Był to czas, kiedy ludzie zaczynali torować drogą ku gwiazdom wszechświata. Zawitał nagle, dziwny, oszałamiający, władczo podporządkowujący czyny i myśli ludzkie. Zew Świata Gwiazd okazał się silniejszy aniżeli odwieczny pęd ku morzu. Z Ziemi startowały jonoloty. Zawrotny, upajający czar odkrywczy gnał je ku gwiazdom. Jeszcze ekspedycje przedzierały się przez bagniste lasy Wenus, jeszcze opancerzone rakiety pokonywały przyszłą atmosferę Jowisza, jeszcze nie opracowano mapy Saturna, a już statki mknęły ku gwiazdom — wciąż dalej i dalej…

Młodego, utalentowanego rzeźbiarza Łańskiego zaprasza do siebie umierający Mistrz. I zleca zrobić zamiast niego pracę o wyprawie Szewcowa do Syriusza.

Jeszcze jeden wariant kontaktu z pozaziemską cywilizacją.

G. Altow, Walentyna Żurawlowa

Ballada o gwiazdach

Powieść fantastyczno-naukowa

Był to czas, kiedy ludzie zaczynali torować drogą ku gwiazdom wszechświata. Zawitał nagle, dziwny, oszałamiający, władczo podporządkowujący czyny i myśli ludzkie. Zew Świata Gwiazd okazał się silniejszy aniżeli odwieczny pęd ku morzu. Z Ziemi startowały jonoloty. Zawrotny, upajający czar odkrywczy gnał je ku gwiazdom. Jeszcze ekspedycje przedzierały się przez bagniste lasy Wenus, jeszcze opancerzone rakiety pokonywały przyszłą atmosferę Jowisza, jeszcze nie opracowano mapy Saturna, a już statki mknęły ku gwiazdom — wciąż dalej i dalej…

Był to czas wielkich odkryć. Statki docierały do gwiazd, lądowały na planetach. Obce słońca świeciły nad głowami astronautów. Obce życie otaczało statki. Każdy krok był krokiem w Nieznane. Statki powracały na Ziemię, ich załogi opowiadały ludziom o świecących w mroku rozsypujących się pod dotknięciem ręki kwiatach, o zagrzebanych w mule gigantycznych budowlach — śladach zanikłej cywilizacji, o zadziwiająco kształtnych płytach bazaltu wśród chaosu skał — miejscach startu nieznanych kosmolotów.

W tym okresie dokonano wiele wspaniałych odkryć. Udało się zbadać i problem zawiązywania się życia, i narodziny Galaktyki. Świat Gwiazd hojnie odsłaniał swoje tajemnice…

Był to czas wielkich czynów. Statki przechodziły przez ciężkie, nierzadko tragiczne — próby. Niekiedy eksplodowały silniki jonowe. Niekiedy przy lądowaniu ulegały awarii maszyny elektronowe i astronauci pozostawali na obcej planecie. Zdarzało się również, że statek niebacznie zbliżał się do bladej, ledwo świecącej się gwiazdy, która nagle eksplodowała, wyrzucając w przestrzeń rozpalony, ognisty gaz — i statek ulegał zagładzie. W ostatniej chwili cała energia akumulatorów uchodziła przez anteny — statek wysyłał na Ziemię słowa pożegnania. Ginął, a przesłany sygnał całe lata mknął ku Ziemi poprzez czarną otchłań wszechświata. Baczne czułki anten ziemskich wyławiały tragiczną wieść. Wówczas wszyscy ludzie — gdziekolwiek by byli — przerywali na minutę pracę. Ziemia pogrążała się w milczeniu…

Statki nadal ulatywały ku gwiazdom. Z roku na rok ilość ich rosła.

Był to czas, kiedy na licznych planetach obcych układów gwiezdnych człowiek po raz pierwszy zatknął jasnoczerwony sztandar Zjednoczonej Ludzkości. Nad sztandarem świeciła żółta tarcza Procjona, wiśniowa — Gwiazdy Kapteina, błękitna — Altaira. Tam zaś, gdzie sztandaru nie można było zatknąć, gdzie atmosfera wiecznie wrzała i burzyła się, wznoszono obeliski. Na nich ryto nazwę statku, który pierwszy osiągnął planetę, i czas, jaki upłynął na Ziemi od Wielkiej Rewolucji.

Część pierwsza

Czarna kurzawa

„Doświadczony czytelnik przeczyta tą historią i wzruszy ramionami — czy warto było się tak przejmować. Wypowie słowa, zdolne zaćmić słońce: Cóż w tym nadzwyczajnego? — Romantycy natomiast zacisną zęby i usuną się na bok”.

K. Paustowski

Łański nie widział mistrza od sześciu lat. Często zapraszał do siebie uczniów, lecz Łańskiego nie wezwał ani razu. Przed sześciu laty na Gribraltarze mistrz ukończył swoją ostatnią pracę — posąg Marynarza. Łański był obecny przy odsłonięciu. Starzec stworzył wiekopomne dzieło. Zresztą tego się właśnie spodziewano: od czasów Michała Anioła świat nie znał bowiem większego artysty.

Posąg stał na czarnych, zżartych przez ocean skałach. Fale rozbijały się o głazy, strzępy szarej piany wzlatywały ku górze do stóp posągu. Przedstawiał marynarza — młodego jeszcze chłopaka, który patrzył na ocean i czekał na czyjeś rozkazy. Wiatr rozwichrzył mu czuprynę, jak żagiel wydął rozchełstaną koszulę. Wyczuwało się, że pod nim chwieje się pokład, przed nim zaś wyłania się niebezpieczeństwo i że za chwilę coś się stanie. Lecz młodzieniec śmiał się. Wydawało się, że wyzywał ocean: „Hej ty, ruszże się… Uderzaj!.. Zobaczymy, kto kogo!..”

Talent nie zawiódł artysty. Mistrz utrzymał młodzieńczą beztroskę w granicach umiaru. Lekka przesada — i chłopak stałby się po prostu śmiesznym zawadiaką. W innym wypadku — wynik pojedynku budziłby wątpliwości. A tak było jasne: nawet jeśli ocean zmoże chłopaka, przyjdzie na jego miejsce inny i znów zawoła: „Hej ty, ruszaj się… Zobaczymy, kto kogo!..”

Mistrz zbliżył się do Łańskiego i bez słowa powitania zapytał:

— No jak?

— Posąg należałoby ustawić nad wodą — odrzekł Łański.

Starzec spojrzał na niego z ukosa.

— Zuch — powiedział. — Nikt prócz ciebie tego nie zauważył.

Długo wpatrywał się w posąg. Mimo że dzień był upalny, staruszek otulał się długim płaszczem.

— Głupiec — odezwał się nieoczekiwanie i odwrócił ku Łańskiemu wysuszoną, kościstą twarz. — Właśnie jest przypływ. Najwyższy w roku. Rozumiesz? Otóż to! A teraz idź sobie!

Minęło sześć lat. Mistrz nie zapraszał Łańskiego, nie pisał listów. Łański dowiedział się od przyjaciół, że ze staruszkiem jest bardzo źle. Powiadano, że pojechał umierać do swojej ojczyzny, do Genui. Nagle depesza: „Przybywaj natychmiast”. Po trzech godzinach Łański był w Genui.

Starzec, opatulony w ciepły pled, spoczywał w fotelu na werandzie. W dole — pod urwiskiem — cicho pluskało morze. Po suficie werandy przesuwały się jasne plamy — słoneczne błyski, odbite przez fale.

Zgodnie ze swoim zwyczajem, starzec nie przywitał się i o nic nie zapytał.

— Siadaj — rzucił.

Łański usiadł na zwykłej nie malowanej ławie. Starzec spoglądał na morze.

— Widziałem twoje prace. Masz talent. Udaje ci się. Przeżuwał wargami, wyblakłe oczy ożywiły się.

— A pamiętasz, wtedy… dopiero przyjechałeś… pierwsza praca, nie obliczyłeś, odłupałeś kawałek, chciałeś go nałożyć… Co ci wtedy powiedziałem?

— Użył pan słów Vasari: „Takie łaty można wybaczyć szewcom, lecz nigdy znakomitym czy wielkim mistrzom — postępowanie hańbiące, szkaradne, zasługuje na surową naganę”.

Starzec śmiał się bezdźwięcznie. Jego chuda, żylasta szyja drgała, twarz pokryła się gęstą siecią zmarszczek.

— Pamiętasz? To dobrze. Mnie pamięć nie dopisuje… Ile mam lat? Tak, tak, sto siedem. W którym roku urodziłem się?

— Według nowego kalendarza…

Starzec uderzył kościstą pięścią o poręcz krzesła.

— Nie według nowego! Nie przyzwyczaiłem się… Po staremu.

— W tysiąc dziewięćset czterdziestym piątym.

— A ty ile masz lat?

Łański odpowiedział.

— Młody. Bardzo młody — gniewnie rzucił starzec. — Dlaczego tę płaskorzeźbę… no, jak ją… na cześć pierwszej wyprawy na Księżyc… wykonałeś z księżycowej skały? Czy na ziemi nie znalazłeś materiału? Dziwactwa!..

Łański milczał, wiedział, że lepiej nie oponować.

— Dziwactwa, dziwactwa… — zrzędził staruszek. — Widziałem projekt pomnika zaginionych astronautów. Cokół, na nim rakieta — pogruchotana, osmalona, poprzestrzelana, z zamarłymi dyszami… Co powiesz?

Łański odpowiedział, że najprawdopodobniej nie jest to zbyt udany pomysł. Nie chodzi o statek, lecz o tych, którzy nim latali.

— Otóż to! — wykrzyknął z irytacją staruszek. — Za trzydzieści lat ludzie popatrzą na taki pomnik i pomyślą: „Ależ to były statki!” — i tyle. Trzeba wyrzeźbić człowieka. Wówczas za tysiąc lat będzie on zawsze współczesny… Odwaga jest wieczna.

Zamknął oczy i długo milczał, Łańskiemu wydało się, że staruszek śpi. Zjawiła się kobieta — również jak on wiekowa — milcząc poprawiła pled i wyszła. Nagle staruszek uniósł głowę, przenikliwie spojrzał na Łańskiego i powiedział:

— Nie mogą pracować. Trzeba jednak. Sprawa wielkiej wagi. Słyszałeś o wyprawie Szewcowa?

— Tak, trochę — odpowiedział Łański.

Starzec zdenerwował się znowu.

— Dlaczego? Przestałeś czytać? Dalej poza swój kamień nie sięgasz?

Po chwili uspokoił się.

— Dobrze. Słuchaj. Trzeba wykonać dzieło, które będzie trwać wiecznie. Chciałem, ale nie mogę. Ty to zrobisz. Obserwuję ciebie przez cały czas. Innym potrzebna jest pomoc, rada. Ty sam sobie radzisz. Dlatego nie wzywałem ciebie. A teraz tu jesteś. Wykonasz tę pracę zamiast mnie. Muszę dożyć — chcę to zobaczyć… Słuchaj, Szewcowa nie ma. Znowu pomknął ku Syriuszowi. Poinformowano mnie, że łączność telewizyjna z rakietą utrzyma się jeszcze przez kilka dni. Polecisz na tę… jak ją?… Stację Łączności Międzyplanetarnej. Przygotowałem wszystko, czekają na ciebie. Zobaczysz Szewcowa i wysłuchasz jego relacji. Zrozumiałeś?

Łański nie chciał sprzeciwiać się mistrzowi, mimo to bardzo delikatnie zapytał, czy koniecznie musi rozmawiać z Szewcowem.

— Młody jeszcze jesteś — powiedział dobrotliwie starzec. — Zrozumiesz, kiedy ci opowie. Sądzisz, że twoja płaskorzeźba… ta… księżycowa… to objawienie? Nie. Patrzałeś wstecz, w przeszłość. Powstał obrazek. Nie przerywaj! Trzeba patrzeć w przód.

— Nawet, jeśli przedstawia się wydarzenia dawno minione? — zapytał Łański.

— Zawsze! Konkretne wydarzenia — to tylko odskocznia. Dzięki temu możemy odróżnić wielką twórczość od po prostu dobrej. Twoi astronauci — to podróżnicy. Odważni, śmiali, lecz tylko podróżnicy, odkrywcy. W przyszłość nie zaglądałeś… — staruszek zmęczony machnął ręką. — Zresztą sam to rozumiesz. Porozmawiaj z Szewcowem. Musisz natychmiast lecieć. Posiadam te… no jakże… sprawozdania, kopię dziennika okrętowego, decyzję Rady Badawczej. Z Szewcowem widziałem się. Wiele mi opowiadał. Zapisane wszystko to jest na krystolofonie. Milcz! Na początek sam musisz usłyszeć. Tak lepiej. W ciągu najbliższych dni będzie ogłoszony dokładny komunikat. Ale musisz sam się zobaczyć z Szewcowem. Tak, tak lepiej. I jeszcze… — nachylił się ku Łańskiemu, spojrzał mu przenikliwie w oczy. — Na stole leżą moje narzędzia. Przynieś je.

Łański przyniósł płaską drewnianą skrzynkę, pokrytą popękanym, chropowatym lakierem. Staruszek długo głaskał chudymi, kościstymi palcami wieko skrzynki. Chciał ją otworzyć — nie mógł się zdecydować.

— Weź to — wyrzekł żałośnie. — Weź. Mnie już nie trzeba. No, bierz, bierz…

I dodał gniewnie:

— To są niezawodne narzędzia. Nie uznaję nowych wymysłów. Tych… dłut elektrycznych nawet nie brałem do ręki. Masz. A teraz idź sobie.

Czwarta Stacja Łączności Międzyplanetarnej znajdowała się na północy Europy — w Norwegii, na Przylądku Północnym. Sfatygowany już dwumiejscowy reaplan, wyjąc silnikami, płynął nad gęstą warstwą chmur. Pilot włączył automatyczny ster, mrugał do Łańskiego: „Jeszcze czterdzieści minut. Wynudzimy się!” — i zajął się ilustrowanym czasopismem.

Łański myślał o staruszku. Mistrz był wielkim artystą, lecz nigdy nie dość dobrze obeznany z problemem nauki i techniki. A mimo to dostrzegał coś, czego nie mógł zauważyć Łański. Nie orientował się jeszcze, o co właściwie chodzi, lecz wierzył mocno, że starzec rzeczywiście miał na widoku coś bardzo ważnego. Było mu przykro, Łański kochał naukę i jak mu się zdawało, znane mu były jej najnowsze osiągnięcia.

Pilot uchwycił ster. Silniki zaskowytały, ucichły. Reaplan, tnąc ze świstem powietrze, pomknął w dół.

— Spójrzcie, spójrzcie — zawołał pilot — już stacja! Wśród chmur wznosiła się czarna, zwężająca się ku górze Wieża. Chmury, jak fale, napierały na nią i sama wieża podobna była do latarni wśród rozkołysanego morza.

— Tysiąc siedemset metrów — powiedział pilot. — Na Wyspach Azorskich wyżej. Dwa tysiące sto. No, ale teraz proszę się trzymać. Lądujemy z wietrzykiem.

Reaplan dał nura w obłoki. W kabinie zrobiło się ciemno, automaty wyłączyły światło. Pilot nachylił się ku tablicy z przyrządami, wyciągnął szyję, po dziecinnemu zmarszczył wąski, orli nos. Przez chwilę trwał dziwny stan nieważkości, potem spotęgowane ciśnienie zasnuło wszystko czerwono — szarą mgłą. Rozległ się przenikliwy skowyt silników, a potem wszystko ucichło. Wzbijając słupy śnieżnej kurzawy, reaplan miękko wylądował na ziemi. Pilot uśmiechnął się, powiedział coś Łańskiemu i skierował maszynę pod szklany dach hangaru.

Łański znowu ujrzał wieżę Stacji Łączności Międzyplanetarnej, ściślej — jej podstawę, ponieważ na wysokości około dwustu metrów nad ziemią rozciągała się jednolita masa chmur. Wieża wydawała się potwornie wielka, podobna do wyciosanej i oszlifowanej góry.

Łański uścisnął pilotowi dłoń i wysiadł z maszyny. Obok schodów ruchomych stał człowiek w futrzanej kurtce i czerwonym szalu. Bezwiednie — myśląc wciąż jeszcze o mistrzu — Łański zagadnął go po włosku. Człowiek wzruszył ramionami i odpowiedział po angielsku. Za chwilę mówili po rosyjsku. Był to inżynier Tessiem, kierownik stacji, Norweg. Nieźle władał rosyjskim.

— Myślałem, że jest pan Włochem — powiedział Tessiem. — Gdyby nie znajomość rosyjskiego, musielibyśmy porozumiewać się za pomocą elektronowego tłumacza. Miła perspektywa!.. A teraz — prędko na górę! Schody ruchome, potem winda. Za siedem minut rozpocznie się transmisja. Szybciej, szybciej!..

W maleńkiej kabinie windy pośpiesznej Tessiem zdjął szal, kurtkę i pozostał w czarnym swetrze. Norweg był wspaniale zbudowany. Kędzierzawa, krótko ostrzyżona broda postarzała go nieco: nie miał chyba więcej niż czterdzieści siedem, czterdzieści osiem lat.

— Pierwsza transmisja jest próbna — powiedział. — Przeznaczona tylko dla wyregulowania aparatów. Później półgodzinna przerwa — i będziemy mogli nawiązać kontakt.

Przeszli do niewielkiej półokrągłej, nisko sklepionej sali Pod ścianą stał teleekran. Był to zwyczajny ekran telewizji.przestrzennej, o nieco większych rozmiarach. W półmroki — połyskiwały srebrzyste nici tworzące raster. Nad ekranem świeciła się kwadratowa tarcza zegara. Tessiem przysuną bliżej ekranu dwa krzesła.

— Nie spóźniliśmy się — uśmiechnął się Tessiem. — Za raz zacznie się transmisja. Proszę uważać.

Łański spostrzegł, że przy krześle Tessiema znajduje się pulpit sterowniczy. Inżynier, nie patrząc, nawiązywał łączność telewizyjną. Pokój z wolna pogrążał się w mroku. Potem z sufitu trysnęły zielonkawe promienie, oświetliły siedzących w krzesłach ludzi. Srebrne nici ekranu zaiskrzyły się, rozbłysły białym płomieniem. Łańskiego ogarnęło uczucie trwogi i wtedy ujrzał Szewcowa.

Na ekranie ukazała się kabina radiowa statku. Wszedł człowiek w skafandrze, przysunął niewidoczne za ramą ekranu krzesło, usiadł. Miał ciekawą twarz, rysy ostre i kanciaste. Oczy wesołe o figlarnych ognikach. Włosy spadające na czoło.

Człowiek spojrzał na Tessiema, uśmiechnął się i skinął ręką.

— Witaj! — powiedział. — Cieszę się, że cię widzę. Wymknęliśmy się znowu w Kosmos…

— Witaj, Szewcow — odpowiedział inżynier. — Pozdrów ode mnie chłopaków. Dobiorę się ja kiedy do was — zobaczymy, czy wówczas polecicie.

Szewcow nawet nie spojrzał na Łańskiego.

— No, staruszku, teraz regulujemy — zwrócił się do Tessiema — mówił, o co chodzi.

Tessiem odwrócił się do Łańskiego, wskazał na ekran.

— Proszę wyjaśnić prędko, o co chodzi! Zdenerwowany nie rozumiejąc jeszcze, o co chodzi,

Łański nader chaotycznie przedstawił sprawę. Szewcow nie słuchał, patrzył na Tessiema i niekiedy przypominał o jakiejś informacji, prosił o zorganizowanie transmisji z igrzysk olimpijskich… W końcu Łański zgubił się całkiem i zamilkł. Szewcow — nawet nie spojrzał w jego stronę — powiedział do inżyniera:

— Dobra, staruszku. Za godzinę będziemy ciągnąć dalej. Ekran zgasł.

Powoli zapalały się światła. Tessiem spojrzał na Łańskiego, uśmiechnął się przepraszająco.

— Proszę wybaczyć. Nie uprzedziłem. Zaraz to wyjaśnię. Ale przede wszystkim trzeba zjeść kolację. To tu obok…

Do kolacji usiedli razem. Tessiem skupiony jadł w milczeniu. Dopiero pod koniec posiłku, przypatrując się złocistemu jabłku, rozgadał się.

— Statek Szewcowa nazywa się „Ocean”. Wyruszył poprzedniego dnia. To jego druga ekspedycja na Syriusz. Jest tam około trzydziestu osób. Tak, tak, proszę się nie dziwić. Chcę jednak wyjaśnić co innego. Otóż statek mknie z trzykrotnym przyśpieszeniem. Szewcow przebył już około stu dwudziestu milionów kilometrów. Fale radiowe zaś pełzną z szybkością trzystu tysięcy kilometrów na sekundę. Oto dlaczego Szewcow nie mógł pana zobaczyć od razu.

— Ależ przecie rozmawialiście — obruszył się Łański. — I to właśnie mnie speszyło.

Inżynier roześmiał się.

— On po prostu wie, gdzie stoi moje krzesło. Gdyby krzesło zajął ktokolwiek inny, powiedziałby to samo: „Witaj, Tessiem!” Tak… Na Ziemi nie dostrzegamy opóźnienia fal radiowych. Co innego w Kosmosie, tam rządzą inne wymiary. Jutro odległość zwiększy się i fale radiowe zużyją dwadzieścia pięć minut na to, aby dotrzeć do statku. W trzecim dniu — sześćdziesiąt minut…

Twarz inżyniera zasępiła się.

— Na to właśnie nic nie możemy poradzić — powiedział, odkładając jabłko. Trudno jest kierować statkami na odległość. Decyzje trzeba podejmować szybko, a tymczasem sygnały będą miesiącami wędrować ku Ziemi i z powrotem…

Szewcow śmieje się, myśli, że inżynierowie — radiowcy nigdy tego problemu nie rozwiążą…

— A propos — wtrącił Łański. — Dlaczego o tej ekspedycji tak mało się mówiło? Mam na myśli pierwszą ekspedycję Szewcowa.

Tessiem pokręcił głową.

— Pisało się wiele. Ale dawno. Szewcow wyleciał… tak, osiemnaście lat temu. Wtedy pisano, a potem… Rozumie pan, to był lot badawczy. A właściwie chyba trafniej będzie powiedzieć — próbny. Proszę mnie poprawiać, jeżeli się mylę. Szewcow początkowo miał jedno zadanie — sprawdzić urządzenia i ewentualnie wnieść te czy inne poprawki. Na Ziemi nie można było tego rozwiązać. Ale potem… Potem wszystko potoczyło się nowym torem. Szewcow dokonał odkrycia, zupełnie innego odkrycia. Wprawdzie, kiedy człowiek leci w pojedynkę …Tak, tak, Szewcow leciał sam. Podobnego odkrycia dokonał przedtem również astronauta lecący samotnie. Później okazało się, że zaszła omyłka. Długie lata lotu, samotność… Najmocniejsze nerwy nie wytrzymają. Człowiek przyjmuje pragnienie za rzeczywistość. Miraż za rzeczywistość, sen za jawę. Powie pan — przyrządy zdjęcia fotograficzne. Wszystko to prawda. Lecz proszę sobie wyobrazić, że znalazł się pan w nieznanym i całkiem niezwykłym świecie. Najważniejsze w takim wypadku są nie zdjęcia fotograficzne i nie rejestracja przyrządów, lecz to, jak się rozumie, jak ocenia ten świat. Dlatego Rada Badawcza zdecydowała, że w podobnych wypadkach mają być publikowane fakty nie podlegające dyskusji, o pozostałych zaś tylko informować… jak to się mówi… hipotetycznie. Również oceny Szewcowa trzeba przyjmować ostrożnie.

— Dlaczego?

— Marzyciel — krótko odpowiedział Tessiem.

Łański nie zrozumiał, czy stwierdzenie to miało charakter pochwały, czy nagany.

Skubiąc bródkę inżynier ciągnął dalej:

— Szewcow to konstruktor. Niezwykle oryginalny konstruktor. Nie lubi rozwiązywać zadań aktualnych, dzisiejszych. Potrzebne mu zadania przyszłości. Projekty jego rozsadzały wszelkie aktualne plany. Dla ich realizacji nie było… jak to się mówi… bazy. Nie było jeszcze tak trwałych materiałów, tak wysokokalorycznego paliwa, tak niezawodnych przyrządów… Nikt nie miał wątpliwości, że przyjdzie czas, kiedy wszystko to będzie. Ale tymczasem, gdy inni konstruktorzy rozwiązywali zadania wykonalne, on… tak, przypomniałem sobie, on nazywał je problemami perspektywicznymi. No cóż, może i trzeba, żeby ktoś się tym zajmował. Ale rozumiem też, że zakres dzisiejszej nauki i techniki, choć jest szeroki, nie jest jednak nieograniczony. Człowiekowi (szczególnie takiemu jak Szewcow) niekiedy trudno się z tym pogodzić.

— I nie został rzeźbiarzem? — uśmiechnął się Łański.

— Nie. Dopiął swego. Nie pamiętam dokładnie, lecz już w trzy czy cztery lata po odlocie Szewcowa nadszedł czas realizacji niektórych jego projektów. Później — innych. Kiedy powrócił, prawie wszystkie zostały zrealizowane. Na Ziemi minęło około siedemnastu lat. Dla Szewcowa — o wiele mniej. Przy poruszaniu się z dużą szybkością czas kurczy się — działają tu prawa relatywistycznej mechaniki… No, ale na nas czas. Zaraz będzie transmisja.

— Nie wiem, czy moja rozmowa z Szewcowem da jakiś efekt — powiedział Łański. — Widzimy się po raz pierwszy.

Inżynier machnął ręką.

— Na Ziemi może nie dałoby efektu, lecz w Kosmosie… Astronauta, gdy oderwie się na czas dłuższy od Ziemi, gotów jest godzinami siedzieć przy ekranie. Każdy człowiek wówczas wydaje mu się bliskim. Proszę mi wierzyć. Mam doświadczenie… dwadzieścia lat pracy na Stacji. Wszystko ułoży się dobrze.

Od chwili kiedy po raz drugi weszli do sali telewizyjnej i na ekranie pojawiła się kabina radiowa statku, Łański doznał szczególnego, trudnego do sprecyzowania poczucia wagi tego, co się dzieje. Może być, że wpływało na to opóźnienie się fal radiowych. Zmuszało to fizycznie odczuwać ogromną odległość, jaka dzieliła Stację Łączności Międzyplanetarnej od statku. Właśnie fizycznie — poprzez upływ czasu. Podczas gdy Łański zadawał Szewcowowi pytania, astronauta wciąż mówił — nie słyszał go. Łański patrzał na zegarek i uświadomił sobie bieg fal radiowych poprzez czarną otchłań… Szewcow kontynuował opowiadanie, nie słysząc jego słów. Dopiero po kwadransie przerwał i odpowiadał na pytania.

Łański czuł nawet, jak zwiększa się dzieląca ich odległość, gdyż odpowiedzi Szewcowa docierały z coraz większym opóźnieniem.

Doprawdy, dziwna to była rozmowa! Szewcow mówił zwięźle, nie zatrzymując się prawie na szczegółach. Wiele z tego Łański zrozumiał dopiero później — po rozmowach z Tessiemem, po długich rozważaniach nad sprawozdaniami Rady Badawczej…

— Czy wiecie coś o korozji pyłowej? — zapytał Szewcow i nie czekając na odpowiedź, mówił dalej. — Od tego wszystkiego się zaczęło…

Wśród wielu niebezpieczeństw Świata Gwiazd jedno było nieuchwytne, nieuniknione i śmiertelnie groźne. Nazywano je — niezupełnie trafnie — czarną kurzawą.

Trasy statków międzygwiezdnych wytyczano tak, by omijały one wielkie skupiska pyłu. Przedostanie się przy szybkości podświetlnej przez zagęszczone chmury pyłu międzygwiezdnego było niepodobieństwem. Pył oblepiał statek, atakował metal, tocząc go i porywając atom za atomem.

Tak mrówki — pigmeje zżerają do kości ogromne cielsko dzika… Na mapach wszechświata zaznaczano chmury pyłu, obserwowano je z Ziemi, występowały one w postaci ciemnych plam na tle gwiaździstego nieba.

Spotykało się również skupiska pyłu mniej zagęszczone, niedostrzegalne. Jak drapieżnik czatujący na ofiarę kryły się one w mroku Świata Gwiezdnego, nie zdradzając niczym swej obecności. Statek, który znalazł się w takiej chmurze — ginął. Cząsteczki pyłu, stykając się ze statkiem lecącym z szybkością podświetlną, zżerały poszycie burt, wgryzały się coraz głębiej i głębiej — i nic już nie mogło zapobiec katastrofie.

Korozja pyłowa pokrywała statek siecią drobnych ranek stopniowo pogłębiała je, zamieniała w złośliwe wrzody, drążące powłokę statku… Niekiedy skazany na zagładę statek próbował bronić się — zmniejszał szybkość. Jednak zmniejszenie szybkości podświetlnej, nawet przy dużym obciążeniu — wymagało miesięcy. Korozja pyłowa, po strawieniu tytanowego pancerza burt, przenikała do komór silnikowych. Agonia następowała od razu. Tak zginął statek kosmiczny „Poryw”. Kapitan przekazał na Ziemię ostatnie słowa pożegnania i raport z wyliczeniami określającymi korozję pyłową. Kapitanowie niekiedy postępowali odwrotnie, zwiększali prędkość do granic wytrzymałości, mając nadzieję szybszego przedarcia się przez skupiska pyłu. Lecz wraz z szybkością wzrastała jednocześnie siła czarnej kurzawy. Tak zginęła ekspedycja, która wystartowała ku Syriuszowi na dwóch statkach — „Caravelle” i „Newa”.

— Wysłano mnie w ślad za „Caravelle” i „Newą” — opowiadał Szewcow. — Ściślej mówiąc, sam o to prosiłem. Udało mi się wynaleźć środek zabezpieczający przed czarnym pyłem. Trzeba było przeprowadzić doświadczenia. Zazwyczaj w takich wypadkach wykorzystuje się rakiety bez pilotów. Wówczas jednak doświadczenia mogłyby się przeciągnąć zbyt długo; tymczasem czarny pył niszczył statki, warto było ryzykować. Zdołałem tego dowieść i wyleciałem ku Syriuszowi na statku doświadczalnym. Nazywał się „Szperacz”. Muszę przyznać się, że nie byłem zbyt pewny skuteczności swego wynalazku, wszystko bowiem opierało się głównie na wyliczeniach teoretycznych. Problem czarnej kurzawy zaczynano dopiero badać, często trzeba było opierać się na domysłach. Pragnąłem jak najprędzej spotkać się z czarnym pyłem; liczyłem na to, że zdążę skorygować ewentualne błędy w swoich obliczeniach…

Szewcow uśmiechnął się smutnie.

— Nie. Nie chodzi tu o wiek, chociaż wówczas byłem znacznie młodszy. Po prostu leciałem sam. Urządzenia ochronne i aparatura do doświadczeń ważyły sporo. Nawet wyposażenie jedynego pilota zostało znacznie ograniczone. Powiedziałem sobie: „Sam — to sam, wielkie rzeczy!” I omyliłem się. Proszę mi wybaczyć, nie tęgi ze mnie narrator. Lecz proszę sobie wyobrazić, co wówczas przeżywałem. Mijały dnie, tygodnie, miesiące… Poła elektromagnetyczne utrudniały, później zaś w ogóle uniemożliwiły łączność radiową z Ziemią. Byłem sam, zupełnie sam. Bardzo odczułem ciężar samotności, proszę mi wierzyć.

…Szewcow przyzwyczaił się już do samotności. Przyzwyczaił się do tego, że w kabinie nawigacyjnej stoi puste krzesło szturmana. Przestał dostrzegać wolne miejsca w kabinie ogólnej. Niekiedy jednak męczyło go pragnienie rozmowy; przemawiał do silnika jonowego, do przyrządów, do książek… Nie odpowiadały. Głos posiadał jedynie mózg elektronowy. Szewcow nie lubił tego głosu — suchy, pozbawiony ludzkiego ciepła.

Mimo to regularnie cztery razy na dobę Szewcow podchodził do połyskującej szarym lakierem maszyny i wystukiwał na klawiszach pytanie. Zapalały się czerwone ogniki kontrolnych sygnałów. Wydawało się, że maszyna unosi powieki, i dziesiątki jej oczu wpatrują się w człowieka bacznym, przenikliwym spojrzeniem. Po namyśle mózg elektronowy odpowiadał, skandując każdą sylabę:

— Czarnego pyłu nie ma. Koncentracja gazu międzygwiezdnego…

Szewcow szybko wyłączał aparat. Interesowała go wyłącznie czarna kurzawa. Po sześciu godzinach podchodził znowu. Zapalały się czerwone oczy — sygnały i beznamiętny głos informował:

— Czarnego pyłu nie ma…

Czas dłużył się — wlókł się, pozbawiony dnia i nocy, jedynie umownie podzielony na godziny. Niekiedy ogarniało Szewcowa uczucie panicznego lęku. Zaczynało mu się nagle wydawać — że oto zaraz — właśnie teraz! — nastąpi coś, czego nie da się już naprawić. Schodził na dół do silników.

