiowi. Bartek był piegowaty i dobry. Zwyczajnie dobry, jak człowiek. Rozśmieszył mnie w końcu i byłam mu wdzięczna za to ustawienie do pionu, ale nic poza tym, a on się nie czepiał.

Spotkałam go znowu w dwa lata później i sytuacja była odwrotna. To ja się czułam szczęśliwa, silna odzyskaną wolnością, nawet ładna i atrakcyjna, warkoczyki diabli wzięli, miałam już jakieś miejsce na świecie, a on narwał się na wielkie nadzieje. Siedział na ławce na przystanku autobusowym, cześć, powiedziałam i usiadłam obok. Chciałam mu podziękować za tamto podtrzymanie na duchu, pochwalić się, że wyszłam z impasu i nie zdążyłam. Bartek spojrzał, dobrze, że jesteś, powiedział, zupełnie jakbyśmy byli umówieni, nie wiedziałem, gdzie cię szukać, a chciałem, żebyś wiedziała. Kochałem się w tobie do obłędu dwa lata i wcale mi nie przeszło, teraz to wszystko jedno, ale dobrze, że ci to jeszcze mogę powiedzieć. I pamiętaj, że jesteś dziewczyną z przyszłością, a mnie możesz rzewnie wspominać Jezus Mario, zdenerwował mnie, jakieś to było takie coś, że za nic w świecie nie chciałam tego stracić, co jest grane, spytałam, niby dlaczego mam cię wspominać, siedzisz tu obok i zapraszam cię na cokolwiek, mam mieszkanie, napijemy się herbaty, wina, proszę bardzo, zapraszam cię na domowy obiad garmażeryjny, kupiłam pierogi z kapustą i podobno z pieczarkami, czasy są wstrząsające i możliwe, że jedna pieczarka w saganie pierogów się plącze. Może być sama kapusta, odparł na to, już przyjmuję zaproszenie, niby dlaczego człowiek nie ma przyjemnie spędzić ostatnich chwil życia…

Może i był to zestaw trochę dziwny, ale po tej niewoli u ciotki jadałam tak fanaberyjnie, jak się tylko dało. Te pierogi z kapustą, czerwone wino, do tego trochę faszerowanej kaczki i jajka na twardo z musztardą i ćwikłą. Bartek prezentował wisielczy humor. Nic nie ukrywał, proszę bardzo, mógł mi powiedzieć. Studia, trzeci rok, elektronika, jak każdy normalny człowiek poszedł na prace zlecone, oblatany już był w zawodzie, facet dał mu robotę, dwieście milionów zysku, perspektywy jak zorza polarna, Bartek robił własnym wkładem, za pożyczone, i właśnie wyszło szydło z worka. Hochsztapler i aferzysta, wiszący u ludzi na dwa miliardy, dał nogę i do widzenia. A Bartek musi zwracać, wszystko na słowo honoru, na zaufaniu oparte, żeby skonał tysiąc razy, osiemdziesięciu milionów nie urodzi. Honorowe wyjście ma jedno, nieboszczyk od zobowiązań jest zwolniony.

Miałam zaoszczędzonych sześć i dumna byłam z tego szaleńczo. Bartek, żeby już dobić sam siebie, wyjawił mi plany i zamiary. Miał pomysły, miał szansę ogromne, potrafiłam to ocenić, bo przy tych reklamach dużo się nauczyłam, ale co z tego, ludziom zaręczył, na bydlę niepoważne wychodzi i nie widzi wyjścia. Ścisnęło mnie w środku, te sześć milionów zaproponowałam mu od razu, a potem jakoś tak wyszło, że może jednak warto jeszcze trochę pożyć. Szarpaliśmy się obydwoje i dopiero w parę miesięcy później uświadomiłam sobie, ile on dla mnie znaczy.

Powiedziałam mu wszystko o pradziadku. Dokładnie znałam tylko te dwa adresy, Konstancin i Rybienko, pani Krysia mi je podała. Ale podobno coś jeszcze było, jakaś posiadłość w okolicy Szydłowca, diabli wiedzą gdzie, jakieś domy na Grochowie, Bartek z początku nie wierzył, a potem się zainteresował. Moje czy jego, z tym problemu nie było, gdyby istniało cokolwiek, gdyby udało się to odzyskać, kochana, powiedział, ja za kretyna robiłem tylko ten jeden raz, teraz jestem mądrzejszy, nóż mam na gardle, ale wierzyciele z rozumu nie są obrani, wolą poczekać i dostać swoje, niż oglądać moje padło. Kazał mi się wyłączyć i zaczął sprawdzać…

Czekałam na niego, gdzieś mi przepadł, od czterech dni ani słowa, a pieniądze już były, załatwiłam… Uprzedzał, że zniknie, bałam się iść do niego, mogli mnie śledzić, bo właściwie dlaczego nie, a teraz jeszcze to wszystko, gdyby mi chociaż, na litość boską, oddali klucze i pozwolili się zająć mieszkaniem…

I, o Boże wielki, wiedziałam przecież od tamtej chwili, że ten Rajczyk ją zabije…

Henio grzecznie poprosił, żebym przyszła do komendy i odwaliła oficjalne zeznania, Tyran czepia się już mniej, ale woli nie tracić mnie z oczu. Z tym od awantury byliśmy umówieni na wieczór, w ciągu dnia, proszę bardzo, mogłam wizytować rozmaite instytucje.

W drzwiach do jego pokoju minęłam się z wychodzącą dziewczyną. Spojrzałam na nią, ona na mnie, rozpoznałyśmy się obie. Szarpnęły mną dość gwałtownie okropne przeczucia, ale weszłam do środka spokojnie.

– Czy to była ta siostrzenica? – spytałam z zachłannym zainteresowaniem, na co mogłam sobie pozwolić. – Ta, która właśnie stąd wyszła?

– Tak – odparł Henio, zanim Tyran zdążył otworzyć usta. – No co, nie mówiłem…?

Jakim sposobem wzrok zwierzchnika nie położył go trupem na miejscu, pojąć nie byłam w stanie. Salwa z katiuszy byłaby chyba łagodniejsza.

– Zna ją pani? – spytał głosem prosto spod bieguna.

– Niech pan myśli logicznie – zaproponowałam zgryźliwie, bo wybuchło we mnie zdenerwowanie i jeszcze nie wiedziałam, co zełgać. – Gdybym ją znała, nie zadawałabym głupich pytań. Domyśliłam się. Rzeczywiście, prześliczna dziewczyna. Cieszę się z całej siły, że Janusz nie musi jej przesłuchiwać. Najmocniej przepraszam, chciałam powiedzieć major Borowicki.

Przysięgłabym, że Tyran powstrzymał zgrzytnięcie zębami. Zajął mnie służbowo bez odrobiny luzu, na wstępie przypomniawszy, że tu się pracuje. Henio siedział spokojnie i nie wydawał się zbytnio przejęty, widocznie na spojrzenia szefa zdążył się uodpornić.

Wyszłam z komendy z wielką ulgą i dopiero teraz mogłam poddać się wstrząsowi. Więc jednak! Ona to była z całą pewnością…

Dojechałam do domu nie wiadomo jakim sposobem, bo zaprzątnięta byłam wyłącznie świeżym problemem. To właśnie tę dziewczynę widziałam, wybiegającą z budynku przy Willowej, kiedy sterczałam przez chwilę na ulicy po penetracji strychu. Pod pachą miała tobołek. Wszystko jedno zresztą co miała i czy miała cokolwiek, istotne jest to, że tam była. Była, musiała wiedzieć, że coś się stało, te pieczęcie na drzwiach, niemożliwe, żeby się nie zainteresowała, może nawet dowiedziała się o zbrodni. Tymczasem z relacji Henia wynikało, że dopiero on ją o tym poinformował, swoją ostatnią wizytę ukryła. I co mam niby z tym fantem zrobić? Struła babę muchomorami…? Bzdura, ciotka dostała po głowie, otruty został Rajczyk, niech jej będzie na zdrowie… Ale może zamierzała otruć ciotkę i na Rajczyka padło… Mam ją wrobić? Co do ciotki, zdecydowanie byłam po stronie siostrzenicy, ale co do Rajczyka… Może to już pewna przesada? W dodatku ona mnie rozpoznała, w razie czego wyjdzie, że kryję mordercę, Tyran ucieszy się do szaleństwa…

Zdecydowałam się zaryzykować. Wchodząc na własne schody zdążyłam wymyślić, że owszem, rozpoznałam twarz dziewczyny, ale za nic nie mogłam sobie przypomnieć, gdzie ją widziałam. Zaćmienie takie, skleroza. Upadki umysłowe i zaniki pamięci jeszcze nie są karalne.

W ukryciu prawdy także przed moim własnym, prywatnym policjantem dopomógł ten od awantury. Umówił się z nami w Konstancinie, wyjaśniając, że pilnuje domu swojej siostry, która akurat wyjechała i wraca za tydzień. Możemy poczekać tydzień i umówić się w mieście, albo odbyć wycieczkę. Bez sekundy wahania wybraliśmy wycieczkę, co, bardzo szczęśliwie, zajęło także czas. Nie musiałam siedzieć i patrzeć mu w oczy.

Ten od awantury okazał się dość krewki, ale poza tym kulturalny i dobrze wychowany. Mieszkanie, razem z żoną, oglądali nie dla siebie, tylko dla syna. Z kontraktów wraca i gdzieś będzie musiał się podziać z całą rodziną, synowa i dwoje dzieci, zanim sobie coś wybuduje, na tej Willowej jest duży metraż, więc poszli popatrzeć. Pośrednik chyba oszalał, żeby ludzi na coś takiego napuszczać. Brudno tam było potwornie, śmierdziało mówiąc wprost, mieszkanie rzeczywiście duże, ale zapuszczone przerażająco. Na zapuszczenie jeszcze można zaradzić i nie w tym rzecz. Koszmarna baba tam była, nienormalna zapewne, bo wymyśliła sobie cenę jak za apartament w królewskim pałacu. W dodatku stawiała warunki nie do przyjęcia, mieszkanie sprzeda, pieniądze dostanie, po czym dopiero przeprowadzi remont, a wyniesie się i odda lokal nabywcom dopiero, jak wszystko będzie zrobione. Może to trwać i dwa lata na przykład, trzeba upaść na głowę, żeby się zgodzić. Proponowała także drugi wariant, sprzedaż mieszkania bez służbówki przy kuchni, nabywcy zamieszkają w całości, a ona zostanie w tej służbówce, wynajmie ją od nich. Również pomysł obłąkany. Ale chyba jej o to właśnie chodziło, bo przy alternatywie z wynajęciem służbówki mocno obniżała cenę Straszna jakaś megiera, awanturnicza i agresywna, bardzo antypatyczna, wyszli od niej oburzeni i zdenerwowani w najwyższym stopniu. Pośrednik powinien sprawdzać, z kim ma do czynienia i nie narażać ludzi na głupie stresy.

Zgodziliśmy się z nim w pełni i opuściliśmy willę siostry.

– Nie do uwierzenia, żeby wykombinowała tę kretyńską transakcję wyłącznie z chciwości – powiedziałam, ruszając. – Mam podejrzenia, a ty?

– Też. Ty masz jakie?

– Siostrzenica. Tam trwała wojna między nimi. Chciała jej zrobić na złość, ciocia siostrzenicy mam na myśli, i odebrać możliwości zamieszkania. U tej nauczycielki dziewczyna mieszka czasowo, facetka wróci i cześć. No i ciocia czyniła starania, żeby musiała zamieszkać z nią w służbówce, albo pod mostem. Co ty na to?

– Popieram. Nie wykluczam oczywiście czystej pazerności na forsę, chociaż po diabła jej ta forsa, pojęcia nie mam…

– Siedzieć na niej.

– Możliwe. Może w ogóle zwyczajne wariactwo. Może złośliwość, dokuczyć komu popadnie, w tym takiemu Rajczykowi. Może orientowała się, że on tam chce dłubać w ścianie, może wiedziała o zamurowanym złocie, może zamierzała je sama wydobyć, a on niech się potem kotłuje z nowymi lokatorami…

– Mam obawy, że tego, co się dzieje w umyśle paranoiczki, odgadnąć nie zdołamy – powiedziałam smętnie i zwolniłam obok weterynarza. – Popatrz, to jest ten narzeczony psicy moich dzieci. Spójrz, jaki piękny! Co za szkoda, że ona nie może mieć szczeniaków, nie odżałuję!

W ogrodzie przy budynku siedział wielki owczarek alzacki. Widać go było za siatką. Siedział tyłem do ogrodzenia i bez drgnięcia patrzył na dom. Wewnątrz się świeciło.

– To mieszkanie czy klinika? – zainteresował się Janusz.

– Klinika. Chociaż może raczej przychodnia. Mieszkają gdzie indziej.

– Chyba jakiś nagły wypadek, skoro w środku się świeci. O tej porze…?

– Pies nic nie mówi, ale jest pełen napięcia, widać po nim. Pewnie rzeczywiście coś tam robią z chorym zwierzęciem, może z suką. To chyba przyzwoity człowiek, ten weterynarz, skoro przyjechał specjalnie późnym wieczorem…

Zaćmienie umysłowe, które zamierzałam symulować, spadło na mnie rzeczywiście i w dodatku zaraziło Janusza. Obejrzał się wprawdzie do tyłu, kiedy się oddalałam, i pojawiło się w nim jakieś wahanie, ale na tym poprzestał. Przypomniałam to sobie zaraz nazajutrz i pomyślałam, że instynkt mają nie tylko zwierzęta. Także policjanci…

– No i wykrakałeś – powiadomił nas Henio wieczorem, ujawniając uczucia mieszane. – Nie, to ja wykrakałem. Mamy nowe zwłoki.

Pies weterynarza o wschodzie słońca podjął męską decyzję i zaczął wyć. Wył na zewnątrz i rozchodziło się szeroko. Konstancin to nie jest osiedle fabryczne i przed szóstą rano ludzie jeszcze spali. Wycie ich obudziło i najbliższy sąsiad wreszcie nie wytrzymał. Wyszedł w piżamie i zbliżył się do siatki.

– O co ci chodzi, cholero – powiedział z gniewem. – Czego wyjesz, zamknij pysk! Co cię napadło, lepsza twoja mać?!

Pies uparcie odwalał swoją robotę. Sąsiad oprzytomniał i rozejrzał się z uwagą. Brama weterynarza była otwarta, skorzystał z niej, wszedł na podwórko i z daleka ujrzał otwarte drzwi do budynku. Zaniepokoił się, także zaciekawił, podszedł i zajrzał do środka. I od razu okazało się, że pies miał rację.

Człowiek z kompletnie rozbitą głową leżał w przedsionku. Uwierzywszy psu, sąsiad go nawet nie macał, był pewien, że nie żyje. Zawrócił do telefonu.

Do Henia sprawa dotarła dość szybko, bo ktoś miał właściwe skojarzenia. Słowa „denat na gruzie” brzmiały jak hasło. Konstancińska policja weszła ostrożnie i postarała się niczego nie zadeptać, a wezwanego właściciela obiektu w ogóle nie wpuszczono do środka.

Wnętrze lecznicy przedstawiało obraz nędzy i rozpaczy. Zerwana podłoga, rozkute ściany, poprzewracane meble i ogromny stos rozmaitych medykamentów, tworzyły pejzaż, po przejściu trąby powietrznej. W pierwszej kolejności usunięto zwłoki, bo zagradzały drogę, w drugiej zabezpieczono wszelkie ślady, w trzeciej zaś weterynarz sprawdził swój stan posiadania. Z niebotycznym zdumieniem stwierdził, że nic nie zginęło.

Dla Henia sprawa była jasna, znów ktoś szukał zamurowanego mienia. Dom był przedwojenny, zamieniony w lecznicę kilkanaście lat temu, a należał niegdyś właśnie do owego mitycznego pradziadka, który ukrywał wszystko wszędzie. Powinniśmy byli o tym pamiętać. Denat niewątpliwie uczestniczył w poszukiwaniach, ślady prac niszczycielskich miał na sobie, zabity zaś został w chwili opuszczania nieruchomości. Zabójca szedł za nim, walnął go w głowę cegłą i zostawił tam, gdzie padł.

– A taką miałem cholerną ochotę zajrzeć tam wczoraj! – warczał Janusz z irytacją. – Jak kretyn postąpiłem, bydlę pozbawione rozumu, ale ogłupiła mnie ta stara wariatka, po co ja w ogóle się nad nią zastanawiałem! To światło mnie korciło, niby nic, a jednak. Okazuje się, że należało sprawdzić, złapałoby się ich na gorącym uczynku i może by ten facet był żywy. Kto to jest?

– Jakiś Stanisław Burcza. Z zawodu bibliotekarz. Tamten Rajczyk leżał na złocie, a ten na papierze. Kawałek podartej notatki o właścicielach nieruchomości, chyba z akt hipotecznych. Z czego wynika, że szukają systematycznie i cholera wie, ilu ich jest, ale było co najmniej trzech. Może został jeden, samotna sierotka, bardzo bogata…

– Heniu, ty bredzisz?

– Nie, jakieś nitki – odparł Henio i wyciągnął sobie z zębów długie włókno selera naciowego. Możliwe, że przygotowałam posiłek trochę niestarannie. – Znaczy, mam na myśli, Rajczyk jeden, a tu było najmniej dwóch, a może trzech, jeszcze nie mam pewności, ten bibliotekarz i zabójca, bibliotekarz nie żyje, więc zabójca został sam, chyba że wyjdzie czwarty. A bogaty koniecznie, Jacuś twierdzi, że coś znalazł. Upiera się, że pod podłogą leżała skóra, znaczy coś skórzanego, wór, torba, teczka, dobra skóra, skoro przez tyle lat wytrzymała… Dlaczego ten cholerny pies nic nie mówił?

– Bo nie było właściciela – wyjaśniłam. – Owczarki alzackie są nastawione na obronę pana, panu nikt nie robił nic złego, więc co się miał czepiać. Ale był zdenerwowany i nie podobało mu się to grzebanie w domu. Co do mówienia, to zdaje się, że usłyszeli go wszyscy.

– Rychło w czas. Nie mógł wcześniej zacząć?

– Gdzie on tam jeszcze miał te swoje domy, ten ruchliwy pradziadek? – przerwał nam gniewnie Janusz. – Warto może również pogrzebać w aktach hipotecznych?

– W Rybienku – przypomniałam. – Pani Krysia mówiła o Rybienku, zapamiętałam, bo bywałam tam w dzieciństwie.

– U pradziadka? – zaciekawił się Henio gwałtownie.

– A skąd mam wiedzieć? W ogóle bym nie trafiła. Może i u pradziadka, jeżeli wynajmował letnikom…

– A kto go tam wie. No, owszem, też mi te rzeczy przyszły do głowy. Już dzwoniłem, mieli sprawdzić, czy nic tam nie jest rozwalone, pewnie w komendzie zastanę odpowiedź. Poza tym, zgadza się, że pradziadek miał domy na Grochowie, coś w końcu przecież robimy, dwie kamienice przy Groszowickiej, świeżo przed wojną wybudowane, bardzo porządne i nowoczesne. W żadnej nie mieszkał, ale diabli go wiedzą, czy też ich nie wykorzystał.

– A co dokładnie mówi Jacuś?

Henio obejrzał z uwagą następny kawałek selera, obciągnął z niego włókienka nieco krótsze i posmarował warzywo serkiem.

– Świetne żarcie – pochwalił. – Wcale nie wiedziałem, że to może być takie dobre. Żeby jeszcze nie te włosy… Jacuś wyjątkowo mało gadał na początku, ale potem się rozkręcił. Były nikłe ślady, wyglądało to tak, jakby denat krwawił z rozrzutem i Jacuś zaczął bąkać, że to krew nie jego. Ludzi tam bywało dużo, ale ten straszny gówniarz twierdzi, że znajdzie się czwarty. To znaczy, razem z tymi dwoma poszukiwaczami, pętał się jeszcze ktoś, równocześnie albo prawie równocześnie. Głupio to trochę wychodzi, bo co, podglądał…? Był, widział rozwalanie i nie zareagował? Coś mi nie gra, sprawę rozstrzygnie laboratorium.

– Portret pamięciowy tego chudego, którego widziała Jola – podsunęłam.

– A, właśnie! – przypomniał sobie Henio. – Zrobiony, oczywiście, chociaż wiadomo, jak takie rzeczy wychodzą. Tu macie zdjęcie.

Wygrzebał z portfela i rzucił na stół odbitkę. Z wielkim zapałem obejrzeliśmy podobiznę hipotetycznego złoczyńcy. Twarz istotnie dość łatwa do zapamiętania, wystające kości policzkowe, odrobinę asymetryczny nos, tylko usta jakieś niezdecydowane, widocznie ten szczegół Jola zlekceważyła.

– Nawet by się zgadzało – rzekł Janusz po chwili namysłu. – Podobno bywał u Rajczyka taki facet, jest to informacja uzyskana od jednej osoby. Opis mniej więcej pasuje. Teraz już chyba warto koło niego pochodzić.

Henio przyświadczył, że warto. W razie odnalezienia osobnika bodaj odrobinę podobnego do fotografii należało rzucić się na jego buty. U weterynarza najwyraźniej wyszły odciski stóp, jeśli zatem facet tam był, a butów nie wyrzucił, wlokące się niemrawo dochodzenie ruszyłoby do mety rekordowym sprintem. Henio nie wierzył w takie szczęście. Męczył go ten czwarty, prorokowany przez Jacusia, i sam nie wiedział, chciał go, czy nie. Może to bezcenny świadek, a może nowa idiotyczna komplikacja.

– W każdym razie żadnej baby nie było i to już pewna pociecha – zakomunikował smętnie. – Baba może wprawdzie włożyć za duże męskie buty, ale wtedy inaczej stawia nogi i to się da wyodrębnić, w tej kwestii wierzę w Jacusia jak w objawienie. Reszty dowiem się pewnie dopiero jutro i w nocy będzie mnie zmora dusiła…

Gryzła mnie ta dziewczyna okropnie, a cierpliwości w charakterze nigdy nie miałam za grosz. Nie posunęłam się do takiego szataństwa, żeby odwiedzać ją o siódmej rano, a potem już nie było jej w domu. Od Henia wiedziałam, czym się zajmuje, studia i roboty zlecone, obiad mogła jeść byle jaki i byle gdzie i wracać dopiero wieczorem, postanowiłam czatować przy telefonie. Numeru nam nie dał, ale szczęśliwie istniały książki telefoniczne, a nazwisko nauczycielki uzyskałam w szkole. Adres też, nie wszyscy Jarzębscy mieszkali na Granicznej.

Złapałam ją w końcu na pięć minut przed wizytą Henia i umówiłam się na jutro. Trochę mnie od niej oderwała potem ta denerwująca okropność u weterynarza, być na miejscu i o włos ominąć okazję, to człowiekowi wątpia skręca. Jedyną pociechę stanowi pies, który okazał dosyć rozumu, żeby nie przeszkadzać złoczyńcom, dzięki czemu nie zrobili mu nic złego. Wizyta u Kasi jednakże była uzgodniona i nie zamierzałam z niej zrezygnować. Janusz poleciał do gaszycy Rajczyka, ja zaś w nerwach czekałam na spotkanie z dziewczyną.

Przyjechałam do niej przeraźliwie punktualnie. Otworzyła mi drzwi, weszłam do pokoju i pierwsze, co rzuciło mi się w oczy, to kwitnące kaktusy. Przez całe życie chora byłam na kwitnące kaktusy.

– Jezus Mario! – powiedziałam z zawiścią. – Jak pani to robi, że one kwitną?! Moje nie chcą!

Ożywiła się i lekka sztywność z niej opadła.

– Szczerze mówiąc, nie wiem. Ale podlewam je takim czymś, co się kupuje w kwiaciarniach, to nawóz albo odżywka. Chyba skuteczna, bo zaczęły kwitnąć dopiero w tym roku. Wszystkie kwiaty ją lubią.

Rzeczywiście, pokój wyglądał jak oranżeria. Różne bluszcze pięły się po ścianach, wiszący w górze asparagus zasłaniał cały kąt, można było mieć pod nim stos bielizny do prania i nic by nie było widać, w skrzynce przy balkonie szalała istna dżungla. Spodobało mi się to, długą chwilę spędziłyśmy na pogawędce przyrodniczej.

Przypomniało mi się wreszcie, po co przyszłam.

– Nie wiem, czy pani się orientuje, że ja też byłam w mieszkaniu ciotki – powiedziałam bez długich korowodów. – Zaraz po zbrodni i padły na mnie podejrzenia. Na wstępie wyjaśniam przyczyny, dla których jestem żywo zainteresowana tematem. Widziałam tam panią następnego dnia, pani mnie też, nikomu dotychczas o tym nie powiedziałam, ale chciałabym wiedzieć, co pani tam robiła i dlaczego ukryła pani tę wizytę Porucznik Piegża był u pani, wiem, co pani do niego mówiła. Chcę znać prawdę, żeby wiedzieć, co robić.

Zatrzymała się w drodze do kuchni.

– Zamierzałam zrobić kawę – oznajmiła trochę żałośnie. – Powiem pani, oczywiście. Przynieść najpierw…?

– No dobrze, niech pani przyniesie. Ja się przez ten czas pogapię, jest na co.

Usiadłam przy tej kawie tak, żeby nie tracić z oczu kaktusów. Postawiła tacę na stole, ulokowała się naprzeciwko mnie. Wszystko razem, kwiaty, pokój i jego mieszkanka, robiło dobre wrażenie.

– No…? – powiedziałam zachęcająco. Kasia, rzeczywiście prześliczna, pełna wdzięku i chyba seksowna, milczała przez chwilę.

– Nie powiedziałam, bo przypuszczałam, że by mi nie uwierzył – rzekła wreszcie. – Albo by mnie nie zrozumiał. Nikt mnie nie widział, poza panią. Byłam, owszem, ale nie wstępowałam do mieszkania ciotki, nawet nie wysiadłam na trzecim piętrze.

– Tylko co?

Westchnęła.

– Tylko pojechałam prosto na strych. Przyznam się pani, trudno. Miałam tam zakamarek, odkryty przy okazji trucia kota… Pani o tym wie?

– Wiem.

– No więc miałam. Miejsce, w którym ukrywałam różne rzeczy, takie swoje prywatne. Wracając ze szkoły, zawsze mogłam pojechać wyżej i dopiero potem wrócić na trzecie, z tym że musiałam z parteru… Możliwe, że trudno pani będzie to zrozumieć…

– Może nietrudno. Już dużo wiem.

– O moim życiu w tym domu?

– Właśnie. O pani życiu w tym domu.

– No to może mi pani zdoła uwierzyć. Ukrywałam tam to, co nie mieściło się w mojej teczce, a później w ogóle wszystko, bo ciotka sprawdzała. Farby, szkicownik, rysunki… Także pieniądze, które w ostatnim roku szkoły zaczęłam zarabiać, ona mnie rewidowała. I zeszyt z różnymi zapiskami, taki rodzaj pamiętnika. Nie zabrałam tego od razu, w momencie kiedy się wyprowadzałam, bo wyprowadzałam się w atmosferze… no, można powiedzieć’ wojennej, to już zresztą stare, leżało sobie, ale ciągle chciałam to mieć, korciło mnie, tylko pieniądze wzięłam wcześniej, reszta została… czy ja wiem…? Uważałam to za rodzaj pamiątki, mojej własnej, a strasznie mało miałam własnego. No i wreszcie się zdecydowałam, nieszczęśliwym przypadkiem akurat tego dnia.

– A po co pani się przebierała?

– Ach, to pani…? Pani była na tym strychu?

– Ja.

– Wiedziałam, że ktoś tam był. Uciekłam na wszelki wypadek, to mogła być moja ciotka. To też trudno zrozumieć normalnemu człowiekowi. Ja się mojej ciotki bałam obsesyjnie. Ona miała jakiś straszliwy węch, byłam pewna, że odgadnie mój pobyt na strychu, przyczepi się, zabierze mi wszystko, nie wiem co jeszcze, bałam się śmiertelnie, że przyjdzie tutaj, chociaż ukrywałam przed nią adres, ale jestem pewna, że ona go znała, przebrałam się, żeby móc się wyprzeć. Nigdy przedtem nie chodziłam w spodniach, w ogóle żadnych nie miałam. Może to idiotyzm, ale tak było. Nie wstępowałam do niej z tej samej przyczyny, niech wcale nie wie, że tam byłam, że cokolwiek zabrałam, może wyjątkowo nie zgadnie. Zbiegłam na czwarte piętro, tam mieszkają ludzie, których po całych dniach nie ma w domu, wiedziałam o tym, przebrałam się, zdjęłam spodnie zmieniłam kurtkę…

– I trzymała pani tę odzież pod pachą…

– Tak. Byle jak zwiniętą. I na dole spotkałam panią, ale pani była obca, nie miałam pojęcia, że mnie pani rozpozna…

Uwierzyłam jej. Pasowało to wszystko do obrazu całej sytuacji. Mówiła bez zahamowań, jakby do siebie, jakby z ulgą, że wreszcie może powiedzieć. I trochę tak, jakby właściwie było jej obojętne, czy ktokolwiek w to uwierzy. Generalnie robiła wrażenie zaprzątniętej czymś zupełnie innym, jakimiś sprawami, wobec których zbrodnia stanowiła wydarzenie marginesowe. Rozumiałam Henia, w rezultacie była mniej podejrzana niż ja.

– Będę musiała powiedzieć, że panią tam spotkałam – powiadomiłam ją z niechęcią. – Jeżeli wyjdzie na jaw samo, posądzą nas o spółkę, a i tak już niezbyt dobrze wyglądam.

– Niech pani mówi. Mnie nie przeszkadza, przyznam się i wyjaśnię. Może nawet zadzwonię do tego porucznika, który tu był, i uzupełnię zeznania. On ma jakiś numer telefonu?

Dałam jej telefon Henia i doznałam ulgi. Pokazała mi zdjęcia, bo byłam ich ciekawa i sama poprosiłam. Znów Henio miał rację, tymi zdjęciami była ciągle przejęta, wpatrywała się w twarze rodziców tak, że coś z niej wręcz promieniowało. Powiedziała, że zamierza je powiększyć i ustawić w widocznym miejscu, albo powiesić na ścianie, chce na nie patrzeć, żeby się czuć człowiekiem, a nie jakimś wypędkiem, znajdą, odmieńcem, czymś poniżej rodzaju ludzkiego. Musiała jej ciotka nieźle dokopać…

Zadzwonił telefon. Podniosła słuchawkę i wyrazu twarzy wprawdzie nie zmieniła, ale nagły rumieniec był wyraźnie widoczny. Przysięgłabym, że chłopak.

– Ach, jesteś… – powiedziała. – Tak, oczywiście, będę już w domu. Nie, nie zdążę. Dobrze… Odłożyła słuchawkę i zrobiła się nieco roztargniona. Nie miałam wątpliwości, to rym właśnie była naprawdę przejęta, a reszta świata w gruncie rzeczy wcale jej nie obchodziła. Gotowa byłam położyć głowę na pniu, że wszystkie zbrodnie od początków dziejów ma w nosie i żadnej nie popełniła. Normalna sprawa, była zakochana i dziwne byłoby, gdyby nie. Faceci też mają oczy w głowie i takiej dziewczyny odłogiem nie zostawią.

Dałam jej spokój i czas do wieczora. Przypomniałam o telefonie do Henia…

Fertyczna Właduchna Rajczyka wiedziała znacznie więcej, niż wyjawiła na początku, w oficjalnych zeznaniach. Janusz starannie pominął sposoby, jakimi skłonił ją do puszczenia farby, podejrzewałam, że zużył dużą ilość uroku osobistego i z pół litra likieru, bo robiła wrażenie osoby łasej na tego rodzaju trunki, nie wnikałam jednakże w szczegóły, on zaś zrelacjonował mi w zamian całą jej opowieść, snutą kawałkami. Być może z każdym kieliszkiem nabierała barw. Głównym tematem opowieści był oczywiście Rajczyk. Ten wuj-murarz, który w końcu okazał się wujem bardzo słabo przyszywanym, to był taki łomot nieużyty i złośliwy. O skrytkach, to owszem, ględził aż się niedobrze robiło, na pytania o miejsca natomiast odpowiadał wyłącznie jadowitym chichotem. Z hipoteki Rajczyk musiał wydłubać, co się dało, bo nazwiska wuj czasem wyjawiał, a nie tylko dla pradziadka robił, dla różnych innych też. Dwa razy znalazł skarb, raz taki całkiem prawdziwy, a drugi raz barachło, głównie papiery. Naukowe, jakąś rozprawę historyczną, czy coś podobnego, a na co to komu. Tego pomagiera też znała, no, prawie znała, wiedziała o nim, na oczy go widziała ze dwa razy, bo w ogóle obaj się z tą znajomością ukrywali, ale wie, że mu na imię Dominik. Taka jedna się go czepiała, incydent się przytrafił i stąd znajomość imienia.

O incydencie pani Właduchna opowiadała z lubością i detalami. Raz ta jedna przyszła do Rajczyka szukać kochasia, Dominik tu jest, upierała się, a jak nie jest, to był, albo będzie. Rajczyk ją pogonił, wściekły był, żadnego Dominika nie zna, tak twierdził, a potem ten Dominik rzeczywiście przyszedł, od podwórza się przemknął, nikt nie widział, ale ta jedna wypatrzyła, bo wcale nie poszła precz, tylko czatowała. Już piekło na ziemi zaczęła mu robić, ale on ją raz-dwa-trzy przyciszył i przez to podwórze wyprowadził. Chuda Heńka podobno na nią mówili, Właduchna w tych sferach znajomości nie posiada, ale przypadkiem słyszała, jak ktoś tam coś chlapnął i zgadzałoby się, sama skóra i kości, taki wypłosz rudy. Tej chudej Heńce Dominik musiał za dużo gębą nakłapać i Rajczyka o mało szlag przez to nie trafił Ile to było, już ze dwa lata prawie…

W rym momencie Janusza tknęło. Zawsze zdumiewała mnie jego pamięć zawodowa, działała jak brydżowa albo jeszcze lepiej. Chuda i ruda, takie słowa padły w ekipie śledczej przeszło półtora roku temu. Tyran poniósł wówczas klęskę dochodzeniową. Znaleziono zwłoki facetki w plenerze blisko jeziorka Czerniakowskiego, zabita uderzeniem w głowę twardym przedmiotem, przedmiotu nie odzyskano, sprawcy nie ustalono. Podejrzenia padły w pierwszej chwili na jej amanta, ale amant najprawdziwiej w świecie w chwili zabójstwa znajdował się na chrzcinach w Mławie. Sprawdzono to dokładnie, był ojcem chrzestnym i trzymał na rękach noworodka, ksiądz zaświadczył, że go widział na własne oczy, nie dość na tym, sierżant mławskiej policji, krewny szczęśliwych rodziców, przez całe przyjęcie siedział obok niego, alibi nie do podważenia. Skoro nie amant, przepadło, innych podejrzanych nie było, ewentualnie był nadmiar, cała czerniakowska żulia i liczni klienci z odległych stron. Nazywała się Henryka Pociąg i była ruda z natury…

– Związek pomiędzy kłapaniem gębą a wyciszeniem świadka bije w oczy – orzekłam bez wahania. – Wyobrażam to sobie tak, że umówili się z Rajczykiem i specjalnie wybrali chrzciny, ten Dominik wyjechał, a Rajczyk ją trzasnął. O żadnej znajomości nie mogło być mowy, sama Właduchna zaświadczy, że raz jeden wygonił ją z domu i na tym stosunki towarzyskie uległy zakończeniu.

– O ile sobie przypominam, Rajczyk wtedy w sprawie w ogóle nie wyszedł – wspomniał Janusz. – Czekaj, jak ten Dominik się nazywał… Jakiś ptak…

– Piegża – podsunęłam uczynnię.

– Nie wygłupiaj się. Zaraz… Sroczka chyba… Albo Sroczek…

– Przypuszczam, że łatwo będzie go znaleźć?

– Jasne. Ponadto, czekaj, to nie koniec. Usłyszałem więcej. Była tam jeszcze dodatkowa zgryzota, nieużyty wuj umarł, ale została wdowa. Pani Właduchna dokładnie sprawy nie znała, ale z jej gadania wydedukowałem, że wdowa żadnych porządków nie robiła i niczego nie wyrzucała, zatem po wuju zostały rozmaite papiery. Do tych papierów Rajczyk bardzo się pchał i w pewnym stopniu się dopchał. Podejrzewam, że między innymi znajdowały się tam stare rachunki za różne roboty, a na tych rachunkach nazwiska i może nawet adresy. Logicznym dalszym ciągiem jest hipoteka…

– Odwaliłeś za Henia piękną robotę – pochwaliłam go. – Heniowi by tak nie wyszło, bo ona wie, że to glina. Poza tym, stwierdzam stanowczo, że policjant na emeryturze to coś znacznie lepszego niż policjant w służbie czynnej, primo, już się tak nie naraża, secundo, nikt go nie wyrywa ze snu o głupich porach, a tertio, nie milczy tak kamiennie do tej swojej. Szlag by mnie trafił, gdybyś mi tu robił za niemowę.

– Ukryłbym wszystko, gdybyś z tym Dominikiem była zaprzyjaźniona – odparł beztrosko. – O ile wiem, nie jesteś. Coś strasznie pięknie pachnie, czy to na wabia dla Henia? Nie moglibyśmy zacząć bez niego?

– Jeśli nie przyjdzie za dziesięć minut… Henio jakby usłyszał, pojawił się po dziesięciu minutach, kiedy akurat wyciągałam kaczkę z piecyka. Powęszył już w progu, łypnął okiem, oblicze mu się rozjaśniło.

– Moja była żona, która wytrzymała ze mną tylko dwa lata, wcale nie umiała gotować – oznajmił rzewnie. – Żeby nie wy, umarłbym z głodu, bo nie mam kiedy się odżywiać. Więc przynajmniej kolacja…

– Przystawki będą na drugie danie, bo kaczkę należy jeść na gorąco – zarządziłam, stawiając na stole głęboką brytfannę. Przeszkadzała okropnie, ale wszystkim było przyjemnie patrzeć na upieczony drób, należało tylko uważać, żeby na razie nie dotykać jej gołą ręką.