Maszynownia podobna była do głębokiej studni oplecionej pajęczyną trapów. Wzdłuż osi studni biegła masywna rura — elektromagnetyczny akcelerator jonowy. Rura wydzielała błękitnawe światło. Świeciła się również maszynownia, jej ściany — żółto, trapy — czerwono, tablice przyrządów — zielono. Lampy były tu niewidoczne — ultrafioletowe. Włączały się rzadko. Lakiery jarzeniowe, którymi wszystko w komorze było pokryte: akcelerator, ściany, trapy — wchłaniały promienie ultrafioletowe i potem długo świeciły się w ciemnościach. Nawet w wypadku awarii z dopływem prądu w maszynowni było widno.

Szewcow długo przesiadywał w tym miejscu. Błękitne promieniowanie akceleratora mieszało się z żółtym światłem ścian; wydawało się, że samo powietrze w komorze silników świeci się przezroczystym, zielonkawym płomieniem, pociętym czerwonymi wężykami trapów.

Równomierny szum motorów działał uspokajająco. Szewcow wracał na górę do kabiny ogólnej, do stołu kreślarskiego. Pracował wiele, projektował nowy statek międzyplanetarny…

Mówiąc o tym projekcie, Szewcow z entuzjazmem zaczął podawać techniczne szczegóły. Łański nie przerywał. Milczał i myślał o czym innym. Myślał o tym, że podobnie jak Epoka Odrodzenia, która dała znakomitych mistrzów sztuki, epoka, w której żył Szewcow, dała wielkich budowniczych statków kosmicznych. Należałoby nazwać ich artystami, ponieważ, w stworzone przez siebie statki — w każdą linię, w każdy najmniejszy detal — wcielali nie tylko najdokładniejsze obliczenia, lecz również natchnioną sztukę, rozmach twórczy.

„Rzeźba może trwać tysiąclecia — myślał Łański. — Statek międzyplanetarny starzeje się w ciągu lat trzydziestu. Różne są losy dzieł rąk ludzkich… Właściwie nie. To, co konstruktor wcielił w swój statek, nie zniknie i po trzydziestu latach. Ono po prostu powtarza się w nowym, jeszcze lepszym statku. Żadne — istotnie wielkie — odkrycie nie ginie. Tak w sztuce, jak i w technice…”

Światło mknie z szybkością trzystu tysięcy kilometrów na sekundę. Lecz myśl na pewno jest szybsza od światła. W tym momencie Szewcow pomyślał niemal o tym samym, co i Łański.

— Tu, przy stole kreślarskim — mówił dalej Szewcow — nie doznałem uczucia samotności. I nie tylko dlatego, że byłem pochłonięty pracą. Nie, nie o to chodzi. Aby rozwiązać zadanie (projekt zaś to są setki powiązanych z sobą zadań), musiałem sięgać nieraz do podstaw, do pierwszych sztucznych satelitów, do pierwszych rakiet kosmicznych… Analizowałem, porównywałem, wyłuskiwałem lepsze rozwiązania, niekiedy nawet sam dyskutowałem z sobą… Obok mnie — jakkolwiek niewidoczni — byli ludzie; doradzali, ostrzegali, sprzeciwiali się… Jeśli w takich chwilach myślałem o czarnej kurzawie, to tylko ze złością. Przeszkadzała naszym statkom. Mogła zniszczyć i ten statek, który kreśliłem na watmanie… Czarna kurzawa! Co sześć godzin włączałem mózg elektronowy. Migocąc lampami kontrolnymi, aparat opracowywał zapiski przyrządów i odpowiadał mi swoim metalicznym głosem: „Czarnego pyłu nie ma…” Aż pewnego razu… Dziwnym zrządzeniem losu stało się to w dzień moich urodzin…

Szewcow nerwowymi krokami przemierzał kabinę ogólną „Szperacza”.

Błękitny plastyk, pokrywający podłogę, głuszył ciężkie kroki. Przeciążenie (statek leciał z przyśpieszeniem) podwajało wagę — i każdy ruch wymagał wielkiego wysiłku. Szewcowowi wydawało się, że pokonując opór wody, przesuwa się po dnie niewidocznego oceanu. Stopniowo przyzwyczaił się do stanu przeciążenia.

Od ściany do mózgu elektronowego było osiem kroków. Od mózgu do ściany — dwanaście. Idąc w stronę mózgu Szewcow niechcący wydłużał kroki; nie chciało mu się patrzeć na tę szarą maszynę. Wracając z powrotem, Szewcow zmniejszał kroki. Na ścianie wisiał portret dziewczyny — portret, w którym wszystko było niezwykłe.

Szewcow, z właściwym mu nawykiem analizowania, dawno już orzekł, że to niezwykłe polega na kontrastach: wąski owal twarzy — i szeroko rozstawione wielkie oczy; lekkość, subtelność, prawie zwiewność — i siła w ostrym skręcie głowy; cienkie, zupełnie jeszcze dziecinne warkoczyki — i poważne, nieco tęskne spojrzenie…

Spacerował wzdłuż kabiny ogólnej i myślał o tym, jak dziwne są te oczy — niby jeziora prześwietlone promieniami słońca. Usiłował znaleźć wyjaśnienie, gdy nagle, usunąwszy na bok analityczne dociekania, z głębin pamięci wypłynęły dawne strofy:

To nie kobieta cię zrodziła,
Lecz ciemny bór wiosenną porą
I światłość nieba, moja miła,
W słońcu pławiące się jezioro…

Dzwonek ostry jak cięcie noża przeszył ciszę. Szewcow zatrzymał się, wciąż jednak spoglądając na portret. Dźwięk rozległ się znowu — uparcie, alarmująco. Przeskakując po kilka stopni, Szewcow wbiegł na górę, do kabiny. Na tablicy przyrządów, pod tarczą integralnego termometru, paliła się czerwona lampka. Wskazówka odchyliła się o trzy setne stopnia. Termometr wskazywał średnią temperaturę zewnętrznej powierzchni statku. Również inne przyczyny mogły spowodować podwyższenie temperatury, np. działanie promieni czy jakieś miejscowe przegrzanie. Lecz Szewcow czuł, że to czarna kurzawa.

Zszedł na dół do elektronowego mózgu. Włączył go i usłyszał chropawy głos — wydało mu się, że brzmią w nim jakieś złowieszcze tony:

— Czarny pył…

Wrócił do kabiny nawigacyjnej. Tu, przy pulpicie sterowniczym, nie opodal zwykłych klapek, znajdowały się dwa czerwone guziki. Szewcow przez chwilę zastanawiał się, wreszcie nacisnął jeden z nich. Skonstruowane przez niego urządzenie ochronne zaczęło działać.

To było światło. Za burtą „Szperacza” rozbłysły jaskrawe promienie świetlne. Skoncentrowany jasny snop wystrzelił do przodu, zmiatając swym ciśnieniem znikome w swych wymiarach cząsteczki czarnego pyłu i oczyszczając statkowi drogę… Tak przynajmniej sądził Szewcow. Tak powinno być zgodnie z wyliczeniami.

Szewcow siedział w miękkim amortyzującym krześle i czekał. Strzałka integralnego termometru nie wracała na zwykłe miejsce. Z wolna, lecz uparcie pełzła w górę. Temperatura w dalszym ciągu wzrastała.

Wówczas Szewcow nacisnął drugi guzik. Włączyły się rezerwowe światła. I znowu trzeba było czekać. Wskazówka termometru jednak w żaden sposób nie chciała opaść do zielonej kreski.

Szewcow podszedł do tablicy przyrządów i długo wpatrywał się w drgające ostrze wskazówki. „Kłamie — pomyślał. — Światło rozgrzewa metal… Światło, a nie czarny pył!”

Znowu zszedł na dół. Mrugając czerwonymi sygnałowymi lampami, mózg elektronowy ogłosił dobitnie:

— Czarny pył. Cząstki skoncentrowały się, potworzyły się grudki. Światło nie rozprasza ich…

Szewcow snuł dalej opowiadanie. Tessiem wyszedł z pokoju i wrócił z butelką rizlingu. Tessiem nalał wina.

— Za tych w Kosmosie! — zawołał.

Wznieśli kielichy. Szewcow wciąż mówił. Fale radiowe biegną bardzo wolno, nie słyszał więc, że toast wypito za jego pomyślność. Za jego i tych, którzy razem z nim mknęli przez mrok na spotkanie dalekich słońc.

— Nie należało cię puszczać, Szewcow — powiedział Tessiem, odstawiając kielich. — W takich wypadkach maszyny — roboty sprawują się lepiej, zachowują spokój.

Tessiem skubał w zdenerwowaniu kędzierzawą bródkę.

A więc mózg stwierdzał wyraźnie:

— Czarny pył. Cząstki skupiły się, zbiły się w grudki. Światło nie rozprasza ich.

Szewcow przewidywał, że urządzenie przeciwpyłowe może źle funkcjonować. Tego jednak nie oczekiwał. Nie zdając sobie jeszcze sprawy z rozmiarów niebezpieczeństwa, zdecydował, że trzeba coś robić. Polecił więc mózgowi elektronowemu, by zbadał czarny pył, dokładnie określił jego konsystencję, skład, właściwości…

Niespokojnie przemierzał kabinę ogólną. „No dobrze — mówił do siebie — na razie nic się nie stało. Wysłano mnie, bym się rozprawił z tym pyłem i rozprawię się. «Caravelle» i «Newa» nie miały takiego urządzenia, jakie posiadam. A to — najważniejsze”. Wiedział, że to nie było najważniejsze, lecz nie chciał się przyznać. „Nic się nie stało — powtórzył. — Niech mózg bada pył. Tymczasem będę zastanawiał się nad czym innym”.

Szewcow stał przed portretem i nie myśląc o czarnej kurzawie, patrzał w świetliste, odbijające błękitnym chłodem, oczy:

To nie kobieta cię zrodziła,
Lecz ciemny bór wiosenną porą
I światłość nieba, moja miła,
W słońcu pławiące się jezioro…

Czy piękność twoją nie dlatego
Podziwiać najżarliwiej chce się
I dla szelestu najlżejszego
Zabłąkać się w twej duszy lesie…

Nie, to nie zuchwałość, nie metodyczność i nie sentymentalizm. Każda strofa wiersza odsuwała rozterkę, wypełniała serce niezachwianą wiarą w siebie i spokojem, które były tak potrzebne do walki z czarnym pyłem.

— Powiedziałeś roboty — powtórzył Szewcow i pokręcił głową. — Nie, Tessiem. Kiedy mózg zakończył opracowywanie danych o pyle, wystukałem na klawiszach pytanie: „Jak uniknąć korozji pyłowej?” I wiesz, co mi odpowiedział? „Hamować”. Była w tym jakaś racja. Ciśnienie światła do pewnego stopnia bądź co bądź zmniejszało intensywność korozji. Również koncentracja pyłu wzrastała przy tym stosunkowo wolno. Mózg wcale nie głupio polecił — „hamować”. Załóżmy, że zdążyłbym wytrącić szybkość przed tym, zanim czarny pył strawiłby statek… Nawet na pewno zdążyłbym. Nie mogłem się jednak zgodzić z mózgiem. Chociaż, wyznaję, zrobiło mi się go żal. Ostatecznie nie jest winien, że posiada taki obrzydliwy głos. Przecież to myśmy go stworzyli, ludzie. Myśmy też nauczyli mózg układać logiczne schematy, a nie nauczyliśmy go tylko myśleć o ludziach. Wystukałem na klawiszach: „Wielce szanowna szafo! Troszczysz się tylko o swoje lakierowane pudło. Ja zaś zostałem wysłany, bym zmógł ten przeklęty czarny pył. I jeśli twoja elektronowa łepetyna nie wymyśliła nic mądrzejszego niż kapitulację, to pal cię diabli! Za dane zaś o pyle — dziękuję”. I wiesz, Tessiem, mózg długo mrugał swymi czerwonymi oczkami, aż nareszcie wyskrzypiał beznamiętnie:

— Nie rozumiem. Trzeba hamować.

Ale już nie zwracałem na niego uwagi. Mózg dostarczył mi szczegółowych danych o czarnym pyle — miałem o czym myśleć.

Tam, na Ziemi, zbyt mało znaliśmy jeszcze czarny pył. Toteż Rada Badawcza, rozważając problem lotu, dopuszczała możliwość nieprzewidzianych trudności. W rzeczywistości leciałem po to, by wyjaśnić, jakie są te trudności, i znaleźć sposoby zwalczania ich. Lecz stało się coś innego. „Szperacz” zetknął się z różnymi formami czarnego pyłu, których nie przewidywano. Teraz nie mogło być nawet mowy, aby skorygować znajdujące się na statku urządzenie ochronne. Trzeba było wynaleźć zupełnie nowe.

Od samego początku lotu wiele myślałem o czarnym pyle. Podobnie jak szachista starałem się przewidzieć kilka następnych ruchów… Ale posunięcie, którym zaatakował mnie czarny pył, było zaskakujące. Trzeba było od razu zrezygnować ze wszystkich przygotowanych zawczasu wariantów rozwiązań.

…Gdzieś za ramą ekranu Szewcow nalał sobie wina i podniósł szklankę.

— Za naszą Ziemię, przyjaciele. Za jej mieszkańców. Za tych, którzy dali moc naszym statkom. Czarny pył… Sam nic bym nie poradził. Lecz w tej godzinie nie czułem się samotny. Wiedza wszystkich ludzi była moją wiedzą, wola wszystkich ludzi moją wolą. Za naszą Ziemię, przyjaciele!

Szewcow był zatopiony w myślach.

Czarny pył wgryzał się już w poszycie burt, a Szewcow siedział na krześle i myślał. Był to jego żywioł. Umiał bezbłędnie przebijać chaos faktów stalowym taranem logiki. Umiał nadać myśli tak gwałtowne tempo, że pędziła niby samochód wyścigowy: całe otoczenie zaciera się wówczas i widać jedynie to, co na przedzie, droga zaś ostro skręca to w jedną, to w drugą stronę i szybkość rośnie coraz bardziej.

Oczywiście minuty, a nawet godziny niczego nie rozstrzygały. Czarny pył potrzebował wielu tygodni, by strawić tytanowy pancerz statku. Szewcow odczuwał jednak nieomal fizyczne działanie korozji pyłowej — przynaglił siebie do pośpiechu.

Trzymał w rękach kartkę ze starannie wydrukowaną kolumną liczb. Elektronowy mózg rzetelnie zebrał dane o właściwościach czarnego pyłu i obecnie Szewcow powinien był uchwycić tę jego cechę, która dawała najlepszą perspektywę stworzenia nowej metody ochronnej. Tych cech nie było zbyt wiele. Za każdym razem, gdy wykreślał jedną z nich, Szewcow myślał: „Jest gorzej, cofnąłem się jeszcze o krok”. I nagle, gdy doszedł do ostatniej, wyczuł, że tu właśnie uda mu się znaleźć to, co powstrzyma korozję pyłową. Cząstki czarnego pyłu były naładowane elektrycznością. „Tu można się zaczepić — pomyślał Szewcow. — Ładunki jednoimienne odpychają się. Tego się uczyłem w dzieciństwie. Przypuśćmy, że korpus statku będzie naładowany elektrycznością dodatnią, wówczas siła elektrostatycznego wzajemnego oddziaływania odtrąci wszystkie cząstki czarnego pyłu, posiadające ładunek dodatni. Dobrze. Bardzo dobrze. Lecz inne cząstki — z ładunkiem ujemnym — będą, przeciwnie, przyciągane przez statek… Co robić?…

Nie udało się „zaczepić”. Szewcow zgniótł kartkę z cyframi i rzucił ją na podłogę.

…Ekran błysnął srebrzyście i zgasł. Powoli zapaliło się światło w sali telewizyjnej.

— Rozmowę z Szewcowem można będzie kontynuować za dwie godziny — powiedział Tessiem — po tym, kiedy zakończą się audycje astronawigacyjne.

Winda skrzypiąc mknęła w górę. Tessiem opowiadał coś o wieży Stacji Łączności Międzyplanetarnej, lecz Łański prawie nie słuchał. Myślał o Szewcowie. Wciąż jeszcze widział go przed sobą — ostrą, surową twarz, to zdecydowaną i groźną, to nagle nieśmiałą i zmieszaną. Słyszał głos Szewcowa — spokojny, skupiony, a niekiedy wibrujący od ledwie powstrzymywanego napięcia.

Tessiem ostrożnie dotknął ramienia Łańskiego.

— Wychodzimy.

Przeszli do niewielkiego pokoiku. Tessiem włączył górne światło, otworzył okiennice okrągłego okna. Łański zwrócił uwagę, że ściany są dość cienkie i powiedział o tym Tessiemowi. Inżynier ukłonił się ceremonialnie.

— Zdumiewająca spostrzegawczość. Tym bardziej godna pochwały, że przez sześć minut opowiadałem panu o konstrukcji wieży. Przytakiwał pan głową, zadawał nawet wcale rzeczowe pytania… Przyjdę tu za półtorej godziny. W tym czasie będzie pan mógł dokonać wiele jeszcze oryginalnych spostrzeżeń.

W drzwiach zatrzymał się.

— I jeszcze jedno: wysokość wynosi tu dziewięćset pięćdziesiąt metrów. Proszę nie wypaść przez okno.

Łański pozostał sam.

Siedział przy oknie i patrzał na gwiazdy — czasami przesłaniały je podobne do dymu chmury — i myślał. W życiu zdarzają się takie nagłe zwroty. To tak, jakby się skręciło z gwarnej ulicy w cichy zaułek, gdzie wszystko jest obce, dziwne, niepokojące. Rankiem był w swojej pracowni — ustawiano tam przywiezioną poprzedniego dnia marmurową bryłę. Wydało mu się wówczas, że życie jego jest ustalone i rozplanowane na wiele miesięcy naprzód. Ale przyniesiono depeszę radiową od mistrza — i wszystko się zmieniło. To, do czego się przyzwyczaił — komplikacje i gwar — pozostało gdzieś z boku. Znajduje się sam w cichym pokoiku na Stacji Łączności Międzyplanetarnej. Za oknem — niebo i gwiazdy. Jeszcze godzina, dwie, znów usłyszy głos Szewcowa — człowieka, którego do dzisiaj rano zupełnie nie znał, jak zresztą nie zna go i teraz. Nie zna, choć zdążył zauważyć (przyzwyczajenie zawodowe) cechy charakterystyczne w jego wyglądzie zewnętrznym, w postawie, w sposobie wyrażania się. Lecz powierzchowność człowieka to jest fasada budowli. Można przeliczyć wszystkie cegły i nie mieć pojęcia o duszy, o tych namiętnościach, radościach i goryczach, które kryją się za nieprzeniknioną ścianą.

Ludzi jest wielu i rzeźbiarze w swych dziełach przedstawiają nie tyle ludzi, ile ludzkie cechy i namiętności: Piękność, Miłość, Wierność, Rozum, Siłę, Poświęcenie, Śmiałość… W rzeczywistości sprawa nie polega na tym, jaki Szewcow ma nos i jakie oczy. Łański powinien widzieć w Szewcowie coś ogólnoludzkiego albo nie dostrzegać niczego.

Dlaczego jednak Łańskiego ciągnęło w dół, do ekranu. Pragnął znowu napotkać spojrzenie rozumnych oczu Szewcowa, usłyszeć jego spokojny, trochę smutny głos…

Tessiem, zgodnie z zapowiedzią, zjawił się po półtorej godzinie.

— Musimy zaczekać — powiedział. — Szewcow rozpędził swój statek z sześciokrotnym przyśpieszeniem i niemożliwe jest rozmawiać przy takim przeciążeniu. Za trzy, cztery godziny prawdopodobnie znowu połączymy się z „Oceanem”. Tymczasem radzę się przespać.

Łański nie mógł usnąć. Tej nocy zapełnił kilka kartek swego dziennika. Dziwaczny to był pamiętnik, prowadzony od przypadku do przypadku. I zapiski były dziwaczne: myśli, wyjątki z książek, uwagi i spostrzeżenia dotyczące pracy, wiersze, szkice…

Oto, co zanotował Łański tej nocy na Stacji Łączności Międzyplanetarnej:

„Pokój przyjemny. W ścianie wbudowana biblioteczka… Dywan, najprawdziwszy tekiński dywan, oczywiście, że nie tak piękny, jak dywany z syntetycznej wełny, posiada jednak coś miłego w swej prymitywnej egzotyce… Stół i waza z błękitnej majoliki… Gladiolusy… To wszystko robota Tessiema. Zdążył przy okazji dowiedzieć się, że lubię gladiolusy. Zdążył dobrać książki — wśród nich wiele interesujących. Prawda, o dywanie nie mówiłem. Widocznie Tessiem zdecydował, że rzeźbiarzowi sprawi przyjemność ta egzotyczna starożytność. Myślę, że gdyby mógł, ulokowałby tu również niewielką egipską piramidę…

Jest w tym coś innego niż zwykła uprzejmość. Tessiem to człowiek, który nie lubi i nie może tracić ani jednej minuty. Mimo to tkwi ze mną przed ekranem i słucha historii w ogólnych zarysach już mu znanej. A Szewcow? Cierpliwie opowiada, chociaż z pewnością i on ma inne, bardziej ważne sprawy. Bardziej ważne?… Cóż, prawdopodobnie i Tessiem, i Szewcow rozumieją, że niekiedy rozmowa z artystą jest nie mniej ważna niż astronawigacyjny komunikat. Czy potrafiliby to zrozumieć ludzie XX wieku lub mieć taki stosunek do Sztuki, jaki cechuje naszą epokę?

…W czarnym kręgu okna zimno świecą gwiazdy. Chmury zawisły gdzieś niżej. A tu — niebo i gwiazdy. Na pewno Szewcow stoi przy iluminatorze „Szperacza”. Stoi i spogląda na granatowo — czarną otchłań i ostre, kłujące gwiazdy… Zresztą, czy może widzieć gwiazdy? Jeśli się nie mylę, zależy to od szybkości poruszania się statku. Muszę zapytać Szewcowa.

W ogóle wielu spraw nie zrozumiałem. Przede wszystkim nie rozumiem samego Szewcowa. Tessiem powiedział:»Marzyciel«. Nie jest to zapewne ścisłe określenie. Powiedziałbym inaczej:»Myśliciel«. Zresztą Szewcow teraz, na ekranie, to nie ten Szewcow, który kiedyś przemierzał przestrzeń. Tam, w Kosmosie, Szewcow zobaczył to, czego nie widział nikt spośród ludzi. Przeszły nad nim nieznane wichry, pozostawiły swój trwały ślad.

…Szewcow lubi wiersze. Cóż, w jednej z bardzo starych książek wyczytałem takie słowa:»Poezja to siostra astronomii«. Tak myśleli również starożytni Grecy.’ W ich mitach Urania — muza astronomii i Euterpe — muza poezji lirycznej były rodzonymi siostrami. Ale nie było muzy, opiekunki rzeźbiarzy…

Niekiedy zazdroszczę inżynierom. Ci mogą powiedzieć, że nowa maszyna jest lepsza niż stara, i obliczyć — w metrach, kilogramach, sekundach, kaloriach, o ile lepsza… Z nami nie jest tak. Wykonasz cos i nie wiesz: dobrze czy niezbyt dobrze. Tylko czas przynosi ostateczną ocenę stworzonego dzieła sztuki. Lecz ten, kto stworzył to dzieło, nie słyszy już tej oceny.

Zawsze pociągały mnie wzory historyczne — Spartakus, Pawłów, Einstein… Jeden tylko raz zająłem się astronautami — kiedy pracowałem nad płaskorzeźbą dla upamiętnienia pierwszej wyprawy na Księżyc. Jak zwykle” zacząłem od studiowania epoki. Wśród licznych materiałów, z którymi wówczas zapoznałem się, były również powieści o astronautach. Jeszcze dotychczas z zadowoleniem wspominam książki —»Galaktyka Artemidy«,»Kraj zielonych obłoków«,»Księżycowa Droga«. Stwierdziłem ciekawą rzecz — wydaje mi się, że książki o przyszłości pisało się oglądając się na… przeszłość. Przeniesiono do astronautyki wszystko to, co było charakterystyczne kiedyś dla powieści o podróżach morskich. Sztormy rzucające statki na skały, mityczne żmije, cudaczne kałamarnice i gigantyczne ośmiornice — cała romantyka podróży morskich przeniosła się do Kosmosu. Tylko że zamiast mielizn i raf, na statki czyhało przyciąganie innych planet zamieszkałych gęsto przez zaczerpnięte z fantazji morskie żmije, kałamarnice i ośmiornice… Jednakże powieści te pozostawiły przyjemne wspomnienie. Przypominały one w pewnym stopniu tekiński dywan — być może, swoją prymitywną egzotyką.

Los astronautów naszych czasów był inny, bardziej surowy, ale bez porównania wspanialszy. To nie kałamarnice i ośmiornice, nawet jeżeli się trafiały, stanowiły główne niebezpieczeństwo. Gigantyczne chmury czarnego pyłu rozciągające się na miliardy kilometrów, tworzenie się nowych gwiazd, kolosalnie silne promieniowanie, pojawiające się nie wiadomo skąd i nagle przeszywające statki… — oto, co napotykali na swej drodze.

Orężem człowieka w tych gigantycznych zmaganiach była przede wszystkim myśl. Gdybym mógł, stworzyłbym statuę myśli — gwałtownej i powściągliwej, matematycznie ścisłej i psotnej, jadowicie złej i bezgranicznie dobrej, wiosennie swawolnej i jesiennie smutnej… Niestety, myśl ludzka jest tak różnorodna jak sam człowiek. Jedna rzeźba nie jest w stanie oddać wszystkiego. To dobrze i źle, nie, raczej bardzo dobrze. Sztuka prawdopodobnie zanikłaby, gdyby pewnego razu można było od razu wszystko „wypowiedzieć…

W okno zaglądają zimne gwiazdy. Czy mógł je widzieć Szewcow — wówczas, w czasie lotu? Zresztą, wątpliwe, żeby patrzał przez iluminator, zajęty był czymś innym.

Słuchając Szewcowa nagle pomyślałem: co jest najważniejsze w odkryciu — sam moment odkrycia, czy poprzedzająca go wytężona praca? Być może, to właśnie miał na myśli staruszek?…

Szewcow szukał rozwiązania, tymczasem statek mknął i czarny pył wżerał się w jego poszycie. Mózg elektronowy obliczył, kiedy skończy się wszystko, i powiedział o tym człowiekowi. Powiedział beznamiętnym, obojętnym głosem. Szewcow, wspominając o tym, roześmiał się. Wyobraziłem sobie siebie na miejscu Szewcowa i doznałem takiego uczucia, jak przed skokiem z dużej wysokości: jednocześnie pociąga i odpycha. Rzecz polega nie tylko na umiejętnościach i doświadczeniu.* Najważniejsze — niewzruszona wiara w zwycięstwo. Wiara w zwycięstwo rozumu nad wszystkimi siłami przyrody. Przecież właśnie wtedy, siedząc na krześle i zastanawiając się spokojnie nad sposobami rozwiązania, Szewcow dokonał bohaterskiego czynu.

Trudno mi to będzie oddać. Antyczni rzeźbiarze najczęściej uwieczniali człowieka w chwili działania. Takie na przykład konne posągi kondotierów włoskich. Bohater naszych czasów — to myśl. I nam, rzeźbiarzom XXI wieku, wypadło mieć do czynienia głównie z człowiekiem myślącym. Człowiek ten nie nosi wspaniałego rynsztunku ani pięknie drapowanych szat. Jest ubrany w najzwyklejszą odzież, siedzi przy zwyczajnym stole lub przy tablicy sterowniczej — i myśli. Działanie, jeśli się można tak wyrazić, skoncentrowało się w mózgu człowieka. Właśnie tam toczą się niespotykane pojedynki, dokonują się nadzwyczajne bohaterskie czyny. A potem człowiek po prostu naciska guzik lub klawisz, przesuwa dźwignię lub coś notuje.

W Myślicielu Rodina najważniejsze to poza myślącego człowieka. Myśl w tym wypadku sprowadza się do działania, do ruchu obnażonego ciała. Bez porównania trudniej oddać samą myśl. Potrzebne tu jest jakieś niezwykle subtelne ujęcie.

Tak, byłoby lepiej, gdyby Szewcow wyszedł z dwoma atomowymi pistoletami na spotkanie tuzina okazałych ośmiornic…”

Kiedy na teleekranie znowu ukazał się Szewcow, Łański zapytał, czy mógł on widzieć gwiazdy. Szewcow nie odpowiedział. Kontynuował opowiadanie. Łański zaczął się już przyzwyczajać do tego, że odpowiedzi nie przychodzą natychmiast. Osobliwe uczucie, które powstało w nim na początku rozmowy, nie znikło. Ekran stał o trzy metry od krzesła, lecz Łański stale czuł, że Szewcow jest daleko, jak gwiazdy za oknem…

— Tak więc — kontynuował swą opowieść Szewcow — zmiętą kartkę zawierającą dane o czarnym pyle podniosłem i wygładziłem. Już wiedziałem: „uchwycić się” można było tylko tej właściwości, że cząstki czarnego pyłu są naładowane elektrycznością.— Lecz jak się „uchwycić”, tego nie wiedziałem. Trzeba było rozważać. Myśleć spokojnie, systematycznie. I pierwsze, na co się zdecydowałem — to usunąć teleskop. Umocowany był na zewnątrz statku i podczas moich długich rozmyślań czarny pył mógłby go zniszczyć doszczętnie… Udałem się do kabiny nawigacyjnej, włączyłem mechanizm demontażu teleskopu i tu… Rozumie pan, sprawa polegała na tym, że teleskop zainstalowany na „Szperaczu” nie był zwyczajnym, optycznym teleskopem, ale tak zwanym teleskopem podświetlnym, właściwie astrografem. Tessiem wie, co to znaczy, i wyjaśni to panu później. Astrograf automatycznie — w określonych odstępach czasu — wykonywał zdjęcia nieba, ściślej, tej jego części, w kierunku której podążał „Szperacz”. Proces wywoływania zdjęć następował automatycznie, powstawał w ten sposób album. I oto, przeglądając bez szczególnego zainteresowania ostatni album (myśli moje pochłaniał czarny pył), nagle zobaczyłem coś dziwnego… „Szperacz”, jak wiecie, leciał w kierunku Syriusza. I oto na zdjęciu zobaczyłem, że obok Syriusza znajduje się jakaś planeta. Gdyby „Szperacz” w tej chwili płonął, mimo to zainteresowałbym się planetą! Ustawiłem astrograf na poprzednim miejscu i…

Czy warto drobiazgowo opowiadać o tym, jak udało się otrzymać zdjęcia o dużym powiększeniu, jak w przybliżeniu została obliczona masa planety, jak analiza widmowa wykazała istnienie czystego tlenu w atmosferze tej planety… Zupełnie zapomniałem o czarnym pyle. Zapyta pan: — cóż nadzwyczajnego, jeszcze jedna planeta?… Zanim „Szperacz” wystartował w kierunku Syriusza, ludzie dotarli już na czternaście układów gwiezdnych, odkryli ogólnie biorąc osiemdziesiąt dziewięć planet. Na dwunastu planetach udało się stwierdzić istnienie życia. Na czterech z nich życie reprezentowały rośliny o stosunkowo wysoko rozwiniętej formie; na dwóch planetach, pokrytych licznymi morzami, istniały stworzenia ziemnowodne… I jakkolwiek istot rozumnych astronauci jeszcze nie spotkali, to odkrycie nowej planety samo przez się było zjawiskiem zwykłym. Prawdopodobnie i pan tak sądzi. Cóż, wypada coś niecoś wyjaśnić. I Sto lat temu, kiedy problem istnienia życia w innych systemach gwiezdnych roztrząsano tylko teoretycznie, członek Akademii Nauk Fiesienkow wysunął hipotezę, że planety w układzie gwiazd podwójnych są martwe. Dla powstania i rozwoju życia, twierdził Fiesienkow, trzeba, aby w ciągu długiego czasu warunki na planecie, na przykład — temperatura, promieniowanie — były na ogół stałe. A możliwe to jest tylko wówczas, kiedy orbita planety zbliżona jest do koła. Natomiast gwiazdy podwójne mają orbity skomplikowane: planety bądź zbliżają się ku gwiazdom, bądź zbyt się oddalają…

Pierwsze loty, wydawało się, potwierdziły hipotezę Fiesienkowa. Planety Alfa Centauri — podwójnej gwiazdy — były pozbawione życia. Martwe również były planety innych podwójnych układów — Sześćdziesiąta Pierwsza Łabędzaa, Krügera Sześćdziesiąt, Grumbridge’a Trzydzieści Cztery… Na każde dziesięć gwiazd na niebie osiem — były podwójne. Oznacza to, że prawdopodobieństwo życia na planetach innych światów zmniejsza się pięciokrotnie. Oczywiście, jeżeli Fiesienkow miał rację.

Syriusz, dokąd kierował się „Szperacz” — to także podwójna gwiazda. Lecz planeta Syriusza miała atmosferę przynajmniej o takim zagęszczeniu jak ziemska i w przybliżeniu o takim samym składzie. W każdym razie znalazłem tlen, azot, parę wodną i ślady dwutlenku węgla.

Teraz rozumiecie, dlaczego zapomniałem o czarnej kurzawie?…

Szewcow zamilkł, przez chwilę nasłuchiwał. Potem ciągnął dalej:

— Pyta pan, co widzi astronauta lecący na szybkości podświetlnej? Otóż niebo, które widzi, jest zupełnie niepodobne do tego, które przyzwyczailiśmy się widzieć na Ziemi lub przez iluminatory powolnych rakiet międzyplanetarnych. Gwiazdy wywołują wrażenie, że przesuwają się w tym kierunku, dokąd leci statek. Tessiem pokaże panu zdjęcia. Tak, niebo jest straszne… nie znam innego określenia. Właśnie — straszne. Nie otwierałem luków obserwacyjnych, za nic — o ile nie zachodziła potrzeba — nie opuściłbym statku. W tym wypadku taka potrzeba zaszła. Czarny pył zmusił mnie do włożenia skafandra i wyjścia. Mimo że nieraz oglądałem to niebo, wydało mi się wówczas szczególnie straszne…

Lecz nie opowiedziałem jeszcze, dlaczego musiałem wyjść ze statku. Było to tak…

Zdarzyło się to w trzy dni po tym, gdy Szewcow na zdjęciach astrografu odkrył nową planetę. Przedtem jeszcze Szewcow znalazł nowe metody walki z czarnym pyłem. Była ona całkiem zadowalająca — matematycznie bezsporna, konstrukcyjnie ciekawa, zupełnie pewna. Metoda miała tylko jeden poważny brak. Szewcow nie mógł się nią posłużyć. Na Ziemi przed odlotem zmontowano by potrzebne urządzenia. Teraz metoda ta miała znaczenie tylko teoretyczne. Trzeba było znaleźć jeszcze jakieś rozwiązanie możliwe do zrealizowania tu, na statku. Znaleźć albo… Właśnie, o tym „albo” Szewcow nie chciał myśleć.

Zgodnie z jakimiś niezrozumiałymi zasadami psychologicznymi myśl jego, wydawałoby się całkowicie pochłonięta czarnym pyłem, z nadzwyczajną jasnością i ostrością biegła również w innych kierunkach. W tym czasie łatwo rozwiązał kilka skomplikowanych zagadnień dotyczących projektu nowego statku międzyplanetarnego. W dalszym ciągu, posługując się astrografem, obserwował spostrzeżoną przez siebie planetę. Udało mu się odkryć jeszcze dwie planety. Atmosferę ich tworzyły metan i amoniak.

Pewnego dnia Szewcow zajęty był przy regulowaniu systemu chłodzenia w komorze maszyn. Nagle rozległ się przerywany dzwonek radiostacji. Dzwonek oznaczał, że stacja radiowa przyjęła i zanotowała jakiś komunikat. Jakiż to był komunikat? Od kogo? Skąd? Łączność z Ziemią dawno już była przerwana — potężne pola elektromagnetyczne oddzielały statek od Systemu Słonecznego. Na przedzie był Syriusz, którego dotąd nie osiągnął żaden statek międzyplanetarny. Jednakże stacja radiowa uparcie wzywała człowieka. Nie można było się mylić co do jej charakterystycznego przerywanego dzwonka…

— Nie wiem dlaczego — ciągnął Szewcow — ale od razu pomyślałem, że to stamtąd, z planety Syriusza. Myśl absurdalna, lecz właśnie ona pierwsza mi się nasunęła. A potem… Przepraszam za dygresję. Czasu mamy mało. Będę się streszczał. Wbiegłem więc po trapie, szarpnąłem rękojeść włącznika taśmy magnetofonowej tak, że w aparacie rozległ się trzask — i usłyszałem głos. Ludzki głos — po raz pierwszy od wielu miesięcy! Był to radiogram z „Aurory”, flagowego statku ekspedycji, która wyleciała w kierunku Procjona w trzy tygodnie po mnie.

Tessiem wie, co to znaczy — przesłać radiogram z jednego statku międzyplanetarnego na drugi. Najtrudniejsze to obliczenie kierunku. Fale radiowe biegną wąskim pasmem. Łatwo chybić. Co prawda „Aurora” była zaopatrzona w najnowszą aparaturę obliczeniową. Wyobrażam sobie jednak, ile musieli się napracować… Złożyli mi gratulacje z okazji urodzin, życzyli sukcesów i przekazali dane, ułatwiające odwrotne nadanie radiodepeszy. Życzenia spóźniły się o trzy dni, mimo że wysłano je przed dwoma miesiącami. Cóż, Tessiem potwierdzi, trzy dni w takich warunkach — błąd nic nie znaczący. Na „Aurorze” znajdowali się wysokokwalifikowani inżynierowie…

Jeszcze wiele razy włączałem taśmę magnetofonową. Jak opętany powtarzałem te słowa. Wykrzykiwałem je. Wykułem na pamięć długą kolumnę cyfr, zamykającą radiodepeszę. Te suche liczby brzmiały dla mnie niby pieszczotliwa muzyka, słyszałem ludzki głos, prawdziwy ludzki głos!

W bateriach „Szperacza” nagromadziło się sporo energii. Mogłem zawiadomić „Aurorę” o znalezionym przeze mnie rozwiązaniu, którego niestety nie mogłem sam wykorzystać. „Aurora” przekazałaby je na Ziemię i na inne statki. Przyznaję, w pierwszej chwili miałem chęć od razu, nie zwlekając ani minuty, wysłać radiodepeszę na „Aurorę”. Zszedłem jednak na dół, do kabiny ogólnej, jak najdalej od pokusy… Energia była jednym z niewielu środków, którymi dysponowałem w walce z korozją pyłową. Zużyć ją — to znaczy ponieść klęskę.

Zszedłem do kabiny ogólnej i powiedziałem sobie: „Trzeba myśleć o czarnym pyle”. Powiem otwarcie, nigdy jeszcze nie odczuwałem takiego chaosu. Coś podobnego do taśmy telegraficznej: kropka, kreska, kropka, kreska… Myśli o czarnym pyle przeplatały się ze wspomnieniami o radio — depeszy, te z rozmyślaniami o planecie w systemie Syriusza, by z kolei ustąpić przed rozważaniami ogólnymi, przypadkowymi, ubocznymi. A jednak właśnie wtedy znalazłem to drugie rozwiązanie.

Zaczęło się od tego, że przestałem interesować się elektrycznymi i magnetycznymi właściwościami czarnego pyłu. Tu za każdym razem sprawa utykała z braku niezbędnej aparatury… Zacząłem analizować inne właściwości pyłu. Trzeba wiedzieć, że czarny pył składa się z molekuł wody, amoniaku, metanu. W istocie są to drobinki lodu, zamarznięta ciecz, zamarznięte gazy. Innymi słowy — raczej grad niż pył.

Sądzi pan prawdopodobnie, że w takim razie łatwo jest ten pył roztopić. Na początku też tak myślałem. Przyszło mi na myśl rozgrzać zewnętrzną powierzchnię statku prądem o wysokiej częstotliwości. Trudność jednak polega na tym, że cząsteczki pyłu uszkadzają metal w momencie zetknięcia się. Potem nie są już groźne. Można je łatwo roztopić. Zresztą, roztapiają się one pod wpływem uderzenia… Lecz to już jest za późno. Uderzenie nastąpiło. Oto dlaczego musiałem zająć się elektrycznymi właściwościami pyłu.

Cóż, nie będę nadużywał pana cierpliwości. Znalazłem sposób topienia pyłu w odległości od statku. Czasem brak wyboru środków technicznych wychodzi na korzyść. W takich wypadkach przychodzi nagłe olśnienie: po raz pierwszy rzecz wydaje się niezwykle prosta. Tak było tym razem. Rozwiązanie, do którego doszedłem, również było bardzo proste. Mógłbym wyjaśnić to w kilku słowach. Warto jednak opowiedzieć dokładnie, jest to bowiem klucz do wszystkiego. Do tego również, że teleskop na „Szperaczu” nazywa się podświetlnym. I do tego, dlaczego powiedziałem, że niebo, oglądane przez astronautę, jest straszne.

Niech mi Tessiem wybaczy, że będzie się musiał przez chwilę ponudzić. Lecz panu przypomnę zasadę Dopplera. Otóż jeżeli ciało będzie się posuwać na spotkanie źródła drgań (lub jeśli źródło drgań będzie poruszać się w jego kierunku — to obojętne), wówczas częstotliwość przyjmowanych przez to ciało drgań zwiększa się. W wypadku oddalania się — częstotliwość zmniejsza się. Światło, jak wiadomo, to nic innego jak elektromagnetyczne drgania. Czerwone światło ma stosunkowo niewysoką częstotliwość drgań, zielone — większą, fioletowe — jeszcze większą. Jeżeli posuwać się będziemy na spotkanie czerwonego światła, to ono przy znacznej szybkości zacznie się wydawać zielonym, później fioletowym, potem go w ogóle nie zobaczymy, stanie się ultrafioletowym. Rzecz jasna, że aby to nastąpiło — potrzebne są ogromne szybkości. To znaczy szybkości pod—świetlne, takie, z jakimi poruszają się nasze statki.

Rozumiecie teraz, że zwyczajny, optyczny teleskop obliczony na światło widoczne nie nadaje się w takich warunkach. Światło gwiazd znajdujących się przed statkiem jest odbierane jako światło ultrafioletowe. Toteż teleskopy zainstalowane na statkach są dostosowane do fotografowania w promieniach ultrafioletowych.

Domyśla się pan, że gwiazdy znajdujące się za burtą lecącego z podświetlną szybkością statku również nie są widoczne. Na początku widać zwyczajne gwiaździste niebo. Lecz szybkość zwiększa się. Gwiazdy, w kierunku których leci statek, stają się błękitne, potem fioletowe i w końcu gasną. Przed statkiem tworzy się czarna plama i w miarę zwiększania się szybkości rośnie, rozrasta się przesłaniając gwiazdy… To samo dzieje się z tyłu statku. Gwiazdy z żółtych stają się pomarańczowe, potem czerwone, wreszcie bledną i gasną… Tutaj też powstaje złowieszcza czarna plama…

„Szperacz” miał dwa potężne radiolokatory. Gdyby statek nie poruszał się, ich promieniowanie nie uczyniłoby najmniejszej szkody czarnemu pyłowi. Lecz „Szperacz” leciał na szybkości podświetlnej. Powodowało to, że promienie lokatora zmniejszyły swoją długość, mówiąc po prostu, zamieniały się w promienie cieplne…

Wszyscy byli bardzo zmęczeni — Szewcow, Tessiem, Łański. Nikt nie spał tej nocy.

— Radiolokatory miały wielką moc — kontynuował Szewcow. — Bardzo wielką. Anteny należało skierować do przodu i tak dobrać początkową częstotliwość promieniowania, by szybkość statku przetworzyła ją w częstotliwość odpowiadającą promieniom cieplnym. Część obliczeń — niezbyt skomplikowanych — dokonałem w pamięci, część — za pomocą mózgu elektronowego. Ten z całą sumiennością wyskrzypiał swoje wiadomości o częstotliwości impulsów, o kącie rozrzutu i o wielu innych rzeczach. Teraz pozostało mi włożyć skafander, wyjść i usunąć niepotrzebne już lampy. Sięgały one poza oczyszczoną przez promienie przestrzeń.

Włączyłem oba radiolokatory, potem zszedłem na dół do komory śluzowej, włożyłem skafander i wyszedłem na zewnątrz…

W skafandrze cicho szumiały iniektory. Tłoczyły powietrze do naboju pochłaniającego dwutlenek węgla. Przez przezroczystą osłonę hełmu Szewcow spoglądał na niebo. Przed „Szperaczem” widniała olbrzymia czarna plama. Podobna była do nie kończącego się tunelu. W taki tunel można wejść, lecz nie można już wyjść, ponieważ na przedzie będzie zawsze ciemność, bez przebłysku światła, bez życia… Poza czernią świeciły fioletowe gwiazdy — spokojne, wyblakłe. W dalszej odległości od czerni gwiazdy miały już zwykłą żółtą, błękitną barwę. Był to skrawek zwykłego nieba, obramowanego z dwóch stron przez czarne plamy. Z dwóch — ponieważ z tyłu „Szperacza” również rozciągała się czerń. Okalały ją krwawoczerwone gwiazdy, co dawało jeszcze bardziej ponury, odstręczający obraz… Plamy czerni wyglądały koszmarnie. Nieprzeniknione, mrożące krew, jak gdyby nasuwały się na statek, napierały na niego z dwóch stron, groziły zgnieceniem…

Niekiedy na plamach czerni pojawiały się dziwne, migocące ogniki, podobne do wybuchów dalekiej zorzy polarnej. Były to te drgania elektromagnetyczne, których nie można dojrzeć, kiedy statek nie leci z szybkością podświetlną. Ruch statku zmieniał częstotliwość tych drgań czyniąc je niewidzialnymi. Oplątywały one plamy czerni bladymi, iluzorycznymi nićmi i szybko znikały, czyniąc mrok jeszcze bardziej nieprzeniknionym.

Szewcow pomyślał, że świat, jakim go widzimy, zależy od prędkości. Wystarczy zmienić prędkość — i wygląd świata się zmieni.

„Co nas zmusza lecieć wciąż dalej i dalej w Kosmos? — myślał Szewcow. — Potrzeba? Nie. Na Ziemi jest teraz wszystko, a my pędzimy w czarny bezkres. Pragnienie wiedzy? Nie. W każdym razie nie tylko głód wiedzy…”

Lampy zostały usunięte. Należało przejść do komory śluzowej, zdjąć skafander, lecz Szewcow stał przy mostku..Szperacza”. Pierwszy raz złowrogie niebo nie przerażało go…

Winda, poskrzypując, sunęła do góry.

— Wie pan — odezwał się Tessiem — przypomniałem sobie kilka strofek z pewnej ballady Kiplinga. Poeci niekiedy nawet nie domyślają się, jak wiele mają słuszności. Proszę posłuchać:

I Tomlinson popatrzył wzwyż,
I dostrzegł poprzez noc
Męczeńską gwiazdę, której krew
Wypiła Piekła moc.
I Tomlinson popatrzał w dół,
I dostrzegł mleczny blask
Męczeńskiej gwiazdy, co na dnie
Czeluści Piekła gasł.

Łański milczał. Nie chciało mu się mówić.

Po powrocie do swego pokoju, zapisał w pamiętniku:

„Kiedyś ludzie wyruszyli na ocean w łupinkach, wyruszyli na spotkanie falom, wiatrom, sztormom — i zwyciężali. A potem przyszła nasza kolej. I my wyruszyliśmy na swoich statkach w Świat Gwiazd. I chociaż te statki są niby ziarnka piasku w porównaniu z bezkresem wszechświata, idziemy na spotkanie niebezpieczeństwom, straszniejszym od wszystkich sztormów, idziemy i zwyciężamy. I ci, którzy przyjdą po nas, również wyruszą swymi statkami na spotkanie jeszcze nie znanych, ogromnych niebezpieczeństw.

Los człowieka może być różny, lecz los ludzkości jest jeden — kroczyć naprzód i zwyciężać”.

Część druga

Na obcej planecie

Bóstwem nazwać można albo cudem

Tylko to, co człowiek zdobył trudem,

To, co go prostuje, uczłowiecza,

W jasną myśl przetwarza marzeń mglistość,

Z prehistorii, z mroków średniowiecza

W komunizmu wiedzie rzeczywistość…

I. Sielwinski

Aby stworzyć dzieło sztuki, nie wystarczy mieć talent, warunki, czas. Podobnie jak wodór i tlen pozostają obojętną mieszaniną gazów do czasu, aż przebiegnie przez nie iskra elektryczna, tak w duszy artysty również musi błysnąć płomień wzniecony przez jakieś wydarzenie. Tylko wówczas z mieszaniny najróżniejszych czynników może powstać coś, co zmusi do schwycenia za pędzel, dłuto czy pióro…

Na szczycie wieży Stacji Łączności Międzyplanetarnej mieściła się okrągła, szklana sala. Rankiem Łański, który przybył tu windą, zobaczył przez wygięte, przezroczyste płyty podłogi oświetlone słońcem chmury — nieruchome, zastygłe, podobne do bezkresnej lodowej pustyni. Gdzieś pod chmurami była Ziemia… Z zewnętrznej strony salę opasywały anteny: jedne — łączności międzyplanetarnej, wyciągnięte, skręcone w czwórnasób przypominały macki fantastycznych zwierząt; inne — księżycowe w kształcie kratownic poszerzały się z wolna; jeszcze inne — anteny zwiadu meteorytowego, zwinne ani przez chwilę nie pozostawały w spokoju…

Każda antena posiadała własne, zupełnie niezależne drogi, lecz wszystkie jak gdyby szukały na niebie tego samego…

Masywny, stalowy maszt przebijał na wylot salę i wyrastał wysoko do góry, wznosząc ku niebu sztandar Zjednoczonej Ludzkości. Stąd sztandar wydawał się bardzo mały — dygocący na wietrze skrawek czerwonego płomienia.

Wszystko tu przeniknięte jest światłem, jasne i czyste.

Myśl Łańskiego uleciała w wolne przestworza, unosząc się bądź do góry, ku niebu, bądź gwałtownie spadając w dół lub zamierając w locie na długo jak ptak szybujący nad ziemią.

Nagle za jego plecami, przy wejściu do windy, rozległ się czyjś spokojny głos:

— Uwaga…

Łański odwrócił się.

Był to niewielki głośnik. Okrągłe pudełko cicho szumiało. Znów ten sam głos powtórzył słowo „uwaga” jeszcze w pięciu językach.

Łański podszedł bliżej.

— Włączają się wszystkie radiostacje Ziemi — spokojnie ogłaszał spiker. — Nadajemy komunikat nadzwyczajny.

Łański nigdy nie wierzył w przeczucia. Lecz tym razem był przekonany — i to najzupełniej — że komunikat ten odegra szczególną rolę w jego życiu.

Spiker długo — w sześciu językach — powtarzał:

— Uwaga! Włączają się wszystkie radiostacje Ziemi. Nadajemy komunikat nadzwyczajny.

Łański stopniowo przestawał zwracać uwagę na to, co się dookoła działo — na chmury pod stopami i na będące w nieustannym ruchu anteny, i na sztandar powiewający wysoko w górze. Pozostała tylko czarna tarcza głośnika, powtarzająca bezustannie:

— Uwaga! Włączają się wszystkie radiostacje Ziemi. Nadajemy komunikat nadzwyczajny…

I Łański usłyszał ten komunikat. W pustej sali na szczycie wieży uroczyście i smutno rozlegał się miarowy głos spikera:

— Wczoraj służba Łączności Międzyplanetarnej odebrała radiogram o katastrofie statku „Wulkan”, który wyleciał w pierwszą ekspedycję badawczą do gwiazdy Wolf Czterysta Dwadzieścia Cztery. Niespodziewana radioaktywność, na którą natknął się statek, wywołała naturalną reakcję łańcuchową w generatorach jądrowych. Kapitan „Wulkanu” przekazał na Ziemię wiadomość o tym promieniowaniu i — w imieniu załogi — ostatnie pożegnanie. Na „Wulkanie” zginęli astronauci: Knut Gerdner, Sejroku Noma, Anatol Jugow, Ryszard Rouz.

Na całej Ziemi ogłasza się minutę milczenia. A kiedy komunikat ten dotrze do stacji na Merkurym, Wenus i Marsie, do statków międzyplanetarnych, wszędzie, gdzie będą się znajdować, niech i tam będzie ogłoszona minuta milczenia…

Zagrały kuranty. Łański zobaczył, jak jasnoczerwony sztandar Zjednoczonej Ludzkości wolno opuszcza się. Zamarły skierowane ku niebu anteny.

Trwała minuta milczenia.

Bywają w życiu człowieka takie chwile, kiedy składa przysięgę przed samym sobą. I choć tych przysiąg nikt nie słyszy — są one bardziej trwałe. Właśnie podczas tej minuty milczenia, przy opuszczonej do połowy masztu fladze, Łański przejął z rąk staruszka, swego nauczyciela i przyjaciela, skrzynkę z narzędziami. Nie wypowiedział ani słowa, myślał o astronautach, którzy zginęli, lecz kiedy upłynęła minuta milczenia i z głośników popłynęły dźwięki mozartowskiego „Requiem”, nagle zrozumiał, co znaczą instrumenty przekazane przez mistrza!

W tej chwili poprzysiągł, że odtąd wszystkie swoje pomysły i siły odda sprawie, dla której starzec przysłał go tutaj.

Nie wyrzekł ani jednego słowa, czuł jednak, wiedział, wierzył, że tak się stanie.

W windzie Łański spojrzał na zegarek i pomyślał: „Komunikat został już odebrany na» Oceanie«. Teraz i tam czczą poległych chwilą milczenia”.

W południe Tessiem i Łański siedzieli w sali telewizyjnej. Srebrzysty ekran połyskiwał zimnym płomieniem. Znowu ujrzeli kabinę radiową „Oceanu”. Szewcow przywitał się z Łańskim i jak zwykle rzucił: „Witaj, Tessiem!”

Szewcow był w fatalnym nastroju. Opowiadał apatycznie, niechętnie, chaotycznie. Minuta milczenia minęła, lecz on nie mógł nie myśleć o „Wulkanie”.

— Nie pamiętam — rozpoczął Szewcow — czy mówiłem, że w systemie Syriusza były jeszcze dwie planety. Masa ich była duża, atmosfera składała się z amoniaku i metanu. Słowem, podobne były do naszego Jowisza. Astrograf ujawnił je później aniżeli pierwszą planetę, ponieważ kryły się one.w promieniach Syriusza. Nie, zacznę inaczej. W ten sposób wiele rzeczy nie zrozumiecie. Wyjaśnię to w inny sposób. Czarna kurzawa została pokonana, lecz ja z każdym dniem czułem się coraz gorzej. Byłem chory. Samotność i stałe naprężenie nerwowe nadwerężyły moje siły. Męczyła bezsenność, dokuczały częste bóle głowy…

Pewnego razu — po raz pierwszy w ciągu wyprawy — włączyłem automatyczny diagnozograf. Długo mnie osłuchiwał, prześwietlał, wreszcie przekazał wyniki mózgowi elektronowemu. Maszyna wyskrzeczała swoim wstrętnym głosem: „Nerwowe wyczerpanie. Konieczny długotrwały wypoczynek. Zmiana warunków”. Przeklęty mózg znęcał się nade mną: „Zmiana warunków”.

Lot trwał. „Szperacz” mknął przez czarny pył. Radiolokatory oczyszczały drogę. Bez przerwy pracowała automatyczna aparatura, badająca skład i gęstość pyłu. Przygotowywałem się do hamowania. Należało stopniowo zmniejszać pęd „Szperacza”, zawrócić i nabierając szybkości, ruszyć ku Ziemi.

Lecz stało się inaczej. Pewnego razu zadzwoniła radiostacja. Wszedłem do kabiny nawigacyjnej, włączyłem magnetofon i usłyszałem sygnały SOS. Trzy kropki, trzy kreski, trzy kropki. Potem współrzędną statku i liczbę, umownie oznaczającą, że na statku nastąpił wybuch akceleratora jonowego.

Nieznany statek leciał w kierunku Syriusza. Wydawało się to nieprawdopodobne. Czarny pył zagradzał drogę statkom lecącym z Ziemi ku Syriuszowi. „Szperacz” pierwszy przerwał zasłonę czarnego pyłu. Nie istniał, nie mógł istnieć statek w tym rejonie wszechświata przed „Szperaczem”.

Spodziewałem się, że stacja radiowa wyłapie jakieś inne sygnały. Przynajmniej nazwę statku. To od razu wyjaśniłoby wszystko. Jednakże samozapisujący aparat stacji radiowej wciąż nadawał tylko sygnały SOS. Tak minęło kilka godzin. Przemyślałem dziesiątki wariantów — żaden z nich nie dawał zadowalającej odpowiedzi.

W końcu, kiedy straciłem nadzieję, że cokolwiek się dowiem, znalazłem rozwiązanie. Przyszło ono, gdy przeglądałem rejestry starych statków. Wśród statków, które kiedyś wyleciały z Ziemi, był jeden, zaginiony bez wieści — nazywał się „Argonauta”. Statek ten opuścił Ziemię przed sześćdziesięcioma czterema laty. Po kilku latach nastąpiła katastrofa: jak przypuszczano, eksplodował akcelerator.

W ciągu sześćdziesięciu lat statek (lub to, co z niego po wybuchu zostało) opisując olbrzymi łuk mógł obejść bokiem czarny pył, wyjść ku Syriuszowi i teraz — kontynuując krążenie — lecieć w kierunku Ziemi.

A więc na spotkanie „Szperacza” przypuszczalnie leciał zaginiony statek. Jego automat awaryjny wysyłał w Kosmos sygnały SOS. Automat taki może funkcjonować nawet sto lat. Przy tym sam określa współrzędne…

Zapewne powiecie, że należałoby wykorzystać radiolokatory, łączność radiową. Czy nie tak? Kiedyś nawet czytałem o spotkaniu dwóch statków, które porozumiewały się przy pomocy radiolokatorów. Bzdura! „Szperacz” leciał z szybkością podświetlną, co znaczy, że prawie nie pozostawał w tyle za wysłanymi promieniami stacji radiowej. Aby schwytać więc odpowiedź — gdyby mi odpowiedziano — po prostu nie zdążyłbym zahamować. Tu działa prosty, lecz nieubłagany rachunek. Szybkość „Szperacza” zbliżała się do szybkości świetlnej. Dla uproszczenia przyjmijmy, że równa się ona trzystu tysiącom kilometrów na sekundę. W wypadku niebezpieczeństwa — przy dziesięciokrotnym przeciążeniu — mógłbym zmniejszyć tę szybkość o sto metrów na każdą sekundę. Znaczy to, że aby się zatrzymać, „Szperacz” zużyłby trzy miliony sekund, czyli około trzydziestu pięciu dni.

Powie pan — trzydzieści pięć dni, to znów nie tak wiele. Właściwie to nie trzydzieści pięć, a więcej. Trzeba zahamować, potem zawrócić statek w przeciwnym kierunku i dogonić „Argonautę”. Poza tym dziesięciokrotne przeciążenie można wytrzymać pod warunkiem stosowania aparatów elektrosnu i sztucznego oddychania. Gdyby w tym czasie nastąpiła nawet zupełnie błaha awaria, jej następstwa mogłyby się okazać katastrofalne.

I wszystko po to, by zobaczyć stary, pogruchotany przez wybuch statek. Statek — wrak. Wrak, choć cudem ocalały automat wciąż nadawał sygnały SOS.

Nie, o ucieczce nawet nie pomyślałem. Wiedziałem: trzeba hamować. Sygnały SOS — okoliczność, przed którą ustępuje nawet zdrowy rozsądek. Na darmo, po trzykroć na darmo, z całą pewnością — lecz astronauta zawsze pośpieszy na wezwanie SOS.

Dwie godziny przesiedziałem w maszynowni. Potem wszedłem na górę i wiecie, dziwna rzecz: sprzykrzyło mi się wszystko, wszystko na tym statku obrzydło, tysiące, miliony razy widziałem jedno i to samo — i oto teraz żal mi było z tym się rozstawać… Praca, książki, muzyka, rozmyślania — wszystko to miał wykreślić wielotygodniowy sen.

Długo chodziłem po sali ogólnej. Patrzyłem na portret. Myślałem, że „Szperacz” powróci na Ziemię za siedemnaście „ziemskich” lat. Kiedyż i jak zdołamy przełamać to rozdwojenie czasu? Istnieje tylko jedna droga — szybkość. Gdy „Szperacz” leciał ku Syriuszowi, na Ziemi minęło ponad osiem lat. A na statku — dwa lata. Czas skurczył się czterokrotnie. A gdyby „Szperacz” doleciał do Syriusza — za godzinę, dziesięć minut lub za sekundę? Niech czas kurczy się wówczas nie czterokrotnie, lecz miliony, miliardy razy. Wszystko jedno — rozpiętość będzie znikoma — godzina, dziesięć minut, sekunda…

Wierzę, że ludzie będą latać z taką szybkością. Nie na takich statkach: tu trzeba czegoś zupełnie innego.

Zaraz włączę aparaty elektrosnu i „Szperacz” będzie leciał kierowany wyłącznie przez automaty. A jeżeli stanie się coś, automat awaryjny też będzie przesyłał sygnały SOS. Ktoś je prawdopodobnie usłyszy — podobnie jak ja usłyszałem sygnały „Argonauty”. Przyjdą tu ludzie, znajdą mój projekt. Już teraz jest w nim wiele przestarzałego. A wówczas…

Napisałem więc na ostatniej karcie projektu: „Ludzie! Lataliśmy na atomowo — jonowych rakietach. Był to ciężki okres w podróżach międzyplanetarnych, ponieważ czas rozdwajał się, człowiek zaś nie powinien odchodzić od swojej epoki. W imieniu tych, którzy latali przede mną, w imieniu poległej ekipy» Argonauty«, w imieniu własnym mówię wam: trzeba latać z szybkością większą niż szybkość światła. Nie udało się nam przełamać tej fatalnej bariery. Więc wy ją przełamcie”.

Tak napisałem. A myślałem o czym innym: „Wrócę na Ziemię i nie będę latać. Dość”.

Odniosłem projekty do kabiny i włożyłem — wraz z dziennikiem okrętowym — do metalowej puszki.

A potem zaczęło się piekło. Przeciążenie awaryjne o diabelskiej mocy czułem, pogrążony we śnie, jako duszący, niekończący się koszmar. Strach i ból, obezwładniająca niemoc, która powoli — jak gangrena — ogarniała ciało… Po upływie każdych pięciu dni przyrządy zatrzymywały silniki i aparaty elektrosnu budziły mnie. Potem wszystko zaczynało się od nowa. To tak jak w wirze wodnym: kręci się, bije, niesie gdzieś, na chwilę zelżeje — łykniesz powietrza i — znowu otchłań, znowu mrok.

Cały ten czas automaty kierowały „Szperaczem”. Jak już mówiłem, radiostacja przyjmowała z „Argonauty” nie tylko sygnały o katastrofie, ale i dane o współrzędnych. Po zmianie kierunku przybory śledziły lot statku. Tak, ale pogoń to ulubione zajęcie automatów astronautycznych. Tak, tak, nie przejęzyczyłem się. Powiedziałbym nawet: mają we krwi pasję do pogoni, ponieważ przodkowie ich kierowali niegdyś samosterującymi pociskami rakietowymi. Kiedy — raz na pięć dni włączałem mózg elektronowy, ten wyraźnie i nawet z pewną dozą zaciętości komunikował:

— Pościg trwa nadal… Odległość do celu…

Zresztą, mózg chyba mówił swym zwykłym, beznamiętnym głosem. Po pięciu dniach przeciążenia awaryjnego niejedno może się przywidzieć.

Przeciążenie… Gdybyśmy latali nawet z szybkościami ponadświetlnymi, to i wówczas przeciążenie nie pozwoliłoby uniknąć rozdwojenia czasu. Nawet przy trzykrotnym przeciążeniu trzeba prawie czterech miesięcy, aby osiągnąć szybkość światła. A w tym czasie na Ziemi upłyną lata…

Lecz odbiegłem od tematu. I tak oto nadszedł dzień, kiedy mózg oznajmił:

— Do celu trzy kilometry.

„Szperacz” leciał z niewielkim przyśpieszeniem i ciśnienia prawie się nie odczuwało. Bardzo to dziwne, kiedy po wielu tygodniach potwornego przeciążenia siła ciężkości nagle zanika. Niby sen na jawie: chcesz wykonać jedno, a skutek jest zupełnie inny. Aby dostać się do tablicy sterowniczej, trzeba było długo obliczać każdy ruch. Wywoływało to niekiedy śmiech, najprawdziwszy śmiech…

Ze zgrzytem uniosła się metalowa tarcza iluminatora. Promienie reflektorów przeszyły ciemności i spoczęły na „Argonaucie”.

Szewcow opowiadał beznamiętnym, równym głosem. Łański wiedział jednak, że temat nie jest mu obojętny. Po prostu była to opowieść o gwiazdach — o bezkresnych gwiezdnych szlakach, o losach zaginionych na tych szlakach statków, o międzygwiezdnym czasie na każdym statku odmierzanym inaczej. Dlatego głos Szewcowa stał się twardy i jasny. Taki, jakim powinien przemawiać człowiek zdolny mknąć po gwiaździstych szlakach, zmieniać los statków, pokonywać czas.

— Oczywiście, nie omyliłem się — ciągnął Szewcow. — „Argonauta” był martwy. Zginął wskutek eksplozji jonowego akceleratora. W dziale motorów ziały olbrzymie szpary. Wybuch zniszczył poszycie skrzydeł, poskręcał je, porozdzierał… Stery były pomięte jak kartki papieru. Anteny radiolokatorów nadłamane…

Wydawało się, że ze stron książki spłynął starożytny żaglowiec. W kadłubie pluszcze woda, zrąbane maszty, zerwany ster. Wiatr ze skrzypieniem obraca koło sterowe, którego juz nigdy nie dotknie ręka ludzka. Odgłos ten odstrasza ptactwo. Milczący statek, unoszony prądem, płynie przez noc i niepogodę. A może skrzypienie koła sterowego — to głos statku? „Statki umierają jak ludzie — mówi on. — Niekiedy zupełnie młodo, niekiedy spokojnie ze starości, w cichej osłoniętej przystani. Lecz gdyby statki mogły wybierać, kończyłyby swój żywot podobnie jak ja — w samotnej walce I ze sztormem…”

„Szperacz” wolno zbliżał się do „Argonauty”. Pokładowe I reflektory z bliska oświetlały wrak statku. Zimne światło rozlało się po szarym kadłubie „Argonauty”, zaiskrzyło się na poszarpanych brzegach szczelin, uderzyło o czarne, na wieki zamarłe iluminatory.