Pozwoliliśmy Heniowi zaspokoić pierwszy głód. Janusz odczekał z rewelacjami pani Właduchny aż do końca pieczystego, żeby się przypadkiem nie zmarnowało. Miał rację, Henio z ostatnim kawałkiem kaczki w zębach rzucił się do telefonu.

– Dobra, tego Dominika już szukają w aktach, a zaraz potem zaczną w naturze – rzekł, siadając z powrotem przy stole. – To teraz wam powiem, że ten straszny gówniarz znów miał słuszność, chociaż tak wyjątkowo delikatnie swoje przeczucia wybąkiwał…

Przez upiornego Jacusia badania u weterynarza zostały przeprowadzone z rekordową skrupulatnością. Ku ogólnej rozpaczy znalazł się czwarty. Krew na ruinie rzeczywiście należała nie do nieboszczyka bibliotekarza, tylko do jakiejś innej osoby. Mikroślady wykazały, że owa inna osoba poniewierała się pod ścianą na wyrwanych klepkach podłogowych, krwawiąc lekko i zapewne nie śmiertelnie. Jacuś twierdził, że poleżała sobie trochę i oddaliła się na własnych nogach, żywa i raczej zdrowa. W dewastowaniu pomieszczeń udział brała połowiczny. Obecność pod podłogą skórzanego czegoś potwierdziła się również, worek to mógł być albo na przykład torba myśliwska. Przedwojenna, prima gatunek.

Miałam dodatkowe informacje, z którymi wystąpiłam na deser. Spytałam, czy Kasia do Henia dzwoniła.

– A cholera wie – odparł nad sałatką z cykorii i ślimaków. – Cały dzień nie było mnie w robocie. Zaraz, może tak, powiedzieli, że dobijała się jakaś facetka, o rany boskie, Piaskowska, oczywiście, że ona! A co…?

– Postanowiła uzupełnić zeznania. Od razu wam powiem, w czym rzecz, prawie mogę ją zastąpić.

Wysłuchali mojej relacji w milczeniu. Zaników pamięci nie próbowałam symulować, wyjawiłam całą prawdę, zastrzegając się, że do Tyrana zełgam. Na moje oko zwykłe ludzkie uczucia nie mają do niego dostępu i lepiej przed nim wystąpić w charakterze idiotki. Henio poparł mój pogląd z pewnym wahaniem.

– Tylko niech pani łże porządnie i konsekwentnie, bo on te rzeczy wyłapuje jak radar. Wizytę u niej jak pani uzasadni?

– Zwyczajnie. Męczyło mnie i poleciałam się upewnić.

– Może być. Chciałem jeszcze powiedzieć, że ten jakiś czwarty u weterynarza to jest w ogóle nowa postać. Nie pojawiła się nigdy przedtem. Oraz diabli na razie wiedzą, skąd się wziął bibliotekarz i dlaczego został zabity, w Warszawie mieszkał. Co do czwartego, zakładając, że po śmierci Rajczyka do akcji przystąpił Dominik i to on tam grzebał, być może znalazł sobie pomocnika. Dlaczego ten pomocnik leżał pod ścianą, cholera wie…

– Zmęczył się i odpoczywał – mruknął Janusz kąśliwie.

– Pijany – podsunęłam zachęcająco. – Trzasnął sobie dla kurażu.

– Butelek po wódce nie było. Może się przewrócił na rumowisku, albo co. Znaleźliśmy cegłę, którą załatwili bibliotekarza, jeśli rzeczywiście był to Dominik, zakończenie sprawy leży na półmisku, mamy odcisk ręki. Elektronika czyni cuda.

– Dlaczego zabili bibliotekarza? – spytałam głupio, bo przed chwilą Henio wyznał swój brak wiedzy w tej kwestii.

– Skąd mam wiedzieć, o rany. Najprostsze przypuszczenie, to żeby się nie dzielić łupem. Na ich miejscu usunąłbym zwłoki. Oraz cegłę. I pies by nie wył i wszystko by się jeszcze bardziej pogmatwało. Ale może pomocnik leżał, a sam Dominik nie dał rady, a w ogóle ten Dominik może nie mieć pojęcia, że już nam wyszedł. Myśli, że nic o nim nie wiemy. O ile rzeczywiście to był Dominik.

– W aktach powinno być jego zdjęcie – zwrócił uwagę Janusz. – Porównajcie z portretem pamięciowym, a najlepiej pokażcie Joli.

– Toteż właśnie szukają…

– A co w Rybienku? – przypomniałam sobie nagle. – Już sprawdzili?

Henio wytchnął po sałatce i chętnie przyjął roladę orzechową z bitą śmietaną. Miałam nadzieję, że we dwóch zjedzą całą i będę mogła utrzymać się przy odchudzaniu, do głowy by mi nie przyszło, żeby coś takiego kupować dla siebie. Nie pożałowałam mu produktu, z nożem w ręku czekając, aż to pożre i będę mogła wepchnąć w niego następny kawałek.

– W Rybienku nie wiadomo dokładnie – odparł po chwili. – Dom stoi, owszem, piętrowa willa, duża i gęsto zamieszkała. Dzicy lokatorzy tam się zagnieździli po wojnie, do tej pory już są wprawdzie oswojeni, ale towarzystwo stanowią, że nie daj Boże. Małomówni, poza wszystkim. Co się tam dzieje, wiadomo głównie z protokółów, bo radiowóz to tam bez mała co drugi dzień bywa. Powiedziałem, o co chodzi, więc spróbowali z tych awantur coś wydłubać i zdaje się, że owszem.

Pokazywał się jakiś obcy, nietypowy, bo nie na wódkę przychodził, czegoś chciał i dupę truł, pardon, chciałem powiedzieć głowę zawracał. Jak dotąd, robót rozbiórkowych nie było, ale możliwe, że warto pogadać z każdym lokatorem oddzielnie. Sześć rodzin tam mieszka, łazienkę mają jedną, bo druga zdewastowana.

Dołożyłam rolady Januszowi.

– Jedziemy…? – spytałam żywo.

– Można, dlaczego nie. Mamy pretekst. Bywałaś tam w dzieciństwie…

– Nic podobnego, wcale nie wiem, czy akurat tam bywałam. Nawet mocno wątpię.

– No to co? Oni też nie wiedzą.

Henio podniósł głowę i popatrzył z nadzieją.

– Prywatnemu powiedzą więcej niż glinom – rzekł zachęcająco. – Wycieczka w plener, niby jesień, ale co szkodzi, grzyby jeszcze po lasach… No, niekoniecznie muchomory…

– Całą robotę mam za ciebie odwalić?

– Dla przyjemności to robisz, nie? Poza tym, wcale nie całą, na Groszowickiej już człowiek chodzi, też się tam coś rysuje.

– No dobrze – zadecydowałam. – Pogoda ładna, możemy zaraz jutro.

Roladę, chwalić Boga, zeżarli do końca, nie dostrzegając nawet, że jej do ust nie biorę. Mogłam ich otruć, jak nic…

Boże, jak on wyglądał. Przyszedł o jedenastej, miał plaster na policzku, podbite oko, guz na głowie, prawą rękę trzymał za pazuchą, z trudnością nią poruszał, objął mnie lewą. Temblak by się przydał, powiedział, ale co się będę wygłupiał i rzucał w oczy. Nie jest dobrze, kochana.

Wahał się, siedział na tapczanie, patrzył w okno, zimno i gorąco robiło mi się na zmianę. Przyniosłam wszystko, co miałam, wino, koniak i kawę. Dobra, otwórzmy czerwone wino, powiedział, bo bez kapitana tu się chyba nie obejdzie. Myślę i myślę, ile ci powiedzieć, bo może lepiej, żebyś nic nie wiedziała, ale znów z drugiej strony głupio. Więc chyba ci powiem, a w razie potrzeby mów i ty, niczego nie ukrywaj…

Kiedy sama otwierałam wino, te korkociągi oparte na dźwigni są doskonałe, paralityk otworzy, patrzył takim wzrokiem, że zostawiłam butelkę i całowałam te moje wszystkie ukochane piegi, serce się we mnie szarpnęło, zrozumiałam, jak bardzo go kocham. Chyba też zrozumiał, rozjaśnił się, jakoś lżej się zrobiło. Co tam, powiedział, dla ciebie pójdę nie tylko siedzieć, ale nawet chętnie na galery. Obiecaj mi, że na pierwsze pytanie odpowiesz im obszernie, chociaż może nie wywęszą i żadne pytanie nie padnie.

Obiecałam, wcale nie wiedząc, czy dotrzymam. Poszedłem do tego weterynarza, powiedział, a mnie znów trochę zadławiło, parę razy tam byłem, rozumiesz, obejrzałem, dom przedwojenny, generalnego remontu po nim widać nie było, źle mówię, powiedzmy, że generalnych zniszczeń. Ścian nie przestawili, podłogi nie zrywali. Poczatowałem trochę, autobusem jeździłem, rozmaicie, to miejskim, to pekaesem, na rowerze, taki mądry byłem, żeby mnie nikt nie zapamiętał, pożal się Boże. Wypatrzyłem, jak pracują i kiedy pusto, wybrałem się z wytrychami…

Słuchałam w milczeniu i udawałam spokój, aż powiedział mi wszystko. Jezus Mario. Co powinniśmy teraz zrobić…? I on, i ja… On przeze mnie… W nosie mam konsekwencję, nie wyjawię z tego nikomu ani słowa, to pewne, ale przecież dojdą do niego! No dobrze, więc niech dojdą i do mnie!

Też powiedziałam mu wszystko, bo przecież jeszcze nic nie wiedział, odwalał ten Konstancin bez kontaktu ze mną, żeby mnie nie narażać. Śmieszne do łez. Słuchał w skupieniu, w przeciwieństwie do mnie z autentycznym spokojem, zgroza na niego nie padła. Tośmy się ładnie wrąbali, skomentował, czekaj, niech się zastanowię…

Przekonałam go, że w każdym razie długi musi oddać. Osiemdziesiąt milionów leżało pod ręką. Niech mu przynajmniej to jedno spadnie z głowy, wierzycielom nie odbiorą, prywatnie wyjdzie

Ustaliliśmy, że już teraz damy spokój, niech diabli biorą resztę po pradziadku. Wystarczy tego co jest, a pracować umiemy obydwoje, moglibyśmy startować nawet od zera. A gdyby rzeczywiście oddali mieszkanie… Pani Jarzębska wraca za trzy miesiące, będę musiała się wynieść, a Bartek błąka się między ojcem i matką, rozwiedzeni od dawna i dzieci ich gówno obchodzą, matka się krzywi, a ojciec twardo odstawia od piersi, cudowni rodzice…

Był u lekarza, oczywiście. Nic złamanego na szczęście, ręka w łokciu wybita ze stawu, załatwili od razu w prywatnej przychodni, za dwa dni będzie w porządku. Obrażenia tak pospolite, z potknięcia się na schodku mogą wynikać, że po nich nie dojdą. Nie, powiedziałam, nic nie mówimy i nic nie robimy, będziemy siedzieć cicho i odwalać robotę, żadnych zmian. Zgodził się ze mną.

A mimo wszystko jestem szczęśliwa, że mogę go kochać. Nareszcie, po raz pierwszy w życiu, mogę kogoś kochać bez obaw, że mi ta miłość bokiem wyjdzie…

Rany boskie, a cóż to była za przerażająca rudera! Niegdyś piękna willa, obszerna, piętrowa, z tarasem, balkonami, zamieniona w chlew, którego świnie by się wstydziły. Serce bolało, patrzyłam na to ze zgryzotą i żalem.

– I pomyśleć, że to mają być ludzie – powiedziałam ze wstrętem. – Każdy ma taki ustrój, na jaki zasługuje, to przez takich grzęźniemy w gnojowisku!

– Myślisz, że nadawałoby się do remontu? – spytał Janusz w zadumie.

– A pewnie. Drewno przegniło, ale mury w porządku. Przyjrzyj się, stolarka poszła, schodki, taras, nic takiego, można uporządkować w mgnieniu oka. No, dach… pokrycie do wymiany oczywiście, nie wiem jak konstrukcja, rynny szlag trafia, owszem, duży remont, posadzki wszystkie, to gwarantowane, także instalacje… Ale dałoby się to zrobić, tu suchy teren, wielkiej wilgoci nie ma i przypuszczam, że fundamenty w porządku…

Przerwał mi tę budowlaną litanię.

– Będziemy się trzymać w razie potrzeby twojego dzieciństwa. Bywałaś i z sentymentu chcesz odnowić wspomnienia. Ewentualnie dołożymy właściciela, znajomy, wraca z Ameryki i kazał nam spojrzeć na dom. Idziemy!

Pierwszą osobą, jaka nam się napatoczyła, była agresywna staruszka. Wyszła na taras i patrzyła podejrzliwie.

– Przepraszam bardzo, pani tu mieszka? – spytałam grzecznie.

– A bo co? – odparła na to nieufnie.

W natchnieniu zastosowałam drugi wariant, rozpoczęłam opowieść o właścicielu, którego znałam w zamierzchłych czasach. Niewykluczone, że dołożyłam sobie dziesięć lat, co to szkodzi ostatecznie, dlaczego nie miałabym młodo wyglądać. Staruszka słuchała chciwie, znałam takie, dusza mi mówiła, że na bazie plotek można z nią nawiązać nić porozumienia.

Nić…! Cha, cha! Czołgową linę holowniczą! Nie zawiodła moich nadziei, aczkolwiek z uporem zwracała się nie do mnie, tylko do Janusza. Większość kobiet tak reagowała, przez ten jego cholerny urzekający uśmiech usiłowały rozmawiać wyłącznie z nim, starannie omijając mnie, a staruszka, mimo wieku, też była kobietą. Widocznie płeć trzyma się do końca.

Zaprosiła nas do siebie, mieszkała na parterze, co pozwalało jej śledzić wszystkich przechodzących. Schody skrzypiały melodyjnie, z dźwięków potrafiła odgadnąć, kto dokąd idzie. Na słowo „remont” rozkwitła rumieńcami jak szesnastoletnia dzieweczka z dziewiętnastego wieku na wieść o pierwszym narzeczonym. Powiadomiła nas, że mieszka tu hołota straszna, to po pierwsze, a po drugie wszystko się wali i kran w kuchni wylatuje ze ściany. A jednego tu prąd złapał i krótkie spięcie było, błysk i huk okropny, aż pogotowie przyjeżdżało. Nie zdołaliśmy się połapać jakie, lekarskie do porażonego czy elektryczne do spięcia.

Dyplomatycznie, w trakcie walących lawiną zwierzeń, spytaliśmy o obcych.

– Obcych tu się pełno plącze, bo ten Tatrak na piętrze bimber pędzi, w ogrodzie, ja mogę pokazać, i wódkę sprzedaje, to u niego całe procesje, a drugie do tej Anusi ciągną, to spod latarni taka, nawet się nie kryje, obraza boska, jeden pan tu był, państwo może zna, do mnie przyszedł, wiedział kto porządny, użalił się, na policję to by trzeba, tak mówił, a tam, na policję, a co im zrobią, gości przyjmować wolno każdemu, ja bym też mogła na ten przykład gości promować, a może nie chcę, przymusu nie ma. Dobry był człowiek, jak to tak można mieszkać, sam powiedział, o, proszę, tu podłoga zapadnięta, szafa się sama otwiera, tu remontować trzeba wszystko, ja bym mógł, taniutko, jak inni nie chcą, to chociaż pani. Państwo może od niego?

Urwała i zadała pytanie tak nagle, że na moment się zgubiłam. Janusz był lepszy.

– No właśnie – odparł żywo. – On pierwszy zawiadomił, że tu jest taka sytuacja. Rzeczywiście widać, że remont niezbędny.

– A mieszkanie?

– Co mieszkanie?

– No jak to co, pan Jarosław obiecywał, bo na imię tak miał, ja pamiętam, sklerozy nie mam, nie chwaląc się, obiecywał mieszkanie w blokach na czas remontu, a tak na ucho to powiedział, że może i na zawsze da się zostać, niby to przejściowe, ale różnie bywa. Bo właściciel, ja to wiem, wedle prawa mieszkanie dać musi, jakby chciał dom dla siebie, na bruk ludzi wyrzucać nie wolno.

I własną kuchnię bym miała. A ci z tej drugiej strony, za schodami, to już się na to czają, pan Jarosław też z nimi rozmawiał, ja to wiem, ale oni by chcieli trzy pokoje, powiadają, że czworo dzieci to trzy pokoje mus, tu się u mnie kłopotał, dwa to owszem, ale trzy będzie trudno i taki nawet był zmartwiony, tak mi się zwierzał, że może najpierw coś prowizorycznie, w baraku, bo remont zacząć czym prędzej, tym lepiej, ale żebym się nie troskała, bo to by było chwilowe, na parę dni, a zaraz potem w blokach, przez te ich pokoje wszystko, trzeciego im się zachciało, a to trudniej załatwić… Na dobrą sprawę więcej nam nie było do szczęścia potrzebne, przy panu Jarosławie z pewnym trudem unikaliśmy spoglądania na siebie, większego wysiłku jednakże wymagało zakończenie wizyty niż znalezienie tego trzeciego pokoju. Staruszka się rozkręciła. Mało brakowało, a zaproponowałaby nam nocleg. Staraliśmy się być grzeczni i siła wyższa nagrodziła te starania.

– Ja to widzę, że pan Jarosław dużo robi -rzekła przy pożegnaniu. – Bo i pomocnika przysłał, i państwo teraz. Pan Jarosław więcej mi się podobał, ale co to od pomocnika wymagać Taki tam chudzielec, fiu bździu w głowie, paliwoda, już on zaraz zacznie, a ja sobie przez ten czas w ogródku posiedzę. Mój pokój on we dwa dni zrobi. Może by i zrobił, ale mieszkanie by całkiem przepadło, to się nie zgodziłam.

Zainteresowaliśmy się chudzielcem bardzo zachłannie. Kusił staruszkę tym, że pieniędzy nie chciał. Pan Jarosław mówił „taniutko”, a chudzielec, że wcale. Dopiero co był, ze trzy dni temu…

– Planowali przeszukanie budynku – zreasumował Janusz, kiedy ruszałam. – Dominik przyjechał już po śmierci Rajczyka. Cholera, wcale nie wiadomo, czy to z pewnością Dominik, ale uczyńmy takie założenie. Trudniej w tym domu pełnym ludzi, więc najpierw obskoczył Konstancin…

– Hipotetyczny Dominik mógł być także w mieszkaniu świętej pamięci Najmowej – przerwałam.

– Zaglądał… Nie zaglądał, tylko podsłuchiwał, nieco później…

– No to co? Jasnowidzenia Jacusia też mają swoje granice, a Dominik w rękawiczkach mógł zrobić wszystko, rąbnąć złoto, zostawić otwarte drzwi… Więcej, Rajczyk mógł się postarać o zostawienie otwartych drzwi dla niego…

– Po co? Przewidział tego muchomora?

– Nie wiem po co, jeszcze nie wymyśliłam. Miał mu pomagać przy rozkuwaniu ścian, otwarte, nie dzwonić, nie pukać, nie zwracać na siebie uwagi sąsiadów, wślizgnąć się wężowym ruchem…

– Może. Niewykluczone. Chociaż śladów żadnych nie zostawił, a nie unosił się chyba w powietrzu…?

– Nie będę się upierać. Tutaj sprawa jest jasna, wykombinowali nieźle. Usunąć ludzi do baraków, mamiąc mieszkaniami za parę dni, zrobić swoje i zmyć się. Alternatywnie usunąć ich chwilowo, dwa dni poza domem, pogoda ładna i rzecz osiągalna, a bałagan nie ma znaczenia. Nikt się nie spodziewa porządku w pierwszym dniu remontu. Niech pomyślę… Trzy dni. Przez trzy dni mogli tę budowlę przeszukać od góry do dołu, szczególnie jeśli wuj-nieużytek opowiadał o lokalizacji skrytek.

Janusz ciężko westchnął, wpatrzony w przestrzeń przed nami.

– Cała nadzieja w moich kolegach po byłym fachu. Niechby dopadli tego Dominika, bo mnie ta sprawa denerwuje. Coś mnie gryzie, węszę tu jakąś pomyłkę, popełnianą od początku. Za dużo tu się plącze niewiadomych, zupełnie jakby to miało dwa wątki, z których jeden ciągle się omija. I ten jeden bruździ.

Nie wiadomo dlaczego przed oczami stanęła mi nagle biedna prześliczna Kasia. Widok był nawet przyjemny, uroda Kasi mile zaspokajała wymagania estetyki. W przeczucia Janusza wierzyłam święcie. Kasia, moim zdaniem, nie miała głowy do kręcenia, bo zajęta była chłopakiem, ale skąd w końcu miałby się brać ten drugi wątek? Chyba że coś wymyśliła nieboszczka Najmowa i to coś zostało kompletnie pominięte…

– Cholernie dużo wiemy, a co nam z tego, nie będę się wyrażał – zaopiniował Henio sarkastycznie, przystępując do konsumpcji śledzi zapiekanych w zalewie octowej. – Że Dominik tu się plącze, to pewne, zdjęcie w aktach było.

Tym razem posiłek składał się z gotowych produktów garmażeryjnych, bo zabrakło mi czasu na przyrządzanie uczty własnoręcznie i szczerze mówiąc, już mi się nie chciało. Postanowiłam nadrobić to jutro albo pojutrze, w przypływie jakiegoś spożywczego natchnienia. Henio grymasów nie stroił.

Spostrzeżenia Joli okazały się bezbłędne… Dominik na fotografii sprzed kilku lat i Dominik na portrecie pamięciowym byli jedną i tą samą osobą. Zdjęcie w aktach starej sprawy istniało, bo już wtedy szukali go po ludziach za pomocą prezentacji gęby. Obecna zbrodnia mogła doprowadzić dodatkowo do wyjaśnienia tamtej, odłożonej ad acta, doszły nowe elementy i nowe podejrzenia. W tamtym czasie pani Właduchna została nie doceniona, co pozwoliło jej całą wiedzę ukryć bardzo porządnie, a kto wie, czy nie ukryłaby jej i teraz, gdyby nie to, że pogawędził z nią po przyjacielsku prywatny facet, nie zaś urzędowo sztywna glina.

– Osobiście jestem przekonany, że tę chudą i rudą załatwił Rajczyk – rzekł Janusz. – Należałoby to jeszcze udowodnić.

– No tak, dojdź teraz, co robił nieżyjący Rajczyk czternastego maja półtora roku temu – zirytował się Henio. – Ona została zabita czternastego maja między siedemnastą a dziewiętnastą. Idiotyczna godzina, pełno ludzi, a nikt nic nie widział.

– Mógł się z nią w ogóle nie spotykać – podsunęłam, a moja wyobraźnia ruszyła do galopu. – Poszła nad jeziorko z klientem, klient zażył rozrywki i oddalił się w miasto, ona jeszcze została, a Rajczyk ją śledził, symulując niewinną przechadzkę. Przeszedł obok, walnął z rozmachem i nawet nie musiał uciekać biegiem, spacerkiem wrócił do domu. Ludzie mogli go widzieć, ale nikt nie zapamiętał, o żadne alibi zaś nie był pytany, bo wam nie wyszedł.

– Ogromnie pocieszający obraz – pochwalił Janusz, a Henio spojrzał na mnie ponuro i dołożył sobie śledzia.

– Dominik jest zameldowany, ale go nie ma – oznajmił. – Konwojenta tej Pyszczewskiej już przepytano. Chyba rzeczywiście żadnych kantów akurat nie robi, bo zeznaje bez oporu. Nie ma co powtarzać, potwierdza to, co już wiemy, Rajczyk polował na stare skrytki. A, właśnie, bibliotekarz z tego wychodzi. Z dotarciem do rozmaitych dokumentów miał trudności natury intelektualnej, Rajczyk rzecz jasna, nie bibliotekarz, ostatecznie na hipotekach też się wojna odbiła. I szukał kogoś, kto by się na tym znał i umiał pogrzebać w archiwach, logiczny wniosek, że w tym celu dopadł bibliotekarza. Jakoś go musiał skusić, albo wykołować, bo był to człowiek uczciwy z zasady.

– Ale jakieś tam dwa miliardy mogły mu się przypadkiem przydać. Szczególnie że już teraz niczyje. Miał jakąś żonę, albo co?

– Miał. Żona, jak zwykle, nic nie wie. Jakąś prace zleconą wykonywał, a tego wieczoru wyszedł z domu bardzo zdenerwowany, nie mówiąc dokąd idzie. Zaczyna mi się wydawać, że jednak tym żonom powinno się czasem coś mówić.

– Już dawno jestem tego zdania…

– W jakim sensie nie ma Dominika? – spytał Janusz. – I jak on się naprawdę nazywa?

– Sroczek. Dobrze pamiętałeś. W takim sensie, że teoretycznie mieszka u mamusi, ale prawie tam nie bywa. Po panienkach się plącze, albo w ogóle Bóg wie gdzie. Ulubionej knajpy ostatnio nie odwiedza, z kumplami się nie widział i od razu sobie powiedzmy, że stwierdzamy te rzeczy nie za pomocą głupich pytań, tylko metodą kontaktów osobistych. Znikł z horyzontu i cześć.

– Forsę zgarnął… – mruknął Janusz.

– Toteż właśnie – zgodził się Henio. – Jeśli to jego rączka na tej cegle, a chyba tak, bo odciski palców pasują…

– Odciski palców na porowatym to jest mit i legenda – zwróciłam mu uwagę ze zgorszeniem, bo sam powinien o tym wiedzieć

– Poodciskał się i na gładkim, Jacuś go starannie wyodrębnił, bo to jednak prymityw i nie pracował w rękawiczkach, a cegłę złapał spoconą ręką, analiza i mikroskop… Zaraz, co ja chciałem powiedzieć…? A, jeśli jego rączka na dowodzie rzeczowym, to wie dobrze, co będzie, jak się go przyskrzyni. Ma czym płacić, siedzi w jakiejś melinie i czeka na nowe dokumenty, może sobie nawet mordę przefasonuje. Znani białkarze obstawieni, ale tyle się tego teraz namnożyło, że nowego mógł trafić, nawet zdolnego amatora. No nic, znajdzie się. To całe środowisko ma swoje nawyki. Przysunęłam do siebie dwie podobizny Dominika i przyjrzałam się im porządnie, chociaż z lekkim powątpiewaniem. Wcale nie tak łatwo rozpoznać człowieka w naturze, jeśli zna się go tylko z fotografii, zależy w jakim stopniu zdjęcie jest wierne, a wychodzi się rozmaicie. No owszem, ta twarz do zapamiętania nadawała się nieźle, kości policzkowe i szczęka, tego nikt nie ukryje, szczupłe policzki można czymś wypełnić, ale zostaje jeszcze nos. Właściwie wystarczyłaby mu operacja plastyczna nosa, żeby się zrobił niepodobny do siebie, nonsens, jaka tam operacja, doskonale mogło ją zastąpić zwyczajne mordobicie…

Henio rozważał kwestię obstawienia willi w Rybienku. W gruncie rzeczy nie było pewne, czy i w jakim wymiarze Dominik wzbogacił się w Konstancinie, mógł być pazerny i chcieć więcej. Staruszka go spłoszy, powie o dodatkowych gościach, prymityw, nie prymityw, zorientuje się, że miejsce trefne i zniknie w sinej dali. Należałoby wyłapać jego ewentualną wizytę, a ludzi brakuje i kto ma tam siedzieć tygodniami. Podpuścić staruszkę, żeby go poczęstowała herbatą i dosypała trucizny…?

Ten ostatni pomysł Heniowi spodobał się najbardziej, ale służbowo z wielkim żalem musiał go wykluczyć. Podsunęłam następny. Wmówić jej, że o naszych odwiedzinach ma milczeć, bo jej się mieszkanie wścieknie. Stanowimy konkurencję dla pomocnika pana Jarosława i sama sobie zaszkodzi, jeśli się do nas przyzna. Ponadto istnieje dodatkowe niebezpieczeństwo, ten cholerny Dominik może się zniecierpliwić, uszkodzić ją, związać, uśpić i nocą, albo nawet w dzień, przeszukać mieszkanie, przy czym nie bardzo go obejdzie, jeśli ona się przy tym na przykład udusi. Hałasy tam nikomu nie przeszkadzają, w zasadzie każdy je produkuje, jej gadanie o remoncie niewątpliwie jest powszechnie znane, więc nikt nawet nie zwróci uwagi.

Możliwość wydawała się równie prawdopodobna, jak niepokojąca. Henio zaczął się zastanawiać, ile czasu zajmie złoczyńcy przeszukanie lokalu. Człowieka na stałe posadzić nie da rady, ale radiowóz mógłby podjeżdżać, powiedzmy, co dwie godziny. No, co godzinę… Łapanie cholernego Dominika jakoś należy zorganizować, bo bez niego nie ma rozwiązania sprawy. Gdyby staruszka była młodsza i bystrzejsza, można by zastosować jakiś podstęp, ale bez jej udziału nie da rady, żaden podstęp nie wyjdzie. List gończy… Policja w całym kraju, rzecz oczywista, podobiznę Dominika już zaczyna otrzymywać, ale telewizja odpada. Dominik może jeszcze nie wie, że jest pilnie szukany, zlekceważy, popełni nieostrożność, a jeśli własną gębę na ekranie zobaczy, już tę wiedzę zyska. Tego jakiegoś czwartego natomiast najprędzej mógłby znaleźć pies weterynarza…

Deser tym razem był francuski, same sery. Janusz otworzył do nich butelkę wina.

– Ja bym tej Kasi odłogiem nie zostawiał – rzekł w zadumie. – Ciągle mi czegoś brakuje, pojęcia nie mam czego, ale szukałbym ubocznego wątku metodycznie.

Wzdrygnęłam się lekko, aczkolwiek jakby podwójnie. Primo, to samo już wcześniej przyszło mi do głowy, secundo, na jego kontakt z Kasią nie miałam najmniejszej ochoty. Zbyt ładna była.

– Ma chłopaka – ciągnął Janusz. – A kto wie, może tym chłopakiem jest właśnie Dominik…

– Prymityw – skrzywił się Henio. – Nie ten poziom.

– Na zdjęciu wygląda inteligentnie. Dziewczyna, idiotycznie wychowana, może się dała narwać, może ją podpuścił i w tajemnicy przed Rajczykiem szukał tych skarbów przy jej udziale. Chłopaka nikt nie widział, elementarny błąd.

– Owszem – przyznał Henio. – To się naprawi. Co prawda, chłopaka ona się wyprze i nie zamkniemy jej za to. Ludzi… do czarnej ospy, żółtej febry i innych kolorowych chorób, ludzi nam brakuje, bo obstawić Kasię i już go mamy. Cholera. Nie wiecie, czy cholera jest bezbarwna?

– Sinieje się podobno – mruknęłam.

Janusz kontynuował swoje.

– No i pani Właduchna. Miło się zwierzała, ale za całą prawdę głowy nie dam. Może coś tam jeszcze na dnie duszy ukryła, pamięć jej działa, przydałoby się więcej tych zwierzeń.

– Pani Joanna… – zaczął Henio niepewnie.

– Do Kasi Joanna, owszem, ale do pani Właduchny niech ręka boska broni. Antyfeministka. Tylko facet, w dodatku przystojny.

– Tyran we własnej osobie! – podpowiedziałam skwapliwie.

Henio uchwycił się tej myśli z zapałem. Tyrana już i tak korci, bo ujrzał szansę wyjaśnienia umorzonej sprawy, pani Właduchna bardzo go zainteresowała. W godzinach pozasłużbowych musiałby ją przesłuchiwać, bo na służbie wysokoprocentowego ulepku nie użyje za skarby świata. Nawet dla dobra śledztwa. Janusz utorował drogę i wszyscy się zgadzają, że trzeba z niej skorzystać…

Zgodnie z naszymi sugestiami, do pani Właduchny Tyran pofatygował się osobiście, ściskając pod pachą załącznik. Sztywności pozbył się tylko w pewnym stopniu, ale nawet gdyby nie pozbył się jej wcale, pani Właduchnie by to nie przeszkadzało. Powodzenie miała ogromne i wizyty osobników płci odmiennej stanowiły dla niej chleb powszedni, z wielką wprawą i doświadczeniem konsumowany.

– Ale, co też pan – odparła na pytanie, czy przed dwoma laty mieszkała razem z Rajczykiem. – Chłop w chałupie, to jak wrzód na dupie. Przyjść do niego, co przynieść, kolacyjkę zrobić, to tak, owszem, zostać nawet do rana, dlaczego nie. Ale mieszkać to ja wolę sama u siebie. A on do mnie nawet niech też przyjdzie z czym należy, jak nie przymierzając pan, a potem niech sobie pójdzie, a nie żeby wiecznie na głowie siedział. Żyć to ja i lubię po swojemu.

Myśl ścisłego współżycia z panią Właduchną była dla Tyrana tak przejmująca, że z zapałem pochwalił jej poglądy. Pani Właduchnie uznanie się spodobało i zapragnęła zasłużyć na więcej. Tyran swoje stanowisko i stopień nie dlatego uzyskał, że był idiotą, a wręcz przeciwnie. Charakter cennego świadka rozszyfrował z miejsca, ocenił należycie i błyskawicznie nawiązał właściwą nić porozumienia. Rezultaty okazały się wystrzałowe.

Wbrew pesymistycznym przewidywaniom Henia odtworzenie poczynań denata owego czternastego maja sprzed półtora roku przyszło z największą łatwością. Piętnastego, jak wiadomo, jest Zofii, ale zaprzyjaźniona z panią Właduchną Zofia urządzała imieniny w przeddzień, ponieważ nazajutrz sama miała drugą Zofię, i to w szacownej rodzinie. Pani Właduchną zła była jak diabli, furią na całe życie pamiętną, bo chłop jej się spóźniał, umówieni byli, że na szóstą przyjdą, ta Zofia na Żoliborzu mieszka i wcześniej należało wyjechać, a jego jak nie było, tak nie było. Suknię miała wyjątkowej piękności, taką zieloną, obliczoną na równe zzielenienie wszystkich bab, gotowiusieńka siedziała i czekała, i o mało jej szlag nie trafił. Poleciała w końcu do niego, nie było go, drania, w domu, dzieciak jeden, sąsiadów chłopak, powiedział, że pan Rajczyk już ze dwie godziny temu wyszedł i w stronę jeziorka się udał, tak jakby na spacer. Dzieci wszystko wiedzą. Poszłaby za nim, żeby go tam gdzie dopaść i wszystkie kudły mu ze łba wydrzeć, ale pantofle miała też nowe, niezmiernie eleganckie i nie do takiego chodzenia, bo nawet ciasnawe trochę, więc wróciła do domu, a ten podlec, świeć Panie nad jego duszą, dopiero za pięć siódma przyjechał. Ułagodził ją jakoś, taryfą był i zaraz na ten Żoliborz pojechali.

– I pewnie nakręcił, a pani się nawet nie dowiedziała, dlaczego tak tę godzinę zlekceważył – rzekł Tyran współczująco.

– Nie ze mną te numery – odparła na to pani Właduchna i podsunęła mu pusty kieliszeczek. – Powiedział wszystko. Za jednym takim szedł, bo interes musiał załatwić, i nie na chama, tylko delikatnie. Załatwił, z korzyścią mu wyszło, już ja dobrze widziałam, czy on jest przy pieniądzach. Darowałam, bo jeszcze, o, proszę, bransoletkę mi kupił. Pamiątkowa ona teraz…

Na pulchnej rączce istotnie połyskiwało złoto. Tyran spełnił powinność, niemal w powietrzu warczącą, rączkę ucałował, nastawiwszy się już na daleko idące poświęcenia, po czym uczepił się chłopaka sąsiadów. Głównie podkreślał przerażające wścibstwo niektórych dzieci. Działał w natchnieniu, temat okazał się pani Właduchnie bliski, imię, nazwisko i adres chłopaka same jej z ust wybiegły.

– Co przeżyłem, to moje – zwierzył się później Januszowi najzupełniej prywatnie, bo nawet policjant musi niekiedy z siebie stresujące emocje wyrzucić, inaczej wszyscy w czambuł byliby ciężko chorzy na wątrobę. – Popatrz, w jakim głupim kierunku poszło tamto dochodzenie Dominikowi daliśmy spokój od razu po tych chrzcinach, a Rajczyk wcale nie wyszedł. Motywu ani śladu, w rezultacie szukano klienta tej zabitej prostytutki, bo jedyne co się nasuwało, to grabież. Podobno tego dnia zarobiła parę złotych, koleżanki po fachu zgodnie to zeznały. A w dodatku, jak teraz te akta czytam, szlag mnie ciężki trafia, sam popatrz, wielka miłość tu się pałęta na każdej stronie. Kochała tego Dominika nad życie, dla niego tak zarabiała, a on niczego od niej nie chciał, forsy nie brał, żebrać musiała, żeby cokolwiek przyjął, jak z łaski.

– Musiał być strasznie zabalsamowany, kiedy jej coś chlapnął – wysunął przypuszczenie Janusz.

– Może nie. Może mu było przyjemnie robić za bóstwo i nie wytrzymał, żeby się nie pochwalić. Wiesz, jak to jest…

Janusz po krótkim namyśle porzucił poprzedni pogląd i poparł supozycję.

– Też możliwe. Wygląda na to, że nią pomiatał. Powiedzmy, że coś wyjawił dla podkreślenia różnicy. Ona reprezentuje rynsztok, a on się wspina na szczyty byznesu. A nie odstawił jej od piersi ostatecznie, bo może lubił rude i chude.

– Lubił, zgadza się. Tego chłopaka sąsiadów złapałem, piętnaście lat ma obecnie, został może trochę wzięty pod włos, inteligentny gówniarz, bardzo się postarał i złożył zeznania. Półtora roku temu nikt z nim nie rozmawiał. Rzeczywiście widział Rajczyka idącego w kierunku jeziorka i pani Władzia, postać wszystkim tam znana, później o niego pytała, a strasznie śmiesznie wściekła była, więc utkwiła mu w pamięci. Poszlaki silne, satysfakcja nam zostaje wyłącznie moralna, wszystko jednakże na to wskazuje, że sprawę można uznać za wyjaśnioną. Tyle mojego. Jak złapiemy Dominika, zamknie się ją ostatecznie.