„Szperacz” nie posiadał flagi, więc salutować wymarły statek mogłem tylko światłem. Podszedłem do tablicy i nacisnąłem guzik. Reflektory zgasły. W ciemnym kręgu iluminatora błyskało słabo mrugające światło: trzy kropki, trzy kreski, trzy kropki…

Nie pamiętam, jak znalazłem się przy iluminatorze.

Na niebie, przesłaniając gwiazdy, wisiał ogromny kadłub „Argonauty”. Nikłe światełko zapalało się i gasło: trzy kropki, trzy kreski, trzy kropki… W oślepiającym blasku reflektorów słaby sygnał świetlny był prawie niewidoczny, teraz jednak był on całkiem wyraźny: trzy kropki, trzy kreski, trzy kropki…

Znałem konstrukcję statku. Wewnątrz nie było żadnych automatów zdolnych nadawać sygnały świetlne.

Na statku byli ludzie.

Od tej chwili czas ruszył z szybkością potoku, który przerwał tamę. I podobnie jak człowiek, którego ujarzmiły burzliwe wody potoku, zapamiętałem — do najdrobniejszych i zbędnych szczegółów — niektóre fakty, inne zaś umknęły. Przez pierwsze chwile działałem machinalnie; bywają takie stany, kiedy myśli człowieka są czymś całkowicie pochłonięte, a on sam gdzieś idzie, coś robi… Włączyłem magnetyczne efektory, które podciągnęły statek ku „Argonaucie”. Zszedłem do kabiny śluzowej, nałożyłem skafander. Myślałem wciąż o jednym: w jaki sposób mogli ocaleć ludzie na statku, który uległ katastrofie przed około sześćdziesięciu laty?

Szewcow uśmiechnął się, w jego oczach — po raz pierwszy tego dnia — zalśniły iskierki.

— Z góry powzięty sąd — powiedział i rozłożył ręce, jak gdyby tłumaczył się. — Dla badacza nie ma nic niebezpieczniejszego. Elementarna zasada, o której doskonale pamiętamy, gdy idzie o czyjś z góry urobiony pogląd… Tak, omyliłem się. Zdecydowałem, że statek ten jest „Argonautą”, i wmówiłem to w siebie. Nawet przy spotkaniu, dostrzegając coś nieznajomego w zarysach statku, przypisałem to skutkom eksplozji.

— Obcy statek? — półgłosem zapytał Łański.

Tessiem przecząco pokręcił głową.

— Wejściowy luk okazał się w innym miejscu, niż przypuszczałem — ciągnął Szewcow. — Lecz była to tylko jedna z niespodzianek. Kiedy wreszcie odszukałem luk, jego pokrywa uniosła się sama. Zszedłem do komory śluzowej, luk zatrzasnął się, zapaliło się światło. I wówczas dał się słyszeć bardzo spokojny, miękki głos: „Witamy. Proszę przejść do kabiny nawigacyjnej”. Nic nie rozumiałem. Nic! Ta część statku stosunkowo niewiele ucierpiała od wybuchu. Stwierdziłem, że urządzenia są w doskonałym stanie, że nie mogły istnieć nie tylko przed pięćdziesięciu czy sześćdziesięciu laty, lecz nawet w dniu mojego odlotu z Ziemi. Co więcej, przechodząc wzdłuż wąskiego korytarza, znalazłem kilka przyrządów, które kiedyś sam projektowałem. Z wielu powodów nie udało mi się wprowadzić ich do produkcji. W dniu mojego odlotu nie istniały na Ziemi takie przyrządy!

Trap wiodący do kabiny sterowniczej był złamany. Lecz w dwóch skokach — siły ciężkości prawie się nie odczuwało — znalazłem się przy drzwiach. Szarpnąłem je i dosłownie wleciałem do kabiny. Była pusta. Ludzi na statku nie było.

Może się wydać dziwne, ale teraz nie byłem zbytnio zaskoczony. Zdumiałem się natomiast widząc doskonałe wyposażenie kabiny. „Witajcie” — rozległ się za moimi plecami spokojny głos. Odwróciłem się. Przy drzwiach stał mózg elektronowy. Niewielki, bez sygnałów kontrolnych, zupełnie niepodobny do olbrzymiej szarej szafy na „Szperaczu”.

A więc statkiem kierowała maszyna. Po upływie dziesięciu minut wiedziałem wszystko. Mózg odpowiadał szybko i dokładnie.

„Odkrywca” (tak się nazywał ten statek) wyleciał z Ziemi później niż „Szperacz”. Właśnie dlatego jego aparatura była bardziej udoskonalona. Zapyta pan, w jaki sposób mógł on prześcignąć „Szperacza”, przecież oba statki mknęły z jednakową szybkością. Otóż początkowa prędkość „Szperacza” była mniejsza i statek na osiągnięcie dużej prędkości tracił wiele czasu. Człowiek nie wytrzymuje długotrwałego działania dużych przeciążeń. „Odkrywca” zaś startował z ogromnym przyśpieszeniem. Maksymalna szybkość obu statków była prawie jednakowa, lecz średnia szybkość „Odkrywcy” przewyższała średnią szybkość „Szperacza”. „Odkrywca” ominął bokiem czarną kurzawę, odwiedził jedną z planet w systemie Syriusza i powracał na Ziemię. Eksplozja akceleratora przerwała lot. Mózg elektronowy kierujący statkiem podjął jedynie słuszne rozwiązanie: czekać spotkania ze „Szperaczem”, który leciał w te rejony.

Wszystko więc okazało się proste. Mimo to doznałem wstrząsu. Znalazłem się na statku, który przyszedł z przyszłości. Dla nas, astronautów, czas zatrzymuje się po utracie łączności z Ziemią. Zachowujemy w pamięci Ziemię taką, jaka była w dzień odlotu. A tymczasem czas na Ziemi biegnie z ogromną szybkością…

Pojedynek z Kosmosem jest trudny. Statek przez lata zawieszony jest w czarnej otchłani. Jej ogrom przygniata człowieka. Dzień za dniem, miesiąc za miesiącem, rok za rokiem… I oto tu, na pokładzie „Odkrywcy”, uświadomiłem sobie nagle, że czas nie zatrzymał się, że za tym bezdennym, przepastnym, czarnym niebem istnieje Ziemia, nasza Ziemia, moja Ziemia — i ludzie na niej coraz śmielej rzucają wyzwanie niebiosom.

„Odkrywca”, jak już mówiłem, gościł na jednej z planet w systemie Syriusza. Na tej właśnie planecie, którą uprzednio odkryłem. Mózg elektronowy, sumujący zapisy aparatów, poinformował, że atmosfera planety nadaje się do oddychania. Przekazał on dokładne informacje o temperaturze, radiacji, ciśnieniu atmosferycznym, szybkości wiatru, strukturze gleby… Wszystko to musiałem przekazać na Ziemię, ponieważ „Odkrywca” nie mógł już kontynuować podróży.

I tu… jest jeden taki szczegół, o którym powinienem opowiedzieć dokładniej. Przy lądowaniu na planetę czynne były automatyczne aparaty filmowe. Postanowiłem przejrzeć zdjęcia. Na stereoekranie widać było, jak „Odkrywca” ląduje na obszernym, piaszczystym pustkowiu. Przez długi czas na ekranie nic się prawie nie działo. Widziałem jedynie, jak jaskrawa tarcza Syriusza unosi się do góry i cień statku szybko się skraca. Niekiedy na ekranie ukazywały się maleńkie czerwone ogniki. Wpatrywałem się do bólu w oczach, lecz nawet przy maksymalnym powiększeniu stereoprojektora nie udało się nic ponad to zauważyć. Czerwone ogniki poruszały się — to było życie… Wtem na ekranie ukazała się sylwetka człowieka. Trwało to jakiś ułamek sekundy. Tam gdzie poruszały się czerwone ogniki, zarysowała się bezbarwna, mglista, ledwo widoczna sylwetka człowieka. Powstała z niczego — i natychmiast znikła… Jednak nie mogło to być złudzenie. Trzykrotnie włączałem stereoprojektor — i trzykrotnie na ekranie pojawiała się dziwna sylwetka.

Szewcow długo milczał w skupieniu, jak gdyby starał się coś przypomnieć.

— Jak się domyślacie — odezwał się wreszcie — nie mogłem wrócić na Ziemię, zanim nie odwiedziłem planety. Ludzka postać… Nie, tego nie można było pozostawić bez wyjaśnienia. Jednakże decyzja, by lecieć ku obcej planecie, nie przyszła mi łatwo. Wiedziałem, że polecę. Wiedziałem, że inaczej nie można. Lecz jakiś wewnętrzny głos uparcie twierdził: „Na ciebie czeka Ziemia — i czas na niej coraz bardziej i bardziej wyprzedza twój czas na statku…”

Zabrałem z „Odkrywcy” wszelkie zapiski, wyłączyłem automat awaryjny i wróciłem na „Szperacza”. Smutno mi było. Zdawało mi się, że pozostawiam tu, w odwiecznej, czarnej ciszy cząstkę rodzinnej Ziemi… Długo stałem przy iluminatorze i patrzyłem, jak „Odkrywca” stopniowo znikał w ciemnościach. Myślałem o losie takich statków. A więc „Odkrywca” zakreśla gigantyczne koło, inne znów statki I mogą poruszać się po prostej. Nie zużywają energii. Ich załogi nie liczą lat życia. Miną tysiące, miliony lat, a statki podporządkowane ostatniej woli swych dowódców czy przyrządów, będą mknęły wciąż naprzód i naprzód.

Zaginione statki… Każdy z nich walczył, jak mógł. Lecz to już jest poza nimi, a teraz nie są im straszne żadne niebezpieczeństwa. Nie powstrzyma ich czarny pył — mają zbyt małą szybkość. Meteoryty, promienie, pola magnetyczne — nic już niestraszne ich załogom. Suną przez czarne otchłanie Kosmosu i nikt nie może przewidzieć, gdzie i kiedy się skończy ich rejs. Możliwe, że w ich kabinach czynne są jeszcze ocalałe przyrządy, wykrywające tajniki wszechświata. Kto pozna te tajemnice? Możliwe, że anteny ich chwytają jeszcze dalekie głosy ludzi. Lecz kto odpowie ludziom? Milczące, z wygaszonymi światłami, lecą statki według kursu wytyczonego przez los…

— Dziś, wspominając ten lot — kontynuował Szewcow — myślę, że w zasadzie wszystko odbywa się prawidłowo. Poleciałem, by zbadać czarny pył i walczyć z nim. Innych zadań nie miałem. A kiedy udało mi się rozprawić z korozją pyłową, należało zawrócić na Ziemię. Lecz oto przede mną odsłonił się rąbek tajemnicy, coś, czego ludzie jeszcze nie znali. Nie mogłem zawrócić. Nie mogłem i nie chciałem. Lecz świadomość tego, że jeszcze bardziej oddalam się od Ziemi, wywołała… jakby to powiedzieć… korozję duchową. Nie jest lekko człowiekowi w Kosmosie. Tym bardziej gdy jest sam… No cóż, odkryliśmy wiele innych planet, nawet przekształcamy je: tworzymy płaszcze atmosferyczne, wpływamy na klimat… I mimo to Ziemia pozostaje dla człowieka najlepszym ze światów, ojczyzną. Jak daleko nie sięgałyby nasze statki, zawsze ciągnąć nas będzie do ojczyzny.

Tak, a więc przekazałem drogą radiową na „Aurorę” wiadomości o korozji pyłowej, „Szperacz” zaś jeszcze cztery miesiące leciał ku systemowi Syriusza. Dni zlały się w szare, nieprzeniknione pasmo. Niekiedy chciało mi się posłużyć aparatem elektrosnu, aby obudzić się po czterech miesiącach. Lecz byłem sam na statku — należało pilnować pracy generatorów atomowych, akceleratorów elektromagnetycznych, przyrządów…

Szewcow milczał chwilę, niewesoło uśmiechnął się:

— Nie. Jeśli mam być szczery, po prostu bałem się włączyć aparat elektrosnu — nawet na krótko. Prześladowała mnie myśl, że aparat zawiedzie — nie obudzi mnie w odpowiednim czasie. Byłem sam na statku i gdyby aparat zawiódł… To powstrzymywało mnie od włączenia go. Męczył mnie brak snu, ale nie włączyłem.

Teraz niech pan sobie wyobrazi, co to jest system Syriusza. Przede wszystkim są to dwie białe gwiazdy — Syriusz A i Syriusz B — obracające się dookoła wspólnego środka ciężkości. Syriusz A — dwa i pół raza cięższy niż Słońce. Syriusz B — „biały karzełek”, o rozmiarach nieco większych od Ziemi. Jak widzicie, dość osobliwa para — olbrzym i karzełek. Oraz trzy planety. Dwie z nich wymiarami przewyższają Syriusza B i są otoczone świtą satelitów. Trzecia planeta (ku niej leciał „Szperacz”) ma jednego satelitę, o wymiarach nieco mniejszych od Księżyca. Planety poruszają się według bardzo skomplikowanych orbit. Poruszanie się ich określone jest nie tylko poruszaniem gwiazd, lecz i wzajemnym przyciąganiem.

Skierowałem statek ku planecie, w atmosferze której znajdował się tlen. Pod wielu względami przypominała Ziemię…

Rzeczywiście przypominała Ziemię. W jej atmosferze unosiły się chmury, a tam gdzie ich nie było, widziałem morza i lądy. Wydało mi się, że powracam na Ziemię.

To dość ryzykowne — wylądować na niezbadanej planecie. Lecz nie pozostawało mi nic innego. Zwiad z dużej wysokości trwa miesiące — i mimo to przynosi bardzo skąpe wiadomości. A na loty w atmosferze nie miałem paliwa.

Byłem bardzo zmęczony. Każdy, komu wypadło latać w pojedynkę, wie, jak ciągnie ziemia — nawet obca…

Szewcow mówił niechętnie, opuszczając prawdopodobnie ciekawe szczegóły. Jego opowiadanie było jak księga, w której zabrakło kartek. Szewcow powiedział: „Siedziałem na stopniu opuszczonej z luku drabinki i obserwowałem obłoki. Zresztą to nieistotne” — i zmienił temat. Później, zapoznając się z materiałami ekspedycji, Łański zrozumiał wiele z tego, co nie zostało dopowiedziane.

„Szperacz” wylądował na rozległej leśnej polanie. Masywne kolumny amortyzacyjne utrzymywały statek w pozycji pionowej. Statek podobny był do starożytnego, pochylonego z lekka minaretu. Szewcow siedział na najniższym stopniu spuszczonego trapu i spoglądał w niebo.

Wiaterek gonił nad statkiem rzadkie postrzępione chmurki. Białe obłoki na błękitnym niebie — zupełnie jak na Ziemi. Na niebie świeciły dwa słońca: jedno — duże, jaskrawe, rozpalone do niebieskawej białości, drugie — również białe, lecz maleńkie, przesuwało się z zadziwiającą szybkością. Na szarą, zrytą przy lądowaniu statku glebę padały dwa cienie.

Wiatr niósł z sobą gęstą, oszałamiającą mieszaninę zapachów. Unosiła się ostra woń czegoś słodkiego, czegoś przypominającego miętę. Czuło się jakby zapach wszystkich kwiatów, a jednocześnie niepodobny do żadnego. Gorzką woń zeschniętej trawy i jeszcze czegoś, bodaj mgły, leśnej wilgoci.

Odczuwałem zawroty głowy — może od nadmiaru tlenu, może od oszałamiających zapachów. Zresztą, najprawdopodobniej dawał o sobie znać zażyty przed chwilą micellin — antybiotyk, ochraniający organizm przed działaniem nieznanych bakterii.

Chmury pędziły nisko — skłębione, wiosennie jasne. Szewcow pomyślał, że tu wszystko przypomina wiosnę: i bardzo przezroczyste niebo, i te jasne obłoki, i zapach kwiatów; jednakże nie ma ptaków, nie słychać ptasiego świergotu. Panuje absolutna cisza, bardzo przykra zwłaszcza w porównaniu z hałasem jonowego silnika, do czego ucho już się przyzwyczaiło.

Otaczający polanę las milczał. Szewcow nieprzyjaźnie spoglądał na drzewa. Niebo, chmury — to wyglądało jak na Ziemi, lecz drzewa były obce. Ich pnie skręcały się spiralnie, zwężając się ku górze. Dość gęste listowie miało nieokreśloną barwę — ni to zieloną, ni to szafirową, ni to czarną. Od statku do najbliżej rosnących drzew było nie dalej niż sto pięćdziesiąt metrów. Szewcow jednak nie chciał tam iść. Tam rozpoczynało się nieznane. Czuł się zmęczony. Przyjemnie było siedzieć w cieniu „Szperacza”, oddychać ciepłym, wonnym powietrzem, patrzeć na jasne obłoki i o niczym nie myśleć.

Znikła świadomość czasu. Możliwe, że minęła godzina, a może zaledwie pięć minut. Wzmagał się upał. Błękitnobiała tarcza Wielkiego Syriusza podnosiła się do góry, palące promienie przedzierały, roztapiały delikatne obłoki, cień statku szybko się kurczył. Szewcow pomyślał leniwie: „Trzeba iść… gorąco…” — i spojrzał na drzewa. Zobaczył coś tak fantastycznego, że senność natychmiast znikła.

Jakaś siła przygniotła spiralne pnie drzew, ścisnęła je i wtłoczyła w glebę. Drzewa nie osiągały teraz nawet połowy swej dotychczasowej wysokości. Niebieskawozielone liście przybrały obecnie kolor pomarańczowoczerwony. Zdawało się, że ktoś rozniecił dookoła statku ognistą obręcz…

Zeskoczył z drabinki, z wolna ruszył ku drzewom. Tępy ból ściskał skronie. Usiłował gwizdać i natychmiast przestał; w tym milczącym świecie gwizd brzmiał nie do wytrzymania fałszywie.

Przy najbliższym drzewie zatrzymał się. Masywny, pokryty czarnymi naroślami i gładką czerwonawą korą pień drzewa piął się spiralnymi gałązkami ku górze. Gałązki stopniowo zwężały się nadając drzewu kształt olbrzymiej stożkowatej sprężyny. Jaskrawoczerwone liście, wąskie, długie, drżące w nagrzanym powietrzu i dlatego podobne do ognistych języków, osłaniały górną część pnia.

Szewcow zręcznie wspiął się po pniu, zerwał spiralną gałązkę. Gałązka natychmiast skurczyła się, jej liście zabarwiły się ciemnoczerwono. Kiedy jednak Szewcow osłonił gałązkę przed promieniami Wielkiego Syriusza, spirala natychmiast wyprostowała się, liście zaś przybrały odcień zielony. — Pomysłowe — mruczał Szewcow. Nie czuł już bólu w skroniach. — Pomysłowe. Następuje tu gwałtowna zmiana promieniowania i drzewa przystosowały się do niej. Niekiedy pochłaniają promienie, w innym wypadku odbijają je… — Sprawiło mu to przyjemność, że udało się odkryć pierwszą, drobną wprawdzie, tajemnicę obcego świata. Pnie drzew, jak gdyby pod ciśnieniem niezmiernego cię żaru, nadal skręcały się i kurczyły. Kora przybierała kolor ciemnoczerwony, podobnie jak liście. — Pomysłowe — powtórzył Szewcow. — Przy niewielkim promieniowaniu rośliny mają kolor zielony, przy wielkim — zabarwiają się na pomarańczowo, czerwono i odbijają promienie cieplne. Lecz promieniowanie ulega tu zmianie. One po prostu przystosowały się. I to wszystko…

Podszedł do innego drzewa. Opanowało go gorączkowe podniecenie odkrywcy. Mózg pracował z niezwykłą jasnością. Cień człowieka padł na pień drzewa i Szewcow natychmiast spostrzegł, że kora w tym miejscu szarzeje. Szybko usunął się na bok i stwierdził, że kora przez jakiś czas i zachowywała szare odbicie jego cienia. „Tak się dzieje z drzewami — pomyślał Szewcow. — A jak zachowują się żywe istoty?” — Ubawiło go to. „Ludzie ze zmiennym ko lorem skóry… Świat mieniących się barw…” I nagle przyszło mu do głowy, że jest to niezwykły świat, którego piękno jest zupełnie inne aniżeli na Ziemi…

Usiłował wyobrazić sobie ludzi ze zmieniającą się barwą skóry i nagle w odległości pięćdziesięciu metrów ujrzał ludzką postać. Zaskoczony drgnął. Pomiędzy drzewami przemknęła bezbarwna sylwetka. Zupełnie taka sama, jak wówczas na stereoekranie „Odkrywcy”. Przemknęła i znikła. Szewcow poczuł, jak łomoce mu serce. Las stał się nagłe obcy, spiralne drzewa wydały się cielskami olbrzymich wężów. — Bzdura — powiedział. Mówił głośno, to bowiem uspokajało. Wzrok się zmęczył. Oczywiście, po prostu oczy już— są zmęczone. Trzeba było wziąć ochronne okulary…

Szewcow wracał na statek, mimo woli łowił każdy dźwięk. Był gotów na wszystko. Nic się jednak nie wydarzyło. Nad szarą, popękaną glebą falowało rozgrzane powietrze. Ogromny kadłub statku prawie nie dawał cienia.

W porównaniu do jaskrawego światła obu Syriuszów kabina ogólna wydawała się mroczna. Szewcow usiadł przy wentylatorze poddając twarz na działanie orzeźwiającej strugi powietrza. Oczy stopniowo przyzwyczaiły się do łagodnego oświetlenia. Szewcow spojrzał machinalnie na ścianę — tam gdzie przedtem wisiał portret. — Nie wolno myśleć o tym — powiedział do siebie — nie myśleć…

Siedemnaście lat, okres dostatecznie długi, by spoglądająca z portretu dziewczyna stała się zupełnie obca. Myśl ta powoli, stopniowo przeżerała wolę, podobnie jak kwas przeżera metal. Pewnego razu Szewcow zdjął portret.

— Nie myśleć — powtórzył zmęczony. — Trzeba myśleć o innych sprawach.

Wspiął się do kajuty nawigacyjnej. Nastawił teleekran i uważnie obejrzał okolicę. Drzewa skręcone w ciasne spirale leżały na brunatnym od spiekoty gruncie. Purpurowe liście skręciły się jak papirusowe zwoje. Nagle Szewcow gwizdnął: o trzysta metrów od statku, pomiędzy podobnymi do śpiących wężów drzewami, przesuwały się dwa czerwone ogniki. Ich poruszanie się zdziwiło Szewcowa — ogniki omijały drzewa, nie unosiły się jednak nad nimi. Włączył maksymalne powiększenie, lecz ogniki rozpłynęły się, jak gdyby w rozpalonym powietrzu. „Nie ma rady, muszę wyjść jeszcze raz” — postanowił Szewcow.

Zszedł po trapie i oglądając się na wszystkie strony, ruszył w kierunku drzew. Jednakże po chwili musiał się zatrzymać. Promienie Wielkiego Syriusza bez trudu przenikały ubranie i Szewcow poczuł się źle. Zawrócił z powrotem do statku. Do trapu miał jeszcze jakieś dziesięć metrów, gdy do jego uszu doszedł odgłos powoli sunących za nim kroków. Było to tak nieprawdopodobne, że Szewcow poczuł, jak mu przeszły ciarki po plecach. Zamarł na chwilę, potem zaś gwałtownie się obrócił.

Do statku zbliżały się trzy widma.

— Widma? — Szewcow się roześmiał. — Oczywiście nie były to widma. Daję wam jednak słowo, że gdyby istniały widma, niczym by się nie różniły od tych, które zobaczyłem. Wszystko to trwało kilka minut. Pamiętam jednak dotychczas najdrobniejszy szczegół… Wyobraźcie sobie, że te trzy zbliżające się istoty były podobne do ludzi. Według mojego wówczas mniemania wyglądały właśnie prawie jak ludzie: były prawie tego samego wzrostu, miały prawie takie same twarze. Powtarzam — według mojego wówczas mniemania. Lecz tak sądzić… Nie, proszę zrozumieć, te istoty, ludzie lub prawie ludzie, były na wpół przezroczyste. Na wpół przezroczyste, w trzech czwartych przezroczyste, w dziewięciu dziesiątych przezroczyste…

Wybaczcie, że opowiadam nieskładnie, lecz jeszcze dzisiaj nie mogę o tym spotkaniu spokojnie mówić. Istoty te zbliżały się do mnie powoli, prawie uroczyście. Widziałem przez nie czerwone drzewa, niebo, chmury… Jak przez szkło. Otóż to. Proszę sobie wyobrazić szklane postaci w jasnym świetle. Zarysowujące się kontury, widoczny nawet materiał — a jednak szkło jest przezroczyste…

Ale nie powiedziałem jeszcze o oczach. Oczy były koloru różowego, niemal czerwonego i wcale nie były przezroczyste. Czerwone oczy — jak żarówki wskaźnikowe mózgu elektronowego… Nie migały jednak.

Powtarzam, wszystko to zobaczyłem w ciągu sekundy, może nawet w ułamku sekundy. Potem uciekłem. Rzuciłem się w stronę trapu, wdrapałem się na górę, szarpnąłem za uchwyt pneumatycznego urządzenia. Luk zatrzasnął się.

Otwarcie przyznam się, miałem wówczas wrażenie, że tracę zmysły. Sądziłem, że zaczyna się halucynacja, potworna halucynacja. Wpadłem do kabiny nawigacyjnej, włączyłem teleekran i… ujrzałem trzy widma. Nie śpiesząc się wracały do lasu. Więc to nie było złudzenie!

Gorączkowo, pośpiesznie nastawiłem podczerwony wideoskop. Ale diablęta te równie dobrze przepuszczały promienie podczerwone, jak i normalne świetlne. W okularze wideoskopu kontury były tylko bardziej zamazane. Wówczas włączyłem reflektory ultrafioletowe. I tym razem nic nie wyszło. Moje widma były prawdopodobnie wykonane z najlepszych gatunków szkła kwarcowego: promienie ultrafioletowe z łatwością przenikały przez nie…

Widma znikły.

Widocznie mózg mój pracował dość chaotycznie, kiedy bowiem spojrzałem na las i spiralne drzewa, nagle zrozumiałem wszystko. Zrozumiałem, dlaczego widma są przezroczyste jak szkło. Zrozumiałem, dlaczego natężenie ich przezroczystości zmieniało się. One również przystosowały się! Organizm tych istot w procesie długiej ewolucji przystosował się do warunków bytu pod palącymi promieniami dwóch słońc, pod stale zmieniającym się promieniowaniem — podczerwonym, świetlnym, ultrafioletowym. Mnie, człowiekowi, było gorąco, ponieważ promienie ogrzewały moje ciało. Natomiast przezroczyste ciała widm nie nagrzewały się. Stopień przezroczystości był prawdopodobnie uzależniony od natężenia promieniowania i temperatury powietrza.

Odmienne warunki bytu wpłynęły na odmienną budowę organizmu. Tego należało się spodziewać. Byłem również przekonany, że czeka mnie tu coś niezwykłego…

Widma (przez pewien czas muszę je tak nazywać) powinny były ukazać się ponownie. Co do tego nie miałem wątpliwości. One nie bały się mnie, spokojnie zbliżały się do statku i równie spokojnie oddalały się do lasu. Wiedziałem, że widma przyjdą. Te lub inne — i długo przesiedziałem przed ekranem.

Od czasu do czasu zasypiałem, budziłem się, spoglądałem na ekran i znowu wpadałem w drzemkę. Tak minęło kilka dni. Zresztą na tej planecie nie było dnia i nocy w naszym pojęciu. Niekiedy na niebie świeciły obydwa Syriusze. Czasami pozostawał jedynie Mały Syriusz i wówczas można było obserwować jasne gwiazdy i blady Księżyc (nie miałem ochoty na wymyślanie innej nazwy dla satelity planety). Nocy, prawdziwej nocy nie było. Zapadał tylko zmrok.

Pewnego razu, po przebudzeniu się, na ekranie ujrzałem dwa widma. Wiadomo jest, że obudzony ze snu człowiek w pierwszej chwili reaguje na wszystko w tempie zwolnionym — toteż nie przejąłem się tym zbytnio. Widma nadeszły od strony lasu, bez pośpiechu zbliżyły się do statku — i oddaliły się. Wówczas rozbudziłem się na dobre…

Odtąd jednak widma przychodziły stosunkowo często. Niekiedy pojedynczo, czasami w grupach. Gdy zapadał mrok, zapalałem boczne reflektory. Widma nie obawiały się światła, po prostu nie zwracały na nie uwagi.

Trzeciego czy też czwartego dnia — dokładnie nie pamiętam — zaczął padać deszcz. Widma wdziały narzuty podobne do naszych płaszczy. Nie mógłbym powiedzieć, jakiego koloru były te płaszcze: ich barwa zmieniała się, czasami stawały się przezroczyste.

Pewnego razu włączyłem mikrofon. Widma rozmawiały — półgłosem, zupełnie spokojnie, powiedziałbym, z jakimś niepojętym posępnym spokojem, robiąc dłuższe przerwy między wyrazami…

W tym czasie wiele rozmyślałem. Nasuwał się problem: jaki jest stopień rozwoju tych istot, wyższy czy niższy?

Dziwiło mię, że nader obojętnie przyjmują fakt pojawienia się niebiańskiego statku. Przyjdą, popatrzą, zamienią kilka słów i znów odchodzą. Ciekawe, jakby zareagowano na przybycie obcego statku u nas na Ziemi? Ta zupełna obojętność nasuwała przypuszczenie, że rozwój umysłowy widm nie stoi na wysokim poziomie.

Z drugiej jednak strony zachowanie się ich wcale nie [przypominało zachowania się dzikusów. Statek przyleciał Iz nieba, lecz one nie obawiały się przybysza. Po prostu przyglądały mu się i odchodziły. W ten sposób ludzie oglądają strącony z góry kamień: gapią się i tyle. Przyszło mi na myśl: a jeśli wyprzedziły one ludzi pod względem rozwoju, i to znacznie?…

Jak już mówiłem, widma niedługo bawiły koło statku. Przychodziły i natychmiast odchodziły. Lecz pewnego razu pojawiło się dość dziwne widmo. Długo łaziło wokół statku, wdrapało się po trapie aż do zamkniętego luku, potem udało się do lasu, lecz szybko wróciło. Tak, wróciło. Rozpoznałem je po błękitnej narzutce. Położyło obok trapu jakieś owoce, okrągłe, podobne do naszych pomarańczy, samo zaś odeszło i usiadło w cieniu.

Nastąpił zmierzch. Mżył drobny deszcz. Inne widma odeszły, a to pozostało. Jego czerwone oczy świeciły się jak dwa węgielki. Zrobiło mi się go żal. Pomyślałem: co mi może zrobić? Przecież jest przezroczysty! Nie widzę przy nim broni, nie jest ode mnie silniejszy, czegóż więc mam się bać?!

Że nie ma broni… przezroczysty… Nonsens! Przyzwyczailiśmy przykładać do wszystkiego naszą ziemską miarkę. Widmo było silniejsze ode mnie. Nie domyślałem się tego. Otworzyłem luk i zszedłem na dół.

Widmo nie poruszyło się.

Nieruchome czerwone oczy {znowu przypomniał mi się mózg elektronowy) uważnie mnie śledziły. Teraz o zmierzchu widmo było mniej przezroczyste. Zszedłem z trapu zbliżyłem się do niego na odległość około pięciu kroków, zobaczyłem jego twarz. Oczywiście, nie widziałem jej tak, jak ogólnie przyjęło się rozumieć sens tego słowa, ponieważ światło przechodziło przez całe widmo. Mimo to przyjrzałem mu się lepiej, o wiele lepiej aniżeli wówczas, gdy mnie niepokoił i dręczył wygląd tych dziwnych istot.

Twarz widma była podobna do twarzy człowieka — tylko bardziej wydłużona, bez zmarszczek, z gładkimi muszlami uszu, blaszkowatymi łukami równych połączonych z sobą zębów i długimi na wpół przezroczystymi włosami. Nie to jednak było najważniejsze. Zaskoczyło mnie co innego. Widmo uśmiechało się! Ale jak?! Był to uśmiech doprawdy dziwny, fantastyczny. Widmo uśmiechało się, jak uśmiecha się Gioconda na obrazie Leonarda da Vinci: niezrozumiale, zagadkowo, do czegoś, co było głęboko ukryte przede mną…

Jak każdy astronauta nieraz ryzykowałem życiem. Lecz przyznam się szczerze, że rzeczywiste męstwo, którego nie muszę się wstydzić, wykazałem w życiu raz jeden, wówczas, kiedy zostałem z widmem sam na sam. Zostałem, jakkolwiek ten dziwny uśmiech (lub niesamowity — jak kto woli) skłaniał mnie do cofnięcia się z powrotem do trapu, na statek.

Niemniej jednak właśnie w owej chwili — patrzyliśmy jeden drugiemu w oczy — zrozumiałem (są takie chwile, że człowiek nagle przejrzy), iż istoty te pod względem rozwoju nie stoją na niższym ani na wyższym poziomie niż człowiek. Po prostu są inne. Ale to zupełnie inne. Nie można ich porównywać z człowiekiem, tak jak nie można porównywać… no, powiedzmy… delfina z orłem.

Otóż to, przyzwyczailiśmy się — głupie przyzwyczajenie — wszystko mierzyć własną miarą. Wyobrażamy sobie mieszkańców innych planet albo jako naszą przeszłość, albo jako naszą przyszłość! Tam gdzie są inne warunki życia, wszystko dzieje się inaczej…

Widmo utkwiło we mnie czerwone węgielki swych oczu i uśmiechało się. Zacząłem mówić. Nie pamiętam nawet, o czym mówiłem. Zdawało mi się, że sam dźwięk głosu wnosi jakieś uspokojenie, że usuwa niebezpieczeństwo kolizji. Mówiłem — nigdy w życiu tak wiele nie mówiłem. Doprawdy widmo (wciąż nazywam je tym mianem) mogło z tego wysnuć, że ludzie są najbardziej gadatliwymi stworzeniami w świecie… Jednakże widmo milczało, a z jego ust nie schodził zagadkowy uśmiech Giocondy.

Mówiłem długo, niezwykle długo. Wreszcie zabrakło mi słów, poczułem, że dalej nie dam rady. Cisza, jaka potem zaległa, nie była przyjemna, nakazywała mieć się na baczności.

Wówczas przyniosłem krystałofon i włączyłem taśmę z zapisanymi głosami tych istot. Moje widmo wcale się nie zdziwiło ani nie wykazało chęci obejrzenia krystalofonu.

Muszę zaznaczyć, że mowa tych istot była dość osobliwa. Jak to wyjaśnić… Przypominała urywki zwrotów muzycznych. Nasze słowa składają się z oddzielnych dźwięków i to się wyraźnie wyczuwa. Pomiędzy dźwiękami wyróżniamy jak gdyby szczeliny, a między wyrazami — po prostu luki… Tylko niekiedy dźwięki łączą się tak, że odbieramy je ze szczególną przyjemnością i wówczas uważamy takie słowo za piękne, muzykalne. Proszę na przykład porównać słowo „dzwon” i słowo „popielniczka”. Słowo „dzwon” nie tylko oznacza jakieś określone zjawisko, ono w jakimś stopniu zawiera w sobie coś dźwięcznego. A „popielniczka” — to tylko popielniczka… Otóż mowa widm brzmiała niezwykle melodyjnie. Trudno było określić, gdzie się kończy jeden dźwięk, a gdzie zaczyna drugi. Dźwięki płynnie zespalały się z sobą, a ich uszeregowanie było przyjemne, harmonijne.

Jak już powiedziałem, widmo ani trochę się nie zdziwiło, słysząc zapisane przez krystałofon głosy. Przyszło mi wówczas na myśl, aby włączyć muzykę. Prawdopodobnie dlatego, że mowa widm brzmiała jak muzyka. Nastawiłem pierwszy lepszy kryształ — jak się okazało — był to trzeci Kwartet Czajkowskiego.

Widmo ani się poruszyło. Uśmiechając się zagadkowo, słuchało muzyki. Po kilku minutach wyłączyłem krystałofon. I wówczas… W pierwszej chwili sądziłem, że przez omyłkę pozostawiłem włączony aparat. Lecz nie był to krystałofon. Moje widmo powtórzyło dokładnie, co usłyszało! Powtórzyło odtwarzając wszystko w najdrobniejszych szczegółach, bez najmniejszego błędu, bez jakiegokolwiek uchybienia…

Jak wiadomo, trzeci Kwartet to utwór smutny, poświęcony jest pamięci przyjaciela Czajkowskiego, skrzypka Louby. Tymczasem widmo uśmiechało się… Ono jakoś inaczej reagowało na muzykę lub możliwe po prostu powtórzyło ją mechanicznie, jak krystałofon.

Tymczasem (deszcz przestał padać) ukazały się inne wid ma. Zmusiłem siebie do pozostania na miejscu, jakkolwiek diabelnie chciało mi się wrócić na statek. Zresztą widma zachowywały się zupełnie spokojnie. Spoglądały na statek, na mnie, zamieniały z sobą kilka słów i nie śpiesząc się odchodziły.

Stopniowo przyzwyczaiłem się do ich obecności. Pomyślałem sobie: moje widmo (prawda, że to brzmi dość zabawnie — moje widma?) z taką łatwością powtórzyło utwór muzyczny słyszany zaledwie jeden raz, a więc z tego można wnioskować, że pamięć jego jest niezwykle rozwinięta. Postanowiłem w jego obecności wymieniać przedmioty. Mając taką pamięć, posiada zapewne dużą zdolność rozumowania i powinno pojąć, o czym chcę z nim mówić.

Proszę sobie wyobrazić ten komiczny obrazek: pokazuję mu znaczenie słów, chodzę, biegam, kładę się — nazywam (bez składu i ładu) przedmioty… On zaś siedzi nieruchomo i uśmiecha się…

Zapewne trwało to długo. Wiatr rozpędził chmury. Powietrze gwałtownie się rozgrzało i odczuwałem już zawroty głowy. Wydało mi się nagle, że wszystko jest snem i niczym więcej. Wystarczy otworzyć oczy — i nic nie zostanie…

Naraz widmo podniosło się. Teraz w promieniach Wielkiego Syriusza stało się prawie niewidzialne. Po prostu mglisty obłoczek o niewyraźnych, zatartych konturach. Pustka. I z tej pustki rozległ się spokojny głos:

— Przyjdę…

Odeszło.

Odeszło, a ja długo stałem na miejscu i patrzyłem w ślad za nim. Potem powlokłem się w kierunku trapu. Czułem zmęczenie. Diabelnie bolała mnie głowa. Nie miałem ochoty myśleć. Zobojętniałem na wszystko. Włączyłem aparat elektrosnu i na sześć godzin zapadłem w prawdziwy, głęboki sen — po raz pierwszy od wielu miesięcy.

Aparat, oczywiście, wykonał polecenie i obudził mnie dokładnie o wyznaczonej godzinie. Wstałem głodny, ale wypoczęty. Muszę powiedzieć właśnie, że wchodząc na statek zabrałem przyniesione przez widmo owoce. Kształtem i wielkością przypominały pomarańcze, były jednak na wpół przezroczyste, jak gdyby wykonane z żółtego kryształu. Pachniały przyjemnie, przypominały nieco ostry zapach goździków. Próbkę owoców poddałem analizie. Okazały się jadalne. Po solidnym ziemskim śniadaniu (może był to obiad albo kolacja) zjadłem je. Nie wystarczy powiedzieć, że były smaczne. Miały w sobie i soczystość gruszy, i cierpkość brzoskwini, i przesubtelny bukiet wspaniale przygotowanego kremu, i chłód lodów, i coś jeszcze nieuchwytnego, lecz bardzo przyjemnego…

Wtem przyszło mi na myśl, że owoce te są wyhodowane sztucznie, i wtedy przypomniałem sobie o widmie. Odpowiedziało mi wówczas w ziemskim języku. Zrozumiało mnie. Wystarczyło mu na to zaledwie kilka godzin. Z mego punktu widzenia był to po prostu cud. A z jego? Przypuśćmy, że człowiek współczesny spotkał dzikusa władającego trzema dziesiątkami słów. Czyż wiele straciłby czasu, by te trzydzieści słów zrozumieć i zapamiętać, zwłaszcza jeżeli dzikus usiłował wytłumaczyć ich znaczenie… W porównaniu z widmem byłem prawdopodobnie takim właśnie dzikusem. Ono bez trudności zrozumiało mój nieskomplikowany język (z jego punktu widzenia) i odpowiedziało mi w tym języku…

W tym miejscu hipoteza rozsypała się jak domek z kart. I Nie ulega wątpliwości, że na niektórych planetach rozumne 1 istoty osiągnęły wyższy poziom rozwoju niż człowiek. W takim razie musiało to znaleźć swój wyraz w sposobie ich życia. Zwłaszcza w postępie technicznym. Tymczasem mieszkańcy tej planety nie mieli rozwiniętej techniki. Nie było lotnictwa. Nie było łączności radiowej. Bardzo czułe mikrofony „Szperacza” nie wyłowiły żadnych odgłosów działania przemysłu. Co najmniej w promieniu piętnastu kilometrów nie pracowały silniki, nie jeździły samochody, nie pędziły pociągi. Zatem brakło tu wielu innych urządzeń, ponieważ poszczególne gałęzie rozwoju technicznego są nierozdzielnie z sobą związane i wzajemnie na siebie oddziaływają. Nie ma lotnictwa, nie ma więc silników spalinowych, nie wydobywa się zatem ropy naftowej, znaczy, że nie istnieje tu chemia… Nie ma łączności radiowej — nie ma więc przemysłu elektrycznego, bezsprzecznie nie ma elektroniki i automatyki, nie wykorzystuje się energii atomowej…

Paleontolog, mając jedną kość, konstruuje wygląd dawno wymarłych zwierząt, podobnie inżynier, mając do czynienia z jednym faktem z dziedziny techniki, może wysnuć stosunkowo trafne wnioski dotyczące ogólnego stanu rozwoju technicznego. Doszedłem do wniosku, że poziom rozwoju jest tutaj nie wyższy aniżeli u nas w XVIII wieku, a raczej przyjąć należałoby, że niższy. Lecz hipoteza ta po zastanowieniu nie wytrzymywała krytyki. Nikt z ludzi, zaopatrzony w najbardziej doskonałe mózgi elektronowe, nie potrafiłby w tak krótkim czasie zorientować się w obcej mowie. W tym celu — bezsprzecznie — należało mieć bardzo rozwinięte komórki mózgowe.

Oczywiście po prostu rozwiązywałem zagadkę, której rozwiązać nie można było. Nie można było porównywać nieporównywalne. Co jest większe — metr kwadratowy czy sekunda? Bezsensowne pytanie. Mieszkańcy tej planety byli inni. Już wcześniej przyszło mi to na myśl. Lecz co innego teoretycznie założyć jakieś twierdzenie, a co innego — wyciągnąć wszystkie wynikające stąd konsekwencje. Teoretycznie brałem pod uwagę, że tu jest świat obcy, świat ze swoimi zupełnie innymi niż ziemskie prawami. I mimo to męczyła mnie po prostu ludzka, natrętna myśl: wyżej czy niżej od nas stoją pod względem rozwoju mieszkańcy tej planety?

Przypomniałem sobie, że widmo — moje widmo! — obiecało przyjść. Wszedłem do kabiny nawigacyjnej, włączyłem teleekran…

Oczywiście siedziało na poprzednim miejscu.

Zapadł zmierzch. Syriusz Wielki schował się za horyzontem. Drzewa wyprostowały się, liście przybrały barwę sino — zieloną. Widmo siedziało opatulone w błękitny płaszcz. Czerwone oczy świeciły jak węgielki. Patrzało na luk.

Szybko zbiegłem na dół. Przy trapie leżały owoce — szare o kształcie dysku.

Tak się odbyło drugie spotkanie. Tym razem rozmowę zagaiło widmo.

W tym miejscu powinienem wyjaśnić niektóre rzeczy. Przypomina pan sobie, że widmo (muszę jeszcze wciąż je tak nazywać) jak najdokładniej powtórzyło trzeci Kwartet Czajkowskiego. Ludzki głos nie jest w stanie odtworzyć gry czterech instrumentów jednocześnie. Lecz nie o to chodzi. Chciałem jedynie podkreślić, że widmo powtórzyło wszystko, zachowując najbardziej subtelne odcienie, nawet lekki szmer kryształu przed rozpoczęciem gry. I oto ta właściwość ujawniła się także w mowie. Widmo mówiło moimi słowami, to znaczy używało słów, którymi dotychczas operowałem, w tym samym znaczeniu, jakie miałem na uwadze. I co najdziwniejsze, ono mówiło moim głosem. To nieprzyjemne uczucie, gdy się słyszy własny głos w cudzych ustach.

Podszedłem więc do niego i ono zapytało:

— Skąd…

Zacząłem mu tłumaczyć (zgodzi się chyba pan, że to nie było wcale łatwe), lecz widmo przerwało mi:

— Wiele mówisz… Mało pokazujesz…

I uśmiechnęło się.

W ogóle często się uśmiechało. Z dwóch hipotez, o których mówiłem przedtem, widmo wybrało zapewne pierwszą. Kto wie, czy nie uważało mnie za dzikusa.

Nie zrozumiałem, co ma na myśli wypowiadając słowo „pokazujesz”. Statki, jak wiadomo, wyposażone są w stereoprojektory. Projektor taki był również na „Szperaczu”. Nie używałem go od dawna. Nie miałem ochoty. Widmo jednak prosiło, bym pokazał…

Trzeba przyznać, że uczucie strachu było mu obce. Kiedy zaprosiłem je na statek, poszło za mną bez wahań, spokojnie. Przyprowadziłem je do kabiny nawigacyjnej, wskazałem na krzesło. Usiadło. Było coś niewiarygodnego w tym widowisku. Jakby to wyjaśnić… Otóż podobnie wyglądałby dawny żołnierz rzymski przy elektronowym mikroskopie. Albo kapłan indyjski przy radarowym aparacie…

Znowu zaskoczyła mnie obojętność tej istoty wobec wszystkiego, co ją otaczało. Widmo nie rozglądało się, nie zadawało pytań, niczemu się nie dziwiło. Dzikus, gdyby trafił do laboratorium, na pewno by się dziwił. Człowiek współczesny, znalazłszy się w chacie dzikusa, byłby zdziwiony i zaciekawiony. To stworzenie pozostało nieporuszone.

Nie chciałbym jednak pana intrygować. Sprawa nie polega na zagadkach i przygodach. Dlatego wybiegnę naprzód i wyjaśnię pewne rzeczy.

Otóż zakładając teoretycznie, że istoty te są inne, zupełnie różniące się od ludzi — mimo woli jednak stosowałem wobec nich pojęcie, miarę i skalę ludzką. Weźmy chociażby mowę: według pojęć ziemskich mówiły one bardzo mało. W samej jednak rzeczy — mówiły one wcale nie mniej niż ludzie. To, co brałem za pojedyncze wyrazy, stanowiło całe zdanie lub, jeśli kto woli, nawet całe monologi. Ażeby wypowiedzieć jakieś słowo, na przykład „atomochód”, musimy zużyć sporo czasu, coś około sekundy. To znaczy, że na każdy dźwięk — w danym wypadku jest ich osiem — tracimy jedną ósmą sekundy. Częstotliwość drgań dźwiękowych wynosi — przyjmijmy — cztery tysiące na sekundę. A więc na każdy dźwięk zużywamy około pięciuset drgań Tymczasem one — widma, chwytają o wiele krótsze impulsy dźwiękowe. Dźwięki w ich języku są bardzo krótkie a więc i wyrazy są krótsze. Lecz nie tylko o to chodzi. Budowa ich mowy jest inna. Jest nasycona pojęciami, na które składają się całe zdania. Coś podobnego, lecz w niewielkim stopniu, dostrzegamy i w naszej mowie. Zdanie „wartość która jest nam niewiadoma i którą należy określić stosownie do warunków zadania” zastępujemy często dwoma wyrazami „wartość niewiadoma”. Lub jeszcze krócej — „x”. Mowa w związku z tą zmianą nie traci, na odwrót staje się jak gdyby bardziej dynamiczna, powiedziałbym — bardziej zwięzła, prężna.

Taką właśnie była mowa widm. Wydawało mi się, że one leniwie wymieniają między sobą poszczególne wyrazy, zarzucałem im niezrozumiałą obojętność i gubiłem się w domysłach… Wszystko to można było wyjaśnić bardzo prosto. Podczas gdy oczekiwałem, że one wypowiedzą całe długie zdanie „wartość, która…” — one mówiły „x” — i to wszystko.

Kiedy widmo weszło do kabiny nawigacyjnej, rozdrażniony myślałem, że ono zupełnie nie interesuje się otoczeniem. Interesować się w naszym, ziemskim pojęciu znaczy przede wszystkim oglądać. Oglądać zaś — mówiąc wulgarnie — to kręcić głową. Widmo nie kręciło głową, wynikało więc z tego, że niczym się nie interesuje. Taki wysnułem wniosek — wniosek zupełnie błędny. Oczy ludzkie posiadają kąt widzenia stosunkowo niewielki. Ponadto w granicach wąskiego kąta widzenia dobrze widzimy tylko część przedmiotów, mianowicie te, których obrazy trafiają na źrenicę. Dobrze się przyjrzeć możemy jedynie przedmiotom, które znajdują się na wprost nas. Gdy znajdziemy się wśród nieznanego otoczenia, kręcimy głową, kierując nasz wzrok… Tymczasem widmo widziało inaczej. Jego kąt widzenia obejmuje prawie krąg. Nie obracając głowy, widziało ono na raz całą kabinę nawigacyjną.

Oczywiście nie wiedziałem wówczas o tym. Nie byłem zachwycony obojętnością widma, szybko ustawiłem ekran i wybrałem filmy. Początkowo zacząłem wyświetlać krótkie krajobrazy. Morze, lasy, góry, rzeki… Widmo milczało, jego czerwone oczy zimno świeciły w półmroku. Po wyświetleniu trzeciego filmu powiedziało:

— A co przedtem…

Zrozumiałem, że należy pokazywać historię Ziemi, ucieszyłem się. Ucieszyłem się, bo wśród rolek mikrofilmowych miałem bardzo ciekawy, udany film, wyprodukowany tuż przed moim odlotem. Przy jego realizacji brali udział znakomici historycy, pisarze i poeci, tworzyli go głośni aktorzy, reżyserzy, operatorzy, plastycy. Zawierał całą drogę ludzkości… Zresztą znacie ten film.

Odszukałem taśmę, wyregulowałem projektor i usiadłem na krześle nieco z boku, tak, abym mógł widzieć i widmo, i ekran.

Nie pamiętam, ale— wydaje mi się, że film ten oglądałem chyba już piąty lub szósty raz. I mimo to patrzyłem jak urzeczony. Oto fascynujący początek z kilkoma szczególnie wyeksponowanymi epizodami: budowa piramid, walka gladiatorów… Gdybym mniej uważnie patrzał na ekran, a więcej na widmo, zauważyłbym prawdopodobnie… Zresztą, kto wie. Nie powinienem był pokazywać mu tego filmu. Kiedy na ekranie ukazała się scena palenia Giordano Bruno, widmo wstało. Machinalnie zapaliłem światło. Widmo odwróciło się do mnie i rzekło:

— Ludzie… źli…

I ruszyło w stronę trapu, nie oglądając się na ekran, na którym przesuwały się dalsze obrazy.

Stałem, jakby mi ktoś dał w twarz.

Wściekałem się na samego siebie. My, ludzie, bez wstydu patrzymy na naszą przeszłość, ponieważ światło zwyciężyło ciemność, dobro pokonało zło — pokonało na zawsze. Mamy prawo powiedzieć: tak, w tysiąc sześćsetnym roku bestie ludzkie i fanatycy spalili Giordano Bruno, lecz ludzie nie poszli drogą, na którą spychali ich ci zbrodniarze i fanatycy, lecz drogą Bruno. Wiemy, że ludzkość, historycznie stosując miary czasu, stosunkowo szybko przemierzyła etap od stanu dzikości do sprawiedliwego i pięknego społeczeństwa komunistycznego. Widmo jednak nie wiedziało o tym. Zobaczyło naszą przeszłość, powiedziało: „Ludzie źli” — 1 odeszło. Nie powinienem był pokazywać mu tego filmu…

Zostawiłem luk otwarty, wszedłem do kabiny i usiłowałem skoncentrować się na czymś innym. Nie bardzo mi się to udawało. Nie mogłem nie myśleć o tym, co zaszło.

Od dawna istniały dwa poglądy na temat istot rozumnych, z którymi — wcześniej czy później — astronauci muszą się spotkać w innych systemach gwiezdnych jeden — nader powściągliwy — naukowy. Nauka uprzedzała, że warunki istnienia na rozmaitych planetach są bardzo różne, a więc różne być muszą i drogi rozwoju świata organicznego. Drugi pogląd, powiedziałbym inne podejście — J. reprezentuje literatura. Literatura prawie zawsze widział na innych planetach coś zbliżonego do życia na kuli ziemskiej, inaczej tylko usytuowanego w wymiarach czasu Bohaterowie powieści fantastycznych lądowali na planetach zamieszkałych przez jaszczury, pterodaktyle, dyplodoki, jak to było niegdyś na Ziemi. Bądź przenosili się w przyszłość — na planety pełne bajecznych miast z kryształowymi pałacami.

Istoty rozumne, zamieszkujące tę planetę, z powierzchowności (jeżeli nie brać pod uwagę przezroczystości) podobni byli do ludzi. Stąd też mimo woli nasunął mi się wniosek, że układ myśli, wyobrażenia, świat ducha tych obcych, rozumnych istot jest powtórzeniem cech ludzkich. To był błąd.

Przypominam sobie powieść — przedstawiała ideę Wielkiego Pierścienia, łączności radiowej między światami. Lecz oto my, ja i istota obca, stoimy obok siebie, rozmawiamy i… nie rozumiemy się nawzajem. Łączność między światami to nie tylko — jak sądził powieściopisarz — trudności techniczne. To są trudności nieporównanie większe, mające związek z rozwojem, który na każdej planecie w ciągu milionów lat kroczył własnymi drogami.

Siedząc w kabinie przemyślałem wiele spraw. Odrzuciłem moje poprzednie domysły, nieśmiało próbowałem wyobrazić sobie, jak oni rozmawiają, patrzą, myślą… I im więcej zastanawiałem się nad tym problemem, tym wyraźniej przypominały mi się słowa Lenina, że istoty rozumne na innych planetach mogą — w zależności od warunków — okazać się zupełnie innymi, nie podobnymi do ludzi. Lenin wypowiedział tę myśl jeszcze w 1916 roku. Jasny umysł Lenina już wówczas rozumiał to, co nawet w naszych czasach nie jest wszystkim dostępne…

Później w notatkach przekazanych mi przez staruszka, Łański znalazł następujące słowa Lenina:

„Jest zupełnie możliwe, że na planetach układu słonecznego i w innych miejscach wszechświata istnieje życie i mieszkają tam istoty rozumne. Możliwe, że w zależności od siły przyciągania danej planety, właściwości jej atmosfery i innych warunków te rozumne istoty odbierają świat zewnętrzny innymi zmysłami, które znacznie się różnią od naszych zmysłów.

Proszę zwrócić uwagę, do niedawna przypuszczano, że życie w głębinach oceanu jest niemożliwe, a to na skutek olbrzymiego ciśnienia wody. Obecnie ustalono, że na dnie oceanów żyje, przystosowanych odpowiednio, wiele gatunków ryb i innych różnorodnych żywych stworzeń. Oczy niektórych są zastępowane przez narządy dotyku, innym znów oczy służą jako reflektory oświetlające drogę”.

— Miałem takie wrażenie — ciągnął Szewcow — jak gdybym stał się bardziej dojrzały, doświadczony, mądry. A przede wszystkim — ciążyła na mnie odpowiedzialność. Minęło około dwudziestu miesięcy (według czasu rakietowego) od chwili, gdy „Szperacz” opuścił Ziemię. Przez dwadzieścia miesięcy starałem się nie myśleć o Ziemi. Na początku miałem przeprawę z czarnym pyłem, potem… Tak, zdawało mi się, że będę mocniejszy, jeżeli nie będę myślał co Ziemi. Zaniechałem słuchania muzyki, przestałem oglądać mikrofilmy. Znalazłem nawet uzasadnienie: przekonałem siebie, że należy skoncentrować się wyłącznie na pracy bezpośredniej…

Popełniłem błąd. Już pierwsze moje kroki na obcej planecie nie były właściwe. Przed pół wiekiem dla załóg statków kosmicznych wydano specjalną instrukcję: „O możliwościach spotkania innych istot rozumnych”. Otóż w tej instrukcji mówiło się, że należy zachować jak najdalej posuniętą ostrożność, gdyż najlepszy astronauta może okazać się kiepskim psychologiem. Instrukcja nakazywała kapitanowi statku, który spotka się z rozumnymi istotami, przy pierwszych już komplikacjach porzucić obcą planetę. Surowe, lecz nieodzowne zarządzenie…

„Szperacz” wylądował na planecie, którą zamieszkiwały istoty rozumne. Był to świat obcy. I oto stosunki między dwoma światami stały się zależne od jednego człowieka… W tak skomplikowanej sytuacji błędy są nieuniknione. W szczególności, jeżeli człowiek jest zmęczony lub chory.

Zazwyczaj my, astronauci, wzruszamy tylko ramionami, Przypominając sobie starą instrukcję. Możliwe” że była to odkrywcza żądza, być może — lekkomyślność: z odległości każdy problem wydaje się mniej skomplikowany. A może i tutaj odbijał się wpływ tradycji literackiej: w powieściach astronauci, gdy się tylko dorwali do „obcych”, z niezwykłą łatwością przenikali w cudzy świat… Kiedy jednak wypadło mnie jako pierwszemu z ludzi spotkać się z rozumnymi istotami obcego świata, jakkolwiek nie od razu, zrozumiałem, jak słuszna jest wydana przed pół wiekiem instrukcja.

Jedynie niezwykle pomyślny zbieg okoliczności pozwolił uniknąć katastrofy. Nie wiedziałem, co się kryje w gąszczu spiralnych drzew. Nie przypuszczałem, że zadziwiające stworzenie — widmo, w specyficzny sposób reaguje na historię ludzkości… Czekały mnie niespodzianki. Na przykład potem dopiero dowiedziałem się, że widmo mogło czytać moje myśli (przynajmniej tę część myśli, które były związane z obrazami wzrokowymi).

Zrozumieć błędy — nie znaczy jeszcze, że można je naprawić. Zrozumiałem wiele… lecz niczego nie naprawiłem.

„Szperacz” pozostał na planecie.

Część trzecia

Ludzie i gwiazdy

A my

Na słońca wyzwalamy burze.

Protuberancji zachwyceni grą.

Jest coś, co ludzkie] kazało naturze

Rozszerzać myśli i działania krąg.

Niby jednego łańcucha ogniwa

Niebieskie ciała

Wspólny wiąże traf.

Czuję, jak nasza ziemia oddziaływa

Na losy słone, na tok niebieskich spraw’

L Martynow

Siedziałem w kabinie nawigacyjnej przed teleekranem i myślałem o Ziemi. Opanowało mnie jakieś dziwne uczucie spokoju.

Po sześciu godzinach widmo wróciło. Usłyszałem kroki i zszedłem do kabiny ogólnej. Widmo zbliżyło się do krzesła i rzekło:

— Nie są źli… są nieszczęśliwi…

I tym razem nie pojęło wielu spraw. Jednak opinia taka mimo wszystko byłaby bardziej słuszna dla tego okresu historii ludzkości, którą widmo oglądało. Nie było innego wyjścia — zademonstrowałem film ponownie. „Istotnie w odległych czasach ludzkość była nieszczęśliwa, bezradna, zacofana i dlatego okrutna. Niech więc przyjrzy się — myślałem — jak społeczeństwo ludzkie wygląda obecnie”.

I widmo zobaczyło.

Zobaczyło salwę „Aurory” i pierwsze traktory na polach, start sputników kosmicznych i upór, z jakim ludzie szturmowali nieprzebytą tajgę i surowe stepy. Planetę pokrywały rusztowania budów, za pomocą podziemnych eksplozji jądrowych tworzono złoża rzadkich metali, kierowane wybuchy wulkanów wznosiły na oceanach wyspy, wyrastały nowe łańcuchy górskie, usuwano stare, ku gwiazdom szybowały już statki — na przekór niebezpieczeństwom i odległościom…

Widmo milczało. Zapytałem je o coś, nie odpowiedziało. Siedziało w zupełnym bezruchu, wpatrując się w zgaszony ekran. Raz tylko podniosło głowę, jakby chciało zapytać. Lecz milcząc znowu pogrążyło się w stan jakiegoś odrętwienia. O czym myślało? Czy zrozumiało historię ludzkości? Czy zmieniło swoje poprzednie, zbyt pochopne zdanie o ludziach?…

Zanim podjęliśmy na nowo rozmowę, minęła godzina. Zrozumiałe, że interesowała mnie nazwa tej planety, nazwy żyjących tam istot. Bez tego trudno mi było zadawać inne pytania.

Nie będę przytaczał tej rozmowy z wszystkimi szczegółami. Długotrwałe wypytywanie nie doprowadziło prawie do niczego. Poszczególne wyrazy w języku widm brzmiały tak krótko, że po prostu nie sposób było je wymówić. Wyglądało to jak westchnienie, jak lekki podmuch wiatru. Gdy się o tym przekonałem, usiłowałem pojąć przynajmniej sens słów. Po dłuższym namyśle widmo powiedziało, że naród jego nazywa się „Widzący Istotę Rzeczy”. Wyobraźcie sobie, na moje pytanie: „Jak się nazywają wasze rozumne istoty?” — odpowiedziało: „Widzący Istotę Rzeczy”. Powtórzyło więc po prostu to samo, ale innymi słowami. Zrozumiałem wówczas, że nie mogło inaczej. Bo i jak na przykład wytłumaczyć słowo „ludzie”?… W każdym razie, od tej chwili zacząłem mówić „widzący”.

Z imionami wypadło mniej więcej podobnie. Tu natknąłem się na dalsze niespodzianki. Okazało się, że imiona często się zmieniają. Dlaczego? Nie wiem, ale zmieniają się. Imię (obecne imię) mojego widzącego w naszym języku — jeśli dobrze zrozumiałem — oznaczało „Promień”. Inne imiona (według sensu) znaczyły: „Czerwony Liść”, „Miękka Woda”, „Światło Księżyca”…

Najgorzej wypadło z nazwami ciał niebieskich. Kiedy przyprowadziłem widzącego do luku i wskazałem na niebo, ten od razu powiedział: „Syriusz A. i Syriusz B.”. Zdetonowała mnie nieco taka erudycja, później jednak uprzytomniłem sobie, że widzący po prostu powtarza moje słowa. Gdy zrozumiałem, że sprawa jest beznadziejna, poprosiłem go, by mówił przynajmniej „Syriusz Wielki” i „Syriusz Mały”. Tak brzmiało lepiej. Nie sprzeciwiał się. Jeśli chodzi o nazwę planety, to nie posunęliśmy się dalej poza słowo „Planeta”. Pozostało więc „Planeta”.

Tak, trudno nam było rozmawiać. Lecz sprawa nie polegała tylko na tym, że widzący źle rozumiał nasz język. Nie. Również myśli nasze, jeśli się można tak wyrazić, układały się na różnych płaszczyznach. Wyczuwałem to, lecz nie mogłem pojąć dlaczego. Wreszcie spytałem go: „Co było przedtem na twojej Planecie?”

Człowiek pozostaje człowiekiem nawet w niezwykłych okolicznościach. Stawiając to pytanie nie mogłem powstrzymać się, by nie dodać: „Pokaż…” Wydawało mi się, rozumiecie, że ja potrafiłem mu pokazać. Byłem natomiast przekonany, że on tego nie potrafi. Takiej techniki jak nasza, nie mieli, co do tego nie było wątpliwości.

Widzący spojrzał na mnie czerwonymi oczami i odpowiedział:

— Pokażę…

— Gdzie? — zapytałem. — Jak?

Uśmiechnął się.

— Wszystko jedno… tutaj…

Czy widzieliście kiedy reflektor na morzu? Gdzieś daleko zabłyśnie małe, jaskrawe światełko, wąska smuga ślizga się po falach, zbliża się, rośnie i nagle uderza nas w oczy. Od razu przestajecie dostrzegać, co was otacza, ponieważ światełko rozrosło się i zapełniło przestrzeń… Promień uśmiechnął się i rzekł: „Wszystko jedno… tutaj…” W jego czerwonych, podobnych do żarzących się węgielków oczach, ukazała się nagle różowa aureola, która zaczęła szybko rozprzestrzeniać się, przesłaniając otoczenie na podobieństwo bijącego w oczy reflektora. Nie, źle to wyraziłem. Ta różowa aureola niczego nie przesłaniała. Czerwone oczy widzącego rzeczywiście rozbłysły, tryskając falującym, migotliwym światłem. Jednak świetlna zasłona była na wpół przezroczysta. Ujrzałem na niej przesuwające się obrazy… Nie wiem, kto wymyślił sformułowanie „przekazywanie myśli na odległość”. Biofizyka nie jest moją specjalnością. Jednakże wydaje mi się, że sformułowanie to nie jest zbyt szczęśliwe. Wątpię, czy warto przekazywać własne myśli — powstałby galimatias. Chyba przede wszystkim należałoby przekazywać widzialne obrazy lub słowa. W każdym razie widzący przekazywali obrazy.