– To znaczy, że już teraz wierzysz w Dominika?

– Jak znam życie… Ale dopuszczam inne możliwości. Te dziewczyny z przyległościami za bardzo mi się tu plączą, żebym miał się od nich całkowicie odczepić.

Janusz zgodził się z nim w pełni.

– Coraz bardziej mam wrażenie, że tu się kryje ten drugi wątek, który mi ostro śmierdzi. Szukałbym w szerszym zakresie. Moją Joannę możesz sobie darować, wiem, kiedy coś ukrywa, teraz akurat nie, a nawet gdyby, to tylko do czasu. Natomiast Kasia… Czyja wiem, złapałbym jej chłopaka. Nie wiem po co, na wszelki wypadek.

– Ja bym też złapał. Podesłać Henia…?

– I jednak człowieka poświęcić. Niech tam ktoś poczatuje, bodaj wyrywkowo, trudno, nie ma siły, jeśli chłopak istnieje, muszą się widywać.

– Czekaj! – rzekł żywo Tyran, tknięty nowym pomysłem. – Oddamy jej mieszkanie po ciotce. Chlew tam nieziemski, musi odnawiać, remontować i tak dalej, w takiej mierzwie mieszkać nie będzie. Niech się w capa przemienię, jeśli chłopak jej w tym nie pomoże. Gdyby się całkiem wyłączył, albo by to było nieludzkie, albo mało ważny i właściwie go nie ma. Sam rozumiesz…

W tym miejscu przerwałam im te zwierzenia. Wróciłam z wyścigów, jak zwykle śmiertelnie głodna, stwierdziłam, że w domu mam do jedzenia jedno jajko, makaron w torebce, pół ćwiartki masła i sól. Niby można z tego przyrządzić potrawę, ale nawet przyrządzona nie wzbudziłaby we mnie entuzjazmu, wdarłam się zatem do Janusza. Widok Tyrana ucieszył mnie ogromnie, chciałam sprawdzić, jak się prezentuje na gruncie prywatnym. Sprawdzanie i uciecha trwały krótko, bo zaraz uciekł. Widocznie konszachty z podejrzaną uznał za szkodliwe…

Pootwierałam wszystkie okna. Niech sobie będzie jesień, niech będzie zimno, ale niech mi tu przestanie śmierdzieć. Z trzech futryn musiałam powyrywać gwoździe, którymi je dawno zabiła, ale zawiasy trzymały się znakomicie, może dzięki temu, że rzadko używane. Do pośpiechu nie było powodów, miałam czas, powrót pani Jarzębskiej miał nastąpić dopiero za trzy miesiące.

Włożyłam sweter, usiadłam przy stole, nic nie robiłam, siedziałam i wspominałam. Nie istniał we mnie cień żalu, przeciwnie, sama ulga bez granic. Od razu postanowiłam zanieść kwiaty na grób Rajczyka, jak już będzie miał ten grób.

Jeszcze tydzień temu wisiał nade mną koszmar. W perspektywie miałam powrót tutaj, rozpaczliwie blisko, już za trzy miesiące. Powrót do więzienia. Od dawna już zastanawiałam się, czy by nie uciec byle gdzie za granicę, możliwie daleko, do Australii na przykład, z początku było to tylko pobożne życzenie, potem zaczęłam się zastanawiać poważniej. Zawód właściwie już mam, międzynarodowy, znam obcy język, dam sobie radę wszędzie. Bartek mnie trzymał i jeszcze coś, może to jakaś idiotyczna przyzwoitość, może głupi lęk przed prawem. Ona mnie wychowała, prawnie była moją opiekunką, przepisy nakazują dostarczenie starym rodzicom opieki, opiekunom pewnie też, ta opieka, to byłam ja. Włos mi na głowie dęba stawał i robiło mi się niedobrze, usiłowałam o tym nie myśleć, ale pchało się samo, jak taki gniot moralny, jak trąba powietrzna, która wdziera się do ust i utrudnia oddychanie. Opieka nad nią, Boże, zmiłuj się…!

Udawała, że zaczyna niedołężnieć, widziałam wyraźnie. Powłóczyła nogami, trzymała się mebli, kazała sobie pomagać przy wstawaniu z krzesła, uginała się pod ciężarem bochenka chleba. Zakupy dla niej miały już teraz być koniecznością, nieprawda, podejrzałam nie tak dawno, że kiedy jej nikt nie widział, poruszała się doskonale. Ale chciała mnie uwiązać, przyzwyczaić do bezustannej opieki i pomocy, była coraz grubsza i domagała się obsługi. Miałam tu wrócić, dbać o zaopatrzenie domu, sprzątać, gotować, podtykać jej wszystko pod nos bez jednej chwili przerwy, przeprowadzać z miejsca na miejsce, pomagać przy ubieraniu, jak pielęgniarka… Być pod ręką, żeby mogła na mnie patrzeć tym wzrokiem bazyliszka… Od dzieciństwa brzydziłam się jej dotknąć, sama myśl była nie do zniesienia, a to upiorne spojrzenie wywlekało ze mnie bebechy. Miało to na mnie spaść już za trzy miesiące i trwać w nieskończoność, nie chorowała na nic, chyba na otyłość, narzekała na wszystko, udawałaby szczytowe niedołęstwo, żeby mnie zatrudnić. Mogła żyć jeszcze piętnaście lat, jeśli nie więcej… Piętnaście lat katorgi.

I znów to co przedtem, przez całe moje dotychczasowe życie. Rewizje, konfiskowanie moich rzeczy, bezustanna obecność, wświdrowane we mnie złe oczy, sapiący oddech nad uchem, nocne chrapania i charkoty, awantury, wyrzuty, złośliwości i potępienia, może znów zniszczyłaby mi całą odzież, jak kiedyś…

Od koleżanki dostałam wstążkę do włosów, przypuszczam, że dała mi ją z litości. Ile miałam wtedy lat…? Jedenaście chyba. Była to najpiękniejsza rzecz, jaką do owej chwili posiadałam, szeroka, mieniąca się, odrobinę używana, ale to lekkie zużycie nie odbierało jej urody. Pocięła mi ją nożyczkami już po dwóch dniach…

Z resztek wełny, które poniewierały się po całym domu, to już było nieco później, rok czy dwa lata… zrobiłam sobie szydełkiem czapkę z pomponem, a zawsze umiałam dobrać kolory, wyszła prześlicznie. Miałam ją na głowie jeden raz, wieczorem użyła jej do szorowania garnków. Zazwyczaj nie szorowała ich wcale, zapuszczone były potwornie, zrobiła to specjalnie i czapkę nazajutrz rozpoznałam przez pompon.

– O, i cóż takiego! – powiedziała drwiąco. – Na co ci czapka, dla urody może, gwiazda piękności się znalazła. Pompon został, popatrz, jak doskonale wygląda, nic mu się nie stało. Możesz zrobić drugie takie, do zmywania się nada, a to się prędko zużyje.

I musiałam donaszać po niej stare, obrzęchane swetry…

Co miałam zrobić teraz…? Nic nie było przed nią bezpieczne. Kontrolowała moją teczkę, szperała po kieszeniach, nie miałam dla siebie nawet półki w szafie. Nawet teraz, ostatnio, przy którejś wizycie, złapałam ją na przeszukiwaniu mojej torebki, istny cud, że z przezorności nie miałam w niej niczego takiego, co mogłaby zabrać i narobić mi kłopotów. Obmacywała moje palto…

Nie życzyła sobie moich studiów, ani mojej pracy. Mimo skąpstwa, zdawała sobie sprawę, że materialnie jest urządzona do końca życia. Chciała mnie trzymać pieniędzmi, żebym nie miała własnego grosza, żebym musiała ją prosić, żeby mogła mnie ograniczać, rządzić mną, decydować za mnie, odmawiać. Odmawianie mi wszystkiego sprawiało jej patologiczną przyjemność. Kiedyś zabraniała mi wyjść z domu, teraz mogła mi to uniemożliwić, zniszczyć buty na przykład. Wszystkie. Zniszczyć odzież. Do sklepu wychodziłabym w kapciach i jakiejś szmacie. O żadnej pracy nie byłoby mowy, gdzie miałabym pracować, jakim sposobem, gdyby nawet udało mi się coś zrobić, też by to natychmiast zniszczyła!

I ta potworna atmosfera tutaj. Ten straszliwy zaduch. Wściekłe gorąco bez powietrza. Ileż razy siłą odpychała mnie od okien, odciągała za włosy, nie mogłam się z nią przecież bić, coś we mnie tkwiło takiego, na starszą osobę nie wolno podnieść ręki, a gdyby nawet… Bóg raczy wiedzieć, co by nastąpiło, była zdolna do wszystkiego.

Tu, w tym pokoju, egzystowałam w charakterze zaszczutego zwierzęcia, bez prawa do oddychania. Tu, w tym pokoju, siedziałam w kącie tyłem do telewizora, żebym nie mogła oglądać filmu, ale tak, żeby mogła mnie widzieć Nie wolno mi było odwrócić głowy, nie wolno mi było czytać, nie wolno mi było nic robić, zresztą i tak mała lampka za nią dawała zbyt mało światła, w moim kącie było ciemno, patrzyłam w ścianę i lęgło się we mnie szaleństwo. Tu, w tym pokoju, stłukła mi palce, kiedy skończyłam odrabianie lekcji i w prostocie ducha zaczęłam sobie coś rysować, próbowałam ukradkiem, ale zauważyła. Tu, w tym pokoju, opowiadała różnym osobom, które kiedyś przychodziły, że mam skłonności złodziejskie i wszystkiego trzeba przede mną pilnować. Moczę się w nocy. Czasem wstaję i usiłuję z łakomstwa wyżerać w kuchni, co mi pod rękę wpadnie, niszczę różne rzeczy, kroję nożem stół, oka ode mnie nie można oderwać. Podsłuchiwałam za drzwiami, po co jej to było, Bóg raczy wiedzieć. Mówiła tak, że wszyscy wierzyli, zorientowałam się z reakcji, byłam dzieckiem, przeżyłam katusze. Teraz to śmieszne, ale wtedy czułam się upokorzona i zhańbiona.

Musiała mnie chyba serdecznie nie znosić, prawdopodobnie stanowiłam dla niej obciążenie, balast przywiązany do pieniędzy, których beze mnie nie mogła zagarnąć. Cud, że mnie nie otruła, może, mimo wszystko, byłam także użyteczna, a może miała w perspektywie tę opiekę na starość. Wiedziała, że pani Jarzębska wraca, wiedziała o mnie prawie wszystko, tylko o Bartku nie, bo go starannie ukrywałam. Z jadowitą uciechą oczekiwała mojego powrotu do tego domu, przyjdzie koza do woza, mówiła za każdą wizytą. Przemyśliwałam nad wynajęciem jakiegoś pokoju, liczyłam pieniądze, oszczędności poszły, mogłam mieć kłopoty. Można było wynająć tanio za opiekę, ale za żadne skarby świata nie zamieszkałabym z żadną staruszką, nawet gdyby była aniołem. Czekało mnie piekło, tu miałam wrócić, do tego pokoju…

Siedziałam teraz w tym pokoju, przy otwartych oknach, zaduch się zmniejszył, a ulga we mnie rosła. Zostanę tu, oczywiście. Przerobię wszystko i będę się napawała swoim szczęściem. Nigdy więcej nikt mnie nie będzie do niczego zmuszał, ani niczego mi zabraniał!

Podniosłam się w końcu i rozpoczęłam porządki. Od kuchni. Porządki musiały polegać głównie na wyrzucaniu. Cała kuchnia tonęła pod zwałami szmat, rzęchów, rupieci, zaskorupiałych naczyń i zaśmierdłej żywności, wszystko nadawało się wyłącznie na śmietnik. Każdą rzecz jednakże należało sprawdzić, bo znałam ją przecież. Biżuteria i pieniądze znalezione przez policję stanowiły zaledwie część jej majątku. Miała więcej. Utykała to i chowała w najdziwaczniejszych miejscach, mogłam się wyrzec kosztowności i forsy dla uzyskania swobody, ale w obecnej sytuacji pozbywanie się złota byłoby kretyństwem. Może będę miała dzieci. Chciałabym mieć dzieci i chciałabym dać tym dzieciom jak najwięcej. Chciałabym mieć dla Bartka. I dla siebie. Może ona chichocze jadowicie na tamtym świecie i cieszy się, że nie znajdę, że wygłupię się, wyrzucę, zmarnuję. A chała!

Jak to zrobiła, nie wiem, ale w zaklejonej, nie tkniętej, prosto ze sklepu, chociaż bardzo starej torebce mąki znajdowały się świnki. Pięciorublowe złote monety, sześć sztuk. Oprócz monet było tam też siedlisko robaków i tych latających moli żywnościowych, które rozproszyły mi się po całej kuchni. Dałam im spokój, robactwo postanowiłam zlikwidować hurtem, przy remoncie. Wywlokłam garnki i patelnie, struple wiekowe, obtłuczone, zarośnięte brudem, niektóre dziurawe, wszystkie wyłącznie do wyrzucenia. Wkładałam jeden w drugi, żeby je razem wynieść do śmietnika, pojęcia nie miałam, co mnie tknęło, ale nagle zaczęłam oglądać je od dna.

Do jednego przyklejona była foliowa torebeczka, a w niej bransoletka z płaskich złotych ogniwek, na wierzchu wyrzeźbionych w jakiś wschodni wzór, pod spodem gładkich i na tej gładkiej stronie wygrawerowany był napis: „Mojej najdroższej Aneczce – Tadeusz”.

Boże wiekuisty! Anna i Tadeusz, to byli moi rodzice…!!!

Odsiedziałam swoje nad tą bransoletką, przytuliłam ją do twarzy, śmieszne to i głupie, ale nie mogłam się powstrzymać, ucałowałam każde ogniwko. Moja matka nosiła to na ręku…

Teraz już zaczęłam szukać z zaciekłością. Niech szlag trafi majątek, to są pamiątki po moich rodzicach, obojętna mi ich wartość! Z książki, którą moja matka ofiarowała mojemu ojcu, ciotka wyrwała kartkę z dedykacją, widziałam tę kartkę, przeczytałam dedykację, jeden raz, później ujrzałam tylko nierówne strzępy. Systematycznie niszczyła wszystko, co po nich zostało, nie miała widocznie siły zniszczyć biżuterii, chociaż mogła ją przetopić… Nie, to by też była strata, dlatego zostało, ale kto wie, jakie miała zamiary. Nie dopuściłaby chyba, żeby to się dostało w moje ręce…

Z pewnością też nie miały nigdy wpaść w moje ręce książeczki oszczędnościowe. Osłupiałam na ich widok. Znajdowały się w bardzo starej torbie wśród kłębowiska podartych, brudnych pończoch, ze wstrętem wywaliłam to na podłogę, przewracałam drewnianymi szczypcami do wyjmowania z kotła bielizny, były w tym domu takie szczypce, ręką bym tego nie dotknęła za nic w świecie, ale pończochy też musiałam sprawdzić. Dwie książeczki leżały na dnie, data wskazywała, że założone zostały jeszcze przed śmiercią mojej babki, zapewne przez nią samą, na moje nazwisko. Suma potworna, prawie dwa miliardy, Boże jedyny, i ja się miotałam przez głupie osiemdziesiąt milionów Bartka…! Narosła w wyniku rewaloryzacji, ostatnia wpłata, a było ich dwie zaledwie, pochodziła sprzed dwudziestu lat, na ciotkę wpisane upoważnienie, znalazłam je na ostatniej stronie. Zdumiewające, że nie podjęła tego i gdzieś nie ukryła, ale może było jej żal procentów…

Te pieniądze to też była ulga. Jakieś ogromne ułatwienie życia, jakieś możliwości, dotychczas niedostępne. Pozwalały zrobić wszystko, urządzić dom, podróżować, spokojnie skończyć studia, uniknąć tej bezustannej szarpaniny… Jaka mądra była moja babka!

Przebaczyłam jej to okropne rozporządzenie moim losem, a przez ostatnie lata, od chwili kiedy pani Krysia udzieliła mi rozmaitych informacji, miałam do niej ciężki żal za przekazanie mnie ciotce. Usunęłam ten żal, przeprosiłam babkę. Udało mi się nawet pomyśleć, że nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło, przy okazji nastąpiło skojarzenie, nawet te cholerne muchomory ciotki przydały się na coś, wytruły karaluchy. Przecież w tym domu byłoby zatrzęsienie karaluchów, warunki miały wręcz idealne, może i pluskwy by się zagnieździły, trucicielskie skłonności ciotki zapobiegły najgorszemu. Śmierdziało tylko okropnie tym zastarzałym brudem i stęchlizną, w jakiejś masce powinnam to robić…

I co za szczęście, że winda była pod ręką! Ileż bym się nalatała z tym koszmarnym chłamem, tony śmieci do wyrzucenia!

Do wieczora opróżniłam całkowicie zaledwie dwie kredensowe szafki, bo zaparłam się szukać rzetelnie i metodycznie, wygrzebywałam ze starych słoików jakieś zatęchłe powidła i różne mazie, wysypywałam ryż i kaszę, te mole fruwały już całymi chmurami, w pęczaku, też zarobaczywiałym, znalazłam jeden pierścionek, wrzucony tam luzem. Duży brylant, a dookoła niego mnóstwo maleńkich szafirków. Moja matka miała niebieskie oczy…

Zapomniałam kompletnie o całej tej sytuacji, o wszystkich kłopotach, zapomniałam prawie o Bartku, chociaż tkwiła we mnie radość z odkryć i chęć podzielenia się z nim tą radością i triumfem, że jednak ciotka nie zdołała mnie przechytrzyć i odebrać mi tego na zawsze. Wyszłam w końcu do śmietnika ze zbadanymi już garnkami i tym chłamem spożywczym, wszystkie mąki i kasze zsypałam razem do wielkiej torby foliowej, spleśniałe dżemy wrzuciłam do jednego garnka, obładowana wsiadłam do windy i zjechałam na dół.

W holu, obok skrzynki listowej, jakiś facet rozkręcał na kawałki stary rower. Musiałam przejść obok niego, żeby tylnymi drzwiami dostać się na podwórze. Byłam przejęta i szczęśliwa, nie obchodziło mnie nic poza zwycięstwem nad tą straszną harpią, ale jednak spojrzałam i pomyślałam, że to ktoś obcy. Znałam przecież ludzi z tego domu, widywałam ich całe lata, ten tu nie mieszkał.

Dlaczego obcy facet rozkręca rower w naszym holu…?

Odpowiedź przyszła mi sama. Może lęgła się we mnie mania prześladowcza, bez znaczenia, w każdym razie nagle zyskałam pewność, że on tu siedzi przeze mnie. Śledzi mnie, albo czeka na Bartka… Jeśli chodzi o mnie, niech sobie siedzi do upojenia, niech rozkręca sto rowerów, ale Bartek… Chociaż nie, ze mną też nie najlepiej. Nie uwierzyli mi…?

Zdenerwowałam się zaledwie średnio, bo satysfakcja rozmazana była po moim wnętrzu jak balsam, warstwa ochronna, przez którą nic nie zdołałoby mnie ugryźć. Zastanawiałam się, co robić, uprzedzić Bartka, to pewne. Nie doprowadzić ich do niego przypadkiem. Telefonicznie…

Wróciłam na górę. Pomysł już mi się rysował. Zadzwoniłam kolejno do jego matki i do ojca, złapałam go u ojca, przed chwilą przyszedł. Kazałam mu natychmiast, jak najszybciej, iść na Graniczną i zamelinować się u mnie, światła nie palić. Przyszło mi do głowy, że jeśli pilnują mnie, a ja jestem tu, na Granicznej nie ma chwilowo żadnego stróża. Bartek zdąży. Zatrzymam ich, może nie ma ich wielu, tylko ten jeden z rowerem, pójdę do byle której kawiarni, będę udawała, że czekam, potem wrócę do domu tak, jakbym się nie doczekała. Rano wyjdę pierwsza, odciągnę tę obstawę, Bartek opuści mieszkanie bez przeszkód. Umówimy się jakoś na przyszłość.

Zgodził się, ale od razu mnie uprzedził, że ma nocną pracę, będzie musiał wyjść przed dziesiątą. Dobrze, niech będzie, ten dom jest gęsto zaludniony, byle nie zauważyli, że wychodzi ode mnie. Jakoś to załatwimy, powiedział, przelecę się po schodach, zjadę z innego piętra…

Zeszłam ze śmieciami jeszcze raz. Facet zaczynał już ten rower składać. Byłam ciekawa, co zrobi, jeśli jeszcze nie skończy, a ja już wyjdę, pośpieszyłam specjalnie. On też. Kiedy wychodziłam przez frontowe drzwi, był gotów, wyprowadził rower zaraz za mną, wsiadł na niego i pojechał ku Puławskiej.

Nie stwarzałam im żadnej trudności, wybrałam sobie „Mozaikę”, poszłam piechotą, facet z rowerem znikł mi z oczu i ciągle nie miałam pewności, czy moje podejrzenia są słuszne. Na wszelki wypadek jednak realizowałam pomysł, usiadłam przy stoliku i zaczęłam spoglądać na zegarek.

Po pół godzinie wyszłam i pojechałam do domu.

Bartek czytał prasę w łazience. Słusznie, światło z łazienki nie było widoczne na zewnątrz. Nie zdołałam stwierdzić, czy ktoś mnie śledził, ale samo przypuszczenie wystarczało. Powiedziałam mu wszystko, pieniądze, bransoletkę i pierścionek miałam przy sobie, pokazałam mu. Cud boski, że cię w to nie wrobili, powiedział, motyw miałaś jak stąd na świętą Helenę, nawet by chyba stanowił okoliczność łagodzącą. Kochana, mam dużą robotę i chyba tym razem już mnie nie wyrolują, bo instytucja solidna. Spróbuję wydusić trochę luzu, żebyś nie musiała użerać się z tym sama. Od ciężarów jestem ja, a nie ty.

Uspokoiłam go, zanim przystąpię do remontu, minie dużo czasu, zdąży mi pomóc, to mieszkanie będzie nasze wspólne. Teraz, ciągle na wszelki wypadek, musimy się spotykać jakoś niezauważalnie. Dałam mu klucze od mieszkania ciotki, ucieszył się, spytał, czy może się tam przespać, bo przewiduje powrót do domu dopiero nad.ranem. Do mieszkań rodziców kluczy nie ma, mnie nie ma sensu budzić, przerwałam mu, oczywiście, to najlepsze wyjście. Jeśli będą na niego czatować, to tam, gdzie i ja jestem, a nie tam, gdzie mnie nie ma. Tu, skoro wróciłam, ktoś mógłby czatować, nawet na moim piętrze, wpatrzony w drzwi. Poszukiwanie go na Willowej nikomu do głowy nie przyjdzie. Ostrzegłam go tylko, że tam jest bajzel straszliwy, śmierdzi już może mniej, bo okna zostawiłam otwarte, ale nic czystego nie znajdzie. Nie szkodzi, powiedział, woda z kranu leci? No to fajnie, więcej mi nie potrzeba.

Wypuszczałam go wśród tysiąca obaw, wyjrzałam na korytarz, sprawdziłam czy nikogo nie ma i czy nie będzie go widać przez wizjer sąsiadów, sprawdziłam wyższe piętro, zjechał windą z siódmego. Nikt podejrzany nigdzie się nie plątał. Spać poszłam późno, bo jeszcze długo siedziałam i wpatrywałam się w bransoletkę mojej matki. Poza zdjęciami, była to pierwsza jej własność, jaką dostałam do ręki, tamte inne rzeczy, podobno też po niej, zabrała policja…

Śmiertelne przerażenie poderwało mnie nagle w środku nocy. Może to był sen, a może obudziłam się na skraju snu. Coś tkwiło we mnie, jakaś myśl, wyskoczyła, wręcz wybuchła z podświadomości. Sprecyzowałam ją od razu. Jak mogłam o tym bodaj na chwilę zapomnieć…! W mieszkaniu ciotki nie ma nic do jedzenia, jest reszta kawy i gorzej, jest koniak. Bartek wróci zmęczony, spróbuje może napić się koniaku, a może rano zechce sobie zrobić kawę, Chryste Panie, ja nie wiem, co jeszcze moja ciotka z tym cholernym muchomorem robiła i żeby tylko…! W kredensie stoi kilka tych butelek koniaku, pani Krysia przynosiła i Rajczyk, najstarsza musi pochodzić jeszcze sprzed dwudziestu lat, nie w tym rzecz! W jednej jest roztwór z muchomora! Ona doskonale wiedziała, w której, ja też, nie różniła się niczym od pozostałych, policja jej nie znalazła i nie zabrała, zabrali tylko ten w półlitrówce po occie, z półki kuchennej! Bartek weźmie napoczętą, napije się właśnie tego…!!!

Ręce mi się trzęsły, kiedy dzwoniłam po taksówkę. Nieszczęście musi nastąpić, on się otruje, to przekonanie było tak silne, że ogłuszyło mnie i bez mała odebrało mi przytomność Oczyma duszy widziałam, jak otwiera ten kredens, śmiertelnie zmęczony, sięga po napoczętą butelkę, nalewa sobie do kieliszka albo do szklanki, wszystko jedno, Boże jedyny, wypija… Robi to już, właśnie teraz, w tej chwili! Może jeszcze uda się go uratować!

Z wysiłkiem powstrzymałam się od telefonu do pogotowia. Winda zjeżdżała za wolno, miałam ochotę tupać, żeby ją zmusić do przyśpieszenia, zacisnęłam zęby, bo mi szczękały. Taksówka właśnie nadjechała, dobry kierowca, grzmiał przez puste miasto niczym na rajdzie. Wiedziałam, że jest kwadrans po czwartej, bo dzwoniąc do radio-taxi spojrzałam na zegarek. Po drodze przygotowałam pieniądze, wepchnęłam mu w ręce, wpadłam do budynku jak oszalała. Znów ta kretyńska, wlokąca się winda, skorzystałam z niej, bo stała akurat na parterze, inaczej z pewnością leciałabym po schodach piechotą.

Otworzyłam, zamek chodził cichutko, sama o to kiedyś zadbałam. Zapaliłam światło w przedpokoju, pierwsze spojrzenie na wieszak. Nie było tam jego kurtki.

Osłabłam z ulgi. Zawsze wieszał okrycie, miał odruch. Nie było go zatem jeszcze, nie wypił tej piekielnej trucizny. Należało ją wylać w pierwszej kolejności, uczynię to od razu i wyrzucę cholerną kawę. I herbatę. Wszystko wyrzucę, moja ciotka była potworem, mogła zatruć każdy produkt…

Gdzieś mi majaczyło, że policja brała chyba próbki artykułów spożywczych, gdyby znaleźli truciznę, nie zostawiliby ich w domu. Nie szkodzi, w nosie miałam próbki, nie zamierzam ryzykować.

Odetchnęłam, oprzytomniałam, uczyniłam kilka kroków i zatrzymałam się nagle.

W mieszkaniu ktoś był.

Poczułam to całą sobą. Nie było go słychać, nie robił żadnego hałasu, może tylko oddychał. Był z pewnością. Nie Bartek. Policjant…?

Zastanowiłam się błyskawicznie. Jeśli policjant, powiem prawdę, przypomniałam sobie o truciźnie, zdenerwowałam się i przyjechałam ją wylać. Wyjdę jak najszybciej i na Bartka poczekam na dole. Jeśli jednak nie policjant, to kto…?

Obejrzałam się, ujęłam pierwsze, co mi wpadło w rękę. Odłamana poręcz od fotela, leżała na komodzie wśród tysiąca innych śmieci. Mosiężny świecznik byłby lepszy, ale stał za daleko, na stoliku w końcu przedpokoju. A ten ktoś był w sypialni.

Nagle wstąpiło we mnie dzikie szaleństwo. Niech sobie siedzi w sypialni i niech go szlag trafi. Przyjechałam tu wylać truciznę i wyleję ją natychmiast bez względu na wszystko, tak mi Panie Boże dopomóż. Tamtym jakimś, może złodziejem, a może duchem ciotki, zajmę się później.

Postąpiłam jeszcze kilka kroków, skręciłam do kuchni. Odłożyłam poręcz na blat, otworzyłam kredens, wyciągnęłam wszystkie flachy, ustawiłam obok zlewu. Zaczęłam od tej napoczętej.

– Zgłupiałaś? – wysyczał znienacka jakiś głos za moimi plecami. – Zostaw, kurwo, te napoje!

Byłam już przy trzeciej, gulgot głuszył dźwięki, nie usłyszałam jego nadejścia. Odwróciłam się gwałtownie.

Jakiś obcy facet. Młody. Nawet przystojny, ale robił złe wrażenie. W ręku trzymał ten mosiężny świecznik ze stolika. Zdrętwiałam chyba, bo stałam w bezruchu i gapiłam się na niego, koniak wyciekł, przechylałam nad zlewem pustą butelkę. Pełna została jeszcze jedna. Wobec histerycznej paniki, jaka ogarnęła mnie na myśl o otruciu Bartka, obecny przestrach był niczym, ulga, że zdążyłam, przebijała wszystko. Zaniepokoiłam się dopiero po chwili i sprawił to wyraz jego oczu.

Też patrzył na mnie, a złe spojrzenie zmieniło się jakoś. Stało się drapieżne, chciwe, twarde i nieubłagane. Zacisnął zęby, widać to było po ruchu szczęk. Rozluźnił je po chwili.

– Ale cizia… – wymamrotał cichutko i trochę niewyraźnie.

Jeszcze ciągle nie wiedziałam, co będzie, chociaż zaczęłam odzyskiwać przytomność umysłu. Zaczęłam się także zwyczajnie bać. Co on tu w ogóle robił? Jakim sposobem wlazł? Miał wytrych? Włamywacz…?

– Co pan tu… – zaczęłam dość gniewnie, ale nie słuchał. Z brzękiem upuścił świecznik na podłogę i ruszył nagle ku mnie. Kuchnia nie miała rozmiarów nawy kościelnej, zanim zdążyłam zareagować, znalazł się tuż przede mną. Ogarnął mnie ramionami, podstawił nogę i usiłował przewrócić.

Te minione dwa lata zrobiły swoje. Nadrabiałam nieruchawość u ciotki z całej siły, wręcz zachłannie. Załatwiłam prawo jazdy, nauczyłam się tańczyć, pływałam, jeździłam konno o szóstej rano na Służewcu, grałam w tenisa. Byłam nieźle wygimnastykowana, moje mięśnie działały sprawnie i posłusznie. Teraz, w stanie wzburzenia, działały podwójnie.

Podparłam się nogą, uchwyciłam czegoś, przewracanie mu nie wyszło. Zachował się brutalnie i ohydnie, ale dzięki temu uwolniłam jedną rękę, do lęku domieszała się wściekłość. Nagle zrozumiałam, o co mu chodzi, chce mnie zgwałcić, zwariował chyba, zwyrodnialec! Za nic w świecie! Broniłam się zaciekle, ogarnęło mnie szaleństwo, ugryzłam go w brodę. Krzyknął, próbował rąbnąć mnie pięścią w głowę, uchyliłam się, pięść musnęła tylko włosy, sięgnął ręką za siebie i chwycił za szyjkę pustą butelkę po koniaku. Bez sekundy namysłu, równocześnie, poszłam za jego przykładem, chwyciłam tę ostatnią pełną. Kopnęłam go w goleń, zresztą przypadkiem, jakimś cudem udało mi się wyrwać, odskoczyć do tyłu. Zamierzył się na mnie butelką, uczyniłam to samo, to znaczy nie zamierzałam się, byłam zdecydowana walnąć i chyba okazałam się szybsza o mgnienie oka, bo to moja butelka zaatakowała, jego stanowiła obronę. Zetknęły się w powietrzu, z brzękiem i trzaskiem poszły w okruchy, a cały koniak chlusnął mu w twarz. W ręku została mi szyjka, on swoją upuścił.

– Kurwa!!! – krzyknął strasznie i zasłonił sobie oczy.

Bez namysłu trzasnęłam go tą szyjką w głowę. Włosy miał obfite, zamortyzowały cios, ale musiałam go nieźle skaleczyć, bo krew trysnęła. Dostał szału, mrużąc oczy, runął na mnie.

Nie słyszałam szczęku drzwi, nie słyszałam kroków, nie widziałam Bartka. Ujrzałam go dopiero, kiedy napastnik odleciał pod ścianę. Rąbnął w szafkę z półkami, zdezelowaną jak wszystko inne i cały stos skorup zwalił mu się na głowę. Bartek popełnił błąd; zwrócił się ku mnie, spojrzał tylko, ale to dało czas tamtemu. Poderwał się, wygrzebał spod skorup, zrezygnował z walki i rzucił się ku wyjściu. Bartek skoczył za nim. Chyba coś krzyczałam, chciałam go zawrócić, niech da spokój, niech się nie wdaje w bitwę z tym bandziorem, wypadłam do przedpokoju. Bandzior sam rozstrzygnął sprawę, już był za drzwiami, usłyszałam go na klatce schodowej, nie tupał, biegł lekko, ale w wyciszonym nocą domu dźwięki rozległy się wyraźniej. Bartek wrócił z holu.

Milczeliśmy przez chwilę, patrząc na siebie. Poklepał się nagle po górnej kieszeni kurtki, której nie zdążył zdjąć z siebie.

– Popatrz, kochana, jaki ja mądry byłem – powiedział, ciągle nieco oszołomiony. – Myślałem, że tu nic nie ma i przyniosłem na wszelki wypadek. Zawsze się przyda, a teraz wyjątkowo.

Z wewnętrznej kieszeni wyciągnął piersiówkę.

Podał mi ją i przystąpił do zwyczajnego zdejmowania okrycia.

Ujęłam płaską flaszkę i zaczęłam się histerycznie śmiać.

– Rzeczywiście nic nie ma – udało mi się w końcu powiedzieć. – Było, ale wylałam, a ostatnią rozbiłam mu na głowie.

Zaniepokoił się.

– Ale tej nie rozbijesz?

– Nie. Tej nie. Nic ci nie jest?

– Mnie? No coś ty? To tobie mogło być, mnie nawet palcem nie tknął…

Oszołomienie mu minęło, ale ciągle był wzburzony. Przeszliśmy do kuchni, spojrzał na podłogę.

– Widzę, że nieźle ci wyszło – pochwalił. – Rany boskie, napijemy się po małym, bo emocjami czuję się przytłoczony. Trochę za dużo niespodzianek. Skąd on się tu wziął, ten skurwiel?

– Jak to…? Ty go znasz? Kto to był?

– Ten z Konstancina…

Przerażające. Czy już nigdy w życiu nie uwolnimy się od zbrodniarza…? Wyjęłam zakurzone kieliszki, wypłukałam je, w piersiówce Bartka też był koniak. Wstrząs mijał, osłabłam trochę, on już odzyskał równowagę. Zaczęliśmy się zastanawiać, jak to bydlę tu wlazło.

– Albo otworzył wytrychem, albo Rajczyk dał mu klucze – powiedział Bartek. – Coś wiesz o tym?

– Nic. Możliwe jest i jedno, i drugie. W każdym razie jutro, nie, dziś jeszcze, zmienię zamek. W tym domu takie rzeczy robi cięć, kupię coś bardziej skomplikowanego, a on założy. Ciekawe, po co on tu przyszedł…

– A tak między nami, po co ty tu przyszłaś…? Odetchnęłam i przyznałam mu się do tej histerii, która spadła na mnie o czwartej nad ranem. Zrozumiał, pokręcił głową. Cholera, musiałaś być nieźle przejęta przedtem, skoro zapomniałaś o muchomorach, powiedział, ale teraz przychodzi mi do głowy, że on zamierzał spenetrować apartament. Czy te gliny go w ogóle nie szukają? Do tego stopnia gówno wiedzą?

Na dobrą sprawę nie wiedziałam, co oni wiedzą..Sama oszukiwałam ich wszelkimi siłami i może w rezultacie byli doszczętnie skołowani. Ale to co, jeden kłamliwy świadek i już im się wali całe śledztwo? Bzdura. Niemożliwe.

Uświadomiłam sobie nagle, że ugryzłam brodę zarośniętą, nie goloną co najmniej od trzech dni, może dłużej, zależy, jak te włosy mu rosną. Może go zatem szukają, a on jest właśnie w trakcie zmiany wyglądu, zapuści zarost, ogoli głowę, albo ostrzyże się na jeża i nie będzie podobny do siebie. Może nie wiedział, że oddali mi mieszkanie i tutaj postanowił kilka dni przeczekać, pewien, że to stoi pustką. Może niepotrzebnie opróżniłam butelki, należało je zostawić i tylko tego muchomora rozcieńczyć, wezwałby chyba do siebie pogotowie…?

– Chyba by wezwał – zgodził się Bartek. – Tylko nie wiadomo kiedy. Mógł wychlać trzy flaszki czyste, a za muchomora złapać się na końcu. Rzeczywiście podejrzewasz ciotkę o plucie jadem na cztery strony świata?

– Nie podejrzewam. Wiem na pewno. Wyrzucę zaraz kawę. Wyrzucę wszystko.

Patrzył na mnie długą chwilę.

– Moja miła, najwyższy czas, żebyś zaczęła normalne życie – powiedział stanowczo. – Dobra, wal te porządki, skoro chcesz, ja mam robotę na tydzień, dniem i nocą na okrągło, bo termin goni. Zaliczkę dali przyzwoitą, resztę zapłacą od razu. Skończymy i włączę się w ten bal, co ciężkie, zostaw dla mnie, a jak będziesz tu w środku, zakładaj łańcuch.

Spytałam, co myśli o policji. Mam im powiedzieć o wizycie, czy nie? Pomyślał, zawahał się.

– Zależy, jak uzasadnisz – zawyrokował. – Nie lata się po mieście o czwartej rano bez żadnego powodu.

To miałam gotowe, mogłam się przyznać, że nagle przypomniałam sobie o zatrutym koniaku i zatrutej kawie, wpadłam w szał, nie mogłam spać, z dwojga złego zamiast się miotać w pościeli, lepiej było załatwić to od razu. Owszem, wyjaśnienie do przyjęcia. Zatem tak, policji powiedzieć trzeba, podać rysopis faceta, jeśli nie są idiotami, skojarzą go…

– Cholera, a może nie skojarzą? – zaniepokoił się nagle. – Diabli wiedzą, czy w tym Konstancinie ktoś go widział. No nic, powiedz swoje, a ja mam pomysł…

– Anonimowy informator – oznajmił uroczyście Henio nad kaczką z jabłkami. Z tą kaczką było mi najłatwiej, bo sprzedawali gotową w barze „Corner”. – Szeptał w telefon głosem z zaświatów, a chwilami usiłował mówić przez nos.

Patrzyliśmy pytająco, oczekując dalszego ciągu. Henio przełknął.

– Wiecie, ścisnął nos palcami i tak gadał, wyglądało na piramidalny katar.

– Dlaczego nie poprzestał na szeptaniu? -zaciekawiłam się.

– Bo tego szeptu całkiem nie było słychać. Znaczy, nic nie można było zrozumieć. Więc przestawił się na katar.

– I co powiedział?

– Krótko i rzeczowo. Wie, kto rąbnął faceta u weterynarza. Podał dokładny rysopis. Z rysopisu wynika, że Dominik zapuszcza brodę. Kasia potwierdza.

– Trochę za mocno streściłeś – skrytykował Janusz. – Rozwiń może temat. Skąd Kasia do Dominika?

– Wdarł się do mieszkania na Willowej i napadł na nią. Nie w celach zabójczych, tylko erotycznych. Upiera się, że mu broda rośnie.

– I kiedy to było?

– W nocy. Ściśle biorąc, nad ranem. Wyraźnie było widoczne, że póki nie skończy się kaczka, Henio będzie udzielał odpowiedzi stylem telegraficznym, z którego ciężko było wytworzyć sobie jasny obraz sytuacji. Odczekaliśmy cierpliwie. Na szczęście kaczka nie struś, zniknęła z półmiska dość szybko.

– Anonimowy informator twierdzi, że bibliotekarz został wykończony, bo usiłował przeszkodzić w rabunku – zaczął wreszcie obszerniej, zaspokoiwszy pierwszy, a może nawet i drugi głód. – O sobie gadać nie chciał. Kasia natomiast dzwoniła, po czym przyleciała do nas, bo Tyran ją zaprosił. Powiedziała, że wpadła w amok, bo nagle przypomniało jej się o tych truciznach kochanej cioci. Poderwała się i ciemną nocą wyleciała z domu, pojechała na Willową. Dominik tam już był, napadł na nią w kuchni, kiedy wylewała substancje do zlewu. Rzecz jasna, o Dominiku, jako takim, pojęcia nie ma, opisała faceta, rozpoznała go na zdjęciu i twierdzi, że brodę ma już kilkudniową. Cenna informacja, dorysujemy mu brodę na podobiznach. Roztrzęsiona była trochę, ale zeznawała całkiem do rzeczy.

– I co jej złego zrobił? – zaniepokoiłam się.

– Nic. Zaprawiła go butelką koniaku, co mu się nie spodobało, i uciekł. Flacha, jak powszechnie wiadomo, jest to całkiem niezła broń, a dziewczyna wysportowana, nie żaden tam zwiędły kwiatek. Ten Dominik też nie byk, gorzej by jej chyba wyszło z Rajczykiem. Przed wizytą u nas zdążyła zmienić zamek w drzwiach.

– Kto jej zakładał? – zainteresował się Janusz. – Bo chyba nie sama?

Henio zrozumiał go od razu.

– Nie chłopak. Chłopaka ciągle ani śladu. Cieć z tego domu. Wysunęła interesującą supozycję. Od nas dowiedziała się, zresztą łatwo mogła wydedukować sama, z pytań połapała się w sytuacji, zorientowała się, że ten jej gwałtowny niedoszły amant jest poszukiwany i uczyniła przypuszczenie, że próbował się ukryć w pustym mieszkaniu. Hipotetyczny wspólnik Rajczyka… Co do klucza, wątpi, czy Rajczyk sobie podstępnie dorobił, a ciotka by mu dobrowolnie nie dała, ale wszystko jest możliwe. Rajczyk był tam podejmowany to napojem, to herbatniczkiem i mogła być taka chwila, że ciotka w kuchni, a on sobie odciska klucze. Równie dobrze Dominik mógł się posłużyć wytrychem.

– Także mógł tam wleźć po to, żeby czegoś poszukać – zauważył Janusz. – Diabli wiedzą, co mu Rajczyk mówił. Zaczynam wierzyć, że to on rąbnął złoto, umówieni byli, czekał na właściwą chwilę, otworzył wytrychem, zobaczył, co się dzieje, zabrał chłam i zmył się z miejsca. Niczego nie dotykał i Jacusiowi pola do działania nie zostawił.

– To po co przylazł drugi raz? – zaprotestowałam. – Jola go widziała, jak już była policja.

– Mógł ukryć łup i przyjechać ponownie dla sprawdzenia, jak się rozwija sytuacja.

Henio się skrzywił.

– Niby dobrze, ale źle. Jeżeli rąbnął złoto, czego jeszcze chciał szukać?

– A cholera wie. Drugi błąd widzę. Należało to mieszkanie przejrzeć porządnie, centymetr po centymetrze, tymczasem zrobiliście to pobieżnie…

– Wydawało się, że wystarczy. O zabójstwo chodziło, a do tych celów zrobiono co trzeba. Okazuje się, ta Kasia to powiedziała, że truciznę ciotka trzymała wśród normalnych artykułów spożywczych, a miała tego od groma. Wnioski nam się powyciągały cokolwiek za logiczne, muchomor w kawie, w porządku, zapasik w półlitrówce pod ręką, więcej nie potrzeba. Ważniejszy był ten świeży burdel, samo się pchało, że ma związek ze zbrodnią i rzeczywiście, z niego Jacuś odciski palców powywlekał. Na jaki plaster nam reszta?

Usunęłam ze stołu pusty półmisek i talerze i wyciągnęłam z lodówki sałatkę owocową z bitą śmietaną. Uczyniłam to zupełnie mechanicznie, nie widziałam przed sobą salaterki, tylko mieszkanie na Willowej, przyozdobione dwojgiem zwłok. Istotnie, Henio miał rację, po co je było przeszukiwać? Motyw podwójnej zbrodni leżał jak na patelni, właścicielka mieszkania i jego zawartości istniała, chwilowo nieobecna i zaledwie średnio podejrzana. Nawet gdyby po rozmaitych zakamarkach poukrywane były skarby sezamu, nie ma przepisu, że krewnemu ofiary odbiera się wszystko, co posiada. Dziedziczenie spadku nie stanowi przestępstwa, szczególnie jeśli to nawet nie jest spadek. Wedle opinii pani Krysi, drogocenności w tym domu od początku należały do Kasi i ciotka je miała, można powiedzieć, na przechowaniu. Niechże je sobie Kasia sama odnajduje. Jeśli jednak Rajczyk był w tej sprawie zorientowany i o dużym blicie powiadomił Dominika, Dominik z kolei, równie dobrze zapewne zorientowany w trybie postępowania po zbrodni, postanowił skorzystać i spokojnie się wzbogacić.

– Ukradł coś? – spytałam z lekkim roztargnieniem.

– Kto?

– Dominik u Kasi.

– Kasia twierdzi, że nie. Wyleciał, trzymając się za głowę. Chyba że już wcześniej wetknął coś do kieszeni, ale o tym ona nic nie wie. Powiedziała Tyranowi w oczy, że jeśli znajdzie coś po rodzicach, nikomu tego nawet nie pokaże, bo chce to wreszcie mieć. Tyran się nie czepia, niech sobie ma.

– Interesuje mnie ten anonimowy informator – powiedział Janusz. – Czy to przypadkiem nie ten tajemniczy czwarty?

– Widzi mi się, że chyba tak – potwierdził Henio. – Wyobrażam to sobie następująco: wszedł do spółki, na kradzież czy grabież, czy jak to nazwać, nastawiony, ale kompletnie nie nastawiony na zabójstwo. Wystraszył się, chce się odciąć, może się pokłócił z Dominikiem i teraz boi się na dwie strony. I Dominika, i nas. Woli się nie ujawniać, ale zarazem bandziora kryć nie ma zamiaru, no więc wykombinował sobie katar.

– Powiedział coś więcej?

– Nic. Właściwie tylko rysopis przekazał. Z tego nocnego napadu wynika, że Dominik jest w Warszawie, nigdzie nie wyjechał. Gdzie ten cholernik się melinuje?

– Przez ostatnie cztery dni mógł spokojnie mieszkać na Willowej.

– A mógł. Ale Kasia twierdzi, że nie, bo zaśmierdnięte żarcie chyba by wyrzucił. I w ogóle podobno wszystko było takie… ona mówi, że zastygłe w nieruchomości. Nie używane.

– Na strychu – powiedziałam pośpiesznie. – Oglądaliście w końcu ten strych?

Henio się nieco zdetonował.

– Strych? Nie. Na plaster nam był strych? Rozzłościłam się okropnie na poczekaniu.

– No przecież mówiłam! Cholera, jak do ściany…! Przez te wasze głupie podejrzenia… no, Tyrana podejrzenia… Mówiłam, że obmyśliłam, jak miałam ukraść to złoto, na strych bym zawiozła! Windą! Byłam tam, sprawdzałam, na melinę nadaje się pierwszorzędnie! Możliwe, że nie ma się gdzie umyć, ale to nie każdemu przeszkadza!

Henio popatrzył na mnie, zdenerwował się trochę, porzucił resztki posiłku i skoczył do telefonu. Przeczekałam wydawanie pośpiesznych poleceń, po czym zwróciłam mu uwagę, że mogą się tam znaleźć moje odciski palców. Żeby im teraz przypadkiem nie wyszło, że mam spółkę z Dominikiem, niech się Tyran opamięta na początku, a nie na końcu.

– I tak już pewnie za późno – mruknął Janusz. – Należało od razu.

– Odczep się. Żadne drogi nie wiodły na strych. Pani wyobrażenia mogą być, tego… No… nie stanowią podstawy. A poza tym lepiej późno niż wcale.

I zaraz następnego dnia okazało się, że miał najzupełniejszą słuszność…

W ekipie, która przybyła na strych późnym wieczorem, znalazł się oczywiście Jacuś. Nie musiał, podstępnie powiadomiony o przedsięwzięciu, zgłosił swój udział dobrowolnie. Został powitany otwartymi ramionami, bo z jednej strony jego jasnowidzenia w dużym stopniu ułatwiały pracę, z drugiej zaś wciąż czyhano na najdrobniejszą bodaj pomyłkę i na tym tle zawarte już było ładne parę zakładów. Zainteresowani gotowi byli Jacusia karmić i poić własnoręcznie, byleby tylko we wszystkim uczestniczył.

Ślady ludzkich pobytów wyraźnie były widoczne na wiekowym kurzu. Jacuś sam był ciekaw sensu własnych natchnień i poddawał się im coraz bardziej zuchwale. Suszarnię obejrzał pobieżnie i zlekceważył, twierdząc stanowczo, iż relikty dość licznych uczt i sjest ich sprawy nie dotyczą. Nie zniechęciło to ekipy do dokładnego zbadania pomieszczeń, bo może właśnie tu się pomylił. Wypłoszyli dwa koty i było to jedyne osiągnięcie.

Ze znacznie większym zainteresowaniem przystąpiono do penetracji owych pokoików po drugiej stronie, przy korytarzu. Tu już Jacuś potraktował sprawę poważnie.

– O ho ho! – oznajmił radośnie, aczkolwiek ze zmarszczoną brwią, od pierwszego spojrzenia. – Na tym barłogu świeżutko ktoś się w sennych marzeniach poniewierał, ja wam to mówię Z tamtej strony margines odpoczywał dwa miesiące temu, ale tu wręcz przeciwnie. Doba ledwo minęła.

– Skąd cholernik wie, że doba – mruknął jeden z członków ekipy poszukiwawczej. – A może dwie? A może pół?

– Węszy – powiadomił go drugi. – Jak pies. Każdy pies by ci powiedział bez wahania, kiedy tu leżała śmierdząca ludzka istota.

– A istota po kąpieli…?

– Jeszcze łatwiej…

Ekipa była doświadczona, zanim zatem weszli do wnętrza pomieszczenia, posłużyli się różnymi sposobami badań, w tym głównie proszkiem, ujawniającym odciski wszelkie, głównie palców. Szastali nim bez opamiętania i efekty były imponujące. Wyszły ślady rozmaite, damskie i męskie, co rozpoznano z łatwością, rzadko się bowiem zdarza, żeby chłop jakiś spacerował w damskich pantofelkach na wysokich obcasach, lub też żeby kobieta swobodnie chodziła w zbyt dużych męskich butach.

– Tu nóżki, tu rączki – cieszył się Jacuś. – Chmielewska jak byk, ja wam mówię. Popatrzmy, co ta cholerna baba tu robiła i odczepmy się od niej.

– B0 co?

– Bo nie ona spała na tym łożu królewskim. Całkiem kto inny. I wiem kto, proszę, tu paluszek i tu paluszek, a tu nawet cała rączka, jeśli to nie był ten parszywy Dominik, możecie mi dać po pysku.

– Sobie też – mruknął szef ekipy. – Szukaliśmy go wszędzie, z wyjątkiem tego miejsca. Bystre orły, cholera…

Pokoik za barłogiem był jeszcze ciekawszy. Kurz i pajęczyny zostały poniszczone, wprawdzie nie całkowicie, ale za to wyraźnie. Ktoś poruszał rupiecie i przedostawał się do kąta za połamaną etażerką, grzebiąc niewątpliwie w stosie potłuczonych doniczek z resztkami ziemi. Jacuś z lupą w ręku pilnie szukał śladów i dopiero po dłuższej chwili wyjawił swoją opinię.

– Siostrzenica – oznajmił. – Niech się w hurysę przemienię w stajni Salomona. Ta cała Kasia, czy jak jej tam. Ma skłonność do gmerania w śmietnikach, ona ostatnia tu się pchała, ja wam to mówię A jak chcecie, mogę wam jeszcze powiedzieć, że nie razem tu byli.

– Kto nie razem?

– Kasia i Dominik. Oddzielnie. Kasia wcześniej, Dominik później.

Tym akurat komunikatem nikt się nie przejął, bo już było wiadomo, że Kasia zabierała ze strychu swoje ukochane pamiątki. Ślady wykazały, że ukryła je uprzednio w doniczkach. Wbrew nadziejom na pomyłkę Jacusia, wszyscy od razu uwierzyli, iż z Dominikiem nie miała nic wspólnego i walka na butelki była ich jedynym wzajemnym kontaktem. Tym pilniej zajęto się użytkowanym przez złoczyńcę barłogiem.

Jacuś uparcie twierdził, że spędził on tam zaledwie trzy noce, z czego wynikało, że przeprowadził się z poprzedniego mieszkania na cudzy strych dopiero po wykończeniu bibliotekarza. Przedtem nie panikował, egzystował spokojnie u którejś zaprzyjaźnionej panienki. Trzy noce mogą sprawić, że ślad materialny po człowieku zostanie.

Upragniony i wielce użyteczny ślad materialny objawił się, kiedy już prawie tracili nadzieję. W zgniecionym opakowaniu po papierosach odkryto strzępek papieru, na którym widniało siedem cyfr. Nie było to magiczne zaklęcie, tylko numer telefonu.

– Któraś melina albo meta awaryjna – zawyrokował bez wahania Jacuś. – Ja wam to mówię.

Z pewnością nie szukano by właściciela telefonu w tak oszołamiającym tempie, gdyby nie zakłady pozawierane pro i kontra Jacuś. Nastał już świeży poranek i można było swobodnie działać.

Po dziesięciu minutach mało męczących, ale irytujących wysiłków, bo biuro numerów z reguły bywa zajęte, okazało się, iż numer należy do osobnika nazwiskiem Roman Bruzda. Po następnej pół godzinie wyszło na jaw, że Roman Bruzda od przeszło roku siedzi w więziennej celi za udział w napadzie z bronią w ręku. Nie on co prawda trzymał tę broń, ale uprzednio był strażnikiem w magazynach handlowych i napad miał na celu zawładnięcie mieniem tychże magazynów. Zmowę strażnika z napastnikami udowodniono niezbicie i Roman Bruzda dostał pięć lat. Komplikowało to nieco jego kontakty z Dominikiem, strzępek papieru nie wyglądał bardzo staro, z pewnością nie był noszony przez rok, a już z pewnością nikt by nie przechowywał tyle czasu zgniecionego opakowania po papierosach. Musiało zatem to znalezisko pochodzić z innego źródła.

– Ale jakieś mieszkanie po tym Bruździe zostało – wysunął przypuszczenie Henio. – Żona… Zaraz. Nie miał żony. Może pustką stoi…

Ujął słuchawkę i zwyczajnie wykręcił numer, bo co mu szkodziło.

Po bardzo licznych sygnałach ktoś w końcu odebrał i z drugiej strony odezwał się damski głos. Henio, zaskoczony odrobinę, ale od razu tknięty natchnieniem, konspiracyjnie i tajemniczo spytał, czy nie zastał przypadkiem Dominika. Zaspany przedtem damski głos ożywił się błyskawicznie, z niepokojem odparł, że nie, Dominika nie ma i nie było, po czym gwałtownie spytał, co się w ogóle stało?

– Nic – odparł Henio stanowczo. – Jakby się pokazał, niech na mnie zaczeka. Nóż na gardle.

Z nadzieją, że wyrwaną ze snu osobę nieźle wystraszył, rzucił słuchawkę i popędził na dół. Znając życie, był pewien, że jednostka płci żeńskiej nie opuści domu w trzy minuty po otwarciu oczu, nawet gdyby w budynku szalał pożar. I rzeczywiście. Kiedy w dziesięć minut później zadzwonił do drzwi mieszkania na trzecim piętrze dość obskurnej budowli dolnego Mokotowa, odwrotnie niż to było przy telefonie, owe drzwi otwarto natychmiast, nawet bez pytania „kto tam”. Za nimi ukazała się młoda, wielce obfita w kształtach i bardzo rozczochrana blondyna, w stroju bardziej nocnym niż dziennym. Henio wkroczył z obstawą nie napotykając żadnego oporu, rozejrzał się, ocenił sytuację prawie jednym rzutem oka, po czym z miejsca odesłał obstawę na zewnątrz, pod dom.

Komunikat, iż reprezentuje władzę wykonawczą, przeraził damę do nieprzytomności. Załamała się od razu i zaczęła płakać rzewnymi łzami, padłszy w malowniczej pozie na rozbebeszony tapczan.

Henio w pierwszej chwili postanowił cierpliwie przeczekać te potoki rozpaczy, rychło jednak zorientował się, że będzie tak czekać do sądnego dnia, a może nawet trochę dłużej. Zaczął reagować. Łagodne słowa nie pomogły, gniewne wzmogły strumienie łez. Skąd w niej się bierze tyle wody? – pomyślał zirytowany Henio i krzyknął ostro:

– Niech się pani w tej chwili uspokoi!!!

– A mówiła matula…!!! – zawyła na to rozmoczona piękność i zakryła sobie głowę poduszką.

Henio poszedł po rozum do głowy, rozejrzał się, instynktem wiedziony znalazł pół litra czystej, znalazł naczynie, nalał od serca i wrócił do łagodności. Uparcie operując mianem lekarstwa, nakłonił damę do zażycia środka uspokajającego. Ciekawiło go bardzo, co też matula mogła mówić i od tego zaczął.

Dość rychło wyszło na jaw, że matula zwyczajnie ostrzegała. Takie wielkie miasto jak Warszawa przedstawia sobą pełen komplet niebezpieczeństw. Aby się w nic nie wdać, a oto proszę, nieszczęsna córka rozumnej matuli właśnie się wdała i żeby chociaż wiedziała, w co…!

Zastosowawszy repetę, Henio osiągnął wreszcie upragniony rezultat. Dama usiadła normalnie, odczepiła się od matuli, westchnęła ciężko i zaczęła zeznawać.

Roman Bruzda okazał się jej wujem. Przyjechała z Sokołowa Podlaskiego zaraz, jak tylko poszedł siedzieć, i pilnuje mieszkania. Na pytanie o pracę najpierw zmieszała się bardzo, a potem oznajmiła, że co i raz jej ktoś pomaga, tak jakoś, z dobrego serca…

Dominika właściwie prawie nie zna. Poderwała go w knajpie cztery dni temu i zakochała się w nim na śmierć i życie od pierwszego wejrzenia. Strasznie go chciała dla siebie, zapraszała z całej siły, a on odmawiał. Kłopoty jakieś miał, owszem, zwabiła go w końcu do jednej takiej, no, przyjaciółki, co miała lokal blisko, i chwile z nim spędzone pozostaną jej w pamięci do końca życia. o tych kłopotach wyraźnie nie mówił, ale wyszło, że do własnego domu wrócić nie może i powinien zejść z ludzkich oczu, więc tym bardziej proponowała siebie, ale wyrwało jej się, że wuj siedzi i Dominik się nie zgodził. Zapomnij o mnie, tak mówił, i w inną stronę patrzył. Na wszelki wypadek i podstępnie wetknęła mu do paczki papierosów swój numer telefonu, przysięgę składając uroczystą, że może na nią liczyć, choćby się świat walił. Poszedł i nie pokazał się więcej, nie wie dlaczego.

To akurat Henio odgadł bez trudu. Dominik lubił rude i chude, tu zaś siedziała przed nim utleniona blondyna, z natury ciemnowłosa, co widać było po odroślach, w dodatku bardzo tłusta. Nabita w sobie, owszem, młoda, a zatem nie rozlana, ale gruba wszędzie gdzie tylko się dało. Pewne cechy, bez względu na zawód, płeć męska ma wspólne, Henio zatem rozumiał doskonale, iż tym nadmiarem Dominik mógł się zwyczajnie brzydzić i nawet potrzeba bezpiecznego azylu nie przełamała wstrętu. Karalność wuja była tylko pretekstem.

Nie zrezygnowała z niego, broń Boże. Usiłowała go znaleźć, ale w tamtej knajpie nikt o nim nie wiedział, pierwszy raz był tam chyba, aż w końcu koleżanka jedna wyznała, że go zna. Z litości wyznała. Chodził kiedyś z jej przyjaciółką, tej koleżanki przyjaciółką, i na działkę razem wyjeżdżali. Ta działka, to właściwie nie działka, tylko budowa. Wyżebrała adres, koleżanka wiedziała, gdzie to było, mniej więcej i bardzo niedokładnie. Jeszcze tam nie była, bo to dopiero wczoraj uzyskała tę upragnioną informację i nie zdążyła pojechać. Nie Dominika własność, skąd, on tylko znał miejsce. Podobno willę ktoś stawiał przy szosie do Lasek, autobus z Marymontu tam dochodzi, od szosy blisko, chociaż prawie w lesie, wielką, trzypiętrową, całkiem pałac i podobno pieniędzy mu zabrakło, więc budowa stanęła. Tak zrozumiała z gadania koleżanki. Ogród tam też duży, znaczy może to nie ogród, tylko plac budowy, ale ogrodzone porządnie i w środku jakieś budy dla robotników, czy coś podobnego, bo robotnicy tam na stałe siedzieli, ale już dawno nie siedzą. Urządzone podobno elegancko, z kuchnią na butle, i woda jest. I prąd nawet doprowadzony, a stoi pustką już od trzech lat. Ta koleżanka, jak się rozgadała, to już mówiła wszystko, co wie, a tamta przyjaciółka, nie żyje podobno, chwaliła jej się… No więc Dominik sobie korzystał, żeby świeżego powietrza zażyć, a skąd miejsce znał, nie było powiedziane. Zamierza go tam poszukać, może nawet zaraz dzisiaj.

Dość stanowczo Henio ją do tych poszukiwań zniechęcił. Skrzydła mu u ramion urosły, pozostawił własnemu losowi zapłakaną obfitość i wybiegł na ulicę.

– Teraz już nie ma siły, dwóch ludzi przepadło, na tym placu budowy ugrzęźli -powiadomił nas smętnie, łypiąc okiem w kierunku garnka z potrawką w sosie koperkowym. – Jacuś z ekipą, ograniczoną do jednego człowieka, żeby uwagi nie zwracać, zakradł się tam metodą indiańską. Przed chwilą dostałem rezultaty, zgadza się, Dominik tam bywał. Tyrana zgniewało, powiedział, że dosyć tego, już nie popuszczą, będzie tych dwóch siedziało, aż się to ścierwo pokaże, chyba że go złapiemy gdzie indziej.

– Są na to jakieś szanse? – spytał Janusz sceptycznie.

– Średnie raczej. Dotychczasowe lokale spenetrowane gruntownie, grono przyjaciół i znajomych mamy w komplecie, nikt się go nie wypiera i nikt nie wie, gdzie on jest. Może nowej panienki dopadł w innej dzielnicy i z ciepłego gniazdka pyska nie wychyla, ale to ile czasu można?

– Dwa tygodnie – oceniłam bez namysłu. – Jeśli jest to panienka profesjonalna odpowiedniej urody, wzajemne uczucie mogło zakwitnąć. Dominik w gruncie rzeczy przystojny chłopak i jak widać, dziewczyny na niego lecą. Ona robi zakupy, głupich pytań nie zadaje…

– Ale zaniedbuje obowiązki zawodowe – zauważył Janusz. – Nie sprowadzi przecież klienta Dominikowi do towarzystwa.

– Ejże! – ożywił się Henio nagle. – Wiecie, że to jest myśl! Po panienkach się przelecimy, która też właśnie urlop sobie wzięła. Niby mógł poderwać cokolwiek i prawdę mówiąc, byłby to najlepszy pomysł…

– Zależy z czyjego punktu widzenia.

– Zgadza się, z naszego najgorszy. Ale to kwestia fartu, taka przypadkowa musi spełniać określone warunki, musi być samotna, z mieszkaniem i chętna. I jeszcze on musi na nią trafić. Czuwa nad nim jakaś tajemnicza siła wyższa…?

– Nie wiem, czy czuwa – rzekł Janusz w zadumie. – W gruncie rzeczy, jak oceniam wstecz, z perspektywy, rutyna dużo daje. Kwestia środowiska. Dlatego najtrudniej z amatorami, nie notowani i wszystko jest możliwe. Ale Dominik do amatorów już się nie zalicza.

Henio zerwał się od stołu, uczynił krok i stanął.

– Cały czas to ma dwie strony – powiedział z niezadowoleniem. – Jedna, można powiedzieć, zwyczajna, środowisko przestępcze albo bliskie przestępstwu. A druga to ta cholerna Kasia, normalni ludzie niby, a ile się koło niej plącze, to szlag może trafić i ludzkie pojęcie przechodzi. Z dwojga złego już wolę łapać Dominika.

– No to niech go pan łapie – powiedziałam gniewnie. Zajrzałam do garnka i pomieszałam od dna. – Wymyśliłam wam najkorzystniejszą sytuację, co szkodzi sprawdzić? Dominik też człowiek, zacznie od łatwizny, tej tłustej blondyny nie wytrzymał, ale tłustych blondyn znowu nie tak dużo i wszystkie zajęte południowcami. Może znalazł następną chudą i rudą, bo że go ciągnie do takich, gotowa jestem gwarantować.

– Ja też – zgodził się Henio. – A dzielnicowi na ogół mają rozeznanie. Dominik przy forsie, więc ona chwilowo pracować nie musi i właściwie ja jestem takiego samego zdania…

Skończył wydawać polecenia przez telefon akurat, kiedy potrawka podgrzała się dostatecznie. Mieszkanie Janusza do reszty przeistoczyło się w siedzibę sztabu wojennego, najwyraźniej w świecie przysparzało Heniowi natchnienia.

Zatrzymaną w połowie budowy posiadłość oglądał z daleka i ocenił ją jako ohydę wielkiej klasy. Pudło straszliwe i bułowate, z jakąś kretyńską nadbudówką z boku, nic dziwnego, że stoi i nikt nie chce tego odkupić od zubożałego właściciela. Ale ogród owszem, nader malowniczy, buda dla robotników zaś pogrążona w zieleni, obecnie zrudziałej i trochę bezlistnej. Mógł tam ten Dominik robić, co zechciał.

– Ale na stałe się nie zagnieździł? – spytałam. – Żadnych rzeczy nie zostawił?

– Nie, nic nie ma. Ale był tam niedawno, Jacuś twierdzi, że ostatni raz przedwczoraj. Złapiemy go lada chwila, bo mu się ciasno robi.

– Nie do uwierzenia, żeby facet znany z twarzy i z nazwiska mógł się tak melinować. W dodatku teraz, a nie w okresie turystycznym. Gdzieś przecież musi sypiać, myć się, trzymać garderobę…

– Jeżeli załatwił już sobie fałszywy dowód, może mieszkać nawet w hotelu.

– Nie może – zaprzeczyłam. – Z tą brodą, w obecnej fazie rośnięcia, wygląda nie na brodatego faceta, tylko na zaniedbany lumpenproletariat. Każdy zwróci uwagę, hotele ich nie lubią.

– Zależy jakie hotele. Jest parę takich, w których można sobie wyglądać nawet na wampira.

Janusz słuchał naszej rozmowy w milczeniu.

Machnął ręką takim gestem, jakby zrzucał tego Dominika ze stołu i zmiatał gdzieś w kąt.

– Korci mnie chłopak tej Kasi – oznajmił znienacka. – Nie widziałem jej, ale zgodnie twierdzicie, że bardzo ładna. Czy to możliwe, żeby się koło niej nikt nie kręcił? Pytał ją ktoś o to?

Henio się nieco zakłopotał.

– Prawdę mówiąc, o to akurat chyba nie…

– No to mam pomysł. Posłać Jacusia do jej mieszkania, nie na Willową, tylko na Graniczną. Jeśli chłopak istnieje, musi tam bywać. Sprawdzić odciski palców, nie siedzi przecież w domu w rękawiczkach. A potem niech Kasia powie o gościach, nazwiska, adresy, wziąć odciski od nich i albo się na niego trafi, albo ten jeden, którego ominie, to będzie właśnie on.

– Można – zgodził się Henio. – Pozór się znajdzie, chociażby wykluczenie jej znajomości z Dominikiem. Ale robota niewąska i muszę ją uzasadnić. Do czego ci właściwie ten chłopak?

– Czegoś mi w rym wszystkim brakuje, możliwe, że jego.

– A, ten drugi wątek ci się plącze?

– Coś w tym rodzaju. Na tym etapie dochodzenia cała sprawa powinna już być jasna i łatwa do odtworzenia. Tymczasem ciągle coś się nie zgadza. Dziwię się, że Tyran te niejasności zostawia odłogiem.

– Liczy na to, że Dominik wyjaśni, i do niego się pcha.

– Może i wyjaśni. No dobra, łapcie go. Jak on jest sprawcą wszystkich wydarzeń, to niech ja pierzem porosnę…

Dominika złapano nazajutrz.

Wieczorna opowieść Henia była barwna, atrakcyjna i pełna ognia. W pełni zasługiwał na sałatkę z curry i prawdziwe kotlety schabowe, pieczołowicie panierowane. Jeszcze dochodziły, kiedy już zaczął, przepełniony satysfakcją i triumfem.

W pierwszej kolejności znaleziono go, zgodnie z przypuszczeniami, u panienki na Ochocie. Dzielnicowi na ogół znają tak zwany element, chude i rude zatem wytypowano z łatwością. Jedna taka właśnie trzeci dzień zaniedbywała zajęcia zawodowe; o czym beztrosko powiadomiły koleżanki, nie zaniepokojone wcale, bo wiedziały, że ma ekstra fatyganta. Chichotały i czyniły różne uwagi, jakoby wielkie uczucia na umysł jej padły, co stały opiekun toleruje z tej racji, że nie za darmo te uczucia szaleją. Fatygant zasobny i rozrzutny, a płaci w zielonych. W parę minut po uzyskaniu tej informacji Henio jechał do panienki w stosownym towarzystwie.

Nieszczęśliwym trafem panienka mieszkała na parterze, a Dominik miał węch. Nie zdążyli zadzwonić do drzwi, kiedy już nawiewał przez okno. Człowiek spod okna, bo już takimi kretynami nie byli, żeby go tam nie wysłać, krzyczał wprawdzie strasznym głosem „stój, bo strzelam”, ale Dominik nie frajer, wiedział, że nie strzeli i prysnął. Gonili go, oczywiście. Bezskutecznie.

Do mieszkania panienki wkroczyła ekipa z Jacusiem i znaleziono mienie przestępcy. Odzieży prawie nie było, jakieś tam koszule i gacie, za to zachwyconym oczom władzy objawiła się torba myśliwska w doskonałym stanie. Jacuś nawet bez lupy wypatrzył na niej kurz spod podłogi weterynarza. W torbie złota żadnego nie było, za to dużo papieru, pięknie poukładane waluty obce i swojskie w stanie znacznie gorszym niż torba, w dodatku niechodliwe. Przedwojenne banknoty, polskie złote, franki francuskie i trochę dolarów.

– A biżuteria? – spytałam znad patelni z wielkim zainteresowaniem.

– Ani śladu. Jacuś od pierwszej chwili zadnimi łapami się zapierał, że żadnej biżuterii tam nigdy nie było. Musiał się Dominik cholernie rozczarować, jak do tej torby zajrzał. Tylko dolary mu się przydały, z tym że nie wiadomo, ile ich tam znalazł. Złota nawet na lekarstwo, poza osobistą własnością panienki. Na nowo przestaję wierzyć, że to on je rąbnął od Najmowej, bo niby co z nim zrobił, zgubił, czy zdążył upłynnić?

– Że też nie zabrał tej torby, jak uciekał…

– Nijak nie zdążył. Panienka go może i kochała, i zaufanie miał do niej ogromne, nie aż takie jednakże, żeby to na wierzchu trzymać. Szafa tam stała, zabytek, na klucz zamykana, Dominik kluczem zawładnął i razem z kluczem uciekł, ale otwierać i torbę wyciągać, to już było za wiele. Nie miał czasu, zostały mu sekundy. W dodatku szafa w pokoju od ulicy, a on pryskał oknem od zaplecza.

– I co, nic więcej po nim nie zostało?

– Mówię przecież, gacie i skarpetki. Sypiał w piżamie alfonsa, bardzo eleganckiej, wielbicielka mu udostępniła. Zeznania złożyła od razu bez żadnego oporu, twierdząc stanowczo, że kontakty z gachem przestępstwa nie stanowią. I pod tym względem miała rację. O żadnej zbrodni nie wiedziała, Dominik jej w swoją biografię nie wtajemniczał, powiedzieliśmy co trzeba i przeraziła się śmiertelnie, ale wcale nie nas.

Zgasiłam gaz pod kotletami, zapaliłam go na nowo, zdjęłam mięso na półmisek, a na patelnię wrzuciłam jabłka w ćwiartkach.

– Tylko kogo? – spytałam z zaciekawieniem.

– Tylko swojego alfonsa. Rany, jak to pachnie… Na klęczkach błagała, żeby przed nim sprawę ukryć, bo jak jej przyłoży, to się nie pozbiera.

Zdziwiłam się bardzo.

– Za co miałby jej przyłożyć?

– Za niewłaściwą ocenę klienta. Przetrzymywanie w domu i ukrywanie mordercy jest to czyn nieopłacalny, który bruździ w interesach. Jej obowiązkiem było zgadnąć, z kim ma do czynienia, a w jaki sposób miała zgadywać, opiekuna nie obchodzi. Więc, na litość boską, róbmy, co chcemy, tylko żeby przed nim prawda nie wyszła na jaw. W ten sposób lokal został przeszukany bez przeszkód i niepotrzebnie, bo tylko torba tam była, a forsę na bieżące potrzeby Dominik podobno nosi po kieszeniach. Portfel ma, bardzo wypchany, i sypia z nim, plastrami lekarskimi sobie przylepia do brzucha, tak panienka zeznała. Niezły pomysł, trudno żeby człowiek się nie obudził, jak mu zaczną odrywać plastry od ciała.

– Taki jesteś zadowolony, że chyba jednak musieliście znaleźć coś więcej – zauważył podejrzliwie Janusz.

– A tak – przyświadczył Henio z uciechą i wybrał sobie największy kotlet. – Ale zadowolony wcale nie jestem, bo tylko nowa komplikacja z tego wynika, tak mi się widzi. Jacuś otóż twierdzi…

Wziął do ust kawałek gorącego mięsa i musieliśmy dobrą chwilę odczekać. Udało mu się przełknąć je bez niebezpiecznych oparzeń.

– Poezja! – zachwycił się. – W marzeniach sennych takich schabowych nie widziałem!

Kotlety istotnie mi wyszły, przez czysty przypadek zapewne, bo sama nie wiedziałam, jakim sposobem. Lata całe próbowałam osiągnąć doskonałość, z jaką zetknęłam się we wczesnej młodości, i nigdy mi się to nie udawało. Facetka jedna prowadziła garkuchnię w Katowicach, gdzie się wówczas na krótko znalazłam, wszyscy do niej chodzili na obiady, w tym moja ciotka, a zatem i ja, i takich kotletów schabowych, jakie owa facetka smażyła, nigdzie więcej na świecie nie było. Nie zdołałam ich zapomnieć, różne sztuki czyniąc, żeby bodaj zbliżyć się do tych szczytów, ale gdzie mi tam do niej było! Tym razem rzeczywiście postąpiłam jakby krok naprzód, Bóg raczy wiedzieć dlaczego, a Henio jakość potrawy docenił.

Skojarzenia wspomnieniowe przeleciały po mnie falangą.

– Kapusta – powiedziałam mimo woli i z rozpędu.

– Co kapusta? – zainteresował się Henio gwałtownie.

– Kapustę gotowała kucharka na obozie, siedemnaście lat wtedy miałam i do dziś pamiętam. Młodą. W kotle. Ambrozja to była, a nie kapusta, wszyscy się rwali do zmywania, bo zmywający miał prawo wylizać kocioł. W życiu mi się nie udało czegoś takiego przyrządzić.

– O rany, szkoda…

Janusz patrzył na nas wzrokiem beznadziejnym.