Jak już powiedziałem, poprzez różową mgłę, po której przesuwały się te obrazy, widziałem jednocześnie wszystko, co mnie otaczało. To mi jednak nie przeszkadzało. Mimo to, nie wszystko rozumiałem. Przede wszystkim Promień nie dość dokładnie wyobrażał sobie historię starożytną widzących. Tu po prostu musiałem się domyślać. Niektórych obrazów nie mogłem pojąć ze względu na zbyt szybkie tempo ekspozycji. A poza tym, nawet to najbardziej zrozumiałe było — z naszego punktu widzenia — całkiem niezwykłe. Promień widział jedynie obraz stereoskopowy. I to mu wystarczało, by uchwycić i zastosować cały skomplikowany system środków filmowych: rozległe rzuty poziome, nieoczekiwane skróty perspektywiczne, panoramizowanie, zbliżenia… To mi również utrudniało, mimo że Promień dosyć umiejętnie posługiwał się chwytami filmowymi.

Tak więc starożytnej historii Planety i Widzących Istotę Rzeczy mogłem się jedynie domyślać. Prawdopodobnie do pewnego okresu warunki istnienia na Planecie były dość surowe, nawet bardziej surowe niż na Ziemi. Może nawet nie tyle surowe, co bardziej skomplikowane. Później zacząłem się skłaniać do tej myśli. Na przykład pory roku na Ziemi powtarzają się według jednego określonego cyklu. Na Planecie rok trwał niezmiernie długo, dłużej niż nasze stulecie, zmiana zaś pór roku występowała nieregularnie, w chwilach niekiedy zaskakujących. Oblodzenie, piekielne posuchy, wielkie wędrówki zwierząt trapiły Planetę. Wszystko to miało wpływ na ewolucję widzących. I nie tylko to. Na Ziemi warstwa ozonu w atmosferze zatrzymywała niszczycielskie promienie ultrafioletowe. Tu, na Planecie, ultrafioletowe promienie były niekiedy o wiele bardziej intensywne, toteż organizm widzącego musiał wytworzyć inne środki obrony — przezroczystość. Przezroczystość była również środkiem walki o byt; pozwalała znosić niesamowity upał, podczas którego wymierały na Planecie istoty żywe nieprzezroczyste, pomagała również zdobywać pożywienie i ukrywać się przed drapieżnikami…

Stopniowo wszystkie nieprzezroczyste istoty wyginęły wskutek promieniowania. Pozostali Widzący Istotę Rzeczy i nieliczne, również przezroczyste, zwierzęta. Zbiegło się to jednocześnie z okresem znacznego odchylenia orbity Planety. Ustały chłody. Od bieguna do bieguna panował jednakowy klimat. Na tysiące lat znikły huragany i burze. Drzewa uginały się pod ciężarem owoców. Od tego czasu widzący nie musieli troszczyć się o byt. Nie znali zimna, zapomnieli, co to głód.

Nie, tego nie da się opowiedzieć w kilku słowach. Musimy się cofnąć. Proszę sobie wyobrazić kabinę ogólną „Szperacza”. Nie zdążyłem nawet wyłączyć stereokranu. Na górze, w kajucie nawigacyjnej równomiernie tykał chronometr. Siedzieliśmy naprzeciw siebie.

Siedzieli jeden naprzeciwko drugiego — człowiek i widzący — rozumna istota innej planety. Człowiek był ubrany w lekki, biały skafander, widzący — w błękitny płaszcz, który w rozproszonym świetle lamp wydawał się prawie przezroczysty. Twarz widzącego przybrała dość wyraźne rysy. Wąska, zupełnie gładka, z wysokim czołem, zdawało się, że wcale nie ma wieku: mogła być również bardzo stara, jak i bardzo młoda. Widzący nie poruszył się, na jego twarzy zastygł zagadkowy uśmiech.

Człowiek nie dostrzegał tego uśmiechu. Spoglądał w czerwone oczy, złożone z mnóstwa ledwo dostrzegalnych komórek. Z oczu tryskały różowe promienie i w nich zjawiały się obrazy. Przez zwiewną tkaninę tych obrazów przeświecała kabina ogólna — ze stereoekranem, mózgiem elektronowym, szafą z książkami i mikrofilmami. W górze, w kajucie nawigacyjnej miarowo tykał chronometr i natrętnie brzęczał maleńki silniczek stereoekranu. Człowiek nie zwracał na to uwagi. Historia Planety pochłonęła go tak, że zapomniał o wszystkim.

Dziwna to była historia. Wydawało się, że przyroda zdobyła się na niezwykły eksperyment. W wyniku niezwykle rzadkiego zbiegu okoliczności z życia Widzących Istot Rzeczy został na całe prawie tysiąclecia zupełnie wyeliminowany obowiązek pracy. Wpłynęło to na zatrzymanie się rozwoju. Już nie istniał taki czynnik, jak walka o byt, a taki bodziec, jak dążność do poznawania, przeobrażenia, tworzenia jeszcze się nie zjawił.

Od czasu gdy zmiana orbity przekształciła Planetę w wiecznie kwitnący sad, widzący nie musieli się już troszczyć o pożywienie: znajdowali je w obfitości na polach, w stepach i lasach. Nie musieli chronić się przed drapieżnikami, ponieważ prawie wszystkie drapieżne zwierzęta wyginęły. Nie musieli znosić niepogody, na całej bowiem Planecie, w blasku dwu Słońc, powstał nadzwyczaj łagodny klimat — bez chłodów i burz. Być może, działały skutki promieniowania, być może, były inne przyczyny, że liczba widzących powiększała się bardzo wolno i nigdy nie zaznali niedostatku.

Tak upływał czas.

Widzący zapomnieli o trudzie, surowym, ofiarnym, olbrzymim trudzie, który ukształtował człowieka, a także jego przodków. Owoce dostarczały pożywienia w obfitości, gigantyczne liście — odzieży. Z pni drzew zamiast mieszkań budowali lekkie podcienia. Rozwijały się jedynie nieliczne gałęzie wiedzy. Musieli walczyć z chorobami, więc medycyna doszła do rozkwitu. Musieli bronić się przed ocalałymi resztkami drapieżników, bronili się jednak nie orężem, a przyswojoną w procesie ewolucji siłą sugestii, umiejętnością podporządkowywania zwierząt swojej woli.

Nadzwyczajnie rozwinęła się analiza logiczna. Walka o byt już nie pobudzała myśli widzących, mimo to — siłą nabytej niegdyś inercji — myśl rozwijała się nadal. Widzący wyżywali się w grach logicznych, bez porównania bardziej złożonych niż ziemskie szachy, bardziej abstrakcyjnych, dalekich od rzeczywistości. Doskonaliły się sztuki, w szczególności muzyka i śpiew, malarstwo bowiem i rzeźba były obce temu światu zmiennych kolorów.

Pokolenia następowały po pokoleniach. Praca nie była już tym ogniwem łączącym widzących, stopniowo więc odizolowywali się, zamykali w sobie. Na podobieństwo burzy jeszcze odległej, lecz nieuniknionej, zbliżała się chwila rozrachunku. Czasami widzący usiłowali coś niecoś zmienić. Kłębiła się w nich nagromadzona niegdyś siła, szukając na próżno ujścia…

Szewcow opowiadał dalej:

— W tym momencie zasłoniłem rękami oczy i zmusiłem widzącego, by przerwał na chwilę. Proszę wziąć pod uwagę, że widzący — według mego mniemania — nie robili wrażenia narodu o silnej woli. Cechowała ich gnuśność, apatia. Powiedziałem to Promieniowi. Zrozumiał, uśmiechnął się i odpowiedział:

— Teraz… tak… ponieważ… zginiemy… wszyscy… Wydało mi się, że ma na uwadze stopniową degenerację spowodowaną brakiem pracy. Zapytałem, czy zrozumiałem właściwie. Powiedział:

— Nie… Nic tu nie można zaradzić… Wiemy…

Było to tak powiedziane, że uwierzyłem natychmiast: tak, oni rzeczywiście wiedzą…

Ekran dwukrotnie zamigotał, obraz rozpłynął się i zgasł. Wówczas w sali telewizyjnej rozległ się donośny głos:

— Inżynierze Tessiem, inżynierze Tessiem, silny wiatr zerwał szósty blok anten meteorytowych.

Tessiem włączył światło i rzekł do Łańskiego:

— Oto dlaczego straciliśmy łączność z „Oceanem”.

Łański nie odpowiedział. Myśli jego z wolna powracały do tego, co zaszło tu, na Ziemi. Tak bywa, gdy człowiek nagle się ocknie z głębokiego snu: oczy są już otwarte, lecz sen jeszcze nie odszedł…

Tessiem w milczeniu spoglądał na zegarek. Po pięciu minutach — ten sam głos (wydał się Łańskiemu wesoły) zawiadamiał:

— Inżynierze Tessiem, szósty blok padając potrącił inne anteny. Trzy anteny są uszkodzone… Przerwana została łączność ze statkami „Szmaragd”, „Ocean”, „Lena”. Włazimy na górę.

Tessiem odpowiedział krótko:

— Dobrze. Łański zapytał:

— Jest chyba całkiem młody?

— Nie. — Tessiem pokręcił głową. — Pięćdziesiąt sześć lat. To Heilord, mój pomocnik. Bardzo solidny człowiek.

Po chwili dodał:

— My również możemy wejść na górę. Nie wtrącam się do spraw objętych kompetencją Heilorda. Wiem jednak, że będzie to interesujący widok.

Pogrążona w ciemnościach szklana sala drżała pod naporem huraganu. Wiatr z przeciągłym wyciem pędził skłębione, potargane gromady chmur. Powietrze przeszywały fioletowe żądła błyskawic, runęła ściana kłębiącej się, spienionej wody.

Światło reflektorów z trudem przedzierało się przez chaos chmur, wody i wiatru. W tym chaosie znajdowali się również ludzie. Ich drobne sylwetki to zjawiały się w świetle reflektorów, to znów ginęły w mroku.

— Czy niebezpieczne? — zapytał Łański.

Wściekłe wycie huraganu, przenikające przez grube szklane ściany, zagłuszało głos. Łański zapytał po raz wtóry:

— Czy niebezpieczne?

— Tak, niebezpieczne — odkrzyknął Tessiem. — W zeszłym roku dwoje zleciało. Mąż i żona, Francuzi. Musimy jednak nawiązać łączność. Przekazujemy statkom dane do obliczeń nawigacyjnych.

Łański o nic więcej nie pytał. Przyglądał się małym srebrzystym figurkom, które z uporem wdrapywały się po niewidzialnych drabinkach. Napływały chmury, zbliżający się mrok połykał ludzi. Raz po raz pojawiali się jednak w prześwitach chmur i pięli się wciąż wyżej i wyżej…

Łański przysłuchiwał się nie milknącemu wyciu huraganu i myślał, że staruszek miał rację, nakłaniając go do rozmowy z Szewcowem. Teraz Łański czuł, rozumiał, dlaczego tu przybył. Nie była to przygoda w egzotycznym, obcym świecie. Sedno sprawy tkwiło w czym innym. Podobnie jak podróżny wspinający się pod górę widzi przez czas dłuższy na swej drodze jedynie kamienie, a potem, gdy znajdzie się na szczycie, odsłania się przed nim ogromna, sięgająca aż po daleki horyzont przestrzeń, tak Łański dostrzegł nagle poza drobiazgami to największe i najważniejsze.

Nastąpiło zetknięcie się dwóch światów. Jeden — jeszcze w dzieciństwie — zapomniał o pracy. Życie upływało mu lekko i beztrosko, ponieważ sama przyroda — w wyniku szczególnego zbiegu okoliczności — troszczyła się o jego egzystencję. Drugi — przeszedł surową szkołę walki z przyrodą.

Jeden świat od dawna już nie wiedział, co to nieszczęście lub smutek. Drugi — w ciągu wieków brał udział w najokrutniejszej walce dobra ze złem, przetrwał, nabrał siły, zahartował się.

Jeden świat istniał kosztem szczodrej obfitości przyrody, która w ciągu tysiąclecia nic nie uroniła ze swego bogactwa. Drugi — przez tysiąclecia otrzymywał jedynie nędzne ochłapy. Nadszedł jednak czas, kiedy i ten świat, po ujarzmieniu przyrody, mógłby powiedzieć: „Dość. Teraz mam wszystko”, a mimo to oświadczył: „Odtąd nie potrzebuję troszczyć się o byt. To dobrze, teraz właśnie zaistniały wyjątkowe możliwości”.

Jeden świat przeżywał nie kończące się — i dlatego w pewnym sensie nużące święto. Drugi osiągnął wreszcie stan, gdy najwyższym szczęściem ludzkości stała się wspaniała, zawrotna, przeobrażająca wszechświat praca.

I jeżeli ten pierwszy świat oczekiwała nieunikniona zagłada, w wypadku gdyby przyroda przestała go tak szczodrze obdarowywać, drugi świat nie oglądałby się na miłosierdzie przyrody. Gotów był rzucić wyzwanie słońcu, gwiazdom, wszechświatu.

Tu, w szklanej sali na szczycie wieży Stacji Łączności Międzyplanetarnej, Łański po raz pierwszy pomyślał, że za każdym człowiekiem, za każdą drobną i wątłą postacią, migającą teraz w promieniach reflektorów, stoją tysiące i tysiące lat historii ludzkości. Historii bardzo surowej, niekiedy nawet okrutnej, lecz hartującej człowieka, uczącej go ciągłego kroczenia naprzód.

Do rana anteny naprawiono. Za dnia natomiast zdarzył się wypadek, który Łański wspominał później z mieszanym uczuciem przykrości i zadowolenia. Wiatr ucichł i zgodnie z rozkładem przyleciał reoplanem rzeźbiarz z Barcelony. Do Łańskiego stale zwracali się młodzi rzeźbiarze, więc się nie dziwił wizycie. Hiszpan jednak nie był młody, nosił wojownicze pirackie wąsy i wyróżniał się nadzwyczajną galanterią.

Spotkali się w Sali Wypoczynku, gdzie Łański rozmawiał z Tessiemem i Heilordem. Po niezliczonej ilości usprawiedliwień gość przystąpił wreszcie do sprawy. W pierwszej chwili Łański myślał, że się przesłyszał. W wyszukanie grzecznych zwrotach, przeplatanych kwiecistymi komplementami pod adresem obecnych, rzeźbiarz oświadczył wreszcie, że dokonał wynalazku, który spowoduje przewrót w sztuce. „Kamienne posągi są nieładne — stwierdził. — To przeżytek barbarzyństwa”. On wynalazł nowy, nadzwyczaj piękny materiał. Nawet najbardziej nieudolny rzeźbiarz może tworzyć z tego materiału arcydzieła.

Nowym materiałem okazała się masa plastyczna, którą można cyzelować i obrabiać dłutem. Plastyk o złocistym zabarwieniu łączył w sobie zalety marmuru i brązu. Rzeźbiarz zademonstrował kilka statuetek; materiał rzeczywiście budził zainteresowanie. O jakimkolwiek przewrocie w sztuce nie mogło być mowy. Niemniej tworzywo mogło się okazać wielce przydatne do wielu prac rzeźbiarskich i dekoracyjnych.

Łański uważnie słuchał gościa. Tessiem zadał kilka pytań na temat technologii wytwarzania plastyku. Do stołu, przy którym siedzieli, podeszli również inni inżynierowie Stacji. Rzeźbiarz wytłumaczył to zainteresowanie po swojemu. Stopniowo grzeczność przechodziła w zarozumiałość.

Łański z ciekawością przyglądał się Hiszpanowi. Po chwili powiedział:

— Wie pan, ja również wynalazłem nowe tworzywo.

— O! Jakież to? — gość zamienił się w słuch. — Jaki jest jego skład?

Łański milczał chwilę i odpowiedział:

— Skład prosty. Dwa te.

Rzeźbiarz w zakłopotaniu gładził pirackie wąsy.

— Dwa te — powtórzył Łański. — Zaraz panu pokażę. Poprosił o przyniesienie kamienia, pierwszego lepszego, oraz pozostawionych w jego pokoju narzędzi staruszka. Rzeźbiarz milczał, nie domyślał się jeszcze, o co chodzi. Przyniesiono kamień i narzędzia.

Zazwyczaj Łański długo zastanawiał się nad każdym pomysłem, starannie dobierał modele, starał się zawczasu w najdrobniejszych szczegółach wyobrazić sobie ukończone dzieło. Tym razem zachował się inaczej. W twórczym porywie zapomniał o wszystkim — i o rzeźbiarzu z pirackimi wąsami, i o tym, że nie był w swojej pracowni, i o tym, że kamień był właściwie nieodpowiedni, nawet bardzo nieodpowiedni.

Łański pracował z gorączkowym pośpiechem. Był to strumień pomysłów, nagłych olśnień, zdumiewających odkryć. Myśl opancerzała ręce i Łański, nie zważając na pośpiech, jasno widział, co zamierza stworzyć. Cechowała go śmiałość i polot. Tego dnia bez wahania robił to, na co w innym czasie nie mógłby się zdecydować od razu.

Z kamienia wyłoniła się uniesiona do góry głowa człowieka, astronauty. Jego twarz w niczym nie przypominała twarzy Szewcowa, bodaj tylko rozumnym i spokojnym spojrzeniem oraz pewną kanciastością, ostrością. Być może, że w tej twarzy było też coś z odwagi Heilorda i męskiej urody Tessiema.

Łański nie opracowywał szczegółów. To, co robił, miało charakter raczej pobieżnego zarysu, szkicu czegoś wielkiego, wartościowego. I kiedy ogromnie zmęczony odstąpił kilka kroków, zrozumiał, że znalazł najważniejsze — drogę którą należy iść.

Rzeźbiarz z pirackimi wąsami znikł. W sali pozostał jedynie Heilord siedzący przy elektrycznym kominku. Łański podszedł do inżyniera. Heilord podniósł się i zapytał:

— Co znaczy te „dwa te”?

Łański znużony uśmiechnął się:

— Ach… dwa te… trud i twórczość.

— Gdzie tam… Potrzebne są „trzy te”. Trud, twórczość, talent.

Łański zapisał w pamiętniku:

„Dziwiło mnie przedtem, dlaczego Szewcow, inżynier i astronauta, kocha poezję. W jego odczuwaniu świata i rzeczy jest poezja. Powiedziałem:»Poezja to siostra astronomii«— i uspokoiłem się. A przecież jest to tylko ogólnikowe pojęcie, skojarzenie myślowe. Dziś zrozumiałem, że prawdziwa poezja i wielka nauka to po prostu jedno i to samo. W wiedzy jest poezja — w poezji jest wiedza. Wyobraźnia w tym samym stopniu jest potrzebna uczonemu, co i poecie. Uczony i poeta myślą o tym samym — o prawach życia.

Tytani epoki Odrodzenia umieli łączyć sztukę i naukę. Leonardo da Vinci był wielkim uczonym — nie mniej wielkim niż malarz Leonardo. Michał Anioł — twórca nieśmiertelnych posągów i fresków — był nadto inżynierem wojskowym. Rafael twórca Madonny Sykstyńskiej — archeologiem. W tym czasie sztuka potrzebowała nauki, by poznać przyrodę. W naszym wieku sztuka potrzebna jest, aby głębiej odczuć przeobrażoną przyrodę. Nauka bez sztuki podobna jest do wysokiego budynku bez okien. W takim budynku można mieszkać: chroni on przed niepogodą. Lecz tylko przez okna możemy zobaczyć piękno otaczającego świata. Tylko przez nie wpadają jasne i ciepłe promienie…

Marks i Engels pisali wiersze — w tym jest pewna prawidłowość. Pamiętam pieśń ułożoną przez Marksa:

Ruszyłem w drogą zrzuciwszy okowy.
— Dokąd? — Świat odkryć wspaniały i nowy!
— Czyż mało piękna dokoła ciebie?
Szum fali w dole, światło gwiazd na niebie.
— Głupcze, ma droga wiedzie w głąb wszechświata.
Rozdrgany eter, ściana gór zębata
Nie dają tego padołu porzucić;
Do piękna ziemi jesteśmy przykuci,
Lecz z mojej duszy niechaj się wyłoni
Świat, co z nią znowu złączy się w harmonii,
By tętnił we mnie oceanu zamęt,
A mym oddechem pulsował firmament…

Otóż to, może dlatego Manifest Partii Komunistycznej jest przeniknięty wzniosłą poezją. Jedynie poeci mogli napisać tak natchniony wstęp:»Widmo krąży po Europie…«

Przeczytałem niemało książek o przyszłości. Przepowiedziano w nich mnóstwo wynalazków technicznych — włącznie do preparatów, przywracających łysinom gęste czupryny. Ówcześni ludzie w istocie rzeczy niczym się nie różnią od nas, ludzi współczesnych. Możliwe, że pisarze interesują się tylko techniką. Ja jednak jestem rzeźbiarzem. Nie potrafię wyrzeźbić kompozycji grupowej, składającej się z pięciu nowych maszyn i oświadczyć:»Patrzcie — oto przyszłość«. Mnie jest potrzebny człowiek. Jedna nowa cecha w jego charakterze jest dla mnie nieporównanie ważniejsza niż nagromadzenie elektrycznych samochodów i innych nowości technicznych.

Przypominam sobie powieść, w której ludzi przyszłości cechuje przede wszystkim mowa naszpikowana naukowymi i technicznymi terminami. Uważam, że obraz ten jest fałszywy. Poezja wzbogaci mowę ludzką. I to poezja w najszerszym pojęciu tego słowa. Niewątpliwie ludzie przyszłości potrafią głębiej i jaśniej rozumieć istotę zachodzących zjawisk. Nauka podwoi i potroi moc naukowego spojrzenia ludzi. Lecz sztuka udziesięciokrotni moc poetycznego postrzegania zjawisk.

Człowiek przyszłości to poeta i uczony. Właściwie — jednocześnie jeden i drugi, gdyż w jakimś tam punkcie pojęcia te łączą się z sobą…

Piszę w tej chwili o ludziach, a myślę o Widzących Istotę Rzeczy. Nie wiem, czy Szewcow zakończył swe opowiadanie, ale wydaje mi się, że Widzący Istotę Rzeczy dawno już utracili prawo do tej nazwy. W rzeczywistości dumne to miano powinno należeć do ludzi. Próżniactwo i mądrość nie idą w parze.

Pierwszych ludzi, jak pisano w Biblii, wygnano z raju i zmuszeni byli jąć się pracy. A więc praca była karą… I oto na planecie Widzących Istotę Rzeczy przyroda przeprowadziła nieświadomie wielki eksperyment. Ludzie pozostali w raju. Prawie zapomnieli o pracy. To w końcu przywiodło ich na skraj przepaści. Inaczej nie mogło być. Praca nie tylko nadała cechy ludzkie naszym przodkom, lecz w dalszym ciągu formowała człowieka”.

Tego dnia Tessiem, spotkawszy Łańskiego w sali telewizyjnej, powiedział:

— Musimy zaczekać. Nadaje się pilny komunikat dla dwóch statków powracających na Ziemię. Jeżeli nie ma pan nic przeciwko temu, to spoczniemy.

Gdy usadowili się nie opodal ekranu, inżynier zapytał Łańskiego, co zamierza uczynić z rzeźbą astronauty.

— Nie wiem — odpowiedział Łański. — Nie chciałbym jej stąd zabierać. Jeżeli uważa pan, że nie jest tak znowu bardzo zła, chętnie ją pozostawię.

Tessiem nic nie odpowiedział, objął tylko rzeźbę ramieniem. Łański uśmiechnął się.

— Pozostawiając tu tę rzeźbę, osłaniam ją przed oczami krytyków.

— Wprost przeciwnie — roześmiał się Tessiem. — Teraz ujrzą ją załogi wszystkich statków.

— Myślałem o Widzących Istotę Rzeczy — powiedział Łański, zmieniając temat. — Jaki, pana zdaniem, jest tam ustrój społeczny?

— Żaden — odpowiedział natychmiast inżynier. Łański spojrzał na niego ze zdziwieniem.

— Doprawdy, mówię poważnie, żaden — powtórzył Tessiem. — Niegdyś droga rozwoju widzących przebiegała podobnie jak u ludzi. Praca uczyniła z nich istoty myślące. Powstał ustrój społeczeństwa pierwotnego. Niestety na tym właśnie etapie praca została wyeliminowana z życia społeczności. Dalszy rozwój został zahamowany. Widzący nie wiedzieli, co to ustrój niewolniczy, nie znali też ustroju feudalnego… Nawet ustrój pierwotny zaczął się rozpadać. Zanikło to, co łączy — wspólna praca.

— Jednakże nie możemy powiedzieć, że praca została zupełnie wyeliminowana — zaoponował Łański. — Widzący musieli budować sobie jakieś domostwa, bronić się przed ocalałymi drapieżnikami…

— To nie wystarcza — wzruszył ramionami inżynier. — To zaledwie namiastka pracy. Czyż zwierzęta nie budują sobie mieszkań i nie walczą z drapieżnikami? Nie, dla rozwoju społeczności ludzkiej jest niezbędna właśnie praca ludzka, właśnie wytwarzanie. Widzący podobni są do dzieci, wprawdzie utalentowanych dzieci (wyjątkowo utalentowanych — wtrącił Łański), które nie nauczyły się pracować i nie weszły w wiek dojrzały… Ale już czas.

Tessiem włączył prądnicę.

Telewizyjną salę przeniknął drobny trzask wyładowań. Łańskiemu się wydało, że słyszy głos wszechświata: szum dalekich gwiazd, trzask fal elektromagnetycznych, mknących wśród pustki w ciągu miliardów lat.

— Trzeba temu jakoś zaradzić — powiedział Szewcow. — „Ocean” wszedł w strefę pól elektromagnetycznych, zaczęły się komplikacje… Zróbmy tak. Będę opowiadał o najistotniejszych rzeczach. Jeżeli będzie pan miał wątpliwości natury technicznej, proszą zwrócić się do Tessiema. Zna się na tym.

Właściwie mówiąc, należałoby zacząć tę historią od końca. Potem zaś — jeżeli starczy czasu — opowiedzieć szczegółowo, z detalami. Ale spróbujmy zachować kolejność. Zresztą dzisiaj ja sam już nie pamiętam, w jakiej kolejności odkrywałem ten obcy świat. Widzący ze zdumiewającą szybkością opanowywał nasz język, co umożliwiało mi zwracać się do niego w kwestiach coraz bardziej ogólnych… Była to łańcuchowa reakcja odkryć.

Ale trzeba będzie dokładniej opowiedzieć przede wszystkim o oczach widzącego. Jak już, zdaje się, mówiłem, barwa jego oczu była zmienna, przybierały raz kolor różowy, to znów czerwony. Co więcej, na tym tle zapalały się niekiedy i nagle gasły jasne iskierki. W krótkim czasie zauważyłem interesującą prawidłowość — im bardziej widzący wytężał swą myśl — tym więcej pojawiało się iskierek. Gdy na przykład czekał na mnie przy statku, iskierek nie widziało się prawie wcale. Natomiast, gdy rozmawialiśmy, ilość ich powiększała się znacznie i były bardziej dostrzegalne. Nie wiem nawet, z czym mógłbym je porównać. Coś takiego można oglądać w spintaryskopie, kiedy cząsteczki radioaktywne bombardują jego ekran. Zresztą nie miał pan chyba nigdy do czynienia ze spintaryskopem. Najważniejsze, że iskierki w oczach Widzącego Istotę Rzeczy były związane z procesem myślenia. Już sama świadomość faktu, że — w sposób najbardziej bezpośredni — widzę pracę myśli, podniecała mnie… I jeszcze jedna okoliczność. Podczas wytężonego myślenia iskierki w oczach widzącego jak gdyby falowały, ich blask zmieniał się zależnie od jakiegoś wewnętrznego rytmu. A nawet — kilku rytmów. W najbliższym czasie miałem możność przekonać się o tym.

Mówiłem już, że widzący posiadali szeroką znajomość medycyny. Oczywiście dość osobliwa była to wiedza. Ich medycyna przypominała naszą — w pewnej mierze — wschodnią medycynę ludową — chińską, indyjską.

Promień, przekazując swoje myśli, patrzał mi w oczy. I prawdopodobnie z oczu moich wyczytał, że nie jestem zupełnie zdrów.

Powiedział do mnie:

— Trzeba poprawić…

Nie znał jeszcze słowa „leczyć”. Zrozumiałem go i spytałem:

— Jak?

Widzący Istotę Rzeczy zbliżył się do mnie. Zobaczyłem, jak w jego oczach zamigotały iskierki. Muszę przyznać, że nie bardzo mi się chciało zostać „poprawionym” przez istotę, mającą dość mgliste pojęcie o anatomii i fizjologii człowieka i jego chorobach. Próbowałem więc usunąć się na bok. Niestety, nie byłem w stanie. Rytm iskierek — zwykle nierówny, chwiejny — nagle stał się wyraźny i szybki. Doznałem wrażenia, jak gdyby w oczach widzącego powstały i zawirowały ogniste wichry. Poczułem działanie hipnozy: coś mię obezwładniało, przytępiało świadomość…

Nie wiem, jak długo trwał ten dziwny stan odrętwienia. Iskierki zaczęły blednąc i zmienił się ich rytm. Promień siedział na krześle i jak zawsze uśmiechał się zagadkowo. Poczułem nagle, że choroba opuściła mnie. Moja myśl odzyskała jasność, każda zaś komórka wprost dygotała od nadmiaru sił…

Chciałem się dowiedzieć, w jaki sposób tak szybko powróciłem do zdrowia, i zacząłem wymieniać po kolei rozmaite sposoby leczenia chorób, wyjaśniając pokrótce ich treść. Promień odpowiadał wciąż:

— Nie… Nie…

I dopiero, gdy wyczerpałem prawie wszystkie swoje medyczne wiadomości, powiedział:

— Tak… to… czen — cziu… nakłuwanie igłami…

Oczywiście, widzący nie rozumieli, że nakłuwanie igłami wzmacnia bioprądy. Nie wiedzieli również, co to są bioprądy. Podobnie jak lekarze chińscy, którzy przed czterema tysiącami lat zauważyli, że chorzy przychodzili niekiedy do zdrowia po przypadkowych ukłuciach, widzący również kroczyli drogą bezpośrednich doświadczeń. Trzeba przyznać, że udało im się niegdyś osiągnąć niezłe rezultaty.

Trudno to wprost wyrazić, jak się potem dobrze czułem. Dotąd — przez szereg miesięcy — między mną a światem zewnętrznym stała jak gdyby mętna szyba. Obecnie wydawało mi się, że znikła. Moja myśl pracowała sprawnie, jak należy.

…”Szperacz” przebył jeszcze na planecie około dwustu godzin. Przez cały ten czas właz statku stał otworem. Widzący wchodzili swobodnie. Niekiedy ogarniał mnie strach. Z kajuty nawigacyjnej obserwowałem snujące się po ogólnej kabinie milczące postacie widm. W ich czerwonych oczach migotały białe iskierki. Trzeba powiedzieć, że zazwyczaj w oczach widzących iskierki te ukazywały się bardzo rzadko. Prawdopodobnie wytężona praca mózgu od dawna już przestała ich cechować. Oczy te patrzyły jakoś bezmyślnie, obojętnie. Tu na statku jednak widzący myśleli ze szczególnym napięciem. O czym? Nie wiem. Nie próbowali się ze mną porozumieć. Przychodzili i wychodzili. Jeden tylko Promień zachowywał się inaczej. On w ogóle w jakiś sposób wyróżniał się wśród widzących. Zwracano się do niego nie tyle zresztą z uszanowaniem, co z dużą powściągliwością. Gdy Promieniowi zwróciłem na to uwagę, odpowiedział: „Długo żyję…”

Indagowałem go w dalszym ciągu i dowiedziałem się, że widzący mogą żyć do czterystu lat. Trwałość ich osiedli (miast tam nie ma) obliczona jest na jedno pokolenie. Następne pokolenie, gdy osiągnie wiek dojrzały, porzuca osiedle i buduje sobie nowe, własne. Osiedle, w sąsiedztwie którego wylądował „Szperacz”, było zupełnie młode — mieszkali tam widzący w wieku mniej więcej osiemdziesięciu lat. Promień przywędrował z osiedla sędziwych starców. Jeżeli go dobrze zrozumiałem, liczył sobie około trzystu trzydziestu lat. Warto dodać, że wraz z różnicą wieku uwydatniała się różnica stosunku do zbliżającej się katastrofy. Promień nie przywiązywał do niej szczególnego znaczenia, podczas gdy młodzi widzący nie chcieli się pogodzić z zagładą.

Próbowałem dowiedzieć się czegoś więcej na temat katastrofy, lecz usiłowania moje spełzły na niczym. Natychmiast pogrążał się w głęboką zadumę i nie odpowiadał…

Zastanawiałem się, czy nie opuścić statku na pewien czas. Ale co bym przez to zyskał? Zasadniczo niczego nowego (jeżeli nie liczyć przyczyn zbliżającej się katastrofy) nie mogłem się już dowiedzieć. Warunki życia na planecie były mi już znane. Zobaczyłem Widzących Istotę Rzeczy i zapoznałem się — przynajmniej w ogólnych zarysach — z ich historią. Przechowywałem materiały zarejestrowane za pomocą przyrządów „Odkrywcy” i moim głównym zadaniem było dostarczyć je na Ziemię. Przyleciałaby wówczas tutaj dobrze wyposażona ekspedycja, nie z jednym człowiekiem, lecz złożona z licznej, specjalnie przygotowanej ekipy ludzi.