– Ty naprawdę jadasz tylko raz dziennie? -spytał Henia.

– A jak? Co mam jadać i kiedy? Fajrant sobie robię wieczorkiem, bo ile człowiek może bez żarcia wytrzymać…

– Czterdzieści dni podobno – wtrąciłam.

– Ale tak już chyba od dziesiątego nie bardzo sprawny będzie, tak mi się wydaje. Może jestem mało odporny, bo już dwie doby szkodzą mi na umysł, zamiast o dochodzeniu, myślę tylko o kotlecikach, w oczach mi staje gęś pieczona i takie wielkie kupy makaronu z jajecznicą…

– Wczoraj żarłeś, dzisiaj też, jak widać na załączonym obrazku. Dwie doby upłyną pojutrze. Może byśmy tak wrócili do Dominika?

– Obrzydliwy w porównaniu z tymi kotletami – zawyrokował Henio stanowczo.

Nie wiadomo było dokładnie, co ma na myśli, bo jednak, mimo ogólnego zdziczenia, przestępców się u nas nie jada. Kotlety stygły powoli, drugiego zaczął spożywać nieco mniej zachłannie i udało mu się podjąć zasadniczy temat.

– Jacuś powiada, że w tej torbie była nie tylko forsa, także jakieś papiery. Paczka sznureczkiem owinięta. Tyle lat leżało, że odcisnęło się na skórze, gołym okiem, rzecz jasna, nie widać, ale Jacuś ma w sobie radar. Nie gazeta. Mówi, że pewnie korespondencja, listy. Prawdę mówiąc, dlatego przeszukaliśmy lokal tej ostatniej panienki, bo może i rzeczywiście, ale nic pasującego nie było.

– Wyrzucił, cholera – zmartwił się Janusz. – Sprawdził zawartość, szpargały mu na nic, wywalił byle gdzie, może już w Konstancinie.

– Nie, w Konstancinie do zdobyczy nie zaglądał – zaprotestowałam. – Zwłoki za sobą zostawił, ziemia mu się paliła pod nogami, musiał ostro nawiewać, nie miał głowy do sprawdzania. Dopiero tam, gdzie się bezpiecznie zatrzymał.

– Żeby jeszcze było wiadomo, gdzie się bezpiecznie zatrzymał, to już bym kwiczał ze szczęścia – mruknął Henio. – W żadnej melinie go nie było…

– A może na Willowej? – podsunął Janusz w natchnieniu. – Klucze czy wytrychy miał, wiedział, że pustką stoi…

Henio patrzył na niego przez chwilę, a potem zerwał się z krzesła.

– Gdzie ta Kasia? – warknął nerwowo i zaczął wykręcać numery.

W domu Kasi nie było, na Willowej podniosła słuchawkę. Janusz włączył głośnik.

– Nie – odparła na pierwsze pytanie Henia. – Pieczęci na drzwiach już nie było, to znaczy owszem, ale przedarte. Myślałam, że to panowie, skoro dostałam klucze, mieszkanie już jest dostępne…

Henio zaklął pod nosem i spytał o papiery. Kasia znów zaprzeczyła.

– Żadnej paczki papierów nie znalazłam, ale ciągle jeszcze jestem w kuchni. To, co powyrzucałam, to są zupełnie inne rzeczy, a co do papierów, w jednej szufladzie było mnóstwo zużytych biletów tramwajowych i autobusowych. Nie wyrzuciłam ich, bo nagle przyszło mi na myśl, że to jest historia. Na nich są ceny…

– Bardzo inteligentna dziewczyna – pochwaliłam szeptem.

Henio twardym głosem zapowiedział przeszukanie urzędowe. Kasia oparła się z całej siły.

– Jeżeli pan mówi o prywatnych papierach, listach na przykład, nie zgadzam się. Chcę znaleźć sama. Niczego nie ukryję, powiem, co znalazłam, pokażę, ale to przecież może być rodzinne! Na litość boską, pozwólcie mi mieć jakąś własną rodzinę, bodaj w przeszłości! Czy ja nigdy nie będę mogła żyć jak normalny człowiek?!

Zabrzmiało to dość rozpaczliwie i Henio zaczął mięknąć, szczególnie że Janusz czynił do niego jakieś gwałtowne gesty.

– No dobrze – zgodził się niepewnie. – Ale nie wolno pani wyrzucić niczego papierowego.

– Nawet starych papierów po kaszance? – spytała Kasia żałośnie.

– Po kaszance owszem. Pod warunkiem, że nic na nich nie jest napisane. Chyba że cena…

– Dajże spokój, po co ludziom dowalać roboty – zganił Janusz, kiedy Henio odłożył słuchawkę.

– O ile wiem, macie Dominika, chociaż jeszcze do tego wydarzenia nie dojechałeś. Zacznie przecież gadać, powie, gdzie to zostawił, może w ogóle żadne przeszukania nie będą potrzebne.

– Toteż właśnie – poparłam go. – Na deser są lody. I niech ja się dowiem wreszcie o złapaniu tego padalca!

Padalec, wedle opowieści Henia, po ucieczce od adoratorki udał się tam, gdzie twardo na niego czekano, mianowicie do robotniczej budy na nieczynnej budowie. Nie docenił siły uczuć porzuconej damy i nie przypuszczał, że ktokolwiek może wiedzieć o owej melinie. Przyjechał zwyczajnie, autobusem.

Dzień był to jeszcze biały, wczesne popołudnie. Z dwóch tkwiących tam ludzi, jeden z krótkofalówką w ręku dyżurował na trzecim piętrze nie wykończonego straszaka, drugi symulował prace leśne w najbliższym sąsiedztwie, radiotelefon mając ukryty za pazuchą. Przekładał z miejsca na miejsce szczapy i gałęzie, strojem bardzo upodobniony do stracha na wróble. Tamten z trzeciego piętra miał szeroki widok na całą okolicę, aczkolwiek dotrzeć na górę musiał po szlagach, bo normalne schody prowadziły tylko do piętra pierwszego. Za to okna były zabite deskami, nierównymi i pełnymi szpar, przy czym wyrwanie jednej z każdego nie stwarzało dysonansu, poprawiając widoczność.

Dzięki temu ten z góry ujrzał Dominika pierwszy. Wcale nie wiedział tak od razu, że to Dominik, z autobusu wysiadło parę osób i on szedł między nimi, a twarzy z tak daleka nic można było rozpoznać nawet przez lornetkę. Wywiadowca patrzył, bo właśnie w celu patrzenia tam siedział, i nic innego nie miał do roboty, na wszelki wypadek zaś zawiadomił tego na dole, że ktoś idzie. Dominik skręcił z szosy na ścieżkę pomiędzy dwiema posiadłościami, przeszedł blisko tamtego od szczap, tamten od szczap nawet nie spojrzał, stał tyłem, gapił się w swoje drewno i z troską drapał po głowie. Dominik, zwolniwszy przy furtce, tak jakby zamierzał wkroczyć na teren sąsiedniej działki, nigdzie nie wkroczył, tylko nagle znikł za krzakami, co tego z góry z miejsca zaintrygowało. Krzaki nie były kanadyjską puszczą, miały ograniczone rozmiary. Po krótkiej chwili Dominik wynurzył się z nich z drugiej strony i podążył do lasu, a wywiadowca z góry oka od niego nie odrywał. Wywiadowca z dołu przestał się drapać po głowie, stracił wszelkie zainteresowanie dla drewna i przekradł się w pobliże budy robotników. Słusznie uczynił, na obstawiony teren zwierzyna przybyła od przeciwnej strony, zręcznie przełażąc dołem, pod ogrodzeniem, gdzie wykopana była dziura, zarośnięta rozmaitą florą.

Wywiadowca energicznie posługiwał się krótkofalówką już od momentu, kiedy złoczyńca znikł mu z oczu w pierwszych krzakach. Tamten na dole siedział w bezruchu za przyrodniczą osłoną. Pomoc wyruszyła natychmiast. Wywiadowca z góry nadal tkwił na trzecim piętrze, zmieniwszy tylko okno. Wyraźnie widział, jak Dominik otworzył sobie robotniczą budę i jak wlazł do środka. Pozostał w tym środku. Wywiadowca z góry zaryzykował zatem i zlazł na dół, po drodze ostrzegając kolegów po fachu, żeby przypadkiem nic przyjeżdżali na syrenie, bo przestępca usłyszy, a masyw leśny blisko i potem będą go łapać tyralierą wojskową.

Przez kilka chwil panował spokój, po czym odmianę wprowadziła kura, która z przeraźliwym gdakaniem wyleciała ze stosu desek, zwalonych na placyku przed budynkiem. Bez wątpienia zniosła jajko. Natychmiast potem pojawił się pies, duży wilczur, wczołgał się pod deski, wyniósł to jajko w zębach bardzo delikatnie i z wyraźną przyjemnością pożarł. Powęszył trochę, wytropił wywiadowcę w krzakach, ale nie czepiał się go, obwąchał tylko jego ślady. Wywiadowca schodzący z góry wstrzymał nadjeżdżającą ekipę w obawie, że ciągle plączący się blisko pies zmieni zdanie i zareaguje negatywnie. Zanim zostało mu wyjaśnione, że nic nie szkodzi, bo zamierzają zastosować podstęp, zwierzę odbiegło i ludzie przystąpili do akcji.

Razem było ich pięciu. Jeden wysiadł już wcześniej i podkradł się od tyłu, za nim okrężną drogą podążył wywiadowca z krzaków. Pozostali, odczekawszy ile trzeba, podjechali jawnie pod bramę zwyczajnym polonezem i we dwóch wkroczyli na teren budowy. Przyłączył się do nich ten z góry. Głośną pogawędkę natury budowlanej zaczęli już od pierwszej chwili, jeden z przybyłych udawał majstra, który prezentuje robotnikom przeznaczone dla nich pomieszczenie. Bez pośpiechu zmierzali wprost do budy. Tamci dwaj zaczajeni już byli pod oknem z tyłu, bo niepowodzenie na Ochocie wskazywało, że ten rodzaj przezorności powinien stanowić podstawę działania, a okno ta buda miała właśnie z tyłu. Od frontu wyłącznie drzwi.

Dominik zrobił im uprzejmość. Nie wprowadzał żadnych urozmaiceń, postąpił tak samo jak poprzednio, bez zwłoki wyskoczył przez to tylne okno. Tym razem jednakże już mu tak dobrze nie wyszło.

Ściśle biorąc, nie zamierzali łapać go na zewnątrz, jedni mieli mu się pokazać w drzwiach, a drudzy w oknie i wzięty w dwa ognie Dominik powinien był zrezygnować z oporu. Okazał się jednak ostrożniejszy i szybszy, niż ktokolwiek przypuszczał, i nie czekał na podejście wroga.

Dali sobie z nim radę, chociaż szarpał się z całej siły. Tej siły nie miał znowu tak dużo, najwidoczniej pracował głównie intelektem, uległ szybko. Złapany, zastosował taktykę podstępną i dyplomatyczną, mianowicie od razu zaczął przepraszać, że pozwolił sobie wykorzystać pustą budę, dając przy tym do zrozumienia, że dlatego uciekał. Głupio mu było, zorientował się, iż ludzie tu przyszli prawnie i chciał się zmyć bez tłumaczeń. O kradzież chyba go nie posądzą, bo co tu niby kraść.

Brzmiało to tak, że gdyby nic mieli zdjęcia z dorysowaną brodą, prawie by mu uwierzyli. Nie wdając się w żadne przesłuchania i oglądania dokumentów, ekstra cugiem odwieźli go do komendy.

– Takiego wyrazu twarzy, jak na widok Dominika, to ja dawno u Tyrana nie widziałem – opowiadał Henio przy resztkach lodów. – Kot po śmietanie albo wezyr przy hurysach. Aksamit, można powiedzieć, rozanielony. Cholernie dużo ten Dominik miał przy sobie, no, musiał mieć, skoro co chwila zmieniał metę. Dokumenty, zgadza się, prawdziwe i fałszywe, fałszywe na nazwisko Paweł Krępski, istnieje taki, ukradli mu czy sprzedał, jeszcze nie wiemy, tylko wmontowane zdjęcie tej małpy. Z krótką brodą i w okularach, okulary też miał przy sobie, szkło zwyczajne, bez dioptrii. Portfel z forsą. I piękna rzecz, komplet wytrychów, że palce lizać! À propos, mogę to wylizać?

Uzyskał pośpieszną zgodę, wylizał talerzyk po lodach i kontynuował.

Jeszcze piękniejszą rzeczą niż wytrychy okazał się plik papierów w dużej kopercie. Był to plon poszukiwań Rajczyka i zapewne także bibliotekarza, głównie składały się nań stare rachunki, wystawiane za roboty murarskie, z tym że każdy rachunek był zwyczajnym świstkiem z liczbami i skrótowym wyszczególnieniem czynności, z drugiej strony zaś widniało nazwisko i adres zleceniodawcy, dopisane zapewne później, bo znacznie porządniej i jakimś właściwszym narzędziem. Pani Właduchna opowiadała o wdowie po murarzu, od której to wdowy nieboszczyk Rajczyk dostał papiery po mężu i te papiery odziedziczył Dominik. Piękniejszego dowodu rzeczowego Tyran nie musiał wymagać, przesłuchanie mu rozkwitło.

– On tam różnie pisał – mówił Henio z satysfakcją. – To już stwierdziliśmy we własnym zakresie. Ten murarz, mam na myśli. Adres inwestora na przykład, ale taki gość miał parę nieruchomości i we wszystkich sejfy zakładał i tym podobne, więc nic dziwnego, że szukali przez hipotekę. Co też jeszcze należało do jakiegoś Kokota albo Werblanca, albo co. Murarz to wiedział, ale Rajczyk nie. I cały ten interes przydał się, można powiedzieć, dodatkowo, bo taki wyrywny do szczerych zwierzeń to ten Dominik nie był. Kręcić próbował z całej siły, niewinny jak dziecko…

Dołożyłam mu lodów na wylizany talerzyk, z triumfem wyciągnąwszy z zamrażalnika drugą paczkę. Rozanielony Henio stracił wszelki umiar.

Na pytanie dotyczące aktualnej sprawy Dominik w pierwszej chwili zareagował niebotycznym zdumieniem. Wyparł się wszystkiego, z wyjątkiem znajomości z Rajczykiem. Do tego się przyznał, owszem, ale znajomość była to jakoby bardzo luźna, dawno go nie widział i nie wie, co się z nim dzieje. W Konstancinie nigdy w ogóle nie był, Willową ulicą może i przechodził parę razy w życiu, ale nawet nie pamięta kiedy. Nic nie rozumie i pojęcia nie ma, o co tu w ogóle chodzi.

Tyran zaniechał zabawy w subtelności. Rozłożył przed podejrzanym znalezione przy nim świstki i poinformował go dokładnie, jaką drogą do niego dotarły. Następnie zaprezentował odciski palców i całą resztę, po czym grzecznie poprosił, żeby rozmówca przestał się wygłupiać. Torba myśliwska, lupa i powiększone zdjęcia wszelkich śladów leżały obok, krzycząc wielkim głosem.

Na tak niezbite i brutalnie przedstawione dowody Dominik zamilkł i zaniechał jakichkolwiek odpowiedzi. W bezruchu nie wytrwał, z wyrazem skrzywdzonej niewinności i głębokiego rozgoryczenia wzruszał ramionami, ale dźwięku z siebie żadnego nie wydawał. Tyran nie naciskał, siedział mocno w siodle, i nie musiał, a podejrzanemu zawsze dobrze robi czas do namysłu, szczególnie w tak doskonale jasnych okolicznościach. W zapasie miał więcej argumentów, konfrontację z Kasią i panią Właduchną zostawił sobie na jutro. Dwie sprawy mu się rozwiązały za jednym zamachem i satysfakcja pozwoliła mu zachować anielską cierpliwość.

– Zmięknie, nie ma obawy – zapewnił nas Henio. – Ta torba, Bogu dzięki, nie jest zamszowa, tylko gładka, aż wyślizgana, i odciski palców na niej jak na lustrze. Żadna poszlakówka, dowody jak byk. Do konfrontacji jeszcze i ta Jola z trzeciego piętra, same baby, ale nie szkodzi. Jacuś szału dostał ze szczęścia, osobiście przyleciał i zdarł mu z nóg buty, co tego szympansa strasznie oburzyło, boso siedział nie będzie, tak rzekł, bo kanikuły nie ma i kataru dostanie. Dali mu jakieś inne. Ten straszny gówniarz tylko jeden obejrzał od spodu i nawet nic mówić nie musiał, wyraz twarzy miał, na Tyrana popatrzył, żeby to ktoś inny, czekałoby się na wyniki, ale Jacuś… W pół godziny było pewne, tak jest, w tych butach był w Konstancinie, po gruzie i kurzu deptał, nie wyrzucił ich, cały czas w nich chodził, jak kretyn. Sama radość. Niech tylko pysk otworzy, wyjaśni się wszystko i możliwe, że uda mi się już teraz jadać dwa razy dziennie…

– Wszystko jak wszystko… – mruknął Janusz.

– Nie kracz! – zgromił go Henio, wciąż rozanielony. – W każdym razie sprawca jest…

Złapali go, tego bandziora, który tu był. Chryste Panie… On przecież powie o Bartku…!

Nie zdołam go dłużej ukrywać. Nic nie wie, zadzwoni chyba, wtedy go zawiadomię. Rąbnęli mnie podwójnie, dodatkowo wiadomością o tych jakichś papierach. Jakie papiery, dopaść ich za wszelką cenę… Może i rzeczywiście ten bandyta był tu wcześniej, też mi to przecież przychodziło do głowy, może i rzeczywiście coś zostawił, chociaż aż trudno w to uwierzyć, zbyt wielkie szczęście…

Przeniosłam się z porządkami do sypialni, zostawiając w spokoju kuchnię, bo kiedy przyszłam, on był w sypialni. Jeżeli, to tylko tam. W obtłuczonej filiżance z zaskorupiałym cukrem znalazłam jeszcze cienki złoty łańcuszek ze znakiem Zodiaku, Koziorożec, Boże jedyny, może należał do mojej matki, nie znałam nawet jej daty urodzenia! Musiałam go włożyć do wody, żeby się cukier rozpuścił.

W sypialni zaczęłam metodycznie, chociaż obawa o Bartka denerwowała mnie do szaleństwa. Najpierw to co na wierzchu, o ile wierzchem można nazwać także podłogę. Pod szafą biblioteczną leżały stare czasopisma, przemieszane z gazetami, papierami z opakowań i kawałkami szmat, pod jej łóżkiem i moim niegdyś tapczanem jakieś torby, walizki, znów rozwalony tobół szmat, ona chyba nigdy w życiu nic wyrzuciła żadnego rzęcha, wystawało to, nie mieściło się, w kącie za bieliźniarką stały zdewastowane pudła z beznadziejną mieszaniną, wszystko tam było, nici, guziki, różne ścinki, stara odzież, wykroje, rozmaite papiery, podarte ranne kapcie, rozsypane torebki ziół, jakieś rupiecie elektryczne, przedłużacze, wtyczki, druty, jakieś połamane ozdoby i Bóg wie co jeszcze, na pudłach leżał stos śmieci. Od czasu jak się wyprowadziłam, bałagan wzrósł.

Dlaczego zaczęłam akurat od tego miejsca, pojęcia nie mam. Może dlatego, że był to niejako najdalszy kąt. Rozwaliłam ten cały kopiec na podłodze i przystąpiłam do przeglądania. Potworna praca, brudne to było i obrzydliwe, nawet sznur przedłużacza nadawał się tylko do szorowania, miał chyba z dziesięć metrów, wyniosłam go do łazienki. Ta łazienka też wymagała wszystkiego… Włożyłam rękawiczki, żeby dokładnie obmacać kapcie i rzeczywiście, w jednym znalazłam pakiecik, porządnie upchnięty, w pakieciku były złote dziesięciorublówki sprzed pierwszej wojny światowej, sześć sztuk. Te skarby przestały już robić na mnie wrażenie, pani Krysia miała rację, któraś z nas była bardzo bogata, możliwe, że ja. Usunęłam kapcie, rozejrzałam się po rozkopanym pobojowisku, zaczęłam zgarniać szmaty i nagle wpadło mi w oko coś, co wyglądało obco.

Niewielki plik papierów, owiązany rozluźnionym sznurkiem. Ten policjant coś mówił o sznurku… Chyba mi serce zabiło, Jezus Mario, to mogło być to, sięgnęłam, obejrzałam, stare papiery, starannie opakowane. Różniły się jakoś od reszty śmieci, nie do wiary, on tego nawet nie rozwiązał…! No owszem, widać było, że pieniędzy w tym nie ma, papiery bez kopert…

Oglądałam je po jednym. Jakieś kwity wniesionych opłat. Kopie aktów hipotecznych, rozpoznałam je, przyjrzałam się. Dowody własności, Jezus Mario…! Nazwisko mojego pradziadka, mojego dziadka i babki!

Do nich należała ta willa w Konstancinie, willa w Rybienku, dwie kamienice na Grochowie, to wiedziałam. Dom na Filtrowej…! Moja babka mieszkała we własnym domu, odebrali jej chyba po wojnie… Ale mieszkała. Pensjonat w Ciechocinku, wydzierżawiony komuś, obce nazwisko. Dom i sad w Szydłowcu. I jeszcze coś, jakby spis, czy też lista, po francusku.

Znałam francuski, uczyłam się go w szkole i nauka przychodziła mi ze zdumiewającą łatwością. Nauczycielka pytała mnie, czy nie miałam francuskich przodków, w ogóle Francuza w rodzinie, dławiąc się ze wstydu, wyznałam, że nic wiem. Wysunęła przypuszczenie, że od urodzenia musiałam się uczyć w dwóch językach, może, pojęcia o tym nie miałam, chociaż plątały się po mnie jakieś mgliste wspomnienia. Niewykluczone, że miała rację i dobrze zgadła. Przez ostatnie dwa lata miałam kontakty z francuską firmą przy reklamach, uzupełniłam język. Ten papier teraz, tutaj, nie stwarzał mi żadnych trudności.

Przypuszczam, że od początku dostałam wypieków. Pradziadek, bo któż by inny, ten mój trochę zwariowany pradziadek, dokonał spisu swoich majętności i zanotował dla pamięci, co i gdzie ukrył, zamieniwszy majątek na złoto, gotówkę i biżuterię. Zdaje się, że dostałam histerycznego ataku śmiechu, przeczytawszy, co schował w Konstancinie. W starej myśliwskiej torbie zadołował pieniądze w przedwojennych polskich i francuskich banknotach, ogromnie się ten bandzior wzbogacił! No owszem, dolary, wedle spisu było ich tam tysiąc pięćset, jedyny zysk. W Rybienku w piwnicy. Zostawił tam srebra, małe przedmioty o wartości zabytkowej, tak zapisał. I na Filtrowej…

Na Filtrowej zrobił skrytkę łatwo dostępną, pod warunkiem, że się o niej wiedziało. Czy ten budynek był zrujnowany? Nic o tym nie wiedziałam, chyba tak, ale od góry. Jeśli pierwsze piętro ocalało, skrytka istnieje do dziś, na pierwszym piętrze mieszkała babka…

Po godzinie trochę ochłonęłam. Zgadzało się, ten policjant miał rację, zbrodniarz tu był, znalazł sobie azyl, tu przyleciał, przejrzał torbę, dokumenty nie były mu potrzebne, zlekceważył je. Rzucił byle gdzie, trafiło na śmietnik za bieliźniarką. Powiedzieć im o tym…?

Kiedy Bartek wreszcie zadzwonił, byłam już zdecydowana. Powiem, ale nie od razu. Najpierw muszę sama dotrzeć do skrytki na Filtrowej, tam ulokował coś, co nazwał klejnotami rodzinnymi po przodkach. Chcę mieć przodków i chcę mieć po nich obojętne co, mogą być klejnoty. Ktoś tam teraz mieszka, a w mieszkaniu obok przyjaciółka mojej babki, jeszcze żyje i trzyma się nieźle, młodsza była od niej. Jeszcze nie wiem, jak to zrobić, muszę naradzić się z Bartkiem.

Zrobiliśmy to samo co poprzednim razem, pojechał do mnie, odczekałam trochę i wróciłam do domu nieco później. Znów miał zaledwie godzinę wolną, ciągle odwalał robotę. Ostrzegłam, że mogą go dopaść, bo bandzior powie o spotkaniu na Willowej. O ile to można nazwać spotkaniem… Będą mnie pytać, odmówię odpowiedzi, albo może wyznam, że owszem, znam go, ale nic wiem, gdzie się znajduje. Udzielę odpowiedzi fałszywej. Na moje oko jeszcze pełne cztery doby, powiedział, piątego dnia kończymy, potem niech mnie zgarniają, w areszcie się może wyśpię. U ojca moja noga nie postanie, matka ma inne nazwisko. I co z tego, powiedziałam, w pięć minut się dowiedzą, twój ojciec powie.

– On nie wie – odparł na to.

– Czego nie wie?

– Nie wie, jak się matka obecnie nazywa. Nie ciekawiło go to, wątpię, czy bodaj raz słyszał nazwisko jej drugiego męża.

– No to sprawdzą przez urząd stanu cywilnego.

– Niech sprawdzają. To też zajmie trochę czasu, nie? Byle do wiosny. Chciałem powiedzieć, byle do skończenia roboty, bo to są wszystkie nasze pieniądze. Szczęścia nie dają, ale cholernie ułatwiają życie. Kochana, musisz trochę zełgać, ale takie łgarstwo może nie jest karalne. Nie udałoby ci się dostać jakiej histerii? Czekaj, a może wyjedziesz…?

– Zabronili mi. Mam prosić o pozwolenie. I jutro każą mi oglądać tego bandytę.

– No to go obejrzyj, a potem wpadnij w jaki atak nerwowy, albo co. Postaraj się na przykład załamać.

Pomyślałam, że bez niego załamałabym się z całą pewnością, niczego nie symulując. Z nim natomiast odwrotnie, miał na mnie błogosławiony wpływ, życie wydawało się łatwiejsze. Powiedziałam o Filtrowej, po namyśle zaaprobował moje zamiary, rekonesans mogłam przeprowadzić, przyjaciółka babki była znakomitym pretekstem, ale z działaniem powinnam czekać na niego. Za sześć dni, powiedzmy, coś zrobimy. Jeszcze nie wiadomo co, zależy czego się dowiem.

O znalezisku postanowiłam zawiadomić ich już jutro, ale trochę później, po konfrontacji. Zorientuję się w atmosferze. Wszystkie akta hipoteczne mogę im oddać, zachowam tylko francuski tekst i ukryję go na zawsze. Pradziadek pisał własną ręką, może zwariowałam, może to jakieś maniactwo i obsesja, niech będzie, poddam się jej, chcę mieć takie rzeczy, mogę za to zrezygnować ze złota i srebra, a może nie, może i to kiedyś odzyskamy…

– Hej, a to tutaj? – spytał nagle Bartek, już wychodząc. – Było w spisie?

– Ani słowa. I mam poważne podejrzenia, że to cudze.

– O, cholera…

– No więc sam rozumiesz, że tym bardziej…

Popatrzyliśmy na siebie. Pocałowałam go, przytulił mnie, Boże drogi, jak bardzo chciałam mieć go za męża, z nim razem mieszkać, rodzić jego dzieci, ile się da, jedno za drugim…

– Rozwarł ten głupi pysk i ludzkie słowo z niego wypuścił – zakomunikował Henio triumfująco. – A co powiedział, to włos na głowie dęba staje.

Zaniechawszy osobistego śledztwa, bazowałam już tylko na Heniu. Przewidywał wprawdzie dla siebie dwa posiłki dziennie, ale bardzo liczyłam na to, że moje będą lepsze i zdołam go zwabić. W życiu nie zajmowałam się kuchnią tyle co teraz i bardzo zaczynał to sobie chwalić Janusz, zachwycony luksusami. Ostrzegłam, żeby się zbytnio nie przyzwyczajał.

Po Heniu chodziła gęś, upiekłam zatem piersi indycze, na Polnej nabywszy do nich borówki. Do deseru zabrakło mi cierpliwości, ale rolada z bitą śmietaną ciągle była w sprzedaży i ułatwiła mi egzystencję Szampana trzymaliśmy w lodówce na wszelki wypadek.

– No? – powiedział Janusz zachęcająco, przymierzając się z korkociągiem do butelki wina.

Henio zachichotał.

– Wykryło się, że on myśli, że zabił dwie osoby. Powiada, że w obronie własnej.

– Jakie, do cholery, dwie osoby?

– W Konstancinie. Był tam czwarty, zgadza się, wcale nie wspólnik, przeciwnie, konkurencja. Obcy facet. Rzucił się na biednego Dominika, więc mu przyłożył, bo co miał robić, samobójstwa nie planował.

– Heniu, opanuj się i mów po kolei. Od czego podejrzany zaczął?

– Od Kasi.

Janusz odwrócił się ku mnie.

– Masz już to żarcie? Coś trzeba zrobić, żeby on oprzytomniał. Rozniesie go za chwilę, zobacz sama.

– Już wyjmuję z piecyka – odparłam łagodząco. – Jedyne co naprawdę umiem, to upiec drób, niech mi się nie marnują talenty. Zacznijcie od śledzika.

Śledzie, rzecz jasna, były kupne, już się rozpędziłam sama je robić. Henio przystąpił do przyjemności garmażeryjnych.

– Dobra, mogę po kolei. Milczał jak świnia cały poranek, aż weszła Kasia. Trzeba było widzieć, jak na siebie popatrzyli. Kasia była twarda, tak jest, rzekła, ten właśnie osobnik rzucił się na mnie w kuchni. Głupia kurwa, rzekł na to osobnik i nagle go odblokowało, a co miałem robić, jak ona flachą waliła, panie śledczy, w dodatku pełną koniaku, kto taką rzecz wytrzyma? No i tak się zaczęło. Musiał całą sprawę przez noc przemyśleć, bo zaprezentował się w charakterze ofiary okoliczności. Najpierw go Rajczyk do złego namówił, chociaż gdzie tu złe, skoro wydłubać mieli zmarnowane dobro, przeciwdziałać marnotrawstwu to nawet czyn chwalebny. Potem zaś owszem, skusiło go, bo na ten skarb z Willowej zaczął już liczyć, a tu mu przeszło koło nosa…

– Chcesz powiedzieć, że złota się wypiera? – przerwał z zainteresowaniem Janusz.

– W żywe kamienie. Na oczy tego złota nie widział. Przyznaje, że przyszedł, ale dopiero później, jak już myśmy byli. Umówił się z Rajczykiem, że pomoże kuć ścianę, nieboszczka Najmowa miała zostać nieszkodliwie uśpiona, chociaż Rajczyk ją kołował, obiecywał dolę, tak mówił i twierdził, że czymś jej trzeba będzie gębę zapchać. Spóźnił się odrobinę, Dominik znaczy, no i cześć. Sprawę zastał zamkniętą. Z wielkim rozgoryczeniem o tym mówił, więc chyba to prawda. Co do bibliotekarza…

– Heniu, nie skacz tak po tematach, chyba Tyran pytał metodycznie?

– To później. Na początku, jak już Dominik gębę otworzył, kazał mu zwyczajnie opowiedzieć wszystko własnymi słowami. No dobrze, więc tego…

Dominik może i gębę otworzył, za to Henio ją zamknął na dobrą chwilę. Podałam indycze piersi. Dopiero w połowie potrawy jął kontynuować, już nieco spokojniej.

– Bibliotekarza znalazł Rajczyk. Skąd go wytrzasnął, Dominik nie wie, za to wie po co. Potwierdziły się przypuszczenia, miał szeroką wiedzę u kogo wuj-murarz robił, znał nazwisko pradziadka Kasi i po archiwum szukał, ale nie bardzo mu to szło, więc zaangażował fachowca. Z tego całego gadania i późniejszych odpowiedzi udało nam się wydedukować, że wcale nic Rajczyk Dominika do współpracy ciągnął, tylko wręcz odwrotnie, Dominik się pchał, a Rajczyk ukrywał, ile się dało. Dominik nos wszędzie wtykał. Żeby w ogóle tego bibliotekarza na oczy zobaczyć, musiał za Rajczykiem pochodzić Potem niejako przejął sprawę, bibliotekarz już miał liczne informacje, sam odgadł, że Dominik wybiera się do Konstancina i jakoś mu się to nie spodobało. W Konstancinie zaś nastąpiły wydarzenia okropne, nader dla Dominika pechowe. Najpierw pojawił się tam jakiś obcy gość, ściśle biorąc, Dominik zastał go na miejscu, rujnował ścianę i zaczynał zrywać podłogę, więc bez wątpienia przyszedł w celach rabunkowych, Dominik chciał mu przeszkodzić delikatnie, osiągnąć może porozumienie, on zaś się rzucił. Mord miał w oczach, więc nieszczęśliwy i przestraszony Dominik rąbnął go w obronie własnej. Następnie, skoro tamten już zaczął, wykończył robotę i w trakcie przyleciał bibliotekarz. Razem popracowali, a potem wyszło szydło z worka. Może go Rajczyk chciwością zaraził, bo jak odnaleźli torbę, bibliotekarz też się rzucił na Dominika, chcąc mu tę torbę odebrać, i też go Dominik rąbnął w obronie własnej. Na pytanie, jak mógł się rzucić tyłem, bo dostał w tył głowy, Dominik odparł, że nic podobnego, rzucał się przodem, a jak Dominik zaczął się bronić, odskoczył do tyłu, potknął się i tak nieszczęśliwie się przewrócił. Walnął łbem w cegłę i możliwe, że mu zaszkodziło. Zostawił obu napastników i uciekł w wielkich nerwach, pełen obaw, że wszystko będzie na niego.

– Nawet niezła linia obrony – pochwalił Janusz. – Mógłby wyjść z tego ulgowo, żeby nie Jacuś i ta jego ukochana rączka na cegle. O tamtym obcym co powiedział?

– Nic prawie. Naszym zdaniem jego twarzy w ogóle nie widział. Prawdą jest chyba, że go tam zastał przy robotach rozbiórkowych, w pogawędki się nie wdawał, tylko zaszedł na paluszkach od tyłu i przyłożył od razu. Facet padł gębą na gruzowisko, Dominik odciągnął go ze stanowiska roboczego nie bardzo delikatnie i tę mordę mu rozkrwawił, a kim on był, niespecjalnie go obchodziło. Bibliotekarza skasował podobnie, nieco później. Uzyskany łup mocno go rozczarował, przydatne były wyłącznie dolary, a reszta do wyrzucenia. Nie wyrzucił, bo może tacy od numizmatów zbierają także banknoty, tak sobie myślał.

– I gdzie to rozpakował?

– Zgadza się, na Willowej. Widział, że lokal pustką stoi. I powiem wam, że to chyba telepatia, albo co, dokładnie w tym momencie zadzwoniła Kasia. Tyran słuchał opowieści, a ja odebrałem, no i Kasia oznajmiła, że znalazła to coś, o czym była mowa, stare papiery ze sznureczkiem. Może przywieźć. Albo ona jest niewinna jak lilia, albo jaki zły duch nad nią czuwa. Przywiozła po pół godzinie. Rozwiązane, ale w kupie, przyznała się do oglądania.

Papiery odnalezione przez Kasię stanowiły niewątpliwie marzenie Rajczyka. Wszystkie posiadłości pradziadka były w nich wymienione i gdyby zdobył je wcześniej, bibliotekarz byłby zbędny.

Chociaż nie, jeszcze ci inni również obsługiwani przez wuja-murarza… Zawyrokowałam, że nad bibliotekarzem latało przeznaczenie.

– Zgodziły się ich zeznania jak szwajcarskie zegarki – ciągnął Henio. – Dominik powiada, że w sypialni torbę patroszył, między papiery zajrzał, nawet nic rozpakował, zezłościł się i pirzgnął byle gdzie, bo i tak śmietnik tam był niewąski. Mogły wlecieć za szafę, owszem. Tak siedział, że tę szafę miał jakoś za ramieniem. Kasia zaś znalazła je właśnie za szafą. Posiadłości pradziadka przekazuje w nasze ręce i grzecznie prosi, żeby jej oddać bezwartościowe pamiątki w razie, gdybyśmy szukali i coś znaleźli.

– Może sobie na to pozwolić – mruknął bezlitośnie Janusz. – Wartościowych, zdaje się, ma dosyć.

– Odczep się! – zaprotestowałam stanowczo. -Coś się dziewczynie należy po całym życiu z tą wiedźmą. Nie jej wina, że pradziadek był bogaty.

– Drugi wątek to jest chyba ten pradziadek – zaopiniował trochę niepewnie Henio. – Plącze się po sprawie i właściwie wszystko przez niego. A w ogóle to zapomniałem wam powiedzieć, że w pierwszej chwili Dominik usiłował zwalić bibliotekarza na tamtego faceta, już coś zaczął gadać, że to tamten go trzasnął, ale Tyranowi nie chciało się głupot słuchać, więc go z miejsca ukrócił Znaczenie dowodów Dominik rozumie, poddał się od razu.

– A tamta poprzednia sprawa? – spytałam z zaciekawieniem. – Z rudą i chudą jak było?

Henio ciągle promieniał, podjadał indyka, smakował do niego to gruszki w occie, to borówki i chętnie odpowiadał na wszystkie pytania.

– Rajczyka wrobił – rzekł z zadowoleniem. – Też się zgadza z przypuszczeniami, Rajczyk ją wyeliminował bez wiedzy Dominika, który nawet miał do niego o to pretensje. Gówno prawda. Nic nie mówił, bo nie będzie na kumpla donosił, ale zgadł wszystko, a wyrzuty sumienia po dziś dzień go dręczą. Faktem jest, że o poszukiwaniach skarbów niepotrzebnie jej coś chlapnął, a ta kretynka zaraz gębę rozwarła, no i Rajczyk zamknął jej tę gębę na wieki. Tyran rozdarty na dwie połowy, jedna w skowronkach, że stare dochodzenie zamknięte, a druga wściekła jak cholera o tego czwartego, który nam chyba przepadł. Pojęcia nie macie, jakiej ulgi doznał Dominik, jak się połapał, że tam były tylko jedne zwłoki.

– No dobra, to teraz wal najważniejsze – powiedział Janusz. – Wyraźnie widzę, że sensację zostawiłeś na deser i znów cię rozpycha.

– O cię pietrek – rzekł Henio. – To tak widać? Fakt, przyznaję się bez bicia. Otóż Dominik zeznał, że owszem, znów przylazł na Willową, bo spokojnie tam było i bezpiecznie, trochę pomieszkał na strychu, niepewny, czy w mieszkaniu kotła nie ma, albo co, a potem przeniósł się do apartamentów, z tym że na krótko. Ledwo spróbował się zagnieździć, przyleciała Kasia. Żadnych napadów na nią nie dokonywał, wręcz przeciwnie, nieba jej był gotów przychylić, bo zachwyciła go niezmiernie. Oświadczyć się jej chciał, a nie wojować z cudem piękności. Słowa nie zdążył z siebie wypuścić, bo z miejsca wystąpiła z tą butelką, nerwowa ona jakaś, cud, że po łbie nie dostał, ale dałby sobie radę i dziewczynę ugłaskał, gdyby nie wmieszał się pacan jakiś głupi, możliwe, że jej kochaś.

Urwawszy na chwilę, Henio popatrzył na nas triumfująco i z niebotyczną satysfakcją. Doceniliśmy wagę informacji, znalazł się chłopak Kasi! Słuszne było oddać jej mieszkanie.

– I znów ten żłób jego gęby nic widział i opisać go nie potrafi? – spytał zgryźliwie Janusz.

– E tam! – odparł Henio radośnie. – Widział i opisuje z zapałem. Duży podobno, z metr osiemdziesiąt, bary jak u tragarza, a Dominik mniejszy i chudszy, dlatego szybko uciekł. Ciemny blondyn, piegowaty, bez znaków szczególnych, gęba normalna, ani długa, ani krótka, chyba z tych regularnych, które najtrudniej odtworzyć. Mamy haka na Kasię.

– I po cholerę wam ten hak? – spytałam z irytacją, bo zdążyłam tę Kasię polubić i nie życzyłam jej źle.

– Nie wiem. Niby od początku mówi prawdę, ale chyba niecałą. W tle węszymy jakieś kręcenie, i Tyran, i ja, a nie wiem jak wy. O chłopaku jednym słowem się nie zająknęła, papiery z Konstancina oddała, ale o napadzie powiedziała połowę. Gdyby rzeczywiście wszystko było w porządku, nie ukryłaby, że facet jej pomógł i Dominika na zbity łeb wywalił. Coś tu nie gra.

Teraz ja się zerwałam i dopadłam telefonu.

– Bardzo dobrze, zaraz ją zapytam…

– Nie! – wrzasnął Henio i zerwał się również. – To już lepiej ja! I dobra, niech będzie zaraz, bo nie daj Boże złe w panią wstąpi i więcej tu nie będę mógł przyjść!

– Dlaczego, do diabła, nie spytaliście jej od razu, jak przyleciała z papierami? – rozzłościł się Janusz. – Mieliście ją pod ręką!

– Bo Dominik odpowiadał w porządku chronologicznym i nie tak składnie, jak ja tu wam przekazuję. O napadzie zeznał po jej wyjściu i nie dało się jej, zawrócić.

– No dobra, dzwoń…

Kasia urzędowała na Willowej. Jak zwykle, wysłuchaliśmy całej rozmowy.

– Dlaczego pani nie powiedziała, że tam się wmieszał ktoś dodatkowy? – spytał Henio łagodnie i z lekkim wyrzutem. – Pomógł pani w walce z napastnikiem. Kto to był?

– Mój chłopak – odparła Kasia bez wahania.

– No więc dlaczego…

– Bo on ma w tej chwili bardzo ważną i terminową pracę. Zamierzam powiedzieć o nim dopiero, jak skończy, za kilka dni, jeżeli to w ogóle będzie potrzebne. Owszem, ukrywam go trochę, tylko po to, żeby mu nie przeszkadzać. Nie wiem, jakie on ma dla was znaczenie, ale obawiam się, że zostałby wezwany i musiałby składać jakieś zeznania, wiem natomiast, że nie ma sekundy czasu.

– Kto to jest? Ma on jakieś nazwisko?

– Ma także imię. Nie powiem.

Janusz stłumił chichot. Henio popatrzył na nas wzrokiem zranionej łani.

– Wie pani – zaczął niepewnie. – To źle wygląda…

– Niech sobie wygląda – zgodziła się Kasia z wyraźną zaciętością. – Odmawiam odpowiedzi na pytanie o mojego chłopaka, nawiasem mówiąc, zapewne wyjdę za niego… aż do chwili, kiedy skończy robotę. Mogę te parę dni przesiedzieć, jeśli jest to niezbędne.

– Nie – odparł Henio głosem znękanym. – Nie jest niezbędne. Pani się z nim spotyka?

– Odmawiam odpowiedzi. Bardzo przepraszam…

– No i macie – rzekł z goryczą, odłożywszy słuchawkę. – Na moje oko, nawet Tyran nie da jej rady. Sami słyszeliście.

– I znów wyjaśniła sensownie i wiarygodnie – ocenił Janusz. – W dodatku motyw ukrywania taki więcej szlachetny. A mnie coraz bardziej korci drugie dno, diabli nadali tę Kasię…

– W niej widzisz to drugie dno?

– Widzieć, to ja nic nie widzę. Dusza tak do mnie przemawia.

Henio zamyślił się na chwilę.

– I teraz rozterka mną szarpie – zakomunikował, wracając do resztek indyka. – Z jednej strony mam wrażenie, że jej wierzę. Z drugiej powinno się oka od niej nie oderwać i chłopaka wyłapać, bo jakby czymś zalatuje. Z trzeciej cholera wie, czy to potrzebne i po co niby zaklopsować ludzi do roboty głupiego. Bardzo dobrze, Tyran to prowadzi, nie ja, niech on decyduje…

Tyran przed zastosowaniem tortur trzeciego stopnia cofnął się stanowczo. Kasię wezwał, owszem, zeznania Dominika należało uporządkować. – Powiedziała mu to samo, co Heniowi przez telefon, widoczna w niej była przy tym straszliwa determinacja, wsparta dzikim uporem. Dał zatem spokój, zapowiadając tylko głosem suchym jak pieprz, że za pięć dni zacznie wyciągać konsekwencje. Henio zdradził nam w zaufaniu, że w gruncie rzeczy sam nie wiedział, jakie by to miały być konsekwencje i z czego je będzie wyciągał. Ukrywany chłopak w nic nie był wmieszany i Kasia mogła o nim milczeć, ile jej się podobało.

Na Filtrowej znalazłam się dlatego, że mieszkała tam znajoma jednostka, do której miałam służbowy interes. Nie zamierzałam zaniechać pracy tylko z tego powodu, że trzy obce osoby przeniosły się na lepszy świat, codziennie ktoś się przenosi i gdyby miało to stanowić przeszkodę w uprawianiu zawodu, nikt na świecie nie zrobiłby nic. Perspektywa dość przerażająca.

Kasia pojawiła się na ulicy przede mną. Akurat nadjeżdżałam, kiedy wchodziła w sąsiednie drzwi. Szła do kogoś znajomego, stała przez chwilę przed kratką domofonu, coś do niej powiedziała i została wpuszczona. Możliwe, że poszłabym za nią z pustej ciekawości, gdyby nie to, że w tamtym domu nikogo nie znałam i żaden stosowny podstęp nie przyszedł mi na poczekaniu do głowy. Dałam sobie z nią spokój.

Szczególnym trafem, kiedy wychodziłam, Kasia wyszła również. To już uznałam za przeznaczenie. Poczekałam, aż się zbliżyła, była zamyślona, nie zwróciła na mnie uwagi, drgnęła, kiedy się do niej odezwałam. Zaproponowałam podwiezienie, bez względu na to, dokąd idzie. Przyjęła chętnie.

– Wie pani, mam wrażenie, że pani jedna jest dla mnie życzliwa – powiedziała znienacka. – Tak mi strasznie potrzeba odrobiny życzliwości…

Urwała, zawahała się. Potwierdziłam. Lubiłam ją, budziła we mnie sympatię.

– Nie wiem, co robić – rzekła, ciągle z lekkim wahaniem. – Nie wiem, czy nie popełniam czegoś w rodzaju przestępstwa. No, może wykroczenia… Chciałabym się kogoś poradzić.

– Nie mnie, na litość boską! – ostrzegłam ją pośpiesznie, z wysiłkiem tłumiąc eksplozję ciekawości. – Ja mam za chłopa policjanta i dzień w dzień to całe śledztwo kotłuje się prawie w moim domu i przy moim udziale. Jeśli istotnie popełniła pani przestępstwo, będę musiała mu o tym powiedzieć!

– Ale gdyby to było takie malutkie przestępstwo…? Takie byle jakie i bez wpływu na rezultaty dochodzenia? Ja przecież wiem…

Znów urwała i popadła w lekkie przygnębienie. o tym, że ona coś wie, nie wątpiłam ani przez chwilę. Doznałam objawienia, Janusz miał rację, to ona reprezentowała ten cholerny drugi wątek, którego tak się czepiał!

– A pani chłopak? – spytałam ostrożnie. – On też coś…?

Popatrzyła na mnie i już nie musiała odpowiadać. Piorun ciężki. Obydwoje coś zmalowali, i co to, u diabła, mogło być? Zaczęłam gwałtownie rozważać, czy rzeczywiście muszę Januszowi wszystko mówić, no owszem, powinnam, ale może udałoby się z pewnym opóźnieniem…? Od Janusza pójdzie do Henia, od Henia do Tyrana, Kasia zwłóczy, może usiłuje się wyplątać, a może istotnie przeczekuje jakąś terminową pracę…

– On rzeczywiście ma tę robotę? – spytałam. – To prawda?

Kasia kiwnęła głową bardzo energicznie.

– Prawda absolutna. Który dzisiaj? Dwudziesty drugi? Dwudziestego szóstego już będzie wolny, na dwudziestego piątego ma termin. Nie możemy sobie pozwolić na to, żeby go wzywali i zajmowali mu czas, ale później… no nie wiem… boję się powiedzieć wszystko, ja nie wiem, jak policja reaguje… A ja naprawdę mam już dosyć i chcę zacząć ludzkie życie.

Ciekawość gryzła mnie już wszędzie. Coraz szybciej utwierdzałam się w mniemaniu, że moja szczerość w stosunku do Janusza nie musi być taka wybuchowa, trochę się może odleżeć. A gdyby zwalić na sklerozę…? Wyleciało mi z głowy, co ta Kasia powiedziała i przypomniałam sobie dopiero po kilku dniach…

Decyzję za mnie podjęła Kasia.

– Nie – rzekła stanowczo, chociaż z przygnębieniem. – Nie będę pani stawiać w głupiej sytuacji. Owszem, powiem wszystko i poradzę się pani, ale jak już nie będzie tego noża na gardle. Niech Bartek skończy i potem wola boska…

Tyle się z tego dowiedziałam, że chłopak ma na imię Bartek. Niepewnie trochę spytałam, co tam robiła na Filtrowej i u kogo była. Udało mi się powstrzymać przed ujawnieniem faktu, że jest pilnowana.

– Taka starsza pani tam mieszka – odparła Kasia obojętnie. – Przyjaciółka mojej babki. Bywam u niej czasem, ona mi opowiada o rodzinie. Mnóstwo pamięta i coraz więcej się dowiaduję. Nic ma pani pojęcia, jak to głupio nic kompletnie o własnej rodzinie nie wiedzieć…

Przypomniałam sobie nagle gadanie pani Krysi.

– Ale zdaje się, że ta starsza pani jest wręcz bezcenna? – zauważyłam. – I to pod każdym względem. Pani Pyszczewska twierdzi, że cały stan posiadania pani ciotki w gruncie rzeczy do pani należał Ona sama i ta właśnie przyjaciółka babki mogą zaświadczyć, co przypuszczam, że będzie potrzebne. Musi pani przecież uporządkować sprawy finansowe i mieszkaniowe.

Kasia wykonała gest, jakby zamierzała machnąć ręką, i powstrzymała się w połowie.

– Tak, oczywiście. Teraz już nawet jestem pewna, że to prawda, to znaczy pieniądze po babce należały do mnie i babka potrafiła to zabezpieczyć. Mam wrażenie, że jestem bogata. Boże drogi, gdybym wiedziała o tym wcześniej…!

– To co?

Popatrzyła na mnie. Otworzyła usta, zamknęła, westchnęła ciężko, znów otworzyła.

– Chciałam powiedzieć, że nie miałabym teraz żadnych kłopotów, ale uświadomiłam sobie, że to nieprawda. Miałabym w każdym wypadku. Czy ja będę mogła… Jak Bartek skończy, czy ja będę mogła porozmawiać z panią w cztery oczy…?

Wszystko to razem brzmiało wysoce podejrzanie, ale zapewniłam ją, że tak, z całą pewnością. I ciekawość mną kierowała, i współczucie. Wypuściłam ją z samochodu przy Willowej, po czym postarałam się nie wrócić do domu aż do wieczora, żeby nie musieć nic mówić. Produkty na przynętę dla Henia pochodziły tym razem wyłącznie z działu garmażeryjnego baru Corner. Do spotkania Kasi przyznałam się dopiero przy deserze, niejako pod przymusem. Nie miałam żadnych wątpliwości, że jutro o tym spotkaniu Henio będzie już wiedział.

– Powiedziała mi to samo, co i wam – powiadomiłam ich obu razem. – Chłopak ma robotę i ona go chroni z całej siły, nie dziwię się… Głównie zajęta jest swoją rodzinną przeszłością i zbrodniami się nie para, nie ma głowy do tego.

Henio mi uwierzył, Janusz nie. Swoją niewiarę ukrył przed kolegą po fachu, ujawnił ją dopiero po jego wyjściu.

– Powiedziała ci, albo zgadłaś coś więcej, prawda? Też zaczynasz chronić jej chłopaka. Coś mi się widzi, że lada chwila ujawni się ten drugi wątek…

– Przestań mnie gnębić tą swoją telepatią! -zażądałam, od razu rozzłoszczona. – Nie znasz gorszych przestępców niż Kasia? Wszyscy czekają, nawet Tyran, możesz, do licha, poczekać i ty!

– Mogę – zgodził się. – Szczerze mówiąc, miałbym nawet satysfakcję, gdybym to wykrył samodzielnie. Nie chcę im bruździć i pchać się w dochodzenie, dodatkowe przesłuchanie Dominika, moim zdaniem, nic nie da, a w ogóle ja bym to poprowadził inaczej, może pod wpływem kontaktów z tobą. Jakaś bariera odgranicza te dwie sprawy. Chyba podpuszczę Jacusia, odciski palców u Kasi powinno się zbadać jak najszybciej i na nosa czuję, że coś z lego wyniknie. Polem spróbuję pomyśleć.

Byłam po stronie Kasi i pozwoliłam sobie wrogo wyrazić nadzieję, że cokolwiek wyniknie, nastąpi to nie za szybko. Wcześniej skończy się robota chłopaka i Kasia zacznie mieć wolne ręce…

Jak, na litość boską, miałam się tam dostać? Wiedziałam, że skrytka znajduje się za wbudowaną w ścianę szafką kuchenną, kuchnie przytykały do siebie, ta ściana była wspólna dla pani Biernackiej i dla mojej babki niegdyś, a obcych ludzi teraz. Sąsiedzi, małżeństwo z babcią i dwojgiem dzieci… Od razu zaczęłam myśleć, czy by się nie przekuć od tyłu, ale pani Biernacka była gadatliwa. Cecha dla mnie bezcenna, jeśli chodziło o moją rodzinę, we wszystkich innych okolicznościach szkodliwa, nie wytrzymałaby, żeby o tym nie rozpowiedzieć. Pójść do tych ludzi i obiecać im dolę…? Też się rozejdzie, policja będzie miała do mnie jeszcze więcej pretensji. Przeczytałam kodeks karny, nie zdołałam zyskać żadnej pewności, różnie mnie można potraktować, no, dożywocia nie dostanę, Bartek chyba też nie. Polubić mnie, nie polubią…

Uczucia władzy wykonawczej snu mi z powiek nie spędzały, za wszelką cenę chciałam tylko zdążyć przed nimi. Z panią Biernacką mogli sobie rozmawiać, proszę bardzo, pilnowałam się, żeby jej nic nie powiedzieć, więc nie zagrażała mi niczym. Gdybym jednak zaczęła rozbierać jej ścianę…

Włamać się…? Ten jakiś Sroczek czy Sroczak miał wytrychy, policja je zabrała, gdybym miała wytrychy… Skąd się bierze wytrychy?

Ściana między kuchniami była gruba, przewodowa, szły w niej wentylacje, półtorej cegły co najmniej. Kułabym całą noc. W dodatku skrytka jest metalowa, tak pradziadek napisał, może mieć tył z grubej blachy. Zawładnąć kluczami sąsiadów, odcisnąć… Jak…?! Zaraz…

Znów zaczął mi się lęgnąć pomysł. Przypuśćmy, że u pani Biernackiej zepsuł się telefon, iść do sąsiadów z grzeczną prośbą o skorzystanie, zadzwonić do biura napraw… Gdzie u nich stoi telefon…? Do biura napraw można dzwonić do upojenia, ciągle zajęte, stracą może cierpliwość, zostawią mnie samą. Klucze trzyma się różnie, w torebce, w kieszeni, na jakiejś szafce, na półce w przedpokoju… Może wiszą na gwoździu. Dopaść tych kluczy, odcisnąć potrafię, nie darmo tę sztukę praktykowałam. Zepsuć telefon też potrafię…

Zastanowiłam się nad sąsiadami. Od pani Biernackiej dowiedziałam się już o nich wszystkiego. Dzieci nieszkodliwe, chłopiec starszy, dziewczynka młodsza, obydwoje już nie w tym wieku, żeby się gapiły na obcą osobę Osoby dorosłe, z babcią włącznie, pracują, dzieci chodzą do szkoły, sytuacja wręcz cudowna, byle tam wejść. Przez pół dnia nie ma nikogo w domu, lekkomyślni, zamykają tylko na dwa zamki…

Do realizacji pomysłu przystąpiłam nazajutrz po spotkaniu tej kobiety, której omal się nie zwierzyłam. Słusznie czułam do niej sympatię i zaufanie, nie pozwoliła mi gadać. Miała rację.

Pani Biernacka, jak zwykle, pobiegła do kuchni robić herbatę. Nie poszłam za nią, zostałam w pokoju i zajęłam się aparatem telefonicznym. Wyłączany. Wtyczka oczywiście, najłatwiej, jedna śrubka, śrubokręt przyniosłam ze sobą. Odłączyłam jeden przewód, nie udało mi się w pośpiechu zrobić tego precyzyjnie, tak żeby nie budziło podejrzeń, każdy mógł stwierdzić, że to specjalnie. Nie zepsuło się samo, ludzka ręka miała w tym swój udział. Trudno, później tak samo naprawię, może zdążę, zanim przyjdzie jaki monter. Przykręciłam lekko, wetknęłam w gniazdko w ostatniej chwili.

Potem spytałam grzecznie, czy mogę zadzwonić. Zleceniodawcy przez cały dzień nie mogłam złapać, teraz powinien być w domu. Podniosłam słuchawkę i telefon okazał się głuchy.

Pani Biernacka zdenerwowała się okropnie, ona jest stara, musi mieć kontakt ze światem, bez telefonu jak bez ręki! Propozycję, że zaraz pójdę do sąsiadów kotłować się z biurem napraw, powitała radośnie. Nie umiała sama niczego załatwiać i nienawidziła załatwiania z całego serca, na to właśnie liczyłam. Zadzwoniłam, otworzył mi facet.

Pani Biernacka w swoich drzwiach przedstawiła mnie i cofnęła się do wnętrza.

Przyjrzałam się mu. Czterdziestka gwarantowana, stan niezły, druga młodość z niego buchała. Spojrzał, dostrzegłam błysk w oku, mogłam go poderwać jak nic, ale z dwojga złego wolałam hecę z telefonem. Ależ oczywiście, proszę bardzo, mogę dzwonić, ile zechcę, pani Biernacka bez telefonu to istne nieszczęście, wszyscy o tym wiedzą, biuro napraw, numer… Znałam numer, nie musiał mi pomagać, ale oka ode mnie nie odrywał Aparat stał w salonie na stoliku, obok fotel, usiadłam, zaczęłam kręcić, symulując zakłopotanie, a nawet zgoła rozpacz, tak mi przykro, że przeszkadzam. Ależ skąd, nie przeszkadzam wcale, pomoc sąsiedzka i tak dalej. Nie był w domu sam, słyszałam głosy, z kuchni dobiegało pobrzękiwanie naczyń, któraś, żona albo babcia, zmywała.

Biuro numerów nie zawiodło, było ciągle zajęte. Uśmiechałam się przepraszająco do tego roziskrzonego capa i kręciłam możliwie wolno, długo słuchając sygnału zajętości. To może potrwać, powiedział, a może pani napije się kawki, a może winka…

I w rym momencie dostrzegłam dwie rzeczy. Damską torebkę na długim pasku, zawieszoną na oparciu krzesła, i męską marynarkę na drugim krześle. Pan domu miał na sobie bonżurkę. Uświadomiłam sobie, jednym błyskiem, rozkład i funkcje mieszkania, trzy pokoje, jeden dla dzieci, jeden dla babci, salon dla państwa, służy bez wątpienia także za sypialnię, piękny tapczan… Klucze muszą być albo w damskiej torebce, albo w kieszeni marynarki. Chyba że nosi je w kieszeni jesionki, może uda mi się pomacać w przedpokoju, ale najpierw tutaj…

Plastelinę i dwa odpowiednie pudełka miałam przy sobie na wszelki wypadek. I spódnicę z szerokimi kieszeniami. Włożyłam rękę do lewej, zawahałam się co do kawki, bo tworzywo jeszcze było za twarde, jeśli pan taki uprzejmy, powiedziałam, ale nie, za chwilę, zobaczymy, czy mnie nie połączy. Nie połączyło. Symulując rezygnację, odłożyłam na chwilę słuchawkę, zajęłam się pogawędką, ach tak, znam panią Biernacka od dzieciństwa, zdaje się, że nawet mieszkałam tutaj, z rodzicami i babką, nie, skąd, nic nie pamiętam, plastelina miękła, znów spróbowałam biura napraw, nie ryzykując usłyszenia długiego sygnału, rozłączyłam się, przyjęłam propozycję kawki. Nie będzie przecież dzwonił na służbę, tylko sam poleci do kuchni i zostawi mnie bez opieki bodaj na chwilę. Może jest tam babcia, od pani Biernackiej wiedziałam, że to jego matka, a nie żony, nie musi się jej bać, nie będzie łypała złym okiem. Rzeczywiście, poleciał. Odłożyłam słuchawkę, zerwałam się, obmacałam marynarkę, nic, zajrzałam do damskiej torebki, o Boże, klucze w niej były! Gorąco mi się zrobiło, tylko spokój, cztery sztuki na kółku, cholera, od czego…? Odcisnęłam wszystkie, gniotąc z całej siły, trwało to dwanaście sekund.

Kiedy wrócił, już znów kręciłam. Pojawiła się nagle żona, musiała być w łazience, wyszła w szlafroku i z ręcznikiem na głowie, istny cud, że nie dwie minuty temu! Grzecznie wyjaśniłam sytuację, zawahała się, łypnęła okiem na męża, uczepiłam się telefonu, biuro napraw odezwało się nagle, „biuro napraw, proszę czekać”. Dobra, czekałam, z kawką na tacy rzeczywiście wkroczyła babcia, zostałam elegancko przedstawiona jako kuzynka pani Biernackiej, żona wycofała się na zaplecze. W słuchawce usłyszałam wreszcie ludzki głos. Zgłosiłam tajemnicze uszkodzenie, rozłączyłam się, wypiliśmy tę kawkę we czworo, bo żona wróciła, w elegantszym szlafroku i w ręczniku udrapowanym bardziej malowniczo, z lekkim makijażem, widocznie wolała jednak przypilnować małżonka, znów popłynęło gadanie o rodzinie, która tu niegdyś mieszkała. Pożegnałam się możliwie szybko, bo przecież pani Biernacka czekała…

Oglądałyśmy potem film w telewizji, beznadziejnie głupi, ale nie szkodzi, sama to zaproponowałam, bo zamierzałam naprawić telefon. Przy okazji upewniłam się, czy ta babcia rzeczywiście pracuje, wyglądała na sześćdziesiątkę i mogła być na emeryturze, okazało się, że owszem, nie tyle pracuje, ile pilnuje własnego zakładu kosmetycznego, jest fachowcem wysokiej klasy, sama zabiegów nie robi, ale kształci młode kadry. Lubi to. Od dziewiątej dzień w dzień urzęduje w firmie.

Pani Biernacka usiadła blisko ekranu, ja za nią, znacznie dalej, powiedziałam, że z daleka lepiej widzę, ulokowałam się prawie przy ścianie, tuż obok gniazdka. Nade mną świecił kinkiet. Znów rozkręciłam wtyczkę, już teraz bez pośpiechu, przymocowałam drucik możliwie porządnie, chociaż niezbyt pięknie, włączyłam urządzenie, które przy tym brzęknęło, ale na szczęście pani Biernacka nie zwróciła uwagi. Musiałam już ten cholerny film obejrzeć do końca, krzesło gryzło mnie w tyłek, nie wiedziałam, jak te odciski wyszły, pudełka wyjęłam z kieszeni, włożyłam do torby, niech stwardnieje. Pocieszałam się myślą, że w razie potrzeby zepsuję telefon jeszcze raz, nawet kilka razy, i uparcie będę dzwoniła do biura napraw od sąsiadów, przyzwyczają się do mnie, a już wiem, gdzie trzymają klucze…

Wyszłam wreszcie, sąsiad był na dole, udawał, że naprawia samochód, nad otwartą maską łypał okiem na drzwi, szlag jasny żeby to trafił. Zaproponował podwiezienie, czekał na mnie, to w oczy biło. Casanova się znalazł, głupi cep, jeszcze tego brakowało, żeby żona poczuła do mnie niechęć, nie wpuści mnie do mieszkania, mają okna od ulicy, nie daj Boże wyjrzy i zobaczy te konszachty. A on już był gotów i otwierał zapraszająco drzwiczki. Nie mogłam się wyłgać, nikt nie uwierzy, że nad życie uwielbiam piesze spacery po zadeszczonym mieście, w ciemnościach i błocie. Namawiał na małą kolacyjkę, nie mogłam go sobie zrażać na wszelki wypadek, z żalem odmówiłam, umówiona jestem u znajomych, pozwoliłam się zawieźć na Różaną, niech przynajmniej wyciągnę z tego jakąś korzyść. Odczepiłam się wreszcie.

Na Różanej mieszkał ślusarz, ten sam, który mi robił niegdyś klucze ciotki. Też z odcisku. Ponownie pokazałam dowód osobisty, ponownie zełgałam przyczyny, dla których nie mogę przynieść oryginalnych kluczy. Tym razem była to ciężko chora osoba, ktoś z kluczami musiał z nią zostać w domu, drugi komplet dawno zgubiła, poniewiera się pewnie gdzieś po mieszkaniu, ale nie sposób go znaleźć. Uwierzył czy nie, w każdym razie obiecał dorobić na jutro rano, okazało się, że odciski wyszły całkiem nieźle. Boże jedyny, czy ja będę mogła kiedykolwiek przestać łgać na prawo i na lewo…?

Czekali na mnie pod domem na Granicznej…

– O rany kota, mnie się coś robi – oznajmił Henio już w progu. – Odczepić się od tej Kasi raz na zawsze, albo się z nią ożenić, bo tak jak jest, to już w ogóle nie do wytrzymania. A poza tym, bomba! Dwie bomby!

Zaciekawił nas ogromnie. Mnie w każdym razie, Janusz możliwe, że już coś wiedział. Zdjęłam pokrywkę z garnka i woń potrawy rozeszła się po całej kuchni, wydatnie poprawiając nastroje i tak już dość euforyczne. Tym razem były to zrazy zawijane, bez kaszy wprawdzie, ale za to z makaronem i sałatą, do której wrzuciłam wszystko, co mi pod rękę wpadło. Ogórki, jajka, pomidory, paprykę, pora w plasterkach, kiwi i parę innych drobnostek. Henio powąchał parę i do reszty się rozjaśnił.

– Ciekawe, czy ona umie gotować…

– Kto?

– Kasia.

– Nie masz większych zmartwień?

– Nie wiem jeszcze. Dużo wyszło. Po kolei mam gadać, czy od końca…? Nie, żadne takie, po kolei, bomby będą na deser. No, jedna…

Postawiłam garnek z mięsem na stole i zaczęłam nakładać na talerze.

– No! – pogoniłam niecierpliwie. – Niech pan zaczyna!

– Twoja koncepcja – rzekł Henio, wskazując widelcem Janusza. – Tyran się ujął honorem, z litości może poczekać, ale Kasi chłopaka musi mieć. Wczoraj wieczorem poszedłem razem z Jacusiem, Kasia szlajała się po mieście i wróciła późno, nie szkodzi, Jacuś szybki Gonzales i dużo czasu sprawa nie zajmie, tak ją zbajerowałem. Odciski palców z mieszkania przyszliśmy pobrać. Czysto tam do obrzydliwości, Jacuś nosem kręcił, ale sprężył się w sobie i znalazł co należy. Wytłumaczyłem, że Dominika z jej biografii musimy wyeliminować, on prószył, a ja o gości pytałem. Przyniosłem taśmę.

Taśma rozwiązała dylemat: jeść czy mówić. Słuchaliśmy pogawędki z Kasią, a Henio spokojnie delektował się zrazami.

– Nikt do mnie nie przychodzi – odpowiedziała Kasia na pytanie. – Nie przyjmuję tu gości, przecież pan wie, że to nie jest moje mieszkanie.

– A imieniny na przykład?

– Imieniny urządziłam w piwiarni na Puławskiej.

– I naprawdę nie było tu nigdy nikogo poza panią?

– Owszem. Mój chłopak. I już mówiłam…

Nagłe terkotanie na taśmie oznaczało sygnał telefonu. Słuchawkę podniosła Kasia.

– Słucham… Co pani powie? To doskonale!… Pewnie sprawdzili od razu i to była jakaś drobnostka… Nie, skąd, dopiero wróciłam… Ależ nie ma za co, no wie pani… Cieszę się, że pomogło… Z pewnością będzie w porządku… Ja również… Dobranoc.

– Kto to był? – spytał Henio z przyjacielskim zainteresowaniem.

– Pani Biernacka – odparła Kasia. – Miała zepsuty telefon i właśnie mnie zawiadomiła, że naprawili. To przyjaciółka mojej babki.

– Wróćmy do pani chłopaka. Kiedy był ostatni raz?

– Nie powiem. Już tylko dwa dni. No, może trzy.

Ciężkie westchnienie Henia zakończyło tę rozmowę. Janusz wyłączył magnetofon.

– I co cię w tym wszystkim tak uszczęśliwiło?

– Po kolei – odparł Henio i dołożył sobie sałaty. – Tyran ma nosa i coś go tknęło. Poszedł dziś rano człowiek do tej pani Biernackiej, podszywając się pod montera, Mulewski to był, on faktycznie telefoniarz. Grzecznie wypytał, jak to było z tym zepsuciem, z tym że przedtem sprawdziliśmy w biurze napraw. Owszem, przyjęli zgłoszenie, twierdzą, że uszkodzenie zaistniało w aparacie. Nikt tam nie poszedł, bo prawdziwi monterzy nie tacy znowu wyrywni do latania, naprawiło się samo. Wczoraj wieczorem te zjawiska nastąpiły. No i otóż Kasia tam wtedy była.

– Kiedy była?

– Jak się tak psuło i naprawiało. Mulewski rozkręcił ustrojstwo i powiada, że ktoś majstrował przy wtyczce, odłączył przewód i niezdarnie przyłączył z powrotem. Mulewski nie Jacuś, nie potrafił ocenić, kiedy to się stało, wczoraj czy miesiąc temu, ale upiera się, że niedawno. I mówię jeszcze raz drukowanymi literami, że Kasia przy tym była. I co wy na to? Bo Tyran owszem, ma swoje poglądy.

Janusz się zainteresował.

– Zaraz. Poszukajmy motywu, zakładając, że to ona. Ta Biernacka chciała gdzieś dzwonić, albo czekała na jakiś telefon?

– Nie, to Kasia dzwoniła. Służbowo. Nie dodzwoniła się, bo właśnie wyszło, że telefon głuchy.

– A skąd dzwoniła do biura napraw?

– Od sąsiadów.

– Ejże… Sąsiedzi!

Henio gwałtownie uniósł głowę znad talerza i spojrzał bystro.

– Pretekst do wizyty…?

– Może. Co tam jest, u tych sąsiadów?

– Nic, poza tym, że to właśnie było kiedyś mieszkanie jej babki.

– I ty jeszcze na to nie wpadłeś! – powiedział Janusz z politowaniem. – Jasna sprawa, chciała się dostać do mieszkania babki, nie budząc podejrzeń. Jak ten telefon załatwiła, pojęcia nie mam, bo musiała wtyczkę rozkręcać i skręcać dwa razy, to wymaga czasu…

– Ona ma duże zdolności manualne.

– Dobra, załóżmy, że rozkręcała tylko raz, ta Biernacka pewno nawet nie popatrzyła. Jakąś chwilę sobie znalazła. Teraz pytanie, po co jej było mieszkanie babki?

– Ma szmergla na tle przodków – przypomniałam. – Chciała sobie odnowić wspomnienia i głupio jej było przyznać się do tego.

– Wykluczyć nie można, ale ja bym na tym nie poprzestawał…

– Tyran przypuszcza, że może tam ktoś miał zadzwonić o tej porze i Kasia mu to uniemożliwiła, ale pomysł z mieszkaniem babki bardziej mi się podoba. Na jaką ciężką nieprzemakalną… Hej, a może znowu zamurowane mienie po pradziadku? Wiecie, że to jest myśl! Przeprowadzała rekonesans dla chłopaka!

Henio rozkwitł rumieńcami i Janusz popatrzył na niego podejrzliwie.

– Dlaczego akurat dla chłopaka?

– Ha! No dobra, przyszedł czas na grubszą bombę. Jacuś u Kasi tak strasznie milczał, że aż to było nienormalne. No i wyszło od razu rano, sam sobie, powiada, nie wierzył i musiał sprawdzić. Znalazł dwa wyraźne odciski palców, nie Kasi, a faktycznie więcej nikogo tam nie było i mogłem się z gośćmi nie wygłupiać, no i zgadnijcie, te dwa odciski, to czyje?

– Chłopaka chyba, nie? – powiedziałam niepewnie, bo fanfary w głosie Henia świadczyły o czymś więcej.

Janusz patrzył na niego przez chwilę ze zmarszczonymi brwiami.

– O, kurzy flak! Znalazł się czwarty z Konstancina…?!

Henio zaczął kiwać głową tak, że powinna mu była odpaść. Poczułam się nieco ogłuszona. Uczyniłam założenie, że Kasia i jej chłopak są niewinni jak dwa aniołki i z całą tą aferą nie mają nic wspólnego, uwierzyłam w to na mur, a tu okazuje się… Co się właściwie okazuje?

– Z jej wiedzą, czy bez? – zastanawiał się Janusz. – Nic dziwnego, że go tak ukrywa… Jak znam Tyrana, teraz już nie popuści. Kasię przyciśnie, to pewne. Już zaczął?

– Nie – odparł Henio, ciągle kiwając głową. Uświadomił sobie, co robi i zmienił gest na przeczący. – Jeszcze nie, bo jej nie złapał, gdzieś ją diabli od rana ponieśli, ale kazał jej zostawić w skrzynce powiestkę na jutro. Już mu się teraz nie wyłga, chyba że naprawdę nic nie wie, a on tam był na własną rękę. Bo to też możliwe.

– W gruncie rzeczy o Kasi mało wiadomo – zauważyłam z naganą. – Stara jędza nieboszczka przesłoniła świat i żadnych plotkujących przyjaciół, znajomych i wrogów nawet o nią nie pytano.

– Pani Krysia Pyszczewska za pół społeczeństwa obstanie! – zaprotestował Henio.

– Ale o chłopaku nie wiedziała. Kasia studiuje i pracuje w reklamach. I tyle. A co więcej… Co prawda, dużo więcej już nie zmieści, ale nawet tej odrobiny brakuje.

Henio, wciąż pełen satysfakcji, przyjrzał mi się z niesmakiem.

– A otóż wiadomo. Ruchliwy tryb życia prowadziła i prowadzi. W tenisa grała, dwa lata temu prawie codziennie, teraz rzadziej, ale też grywa, raz na tydzień, albo na dwa. Przeszło rok jeździła na Służewcu, szósta rano, objeżdżała konie na treningach, nauczyła się jeździć w szkółce Huberta i okazało się, że ma talent, a konie ją lubią. Do szkoły tańca chodziła przez trzy miesiące, zaraz po wyniesieniu się od ciotki, to dla odmiany wieczorem się odbywało…

– No i co? W tej szkole tańca pląsała solo? Balet klasyczny to był?

– Nie, dostawała partnera. Przychodziła, owszem, sama. Tam jest to przewidziane. Najpierw różnych, potem jeden się przy niej utrwalił na parę tygodni, ale skończyła tańce i skończyła z partnerem. Podobno dla faceta jakaś niedobra, bo ciągle zajęta, do siebie nie zaprosiła, śniadania do łóżka nie podała, koszuli nie uprała, dworzec kolejowy, a nie kobieta. Na basen chodziła co drugi dzień, aż się porządnie nauczyła pływać, instruktor chciał ją poderwać, ale nie ma sposobu podrywać w locie, on nie truteń, tak powiedział. A ona była ciągle w pośpiechu. Przyjaciółek od serca nie miała, dziewczyny ją nawet lubią, bo nie świni, ale żadna nie była taka głupia, żeby się w jej towarzystwie pokazywać, poza tym na kawę nie pójdzie, na plotach nie posiedzi, co z niej za pożytek, tyle że czasem przy kieckach doradzi. No i co? To mało?