I jeszcze jedna okoliczność skłaniała mnie do pozostania przy statku. Ile mógłbym przejść? Może trzydzieści, pięćdziesiąt kilometrów, może sto? Przecież Promień opisał mi Planetę. W różowej poświacie wypływającej z oczu Widzącego Istotę Rzeczy powstał obraz fal morskich obmywających szmaragdowe skały, nie kończących się lasów o drzewach wykręconych w spirale, gór, pokrytych na wpół przezroczystą roślinnością, przypominającą z oddali nasze kaktusy… Oglądałem ruiny starożytnych budowli z ich zadziwiającą, spiralną kolumnadą…

Szkoda wielka, że tego, co pokazywał Promień, nie mogłem utrwalić na kliszy. Mało tego, nie mogłem nawet sfotografować widzących. Lot „Szperacza” miał charakter doświadczalny, wylądowanie zaś na niezbadanej planecie nastąpiło przypadkowo. Nie miałem aparatu fotograficznego; znajdujący się na statku astrograf mógł jedynie służyć do fotografowania gwiazd.

Początkowo nosiłem się jeszcze z zamiarem zabrania z sobą na Ziemię jakichkolwiek przedmiotów związanych z kulturą widzących. Oczywiście nie liczyłem już na to, że znajdę tutaj atomorollery lub — śmigłowce. Szukałem książek. Bez ich pomocy przekazywanie wiedzy jest niemożliwe. Ale książek nie znalazłem.

Okazuje się, że widzący książek nie mieli. W każdym razie nie znali ich od bardzo dawna. Pamięć zastępowała im tysiące, jeżeli nie dziesiątki i setki tysięcy tomów. Wszystko, co widzący zobaczyli lub usłyszeli raz jeden, pozostawało w ich pamięci na całe życie. Pamięć ich, w sensie trwałości i pojemności, przewyższała wielokrotnie pamięć ludzką.

Zastanawiając się nad tym, coraz bardziej utwierdzałem się w przekonaniu, że kiedyś warunki egzystencji na Planecie były o wiele bardziej skomplikowane niż na Ziemi. I to świadczyło o wysokim stopniu rozwoju przodków Widzących Istotę Rzeczy. Człowiek zaczął rozszerzać swe panowanie na Ziemi, kiedy jego mózg i ręce nie bardzo się jeszcze różniły od mózgu i rąk małp człekokształtnych. Inaczej to wyglądało na Planecie. Gwałtowne zmiany klimatu komplikowały walkę o byt. Kolejna zmiana klimatu mogła przynieść przewagę zwierzętom. Przodkowie widzących zostali gospodarzami Planety w wyniku długotrwałych walk, które wydoskonaliły ich rozum. Z tego, co usłyszałem od widzącego, wynikało, że zwierzęta były tutaj inteligentniejsze aniżeli na Ziemi, a więc również bardziej musiały być rozwinięte pierwsze rozumne istoty.

Gdy powiedziałem o tym Promieniowi, uśmiechnął się i odpowiedział:

— To dawno… Obecnie robimy sami…

Długo mi wyjaśniał, jak właściwie oni „robią”. Z tego, co zrozumiałem (a zrozumiałem niewiele), wynikało, że istniał specjalny system rozwoju i wzmacniania pamięci łącznie z sugestią i nakłuwaniem igłami, dzięki którym stymulowano pracę ośrodków mózgowych. Ale najważniejsze, że wszystko to toczyło się siłą bezwładu i nie miał tu wpływu czynnik konieczności.

Tak czy inaczej pamięć widzących nie mogła nie wywoływać podziwu. Pewnego razu Promień odtworzył z precyzyjną dokładnością fragment stereofilmu, który pokazałem mu w dniu naszego spotkania. W różowej poświacie sączącej się z oczu widzącego, ujrzałem znane kadry… Potem Promień zapytał:

— Ludzie… są różni? Czarni, biali…

Długo musiałem mu tłumaczyć, że istnieje kilka ras ludzkich. Nie jestem pewny, czy zdołałem mu wyjaśnić przyczynę powstania rozmaitych ras i dlaczego stopniowo przekształcają się one obecnie w jedną ogólnoludzką rasę.

Trzeba powiedzieć, że pewnych rzeczy — zupełnie nawet prostych — w żaden sposób nie potrafiłem Promieniowi wyjaśnić. Nie chciałbym użyć słowa „głupota”, to oczywiście nie byłoby słuszne, ale jakiś osobliwy brak zdolności pojmowania dawał się u widzących zauważyć. Musiałem na przykład włożyć wiele wysiłku, by wytłumaczyć Promieniowi, do czego służy zegarek, najzwyklejszy w świecie zegarek. Upierał się, że to żywa istota. Gdy podarowałem mu swój zegarek, ucieszył się jak dziecko. Zauważyłem, że go głaska. Zdaje się, że przedmiot ten pozostał dla niego nadal żywą istotą…

Ta niepojętność w jakiś dziwny sposób łączyła się z ogromną zdolnością myślenia logicznego. Widzący byli mądrzy, jeżeli można tak powiedzieć, w granicach określonego, dosyć wąskiego kręgu zagadnień. Nie znali maszyn i w żaden sposób nie mogłem wyjaśnić Promieniowi budowy najprostszych nawet przyrządów. Lecz kiedy pokazałem mu szachy, natychmiast wszystko zrozumiał i bez wysiłku mnie ograł, chociaż korzystałem z pomocy mózgu elektronowego…

Próbowałem zapoznać go z matematyką i byłem zdumiony, z jaką łatwością Promień przyswajał ją sobie. W krótkim czasie operował całkami. Sam wyprowadzał nowe formuły, układał nowe wzory matematyczne. Wydaje mi się jednak, że matematyka była dla niego po prostu pewną odmianą gry logicznej, tyle że bardziej złożonej aniżeli gra w szachy.

Otóż tory naszego myślenia przebiegały po różnych płaszczyznach. Kto wie, czy Promień nie sądził, że niekiedy bywam zadziwiająco tępy…

— Pewnego dnia — kontynuował Szewcow — wydarzyło się coś, co do dziś pozostało dla mnie zagadką. Oto nieoczekiwanie spoza spiralnych drzew wypłynęła biała, błyszcząca kula o średnicy jakieś półtora metra. Leciała na wysokości pięciu, siedmiu metrów, posuwała się wolno, z lekka kołysząc się. W pierwszej chwili miałem wrażenie, że to jeden z gumowych lub plastykowych balonów, jakich używamy do badania atmosfery. Jednakże kula sunęła pod wiatr! Połyskując oślepiająco w promieniach Syriusza Wielkiego, zbliżała się do „Szperacza”.

Szybko wdrapałem się po trapie i włożyłem ochronny skafander. Nie miałem pojęcia, co to jest. Nie wiedziałem, czy grozi jakieś niebezpieczeństwo, ale coś w jej zachowaniu kazało mi się mieć na baczności.

Gdy znowu zszedłem po trapie na dół, tym razem już w skafandrze ochronnym, kula krążyła wokół statku. Było to zdumiewające widowisko. Kula niby żyjąca istota przesuwała się z miejsca na miejsce jak gdyby wypatrując czegoś tuż przy kadłubie „Szperacza”. Czasem zatrzymywała się, by przyjrzeć się czemuś dokładniej, potem znów ruszała dalej.

Lecz nie było to żywe stworzenie. Kula miała idealnie gładką powierzchnię, bez jakichkolwiek wypukłości czy otworów. Nie mogłem dojrzeć najmniejszych nawet niedokładności na jej niemal lustrzanej powierzchni. Roślina? Ale w zachowaniu się kuli można było dopatrzeć się, jeżeli można tak rzec, pewnego przemyślanego postępowania. Kula oglądała statek i czyniła to rozumnie. Ja sam, gdybym po raz pierwszy oglądał statek, zwróciłbym również uwagę przede wszystkim na te miejsca, przy których kula dłużej właśnie zatrzymywała się.

Teraz jestem w stanie opowiadać o tym spokojnie — uśmiechnął się Szewcow — ale wówczas z trudem tylko mogłem powstrzymać gorączkowe podniecenie. Rozumiałem, że kula zabierze się do mnie, gdy tylko skończy oględziny statku. Usiłowałem więc jak najszybciej dociec, co to może być, czym jest ta zagadkowa kula. Nie jest to roślina ani zwierzę… A więc chyba jakieś urządzenie cybernetyczne. Ale w takim razie czyje i jakie? Nie potrafiłem odpowiedzieć sobie. Jasne, że kuli nie stworzyli widzący. Pomyślałem nawet, że na Planecie żyją widocznie oprócz widzących jakieś inne jeszcze rozumne istoty. Przypuśćmy nawet, że nie tutaj, lecz gdzieś na innym kontynencie…

Zgodnie z moimi przewidywaniami, kula zaczęła wreszcie zbliżać się do mnie. Włączyłem indykatory, lecz ani jedna kontrolna lampa nie zapaliła się. Oznaczało to, że dookoła kuli nie ma ani promieniowania radioaktywnego, ani pola elektrycznego czy magnetycznego. Stałem bez ruchu, starając się zrozumieć, w jaki sposób kula utrzymuje się w powietrzu. Wyczuwałem, że jest masywna; podmuchy wiatru wprawiały ją tylko w ledwo widoczne kołysanie. Na jej lustrzanej powierzchni nie można było dostrzec żadnych przyrządów, które by ją poruszały. Mimo to kula utrzymywała się w powietrzu i jak mogłem sądzić, utrzymywała się dość pewnie.

Kula krążyła dookoła mnie jakieś dziesięć minut. Latała teraz na wysokości człowieka i niekiedy tak blisko mnie, że gdybym chciał, bez trudu mógłbym ją dosięgnąć ręką. Przyznam się jednak, że nie miałem na to najmniejszej chęci. Wprost przeciwnie, starałem się zachowywać jak najspokojniej. Liczyłem, że wreszcie coś się stanie i wszystko się wyjaśni. Zawiodłem się. Gdy kula miała już dosyć tego krążenia, uniosła się nieco do góry i zawisła kołysząc się prawie niewidocznie.

Podniosłem bryłkę zeschłej gleby i rzuciłem w kulę. Spodziewałem się wszystkiego, nawet wyładowania elektrycznego. Tymczasem nastąpiło coś nieoczekiwanego. Bryłka nie doleciała do kuli. Odniosłem wrażenie, że pocisk wpadł w jakąś gęstą substancję otaczającą kulę. Bryłka zawisła w powietrzu i po chwili spadła na dół…

Rzuciłem kamień. Zjawisko powtórzyło się. Kamień nie doleciał do kuli. Jakaś siła odrzuciła go w dół.

Znalazłem jeszcze jeden, cięższy już kamień. Nie zdążyłem jednak nim cisnąć, poczułem nagle, że sam gdzieś lecę. Kula odrzuciła mnie na jakieś pięć metrów. Tylko dzięki skafandrowi obeszło się bez potłuczeń. Kula spokojnie wisiała w tym samym miejscu…

Skierowałem się ku drabince. Przeszedłem pod samą kulą, lecz nic nie nastąpiło, kula nawet nie poruszyła się. Była wobec mnie usposobiona jak najbardziej pokojowo: broniła się i to wszystko. Wystarczyło jednak, że wspiąłem się po trapie i otworzyłem luk, gdy kula natychmiast ruszyła. Zapewne pałała chęcią przedostania się do wnętrza statku. Udało mi się jednak w porę zamknąć za sobą pokrywę włazu.

Byłem ciekaw, co ten stwór teraz przedsięweźmie. Nasze ziemskie urządzenia cybernetyczne w takiej sytuacji zatrzymałyby się raczej przy trapie, czekając, aż luk otworzy się ponownie.

Nie zdejmując skafandra wszedłem do kabiny nawigacyjnej i włączyłem ekran aparatu obserwacji zewnętrznej. Na ekranie zobaczyłem kulę dosłownie przylepioną do burty statku i gwałtownie zmniejszającą swoją objętość. Uruchomiłem niezwłocznie łączność telewizyjną z przedziałem, naprzeciw którego znajdowała się kula. I wtedy zobaczyłem coś niewiarygodnego. Kula przenikała przez powłokę statku! W miarę jak kula zmniejszała się po stronie zewnętrznej, wewnątrz, z drugiej strony masywnej, tytanowej ściany statku wyrastała inna kula…

Dziwne, ale właśnie w chwili gdy przyglądałem się, jak kula przenika poprzez powłokę statku, nagle uspokoiłem się i zrozumiałem, że kula nie uczyni mi nic złego. Z trudem przyszłoby mi teraz powiedzieć, dlaczego doszedłem do takiego wniosku. Myśli przemknęły niby wicher, niby błyskawica. Lecz ich sens był mniej więcej taki właśnie.

To, co na pierwszy rzut oka wydawało się niewiarygodne, świadczyło jedynie o wysokim stopniu rozwoju istot, które stworzyły tę kulę. Gdyby największym uczonym XVII lub XVIII wieku powiedziano, że będzie można widzieć przez grubą metalową płytę, przyjęliby to jako żart. A przecież, gdy odkryto promienie rentgena i gamma, przekonaliśmy się, że promienie te przenikają przez metal. Istoty, które stworzyły kulę, potrafiły uczynić metal podatnym na przenikanie przezeń tworzywa, z którego była wykonana kula. To jednak przekreślało moje przypuszczenia, że na innym kontynencie Planety mogła istnieć cywilizacja różniąca się od cywilizacji Widzących Istotę Rzeczy. Aby stworzyć tego rodzaju kulę, niezbędny był szczególnie wysoki rozwój nauki i techniki. Sąsiedztwo z tak rozwiniętymi istotami musiałoby wywrzeć wpływ na widzących. Bardziej prawdopodobne było to, że kula — coś w rodzaju automatycznej stacji badawczej — pochodzi z innej planety. W każdym razie jej zachowanie się w znacznym stopniu przypominało zachowanie się naszych stacji cybernetycznych zainstalowanych na automatycznych statkach, wysyłanych ku dalekim planetom. Kula obserwowała, broniła się, lecz nie napadała. Tak właśnie zachowywały się nasze roboty.

Wszystkie te myśli przemknęły mi przez głowę w ciągu kilku sekund. Próbowałem nawet dociec, w jaki właściwie sposób kula przenikała przez metal. Nie wiedziałem jeszcze wówczas, że na Ziemi są już prowadzone doświadczenia nad przetwarzaniem przedmiotów materialnych w kierowane promienie i ponowną ich zamianę w dotychczasową postać.

Obserwowałem za pomocą ekranu, jak kuła rozdzieliła się na dwie prawie równe części. Jedna jej część (w postaci półkuli) przywarła do zewnętrznej strony burty. Druga, w kształcie kuli, znalazłszy się wewnątrz statku z wolna przesuwała się z przedziału do przedziału.

Podszedłem do pulpitu sterowniczego i otworzyłem wszystkie wewnętrzne przejścia. Nie było sensu wstrzymywać poruszania się kuli. Byłem najmocniej przekonany, że od tej strony nie grozi mi żadne niebezpieczeństwo.

Trwało to ponad dwie godziny. Kula zajrzała do wszystkich przedziałów, pokręciła się przy aparacie elektronowym i wreszcie przedostała się do kabiny nawigacyjnej. Tutaj zatrzymała się przy każdym urządzeniu, przez pięć minut wisiała nad pulpitem sterowniczym. Potem najkrótszą drogą (nie tą, którą przybyła do kabiny nawigacyjnej) ruszyła z powrotem do przedziału, z którego rozpoczęła obserwacje. Tutaj wszystko powtórzyło się w odwrotnej kolejności. Kula przylgnęła do powłoki statku i zaczęła stopniowo zmniejszać swe rozmiary. Odpowiednio rosła kula na zewnątrz statku. Po trzech minutach (patrzyłem na zegar) obie części złączyły się i połyskując w promieniach Wielkiego Syriusza, kula zaczęła z wolna unosić się nad statkiem.

Włączyłem efektory magnetyczne. Widoczna na ekranie kula drgnęła i zatrzymała się. Zwiększyłem natężenie pola magnetycznego i kula, jak gdyby niechętnie, zaczęła się zbliżać do statku. Po chwili wyłączyłem efektory, nie chciałem bowiem uszkodzić kuli. Obecnie nie miałem prawie wątpliwości, że jest to automatyczna stacja badawcza.

Kula uniosła się jakieś trzydzieści metrów nad statkiem i zamarła w bezruchu. Wszystko to dokładnie opisałem w dzienniku okrętowym. Potem krótko uzasadniłem swoje przypuszczenia. Wreszcie opuściłem statek, tym razem już bez skafandra.

Kula natychmiast ożyła. Zbliżyła się do mnie i jęła zataczać kręgi. Udałem, że nic sobie z tego nie robię. Właziłem po trapie tam i z powrotem, chodziłem koło statku. Kula posuwała się za mną ślad w ślad, lecz ani razu nie pozwoliła sobie na bezpośrednie zbliżenie. Później znowu zajęła swe miejsce nad polaną.

Z niecierpliwością czekałem na Promienia. Widzący mogli wiele wiedzieć o kuli.

Promień przyszedł, przynosząc chyba ze trzydzieści sztuk różnego rodzaju owoców. Uczynił to na moją prośbę. Chciałem dowiedzieć się, czym się żywią widzący.

Trzeba stwierdzić, że kula absolutnie nie reagowała na przybycie Promienia. Z kolei wydawało się, że Promień również nie dostrzegł kuli. Natychmiast spytałem go o nią. Promień nie spojrzał nawet do góry, uśmiechnął się i odpowiedział jednym słowem:

— Dawno…

Pokazałem wówczas na niebo i spytałem:

— Czy stamtąd?

— Tak — odpowiedział spokojnie.

— Pokaż — powiedziałem.

Uśmiechnął się. W jego oczach ukazała się znana mi różowa poświata. Różowa mgła zbliżyła się do mnie i zobaczyłem powalone drzewa i głęboki dymiący lej. Z dołu wypłynęły jedna za drugą trzy kule i balansując lekko, poszybowały nad zwęglonymi drzewami.

Różowa poświata zgasła. Promień, wciąż jeszcze uśmiechając się, powtórzył:

— Dawno…

Tak więc moje przypuszczenia potwierdzały się. Jednakże budowa kuli pozostała dla mnie zagadką. Od tej chwili kula ani razu nie opuściła się w dół. Nieruchomo wisiała nad polaną.

Stopniowo przyzwyczaiłem się do obecności kuli. Lecz przyglądając się jej nie mogłem nie myśleć o tym, że gdzieś istnieje jeszcze jedna cywilizacja. Nieogarniony wszechświat był pełen tajemnic. Ludzie mieli jeszcze przed sobą możliwość dokonania przedziwnych, fantastycznych odkryć…

— A czy nie mógł pan dostarczyć tej kuli tutaj, na Ziemię? — zapytał Łański.

— Transmisja zakończy się, zanim pytanie pana dotrze do Szewcowa — powiedział Tessiem. — „Ocean” jest już daleko… Ja panu odpowiem. Niebezpiecznie było zabierać kulę. Mogła stawiać opór. Najważniejsze, że nie wiadomo, jakby zniosła podróż. Mogłoby to mieć fatalne następstwa również dla statku. W każdym razie obecna, druga ekspedycja poważnie zajmie się tymi kulami. O tym zdążymy jeszcze porozmawiać. Tymczasem posłuchajmy…

— Pewnego razu o zmroku — opowiadał Szewcow — usłyszałem muzykę. Była krystaliczna i czysta, jak spadający ze skał strumień górski, jak „Pieśń Solvejgi” Griega. Śpiewali widzący. Wyszedłem ze statku i usiadłem na stopniu trapu. Kula, poszarzała w wieczornym zmierzchu, kołysała się lekko na świeżym wietrze. Ponad spiralnymi drzewami świecił Syriusz Mały. Drzewa wyprostowały się i w tej chwili wyglądały jak nasze wierzby. Zmierzch, drzewa, daleka pieśń. Nagle opanował mnie żal, że muszę opuścić Planetę. To cóż, że spotkanie z istotami rozumnymi wyobrażałem sobie jako bardziej uroczyste i ważkie. Cóż z tego, że nie znalazłem tutaj bajecznych kryształowych pałaców, a tutejsi mieszkańcy nie posługiwali się latającymi aparatami. Kto wie, może inne statki kosmiczne odkryły już planety z kryształowymi pałacami. A jednak świat ten stał się mi drogi… I nie tylko dlatego, że to ja go odkryłem, lecz także dlatego, że wiele się tu nauczyłem. Niegdyś człowiek tworzył bogów na podobieństwo swoje. Potem — znowu na obraz i podobieństwo swoje — zaczął zaludniać obce planety istotami rozumnymi. Obecnie pozbyłem się tej zarozumiałości. Spotkałem widzących — i zrozumiałem, że różnorodność form życia jest nieograniczona.

A widzący? Czyż mogli oni zrozumieć ludzi? Nasz świat kroczący ciągle naprzód i nie mający zamiaru się zatrzymać, był im obcy.

Muszą się przyznać, że wiele zataiłem przed widzącymi (ściślej, przynajmniej tak mi się zdawało, bo przecie Promień mógł czytać w moich myślach). Nie powiedziałem Promieniowi, że kiedy „Szperacz” wyruszył w swój międzyplanetarny rejs, na Ziemi około siódmej części jej mieszkańców wierzyło jeszcze w najrozmaitszych bogów (widzący żadnych bogów nie mieli), że zostały tam — jakkolwiek rzadsze już teraz — katedry, kościoły, meczety, sądy, więzienia…

Na ogół wolałem mówić mniej o ludziach, a więcej dowiedzieć się o widzących. Wzajemne zrozumienie się dwóch światów — to rzecz nader skomplikowana. Proszę spróbować, na przykład, przedstawić sobie nasze życie z ich punktu widzenia. Gdyby wiekowy dąb mógł myśleć i porównywać nasze życie do swego, doszedłby prawdopodobnie do takich samych wniosków co i widzący. Tak, życie drzewa jest spokojne, czyste, powiedziałbym nawet, szlachetne. Życie drzewa jest o wiele dłuższe niż życie człowieka — są drzewa, które żyją przez tysiąclecia. Drzewa nie wiedzą, co to zmartwienie. Ale czyż znalazłby się człowiek, który swój krótki żywot chciałby zamienić na tysiąclecia takiej egzystencji?

Zresztą nie jest słuszne porównanie widzących z drzewami. Podobni są raczej do wspaniałej maszyny, która od dawna pracuje na zwolnionych obrotach.

Ale dość tego. Przecież człowieka nie zawsze łatwo zrozumieć, a tym bardziej „obcych” — widzących? Toteż nic dziwnego, że niewiele zrozumiałem, podobnie jak nie rozumiem dotychczas. Na przykład nie potrafiłem „rozgryźć” ustroju społecznego widzących. Najprawdopodobniej widzącymi rządzili seniorzy. Zresztą, rządzili to źle użyte słowo. Do seniorów zwracano się jedynie w wypadkach, gdy należało coś postanowić — i to wszystko. Tyle zrozumiałem z wyjaśnień Promienia. Natomiast w żaden sposób nie udało mi się dowiedzieć, ilu widzących zamieszkuje Planetę. Nie miałem też okazji obejrzeć zwierząt. Jedyny tylko raz na dużej wysokości przeleciało stado prawie niewidocznych ptaków, podobnych, jak mi się zdawało, do naszych bocianów. Oczywiście, Planeta czekała jeszcze na swych badaczy…

Skądś, z daleka — raz cichsza, to znów głośniejsza — dolatywała krystaliczna pieśń. Przyszło mi na myśl, że na obcych światach wszystko może być odmienne, jedno jest jednak zrozumiałe dla wszystkich — to muzyka. W pewnej starej książce natknąłem się na taką myśl: istoty rozumne, które stworzyły doskonałe statki kosmiczne, nie mogą być istotami złymi. Sformułowałbym to inaczej: nie mogą być złymi istoty rozumne, które stworzyły tak piękną muzykę.

Siedząc na stopniach trapu, pomyślałem, że przyjdzie czas, gdy ludzie i widzący zrozumieją się nawzajem. I nie dlatego, że ludzie posiadają międzyplanetarne statki, widzący zaś umieją przekazywać myśli i natychmiast uzdrawiać chorych. Nie. Ludzie i widzący zrozumieją się nawzajem dlatego, że oba te światy kochają życie i to, w czym ono się przejawia, najpiękniejsze…

Tak, o tym rozmyślałem, słuchając pieśni widzących. Niepostrzeżenie nadeszła noc. Najprawdziwsza, usypana gwiazdami noc! Po raz pierwszy w ciągu tego całego okresu… Może dlatego właśnie śpiewali widzący?

Nad lasem wisiał malejący sierp księżyca, a na niebie świeciły gwiazdy. Dziwne niebo! Niebo z innymi gwiazdozbiorami. Niektóre z nich, jak na przykład gwiazdozbiór Plejady, można było jeszcze rozróżnić, inne natomiast zmieniły się nie do poznania. Nie mogłem znaleźć Wielkiej Niedźwiedzicy, Oriona, Perseusza… Jak każdy astronauta, nieraz oglądałem niebo, jednakże tylko teraz odczułem, jak bardzo różniło się ono od ziemskiego. Gwiazdozbiory, wieczne i niezmienne gwiazdozbiory wyglądały tu inaczej.

Cóż, ludzie długo patrzyli na niebo z dołu. Dlatego zdawało się ono niezmiernie dalekie. A dzisiaj wędrujemy przez to niebo. Czy można więc dziwić się, że nie widzę na nim konstelacji Wielkiego Psa? Przecież mój statek znajduje się w systemie Syriusza — Alfy Wielkiego Psa…

Nie mam pojęcia, jaka siła zmusiła mnie nagle, bym wstał i poszedł w kierunku, skąd dochodził śpiew. Szybko przemierzyłem polanę i zatrzymałem się tuż przy wysokim, strzelistym drzewie. Było bardzo cicho; jedynie wiatr szeleścił długimi liśćmi i poskrzypywały wyciągnięte, teraz niemal proste gałęzie. Pieśń przedtem jasna i czysta, brzmiała coraz głośniej — zrozumiałem więc, że obrałem prawidłowy kierunek.

Chmury przesłoniły księżyc, zrobiło się ciemno. Instynktownie przycisnąłem się do drzewa. I nagłe stwierdziłem, że kora pokrywająca pień świeci się. Promieniuje łagodnym czerwonawym światłem. Tak samo świeciły inne drzewa. Był to prawdopodobnie jeszcze jeden sposób obrony przed gwałtownymi zmianami natężenia promieniowania. Kora drzew pochłaniała nadmiar promieni i wydzielała je z nastaniem ciemności.

Wszedłem do tego fluoryzującego lasu. Drzewa świeciły zbyt słabo, by móc dobrze się orientować. Jednakże gleba również fluoryzowała (żółtozielone światło) i na niej pozostawały odbicia moich śladów. Prawdopodobnie był to mech — we dnie nie zwróciłem na niego uwagi (możliwe, że po prostu nie był widoczny). Teraz jednak dodawało mi to otuchy: łatwo już mogłem znaleźć drogę powrotną.

Tymczasem widzący śpiewali. Starałem się zachować jak najciszej. Ostatecznie znalazłem się tu jako nieproszony gość… Ostrożnie omijając drzewa zbliżyłem się do widzących. W którymś miejscu musiałem przedzierać się przez dość gęste zarośla — w ich szerokich liściach znaczyły się jaskrawe liliowe smugi. Po przejściu trzydziestu kroków zobaczyłem inne krzewy — wyższe, silnie pachnące miętą, o niebieskawych liściach. Znalazłem się na rozległej polanie — i zobaczyłem tego, który śpiewał. Tak, proszę mi wierzyć. Na polanie przebywał jeden — tylko jeden — widzący. Siedział na kamieniu w odległości piętnastu metrów ode mnie, zawinięty we fluoryzujący jasnoczerwonym światłem płaszcz. W pierwszej chwili nie uwierzyłem, że widzący był sam, i wpatrywałem się w ciemności szukając innych…

Wciąż ten sam błąd! Na tym obcym świecie należało raz na zawsze wyrzec się ziemskich pojęć i skali. Na Ziemi musiał być chór i orkiestra, wspaniały chór i taka orkiestra; tutaj, widocznie, potrafił to każdy.

O czym śpiewał widzący? Nie wiem. Pieśń jego stawała się coraz smutniejsza, więcej niż smutna — brzmiała w niej jakaś beznadziejna rozpacz. Rozpacz już spowszedniała.

Długo wsłuchiwałem się bojąc się ruszyć. Wiatr cicho szeleścił w świecących się liściach, obca zaś pieśń unosiła się ku obcemu niebu…

Widzący siedział bez ruchu. Wyglądał jak posąg. Spostrzegłem po chwili, że lekko kołysze się w takt pieśni. Najdziwniejsze było jednak to, że widzący również świecił! Podmuch wiatru rozwarł płaszcz i zauważyłem, że jego ciało też świeci migotliwym pomarańczowym światłem.

Gdzieś w oddali rozległ się krzyk, podobny do stłumionego jęku. Lecz widzący śpiewał dalej swoją smętną pieśń. Zrobiło mi się ciężko na duszy, poszedłem z powrotem, tam gdzie stał mój statek.

Wracając na statek wciąż słyszałem tę pieśń. Rozmyślałem, jak bardzo widzący są osamotnieni, i mimo woli skierowałem swe myśli ku nadciągającej katastrofie. Jakkolwiek to dziwne, ale właśnie wśród fluoryzujących drzew zrodziło się we mnie przypuszczenie, które bardzo szybko zamieniło się w niezachwiane przekonanie. Wchodząc po trapie wiedziałem już, jakie niebezpieczeństwo zagraża widzącym. Wiedziałem, dlaczego widzący domyślają się, że katastrofa jest nieunikniona. Właściwie nie tyle domyślają się, ile wyczuwają, podobnie jak nasze zwierzęta wyczuwają zbliżanie się trzęsienia ziemi czy powodzi. U zwierząt na Ziemi wykształcił się instynkt samozachowawczy. Tutaj zachodziły kataklizmy nieporównanie większe i związane ze zmianą orbity Planety. Istoty zamieszkujące Planetę posiadały ukształtowany w ciągu tysiącleci instynkt, który uprzedzał je o grożących klęskach…

Ustaliłem, że przyczyną wszystkiego była zmiana orbity. W dwoistnym systemie gwiezdnym orbita planety przebiegała po zagmatwanej krzywej przestrzennej. W systemie Syriusza sytuację komplikowało to, że poza gwiazdami były jeszcze dwie duże planety, wskutek czego trzecia planeta doświadczała na sobie jednoczesnego przyciągania aż czterech ciał niebieskich.

Proszę sobie wyobrazić lot owada dookoła lampy. Owad wierci się, kręci, fruwa, lecz wciąż znajduje się w pobliżu lampy. Przy zastosowaniu średniej można sobie wyobrazić tor jego lotu jako koło albo elipsę. Otóż podobnie rzecz się miała z Planetą. Poruszała się ona po zbyt zawiłej orbicie, nie oddalając się jednak od swoich dwóch słońc. Po ostatniej katastrofie upłynęły dziesiątki, a może setki tysięcy lat, aż w pewnym momencie przyciąganie wszystkich czterech ciał tak się ułożyło, że Planeta została przesunięta na inną orbitę. Niby owad fruwający dookoła lampy odleciała ona nagle wstecz, w ciemności, mrok i zimno. Zresztą analogii tej nie należy rozumieć dosłownie. Planeta bynajmniej nie „odleciała”. Po prostu orbita jej miała tym razem kształt bardziej wydłużony. Nasza Ziemia obiega swoją orbitę w ciągu roku, natomiast Planeta Widzących Istotę Rzeczy — w ciągu lat stu trzydziestu. Otóż ta właśnie zmiana orbity spowodowała, że w ciągu około czterdziestu lat z tych stu trzydziestu na Planecie miał panować klimat surowy, taki mniej więcej jak u nas na Antarktydzie… Określiłem to później, po trzech, czterech godzinach, gdy obserwacje zostały opracowane przez mózg elektronowy.

…Na niebie jasno świecił Syriusz Wielki. To, czego świadkiem byłem w nocy — las fluoryzujący, śpiew widzących — wydało mi się teraz jakimś fantastycznym snem. Postanowiłem wykorzystać mózg elektronowy. Wszystko zależało od tego, kiedy rozpocznie się ochładzanie. Wiedziałem, jak należysz tym walczyć. Rozumiałem jednak, że sam temu nie sprostam. Nie było nad czym się zastanawiać, trzeba było działać. Lecz cóż mógł zrobić jeden człowiek?