– A chłopak z tego nie wyszedł…

– Bez kontaktów towarzyskich trudno, żeby go któraś zobaczyła. A może ten chłopak jest od niedawna. Może się zaparł i poderwał ją dla forsy po pradziadku. Może miał sitwę z Rajczykiem, o czym nawet pani Właduchna nie wiedziała. Zna się człowieka, a nikt o nim nie wie. Nie zna pani nikogo takiego, o kim by przez przypadek nikt nie wiedział?

Zastanowiłam się.

– Pojęcia nie mam. Powinnam się ustawić na miejscu Kasi, czy na miejscu Rajczyka? Nie, wszystko jedno, na obu miejscach, owszem, mogłam znać sto osób, o których nikt nie wiedział, a ja sama zapomniałam, ale raczej przelotnie i nie szukałam z nimi skarbów…

– Bo pani przestępstw nie popełnia – skarcił mnie Henio. – To jest zupełnie co innego, specjalnie znajomość urywać, bo się planuje szwindel. Nie mówię, że Kasia, ona dopiero teraz zmniejszyła tempo, przedtem, fakt, szwindla nie miała gdzie upchnąć, ale ten chłopak owszem, może w ogóle nic nie robił. Dopadniemy go, nie ma obawy, a jutro Tyran Kasię przydusi i ostatni dech z niej wyprze. Sam jestem ciekaw, co z tego wyniknie.

Janusz dolewał sobie sosu do makaronu i rozważał sprawę.

– Że on był w Konstancinie, ten chłopak mam na myśli, zgadłem tylko dlatego, że światło z ciebie buchało. Powiedz jeszcze raz, co tam Jacuś odbadał, bo trochę może zlekceważyłem i nie zapamiętałem dokładnie.

– W Konstancinie?

– W Konstancinie.

– W robotach rozbiórkowych udział brał. Szafki z lekarstwami dotykał, leków też, wygląda na to, że je wyjmował. Różne drzwi otwierał, ślady zostały na klamkach i Jacuś twierdzi, że był tam parę razy, bo zatarte cudzymi, późniejszymi. Klepki podłogowe przerzucał…

– Słuchaj no, a może on tam w ogóle bywa u tego weterynarza? Może tam pracuje?

– Odpada. Bywać może, ale od pracowników odciski zostały pobrane, to primo, a secundo pracownicy klepek nie zrywają. Jeszcze krew, bo musi być dowód, że to on się tam poniewierał, rozumiesz, inaczej mógłby twierdzić, że był wcześniej i nic nie widział. Krwi na razie od niego nie mamy, u Kasi nie było.

– Nie próbowała go zarżnąć i stąd takie braki – wtrąciłam zgryźliwie.

– No właśnie – przyświadczył gorliwie Henio.

– Błąd. Jeszcze ewentualnie mógłby trzasnąć bibliotekarza, ale Dominik przebadany dokładnie i tę cegłę osobiście w ręku trzymał, więc przepadło. To klinkier, chciałem zauważyć, ona dosyć gładka. Znów Jacuś wychodzi na swoje. Natomiast jako świadek, a może i wspólnik, ten chłopak Kasi jest bezcenny i twarz cholerna, musimy go mieć…!

Boże wielki…! Nareszcie wszystko zrozumiałam…

Teraz dopiero pojęłam, w jakim stopniu ona mnie nienawidziła. Nie wydawało mi się, nienawiść była faktem, autentycznym uczuciem, które mnie gniotło. Rosła chyba z roku na rok, może dlatego, że stawałam się coraz bardziej podobna do matki… Przed oczami bez przerwy miała żywy owoc swojej klęski i niszczyła go systematycznie, paranoja, obsesja, ale musiało to w niej tkwić, ciągle tak samo dotkliwe i szarpiące. I nie żal mi jej. Mściwość, zakamieniała, ohydna, triumfująca, wyliczona i zaplanowana, podbudowana sadyzmem. I na kim w końcu, do cholery, tak się mściła, na dziecku, które niczemu nie zawiniło! Jakim cudem wyszłam z tego bez szwanku…? No nie, jakieś głupie cechy zostały mi w charakterze, zupełnie normalna chyba nie jestem, żeby nie Bartek, możliwe, że z czasem zwariowałabym, do reszty. Nieszkodliwie dla otoczenia, ale jednak… Włamanie okazało się zdumiewająco łatwe. Odebrałam klucze, prosto z Różanej pojechałam na Filtrową, tknęło mnie, jeden z nich pasował do drzwi wejściowych, nie musiałam dzwonić do pani Biernackiej. Świetny ślusarz, a mnie udało się zrobić bardzo dobre odciski. Do sąsiadów również nie próbowałam dzwonić, w godzinach pracy ten dom jest cichy, pani Biernacka mogła usłyszeć gong i wyjrzeć. Zaryzykowałam. Może od wczoraj nikt z nich nie dostał grypy i nie utkwił w domu…

Tę szafkę kuchenną mieli zapchaną do ostatecznych granic. Ręce mi się trochę trzęsły, kiedy usiłowałam spokojnie wyjmować garnki, wazy, talerze, milion rozmaitych naczyń, pilnując przy tym porządku, żeby ustawić potem tak samo, jak było.

Domacałam się skrytki. Wskazówki pradziadka były bezbłędne, mimo upływu lat otworzyła się z łatwością i prawie zabrakło mi tchu…

Nie znalazłam wewnątrz ani jednego klejnotu. Leżało tam natomiast coś, co okazało się dla mnie cenniejsze niż wszystkie skarby świata. Paczka listów i stary zeszyt. Wyjęłam to, spojrzałam z nadzieją Na kopertach adres i nazwisko mojej babki, na luźnych kartkach jej imię. I jeszcze jedna, większa koperta, a w niej dokumenty, metryki moich rodziców, świadectwo ślubu, odpis dyplomu ojca… Moja matka urodziła się w styczniu, ten Koziorożec należał do niej. Boże jedyny…

Nie wróciłam do domu. Poustawiałam garnki z powrotem, zamknęłam skrytkę, szafkę i mieszkanie sąsiadów i pojechałam na cmentarz. Jedyne miejsce, które mi pasowało. Przed rodzinnym grobem stała ławeczka, usiadłam na niej, ten grób też zresztą znalazłam przez zarząd cmentarza, oni przecież musieli być gdzieś pochowani, a nawet i to przede mną ukrywała. Jej pogrzebu jeszcze nie było, zamierzałam również pochować ją tutaj, teraz się zawahałam.

Przez dwie godziny czytałam listy i notatki w zeszycie, który był czymś w rodzaju pamiętnika. Nie zawierał opisu faktów, tylko same komentarze i rozważania. Mojej babce głupio było zwierzać się komuś, więc zwierzała się sobie. Fakty znajdowały się w listach do niej…

Jej siostra, moja upiorna ciotka, zakochała się do szaleństwa w młodym chłopaku, młodszym od niej o ćwierć wieku. Zakochała się pazernie, bezprzytomnie, drapieżnie i ślepo. Dostała szału, kiedy ożenił się z jej siostrzenicą, córką babki, i znienawidziła obydwoje. Tym chłopakiem był mój ojciec.

Ukryto przed nią datę ślubu. Post factum dostała jakichś konwulsji, babka niepokoiła się ojej stan psychiczny, wyrażała obawy, że trzeba ją będzie leczyć w zakładzie zamkniętym, a pewnie, słusznie mi się wydawało, że jest nienormalna… Uspokoiła się jednak i pozornie wróciła do równowagi, odseparowała się tylko od rodziny. Babka zaczęła mieć nadzieję, że jej przeszło, minęło pięć lat, potem była przerwa w notatkach, a potem nowe obawy. Moi rodzice zginęli w wypadku, zostałam sierotą, babka zdawała sobie sprawę ze swojej choroby, wahała się, nie było już nikogo z rodziny, postanowiła włączyć swoją siostrę. Miała nadzieję, że ten szał na tle mojego ojca był tylko chwilowy, a jeśli nie, to przecież na dziecko ukochanego człowieka przenosi się tylko uczucia. Przy tej ilości pieniędzy, jaką automatycznie dziedziczyłam, ciotka powinna okazać przyzwoitość i jakoś o mnie zadbać. Ciotka ją chyba oszukała, udawała obojętność wobec tych minionych wyskoków, babka jej uwierzyła, ale ciągle gnębiła ją niepewność. Udręczona, ciężko chora, stara kobieta, która straciła jedyną córkę i teraz gryzła się o wnuczkę, małe dziecko, pozbawione kompletnie krewnych… Ta zgryzota wpędziła ją wcześniej do grobu.

Może i lepiej, że nie wiedziała, co z tego wyniknie. Uczucia ciotki nie złagodniały w najmniejszym stopniu, rzeczywiście przeniosła je na mnie, dzika nienawiść do moich rodziców kwitła i owocowała. Dokładnie już teraz pojęłam, dlaczego niszczyła wszystkie pamiątki po nich, dlaczego znęcała się nade mną, dlaczego usilnie starała się wypaczyć mi umysł i charakter, dlaczego zameldowała mnie pod własnym nazwiskiem, dlaczego przez długi czas nie wiedziałam, jak się naprawdę nazywam, aż mnie uświadomiła pani Krysia. Piaskowska. Piaskowski, to było nazwisko mojego ojca, przez ciotkę znienawidzone do szaleństwa. Odebrać mi je, to była jej zemsta.

Potworna historia kobiety, która dostała obłędu na tle młodego mężczyzny. Ileż miała wtedy lat…? Czterdzieści osiem chyba, najgorszy wiek. Nigdy nie była piękna, nie miała powodzenia, nikt na nią nie leciał, a może i leciał, ale ona chciała tylko tego jednego. Nie dostała go, potem zginął, on i jego żona, stał się już ostatecznie niedostępny.

Do tego zapewne szalał w niej konflikt. Każde spojrzenie na mnie, jego córkę, było ciosem w serce. Pozbyć się mnie, nie widzieć, zapomnieć, że istnieję, może przyniosłoby jej ulgę, ale zarazem pozbawiło tych przywiązanych do mnie pieniędzy, a chciwa była zawsze. Patologicznie chciwa. A może odwrotnie, może właśnie chciała trzymać mnie blisko specjalnie po to, żeby mnie tłamsić podstępnie, nie dać mi żyć jak człowiekowi, upajać się swoją triumfującą zemstą. Może tylko dzięki temu mnie nie otruła…?

Wymknęłam się jej z rąk. Sprawa mieszkania świadczy, że nie pogodziła się z tym. Zdążyłam porozmawiać z pośrednikiem, zorientowałam się, że istotnie zamierzała wywinąć mi ten koszmarny numer, sprzedać je i zwalić się do mnie tuż przed powrotem pani Jarzębskiej. Nie wpuścić jej, jakim sposobem, awanturowałaby się na klatce schodowej, zrobiłaby ze mnie bydlę nieczułe i nieludzkie, wdarłaby się przemocą. Podwójny ciężar, wobec pani Jarzębskiej tracę twarz, zainstalowałam w jej domu okropną babę, a równocześnie muszę coś zrobić, postarać się o jakiś lokal dla siebie i dla niej. Z nią na karku. Pieniędzy wystarczyłoby na willę, ale przecież ukrywała je przede mną, nie wypuściłaby z ręki ani grosza, a ja o nich nie miałam pojęcia, szarpałabym się rozpaczliwie ku jej radości i satysfakcji. Gdybym chciała bronić się prawnie… Jakie prawnie, prawnie byłam zobowiązana zająć się nią! Co za szczęście, że jednak nie była zupełnie normalna, nie potrafiła załatwić sprawy, nie umiała zdobyć się na przeprowadzenie remontu, za remont trzeba by zapłacić, nie była zdolna do obniżenia ceny za zdewastowany lokal. Gdyby działała z sensem, już bym się z nią kotłowała, żyłaby do tej pory i jeszcze długo, bo Rajczyk…

Przerażające. Może i lepiej, że nie wiedziałam, co mi groziło, bo sama dostałabym chyba obłędu. Panika nie jest dobrym doradcą, uniknęłam najgorszego…

Nie będę miała wyrzutów sumienia. Z pewnością mogłam uratować jej życie i nie zrobiłam tego… No więc dobrze, sama wyzuła mnie ze szlachetności, rykoszetem wzbudziła we mnie ślepą nienawiść, zapiekłą, nie gorszą od jej nienawiści, może to rodzinne… nonsens, nie była moją krewną. A ukarana zostałam awansem, skazana na piętnaście lat moralnej katorgi, i swoją karę odcierpiałam. Drugi raz postąpiłabym tak samo. I trzeci. I sto dwudziesty piąty!

I niech to jasny szlag trafi, nie będę miała wyrzutów sumienia…!

Henio miał dziwny wyraz twarzy, który zmienił się odrobinę na widok schabu ze śliwkami, istnego arcydzieła, obliczonego na kompletne rozluźnienie wszelkich hamulców moralnych. Wiedziałam o przesłuchaniu Kasi, nie byłam pewna, co nastąpi potem, przygotowałam się zatem na wszelki wypadek. Janusz już chyba zdążył zamienić parę słów z Tyranem, bo wrócił późno, zamyślony, nie zdradził żadnych tajemnic służbowych, a za to pochwalił moje starania. Możliwe, że we własnym interesie…

Kiedy postawiłam na stole przekąskę w postaci szparagów na zimno z majonezem i oliwkami bez pestek, Henia odblokowało. Powęszył w kierunku schabu i porzucił temat pogody, którego trzymał się uporczywie od przekroczenia progu.

– Taka mżawka – mówił. – Nawet nie pada, ale wilgotno. Wiatru nie ma i zimno nie jest, tylko jakby przenikliwie. Na noc powinno się wypogodzić, bo księżyc w pełni robi pogodę, psuje się dopiero po przesileniu, jak idzie na nów.

– Idzie, idzie i dojść nie może – mruknął Janusz, patrząc na niego z naganą.

– Może lepiej usiądźcie przy stole – zaproponowałam sucho.

Henio usiadł, spojrzał na szparagi, spróbował odrobinę i twarz mu się rozjaśniła.

– No dobra, powiem – zdecydował się. – Tyran rąbnął z dużego działa. Położył przed nią powiększone odciski palców, wetknął jej do ręki lupę i kazał popatrzeć. Jeszcze zwrócił uwagę, że jako plastyk i artystka, oko ona musi mieć, a trzeba było słyszeć, jakim głosem to mówił. Góra lodowa całkiem tak samo by się odezwała.

– I co Kasia na to? – spytałam niecierpliwie i z niepokojem, bo Henio przez chwilę napawał się wspomnieniem sceny w komendzie.

– Obejrzała. Porządnie, z wielką uwagą. Potem obejrzała Tyrana, z tym że gołym okiem, bez lupy. Milczała jak ten kamień, więc on się musiał odezwać. Spytał, czy, jej zdaniem, jednakowe one, czy nie. Kasia na to odrzekła, że się nie zna, ale różnic nie widzi, parę kryminałów w życiu przeczytała i gotowa jest uważać, że należą do tej samej osoby. Wzięła, znaczy, byka za rogi, a Tyranowi to się nawet spodobało. Spytał, czy wie, kto to może być ta osoba, retoryczne pytanie, odparła na to Kasia, skąd niby ma wiedzieć. No to Tyran jej powie. I powiedział. Te same palce były w jej mieszkaniu i w Konstancinie, a może ona orientuje się przypadkiem, co się tam, w tym Konstancinie, zdarzyło. Kasia z zimną krwią oznajmiła, że orientuje się średnio, a z pewnością Tyran orientuje się lepiej, więc ona mu o tym opowiadać nie będzie. Tyran ogólnie był taki zadowolony, że nawet go szlag nie trafił i walnął z tego działa drugi raz. Sama zeznała, przypomniał jej strasznie uprzejmie, że u niej w domu bywa tylko jej chłopak, dobrze byłoby zatem, żeby powiedziała, co ten jej chłopak robił w Konstancinie. Jak Boga kocham, już czekałem, że powie, że zaniósł kotka do weterynarza, ale nie. Popatrzyła na Tyrana całkiem podobnie jak on na nią i spokojnie oświadczyła, że nie było jej przy tym, więc nie wie. Na to on spytał, czy wie, że on tam w ogóle był. Wie. A po co był? A po to, żeby wydłubać skarb po pradziadku.

Jakim cudem, mówiąc prawie jednym ciągiem, zdołał zjeść prawie połowę tych szparagów z oliwkami, było nie do pojęcia. Zamilkł teraz na chwilę, odetchnął i jeszcze trochę sobie dołożył.

– Nie żryj tego tyle, bo ten schab jest rewelacyjny – ostrzegł Janusz. – Dostałem kawałek do spróbowania.

Henio kiwnął głową i zmiótł z talerza repetę. Wstrzymałam się ze schabem, żeby go nie rozpraszało. Łypnął okiem w stronę piecyka i podjął temat.

– Tyrana trochę zamurowało, ale ukrył to w sobie. Poprosił, żeby wyłuszczyła rzecz obszerniej, Kasia zgodziła się po namyśle i wyznała, że owszem. O maniactwie pradziadka wiedziała od pani Krysi, gdzie co pochował nie miała pojęcia, ale co szkodziło w Konstancinie sprawdzić. Wysłała chłopaka, bo pieniędzy im bardzo potrzeba, a skąd miała zgadnąć, że ciotka życie straci i pieniądze się znajdą na wierzchu, a nie w ścianie. Na tym koniec. A co się tam działo dokładnie, spytał Tyran i nic mu z tego nie przyszło, bo Kasia odrzekła, że więcej nie powie. Sam powinien wiedzieć, że chłopak nikogo nie zabił, więc krycie mordercy odpada, cała reszta zaś to dla niej mięta z bubrem. Pomilczy sobie, gadatliwa z natury nie jest.

Uznałam, że dłużej czekać nie mogę, bo Henio zaczął jakoś rozwłóczyć słowa i w trakcie relacji oka już od piecyka nie odrywał. Wyjęłam schab, obstawiłam stół dodatkami i zażądałam dalszego ciągu, każąc mu przy okazji docenić, że śliwki są też bez pestek i pluć nie będzie musiał.

– Najwyżej sobie ząb wyłamiesz, bo może jaka jedna gdzieś tam się plącze – dołożył pocieszająco Janusz, ale tym się Henio jakoś mało przejął.

– Tyran spokój zachował – ciągnął, teraz już z przerwami, bo schab był gorący. – Zwrócił Kasi uwagę, że koronnego świadka można doprowadzić nawet siłą i przepis pozwala zapudłować go dla dobra śledztwa, a chowanie się po kątach oznacza właśnie krycie zabójcy. Przypadkiem ona może wie, że w tym Konstancinie padł trup. Jad z niego sikał, jak to mówił, ale Kasia odporna. Chłopak się wcale nie chowa, oznajmiła, tylko ciężko pracuje. No to może chociaż nazwisko poda. A dobrze, zgodziła się, jutro. Gdyby pan kapitan sobie życzył ją zamknąć, proszę bardzo, do jutra posiedzi, robotę specjalnie sobie tak ustawiła, żeby jej to nie bruździło, a w ogóle, ni z tego, ni z owego przypomniała, że już niejeden raz się zdarzało, że dwie osoby wielką miłością do siebie pałające, wzajemnie pojęcia nie miały, jak się nazywają, pan kapitan może przypadkiem zna życie. Ona by też nazwiska chłopaka mogła nie znać i co wtedy. Za fałszywe zeznania grozi kara do lat pięciu, rzekł na to Tyran, co Kasię nawet ucieszyło, i niech ja skonam, takiego przesłuchania to on dawno nie przeprowadzał, zawiadomiła go grzecznie, że sprawy o fałszywe zeznania jeszcze w tym kraju nie było, specjalnie sprawdzała, jej byłaby pierwsza i może to nawet zaszczyt. Patrzyłem, dostanie on szału, czy nie, ale dobry jest, nie dostał. Poza tym, nawet gdyby, sami rozumiecie i Tyran też, że każdy sąd by ją uniewinnił, bo wyższe uczucia ją wiodły, obojętne, sędzia chłop czy baba. Takiej głupoty to on już nie popełni, nie ma obawy…

– Nie powiesz, że ją puścił bez niczego? -spytał Janusz, jakby nieco zaskoczony.

– A pewnie, że nie. Krótko myślał, co lepiej, uniemożliwić jej kontakt z nim, czy przypilnować, no i na opiekunie stanęło.

– Bardzo słusznie…

Niezadowolona z rozwoju sytuacji, spytałam, dlaczego słusznie, chociaż w gruncie rzeczy mogłam to odgadnąć sama. Potwierdzili moje przypuszczenia. Kasia odcięta od chłopaka, znaczy to, że, po pierwsze, chłopak się zaniepokoi i może pryśnie, po drugie, ona nie będzie wiedziała, skończył robotę czy nie i uprze się milczeć dłużej. Lepiej zatem przypilnować dyskretnie, bo istnieje szansa przynajmniej na rozmowę telefoniczną, w której nie poprzestanie na strasznym krzyku „uciekaj natychmiast!”, tylko zamieni parę słów więcej.

– A Tyran zaparł się przy nim już chociażby przez ambicję – zwierzał się Henio. – Bogiem a prawdą, Dominik by wystarczył, bo nic nie wie o braku świadka i gorliwie przyznaje się do tej obrony własnej. Ale to ciągle zostawia te cholerne niejasności i wstyd okropny faceta nie znaleźć.

– I tak się dziwię… – zaczął krytycznie Janusz.

– Co się dziwisz? – napadł na niego Henio. – Co mamy? Nie notowany, odciski palców możemy sobie w wychodku na gwoździu zawiesić, tyle wiadomo, że duży i piegowaty, pracuje, fajnie, a w jakim zawodzie? Może kanały czyści, a może oblatuje odrzutowce. Kasia już się postarała jednego słowa o nim z tych usteczek zachwycających nie wypuścić. Owszem, teraz się Tyran połapał, że należało czatować na niego dokładnie pod jej wszystkimi drzwiami, bo jak lał w mordę Dominika na Willowej, człowiek czekał na Granicznej i możliwe, że odwrotnie. Ale już go zgniewało, brak ludzi, nie brak ludzi, nie popuści, szczególnie że jest nadzieja na jedną dobę tylko.

– Rodzice…

– A owszem, zapewne posiada, chociaż też może sierotka, jak Kasia. Nazwiska nie mamy, to jak znaleźć rodziców? Wieku też Kasia przezornie nie podała, na którym roku na uczelniach szukać? A może on starszy od niej o dychę? Żeby nie Jacuś oraz jego maniactwo i, co tu ukrywać, talenty, w ogóle byśmy o nim nie wiedzieli. Ty wiesz, gdzie jego odciski u Kasi znalazł? Ona wszystko czyści i glansuje, nie zgadniesz, pod poręczą fotela, drewnianą taką, wierzch wytarła, spód jej widocznie do głowy nie przyszedł, a on pewno siedział i ręką obejmował. Tyle naszego. Jak Boga kocham, wampira łatwiej znaleźć!

– No dobra, rozumiem. Wypuścił ją. Co dalej było?

– Nic. Poleciała na trzy godziny na Akademię, a potem do tej firmy, dla której aktualnie obrazek reklamowy robi. Potem zaś udała się na Willową i do tej pory chyba tam siedzi. Po drodze kupiła coś do żarcia w spożywczym sklepie. Wobec tego pilnujemy Granicznej i mucha tam nie wleci bez naszego udziału. Na Willowej, rzecz oczywista, też pilnujemy.

– Niejasności…

– Niejasności, a pewnie, że są niejasności. Otwarte drzwi, niech je szlag trafi, zaraz, o otwartych drzwiach to tylko pani zeznaje…?

Popatrzył nagle na mnie tak podejrzliwie, że ten schab powinien był mu ugrzęznąć w gardle. Nie ugrzązł jednak, dziwne. Z chęcią bym się wyparła pierwszych zeznań, ale jak niby tam weszłam, jeśli było zamknięte? Ponuro potwierdziłam, zgadza się, drzwi były uchylone i nie wymyśliłam tego. Mogę przysięgać przed sądem nawet dwadzieścia razy.

– No więc właśnie. Dobra, małe piwo, ale gdzie złoto? Wyniki badań z laboratorium stanowią materiał dowodowy i Tyran ich fałszował nie będzie. Niejasności tłumaczy się na korzyść oskarżonego, może to i teoria, ale cholera wie, co wpadnie do łba sędziemu. W prokuraturze też nie sfałszują, bo na co im to. A może jednak, mimo wszystko, Kasia w truciu udział brała?

– I co? – zirytowałam się. – I jej chłopak to wyjaśni? Za rękę ją trzymał?

– Coś wyjaśni na pewno. Dużo wyjaśni. Z tego wyciągnie się wnioski. Może i sama Kasia jaką farbę puści, bo że nie mówi wszystkiego, ja osobiście głowę daję. Co za febra jakaś dodatkowo się po tym wszystkim kotłuje!

Pożarł ostatni kawałek schabu i zwrócił się nagle do Janusza.

– Ten twój drugi wątek, co? Kurza jego twarz…!

Rozgoryczenie, wyrzut i pretensje, jakie w jego głosie zabrzmiały, miały wręcz obowiązek przytłoczyć Janusza z kretesem. Obowiązku nie spełniły, może dlatego, że jednak, mimo wszystko, nie Janusz skomplikował sytuację. Wyrzut zniósł ulgowo…

– Nie podoba mi się to wszystko razem – powiedziałam do niego ponuro po wyjściu Henia. – Tę Kasię coś gnębi i gryzie, a ja ją polubiłam. Łatwego życia nie miała, wygrzebała się z impasu własnym wysiłkiem i chyba wreszcie, po tej starej megierze, należy jej się odrobina spokoju, a nie taka szarpanina. Wolałabym sama z nią pogadać, niż żeby Tyran jej chłopaka złapał!

Ze zdenerwowania wszystkie naczynia umieściłam w zlewozmywaku nie wiadomo kiedy. Janusz doniósł popielniczki.

– Zostaw, pozmywam…

– Odczep się i nie zawracaj głowy! Wielkie mi co, zmywanie pod gorącą wodą! Obrzydzenie mnie bierze na tych wszystkich, takich podobno strasznie zmaltretowanych i nieszczęśliwych, bo na Zachodzie garnki zmywali, katorga zgoła i galery! Kretyńska propaganda! Możesz potem posprzątać.

Janusz nie zamierzał mnie drażnić. Uporządkował pokój w imponującym tempie i wrócił do kuchni.

– Nie miałbym nic przeciwko temu – rzekł w zadumie. – Więcej Kasia powie tobie niż Tyranowi… Pod warunkiem, że teraz ty nie zaczniesz wszystkiego ukrywać.

– Nie – zapewniłam go od razu. – Ona musi zwalić z siebie te jakieś okropne tajemnice i też je zechce ujawnić. W najgorszym wypadku któreś z nich je odsiedzi i będzie spokój. Mam zamiar namówić ją do zwierzeń, bo może na razie trochę ją zatyka. Zadzwoniłabym do niej, ale nie wiem, jak tam z telefonami. Tyran mnie wyłapie i znów zacznie się polka.

– O ile nie będziesz rozmawiała dłużej niż trzy minuty…

Zainteresowałam się.

– Jesteś pewny?

– Mokotów ma jeszcze starą centralę. Śródmieście też. Na telefonach Kasi podsłuch prawdopodobnie jest założony…

– Prawdopodobnie…? – powiedziałam z kąśliwym oburzeniem.

– No dobrze, z pewnością. Na twoim nie. Podsłuchają, co mówisz, ale może nie zgadną, że to ty.

– Prędzej Kasia nie zgadnie… Oszalałeś, przecież będę musiała się przedstawić i podać adres! I już mnie mają! Zaraz, ale mogę tylko sprawdzić gdzie ona jest i powiedzieć, że zaraz tam przyjadę i jechać do niej…

– I wywiadowca Tyrana złapie cię w progu… Rozzłościły mnie nagle te wszystkie przeszkody razem.

– A, do pioruna, niech się Tyran wypcha! Rób sobie, co chcesz, zaproszę ją tutaj, a ty załatw, żeby ją dopuścili. W interesie Tyrana to leży! Może przyjechać razem z chłopakiem i niech się to wreszcie przewali!

– No dobrze, ale dzwoń od siebie…

Bez słowa porzuciłam resztę zmywania, już niewiele zostało, wytarłam ręce i udałam się do własnego mieszkania.

– O Boże – powiedziała Kasia, obecna na Willowej. – To cud, że pani się odezwała! Dzwonię do pani i dzwonię, a pani nie ma w domu, bałam się nagrać na sekretarkę… Czy ja bym mogła… Chciałam się pani poradzić… Ja już mówiłam, pani się zgodziła, a teraz chyba najwyższy czas…

– Też tak uważam – poparłam jej zdanie. – Tylko może nie przez telefon, o ile chciała pani w cztery oczy.

– Tak, ja wiem…

– Ten pani chłopak co? Skończył robotę?

– Tak – powiedziała Kasia żywo i w głosie jej brzmiała rzetelna ulga. – Dzisiaj. I nawet mu zapłacili. I ma zamiar zgłosić się dobrowolnie, ale nie wiemy jak. Pójść tam? Zadzwonić? I kiedy, jeszcze dziś wieczorem, czy jutro rano?

Zabiła mi ćwieka. Wrodzona niecierpliwość pchała mnie do pośpiechu, ale nie mogłam sama decydować o poczynaniach Tyrana, chociaż byłam pewna, że czeka zachłannie. Poza tym, niech się tylko ten chłopak pokaże, złapią go z miejsca i doprowadzą przemocą, przepadnie mu okoliczność łagodząca, byłoby znacznie lepiej, gdyby przyszedł sam z siebie. Jeśli jej zdradzę obecność wywiadowców, Tyran mnie zabije.

– Niech pani zaczeka chwilę przy telefonie – rozkazałam.

Odłożyłam słuchawkę na fotel i poleciałam do Janusza. Wykończył już zmywanie i też wisiał na drucie. Nie zastanawiając się, z kim rozmawia, przerwałam mu i wyjaśniłam sytuację.

– Słyszałeś wszystko? – powiedział do słuchawki i wtedy uświadomiłam sobie, że mógł przecież, do licha, rozmawiać z Tyranem. A, jeśli tak, to nawet dobrze, niech ten głaz usłyszy…

– Dobra – powiedział znów do słuchawki. – Dzisiaj – powiedział do mnie. – Gdzie on jest?

– Kto?

– Jej chłopak.

– Pojęcia nie mam. Co cię to obchodzi? Niech leci choćby i z Honolulu, byle zdążył.

– No dobrze, to niech się zgłasza…

Wróciłam do siebie i przekazałam Kasi polecenie, po czym znów popędziłam do Janusza. Zdaje się, że w tych podróżach w ogóle zapomniałam zamykać własne drzwi.

– On chyba nie ujmie się ambicją do tego stopnia, żeby tego chłopaka łapać? – powiedziałam z niepokojem. – Nie jest zakamieniała świnia?

– Nie, nie jest.

– Cholera. Chciałam być przy tych zeznaniach.

– Prawie będziesz. Zdążyłem zadzwonić i Henio już tam jedzie. Sam jestem ciekaw, bo może się wreszcie objawi to drugie dno…

Henio wczesnym porankiem zdołał zaprosić się na obiad. Sama już nie wiedząc, czym przebić wczorajszy schab, upiekłam prawdziwą gęś. Na szczęście była jesień i gęsi aż się prosiły, żeby je piec. Piekłam ją w piecyku Janusza, dzięki czemu przeszło pół dnia nie wchodziłam w ogóle do własnego mieszkania i później okazało się to wyraźnym dziełem Przeznaczenia.

Henio wkroczył w pląsach z taśmą w dłoni, potrząsając nią nad głową niczym kastanietami. Na moment znieruchomiał, powoli opuścił rękę.

– Rany boskie! – jęknął w zachwycie. – Czy to gęś? Już na schodach czułem i taką miałem nadzieję…

– Żadnych przystawek! – zarządziłam. – To jest duża gęś, a na zimno straci urok. Żarcie gotowe, światło świeci, proszę o dźwięk!

Promieniejąc nadprzyrodzonym blaskiem i głęboko wciągając nosem przecudowne wonie, Henio spełnił moje życzenie. Obiad rozpoczął się przy akompaniamencie milszym dla mnie w tej chwili niż cygańska muzyka.

– Wszystko powiem po kolei, jeśli panowie nie zgłaszają sprzeciwów – odezwał się Bartek z taśmy. – Można?

– Oczywiście, prosimy bardzo – zachęcił go Tyran.

Ciężkie westchnienie wyraźnie było słychać.

– Zaczyna się od tego, że jestem kretyn łatwowierny. No, może już nie jestem, ale byłem. Dałem się naciąć hochsztaplerom, jak taki cep ostatni…

W milczeniu i z wielkim współczuciem słuchaliśmy, jak opisywał swoje kłopoty finansowe. Wrąbał się nieszczęsny w sytuację bez wyjścia i ratunek wskazała Kasia. Nie był to ratunek stuprocentowo pewny, ale tonący wszystkiego się chwyta…

– Chciałem to załatwić sam, dziewczyny nie wplątywać, bo zgadywałem, że bez jakiegoś przestępstwa się nie obejdzie – mówił dalej. – Tyle jej się przynajmniej ode mnie należało… Pałętałem się po tym Konstancinie jak taka tajemnicza twarz, czyli dupa w lufciku, najmocniej przepraszam za ścisłość określenia. Robotę w tym momencie już miałem napiętą, z Kasią i tak się ożenię, jej pieniądze czy moje, żadna różnica, a ten nóż już mi gardło podrzynał, jedyna nadzieja w pradziadku. Nie byłem i prawdę mówiąc, nadal nie jestem pewien, czy to było legalne, ale skoro już się zwierzam… Włamałem się do weterynarza, cholera, włamanie w celach rabunkowych, to już nade mną wisi, ile się za to dostaje…?

– Teoretycznie od roku do dziesięciu lat – odpowiedział Tyran radośnie.

– Diabli nadali… No nic, powiem, jak było. Włamałem się, pies nic nie mówił, psy mnie lubią na ogół, a jeszcze miałem żeberka. Chętnie przyjął. Dla ścisłości wyjaśniam, że włamywałem się tam parę razy, dokładnie trzy. Dobrałem sobie wytrych i po całych nocach opukiwałem lokal, bo nie mieliśmy pełnego rozeznania, gdzie pradziadek mógł coś zadołować. Udało mi się wytypować dwa miejsca, trochę na logikę i rozum, a trochę na to pukanie. W rachubę wchodził kawałek ściany i podłoga. Przemeblowałem pomieszczenie, to już za tym ostatnim razem, bo akurat na upatrzonym terenie stała szafka z lekami i narzędziami. Zdawałem sobie sprawę, że na zasadniczą akcję mam tylko tę jedną noc, bo śladów przecież nie usunę, śpieszyłem się dosyć, nie bardzo elegancko odwalałem tę robotę, ale starałem się niczego nie zniszczyć. Akurat klepkami podłogowymi byłem zajęty, kiedy coś mnie ni z tego, ni z owego rąbnęło w łeb i film się urwał. Nic nie słyszałem, nic nie widziałem. Zacząłem przytomnieć, jak usłyszałem ludzkie głosy, ale do ćwiczeń gimnastycznych na razie nie czułem się zbytnio uzdolniony. Połapałem się, że leżę pod ścianą na klepkach i gruzie, no dobra, leżałem sobie zatem i odpoczywałem, aż dotarło do mnie, co słyszę.

Dwóch facetów gadało, odwalali robotę. Myślałem, mętnie bo mętnie, ale jednak myślałem, że to oni dali mi po łbie, bo im się objawiłem w charakterze konkurencji, a teraz szukają tego samego, mienia po pradziadku. Jeden głównie był czynny, drugi mu pomagał. Coś znaleźli, nie wiedziałem co, bo leżałem na twarzy i widoczność miałem ograniczoną, ale udało mi się trochę przekręcić głowę i coś zobaczyć. Jeden z nich zaczął się awanturować, nagle zaparł się, że to jest rabunek, coś tam bredził, że został podstępnie oszukany, teraz właśnie zyskał dowód, do rabunku ręki nie przyłoży i leci po policję. Drugi próbował go łagodzić i podziałem mienia kusił. Ten pierwszy okazał się nieprzejednany, sprzeczali się tak w pokoju, deptali po gruzie, tamten zastawiał mu drogę… Szarpali się mocno, chyba coś przewrócili… Mogę opisać, jak wyglądali, określić ich jakoś, żeby się nie mylili, nie znam ludzi, a skoro ma być dokładnie…

Tyran przychylił się do propozycji z zapałem. Nastąpił teraz opis Dominika i bibliotekarza, bardzo porządny i rzeczowy. Na podchwytliwe pytanie, jak też zdołał tyle zobaczyć, skoro leżał na twarzy, Bartek odparł, że tę głowę przekręcał coraz bardziej i pole widzenia nieźle mu się rozszerzyło, a przyglądał się pilnie na wszelki wypadek.

– Sprzeczali się ostro, jak mówiłem, i do reszty dewastowali lokal – ciągnął dalej. – Obaj byli źli, ten starszy przedarł się przez młodszego, ruszył do wyjścia z krzykiem, że policję zaraz sprowadzi, na co młodszy złapał cegłę i przyłożył mu od tyłu, zdaje się, że tak samo jak mnie, tylko trochę mocniej. To była klinkierówka, tam chyba cały fundament zrobili wodoodporny, aż do posadzki, powyżej gruntu… Facet padł, mnie się łyso zrobiło, bo do pojedynku byłem całkiem niezdatny, a gość robił wrażenie upartego bardzo. Co sobie postanowił, to wykona, zaś jeden trup czy dwa, już mu bez różnicy. Nic mi innego nie pozostało, jak tylko zdechłego udawać, zresztą nie musiałem się zbytnio starać, jeszcze i z ręką miałem jakieś tajemnicze kłopoty, potem się okazało, że wywichnięta. Przeleżałem już pod ścianą do końca. Mignęło mi w oczach znalezisko, robiło wrażenie dużej torby z rodzaju myśliwskich, facet już się nie patyczkował, złapał ją i prysnął. Wtedy też się ruszyłem. Zmobilizowałem się, chociaż w pierwszej chwili odczuwałem drobne trudności, bo sytuacja wydawała mi się taka więcej śmierdząca, a pies w ogródku zaczął wyć. Zmyłem się stamtąd ekstra-cugiem, wody tylko trochę zużyłem, żeby ludzi nie straszyć, ta ręka mi przeszkadzała, w łokciu głupio wywichnięta, ale to małe piwo, prywatna przychodnia załatwiła, uwierzywszy święcie, że się pobiłem z kumplami. Nic nie ukradłem, może to będzie okoliczność łagodząca…

Głos z taśmy umilkł. Przez chwilę panowała cisza. Skórka z gęsi chrupała Heniowi w zębach.

Odezwał się Tyran.

– Rozpozna go pan? Tego zabójcę?

– A jak? – odparł Bartek bez wahania. -Przyglądałem mu się krótko, ale treściwie, pod koniec nawet dość przytomnie. Łatwa twarz.

– Dobrze. Niech pan spróbuje go tu znaleźć… Z taśmy przez chwilę dochodziły szelesty i niewyraźne odgłosy.

– Pokazali mu zdjęcia – objaśniał nas Henio. – Całą kupę, to zawsze pod ręką leży. Wyłowił Dominika bez żadnego namysłu.

– A czy oni… – zaczęłam, ale znów odezwał się Bartek.

– Ten – powiedział stanowczo. – Nie mam najmniejszych wątpliwości. Mogę go rozpoznać także w naturze, bo sprawność fizyczną już odzyskałem. Ponadto powinienem chyba zeznać, że jemu właśnie nakładałem po pysku na Willowej. Napadł na Kasię. Ledwo tam wszedłem, usłyszałem jakieś dźwięki w kuchni, ruszyłem od razu, zobaczyłem, co się dzieje i nie miałem czasu się zastanawiać. Okazało się, że bez cegły w ręku on niegroźny, dał się wykopać bezproblemowo.

– A co pan wie o wydarzeniach na Willowej?

– Jak to, przecież właśnie mówię…

– Nie, nie o tej ostatniej scenie, tylko o wcześniejszych wydarzeniach. O popełnionej tam podwójnej zbrodni i wykutym ze ściany skarbie.

– O tym to wiem tyle, ile mi Kasia powiedziała – odparł smętnie Bartek. – Nie widzieliśmy się cztery dni, bo ja ją tak, pożal się Boże, chroniłem. Dowiedziałem się o horrorze u ciotki dopiero, jak przyleciałem w charakterze wybrakowanego kretyna. Zysku z przestępstwa nie było żadnego i dlatego tym bardziej musieliśmy bazować na mojej robocie. W zasadzie, dzięki niej, prawie wychodzę z długów. Ostra akcja to była, zlecenie ekspresowe, prywatnie przyznam się panom, że na pysk lecę, bo tydzień mało spałem, razem wziąwszy chyba ze cztery godziny. Ale podobno, tak mówiła, ona jakiś majątek dziedziczy, więc przyszłość przed nami, z tym że… też to powiem prywatnie, a wierzyć mi można, albo nie, jak się komu podoba… Niespecjalnie bym chciał żerować na dziewczynie, więc gdyby można było mnie przymknąć z opóźnieniem… Rzecz w tym, że dobrze nam wyszło i mam następne zlecenie, też pilne. Wolałbym je wykonać…

– Co to za robota?

– Cała instalacja elektroniczna dla firmy. Łączność, alarmy i tak dalej. Firma przyzwoita i nie składa się z jednego człowieka.

– Nazwy firm, adresy i telefony poproszę.

W głosie Bartka pojawiło się nagle głębokie rozgoryczenie.

– Kochani, chcecie mnie zniszczyć? To tak za karę? Znów się będę szarpał na zerze? Podejrzanemu nikt nie da żadnej roboty!

– Obiecuję panu, że w oczach firm podejrzany pan nie będzie – odparł Tyran stanowczo i z naciskiem.

Bartek powahał się odrobinę, po czym wygrzebał zapewne z kieszeni notes, bo adresy, nazwiska i telefony wyraźnie odczytał. Tyran spytał o pradziadka. Co też obydwoje z Kasią o nim wiedzą, gdzie go szukali, czy któreś pętało się po Rybienku, czy miało kontakt z Rajczykiem i tak dalej. Przeczekiwałam to cierpliwie, bo zainteresował mnie problem niezasłużonej, moim zdaniem, krzywdy chłopaka.

– Jak on to zamierza zrobić? – spytałam Henia z oburzeniem. – Tyran, mam na myśli, to sprawdzanie po firmach i zleceniodawcach. Pic na wodę, gliny się czepiają chłopaka i ma nie być podejrzany?

– Jakiego chłopaka? – skrzywił się Henio. – Jakie gliny? Za co pani nas ma? Pójdzie prywatny człowiek z pytaniem, kto im robił te instalacje, bo podobno rewelacyjnie wyszło, i on też chce tych samych. Nie podejrzany, a przeciwnie!

Taśma znów się odezwała. Tyran nie popuszczał.

– Po co pani Piaskowska była u sąsiadów pani Biernackiej na Filtrowej?

– Co? – zdziwił się Bartek wyraźnie i szczerze.

Tyran powtórzył pytanie drewnianym głosem.

– Nie mam pojęcia! Nic w ogóle o tym nie wiem. Kiedy była?

– Dziś rano.

– To skąd mam wiedzieć, jak rany, na oczy jej nie widziałem! Nic mi nie zdążyła powiedzieć, przez telefon tyle, że mam się tu zgłosić jeszcze dziś. Z wizytą poszła…?

– Wybrała sobie na to chwilę, kiedy nikogo nie było w domu…

Jakieś dźwięki się rozległy i taśma się wyłączyła. Przeszło połowa gęsi przestała już istnieć. Skierowałam na Henia pytające spojrzenie, pełne, miałam nadzieję, wielkiej siły wewnętrznej. Niepotrzebnie, Henio był miękki jak masło w dzień upalny.

– Ta Kasia sobie zawsze wybiera odpowiednie chwile – oznajmił. – Właśnie w tym momencie zadzwonili z dołu, że przyszła i pcha się do Tyrana. Wpuścili ją, rzecz jasna, i zaraz będzie dalszy ciąg.

Na jakieś wstępne zdania Tyran musiał magnetofon wyłączyć, bo od razu odezwała się Kasia.

– Proszę – powiedziała żałośnie. – To jest to, co ukryłam…

– Co to jest i gdzie pani to znalazła? – spytał Tyran urzędowo.

– Wśród tych papierów, które tamten… osobnik wyrzucił. Za szafą. To znaczy, przyznaję się, to jest kopia, a nie oryginał. Zrobiłam ksero. Oryginał jest pisany ręką mojego pradziadka i chcę go mieć na własność.

– I co to było? – spytałam z zainteresowaniem, bo w komendzie przez chwilę panowało milczenie. Tyran zapewne oglądał dokument.

– I dlatego pani poszła do sąsiadów pani Biernackiej?

– Tak. Widzi pan. Pradziadek napisał „klejnoty rodzinne”. Może ja mam fioła, ale chcę mieć wszystko, co rodzinne. Od razu powiem. – Nie znalazłam żadnego klejnotu, przypuszczam, że babka to dawno zabrała, to było mieszkanie mojej babki, pan chyba o tym wie…? Znalazłam listy. Bardzo prywatne, bardzo intymne, zrozumiałam stosunek ciotki do mnie, ale gdyby można było uniknąć publicznych zeznań…

– Tyran też człowiek – zawiadomił nas Henio. – Pozwolił jej zeznać nie do protokółu i nie będzie tego wywlekał. Ta ciotka kota miała pod każdym względem, świeć Panie nad jej duszą, wariatka. Na moje oko, wybrakowana seksualnie.

Następne pytanie Tyrana padło znów do Bartka.

– A jak pan wybrnął z tych swoich długów?

– Pożyczałem od jednych, żeby oddać drugim. Kołomyja. Zwracałem sukcesywnie, a dzisiaj, po otrzymaniu pieniędzy, pozbyłem się ich prawie do końca. Od początku mówię, więcej za idiotę robił nie będę. O ile panowie pozostawią mi w ogóle cokolwiek…

– Proszę pana – powiedział dobitnie Tyran, nagle wyraźnie rozzłoszczony. – Czy pan sobie naprawdę wyobraża, że my nie odróżniamy rodzajów przestępstwa? To co pan do nas mówi, poparte jest w wysokim stopniu dowodami materialnymi, pochodzącymi z miejsca zabójstwa, a także zeznaniami sprawcy. Udaje nam się niekiedy trochę myśleć i dostrzec różnicę pomiędzy kimś takim jak pan, a kimś takim jak podejrzany Sroczek. Niech mi pan tu nie zawraca głowy…

Na tym skończyła się taśma, a Henio zachichotał.

– O drugiej w nocy wszyscy padli sobie w objęcia, Kasia się popłakała i można było iść do domu. Gdzie ten szampan? Nic mnie nie obchodzi, czy pasuje do gęsi, zresztą, zdaje się, że gęsi już nie ma…

Janusz bez słowa wyciągnął szampana z lodówki. Miał jakiś dziwny wyraz twarzy.

– No nic, kupię drugi – mruknął pod nosem. – Ochłodzić się zdąży…

Znałam go już trochę, milczałam jak głaz aż do końca wizyty Henia. Pozmywali jeszcze we dwóch bez mojego udziału.

– No? – powiedziałam niecierpliwie, ledwo za Heniem zamknęły się drzwi.

– Kochanie moje, ty mi tu nie udawaj, że jesteś taka głupia – odparł złym głosem. – Tyran zamknął sprawę, bo ma wszystko. Sprawcę, dowody i świadka. I następną sprawę, roboty mu nie brakuje, na ominięcie tego co mało szkodliwe nie tylko może, ale musi sobie pozwalać. A ja, przypominam ci, jestem na niewinnej rencie.

– I co?

– I nic. Zajrzyj do siebie i popatrz na telefon. Prostsze mi się wydało spełnić polecenie, niż zapierać się przy idiotycznych dociekaniach. Sekretarka mrugała. Przycisnęłam niebieski guzik.

– Proszę pani, ja bardzo przepraszam, ale na wszystko panią błagam, żeby pani odezwała się do mnie, jak tylko pani wróci – powiedziała rozpaczliwie Kasia. – Widzę, że nie ma pani w domu, będę jeszcze próbowała, cały czas czekam na Willowej, nie ruszę się stąd. Bartka mam pod telefonem, chcemy przyjść do pani razem, ja proszę, bardzo proszę…

Wróciłam do Janusza.

– Kasia z Bartkiem będą tu za jakieś pół godziny – oznajmiłam. – Idź po piwo, bo wyszło. Skąd wiedziałeś?

– Moja miła, a gdzie drugi wątek, na który Tyran machnął ręką? Ty rąbnęłaś to złoto z Willowej? Kto zostawił otwarte drzwi? Kto ci uciekł sprzed nosa na strychu? Dla swojej prywatnej przyjemności chcę to rozwikłać i coś mi się wydaje, że właśnie zyskam szansę…

– Ja tam byłam – powiedziała Kasia.

Bez żadnych pytań wiedzieliśmy, gdzie była i kiedy. Czekaliśmy dalszego ciągu.

Przyszli razem, z zaciekawieniem obejrzałam Bartka, przystojny chłopak, chociaż piegowaty, zdecydowanie budzący sympatię. Kasia bez żadnego oporu zgodziła się na obecność Janusza, uśmiechnął się do niej i oczywiście również od razu obudził sympatię. Nie przesadzajmy z zazdrością…

– Byłam tam – powtórzyła. – Mogłam jej uratować życie. I nie uczyniłam tego. Powiem wszystko, bo mnie to gryzie i tak postąpię, jak mi pani doradzi. Muszę zacząć od początku… Już się wyprowadziłam i już mi było lepiej, zaczęłam żyć jak człowiek, ale ciągle wisiały nade mną te albumy ze zdjęciami. Zdaję sobie sprawę, że osobie normalnej trudno to zrozumieć, może pod tym względem byłam nienormalna, może to rodzaj obłędu, ale ani nie mogłam, ani nie chciałam się od niego wyzwolić. Twarze rodziców, jak oni wyglądali, Boże drogi, śniło mi się po nocach… Pieniądze nie przychodziły mi do głowy, nie wierzyłam w nie, pani Krysia mówiła, ale co z tego, przesadzała, tak myślałam, albo wszystko już dawno zostało wydane. Ale zdjęcia… Wiedziałam, że ona mi ich nigdy dobrowolnie nie odda… Ona czasem wychodziła z domu. Po zakupy, częściej do lekarza. Już dawno, jeszcze kiedy tam mieszkałam, odcisnęłam w plastelinie klucze, zawsze miałam dużo do czynienia z plasteliną, znam to tworzywo… Ślusarz mi dorobił, nie wiedziała, że je mam. Oni nie lubią dorabiać z odcisków, to zawsze podejrzane, ale oszukałam go, zełgałam, że zgubiłam, wpadły mi do szybu windowego i nie da się ich odzyskać, boję się przyznać ciotce i tak dalej. Ulitował się i dorobił.

Westchnęła, jakby ponownie odczuła ulgę i satysfakcję, że już wreszcie ma te klucze i może wchodzić do mieszkania na Willowej, kiedy zechce. Bez wątpienia było to jakieś uniezależnienie się od ciotki.

– Czatowałam na jej wyjście – ciągnęła. – Wchodziłam i szukałam, metodycznie i ostrożnie, tak żeby nie zostawiać śladów, to ostatnie nie było trudne, bo wie pani, co się tam działo, burdel nieziemski. Dwa razy mnie prawie przyłapała, ale tylko prawie. Pierwszy raz nastąpił parę tygodni temu, bo w ogóle ta moja cała akcja poszukiwawcza zaczęła się niezbyt dawno. Przez półtora roku tylko się dręczyłam… Byłam tam, usłyszałam otwieranie drzwi, schowałam się w sypialni, znałam jej zwyczaje, wiedziałam, że do sypialni nie wejdzie. Odczekałam, pomyślałam, że ucieknę, jak zacznie oglądać telewizję. Umiałam obchodzić się z zamkiem bez szmeru, specjalnie go naoliwiłam, ona trzaskała drzwiami i uderzała w klamkę, ja nie musiałam… Tymczasem przyszedł Rajczyk, odwiedzał ją ostatnio jakoś częściej niż kiedyś. Siedzieli w salonie, czatowałam na możliwość ucieczki, więc nie dość, że podsłuchałam całą rozmowę, to jeszcze widziałam ich wyraz twarzy. Chwilami, ale wystarczyło. Rozmawiali o skarbach pradziadka. Nie potrafię tego powtórzyć, można powiedzieć, że znałam już temat, nie stanowił dla mnie niezwykłości. Rajczyk dawał jej do zrozumienia, że i w tym mieszkaniu, tutaj, też coś może być zamurowane, on ma jakieś informacje, jeśli pozwoli mu poszukać, podzieli się z nią. Nie zgadzała się, nie i nie. Za to podstępnie próbowała wydrzeć z niego konkretną wiadomość, gdzie to coś może być. On swoje, ona swoje, powiedziała, że co w tym domu, to jej i z nikim się dzielić nie potrzebuje, on na to przekonywał, że bez niego nie znajdzie. Oznajmiła mu potworną rzecz, sprzedaje mieszkanie, remont będzie i przy remoncie wszystko się wykryje, ona zaś przenosi się do siostrzenicy. Zimno mi się zrobiło. „A to się panna Kasia ucieszy”, powiedział Rajczyk z jakimś takim okropnym chichotem, a ona, Boże zmiłuj się, też zachichotała…

Na krótki moment Kasia zamilkła, jakby ją zadławiło. Milczeliśmy również. Uświadomiłam sobie nagle zdumiewające zjawisko, nie mówiła do Janusza, tylko do mnie, wyjątek jakiś…

Odetchnęła i podjęła opowieść.

– Prawdę mówiąc, nie wzięłam tego wtedy poważnie. Tego o mieszkaniu. Myślałam, że się wygłupia na złość Rajczykowi, ale nawet jako wygłup, przygniotło mnie. Później dopiero, to znaczy teraz, kiedy znalazłam te listy, zrozumiałam, że naprawdę miała taki zamiar, czy takie chęci, i nawet zaczęła je realizować już wcześniej, tyle że nieumiejętnie. Ale mnie zaniepokoiło. Wyobraziłam to sobie i chyba doznałam… No, wywarło to wpływ na mój stosunek do niej…

Znów urwała. Rozumiałam ją doskonale. Miałam niegdyś, dawno temu, sen podobnej natury i obudziłam się w zimnych potach, bez mała z atakiem serca.

A był to tylko sen, tu zaś Kasia spotkała się z rzeczywistością. Nagle zalągł się we mnie niepokój, Jezus Mario, jednak ona zabiła tę ciotkę i teraz chce nam to wyznać, rany boskie, po co mi był ten Janusz, gdybym słuchała sama, ukryłabym tajemnicę na wieki, wcale jej się nie dziwię, jakie niby miała inne wyjście, chyba tylko uciec na koniec świata, może do Grenlandii, niechby razem z Bartkiem, elektronika też jest międzynarodowa, a ciotka w końcu kiedyś umarłaby sama z siebie…

Pomyślałam to w ułamku sekundy. Kasia spojrzała na mnie.

– Nie, nie zabiłam jej – powiedziała cicho i od razu doznałam ogromnej ulgi. – Ale do reszty przestała być istotą ludzką i przekształciła się w jakąś potworność. Może spadło na mnie jakieś zaćmienie, umysłowe i uczuciowe…

– Nic nie szkodzi – powiedziałam pośpiesznie. – Każdemu się zdarza. Niech pani mówi o faktach, co było dalej?

– Ten chichot… Do tej pory go słyszę…

– Mało ważny, kochana, nie do ciebie chichotała, tylko do Rajczyka – rzekł Bartek pocieszająco. – Niech oni to już załatwią między sobą na tamtym świecie. Wal tę psychoanalizę i niech to będzie z głowy.

Kasia popatrzyła na niego i musiało ją to podtrzymać na duchu, bo zebrała się do kupy i wróciła do tematu.

– Tak, oczywiście. Bardzo przepraszam. To teraz, kiedy wiem, że to prawda, jestem taka głupio wstrząśnięta, zaraz mi przejdzie, to pewnie histeria. Wtedy podglądałam tam i podsłuchiwałam, głównie zajęta możliwością ucieczki. Ona poszła do kuchni robić kawę i trzeba było widzieć jego wyraz twarzy, spojrzał na nią, dreszcz mnie przeszedł od tego spojrzenia, już wtedy zrozumiałam, że on ją zabije. Nie chciałam rozumieć… Podejrzałam ją w kuchni, kawę robiła, ale zdjęła z półki tę butelkę z muchomorem, potrząsnęła nią, popatrzyła pod światło, zawahała się i schowała z powrotem. Wróciła do pokoju, nagle zmieniła zdanie, wyraziła zgodę na rujnowanie mieszkania, ale targowała się przy tym, żądała prawie całego zysku, Rajczyk ulegał, byłam pewna, że ją oszukuje. Należało ostrzec ich obydwoje, wzajemnie zamierzali zrobić sobie coś złego. Nie ostrzegłam…

Potem wmawiałam w siebie, że nic podobnego, przewrażliwienie, pomyliłam się, słowem jednym na ten temat się nie odezwałam i byłam jakaś taka… zacięta w sobie, skamieniała…

A potem przyszłam akurat tego dnia…

Zakradłam się, jak zwykle. Znów źle wyliczyłam sobie jej nieobecność. Znów mnie zaskoczyła, wróciła z jakimiś zakupami i zaraz potem przyszedł Rajczyk. Czekałam w sypialni, krążyła pomiędzy kuchnią a salonem, potem tam siedzieli, zamierzałam się wymknąć, ale ruszył się Rajczyk, poszedł do kuchni, ona za nim, wziął nasz młotek, to właściwie młot, taki wielki… Cofnęłam się. Wrócili do salonu i usłyszałam, jak Rajczyk rąbnął w ścianę. W mesel walił. Wyniosła do kuchni jakieś naczynia, stanęła w progu i powiedziała, usłyszałam to wyraźnie, „nie będzie żadnego podziału, co w tym domu, to moje, może pan się więcej nie fatygować”. Powiedziała to z triumfem, Rajczyk pokazał jej miejsce, czuła się pewna siebie. I jeszcze dodała, tak złośliwie i jadowicie, jak tylko ona potrafiła, powiedziała, że chciał ją otruć, widziała, jak trucizny do kieliszka nalewał i dlatego do ust nie wzięła. I nie weźmie. Wróciła do kuchni, a wtedy Rajczyk wyszedł z pokoju, w drzwiach się spotkali i on walnął tym młotkiem…

Znów na chwilę zamilkła, zamknęła oczy, otworzyła, złapała oddech. Janusz stanowczym gestem podetknął jej kieliszek koniaku. Wypiła bez protestu.

– Nie, zaraz – powiedziała po paru sekundach. – Przedtem była ta historia z Bartkiem. Pani chyba zna sprawę. Został wyrolowany, musiał zwrócić ludziom osiemdziesiąt milionów, gdzie nam było do takiej sumy. Szarpał się, uwierzyłam wtedy… nie, to nieodpowiednie słowo, wzięłam pod uwagę gadanie pani Krysi, powiedziałam mu o pradziadku. Wytypowaliśmy Konstancin, bo tam było najłatwiej, dom należał do pradziadka, nie był nigdy zrujnowany, Bartek poszedł na zwiad, wieczorami, bo w dzień załatwiał robotę i tak wyszło, że nie widzieliśmy się przez cztery dni. Uparł się trzymać mnie z daleka, bo może to nielegalne…

No i wtedy, kiedy Rajczyk walnął… Skamieniałam. Nic nie zrobiłam i chyba nic nie myślałam. A on spokojnie wrócił do salonu, wyniósł resztę naczyń, patrzyłam przez szparę z sypialni i zaczęłam się bać. Jeśli ją zabił, zabije i mnie. Walił dalej w ścianę, krótko, oprzytomniałam trochę, zaczęłam się wykradać, byle do drzwi, ale nagle umilkło. Przestał walić. Coś robił, szurał, brzęczał… Na moment zapanowała cisza, a potem nagle jakiś rumor. I brzęk. I wszystko ucichło.

Podkradłam się. Leżał na kupie gruzu, a obok niego wysypał się cały stos złota. Nie chcę się usprawiedliwiać, nie zamierzam, ale byłam chyba trochę otumaniona, nie wiem, znienacka zobaczyłam to złoto i pomyślałam tylko jedno, że to ratunek dla Bartka, dla nas…

Nie wiedziałam, czy oni jeszcze żyją. Nie zrobiłam nic, nie dotykałam ich, nie sprawdzałam. Poczułam się bezpieczna i oczywiście wróciła moja obsesja, zdjęcia. Teraz mogłam je znaleźć…

Już mi zostało niewiele miejsc nie przeszukanych. Już się nie bawiłam w ostrożności. Wywaliłam wszystko, znalazłam te albumy. I zabrałam złoto. Nie dzwoniłam do pogotowia, nie próbowałam ich ratować, to chyba świństwo straszne, ale coś mi w środku zaskoczyło. Zacięło się. Nie umiałam sobie teraz przypomnieć, co właściwie myślałam. Może nic…

Pozbierałam monety w pośpiechu, wepchnęłam do torby, strasznie ciężkie to było, żadnych ludzkich uczuć nie miałam w sobie, tylko ta pazerność na złoto i ulga, że wreszcie dopadłam czegoś, czego nie chciała mi dać… Reszta mnie nic nie obchodziła. I uciekłam. Możliwe, że bezmyślnie zamknęłabym drzwi, ale usłyszałam windę, ktoś jechał, brakowało mi ręki, albumy i ten przygniatający tobół ze złotem… Przeraziłam się, że mnie ktoś zobaczy, dopiero teraz przyszło mi to do głowy, dałam spokój drzwiom, próbowałam je zamknąć łokciem, a winda już nadjeżdżała, nie udało mi się. Uciekłam po schodach, w tym domu nikt nie chodzi po schodach, wszyscy jeżdżą…

I przyznam się. Powiem. Bo to mnie gnębi. Przepełniała mnie satysfakcja, triumf, ulga, żadnego żalu, niepokoju, nic. Jak bydlę. Nie wiem, jakim cudem mnie nikt nie widział, uciekłam przez podwórze, na Puławskiej złapałam taksówkę…

– Sprawdzała pani – powiedział nagle z naciskiem Janusz.

Wpatrzona w głąb siebie Kasia jakby się ocknęła. Zaskoczona, spojrzała na niego pytająco.

– Co…?

– Sprawdzała pani, czy oni żyją. Nie żyli. Dlatego nie wezwała pani pogotowia. Była pani w szoku i teraz pani tego nie pamięta.

Ujrzałam wyraz twarzy piegowatego Bartka. Patrzył na Janusza niczym w obraz święty. Zaniepokoiłam się, że padnie na kolana i wytłucze naczynia, bo za stołem nie było miejsca. Kasia wydawała się stropiona.

– Ale…

Ugięła się pod naciskiem wzroku. Janusz nic już nie mówił, tylko wpatrywał się w nią spojrzeniem nieubłaganym. Jakby zmiękła w sobie i znów odetchnęła głęboko.

– No dobrze. Ale swoje wiem… Wcale się potem nie ukrywałam, miałam mnóstwo roboty i przede wszystkim czekałam na Bartka, nigdzie go nie mogłam złapać. Trochę tego złota sprzedałam od razu, monety, w dobrym stanie, jednemu takiemu… Znajomy mojego zleceniodawcy, zorientowałam się, że ma za dużo pieniędzy, wyśledziłam go i dopadłam w kasynie. Przerobiłam sobie twarz, włożyłam perukę, nie poznał mnie, kupił te dwudziestki za osiemdziesiąt milionów, miałam już pieniądze dla Bartka i nie musieliśmy się czepiać pradziadka. Potem… a może równocześnie, już sama nie wiem… przyszło mi na myśl, że znajdą mnie, znajdą u mnie to złoto i zabiorą wszystko, musiałam wynieść z domu i gdzieś ukryć. Na strychu, na Willowej, znałam ten strych. Pojechałam, schowałam w starych skorupach, to wtedy właśnie pani mnie widziała, jak już wychodziłam… Potem była u mnie rewizja, nic nie znaleziono, bo już nic nie było…

– A pieniądze? – przerwałam z lekkim zdziwieniem, bo niemożliwe, żeby suma osiemdziesięciu milionów nie zwróciła uwagi Henia.

– Razem to schowałam. Pieniądze i złoto. I zaraz po rewizji pojechałam po to znów i przywiozłam z powrotem do domu, pomyślałam, że drugi raz szukać nie będą, a za to mogą przeszukać strych. No, a potem pojawił się Bartek…

– Pod postacią poszkodowanego kretyna – mruknął Bartek.

– I teraz nie wiem, co zrobić. Znalazłam spis pradziadka, to złoto z Willowej wcale nie było nasze, w spisie go nie ma. Kłamałam cały czas, ile tylko mogłam, nie wiem, co mi za to grozi, nie chcę żyć pod presją, już nie mam siły. Powinniśmy to może zwrócić, ale nie wiem jak, nie wiem, co będzie, jeśli przyznam się do wszystkiego, a bez tego się przecież nie obejdzie. Anonimowo…? Nie popuszczą. Nie zapobiegłam zbrodni, wystarczyłoby przecież, żebym się tylko Rajczykowi pokazała… Ale ciotka… Nie, ona by go zabiła nawet w mojej obecności, może nawet ucieszyłoby ją, że zdołała mnie wplątać, na nią nie miałam wpływu… Boże, o czym ja mówię…? Ach, o pieniądzach. Mamy pieniądze, znalazłam książeczki PKO na moje nazwisko, to jeszcze po babce, dużo tego, ale tamto, cudze…

– Niech się pani w tej chwili uspokoi! – przerwałam jej surowo. – Żadnego zwracania!

– Jak to…?

– Tak to. Komu pani chce zwracać? Skarbowi państwa? Żeby Ministerstwo Finansów mogło sobie przydzielać wyższe premie…?

– Uspokój się w tej chwili! – zażądał gniewnie Janusz. – Chcesz, żeby cię zaskarżyli do sądu?!

– Chcę. Będzie z hukiem!

– Wariatka…!

– Myśli pani, że zwyczajnie można to ukryć i nie zawracać sobie głowy? – wtrącił się Bartek z wielkim zainteresowaniem. – Ja przesadnie chciwy nie jestem, ale, o rany, te wszystkie pierepały…

Zerwałam się nagle z miejsca, zrzuciłam popielniczkę, dopadłam biurka i odnalazłam kodeks wykroczeń. Wyszukałam odpowiedni paragraf, omal nie rozdzierając go na strzępy, trafiłam na właściwą stronę.

– Kto w ciągu dwóch tygodni od dnia znalezienia cudzej rzeczy – przeczytałam wściekłym głosem i Janusz ze szczotką i śmietniczką w rękach zatrzymał się w progu drzwi – albo przybłąkania się cudzego zwierzęcia… nie, zaraz, ze zwierzętami damy sobie spokój, oni mają na myśli krowy… nie zawiadomi o tym organu… i tak dalej, albo w inny właściwy sposób nie poszukuje posiadacza, podlega karze grzywny do pół miliona złotych albo karze nagany. Patrz przypis piętnaście. Cholera, nie mam przypisów… No, może teraz jest to pięć milionów, a nie pół. Wyślijcie na skarb państwa pięć milionów, zachowajcie sobie pokwitowanie i niech diabli biorą całą resztę problemów! Nie znam głupszej lektury niż ten kodeks wykroczeń, proszę, kto nie dokonuje odpowiedniego zabezpieczenia miejsca niebezpiecznego dla życia lub zdrowia człowieka, podlega karze aresztu albo grzywny, zostawili dziurę w jezdni, szlag trafił człowieka i samochód za sześćset milionów, człowiek na zawsze inwalida, a sprawca posiedzi trzy doby…

– Na miłosierdzie pańskie…!!! – wrzasnął Janusz rozdzierająco, a popiół i pety zleciały mu ze śmietniczki.

Kasia i Bartek patrzyli wzrokiem osłupiałym. Opamiętałam się.

– Każdy ma swoje hobby – wyjaśniłam ponuro. – No dobrze, nie będę rozmawiała o polityce. Może posiedzi dwa tygodnie. W kwestiach prawnych, zaraz… w inny właściwy sposób… Możecie dać ogłoszenie w prasie, jak to tam brzmi, znaleziono złote monety, uczciwy właściciel niech się zgłosi… Mam nadzieję, że się nie zgłosi, musiałby wstać z grobu, a jeśli sumienie was gryzie, proszę bardzo, całą sumę możecie przekazać na bezdomne zwierzęta, schronisko istnieje oraz taka facetka, która ratuje psy i koty. Żyjemy w ludzkim świecie i ludzie w nim sobie dadzą radę, a zwierzęta nie, zwierzęta są bezbronne…!

Wsiadłam na jeden z najbardziej wstrząsających tematów i żywy ogień ze mnie buchnął. Śmietniczkę z petami, na nowo zgarniętymi z podłogi, oraz szczotkę Janusz odłożył na ławę w przedpokoju, nie ryzykując wejścia do kuchni. Zapomnieliśmy o niej obydwoje i nazajutrz na tym wszystkim usiadłam. Kasia była wyraźnie oszołomiona, Bartek wydawał się rozumieć sytuację.

– Ona panią sobie słusznie wybrała – pochwalił z przekonaniem. – Czy pani zgodziłaby się być świadkiem na naszym ślubie…?

Janusz wrócił na swoje miejsce przy stole. Udałam się do kuchni i z triumfem wniosłam butelkę szampana.

– No…? – powiedziałam do niego pytająco. Odetchnął głęboko, popatrzył na nich, popatrzył na mnie.

– Że też ze wszystkiego wydłubiesz groteskę… Pani Kasiu, pani pozwoli na poufałość… Jesteśmy zorientowani w temacie. Prywatnie może pani zanieść wieniec na grób Rajczyka, także na grób ciotki, także sfinansować te zwierzęta, ale oficjalnie zechce pani podtrzymać swoje pierwotne zeznania.

Z ogłoszeniem w prasie także dajcie sobie spokój. Postępowanie spadkowe musi pani przeprowadzić, podatek pani naliczą, a remont mieszkania możecie zaczynać od razu. Osobiście mam tylko jedną prośbę. Można…?

Równocześnie odpowiedzieli twierdząco i z wielkim zaciekawieniem.

– Gdyby państwo zechcieli zaprosić na wesele jeszcze jedną osobę, mojego przyjaciela…

– Rozumiem, że miałeś na myśli Henia – powiedziałam do niego nieco później i w cztery oczy. – Bo co?

– Bo tak między nami mówiąc, obawiam się, że to będzie ostatnia okazja wyżerki – odparł melancholijnie. – Cudo moje, mówiłem ci, że ten rozwikłany drugi wątek, to będzie moja przyjemność czysto osobista, ale niechże Henio też coś z tego ma. Ostatecznie to Kasia narobiła mu całego zamieszania i wprowadziła niewyjaśnione okoliczności, a Bartek trochę dołożył. Tyranowi o tym złocie powiem prywatnie we właściwej chwili, żeby się uspokoił i przestał podejrzewać ciebie, do sprawy Dominika cała kwestia w ogóle nie wejdzie. Przyjmie się, że złoto z kasetki zabrała ciotka wcześniej, może nawet za życia męża, a z Rajczyka zrobiła balona dla osobistej przyjemności.

– I otruła go także dla osobistej przyjemności?

– Nie ma znaczenia. Mógł także dla przyjemności walić ją młotkiem w głowę, dochodzenie umorzone na skutek zejścia sprawców. Dominik, na moje oko, będzie odpowiadał za nieumyślne zabójstwo, chciał ogłuszyć, źle mu wyszło. Kasia i Bartek wychodzą z tego ulgowo, ale przypuszczam, że żadna społeczna szkoda z tego nie wyniknie. Niech pęknę i pieczonej gęsi w życiu więcej na oczy nie zobaczę, jeśli jeszcze kiedykolwiek popełnią, już nie mówię przestępstwo, ale nawet najgłupsze wykroczenie. Moim zdaniem, mają dosyć.

– Moim też – zgodziłam się. – No owszem, rekompensata Heniowi się należy, chociaż i tak dużo zeżarł, ale ja mu nie żałuję. Tylko jeszcze chciałabym wiedzieć, kto ma przyrządzić to całe wesele. Lokal jest, Willową, jak sądzę, przed ślubem odremontują, ale jeśli Kasia nie umie gotować…?

Popatrzył na mnie takim wzrokiem, że wbrew samej sobie zaczęłam nagle obmyślać potrawy. A potem przyszła mi do głowy przerażająca myśl. Jezus Mario, przecież oni postarają się z całej siły wmieszać mnie w pierwszą zbrodnię, jaka im się napatoczy, i znów Henio zacznie jadać raz dziennie…

koniec

OD AUTORKI

Drogi Czytelniku

Postanowiłam napisać autobiografię.

Zdaję sobie sprawę, że autobiografię należy pisać przed samą śmiercią, ale skąd, na litość boską, mam wiedzieć, kiedy umrę? Egzystencja, jaką wiodę obecnie, bardzo energicznie pcha mnie w kierunku grobu, i to różnymi drogami. Rozmaite inne osoby, w mojej sytuacji, mieszkały w willach, względnie wygodnych apartamentach z domkiem letniskowym na Mazurach czy gdzieś tam, może nad Lemanem, ale to przecież nie ja! Już w odległym dzieciństwie Cyganka przepowiedziała mi, że nigdy nie będę bogata, i ta klątwa spełnia się skrupulatnie, żeby ją piorun strzelił. Pomijając obowiązki rodzinne, nie ulega kwestii, że dobiją mnie schody, na wszelki wypadek zatem wolę załatwić rzecz już teraz.

Zasadnicze przyczyny tej krew w żyłach mrożącej decyzji są dwie.

Primo: pytania p.t. Czytelników, docierające do mnie ustnie i na piśmie w ilościach przekraczających ludzką miarę, w związku z czym; nie widząc innego wyjścia, zamierzam odpowiedzieć na nie hurtem.

Secundo: nie daj Boże, po opuszczeniu przeze mnie tego padołu, komuś mogłoby wpaść do głowy napisanie mojej biografii i na tamtym świecie dowiedziałabym się, co autor myślał, od czego mógłby mnie szlag trafić.

Autobiografia będzie uczciwa. Mogę sobie na to pozwolić z tej racji, że nie mam za sobą przestępstw, które należy ukryć po wieki wieków, amen. Kompromitacji owszem, dosyć dużo, ale i tak nie stanowią one tajemnicy, więc co mi zależy. Zamierzam napisać samą prawdę, całą prawdę i tylko prawdę, chociaż wiem doskonale, że i tak mi nikt nie uwierzy. Jeśli z konieczności będę musiała coś zełgać, względnie pominąć, uprzedzę o tym jak człowiek, a nie jak świnia.

Konieczność zełgania może się pojawić w wypadku, jeśli tak zwane osoby towarzyszące jeszcze żyją i brakuje im nieco poczucia humoru. Do sądu mnie wprawdzie nie zaskarżą, ale mogą zatruć życie. Takich osób towarzyszących, ogólnie biorąc, jest dosyć dużo, nie chowałam się bowiem na pustyni, ani też w dzikiej puszczy, tylko między ludźmi i wszyscy wiedzą, co to znaczy. Gdyby ktoś zdecydował się wytoczyć mi sprawę sądową, byłabym zachwycona, ale nadziei na to wielkich nie mam, bo wrogowie nie zrobią mi tej przyjemności, a przyjaciele zapewne nie znajdą powodu. Chała zatem i na dodatkowe atrakcje nie ma co liczyć. Chociaż, czy ja wiem, może…?

No dobrze, o rany, zaraz zacznę, uważam jednak, że tych wstępnych wyjaśnień powinnam udzielić. Ostrzegam, że utwór będzie ponury. Także niemoralny pod nietypowymi względami. Duża część społeczeństwa przestanie ze mną rozmawiać, wola boska. Szczerze mówiąc, najbardziej się boję własnych dzieci…