Czekałem na odpowiedź mózgu elektronowego. Jedna tylko liczba, lecz od niej zależało wiele. Jeżeli mózg oświadczy: „dwadzieścia lat”, wówczas zdążą przybyć tu ludzie. Ale jeżeli powie: „dwa lata”, wówczas… Właśnie, co wówczas? Czyż może jeden człowiek powstrzymać katastrofę kosmiczną? Drżałem jak w gorączce — z niecierpliwości i mówiąc szczerze, ze strachu. Nie chodziło mi o siebie. Nic mi nie groziło. Lecz na myśl o tym, że świat widzących ma ulec zagładzie, wpadłem w panikę.

Na szczęście panika ta nie trwała długo. Zrozumiałem bowiem, że zasugerowałem się niesłusznym ustawieniem zagadnienia. Oczywiście jeden człowiek w tych warunkach nic nie zdziała i sam nie potrafi powstrzymać zbliżającej się katastrofy, lecz ze mną była wiedza całej ludzkości. Nieważne, że pamięć moja zachowała jedynie niedużą część tej wiedzy. Jest utrwalona w książkach, na taśmach magnetofonowych, na błonach mikrofilmów. Potrafiłem wyciągać potrzebne wiadomości.

Mózg elektronowy wciąż jeszcze opracowywał obserwacje. Tymczasem, licząc na najgorsze, usiłowałem uświadomić sobie, jakie konkretne zadania będę musiał rozwiązywać.

Zresztą powinienem przede wszystkim wyjaśnić, w jaki sposób można w ogóle walczyć z ochłodzeniem.

Słyszeliście zapewne o tak zwanej reakcji krzemowej. Gdy w jednym punkcie powstaje łańcuchowa reakcja jądrowa, to rozprzestrzenia się ona wszędzie, gdzie występuje krzem. Wystarczy zapalić niewielki — jak groszek — kawałek gleby, by ogień powoli, lecz niepowstrzymanie rozprzestrzeniał się w głąb Ziemi i po jej powierzchni. Pożar krzemowy strawi skorupą ziemską, przejdzie przez pustynie, góry, po dnie morskim, nie zatrzyma go nic… Obejdzie cały świat i wróci do tego, kto go zapalił. Niegdyś posłużył on jako jeden z atutów do przeprowadzenia powszechnego rozbrojenia. Być może, nie wiecie o tym, że reakcja krzemowa była jednak praktycznie stosowana. I nie jeden raz. Odbywało się to w Kosmosie i dlatego poza specjalistami mało kto o tym wie. Po raz pierwszy profesor Jurygin wywołał reakcję krzemową na niewielkiej asteroidzie Junona. Asteroida miała około stu dziewięćdziesięciu kilometrów — spaliła się w ciągu jedenastu miesięcy. W kilka lat później Serro i Frantini powtórzyli doświadczenie na Hiperionie — jednym z satelitów Saturna. Doświadczenie niezupełnie się udało, ponieważ w obliczeniach dopuszczono się jakiegoś błędu. Wkrótce potem Syzrancew i Wadecki zaproponowali wykorzystać reakcję krzemową w celu zmiany klimatu na jedynej planecie w systemie gwiazdy Ypsylon Eridana. Klimat na tej planecie był surowy, podobny do tego, jaki panuje u nas w Islandii. Planeta miała swego satelitę; Syzrancew z Wadeckim obliczyli, że jeżeli zapalić znajdujący się na tym satelicie krzem, wystarczy go na tysiąc pięćset lat.

W ten sposób można podjąć walkę z zimnem i tutaj. Oczywiście — nie byłoby to takie proste: powstałyby pasy klimatyczne, pory roku z gorącym latem w okresie, kiedy świeciłyby oba Syriusze i płonący satelita…

Przy wywoływaniu reakcji krzemowej najbardziej skomplikowaną sprawą jest przeprowadzenie rozpoznania geologicznego. Krzem na satelitach jest z zasady rozłożony nierównomiernie, szczególnie na dużych głębokościach. Należy przeprowadzić niezmiernie kłopotliwe badania, ażeby ustalić ilość i miejsca zapłonów. Pomyłka może spowodować poważne konsekwencje: ogień może wygasnąć lub zbyt mocno się rozpalić. Te właśnie badania geologiczne stanowiły w moich warunkach przeszkody niemal nie do pokonania. Co może zrobić jeden człowiek bez odpowiednich przyrządów naukowych?

Zresztą, jak już nadmieniłem, to nie jest właściwe podejście do sprawy. W takich przypadkach trzeba brać pod uwagę nie to, czego nie ma, lecz to, co jest. A przecież coś niecoś można by znaleźć na miejscu! Rozmyślając nad tym zbliżyłem się do luku. Orzeźwiający wiatr pędził nad lasem puszyste obłoki. Biała kula, nadal wisiała nad polaną, kołysząc się z lekka od podmuchów wiatru. Niekiedy w prześwitach chmur na krótko ukazywał się Wielki Syriusz, a wówczas drzewa przybierały kolor czerwony, kurczyły się i zdawało się, że się chcą ukryć w ziemi. Potem, gdy chmury znów gęstniały, spiralne pnie wyrastały do góry, długie zaś liście przybierały odcień niebieskozielony.

Świat ten żył własnym życiem i nic go nie obchodziły ani moja osoba, ani moje rozmyślania. Wydało mi się nagle, że ta zadziwiająca Planeta z jej fantastyczną grą kolorów jest wieczna i niezachwiana. Zbliżający się kataklizm — to wymysł mózgu elektronowego, który w złośliwej uciesze obliczał czas, jaki pozostał temu światu. Drzewa — mieniące się barwami — cudowne drzewa będą stały tu zawsze. I nagle pożałowałem, że wracając nocą przez świecący las, zatopiony w myślach o katastrofie, nie wpadłem na to, by zerwać gałązkę…

Po dziesięciu minutach byłem już w kabinie nawigacyjnej. Mózg elektronowy zakończył właśnie obliczenia i swym skrzypiącym głosem powtarzał monotonnie:

— Dwadzieścia pięć lat… Dwadzieścia pięć lat…

A więc gwałtowne ochłodzenie nastąpi dopiero po dwudziestu pięciu latach! Gdybym powiedział, że spadł mi kamień z serca — nie byłoby to wystarczające. To spadła cała Planeta…

Tego dnia — po raz pierwszy od wielu miesięcy — spożywałem śniadanie przy dźwiękach muzyki. Myślałem o ludziach i gwiazdach. Wcześniej czy później czeka ludzi praca nad przebudową wszechświata. Już dawno stworzyliśmy atmosferę na Marsie, przygotowywaliśmy się do rozpalenia sztucznego słońca nad Neptunem. Były to zaledwie pierwsze kroki. Nadszedł czas nie tylko odkryć, lecz i przebudowywania. Już nie jako odkrywcy i nie turyści powinni wyruszać ludzie w Kosmos, lecz jako budowniczowie.

Odkryto już osiemdziesiąt dziewięć planet, ta była dziewięćdziesiąta. Każda z tych planet musi być przekształcona. Kiedyś zdołamy kierować reakcjami wewnątrz gwiazd, zmieniać orbity planet. Niemniej jednak już dziś możemy wiele dokazać. Tu, nad dziewięćdziesiątą planetą, zagorzeje maleńka gwiazda. Warto, nawet gdyby życie jej było krótkie, gdyby pożar krzemowy wygasł po kilku stuleciach. Przez ten czas ludzie wynajdą coś innego.

…Z krystalofonu płynęły dźwięki rapsodii Liszta, lecz zapomniałem o muzyce. Dziewięćdziesiąta planeta nie należała do ludzi. Tu problem był bardziej skomplikowany aniżeli badania geologiczne na satelicie. Na tej planecie mieszkali Widzący Istotę Rzeczy. Uratować ich przed ochłodzeniem — nie jest stosunkowo rzeczą trudną. Ale potem trzeba będzie ratować widzących od siebie samych. Zwrócić to, co niegdyś dało im prawo nazywać się dumnie Widzącymi Istotę Rzeczy. Ale jak oni potraktują naszą interwencję? Na to pytanie nie potrafiłby nawet odpowiedzieć mózg elektronowy.

Widzący nie znali nas. Mój naiwny pomysł ze stereofilmem był z góry skazany na niepowodzenie. Film ukazał w zasadzie historię ostatnich pięciu wieków. Dla ludzi był to olbrzymi kawał czasu. Cóż jednak znaczyło pięć wieków dla Widzących Istotę Rzeczy? Przeciętna wieku widzących przekraczała czterysta lat, wielu z nich żyło po pięćset — sześćset lat. Czyż w tym stanie rzeczy mógł Promień ustosunkować się do stereofilmu jako historii? Kto wie, może zarówno inkwizytorzy, którzy spalili Giordano Bruno, jak i my nie byliśmy dlań współcześni…

Nie, stereofilmy nie były w stanie wszystkiego wyjaśnić. Trudno też było zawczasu wyobrazić sobie, jakie wnioski wysnuje Promień z każdej mojej wypowiedzi.

Odrzucając jedną po drugiej najprzeróżniejsze wersje, zatrzymałem się w końcu na jednej, która w pierwszej chwili wydała mi się bardzo ryzykowna. Potem jednak pomyślałem, że jest ona zgodna z prawami natury, co więcej, była konieczna. Pomysł zawierał w sobie nadto techniczną perełkę, która mi zaimponowała. Było w nim coś wzniosłego. Do tej pory lawirowałem, nie mówiłem Promieniowi wszystkiego i wcale nie dlatego, że się wstydziłem ciemnych plam w historii ludzkości. Nie. Im dalej posunęliśmy się w ciągu krótkiego czasu, tym wspanialsza była nasza droga. Obawiałem się jednak — i nie bez powodu — że widzący i tak mnie nie zrozumie.

Mówiłem już, że widzący posiadali pamięć absolutną. Nie wątpiłem, że to, czego dowie się ode mnie, Promień w całości przekaże widzącym. Lecz mózg widzących posiadał jeszcze jedną właściwość: ich spostrzegawczość była o wiele szybsza aniżeli u ludzi. Na to właśnie liczyłem. Promień mógł wyciągać prawidłowe wnioski o ludziach pod warunkiem, jeżeli będzie wiedział o nich bardzo dużo. Postanowiłem zapoznać go z naszą literaturą.

Książki to dusza ludzkości, jej zwierciadło i sumienie. Ułatwiający czytanie specjalny aparat mózgu elektronowego mógł w bardzo szybkim tempie zapoznać Promienia z setkami zapisanych na mikrofilmie tomów. W ciągu kilku dni Promień wiedziałby o ludziach niemal wszystko…

Teoretycznie pomysłowi memu nie można było nic zarzucić. Promień na tyle już znał nasz język, że jeżeli nie piękno, to przynajmniej treść napisanego mógł pojąć. Wielka ilość ksiąg — przy odpowiednim doborze — prawie wykluczała możliwość wyciągania błędnych wniosków. Pomyślałem nawet, że Promień potrafi sam zmieniać sobie szybkość czytania: z łatwością nauczę go, jak należy regulować aparat.

Szczegóły techniczne… Przez jakiś czas znajdowałem się pod ich urokiem. Świetne, z technicznego punktu widzenia, rozwiązanie spowodowało, że zapomniałem o najistotniejszym. Kiedy jednak wziąłem do ręki kartotekę mikrofilmów, to najistotniejsze usunęło w cień wszystko pozostałe. „Tytus Andronicus” Szekspira — czternaście zabójstw, trzydzieści cztery trupy, trzy odrąbane ręce, jeden ucięty język… Zapewne w tym jednym utworze nagromadziło się więcej okropności i mąk aniżeli w całej nowej historii Widzących Istotę Rzeczy… Hm, treścią wielu książek były — tak długo towarzyszące historii ludzkości — wojny, ucisk, okrucieństwo, zacofanie… Czy oddać to pod sąd widzącego? Czy zrozumie, że dla nas wszystko to stanowi odległą przeszłość? Przecież dla niego dwieście — trzysta lat to stosunkowo krótki okres czasu. Podać mu to czy nie?

Być może, nie zdecydowałbym się odpowiedzieć na to pytanie, ale oto wśród innych dzieł literackich znalazłem w kartotece książkę „Jak hartowała się stal”. W tym utworze było więcej cierpienia niż w innych dziełach. Jednakże wbrew wszystkiemu tryumfowała dobroć, szlachetność, czystość. I pomyślałem nagle: „Niech diabli porwą widzących, jeżeli nie zrozumieją piękna i wielkości ludzi!” Jest nonsensem upiększać i przedstawiać historię w różowych kolorach. Niech Promień dowie się, jak było naprawdę. Przecież książki nie tylko opisują zło, one je również piętnują. Co prawda tylko półtora wieku dzieli nas od chwili, gdy zło jeszcze panowało na Ziemi, co prawda nie wszystko zło jeszcze zostało wytrzebione, jednakże od okresu Wielkiej Rewolucji przebyliśmy drogę, której nie sposób nie docenić.

Zacząłem segregować mikrofilmy. Nie chciałem wybierać książek, które przedstawiałyby ludzkość w lepszym świetle, niż było w rzeczywistości. Oto Faust, który wiele wycierpiał, „wiele błądził, czynił zło. Jednakże w końcu mógł powiedzieć:

Do takich czynów wola ma się zrywa!
Oto ostatni, wielki kres mądrości:
Jeno ten godzien życia i wolności,
Kto je codziennie zdobywa![1]

Stary Faust pracował nad osuszaniem błot, budował tamy, na pewno nie czekałby ze złożonymi rękami na przyjście katastrofy, bez względu na jej rozmiary. I w każdym z nas jest zapewne coś z Fausta.

Widzący mógłby mi powiedzieć: „Wy, ludzie, chcecie uczynić nam dobro? Ale dlaczego mielibyśmy wam wierzyć? Kim jesteście? Zaledwie sto lat temu zniszczyliście dwa miasta przy użyciu wymyślonej przez was broni. Dopiero kilkadziesiąt lat temu najlepsze swoje siły zużyliście na doskonalenie tej broni. Prawda, nie wszyscy ludzie byli tacy. Ale my osądzamy całą ludzkość. Każdy z was jest odpowiedzialny za to, co się dzieje na planecie”. Wówczas mógłbym odpowiedzieć: „Doświadczaliśmy ciężkich prób. Właśnie dlatego nie cofniemy się. Reakcja krzemowa również stanowiła broń — obecnie daje ona światło, ciepło, życie. Dobre w człowieku narodziło się nie od wczoraj, ono powstało razem z nim. To dobre było spętane, związane. Teraz uwolniło się — na zawsze, bezpowrotnie. I chyba jest w tym jakaś prawidłowość, że właśnie my, którzy doznaliśmy tylu nieszczęść, otrzymaliśmy niełatwe prawo niesienia pomocy innym?”

Każdy z nas oczywiście jest w pewnym stopniu odpowiedzialny za to, co się dzieje na Planecie. Kiedyś, jeszcze nie tak dawno nasz świat ograniczał się do Ziemi. Mówiliśmy różnymi językami, różnie myśleliśmy i żyli. Dopiero dzisiaj czujemy się jak jedna wielka rodzina. Pojęliśmy, że dla innych rozumnych istot stanowimy coś jednolitego — ludzkość, ludzi. Przy spotkaniu z obcymi istotami rozumnymi każdy z nas odpowiada za całą ludzkość. Za jej przeszłość, teraźniejszość i przyszłość.

…Tego dnia Promień zjawił się późno. Z rana przyszli dwaj widzący i w milczeniu weszli na statek. Byli to jacyś bardzo ciekawi widzący — zajrzeli nawet do kabiny nawigacyjnej, gdzie przystanęli przez czas dłuższy przed teleekranem. Próbowałem wszcząć rozmowę. Nie odpowiedzieli i niepostrzeżenie znikli, jak gdyby rozpłynęli się w powietrzu.

Wiatr dął coraz silniej. Nad wierzchołkami drzew pędziły chmury. Rozległ się grzmot i na spieczoną glebę upadły pierwsze ciężkie krople deszczu. Promień przyszedł w błyszczącym od wody płaszczu. Nawiasem mówiąc przyjrzałem się już tym płaszczom. Były wykonane z szerokich liści jakiejś rośliny, szwy zaś były posklejane klejem roślinnym… Wbrew moim obawom, Promień od razu zrozumiał, co mu proponuję. Pokazałem mu, jak należy regulować aparat, i spytałem, jak długo będzie słuchał. Odpowiedział:

— Jeden dzień… lub więcej…

Doba na Planecie była mniej więcej równa trzem dobom ziemskim. Przewidywałem, że widzący są wytrwali, lecz muszę przyznać, tego się po nim nie spodziewałem.

Promień usiadł na krześle przed mózgiem elektronowym, do którego był dołączony aparat służący do czytania, ja nacisnąłem guzik i… I nic nie zaszło. Oczywiście z mego punktu widzenia. Częstotliwość drgań dźwiękowych przy dużej szybkości aparatu czytającego osiągnęła taką wysokość, że dźwięk przekształcił się w ultradźwięki. Nic już nie słyszałem, gdy tymczasem widzący zwiększył jeszcze bardziej szybkość czytania…

Udałem się do kabiny nawigacyjnej. Pozostało mi teraz tylko czekanie.

Na ekranie, za plecami Szewcowa, otworzyły się drzwi. Do kabiny radiowej weszła kobieta. Podała Szewcowowi arkusz papieru, uśmiechnęła się i Łański spotkał jej wzrok.

— Poznaje pan? — spytał rzeźbiarza Tessiem.

— To jest…

— Tak. W tej chwili, jak już mówiłem, Szewcow leci z liczną załogą. Rada do Spraw Badawczych długo debatowała nad problemem Widzących Istotę Rzeczy. Postanowiono im przyjść z pomocą. Mniejsza z tym, że na razie nieproszoną. Decyzja Rady zostanie jutro opublikowana.

— Ale ta kobieta… ona…

— Tak. Czekała. Również podróżowała. A kiedy Szewcow powrócił na Ziemię… Dziwi pana to, że jest, jak dawniej, młoda?

Kobieta na ekranie kiwnęła na powitanie ręką i wyszła z kabiny.

— Stacja przestała już transmitować — powiedział Tessiem. — Teraz pozostajemy wyłącznie przy odbiorze.

— Wyobrażałem ją sobie inaczej — rzekł zamyślony Łański. — Właściwie jest taka sama. Taka… i nie taka. Twarz madonny rafaelowskiej, lecz oczy… oczy jak u diabełka.

Inżynier roześmiał się.

— I uwierzył pan w to, co mówił Szewcow: „…w słońcu pławiące się jezioro?” Nikt tak kiepsko nie zna kobiety, jak mężczyzna w niej zakochany.

— Kontrast zdumiewający — wciąż zamyślony powiedział Łański. — Rzeźba w takim wypadku jest bezsilna. Odtwarzać oczu nie potrafimy.

— Potraficie odtworzyć duszę — zaoponował Tessiem.

— Proszę mi powiedzieć, dlaczego pan podkreślił, że Stacja zostaje tylko przy odbiorze?

Tessiem uśmiechnął się.

— Mam jeszcze gdzieś flaszkę rizlinga. Żałuję, że Szewcow nie będzie nas słyszał. Wzniesiemy toast za pomyślność kobiet.

— Sytuacja nie jest najlepsza — kontynuował Szewcow. — Przeszkody szybko narastają, tracimy wiele energii dla podtrzymania łączności. Cóż bym miał jeszcze do opowiedzenia?…

A więc czekałem w kabinie, widzący zaś siedział na dole przy mózgu elektronowym. Czas dłużył się okropnie — była to nie kończąca się potrójna doba. Kilkakrotnie schodziłem do kabiny ogólnej. Promień beznamiętnie wpatrywał się w maszynę. Jednakże w jego oczach kłębiły się snopy iskier. Ani razu dotychczas nie widziałem ich w tak znacznej ilości. Wyglądało to jak spienione, bulgocące morze, gdy pod białą pianą nie można dojrzeć błękitu fal. Oczy widzącego były pełne wirujących, drgających potoków iskier. Zrozumiałem, jak wielkie napięcie kryło się pod beznamiętnym półuśmiechem.

Burza dawno już ustała. Syriusz Wielki przesunął się do zenitu i zdawało się, utknął tam na stałe. Pracowałem w dziale motorowym, drzemałem, próbowałem czytać. Minęło ponad osiemdziesiąt godzin, gdy zauważyłem, że twarz widzącego straciła swój kamienny wyraz. Może się myliłem, nie wiem. Zdawało mi się jednak, że twarz widzącego wyrażała na przemian to smutek, to radość. Było to ledwie dostrzegalne, niby lekki cień — nic więcej.

Poszedłem na górę do kabiny nawigacyjnej i włączyłem aparat do wywoływania snu. Te trzy doby wiele mnie kosztowały. Ledwie trzymałem się na nogach. Po czterech godzinach aparat obudził mnie. W kabinie ogólnej nikogo nie było. Widzący poszedł. Mózg elektronowy nie działał.

I znowu leniwie popłynęły nie kończące się, męczące godziny wyczekiwania, pełne niepokoju i wątpliwości. Diabli wiedzą, jakie tylko okropności wypisywali powieściopisarze na temat przygód na niezbadanych planetach: burze piaskowe, eksplozje atomowe, meduzy elektryczne… A tutaj przyjaźnie świecił Syriusz Wielki, wiatr łagodnie kołysał fantastyczne drzewa, wszędzie panowała cisza, spokój. Lecz właśnie w tej ciszy oddałem pod sąd Widzących Istotę Rzeczy całą historię ludzkości i to niepokoiło mnie o wiele bardziej aniżeli jakakolwiek burza czy inwazja jaszczurów. Jakżebym chciał, aby na moim miejscu znalazł się jeden z tych, którzy z taką łatwością opisują spotkania z obcymi światami! Spotkali się, od razu zrozumieli się, pogawędzili i rozeszli się… Co za bzdura!

Czas płynął. Teraz oto jasno zrozumiałem mądrość starego przykazania, ostrzegającego przed ryzykownymi eksperymentami z mieszkańcami obcych planet. Widzący nie zjawiał się i zacząłem domyślać się, że jest to jego odpowiedź. Nadszedł wieczór. Syriusz Wielki ustąpił miejsca na niebie Syriuszowi Małemu. Potem i Mały schował się za horyzontem. Było to coś niby biała noc zwiastująca bliski wschód Syriusza Wielkiego.

Czekałem. Postanowiłem czekać jeszcze sześćdziesiąt godzin.

Minęło jeszcze siedemdziesiąt i powiedziałem sobie: „Jeszcze dziesięć”. Zupełnie mechanicznie — jak we śnie — przygotowywałem „Szperacza” do odlotu. Moje myśli natomiast… Tak, tego dnia, po goleniu, długo ścierałem pianę ze skroni. Piana nie schodziła. Była to siwizna.

Do upływu terminu — ostatecznego terminu — pozostawało kilka godzin. Siedziałem na stopniach trapu. Nad lasem podnosiła się rozpalona tarcza Syriusza Wielkiego. Płonął tak niesamowicie białoniebieskim ogniem, że pomyślałem: „Oto zaraz zgaśnie, przepali się…” Ale nie przepalał się. Piął się ku górze, cień zaś statku kurczył się coraz bardziej. W oślepiających promieniach Syriusza Wielkiego biała kula błyszczała jak małe słońce. Zwróciłem uwagę na ciekawe zjawisko: biała kula nie dawała cienia. Dotychczas nie wiem, jak to wytłumaczyć.

Robiło się gorąco. Podniosłem się i ostatni raz spojrzałem na drzewa. Potem odwróciłem się w stronę luku. I wtedy z tyłu rozległ się spokojny głos:

— Nie odchodź…

Przy trapie stał Promień.

Nie wiem, dlaczego nie zauważyłem go wcześniej. Może dlatego, że szedł on od strony Syriusza Wielkiego i bijące na wprost światło czyniło jego przezroczyste ciało niemal niewidocznym. Z trudem mogłem rozróżnić jedynie szwy jego narzutki. Szybko zszedłem na dół. Staliśmy w miejscu, gdzie się kończył krótki cień statku. Staliśmy obok siebie, twarz przy twarzy. Myślałem, że się zaraz rozstaniemy. „Szperacz” musi wrócić na Ziemię. Powinienem uprzedzić, opowiedzieć. Muszę wyjaśnić, jaka katastrofa zagraża Planecie.

Syriusz Wielki przesuwał się ku zenitowi. Nadchodził upał — duszący, palący. Czerwone oczy Widzącego Istotę Rzeczy patrzyły wprost na mnie. A potem…

Stali w miejscu, gdzie kończył się krótki cień statku. Czarna, nagrzana przez oba słońca gleba emanowała rozpalone strugi powietrza. W tych załamujących się strugach pomarańczowoczerwone drzewa drżały jak poruszane wiatrem płomienie. Jaskrawe światło przyprawiło Szewcowa o ból w skroniach.

— Porzucasz… — powiedział Promień.

Szewcow drgnął. Odpowiedział machinalnie:

— Tak.

Potem zapytał:

— Skąd wiesz?

Widzący kiwnął głową.

— Wiem wszystko… porzucasz… przyjdą inni…

W jego oczach poprzez migotliwą poświatę zabłysły świetliste iskierki. Szewcow pomyślał: „Z powrotem, jak najprędzej z powrotem!” — i nie mógł postąpić kroku naprzód. Myśl zgasła, umknęła. Iskierki przyciągały, wabiły jak głębia… Obrazy, powstałe w różowej mgle, były dziwnie znajome. Szewcow ujrzał system Syriusza — dwie gwiazdy i trzy planety — zobaczył satelitę obok jednej z planet. Potem satelita rozpalił się i Szewcow domyślił się, że widzi odbicie własnych myśli. Tak, to były jego myśli, przypuszczenia, wątpliwości, rachuby, formuły, schematy… Różowa aureola zaczęła się kurczyć jak cień statku przy wschodzie Syriusza Wielkiego. Widzący uśmiechał się zagadkowo. A może Szewcowowi tylko zdawało się, że się uśmiecha.

— Wiem… — powtórzył Promień.

Szewcow rozumiał teraz: oczywiście, wie. Widzący czytał myśli. Długo milczeli. Upalny, skwarny wiatr niósł zapach mięty.

— Ludzie… krótko żyją… — powiedział w zamyśleniu Widzący Istotę Rzeczy. — Zawsze w drodze…

— Krótko — zgodził się Szewcow. — Lecz my się nauczymy żyć długo. My dopiero zaczynamy swoją drogę.

— Idź… — powiedział Promień. — Będę patrzał…

Szewcow skinął głową.

— Żegnaj. Odejdź ku drzewom.

Było mu trochę przykro (nie chciał się do tego przyznać przed samym sobą), że Promień tak lekko się z nim rozstaje. Mignęła myśl: „Znowu stosuję nasze pojęcia… Przecie kilka dziesięcioleci dla widzących jest niczym, w każdym razie — bardzo mało”.

— Żegnaj — powiedział Szewcow.

Widzący odszedł na bok, znikł w promieniach Syriusza Wielkiego. Szewcow wspiął się po trapie, obejrzał się. Dookoła statku rozciągała się rozpalona gleba. Biała kula powoli szybowała w stronę lasu. Zdawało się, że i ona wiedziała: statek zaraz odleci…

— A potem — ciągnął Szewcow — wszedłem do kabiny nawigacyjnej i włączyłem silnik jonowy. Przyrządy ożyły, statek zadrżał pod wpływem przedstartowej wibracji — uświadomiłem sobie, że od tej chwili zaczyna się mój powrót do naszego świata. Tam, za burtą, był świat obcy. Tutaj natomiast był mój świat, nasz świat. Mądry, śmiały, potężny.

Uniosłem „Szperacza” nad polaną. Włączyłem wzmacniacze teleekranu. Obok drzewa — jego spiralnie skręcony pień był podobny do cielska olbrzymiego węża — stał Promień. Jak zawsze uśmiechał się tajemniczo. Nie mógł mnie słyszeć, powiedziałem jednak:

— Życie nasze jest krótkie. Spędzamy je zazwyczaj w drodze, ale nauczymy się żyć dłużej. Jednakże i wówczas będzie ono wydawać się nam krótkie, ponieważ będziemy zawsze dążyć naprzód drogą, której nie ma końca. Dlatego właśnie człowiek stał się Człowiekiem…

Łański podszedł do okna. Głos Szewcowa ledwo dochodził przez narastający szum wszechświata. Łański słyszał i nie słyszał tego głosu. Myślał o statku Szewcowa, lecącym gdzieś w odległości milionów kilometrów od Ziemi. Przed nim długa, pełna niebezpieczeństw droga. Przed nim to, co Tessiem nazwał „problemem Widzących Istotę Rzeczy”. Kiedy problem ten zostanie rozwiązany?… Czy ludzie staną się starszymi braćmi Widzących Istotę Rzeczy?… Właśnie starszymi, gdyż ich doświadczenie i wola, ich przeszłość i teraźniejszość dają im to odpowiedzialne prawo.

…W krągłym wycięciu okna świeciły niezliczone gwiazdy. Wydawało się, że ich promienie pukają do okna: „Widzisz, człowieku, ile nas jest. Nie starczy twego czasu, aby policzyć wszystkie…” Było ich rzeczywiście dużo. Nawet między gwiazdami niebo migotało, jak gdyby w jego bezdennej głębi kryły się miriady świateł, niedostępnych oczom człowieka.

Niekiedy ognista linia meteoru przecinała niebo, czasem podobne do dymu obłoki zasnuwały gwiazdy, lecz widmowy błysk meteoru natychmiast roztapiał się w nocy, wiatr zaś przytłaczał chmury ku Ziemi. Niebo pozostawało takim, jakie było — olbrzymim, niezmiennym, majestatycznym.

„Ludzie określali sztukę według swoich wymiarów — myślał Łański. — Oto miłość… Dwoje ludzi kocha się — ileż na ten temat napisano książek, wyrzeźbiono posągów, stworzono utworów muzycznych… We wszystkich czasach i na każdą okoliczność. Znalazły się tu zemsta, skąpstwo, odwaga. Analiza namiętności osiągnęła mikroskopijną dokładność. A teraz mam wrażenie, że sztuka będzie musiała zmienić mikroskop na teleskop. Inne są dzisiaj wymiary ludzkich namiętności.

Kosmos to zbyt wielki teatr, by wystawiać tam stare dramaty. Kosmicznym wymiarom sceny muszą odpowiadać kosmiczne wymiary wydarzeń, zamiarów, dokonań. A może się mylę? Przecież i w epoce gwiezdnej będą istniały miłość i zazdrość, odwaga i tchórzostwo, szczodrość i skąpstwo… Cóż, w strumieniu wodnym każda cząstka porusza się dowolnie, a mimo to wszystkie razem płyną w jednym kierunku. Podobnie ludzie: mogą zajmować się swymi sprawami, mogą być pochłonięci przez własne namiętności, lecz wszyscy razem podążają ku gwiazdom. A więc i sztuka powinna, wyprzedzając ich, dążyć ku gwiazdom.

Ogromna to trudność przedstawić człowieka rzucającego wyzwanie niezmierzonym niebiosom. Jakiż posąg wyrazi męstwo, siłę, słabości, zuchwałość i szlachetność człowieka zdążającego ku gwiazdom… Jak oddać w kamieniu spokojną moc wiedzy i gwałtowny poryw romantyzmu, i jasny smutek liryki…

O sztuko, jakże czasami jesteś bezsilna!”

Był to czas, kiedy statki kosmiczne po raz pierwszy osiągnęły planety zamieszkałe przez inne istoty rozumne. Obce światy, jak się okazało, nie były podobne do Ziemi w przeszłości i w przyszłości. Dlatego też nieśmiałe były pierwsze kroki ludzi w obcych światach.

Lecz ludzie bez wahań wystawiali swoją historię pod nieprzychylny na pozór osąd innych istot rozumnych. I słyszeli odpowiedź: „Tak jest, przeszliście surową i ciężką drogę. Zapłaciliście wysoką cenę za swą wiedzę i swoje szczęście. Lecz zahartowaliście do ostatnich granic swą wolę i otrzymaliście prawo rzucenia wyzwania każdemu niepowodzeniu”.

Był to czas wielkich dzieł. Długa jeszcze była droga nawet do najbliższych gwiazd. Wiele jeszcze ginęło statków na niezbadanych szlakach międzygwiezdnych. Ale ludzie już zaczynali przebudowywać wszechświat, rozpościerali gęstą tkań atmosfery nad pozbawionymi życia planetami i dobroczynny deszcz zraszał wyschłe pustynie. Zapalali nowe — na razie niewielkie — słońca, gorące promienie przenikały odwieczny mrok…

Ludzie wkroczyli w Kosmos nie tylko jako odkrywcy, lecz także jako budowniczowie. Już podczas swych pierwszych lotów ludzie nie ograniczyli się wyłącznie do roli obojętnych obserwatorów. Świat posiadał zbyt wiele wad, aby nim się zachwycać. Wszechświat oczekiwał człowieka, jego chciwych rąk, wielkiego rozumu, jego niepowstrzymanej woli marszu naprzód. Człowiek odpowiedział na zew wszechświata. Człowiek wiedział już, że nie można wymyślić takiego zadania, które nie mogłoby być rozwiązane.

Był to czas, w którym ludzie zrozumieli prostą w istocie prawdę, że do nich należy nie tylko Ziemia, układ Słoneczny, lecz cały niezmierzony Świat Gwiezdny.

Przełożył E. Wołyńczyk

Przekład Emila Zegadłowicza.